Made in Świętokrzyskie #14

Page 1

Bohdan Gumowski / Nie potrafimy żyć w ciszy

#14

ISSN 2451-408X

magazyn bezpłatny


madeinswietokrzyskie.pl

Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”?

KIELCE I OKOLICE: Instytucje: »» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2) »» Centrum Edukacyjne IPN „Przystanek Historia” (ul. Warszawska 5) »» Centrum Edukacyjne Szklany Dom (Masłów, Ciekoty 76) »» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5) »» Delegatura IPN – KŚZPNP (al. Na Stadion 1) »» Filharmonia Świętokrzyska (ul. Żeromskiego 12) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Miedzianej Górze »» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie »» Instytut Dizajnu w Kielcach (ul. Zamkowa 3) »» Kielecki Park Technologiczny (ul. Olszewskiego 6) »» Kielecki Teatr Tańca: • Impresariat (pl. Moniuszki 2B) • Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3) »» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B) »» Muzeum Historii Kielc (Leonarda 4) »» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Dworek Laszczyków (ul. Jana Pawła II 6) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Park Etnograficzny w Tokarni »» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku »» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej (ul. Sienkiewicza 29) »» Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne w Podzamczu »» Świętokrzyski Urząd Marszałkowski (al. IX Wieków Kielc 3) »» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki (al. IX Wieków Kielc 3) »» Teatr im. Żeromskiego (ul. Sienkiewicza 32) »» Urząd Miasta Kielce (ul. Strycharska 6) »» Wojewódzka Biblioteka Publiczna (ul. Ściegiennego 13) »» Wojewódzki Dom Kultury (ul. Ściegiennego 2) Uczelnie: »» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7) »» Społeczna Akademia Nauk (ul. Peryferyjna 15) »» UJK (Rektorat, ul. Żeromskiego 5) »» Wszechnica Świętokrzyska (Biblioteka, ul. Orzeszkowej 15) »» WSEPiNM (ul. Jagiellońska 109) Hotele/ośrodki SPA: »» Best Western Grand Hotel (ul. Sienkiewicza 78) »» Binkowski Dworek (ul. Szczepaniaka 40) »» Binkowski Hotel (ul. Szczepaniaka 42) »» Hotel Aviator & SPA (ul. Szybowcowa 41) »» Hotel Dal Kielce (ul. Piotrkowska 12) »» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34) »» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7) »» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178) »» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4) »» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D) »» Odyssey Club Hotel Wellness & SPA (Dąbrowa 3) »» Łysica Wellnes&SPA (Św. Katarzyna, ul. Kielecka 23A) Zdrowie/rekreacja/rozrywka: »» Oaza Zdrowia Agroturystyka i Zielarnia (Huta Szklana 18) »» Orient Day Spa (ul. Zagórska 18A) »» Centrum Medyczne Omega (Galeria Echo) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Jagiellońska 70) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Szajnowicza 13E) »» Centrum Medyczne VISUS (ul. gen. Sikorskiego 14) »» Centrum Psychoterapii i Rozwoju Osobistego Empatia (ul. Turystyczna 11, lok. C) »» CH Pasaż Świętokrzyski (ul. Massalskiego 3) »» Fit Mania (os. na Stoku 72K) »» Fundacja Przystań w Naturze (ul. Poniatowskiego 22) »» Gabinet Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE (ul. Żeromskiego 15/2) »» Kino Helios – Galeria Echo (ul. Świętokrzyska 20) »» Kino Moskwa (ul. Staszica 5) »» Klub Squash Korona (Galeria Korona) »» Kompleks Świętokrzyska Polana (Chrusty,

Zagnańsk, ul. Laskowa 95) Margaretka Świętokrzyska (Masłów, Brzezinki 83) Medicodent Stomatologia (ul. Zapolskiej 5) Neuroclinic (al. IX Wieków Kielc 8/36) NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A) Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6) Rezonans (ul. Zagnańska 77) Re Vitae (ul. Wojska Polskiego 60) Trychologia Estetica (ul. Chopina 18) Strefa Piękna (ul. Leonarda 13) Studio Figura Anny Rodak (ul. Piekoszowska 88) Studio Figura Kielce Słoneczne Wzgórze (ul. Zapolskiej 5) »» Szpital Kielecki (ul. Kościuszki 25) »» Świętokrzyskie Centrum Medyczne ARTMEDIK (ul. Robotnicza 1) »» Vita (ul. Jagiellońska 69) Restauracje/kluby/kawiarnie: »» AleBabeczka Cukiernia (ul. Leonarda 11) »» Backstage Restaurant & Bar (ul. Żeromskiego 12) »» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4) »» Bohomass Lab (ul. Kapitulna 4) »» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18) »» Calimero Café (ul. Solna 4A) »» Choco Obsession (ul. Leonarda 15) »» Czerwony Fortepian (ul. Piotrkowska 12) »» Klubokawiarnia Inna Bajka (ul. Solna 4A) »» La Baguette (ul. Silniczna 13/1) »» MaxiPizza (ul. Słoneczna 1) »» Pieprz i Bazylia (pl. Wolności 1) »» Plac Cafe (ul. Sienkiewicza 29) »» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1) »» Si Señor (ul. Kozia 3/1) »» Sushi-Ya (ul. Leonarda 1G) Firmy: »» Antykwariat Naukowy (ul. Sienkiewicza 13) »» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A) »» Autocentrum I.M. Patecki (ul. Zakładowa 12) »» Bartocha, Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy (ul. Warszawska 21/48) »» Batero (ul. Pakosz 2) »» Body Shock (Solna 4A/10U) »» By o la la…! (Galeria Korona Kielce) »» Car-Bud (Daleszyce, ul. Chopina 21) »» College Medyczny (ul. Wesoła 19, ul. Sienkiewicza 19) »» Creative Motion (ul. Strasza 30) »» Delikatesy Wehikuł Smaku (ul. Starowapiennikowa 39D) »» Fabryka Dźwięku (ul. Piotrkowska 39A) »» FMB Fabryka Mebli Brzeziny (ul. Ściegiennego 81) »» Folwark Samochodowy – Hyundai (ul. Sandomierska 233A) »» Folwark Samochodowy – Mitsubishi i Suzuki (ul. Morcinka 1) »» Galeria Korona Kielce (ul. Warszawska 26) »» Grupa MAC S.A. (ul. Witosa 76) »» Jumla – Moda Męska (pl. Wolności 8) »» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6) »» Księgarnia Wesoła Ciuchcia (ul. Paderewskiego 49/51) »» Maxi Moda Kielce (ul. Klonowa 55C) »» Optomet Salon Optyczny (ul. Klonowa 55) »» Piekarnia pod Telegrafem (punkty przy ul. Ściegiennego 260, Żytniej 4, al. IX Wieków Kielc 8C, os. Barwinek 28 i Świerkowej 1) »» Przedszkola Mini College (ul. Świętokrzyska 15, ul. Jurajska 1, ul. Starodomaszowska 20) »» Przedszkole Niepubliczne Zygzak (ul. Olszewskiego 6, budynek Skye) »» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B) »» Souczek Design. (ul. Polna 7) »» Swoyskie z Domowej Spiżarni (ul. Okrzei 5) »» ŚZPP Lewiatan (ul. Warszawska 25/4) »» Szybki Angielski (ul. Częstochowska 21/3) »» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1) »» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (ul. Solna 6 i ul. Malików 150 p. 3) »» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8) »» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64) »» »» »» »» »» »» »» »» »» »» »»

»» ZDZ (ul. Paderewskiego 55) »» ZK Motors (ul. Wystawowa 2) »» Źródło Smaków (ul. Starowapiennikowa 39H) Biura podróży: »» Gold Tour (pl. Wolności 3) »» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24) REGION: Busko Zdrój: »» Czytelnia Szpitala Krystyna (ul. Rzewuskiego 3) »» Hotel Bristol (ul. 1 Maja 1) »» Hotel Słoneczny Zdrój (ul. Bohaterów Warszawy 115) »» Piekarnia pod Telegrafem (ul. Wojska Polskiego 34) »» Recepcja Sanatorium Marconi (Park Zdrowy) »» Recepcja Sanatorium Mikołaj (ul. 1 Maja 3) »» Recepcja Szpitala Górka (ul. Starkiewicza 1) »» ZDZ (ul. Wojska Polskiego 31) Ostrowiec Świętokrzyski: »» Centrum Medyczne Visus (ul. Śliska 16) »» Consenso (ul. Świętokrzyska 14) »» Galeria BWA (al. 3 Maja 6) »» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6) »» Miejskie Centrum Kultury (al. 3 Maja 6) »» Niepubliczna Szkoła Podstawowa (ul. Sienkiewicza 65) »» ZDZ (ul. Furmańska 5) Rytwiany: »» Gminna Biblioteka Publiczna (ul. Szkolna 1) »» Hotel Rytwiany Nowy Dworek i Pałac (ul. Artura Radziwiłła 19) Sandomierz: »» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18) »» Brama Opatowska »» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Koseły 22) Skarżysko-Kamienna: »» Kombinat Formy (ul. Rejowska 99) »» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25) »» ZDZ (ul. Metalowców 54) Solec Zdrój: »» Mineral Hotel Malinowy Raj (ul. Partyzantów 18A) »» Hotel Medical Spa Malinowy Zdrój (ul. Leśna 7) Starachowice: »» Centrum Medyczne VISUS (ul. Medyczna 3) »» Hotel Senator (ul. Krywki 18) »» Starachowickie Centrum Kultury (ul. Radomska 21) »» ZDZ (ul. Kwiatkowskiego 4) »» ZDZ, Centrum Rehabilitacji Medicum (ul. Wojska Polskiego 15) Włoszczowa: »» Dom Kultury (ul. Wiśniowa 19) »» L.A. Language Academy (ul. Żwirki 40) »» Villa Aromat (ul. Jędrzejowska 81) »» ZDZ (ul. Młynarska 56) Ponadto: »» Centrum Informacji Turystycznej „Niemczówka” (Chęciny, ul. Małogoska 7) »» Dom Opieki Rodzinnej (Pierzchnica, ul. Wyszyńskiego 2) »» Dom Spokojnej Książki Stodoła u KOKO (Rżuchów 90) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Łącznej (Czerwona Górka 1B) »» Gospodarstwo Rybackie Stawy (Stawy 2A) »» Miejsko-Gminny Dom Kultury w Końskich (ul. Mieszka I 4) »» Ośrodek Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia (Chroberz, ul. Parkowa 14) »» Piekarnia pod Telegrafem (Pińczów, pl. Wolności 7) »» Restauracja Centrum (Jędrzejów, ul. Kościelna 2) »» Terra Winnica Smaku (Malice Kościelne 22) »» Seart Meble z Drewna (Kotlice 103) »» Świętokrzyski Park Narodowy (Bodzentyn ul. Suchedniowska 4) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (Jędrzejów, ul. Głowackiego 3) »» ZDZ w Chmielniku, Jędrzejowie, Kazimierzy Wielkiej, Końskich, Opatowie, Pińczowie, Staszowie


Dzień dobry! Zatrzymaj się czasem. Posłuchaj przez kwadrans ciszy, usłysz ją. Posłuchaj ciszy! Tiziano Terzani Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Kasztanowa 12/34 25-555 Kielce tel. 577 888 902 redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska monika@madeinswietokrzyskie.pl Sekretarz redakcji Mateusz Wolski mateusz.wolski@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Skład Tomasz Purski

Nie potrafimy żyć w ciszy. W tle ciągle coś brzęczy, ktoś do nas mówi. A przecież cisza gra równie mocno jak muzyka… I to mówi radiowiec, który niemal całe swoje zawodowe życie spędził przed mikrofonem, dbając o to, by ciągle ktoś do nas mówił. Moja rozmowa z Bohdanem Gumowskim także nie odbyła się w ciszy. W kawiarni, co naturalne, w tle grała muzyka… Gdy później odtwarzałam nagrany wywiad, dźwięki otoczenia „zebrane” przez rejestrator zagłuszały to, co mówi mój rozmówca. Uwierały, frustrowały, złościły, gdy raz za razem z tej kakafonii próbowałam wyłowić wypowiedziane słowa. Bohdan Gumowski ma rację – nie potrafimy już żyć w ciszy. Tuż po przebudzeniu włączamy radio lub telewizyjny program informacyjny. Jakby to, co wydarzyło się przez kilka godzin snu, miało zaważyć na naszym życiu. W drodze do biura znów słuchamy radia i w pracy, a gdy to niemożliwe, to chociaż sprawdzamy informacje na portalach internetowych. Po powrocie do domu czekamy na kolejny, tym razem wieczorny, serwis, często uchwycony w biegu, pomiędzy obowiązkami. Zarejestrujemy wymianę zdań między politykami i kilka wydarzeń, bo świat pędzi i już zdą-

żył „wyprodukować” ich całą masę. I przez cały czas ktoś do nas mówi, czegoś od nas potrzebuje, czymś chce zainteresować, poradzić się, wyrazić wdzięczność, pretensję, żal... W tym natłoku niezharmonizowanych dźwięków trudno o chwilę refleksji, wsłuchania się w siebie i swoje potrzeby. W ciszy wszystko wybrzmiewa mocniej, wyraźniej, staje się bardziej klarowne. Jednak cisza wzmacnia też nasze obawy, lęki, które tak łatwo w codziennym pędzie zagłuszyć. Może dlatego za wszelką cenę jej dziś unikamy…? W tym szczególnym czasie w imieniu własnym, wydawcy Marcina Agatowskiego i całej redakcji „Made in Świętokrzyskie” życzę Państwu więcej ciszy każdego dnia. Spokojnych, pełnych rodzinnego ciepła i bliskości Świąt Bożego Narodzenia.

Wydawca Marcin Agatowski Fundacja Możesz Więcej ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce

Na okładce Bohdan Gumowski

Monika Rosmanowska Redaktor naczelna

Zdjęcie Mateusz Wolski


W numerze 4 Zapowiedzi 6

8 Magdapotrafi.pl

W księgarni, na scenie i w klubie

Etatowa królewna śpiewa

Nie potrafimy żyć w ciszy 12

18 Zwykłe domy, niezwykli lokatorzy

Legenda radia Bohdan Gumowski

Kształt emocji 22 Porcelanowy artysta Lubomir Tomaszewski

Nie wiedzieli, co to litera 30 Małżeństwo poetów z Krajna

Teatr ma święto 38 Kieleckie festiwale teatralne

Kryminalne zagadki Kielc 45

Tymczasowe szczęście bezdomnych zwierzaków

26 Wysoko i nowocześnie Międzywojenny modernizm

34 Uważnie uwarzone Rzemieślnicze piwa

44 Ekshumacja – polski sport narodowy Recenzja musicalu „BEM! Powrót Człowieka-armaty”

46 Odwagi nie kupisz w sklepie

Wreszcie farsa w Żeromskim

„Mały tygrys Pietrek” w Kubusiu

Szczaw zamiast buraków 48

50 Doktorat z „Białej flagi”

Lech, Czech i Rus po nowemu

Podniebny akrobata 56 Adam Haber-Włyński

Ochronka św. Tomasza 62 Kielce zapomniane

Poród zaczyna się w głowie 70 Rozmawiamy z hipnodoulą

Hej, wesele! 82 Ziemniak po świętokrzysku

Elegia o podpieraniu ściany 89 Jańczyk o randkach

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Naukowo o Grzegorzu Ciechowskim

58 Śladami krzyżowców Wyprawy sandomierskich rycerzy

66 Zabarwione naturą Ekobiznes Kasi Mijas-Galloway

80 Wolne książki z Leśnej Zielona Książniczka

84 W poszukiwaniu Muru Berlińskiego Stolica Niemiec bez granic

90 Leć i klaszcz Obciach według Jakuba Porady



Zapowiedzi 6

W księgarni

Na scenie

Koleją przez Syberię

Widnokrąg teatru

Każdą książkę zaczynam od podróży. Kiedy jesienią 2016 roku po raz pierwszy wsiadałam na opustoszałym dworcu w Irkucku do pociągu Kolei Transsyberyjskiej, nie wiedziałam, co mnie czeka. Zwłaszcza że, jak się okazało, na lotnisku zgubiono mój bagaż i oto miałam przejechać całą Syberię jedynie z małą torbą podręczną – pisze w posłowiu do swojej najnowszej książki kielczanka Maja Wolny. Autorka bestsellerowej powieści o pogromie kieleckim „Czarne liście” tym razem zabiera nas na Wschód. „Powrót z Północy” łączy dwa „syberyjskie” czasy. Ten współczesny – inspirowany podróżami bohaterki – i ten przeszły – z przedednia pierwszej wojny światowej, gdy zdolny inżynier Michał Forys wyrusza do pracy nad rzekę Amur, by tam zbudować jeden z najdłuższych mostów świata. Portretuje mroźną i pustą Syberię i doskonale nam znane postaci z historii Rosji: Stalina i Rasputina. Subtelna, poetycka opowieść o miłości, zemście i obsesji łączy ze sobą to, co realne, historyczne prawdziwe, z tym, co fantastyczne, zmyślone, nierzeczywiste. Pełna niepokojącego napięcia książka jest jak Syberia: ciągle tajemnicza, niedostępna, groźna i nieprzewidywalna. •

Przeżycia, wspomnienia, drobiazgi, budujące tożsamość, życie, wspomnienia. Ciepła, wzruszająca, plastyczna opowieść o dzieciństwie i dorastaniu, o doświadczeniu wojny i budowaniu od nowa, „Widnokrąg” Wiesława Myśliwskiego trafia na scenę. To powieść wyjątkowa, Myśliński otrzymał za nią w 1997 r. pierwszą w historii konkursu Nagrodę Literacką „Nike”. Ten portret prowincji budują jej mieszkańcy: ciocie, wujkowie, rodzice, zapamiętani fragmentarycznie: na zdjęciach, w przepisach, zapiskach, wspomnieniach i obrazach. To one tworzą widnokrąg życia i pamięci. W spektaklu w reżyserii Michała Kotańskiego wystąpi cały zespół Teatru im. Stefana Żeromskiego. Premiera, zaplanowana na 6 stycznia, jest częścią obchodów 140-lecia istnienia teatru w Kielcach. Dzień wcześniej odbędzie się spotkanie dotyczące dziejów teatru i prezentacja katalogu zawierającego kalendarium kieleckiej instytucji. •

znane przeboje, w odświeżonych w koncertowych aranżacjach. Koncert w klubie Czerwony Fortepian już 12 grudnia o godz. 20. •

W klubie Muzyka wcale nie mikro Tak mi się nie chce śpiewa Natalia Grosiak na najnowszej płycie Micromusic pod tym samym tytułem. Piosenki, która święciła triumfy na listach przebojów, już niedługo będzie można posłuchać na żywo, podobnie jak innych hitów jednej z najciekawszych polskich grup, która występuje na scenie już od 16 lat. Micromusic, ma na swoim koncie już 6 płyt, m.in. „Sennik,”, „Sovę”, „Matkę i żony” czy debiutancki „Micromusic”. Grają z klimatem, otulając słuchaczy przyjemnym szalem nut, z ciekawymi „deseniami” aranżacji, zaczerpniętymi z jazzu, hip-hopu, popu czy muzyki ludowej. Muzyczne bogactwo i ważne, mądre testy sprawiają, że grupa ma swoich wielbicieli, a wspierają ich m.in. pianista Leszek Możdżer, czy multinistrumentalista Sambor Dudziński, którzy wystąpili na debiutanckiej płycie zespołu. Micromusic doskonale wypada na koncertach, oferując publiczności swoje największe, najlepiej

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Czas prezentów Bombki, rękodzieło, a może coś na ludowo? Jak co roku głowimy się, co pod choinkę kupić naszym najbliższym. I – jak co roku – inspiracji możemy szukać na świątecznych kiermaszach i jarmarkach. Cudeńka, biżuterię, zabawki, torebki i ceramikę będzie można kupić 9 grudnia w Salonie Rękodzieła Artystycznego w Wojewódzkim Domu Kultury. Rzemieślniczy kiermasz odbędzie się w godz. 11-16. Z kolei 16 grudnia w Dworku Laszczyków powinni pojawić się wielbiciele regionalnej kuchni, tradycyjnych ludowych ozdób świątecznych, tkanin, ceramiki i przedmiotów drewnianych. Ci, którzy już wszystko kupią, będą mogli śpiewać kolędy oraz spotkać… św. Mikołaja, który małych i dużych poczęstuje słodyczami. Kiermasz w Muzeum Wsi Kieleckiej odbędzie się w godz. 11-15. •



Uwaga! Talent 8

Magdapotrafi.pl tekst Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcia Mateusz Wolski

Choć w Kielcach już nie mieszka, to tu spędziła sześć ostatnich lat życia. Rozpoznawana głównie przez małych widzów teatru Kubuś, przez kilka sezonów była… etatową królewną. Po godzinach rozwijała się muzycznie, ucząc się i szlifując talent. Magdalena Daniel wydała niedawno swoją pierwszą płytę „Poetic Syntetic”, finansując ją m.in. z publicznej zbiórki.

Pochodzi z Katowic, a do Kubusia trafiła, jeszcze studiując na białostockim wydziale lalkarskim Akademii Teatralnej w Warszawie. O byciu artystką marzyła od zawsze: – Gdy byłam dziewczynką chciałam grać i śpiewać, chciałam pracować inaczej niż moi rodzice, nie przez 8 godzin, nie przy biurku – opowiada. Zdała do szkoły teatralnej w Białymstoku. Jej wykładowczyni prof. Bożena Bojaryn-Przybyła namawiała ją także na zdawanie do akademii muzycznej. Magda w swoje siły nie wierzyła: – Trochę się zdziwiłam, bo wcześniej nie uczyłam się ani śpiewania, ani grania. Ona jednak się upierała, mówiła: „Spróbuj, bo wykształcenia muzycznego mieć nie trzeba”. Spróbowałam. Byłam na liście przyjętych, pierwsza pod kreską. Choć się nie dostałam, pomyślałam, że może warto iść w tym kierunku – przyznaje. Jeszcze jako studentka IV roku zaczęła pracę w kieleckim teatrze Kubuś. Została Pingwinem w „Na Arce o ósmej” Ulricha Huba w reżyserii Petra Nosalka i zdała do prywatnej szkoły muzycznej „Muzyk” w Kielcach na wydział jazzu i muzyki rozrywkowej. Do kolejnego kroku, czyli nagrania płyty, zmotywowała ją nauczycielka śpiewu mgr Marta Wilk. – Powiedziała do mnie: „Co z tego, że dobrze śpiewasz, jak nikt o tym nie wie”. Skończyłam szkołę i uznałam, że czas coś z tym zrobić – wyjaśnia. – Zainspirowała mnie też moja koleżanka z roku Karolina Czarnecka (aktorka, znana z przeboju „Hera, koka, hasz, LSD” – red.), z którą spotkałyśmy się na takiej babskiej wigilii. Przyszła i wszystkim w prezencie gwiazdkowym podarowała swoją pierwszą płytę. Pomyślałam, że skoro śpiewam, to też bym mogła, bez sensu marnować czas. I to był taki zapłon – dodaje.

Piosenki dla serducha

Powoli wszystko zaczęło się układać. – Poznałam ludzi, którzy mają studio muzyczne, autorów tekstów, kompozytorów. Zbierałam się do tego kilka lat. Zaczęłam od tego, że znalazłam tekst Haliny Poświatowskiej i poprosiłam Filipa Sternala (autor muzyki do spektakli „Misiaczek” i „Kapitan Porządek” w Kubusiu – red.), żeby stworzył mi do niego muzykę. On był początkującym kompozytorem, właśnie zaczął studiować w Hadze, i powiedział, że się zgadza, ale będę musiała poczekać. Trwało to pół roku, w końcu napisał. Weszłam do studia, nagrałam i uznałam, że o następną piosenkę znowu muszę kogoś poprosić. I pisali. Głównie ci poznani przez Magdę w Kubusiu. Michał Dąbrowski, który właśnie zrobił reżyserski dyplom „Małym tygrysem Pietrkiem”; MiGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

chał Górczyński, współpracujący przy projekcie „Ojczyzny”; Paweł Sowa, twórca muzyki m.in. do „Dziadów po Białoszewskim” czy Sebastian Kaliński, który stworzył muzykę m.in. do „Super Piotrusia Pana”. Płyta jest mieszanką elektroniki, hip-hopu, muzyki dance. Jest też nastrojowy utwór, na którym głosowi Magdy Daniel towarzyszy tylko fortepian. – Za każdym razem najpierw był tekst, a potem muzyka. Wybierałam wiersze, które sprawiały, że robiło mi się ciepło na serduchu, z którymi mogłam się utożsamić. Nie narzucałam kompozytorom, jak mają pracować. Chciałam, by im też w duszy grało, by stworzona muzyka była ich twórczą wypowiedzią na temat. Wychodzę z założenia, że jak się kogoś dobrze zainspiruje, to on będzie w stanie stworzyć coś ciekawego – wyjaśnia. Poza Poświatowską, Magda wybrała wiersze Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Antoniego Słonimskiego i kielczanki Sylwii Gawłowskiej. Prawie wszystkie mówią o miłości. – Trochę się tak złożyło. Przecież miłość dotyczy każdego człowieka, ba, każdego stworzenia. To temat nam bliski. A że jestem szczęśliwie zakochana, to mój wybór chyba nie dziwi – tłumaczy.

Długa droga do krążka

Tekst i muzyka to jednak nie wszystko. Utwór trzeba jeszcze nagrać, dodać efekty. I tu zaczęły się schody. – Nie wiedziałam, jak się wydaje płytę. Wszystko powstawało metodą prób i błędów. Nawet jak pierwszy raz weszłam do studia, to nie wiedziałam, jak to wszystko ze sobą połączyć. Nagrywałam wokal i co dalej? A może chórek, a może jakiś efekt? Jest tyle dźwiękowych możliwości… Duży ukłon w stronę realizatorki Ani, która podpowiadała mi, co można by tutaj pokombinować, popróbować. Teraz czuję się już w studiu dużo pewniej – opowiada. Po nagraniu każdej piosenki potrzebowała jednego-dwóch miesięcy, by się zdystansować i dopiero ją ocenić. – Na kolejne poprawki też potrzebowałam czasu. Ta płyta powstawała naprawdę długo. Gdybym w pewnym momencie nie powiedziała dość, to bym w życiu jej nie wydała – komentuje. To nie koniec, bo płytę trzeba jeszcze wyprodukować, sprzedać. – Na początku liczyłam trochę na „znajomościowe” stawki. Właścicielka studia Koliber Anna Wiśniewska jest moją koleżanką, niektórzy kompozytorzy wcale nie chcieli pieniędzy, inni mówili, że następnym razem. Gdybym nie ich pomoc, poszłabym z torbami – wyjaśnia Magda. Produkcja płyty to jednak duże koszty. Pieniądze na mastering i tłoczenie


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

9


Uwaga! Talent 10 wokalistka zebrała na portalu PolakPotrafi.pl. Nie zna osobiście wszystkich darczyńców: – Pomagali oczywiście przyjaciele, rodzina, znajomi. Jak to w Internecie, udostępniane przez nich informacje o zbiórce docierały także do innych. Jakoś ich musiałam przekonać, skoro wpłacili pieniądze. Bardzo im za to dziękuję, inaczej mój projekt nie byłby możliwy. Musiałabym chyba sprzedać nerkę. No nie, trochę przesadzam, ale być może zarabiałabym na wydanie płyty, grając na gitarze i śpiewając na ulicy – opowiada. Determinacji Magdzie nie brakuje. Sama przebrnęła przez gąszcz przepisów, umożliwiających legalizację jej pracy, zadbała o tantiemy, prawa autorskie. ¬ To zajmuje dużo czasu i na dodatek trudno odkryć ścieżki, jakimi trzeba je realizować. To droga przez mękę. W przypadku niektórych wybranych przeze mnie wierszy, musiałam kontaktować się na przykład ze spadkobiercami lub ich prawnikami. Mój brat zajął się udostępnieniem płyty w serwisach muzycznych. To także trzeba prawnie i formalnie zabezpieczyć – wyjaśnia.

Znaleźć odpowiednie lustro

Teraz realizuje minitrasę koncertową. Zaśpiewała już w Kielcach, w warszawskim Spatifie. W planach ma koncerty w Łomży, Chorzowie, terminy innych są dogrywane, bo Magda występuje z didżejem. Już jednak wiadomo, że będzie ich więcej niż osiem, które ostrożnie zapowiadała. Jednocześnie całkowicie zmieniła swoje życie, wyprowadziła się do Warszawy, ale nie ma to związku z wydaniem płyty: – Decyzję o przeprowadzce podjęłam już po premierze „Na Arce o ósmej”. Od razu pobiegłam do dyrektora Roberta Drobniucha i powiedziałam, że rezygnuję. Ale mnie przekonał, żeby się z tą decyzją wstrzymać. Wtedy on – podobnie jak ja – dopiero w Kielcach zaczynał i potrzebował młodych ludzi. Dobrze mi poradził, bo za chwilę uznałam, że tutaj zrobiło się ciekawie. Mogłam obserwować, jak taką instytucję buduje się praktycznie na nowo. Zostałam więc te kilka lat – tłumaczy. Nie ukrywa jednak, że praca nad płytą była jej bliższa od tej codziennej, etatowej w teatrze. Miała tyle czasu, ile chciała, i nikt niczego jej nie narzucał. Mimo że sama sobie była szefem, w decyzjach dotyczących płyty wspierali ją jej chłopak Grzegorz i starszy brat Łukasz. – Byli dla mnie takimi lustrami, bo człowiek mocno zaangażowany w pracę traci do niej dystans. Potrzebne jest świeże spojrzenie. W teatrze tę rolę spełnia reżyser. W muzyce – trzeba takiego kogoś wybrać – tłumaczy wokalistka. – Cenię zwłaszcza opinię brata, bezlitosnego „muzykofila”. Jeśli on mówił, że coś jest do bani, to wiedziałam, że trzeba z tego zrezygnować, a gdy pochwalił, wiedziałam że w tę stronę powinnam iść. Radzi mi nie tylko w kwestiach muzyki. Pamiętam, jak kiedyś obrzydził mi wymarzoną sukienkę. Stwierdził, że wyglądam jak w szlafroku. Uwierzyłam mu. Na szczęście mam sporo znajomych, dwie starsze siostry, ktoś się tą sukienką zaopiekował. Co prawda nie wiem, czy mój brat zaakceptował ją na nowej właścicielce, ale to już nie mój problem – podsumowuje ze śmiechem.

Kopciuszek na gigancie

Nadal kocha teatr, choć na razie chce odpocząć od lalek. – Do księżniczek chyba tak szybko jednak nie wrócę. Muszę złapać dystans. Uwielbiam teatr formy, w którym plastyka łączy się z planem aktorskim. Mam jednak jeden warunek. To musi być teatr offowy, nie instytucjonalny, taki jak grupa Coincidentia, Papahema, Malabar Hotel. Taki, w którym jest czas na poszukiwania, próby, na stworzenie swojej własnej estetyki, ciekawej formy, opowieści. Znajomi z takich grup i teatrów pracują nad spektaklem np. cztery miesiące. W instytucji nikogo na to nie stać, robi się coś w rodzaju taśmy produkcyjnej, spektakl za spektaklem – wyjaśnia. – Potrzebuję więcej czaGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

su, miejsca na niczym nieograniczoną kreatywność, tworzenie, przygodę ze sztuką. I właśnie płyta dała mi tę możliwość. Miałam przestrzeń i czas na poszukiwania, a trudno je znaleźć, gdy rano jest się Kopciuszkiem, a po południu Czerwonym Kapturkiem – dodaje. Na razie się rozgląda, chodzi na castingi, prowadzi warsztaty. Marzy o tym, by brać udział w przedstawieniach, dających ludziom nie tylko radość, ale także temat do przemyśleń. Nie chce wiązać się z jakimś miejscem na stałe. Nazywa się idealistką i chciałaby, żeby każdy projekt artystyczny był realizowany na najwyższym poziomie. Ubolewa, że nie zawsze tak jest. Krytycznie wypowiada się o teatrze dramatycznym. Wręcz mówi, że wiele spektakli ją nudzi, bo dostrzega, że twórcy robią je głównie dla pieniędzy. Wie, że wielu młodych utalentowanych ludzi nie ma szans na zaistnienie. Chciałaby zagrać w filmie, ale czuje, że przebić się nie będzie łatwo. Widzi drapieżną rywalizację na castingach, ale sama jej nie ulega. W oczekiwaniu na przesłuchania czyta książki. Mówi o sobie „aktorka do wynajęcia”. Choć sama telewizji nie ogląda, a może właśnie dlatego, twierdzi, że mogłaby zagrać w serialu, bo wie, że żyć też za coś trzeba. Już zapowiada kolejną płytę: – Za dużo radości mi to sprawiło, żeby teraz odpuścić – deklaruje. Jednym tchem wymienia swoje muzyczne idolki: Ellę Fitzgerald, Natalie Cole, Arethę Franklin i Lady Gagę. – Ale nie tę, która robi komercyjny show, tylko tę, która siada przy instrumencie, gra i śpiewa swoje piosenki w nowych akustycznych aranżacjach – zastrzega. O swojej muzycznej twórczości mówi krótko: – To ma sprawiać ludziom frajdę, miło się słuchać, powodować wzruszenie, przyjemność, dawać relaks. Po prostu lubię śpiewać. Nie rzucam się na nic więcej poza tworzeniem muzyki. Jeśli komuś to odpowiada, jeśli wybierze właśnie mnie, chętnie się moją muzyką podzielę. Jeśli nie – to trudno. Sztuka jest dla wszystkich, ale nie wszyscy muszą lubić to samo. Nie lubię rywalizować, nie będę się narzucać światu – kwituje. ■



Postać 12

Bohdan Gumowski

Nie potrafimy żyć w ciszy rozmawiała Monika Rosmanowska zdjęcia Mateusz Wolski

– W tle ciągle coś brzęczy, ktoś do nas mówi… Nie wiadomo po co. A przecież cisza gra równie mocno jak muzyka – mówi Bohdan Gumowski. Z wieloletnim dziennikarzem Radia Kielce rozmawiamy o dzisiejszym pędzie i niemożności zatrzymania się, o samotności oraz umieraniu, które można oswoić. I o ciągłym poszukiwaniu siebie. W każdej aktywności i pojedynczej chwili.


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

13


Postać 14

Lubi Pan wędrować? Lubiłem… Lubię… Ale nie mogę już tego robić. A muszę Pani zdradzić, że nie znoszę jazdy samochodem, zwłaszcza po mieście, gdzie kierowcy bardziej warczą, niż do siebie mówią, i patrzą dookoła nieprzyjaznym wzrokiem. Zostały mi już więc tylko spacery po Kielcach. Mniej wymagające niż wędrówka do Santiago de Compostela… Człowiekowi wydaje się, że wiecznie będzie sprawny. I nagle dostaje obuchem w głowę. Po wyjściu ze szpitala na moje pytanie o to, co mogę, a czego nie mogę robić, lekarz odpowiedział również pytaniem: „Czy pan wie, że jest śmiertelnie chory?”. To jest moment, w którym przewartościowuje się swoje dotychczasowe życie. I wchodzi na nową drogę… Całe nasze życie jest drogą. Ta, na którą się decydujemy, idąc na przykład do grobu św. Jakuba, stwarza nas na nowo w zupełnie innej rzeczywistości. Będąc w Kielcach, wiem dokładnie, co będę robił dzisiaj, jakie mam plany na jutro, z kim się spotkam. Gdy znajduję się w drodze do Santiago de Compostela, wszystko przestaje mieć znaczenie. Zostaję sam ze sobą. Nawet czas jest wówczas względny. Camino (droga św. Jakuba – szlak pielgrzymkowy do hiszpańskiego sanktuarium – red.) to głębokie wewnętrzne przeżycie, każdego dnia rzeźbiące człowieka na nowo. To poszukiwanie samego siebie. Nigdy do końca nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak się zachowamy w danej sytuacji. Oczywiście zakładamy pewne scenariusze, robimy plany, ale w zderzeniu z konkretnym problemem może się okazać, GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

że jesteśmy zupełnie innymi ludźmi niż nam się wydawało. To poszukiwanie siebie trwa właściwie przez cały czas. Trzeba mieć odwagę, by zostać tylko ze sobą. Niekoniecznie. Możliwość zetknięcia się z samym sobą jest wspaniałym doświadczeniem. W określonym momencie, w danej chwili. W Hiszpanii słońce wstaje dużo później niż u nas. Ruszałem wcześnie i wschód zastawał mnie w różnych miejscach. Widoki, które nagle wyłaniały się z ciemności, zapierały dech. Świat jest tak wspaniały, tak piękny… Nie zawsze oczywiście było idealnie, zdarzały się kilkugodzinne burze, podczas których lało tak, że w jednej chwili byłem całkowicie przemoczony. Camino to jest czas przemyśleń i próby odpowiedzi na pytanie: Jaki naprawdę jestem…? To doświadczenie podobne do tego przeżywanego przez ludzi głębokiej wiary. To zetknięcie ze swoimi słabościami, ograniczeniami. Nie jesteśmy święci. Każdy z nas chce być dobrze postrzegany przez innych. Rzecz jednak w tym, aby umieć na siebie tak spojrzeć, móc siebie tak ocenić i być wobec siebie tak obiektywnym, żeby to mogło pozytywnie wpłynąć na naszą dalszą drogę. Oswoił Pan samotność? Dziś droga do Santiago de Compostela jest jak autostrada, jak droga do Morskiego Oka czy kolejka na Kasprowy. Jest oczywiście miejsce na samotność, ale na samotność z wyboru. Taką, której – jak sądzę – doświadczają mnisi, bo dla nich nie jest ważne, co zrobią konkretnego dziś czy jutro, ale co przeżyją. W drodze spotykałem różnych ludzi, m.in. małżeństwo piel-


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

15 grzymów. On układając się wieczorem do snu w schronisku, szukał łóżka położonego w pobliżu gniazdka elektrycznego, by móc podłączyć aparat wspomagający oddychanie. Bez tego nie byłby w stanie iść. Codziennie pokonywał z żoną 5 czy 10 km. Do tego, by wyruszyć, potrzeba jedynie czasu, nie pieniędzy. W drodze minąłem polskich studentów, którzy szli praktycznie bez grosza przy duszy. Zafundowałem im kanapkę i każde z nas poszło w swoją stronę. Samotna wędrówka to piękna rzecz.

Wielu zapomina, że to, co tutaj zdobędziemy, i tak tu zostawimy. Po co patrzeć na siebie wilkiem, mieć do siebie wieczne pretensje? Przecież wystarczy godnie żyć. A nie robić wszystko, by ten świat komplikować, by skłócać ludzi. Camino uczy bardziej obiektywnego spojrzenia na rzeczywistość. Nie stawiania siebie w pozycji rządzącego wszystkim i wszystkimi. Pozwala znaleźć odpowiedź na pytanie: Gdzie jest moje miejsce w świecie? Czy takim miejscem jest robienie kariery, osiąganie kolejnych sukcesów? A może przeciwnie, robienie czegoś w poszukiwaniu siebie?

Tylko czy my dziś jeszcze potrafimy wędrować? Mam wrażenie, że raczej stale gdzieś pędzimy. I nie potrafimy się zatrzymać. Stanąć i spojrzeć na siebie w tym tłumie. Każdego dnia tak się spieszymy, że często mówimy sobie „jutro się nad tym zastanowię, dziś nie mam czasu”. Nie mam czasu… Co to za wymówka? Każdy ma tyle samo czasu i tylko od nas zależy, jak go sobie zorganizujemy. Mówienie „nie mam czasu” nie ma sensu.

Czy temu właśnie miało służyć latanie szybowcami? Teoretyczny kurs szybowcowy skończyłem już jako nastolatek, ale dopiero 40 lat później zrobiłem licencję i po raz pierwszy wzbiłem się w niebo. Loty to wspaniałe przeżycie. Świat z góry wygląda zupełnie inaczej. Wie Pani jaka niesamowita cisza tam panuje? Słychać tylko szum. Krążę 2000 metrów nad ziemią i nagle stado bocianów przelatuje metr, dwa ode mnie. Wzbijają się w górę szybciej, w ogóle nie poruszając skrzydłami. Takie mają noszenie… A myszołów wiszący na wysokości dwóch kilometrów… Co on tam robi? Ma przyjemność w tym lataniu? Być może…

A to dziś najczęściej powtarzana fraza… Prawda? Ciągle planujemy – jedną, drugą, trzecią rzecz. Kiedy ktoś potrzebuje naszej uwagi, odpowiadamy „przepraszam, ale nie mam teraz czasu”. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że w ogóle nie powinienem tak mówić. To jest mój czas, to ja decyduję, co z nim zrobię. Trzeba mieć oczywiście hierarchię potrzeb, działań, które podejmujemy każdego dnia. Ale nie zapominajmy, że to my jesteśmy właścicielami swojego czasu. A nie jego niewolnikami? Wychowywałem się w czasach, w których – co dziś jest niewyobrażalne – nie było telewizji, a podstawowymi dobrami kultury były książki i radio. Wtedy czytało się pasjami, a w I lub II Programie Polskiego Radia było całe mnóstwo przeróżnych słuchowisk. Również dostęp do informacji był ograniczony, a nasza wiedza o świecie – dużo bardziej uboga. A dziś informacje atakują nas ze wszech stron. Niezliczone źródła wiadomości, Internet, nieograniczone możliwości komunikowania się… Współczesny człowiek nie wyobraża sobie życia bez telefonu komórkowego. Staliśmy się też cywilizacją obrazkową… W tej chwili książka bez zdjęć jest nieatrakcyjna. Reklamy to także tylko zdjęcia, tekst praktycznie w nich nie istnieje. Zresztą gdyby to był sam tekst, nawet byśmy go nie zauważyli. Tak nas zubaża ten sposób postrzegania świata. Coś, co powinno dać wolność, zniewala… Ależ oczywiście, że tak. Przeciętny Polak w ubiegłym roku nie przeczytał nawet połowy książki. Oczywiście statystycznie rzecz ujmując. Co więcej, coraz częściej nie jesteśmy w stanie w całości czegoś przeczytać. Zaczynamy i za chwilę to rzucamy, bo zawsze znajdzie się coś innego, co nas oderwie. Jesteśmy zniewoleni przez informacje. Skrótowe, pobieżne, zbyt ogólne. Wystarczy jedno, dwa zdania i już wszystko wiemy. Bez rozwijania, bez analizy, bez dociekania. Ta skrótowość, brak możliwości skupienia uwagi na dłużej, przekłada się też na nasze relacje. Nie może się nie przekładać. Z ogromnym niepokojem patrzę na to, co dzieje się dookoła. To, czego dziś nam tak bardzo brakuje, to umiejętności rozmowy. Atakujemy, kłócimy się, stawiamy zarzuty albo się bronimy. Nie ma miejsca na argumenty, wspólne pochylenie się nad problemem. Niesłychana żądza władzy drzemie dziś w niektórych.

Radiowiec mówi o ciszy jakby to był największy skarb? Bo my dzisiaj nie potrafimy już żyć w ciszy. W tle cały czas coś brzęczy, ktoś do nas mówi. Nie wiadomo po co. Cisza – i mogę to powiedzieć zwłaszcza jako radiowiec – gra równie mocno, jak muzyka. REKLAMA


Postać 16

Możliwość zetknięcia się z samym sobą jest wspaniałym doświadczeniem. W określonym momencie, w danej chwili.

Ścigał się Pan też samochodami, żeglował, chodził po górach, biegał maratony… Cały czas poszukiwałem siebie. Próbując przebiec 42 km? Żeby być precyzyjnym – 42 km i 195 m. Co tu dużo mówić – człowiek jest próżny. Ciągle chce coś sobie udowadniać. Mnie jednak zależało także na tym, aby na największe miasta spojrzeć z perspektywy biegacza. Berliński maraton jest najszybszy, paryski – niezwykle ciekawy, bo przebiega się przez całe miasto. Taka perspektywa jest niesamowitym doświadczeniem. Mistrz olimpijski Czech Emil Zátopek powiedział kiedyś, że jeśli chcesz biegać, to biegaj kilometr, dwa, dziesięć, piętnaście. Jeśli jednak chcesz zmienić swoje życie, to przebiegnij maraton. Coś w tym jest. Kiedyś biegałem codziennie 10-15 km. Jeszcze nie tak dawno wyruszałem z domu, okrążałem Telegraf i wracałem. Sam maraton kryje w sobie pewną tajemnicę. Człowiek jest w stanie przebiec bez widocznych objawów słabości około 30-33 km. Na tyle wystarczają nam zgromadzone w naszym organizmie zapasy glikogenu. Potem zostaje jeszcze te 8-10 km. I nagle okazuje się, że nie jesteśmy w stanie nawet truchtać, nogi stają się zbyt ciężkie. Nie możemy pokonać słabości, zmęczenia. To moment, gdy kończy się przemiana glikogenu i zaczynamy spalać tłuszcz. Bardzo bolesny dla organizmu. Jak go przezwyciężyć? Trenować. Nigdy też się z nikim nie ścigałem. Ci, którzy dziś biją rekordy, 100 m pokonują w niewyobrażalnym tempie 15-17 sekund. Każdy maraton daje nowe doświadczenia. Trasa mojego ostatniego, piątego, wiodła przez dolinę środkowego Renu. Piękna, ale niezwykle trudna ze względu na upał. Myślałem, że nie dobiegnę, co chwilę karetka zabierała kolejnego biegacza. Wtedy stwierdziłem, że to koniec. Zrezygnowałem z biegu w Nowym Jorku, choć miałem już bilet lotniczy, zarezerwowany hotel i gwarancję startu. Maraton w jakimś sensie zmienia życie. Człowiek dowiaduje się o sobie jeszcze więcej. I coś sobie udowadnia. Tak, że jeszcze może. Zastanawiam się tylko, czy to takie proste. A z drugiej strony nie wiem, czy szukać czegoś głębszego… Celem jest w końcu by dobiec, sprawdzić się… Wzruszenia, które towarzyszą momentowi przekraczania mety, nie da się opisać. Niemal całe swoje zawodowe życie spędził Pan w Radiu Kielce. Wcześniej miałem jeszcze epizod krakowski. Przez kilka lat byłem związany z Teatrem 38, z którego wyszedł też Piotr Szczerski. Grałem różne role. Pracowałem z Jerzym Szejbalem, Bohdanem Hussakowskim, Helmutem Kajzarem, Zygmuntem Koniecznym, Wiesławem Dymnym. To był GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Bohdan Gumowski – wieloletni dziennikarz Radia Kielce, dokumentalista, autor reportaży, reżyser słuchowisk. Jedno z nich zostało wyróżnione na Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji „Dwa Teatry” w Sopocie. Jego reportaż „Życie zatoczyło koło” zdobył III nagrodę w dorocznym konkursie Polskiego Radia „Polska i Świat”. Jest członkiem Związku Literatów Polskich, autorem zbioru opowiadań i słuchowisk „Gniazdo” oraz książek: „Subtelność brzmienia”, poświęconej historii Radia Kielce i „Camino znaczy droga”, inspirowanej dwukrotną pieszą pielgrzymką do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela.

dla mnie moment przełomowy. To wtedy rzuciłem uczelnię techniczną na rzecz polonistyki. Pracę w Radiu Kielce zaczynałem w 1971 roku. W siedzibie przy ul. Świerczewskiego, dzisiejszej Jana Pawła II. Jakie to było radio? Jeśli chodzi o kwestie polityczne, to nie ma wątpliwości jakie. Był cenzor, który kontrolował każdą audycję. Praktycznie nie było wejść na żywo. Spiker czytał wiadomości wcześniej ocenzurowane, nie było mowy, by dodał coś od siebie. Tak samo było w Warszawie, gdzie byłem na stażu. W pomieszczeniu reżyserki stał smutny pan i badawczo przyglądał się temu, który czytał. Gdyby tylko czegoś spróbował… W Kielcach było wówczas dwóch spikerów Andrzej Samborski i Andrzej Bors. W radiu panowała rodzinna atmosfera. Pokoje były tak rozmieszczone, że gdy ktoś chciał z kimś porozmawiać, wołał na całą redakcję. Podobnie było z telefonem. Był jeden w sekretariacie dyrektora. Gdy dzwonił, wszyscy koledzy wiedzieli do kogo i w jakiej sprawie. Było też dużo spokojniej. To była zaledwie godzina programu dziennie, a pracowało przy tym kilka osób. Dziś tempo jest nieporównywalnie szyb-


sze. Panuje też odpowiedzialność osobista, jednostkowa. Wtedy za wszystko odpowiadał zespół. Zaczynałem jako realizator audycji. Moim zadaniem było czuwanie nad jej kształtem artystycznym. Był magazyn, w którym z dumą informowaliśmy o osiągnięciach klasy robotniczej Kielecczyzny, w SHL czy Iskrze. Co zabawne, nie mówiło się wówczas, gdzie się co produkuje. To była tajemnica, ale funkcjonowały kluby sportowe o wiele mówiących nazwach, np. Granat Skarżysko. Nie były to więc bombki na choinkę… No i był słynny Klub Dziennikarza. Muszę przyznać, że z olbrzymim żalem zauważam, że dziś takiego miejsca, które jednoczyłoby środowisko, nie ma. W klubie Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Chińskiej ufundowało piękne lampiony… Był mostek kapitański, na którym jedna z pań podawała trunki. Może wstyd przyznać, ale także w godzinach pracy odbywały się różnego rodzaju spotkania. Niekoniecznie towarzyskie, tym niemniej urozmaicone. Wspaniali ludzie tam bywali, nie tylko z kieleckiego środowiska. Począwszy od wielkiej trójcy: Ryszarda Podlewskiego, Wieśka Barańskiego i Ryszarda Smożewskiego. Wojtek Podolecki i Janek Goc też się pojawiali. To było miejsce spotkań, rozmów, gry w karty. Był również nasz człowiek, opiekun, oczy i uszy władzy. Odnajduje się Pan w dzisiejszym świecie mediów? Nawet myślałem już o rezygnacji. Mój stan zdrowia jest jaki jest. Nie za bardzo mogę się angażować. Nadal z dr. Cezarym Jastrzębskim, który ma niesamowitą wiedzę o regionie, przygotowuję program „Moc historii”. Ta audycja ma swoich fanów. Nie jest to już jednak moje radio, a przynajmniej nie jest takie, jakie chciałbym robić. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że główną rolą radia jest informowanie. Nie zapominajmy jednak także o roli kulturotwórczej. Wszechobecna polityka, sposób jej prezentowania w mediach, to jest coś, co trudno mi zaakceptować. Co chcemy dziś powiedzieć? Co tym osiągnąć?

Oswoił Pan umieranie? Myślę, że tak. Mam to już za sobą. Podchodzę do tego z pokorą i ze świadomością, że w końcu coraz więcej przyjaciół mam tam, nie tu. Nie odczuwam lęku. Każda droga dobiega końca. Rzecz w tym, żeby na jej końcu spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: nie byłeś taki do końca byle jaki. Może coś zrobiłeś dla kogoś? Może byłeś kimś ważnym dla drugiego? Coś dla kogoś znaczyłeś? Bo to, czy ktoś miał dla mnie znaczenie, to oczywiste. Dziękuję za rozmowę. ■

REKLAMA

Patrząc na swoją dotychczasową drogę, oglądając się za siebie, czuje się Pan spełniony? Ciągle jeszcze idę. A dokąd prowadzi ta droga? W jednym kierunku. Mój dzisiejszy pobłażliwy stosunek do świata bierze się ze świadomości przemijania. Powiem więcej, z oswajania umierania. Na co dzień w ogóle o tym nie myślimy, śmierć dla nas nie istnieje. Przychodzi jednak taka chwila, gdy zaczynamy się rozglądać ze zdziwieniem… Zaraz, chwileczkę, to już…? Mam się żegnać? Czy naprawdę muszę? Ano muszę. I wtedy pojawia się refleksja… Co się stanie z setkami książek, które mam na półce? Oddać do biblioteki, gdy wciąż są mi potrzebne? A ile jeszcze mam nieprzeczytanych…


Miejsca mocy 18

Zwykłe domy, niezwykli lokatorzy tekst Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcia Mateusz Wolski

Są samotne, nieufne, głodne, półdzikie, czasami ranne lub chore. Tułają się po lasach, parkach, biegają po ulicach, mieszkają w piwnicach, drewutniach, stodołach... Wiele z tych zwierzaków ma jednak szczęście, bo trafia na ludzi, którym ich los nie jest obojętny. Dostają wtedy imię, ciepłe legowisko, czasami nawet własną kanapę, pełną miskę i wielką dawkę miłości.

Choć z bezdomnymi zwierzętami najczęściej kojarzymy schronisko, nie jest to jedyne miejsce, do którego trafiają. W Kielcach i okolicy od wielu lat działa prawie 20 domów tymczasowych Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Prowadzący je ludzie dbają stale o kilkaset nieszczęśliwych zwierzaków. To nie specjalne budynki, wyposażone w odpowiednią infrastrukturę i opatrzone odpowiednimi tabliczkami, ale zwyczajne mieszkania w blokach i kamienicach, domki z ogródkami, także przystosowane do potrzeb zwierząt piwnice, pralnie, czy postawione na działkach kojce.

Dom jak parasolka

Każde z tych miejsc ma swojego opiekuna, który czuwa nad bezpieczeństwem zwierzaków. – To praca na pełen etat, bo zwierzaki muszą jeść, wychodzić na spacery, odwiedzać weterynarzy. To my znajdujemy im szczęśliwy dom i odpowiedzialnego opiekuna. I odławiamy kolejne zwierzęta – wyjaśnia Anna Studzińska, prezes kieleckiego oddziału TOZ. – Pracujemy społecznie, poświęcamy nasz wolny czas. Robimy to z potrzeby serca i poczucia odpowiedzialności za bezbronne zwierzaki – zaznacza. Domy tymczasowe prowadzą głównie panie, choć ich mężowie czy partnerzy często im w tym pomagają. Wśród ekipy są: lekarz weterynarii, psychiatra, dentystka, konserwatorka zabytków, anglistka, tłumaczka japońskiego i przedstawicielka firmy farmaceutycznej. – Wiem, że to nie jedyne domy tymczasowe w Kielcach, bo prowadzą je też inne stowarzyszenia. To dobrze, że jest nas tak dużo – cieszy się Studzińska. Te domy nazywane są także punktami parasolowymi. – Lepiej jest trzymać te zwierzaki w kilkunastu, kilkudziesięciu rozłożonych terytorialnie punktach, niż w jednej gromadzie. To zmniejsza prawdopodobieństwo epidemii chorób wirusowych. Poza tym dużo łatwiej jest poznać potrzeby kilku zwierzaków, które przebywają z nami stale w jednej przestrzeni, niż kilkudziesięciu, kilkuset mieszkających na przykład w schronisku. Widzimy, gdy coś się ze zwierzakiem dzieje, poznajemy jego charakter i łatwiej nam znaleźć mu nowego opiekuna – opowiada prezes TOZ. GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Ludzie zapomnieli o tej prawdzie – rzekł lis. – Lecz tobie nie wolno zapomnieć. Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. A. de Saint Exupery „Mały Książę”


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

19 Nie tylko kanapa

Właściciele domów tymczasowych dbają także o zwierzaki, które w mieszkaniach nie czują się najlepiej. Dotyczy to najczęściej kotów. Przyzwyczajone do swobody, dostają ciepły kąt, np. w piwnicy, zawsze pełną miskę i kuwetę. Opiekun sprawdza, czy wszystko z nimi w porządku, jeśli trzeba zawozi do weterynarza, ale nie zmusza do przyjaźni, pozwala im na samodzielne wyprawy i spacery. Co ważne, wszystkie zwierzaki są sterylizowane, by tych – jak to się fachowo nazywa – wolnobytujących – w sposób niekontrolowany nie przybywało. Wiele z tych domowych, choć przygarniętych na chwilę, zostaje na zawsze. Najczęściej te, które kradną serce początkującym opiekunom tymczasowym. U pani Eli Pietszczyk od 13 lat jest Zszywka. – Trafiła do mnie jako mały kot z wielkim brzuchem. Miała ogromną przepuklinę. Była podziurawiona, nie miała mięśni między skórą a wnętrznościami. Okazało się, że to wada genetyczna. Lekarz wszył jej siatkę chirurgiczną i świetnie sobie radzi. Teraz jest postrachem podwórka. Został jej już tylko jeden kieł, bo lubi awantury. Ona ma charakterek. Bez naszej pomocy już by jej dawno nie było – opowiada. Z czasem u opiekunów zwycięża rozsądek. Nie chodzi bowiem o to, by zgromadzić jak najwięcej zwierząt i nie poradzić sobie z opieką nad nimi. Trzeba je przygotować i przekazać nowemu właścicielowi. Rocznie kielecki oddział TOZ oddaje do adopcji około 250 zwierząt. Każdy futrzak zostaje wyleczony, odrobaczony, odpchlony i zaszczepiony. Nowy właściciel dostanie wskazówki dotyczące opieki i zwyczajów zwierzęcia, a dodatkowo w umowie musi się zobowiązać np. do sterylizacji. – To najlepsza metoda kontroli populacji bezdomnych zwierząt. Teraz już nie widuje się gromad dzikich kotów. Jest ich znacznie mniej. Z drugiej strony zmieniły się warunki życia w mieście. Podwórka pięknieją, dbamy o czystość, nie ma już zakamarków, w których mogłyby się ukryć – wyjaśnia Studzińska.

Pani, gdy psinka się oszczeniła, zamknęła przed nią i jej małymi stodołę, by nie mogła się ogrzać. Nadal jej też nie dokarmiała. Suka była nieprawdopodobnie chuda. Na dodatek pani opowiadała, że to już nie pierwsze szczeniaki suczki. Wcześniej jej w zimie… zamarzały. A przecież jest darmowa sterylizacja i taka psinka byłaby za nią wdzięczna – mówi Joanna ze łzami w oczach. Gdy wychodzi na spacer ze swoją ferajną, nie wszyscy są zachwyceni, wielu osobom to przeszkadza. – Mówią, że niszczę teren, że psy brudzą, że tu już nic nie urośnie. Biorą mnie za osobę niespełna rozumu, taką psią wariatkę – opowiada. Trafiają do niej psy najtrudniejsze, które próbuje otwierać i uczyć na nowo zaufania do ludzi, a że pracuje w domu – jest tłumaczką języka japońskiego – to może sobie na to pozwolić. Psiaki mają często złe doświadczenia: były bite, kopane, głodzone, straszone, czasami ranne, i potrzebują wiele uwagi i dobrego serca. Nie wszystkie są w pełni sił. Nieleczone złamania, obcięta przez kosiarkę łapka czy ogon, rany na szyi

Kocio-psi zakątek na KSM-ie

U Ani Studzińskiej mieszka pięć kotów. Trikolorka o imieniu Kropka, Biełka – biała z burym ogonem, czarna Kitka, Burasek, Łatka i Mruczysław Ogonek z trochę zdeformowanym ogonem. Dwa z nich czekają na nowych właścicieli. Kocią ekipę dyscyplinuje – głównie ze względu na wzrost i wagę – sznaucer Bies, który z kotami dogaduje się wręcz koncertowo, za to nie przepada za… listonoszem. Studzińska wzięła go ze schroniska. – Dobrze, że takie miejsca są, a gmina ma obowiązek rozwiązać problem bezdomnych zwierząt. Szkoda tylko, że czasami urzędnicy nie kontrolują, co się w tych miejscach dzieje. A to pole do nadużyć. Właściciel takiego przybytku może bardziej dbać o zysk niż o swoich podopiecznych. Zdarzało nam się zabierać ze schronisk chore zwierzęta – opowiada. Wśród kotów, którymi opiekuje się Studzińska są „zadziory”, ale też miłe i przytulaśne, które uwielbiają się szczotkować i mruczeć. Są takie, które chcą wychodzić na zewnątrz, i takie, które nigdy nosa na dwór nie wystawiają. Każdy ma swój charakter, upodobania, zwyczaje. – Rodziny adopcyjne dopasowujemy do tego, co o zwierzakach wiemy. Do bloku lepiej dać przytulankę, a zadziora – np. do domku z ogródkiem – wyjaśnia zasady Studzińska

Psiarnia pełna miłości

Joanna Choroszyńska na nasze spotkanie przyszła z szóstką psów prowadzonych na smyczy – po prostu umówiłyśmy się na spacer. Ale to nie wszyscy lokatorzy jej tymczasowego domu. – Są tam jeszcze trzy moje psy i kot. Od kilku dni jest też sunia zabrana z podkieleckiej wsi i jej maluchy.

po drucie, pogryzienia… Wymieniać można długo. Te najbardziej dzikie zwykle siedzą obok Joanny, gdy pracuje przy biurku, a ona co chwilę zwraca na nie uwagę, ciepło do nich mówi, głaszcze. – Gdyby siedziały w kojcu, nie byłoby to możliwe – opowiada psia opiekunka. – By psy naprawdę do człowieka przekonać, trzeba się z nim podzielić metrażem, przebywać we wspólnej przestrzeni. Niektóre ośmielają się szybko, inne potrzebują więcej uwagi. Muszą nauczyć się utrzymywania czystości czy chodzenia na smyczy. Joanna opowiada o nich jak o dzieciach. – Karmel na początku tylko się trząsł, a plecy miał łyse, bo stale się drapał z powodu pcheł. Teraz ciągle jest głodny. Widocznie nie jadł za często – wyjaśnia i pokazuje mi jego starte na zbyt twardym pożywieniu zęby. Wymyśliła nawet swój sposób, jak psy wyprowadzać na spacer, bo spłoszony, przerażony pies potrafi wyplątać się z każdej obroży.

Joanna buduje budę

Opieka nad psami jest jej pasją. Odkąd pamięta, marzyła o tym, by mieć ich co najmniej dziesięć, a teraz tęskni za nimi nawet, jak wychodzi tylko na godzinę. Przyglądała się swojej sąsiadce, która ratuje psy i koty od wielu


Miejsca mocy 20 lat. Zgłosiła się i zaopiekowała najpierw pierwszym, potem drugim i kolejnymi dzikusami. Po kolei znajdowała im domy. – A potem nagle kilka psów na raz potrzebowało schronienia. Przyjęłam je wszystkie i tak już zostało – opowiada. Ci nowi lokatorzy na początku nie do końca podpasowali mężowi Joanny. Jest jedynakiem, chowanym w sterylnych warunkach, a psy brudzą. Pokochał najpierw pierwszego psiaka, a potem następne. Teraz zgodził się zbudować dla nich dom. – Sama go zaprojektowałam, by zwierzakom było w nim wygodnie. To nie chodzi o wnętrza i luksusy. Raczej o… dużą budę. Będą miały własną łazienkę, salon, dużo kanap. Gdy tylko zamkniemy stan surowy i będzie ogrzewanie będą mogły się tam przeprowadzić. Czekam z niecierpliwością. Niektórzy sąsiedzi także – wyjaśnia. Bo psiarnia w bloku nie wszystkim się podoba.

Pies to nie ogórek

Mimo że od wielu lat ratuje psy, nie potrafi się uodpornić. Ciągle tak samo przeżywa smutne historie kolejnych zwierzaków. ¬– Ludzie są chyba dumni z tego, że topią szczeniaki, że nie dają im jeść. Zwierzę ma taki sam układ nerwowy jak człowiek. Przecież to nie ogórek – oburza się. Swoich podopiecznych znajduje na wsiach, wydostaje z niezbyt profesjonalnych schronisk, łapie przy jezdniach. Wciąż pamięta pierwszego szczeniaczka, któremu… nie pomogła. Biegał przy drodze z czerwoną obróżką, więc my-

ślała, że opiekun jest blisko. Następnego dnia zobaczyła, że psinkę przejechał samochód. Teraz łapie i stara się ochronić wszystkie. Ma już doświadczenie. – Gdy pies komuś ucieka, pojawiają się ogłoszenia, opiekunowie ich szukają. Gdy widzę takiego, który ma bardzo dużo pcheł, błąka się przy ulicy i nie ucieka przed człowiekiem, to już wiem, że trzeba mu pomóc, bo albo go ktoś zostawił albo do tej pory radził sobie sam – wyjaśnia. Jest szczęśliwa, gdy pies trafia do nowego właściciela, a ten potem dzwoni i opowiada, jak nowy członek rodziny się czuje i zachowuje. Czasami to „mrożące krew w żyłach” opowieści o zniszczonych kanapach, butach, bałaganie w szafie czy przegryzionych kablach. Ale też o wspólnych wyprawach i przygodach. Uwielbia oglądać zdjęcia swoich podopiecznych, którzy z wystraszonych, brudnych, skulonych futrzaków, wyrastają na pewne siebie, kochane i przywiązane do właściciela psy. Te przygarnięte, najczęściej kundle, kochają mocniej od wychuchanych rasowców z rodowodem.

W oczekiwaniu na szczęście

Niektóre pieski długo czekają na swój dom, nie każdy decyduje się na kalekiego czy wymagającego specjalnej opieki. Pani Joanna już się martwi o beznogą Kózkę, niepokoi ją też niezwykle przyjacielska Ira, która odstrasza potencjalnych właścicieli swoim podobieństwem do amstafa. Bo jej zdaniem, każdy pies zasługuje na prawdziwy dom i odrobinę luksusu. Przypomina sobie jednego, który po trzech latach spędzonych w lesie, przyszedł do jej domu i od razu wskoczył na kanapę. Na dodatek potem wcale nie chciał jej opuszczać. Pewnie dlatego pani Joanna ma jeszcze jedną wyjątkową umiejętność: byłaby doskonałym marketingowcem. Gdy przyznałam się, że myślę o zaopiekowaniu się psem, nie zasypiała gruszek w popiele. Po naszym wspólnym spacerze do domu pani Joanny wrócił jeden pies mniej. Teraz Grosik mieszka z moją rodziną.

Sarenka na Sienkiewce

Chcesz adoptować psa lub kota? Zebrałeś karmę dla bezdomnych zwierząt? Widzisz gdzieś błąkającego się psiaka czy kocięta bez opieki mamy? Zadzwoń pod numer 515 500 953, 515 499 852. Telefon interwencyjny TOZ działa przez cały tydzień w godz. 10-18. Zajrzyj też na stronę www.kielce.toz.pl lub profil Towarzystwa na Facebooku. Możesz także wesprzeć TOZ finansowo. Numer konta: 50 1240 1372 1111 0010 7860 0486. GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Najbardziej zadziwia kolejny dom tymczasowy. Ze względu na standard opieki nad zwierzakami można mu dać pięć gwiazdek, dlatego trafiają tam wyjątkowi lokatorzy. To dom prowadzony przez panią Karolinę Siedlecką-Kowalczewską, lekarkę weterynarii. Było o niej głośno, gdy wiosną tego roku zaopiekowała się tak piękną jak rzadką żołną. W tej chwili w kamienicy w centrum miasta pod jednym dachem mniej lub bardziej zgodnie mieszkają: dzikie ptaki – dwa wróble, zięba, cztery jaskółki, sikorka, pleszka, kura; egzotyczne – sześć papug, szesnaście zeberek, dwie amadyny wspaniałe, dwa kanarki, dwa czyżyki hodowlane, dwa mewki japońskie; do tego – myszy, nietoperze, pająki, wąż, żółwie, legwan zielony i sześć kotów. Jest także kurczak Karo, dla którego pani Karolina została adopcyjną… kwoką. W ubiegłym roku w tym niezwykłym kurorcie przy ul. Sienkiewicza gościła też sarenka. – Layla, bo akurat słuchałam piosenki Erica Claptona, gdy po nią jechałam, trafiła do mnie spod Piekoszowa. Straż łowiecka zadzwoniła, gdy kłusownik zabił jej matkę. Layla miała wtedy 10-14 dni, więc bez pomocy człowieka nie miała szans. Najpierw karmiłam ją mlekiem, ale szybko rosła. Zaczęła mi kwiatki obgryzać. Była przesłodka, prześliczna, przecudo, ale… tak to mi jeszcze nikt domu nie zasikał ... Najbardziej lubiła moje łóżko – opowiada pani Karolina. Layla mieszka dziś w minizoo w Lisowie. Pozostali lokatorzy także dostarczają pani Karolinie wielu wrażeń. Kurczak Karo, gdy trafił do domu miał jeden dzień. – Proszę sobie wyobrazić, że już następnego ten mały pompon zaczął się stawiać mojej sikorce bogatce o imieniu Morales. A on tu rządzi i na dodatek jest mocno pamiętliwy. Bardzo mu się to nie spodobało i teraz się wyżywa na kurczaku, atakuje go, dziobie po plecach. A ten w odwecie


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

21 straszy kanarki. Zresztą Morales już nie raz i nam dał się we znaki. Kiedyś dziobał nas po oczach tak, że groziło nam w domu siedzenie w goglach – opowiada ze śmiechem pani Karolina. Kurczak towarzyszy naszej rozmowie. Jest przyjazny, kontaktowy i wcale się nie boi. Kombinuje, jak dobrać się do moich okularów czy dziubnąć telefon. Zachowuje się trochę jak kot czy pies. Pani Karolina tłumaczy, że kury to mądre zwierzęta, które szybko się uczą, a na dodatek są zabawne. Mocno przywiązują się do swojego opiekuna, a przez to ufają wszystkim ludziom. Przy rozmowie był też ktoś jeszcze, choć mocno zaspany. Nietoperz Faruk uciął sobie drzemkę pod pachą pani weterynarz.

Ptasio-gadzi raj

W domu pani Karoliny nie wszystkie zwierzęta przeznaczone są do adopcji. Tutaj obowiązują trochę inne zasady, bo dzikie zwierzaki, gdy odzyskają siły, wrócą do formy lub nauczą się latać – mogą i powinny odzyskać wolność. – Ważne, by urazy nie obniżały komfortu ich życia, bo inaczej nie zdobędą pożywienia – tłumaczy. Te, które miały połamane skrzydła, zostaną. Tak będzie z jaskółkami, bo obie nie latają, i z nietoperzami. Pani Karolina zajmuje się także egzotycznymi gadami. Pod opieką ma węża znalezionego niedaleko Starachowic, ale ma już dla niego nowy dom. Z rozrzewnieniem wspomina… warana stepowego. –Maciek już nie żyje. Był najpierw moim pacjentem, ale jego opiekun nie dbał o niego. Gdy do mnie trafił miał hiperwitaminozę A, metaboliczną chorobę kości, atonię jelit i zgnilec pyska, czyli zapalenie jamy ustnej. Jego stan się pogarszał. Jak powiedziałam, że leczenie będzie długotrwałe i wymagające dużej uwagi, opiekun zrzekł się go. Wyprowadziłam go z tych chorób, ale pojawiły się następne. Miał dnę moczanową, znowu się udało, a potem przypętała się sepsa. Był u mnie 5 lat. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Gdy już trochę do siebie doszedł, bo na początku to tylko leżał i się nie ruszał, to okazało się, że miłość jest wzajemna. Gdy umarł mój ukochany wróbel, było mi smutno, źle się czułam. Siadłam na kanapie przygnębiona, a Maciek, mimo że nie był wtedy w szczytowej formie, wspiął się do mnie i się przytulił. I potem za każdym razem, gdy miałam gorszy humor, przychodził się przytulać – opowiada pani Karolina.

Pręgowane i skrzydlate

Karolina Siedlecka-Kowalczewska specjalizuje się w leczeniu zwierząt nieudomowionych, więc to do niej trafiają wszystkie zwierzaki z lasów, pól, łąk i gniazd. – Schronisko im nie pomaga, a miasto – mimo licznych rozmów – nie chce prowadzić ośrodka rehabilitacji dzikich zwierząt. Nie ma miejsca na przykład dla nietoperzy. A Ptasi Azyl nie jest w stanie przyjąć wszystkich ptaków. Utarło się, że dzikie zwierzaki trafiają do mnie, mam też kilku znajomych, którzy ratują gołębie – wyjaśnia pani Karolina. Jej lokatorzy to m.in. nietoperz, który był pogryziony przez koty. Dużo ptaków, które wypadły z gniazd, zwłaszcza wiosną. Jaskółkę znaleziono ze złamanym skrzydłem przy drodze, druga nie miała piór w skrzydle i ogonie i mieszkała w stajni. Sikorce kot zjadł całą rodzinę. Miała wiewiórki, których mamę zabił samochód. Były malutkie, więc musiała karmić je mlekiem z butelki. Były ranne jeże, potrącone przez samochód lub pogryzione przez psy. W domu jest głośno, fruwa pierze i sierść, a ptaki rozsypują ziarno. – Rodzinę przyzwyczajałam stopniowo. Mąż też musiał to zaakcep-

tować. Kocham ptaki, odpoczywam przy nich i nie wyobrażam sobie, bym kiedykolwiek przestała to robić – mówi pewnie pani Karolina.

A wszystko przez ludzi

Panie napatrzyły się na krzywdę zwierzaków, za którą odpowiadają ludzie. Joanna Choroszyńska mówi o znieczulicy, okrucieństwie i traktowaniu psa jak rzeczy. Anna Studzińska o ludzkim wygodnictwie, na przykład porzucaniu zwierząt podczas wakacji, oddawaniu z powodu rzekomych uczuleń lub zapominaniu o nich przy… przeprowadzce. Karolina Siedlecka-Kowalczewska o tym, że to ludzie zdominowali terytorium należące wcześniej do zwierząt. Wszystkie robią, co mogą, by ratować sytuację. Poświęcają swój czas, energię, dają serce. Działają pod szyldem TOZ. Fundusze zdobywają dzięki odpisom podatkowym (TOZ ma status organizacji pożytku publicznego). Organizują akcje zbierania karmy w szkołach, współpracują z firmami i osobami prywatnymi. Ich darczyńcą jest m.in. duża sieć sklepów zoologicznych. – Nie jest prosto, bo często ludzie wspierają, ale np. tylko schronisko. Ze zrozumiałych względów. Jest bardziej widoczne, wiadomo, jak ich sprawdzić. Nasze „partyzanckie” domy nie maja przecież tabliczek. Często nawet sąsiedzi nie wiedzą, czym się dodatkowo zajmujemy. Żeby nam pomóc, ludzie muszą nam najpierw zaufać, oprzeć się na tym, co piszemy na stronie, profilu na Facebooku. Dajemy radę i tylko to się liczy, choć każda dodatkowa pomoc się przyda – apeluje Studzińska. ■ REKLAMA


tekst Dorota Nowak-Baranowska zdjęcia z archiwum Galerii Sztuki Współczesnej Van Rij

Design

22

kszta ł t emocji

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

23

Lubomir Tomaszewski (1923-2018) pozostanie jednym z tych artystów, których prace zapamiętuje się od razu i na długo. Choć jak wszystko – mogą się one podobać lub nie – są jedyne w swoim rodzaju zarówno jeśli chodzi o zastosowaną technikę, jak i użyte materiały oraz tematykę czy kontekst. A te to przede wszystkim odniesienia do natury oraz żywiołów, zwłaszcza ziemi i ognia.

Urodził się w 1923 roku w Warszawie, gdzie ukończył Wydział Rzeźby warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. W latach 60. wyjechał do Nowego Jorku – miasta będącego symbolem wolności, twórczości i niewyczerpanym źródłem inspiracji nie tylko dla artystów. Tomaszewski do śmierci mieszkał i tworzył w USA. Miał na swoim koncie kilkaset wystaw indywidualnych i zbiorowych na całym świecie, a jego prace wystawiane były w licznych prestiżowych galeriach i muzeach. Trafiły także do kolekcji prywatnych, m.in. rodziny Lawrence’a Rockefellera, Jimmy’ego Cartera czy Margot Rosenmund Calles. „The New York Times” określił Tomaszewskiego mianem „rzeźbiarza ruchu”, a wielu krytyków dostrzega oryginalną technikę „ognia i dymu”. Odbiorcy doceniają także jego znakomitą umiejętność wyrażania emocji.

Dziewczyna w spodniach

Co łączy Lubomira Tomaszewskiego z regionem świętokrzyskim? Otóż w czasach socjalizmu jeśli ktoś był rzeźbiarzem, ale niekoniecznie chciał poprzez swoje prace służyć ideom ustroju, musiał szukać drogi alternatywnej. Tomaszewski odnalazł się w rzeźbie kameralnej, a dokładniej… w projektach niewielkich figurek z porcelany z ćmielowskiej manufaktury. W latach 50. na stałe związał się artystycznie z Instytutem Wzornictwa Przemysłowego, gdzie mógł współpracować z takimi artystami, jak Henryk Jędrasiak, Mieczysław Naruszewicz czy Hanna Orthwein. To właśnie wtedy zaczęła się jego kariera kreatora figurek. W międzyczasie udało mu się także zaprojektować dwa serwisy do kawy „Dorota” i „Ina”, które w krótkich seriach i sześciu wariantach wytwarzano właśnie w Ćmielowie. Artysta zrezygnował z okrągłego kształtu naczyń i doklejanych uszek i dziubków, które najprościej było obtłuc. Oba zestawy zostały pokazane na I Międzynarodowej Wystawie Form Przestrzennych w 1963 roku. Podobno zainteresował się nimi sam Philip Rosenthal, ale władze polskie skutecznie utrudniły kontakt giganta porcelany z polskim projektantem. Wracając do figurek, jednym z bardziej popularnych projektów Tomaszewskiego jest „Dziewczyna w spodniach” z 1961 roku. Z pozoru dość jednoznaczną figurkę można zinterpretować jako emblemat nowoczesnej, miejskiej, zdecydowanej kobiecości. Dama jest szczupła, zgrabna, ubrana w szerokie spodnie. Długie włosy są gładko zaczesane, a z tyłu głowy opadają w zadziorny, charakterny koński ogon. Stoi

pewnie z jedną nogą wysuniętą do przodu i głową uniesioną wysoko. Bije z niej energia i odwaga. To już nie tylko piękna figurka o geometrycznych, niebywale estetycznych liniach, ale trójwymiarowa esencja kobiecości lat 60. Jednak nie o samą dynamikę Tomaszewskiemu chodziło. W swoich pracach zwracał uwagę także na emocje. Stały się dla niego tak istotne, że w 1994 roku założył międzynarodową grupę artystyczną emocjonalistów, którą razem z nim tworzyli malarze, rzeźbiarze, graficy, fotografowie i muzycy.

Powrót do porcelanowych figurek

Trochę na przekór wszechobecnemu minimalizmowi i skandynawskiemu designowi, który już dawno przestał być ekskluzywną stylistyką, a dziś stał się niemal synonimem pragmatyzmu rodem z Ikei, porcelanowe figurki i kameralne rzeźby zdają się wracać do łask. Zresztą dla wielu nigdy nie wyszły z mody. Wynika to zapewne z ich ponadczasowego charakteru i, w przypadku figurek ćmielowskich, z prostoty form i dość uniwersalnej estetyki, która dobrze „czuje się” we wnętrzach o bardzo zróżnicowanym charakterze. Miniaturowe rzeźby nie przytłaczają detalami, są dość lekkie i przyjemne w odbiorze, a jednocześnie niebanalne. Zdaniem Tomaszewskiego przedmioty z pogranicza sztuki i wzornictwa przemysłowego, szczególnie z serii limitowanych, zawsze były pożądane przez miłośników sztuki i kolekcjonerów, ale także przez ludzi nie zajmujących się na co dzień sztuką. Podziwiać może je każdy, a ich ozdobny wymiar może być ciekawym uzupełnieniem prawie każdego wnętrza. Tym bardziej, że nie każdy może sobie pozwolić na zakup „prawdziwej” rzeźby. REKLAMA


Design 24

Między destrukcją a afirmacją życia

Po kilkudziesięciu latach przerwy Lubomir Tomaszewski powrócił do projektowania form porcelanowych i od 2005 roku na stałe współpracował z innymi artystami tworzącymi figurki dla fabryki AS w Ćmielowie. W tym samym miejscu, w postindustrialnej przestrzeni starej fabryki w galerii Van Rij, prowadzonej przez Katarzynę Rij, można oglądać wystawę stałą złożoną z ponad 200 obiektów: obrazów tworzonych ogniem i dymem oraz rzeźb Lubomira Tomaszewskiego. Od 2015 roku galeria posiada też swoją filię w Krakowie w Starym Browarze Lubicz. Wystawa prac artysty, której kuratorem jest Katarzyna Rij, gościła także w czerwcu tego roku w Parlamencie Europejskim w Brukseli, a na rynek trafił właśnie album „Lubomir Tomaszewski – ogień, dym i skała”. GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Podobnie jak całe pokolenia ludzi urodzonych w latach 20. XX wieku, Tomaszewski był naznaczony doświadczeniem II wojny światowej (brał m.in. czynny udział w Powstaniu Warszawskim w szeregach Armii Krajowej). Sam zresztą często podkreślał, że skrajne emocje są nieocenionym motorem jego prac i to właśnie dzięki nim jest on w stanie tworzyć zarówno rzeźby, jak i niezwykle dynamiczne obrazy. Doświadczenie wojny, choć ważne i w pewien sposób inspirujące, nie przyćmiło i nie zdominowało bogatej tematyki obrazów i rzeźb artysty. W wywiadach i wypowiedziach prasowych towarzyszących wystawie „Lubomir Tomaszewski. Na początku była wojna… po niej afirmacja życia” z 2016 roku (organizowanej przez Fundację Art and Design Lubomir Tomaszewski w Galerii Sztuki Współczesnej Van Rij) Tomaszewski tłumaczył, że cierpienia spowodowane wojenną traumą pozwoliły mu opowiedzieć o jasnej stronie człowieczeństwa. Jego zdaniem doznane cierpienia i krzywdy pozwoliły mu oddzielić to, co mroczne, od tego, co jasne i optymistyczne, a co za tym idzie, pełniej docenić pozytywne strony egzystencji. Zresztą najciekawsze kreacje po-


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

25 chodzą właśnie ze zderzenia dwóch skrajnych emocji i z kompleksowego charakteru ludzkiego oblicza. Tę wielopłaszczyznowość i złożony charakter człowieczeństwa pragnął Tomaszewski zawrzeć w swoich obrazach, rzeźbach i figurkach po to, aby każda z nich opowiadała samą sobą pewną historię. Nic dziwnego, że wielu współczesnych mu artystów porównuje jego prace do rzeźb Auguste’a Rodina. Zderzenie emocji odbywa się wyraziście, ale zarazem nienachalnie: Nigdy nie chciałem niczego osiągnąć krzykiem – wolę cicho szeptać do ucha widza – opowiadał artysta Kenowi Bensonowi w Nowym Jorku w 2015 roku. O okresie wojny i traumie z tym związanej opowiadają m.in. obrazy Tomaszewskiego stworzone unikatową techniką ognia i dymu.

Rzeźba (w) ruchu

Rzeźbiarz był także uważnym obserwatorem przyrody. W końcu natura jest z definicji idealna, więc to ona sama z siebie podsuwa najbardziej doskonałe formy i kształty. Tomaszewski rzeźbił niesamowite, wręcz nadrealistyczne, bajkowe formy. To, co urzeka w jego pracach przestrzennych, to niezwykła umiejętność dostrzegania w kawałku drzewa, w gałęzi, w kształcie pnia, niemal gotowych kształtów zwierzęcia, ptaka czy też jakiejś bajkowej kreatury z pogranicza świata rzeczywistego i fantazji. Tworząc te nietypowe rzeźby, Tomaszewski artystycznie dopełniał, wprowadzał nową płaszczyznę semantyczną i nadawał głębię. Nie chodziło mu w żadnym razie o poprawianie natury, ale raczej o jej uszlachetnienie, naREKLAMA

danie drugiego życia. Artysta nie zadowalał się elementami natury jako przedmiotami ready-made, ale w swoich projektach za pomocą różnych materiałów uwiarygadniał przyszłe rzeźby, kształty ludzkie lub zwierzęce. Sprawiał, że także odbiorca jest w stanie ujrzeć to, co on sam dostrzegł oczami wyobraźni. Bo jak inaczej można nazwać zabieg, w wyniku którego pokręcona gałąź o skomplikowanej formie nagle staje się jeźdźcem w złotym rydwanie, a detale postaci (rozwiane włosy, lejce) są ręcznie kształtowane przy pomocy miedzianych pasków? Tomaszewski dostosowywał się do natury, a nie odwrotnie, i może właśnie ta nieczęsto spotykana symbioza dzikiej, nieujarzmionej przyrody z subtelnym, precyzyjnym i nieraz żmudnym rzemiosłem rzeźbiarza stanowi siłę napędową jego prac. Największe wrażenie robią rzeźby, w których został zatrzymany ruch, dynamika, niemal na przekór prawom fizyki. To na ich przykładzie wyraźnie widać, dlaczego artysta bywa często nazywany „rzeźbiarzem ruchu”.

Współczesny storytelling

Czy istnieje idealny sposób na wyrażenie wszystkich targających nami emocji? Czy sztuka może służyć za pewien katalizator, dzięki któremu będzie można wyrazić w małym kawałku surowca gniew, ból, smutek, radość i energię? Do ideału przybliżają nas w pewnym stopniu prace Lubomira Tomaszewskiego, które – poprzez swój eklektyzm i śmiałą formę ekspresji – wydają się być bezkompromisowe i wielowątkowe. Przestrzenna, artystyczna forma zbudowana z materiałów pochodzących z różnych źródeł – może to jest właśnie współczesny storytelling? ■


Architektura 26

Wysoko i nowocześnie. Międzywojenny modernizm tekst i zdjęcia Rafał Zamojski

Okres międzywojenny w Polsce to epoka wielkich wydarzeń i ogromnych zmian. Wiele z nich – tych politycznych, społecznych, gospodarczych – do dziś jest dla nas ważnym punktem odniesienia. Kieleckie budowle międzywojennego modernizmu także współcześnie inspirują i cieszą oko.

A przecież to był tak krótki czas. Licząc od zakończenia wojen na granicach, czyli od 1921 r., trwający zaledwie 18 lat. Tym większe wrażenie robi dziś na nas to, jak wiele w ówczesnej Polsce, mimo ogromnej biedy, konfliktów, strajków, bezpardonowej walki politycznej, tarć narodowościowych i ogólnoświatowego wielkiego kryzysu, udało się zrobić. Dynamiczne zmiany okresu międzywojennego widać także w architekturze i urbanistyce. Również w Kielcach, które były przecież miastem biednym. W poprzednim numerze omawialiśmy architekturę niepodległości, czyli narodowy styl inwestycji z pierwszej połowy lat 20. XX wieku. Dziś skupimy się przede wszystkim na latach 30.

Prostota i funkcjonalność

Każdy, kto choć trochę interesuje się architekturą, bez problemu rozpozna charakterystyczne cechy „pierwszego polskiego modernizmu” (miano drugiego zyskała architektura powstała po 1956 r.) nieodmiennie kojarzącego się z latami 30. Cóż właściwie znaczy ten „modernizm”? W skrócie pisząc: nowoczesną funkcjonalność, odrzucenie zdobnej ornamentyki na rzecz prostych, geometrycznych form. Nie oznacza to wcale, że piękno i estetyka przestały mieć znaczenie. Okazało się bowiem, że wspaniałe, miłe dla oka efekty można osiągać za pomocą oszczędnych środków, m.in. odpowiednich proporcji ścian i okien, geometrycznych narożnych balkonów, płycin i różnych rodzajów okładzin elewacyjnych (w tym różnych rodzajów tynków). Koniec lat 20. był w Polsce okresem, gdy tradycyjne style (w tym związany z odzyskaniem niepodległości styl narodowy/rodzimy) zaczęto na masową skalę zastępować architekturą „po prostu nowoczesną”. Prawdziwy boom takiego budownictwa, również w Kielcach, to druga połowa lat 30.

Pałac pełen marmurów

Najwspanialszym pomnikiem architektury lat 30. w Kielcach jest niewątpliwie Dom Przysposobienia Wojskowego i Wychowania Fizycznego im. Józefa GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Kamienica przy ul. Paderewskiego 9


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

27

Dom PWiWF im. Józefa Piłsudskiego na przedwojennej pocztówce

Piłsudskiego, czyli budynek dzisiejszego Wojewódzkiego Domu Kultury, autorstwa wybitnego warszawskiego architekta Edgara Norwertha. Można powiedzieć, że ta – zdecydowanie wykraczająca poza możliwości ubogiego miasta – spektakularna inwestycja, to przede wszystkim pomnik megalomanii ówczesnej sanacyjnej władzy. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w czasie, gdy miasto borykało się z problemem, jak zapewnić mieszkańcom elementarne warunki godziwej egzystencji, sanacyjne władze z centralnych środków i w błyskawicznym tempie postawiły reprezentacyjny, pełen marmurów pałac (przed wojną używano zresztą też nazwy Pałac PWiWF). Osobiście cieszę się, że do tej inwestycji doszło. Wiele słynnych dziś zabytków powstawało „na wyrost”, nieracjonalnie i z megalomanii. Nawet jeśli i w tym przypadku przesadzono, miasto zyskało wspaniały obiekt, który przez większość swojej historii świetnie służył mieszkańcom. Bogata forma Domu PWiWF wykracza poza modernizm. Modernistyczne są za to jego nowoczesne rozwiązania funkcjonalne, w tym znakomity system klimatyzacji. Jego konstrukcję przypomniano i po części odtworzono dzięki staraniom obecnego dyrektora WDK Jarosława Machnickiego.

Równanie w górę

Inaczej rzecz się ma z miejskimi modernistycznymi kamienicami. Wiele z nich zyskało nowoczesną formę, jednak – jak wynika z ustaleń historyka sztuki Krzysztofa Myślińskiego z Muzeum Historii Kielc – ich wewnętrzna konstrukcja, najczęściej z powodu braku pieniędzy, prawie nigdy nie była nowoczesna. Tym samym dzisiejsza wartość tych kamienic to przede wszystkim ich „zewnętrze”, czyli niejednokrotnie bryła budynku i bardzo dobre rozplanowanie elewacji, w tym zastosowane materiały wykończeniowe. Najwięcej nowoczesnych w formie kamienic powstało w ostatnich pięciu latach międzywojnia. Polska, otrząsnąwszy się m.in. ze skutków wielkiego kryzysu, wkroczyła wówczas w okres intensywnego rozwoju. Było to widoczne również w Kielcach, gdzie wiele nowych mieszkalnych budynków

Kamienica przy ul. Paderewskiego 10


Architektura 28

Kamienica na rogu ulic Czerwonego Krzyża i Wesołej

Bliźniacze szkoły przy ul. Warszawskiej (źródło: fotopolska.eu)

powstawało dzięki kredytom, udzielanym na budownictwo czynszowe (tzw. „bloki mieszkalne”) przez Bank Gospodarstwa Krajowego. Największe skupisko takiej architektury znajduje się w dzielnicy przydworcowej, czyli między ulicami Paderewskiego, Sienkiewicza, Żytnią i Żelazną (z ulicami Wspólną, Złotą i Równą). Tam właśnie stoją m.in. moje ulubione kamienice z tego okresu, czyli Paderewskiego 9 (autorstwa architekta Romualda Kasickiego) i Równa 6 (której autorstwa wciąż nie ustaliłem, to ta z napisem na murze „Polska-Anglia 2-0”). To również najwyższa przed wojną kielecka kamienica przy ul. Sienkiewicza 53 (także zaprojektowana przez Romualda Kasickiego, pierwotnie siedziba hotelu Polonia). Warto w tym miejscu podkreślić, że w Kielcach w drugiej połowie lat 30. postawiono na zabudowę o charakterze wielkomiejskim. Niedługo przed wybuchem wojny zaczęły powstawać kolejne 3-4-piętrowe budynki (trzeba przy tym pamiętać, że ówczesne piętro było sporo wyższe niż w kamienicach powojennych). Analizując ewolucję zabudowy dzielnicy przydworcowej, można stwierdzić, że celem ówczesnych projektantów (a także władz miasta, które przy ul. Paderewskiego, czyli ówczesnej Focha, zakładały docelowo budowę nawet 5-piętrowych budynków) było „równanie w górę”. Gdyby nie nagły zwrot historii w 1939 r., kolejne domy na ulicach ulic Równej czy Żytniej byłyby najprawdopodobniej jeszcze wyższe. GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Willa przy ul. Zdrojowej

Modernistyczne kamienice

Władze Kielc świadomie porządkowały zabudowę i dbały o wizerunek miasta, czego przejawem było powołanie i działalność Rady Artystyczno-Konserwatorskiej. Wielkomiejskie kamienice powstawały także w miejscach, gdzie dotąd dominowała zabudowa parterowa – przy ul. Warszawskiej, Okrzei czy Zgody. Ciekawe, jak wyglądałyby dzisiejsze Kielce, gdyby nie wybuchła II wojna światowa? Ten wielkomiejski trend i dbałość o harmonię mogłyby dać niezłe efekty. Pora na małą dygresję – decyzje o warunkach zabudowy wydawane we współczesnych Kielcach to przede wszystkim – odwrotnie niż przed wojną – równanie w dół. Smutno-zabawny jest przykład pierzei ul. Warszawskiej vis-à-vis Galerii Korona. Inwestorowi biurowca Apolloplast udało się jeszcze uzyskać wielkomiejskie warunki zabudowy tylko dlatego, że gdy się o nie starał, obok (między jezdniami ul. Warszawskiej) stały dwie 4-piętrowe kamienice z końca lat 30. Dalsza część pierzei opada o dwa piętra, bo decyzje o warunkach zabudowy wydawano już w oparciu o niskie sąsiedztwo… Wspomniane wysokie kamienice przy ul. Okrzei (kiedyś dom dla psychicznie chorych) i Zgody też już nie istnieją. Najprawdopodobniej wyburzone zostaną również wielkomiejskie kamienice autorstwa Kasickiego na


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

29 rogu ul. Paderewskiego i Solnej. Inne istniejące do dziś w Kielcach budowle z tego okresu to przede wszystkim pierzeja ul. Czerwonego Krzyża oraz pojedyncze budynki przy ulicach: Słowackiego, Śniadeckich, Żeromskiego i Seminaryjskiej. Na ówczesnej dokumentacji tych inwestycji najczęściej pojawiają się dwa nazwiska kieleckich architektów – drugim, obok wspominanego już Romualda Kasickiego, był Wacław Borowiecki. Planując remonty tego rodzaju kamienic, musimy pamiętać, jak ważne jest wykończenie elewacji, w tym zachowanie różnych rodzajów tynków (np. ryflowanego, który wzorcowo odrestaurowano przy ul. Paderewskiego 18) i cegły elewacyjnej (czekający na remont budynek przy ul. Paderewskiego 7). I naprawianie barbarzyńskich błędów, jak odsłonięcie zamalowanego farbą olejną (sic!) piaskowca tumlińskiego na elewacji najnowocześniejszej w Kielcach przed wojną (również wewnątrz) kamienicy Paszyca przy ul. Sienkiewicza 59 (jej autorem był warszawski architekt Stanisław Dąbrowski).

Nowoczesne wille

Innymi perełkami architektonicznego modernizmu lat 30. w Kielcach są wille jednorodzinne. Nowoczesne przedwojenne budynki możemy odnaleźć w różnych częściach Kielc: całe osiedle w rejonie ul. Kopernika (z najciekawszą willą byłego dyrektora fabryki SHL Otmara Kwiecińskiego przy ul. Zdrojowej na czele), przy ul. Mazurskiej, Ściegiennego, na Baranówku i „bliskim” Czarnowie (m.in. willa przy ul. Owsianej, należąca przed wojną do dyrektora Zakładów Metalowych „Granat”). Wyjątkowo ciekawa jest REKLAMA

willa dowódcy 4. Pułku Piechoty Legionów na Bukówce. Gdy mowa o Bukówce, to także architektura zespołu koszarowego jest cennym zabytkiem okresu międzywojennego (podobnie jak elementy zespołu koszar na Stadionie). To już jednak temat na odrębny tekst.

Nieistniejące szkoły i oczyszczalnia

Na koniec warto jeszcze wspomnieć o dwóch niezwykle ciekawych, a dziś już nieistniejących kieleckich obiektach z końca lat 30. Pierwszy to częściowo drewniane (i dlatego zwane barakami) szkoły bliźniacze przy ul. Warszawskiej, które stały w miejscu dzisiejszego klasztoru i kościoła ojców Kapucynów. Budowla budziła duży szacunek w środowisku architektów, zauważających jej powinowactwo z niemiecką szkołą Bauhaus. Szkoły bliźniacze to ciekawy przykład ewolucji architektury szkolnej XX-lecia międzywojennego. O ile tuż po odzyskaniu niepodległości inwestowano z rozmachem, to już kilkanaście lat później skupiono się na czystej funkcjonalności i niskich kosztach budowy. Drugim bardzo ciekawym obiektem były budynki oczyszczalni ścieków na Pakoszu, czyli największego komunalnego osiągnięcia Kielc w okresie międzywojennym (oczyszczalnia była jedną z kilku najnowocześniejszych w Polsce). Niestety, jej architektura nie znalazła uznania u dzisiejszych władz miasta. Około 10 lat temu pozostałości oczyszczalni zostały wyburzone. Kielecka architektura międzywojnia wciąż czeka na szczegółowe opracowanie i ustalenie form jej ochrony dla potomnych. Najwyższy czas, by się tym zająć. ■


Pasja 30

Nie wiedzieli, co to litera tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Mateusz Wolski

On postawny, z dłońmi wielkimi jak bochny chleba. Ona filigranowa, zawsze w cieniu, cichutko krzątająca się po malutkiej izbie. Rozalia i Wojciech Grzegorczykowie przejechali setki kilometrów, by odnaleźć się na obczyźnie. Przez całe swoje życie tworzyli zapisywane w pamięci wiersze, a potem odeszli, jedno po drugim.

J

ak można nie zostać poetą, jeśli każdego dnia ma się przed oczyma Dolinę Wilkowską? Ta rozciągająca się wzdłuż głównego grzbietu Gór Świętokrzyskich przestrzeń zachwyca o każdej porze roku. Z doliną zrośli się ludowi poeci, którzy jak nikt inny potrafili opisać jej piękno. Wśród nich szczególne miejsce zajmują Rozalia i Wojciech Grzegorczykowie z Krajna, którzy ani pisać, ani czytać nie potrafili, a tworzyli strofy tak piękne, że nawet zachwycał się nimi sam Zbigniew Herbert.

Poniewierka i Rozalia

To może być sentymentalna opowieść o miłości, odnalezionej setki kilometrów od rodzinnego domu, choć przecież chwilę wcześniej mieszkało się tak blisko siebie. To może być także opowieść o niezwykłym życiu i niebywałym talencie, odkrytym zupełnie przypadkowo. Nad twórczością dwojga prostych ludzi, którzy nigdy nie nauczyli się pisać i czytać, pochylały się tęgie profesorskie umysły. I niejeden kręcił głową, jak to możliwe, by dwoje zwyczajnych mieszkańców podkieleckiej wsi tak intuicyjnie czuło rytm i potrafiło operować liryczną frazą jak wytrawni poeci. GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Ale zacznijmy od początku. Wojciech Grzegorczyk dokładnie pamiętał, że urodził się 18 listopada 1893 r. we wsi Krajno-Wymyślona. Nazywano go Poniewierką. Barbarze Wachowicz, która opisała historię jego życia, dopowiedział, że było to w niedzielę, bo w żaden inny dzień matka nie miałaby czasu na poród. Rozalia Adamczyk była o trzy lata młodsza od niego i sama nigdy nie mogła poskładać swoich lat w całość. Przyszła na świat w Szczukowskich Górkach, w wieku niespełna dwóch lat została osierocona przez ojca, a jej wychowaniem zajęła się babka. O nauce w szkole oboje mogli tylko pomarzyć, dzieciństwo upłynęło im na ciężkiej pracy, bieda zaglądała do ich domów. Pasanie krów, praca w polu – to był ich chleb powszedni. Czy już wówczas jakieś rymowanki chodziły im po głowach? Kto to wie. Pewne jest jedno, Wojciech miał fenomenalną pamięć – każdy obraz, nawet ten z najodleglejszego dzieciństwa, utrwalał gdzieś w zakamarkach pamięci, by potem przywołać go w wierszowanej formie. Jako nastolatek nie miał jednak zbyt wiele czasu na zabawy w rymowanie – rodzina wysłała go na roboty sezonowe do folwarku koło Płocka. W 1914 r., gdy świat ogarnęła wojenna zawierucha, wyruszył wraz z bratem i siostrą za pracą do Niemiec. Płacono im w towarze. Dniówka wynosiła 6 kilogramów kartofli, chleb i mleko. Po zakończeniu wojny na chwilę wrócił do Polski, by rychło znów opuścić rodzinne strony w poszukiwaniu pracy. Trafił do gospodarstwa rolnego w niemieckiej Meklemburgii. W tym samym kierunku w 1921 r. podążyła ze swoich rodzinnych Szczukowskich Gó-

rek skromna, uboga dziewczyna – Rozalia. I tu zaczyna się historia miłosna. Młodzi zwracają na siebie uwagę, zakochują się w sobie i wkrótce biorą ślub. Przeznaczenie rzuciło ich setki kilometrów od domu, by mogli się spotkać i na zawsze połączyć. Jeszcze w Niemczech na świat przychodzi dwójka ich dzieci – Zofia i Józef. Kto wie, czy Grzegorczykowie nie zostaliby w Niemczech dłużej, ale życie polskich emigrantów stawało się coraz trudniejsze. W ogarniętym kryzysem kraju każdy obcy wzbudzał agresję, bo odbierał chleb rodowitym Niemcom. Pod koniec 1930 r. Grzegorczykowie decydują się na powrót do Polski. Bez grosza przy duszy, bez skrawka własnej ziemi, tułają się po świętokrzyskich wioskach. Na świat przychodzi trzecie dziecko, a Wojciech utrzymuje rodzinę z ciesielki. Dopiero na trzy lata przed wybuchem II wojny światowej mężczyzna wznosi ubogą, lecz własną drewnianą chałupę we wsi Krajno-Zagórze. Będzie ją dumnie nazywał ubogim domkiem – królewskim zamkiem. I tu małżeństwo spędzi resztę życia. Z dala od innych wiejskich zabudowań, pracowicie, często samotnie, w zachwycie nad otaczającym ich światem. Czy piękne krajobrazy Doliny Wilkowskiej, przepastne pola, układające się niczym barwna, pofałdowana szachownica, sprawiły, że w głowach tych prostych ludzi zaczęły tworzyć się rymowane wersy?

Pan Cogito zachwyca się

Roch Sulima, profesor Uniwersytetu Warszawskiego był pierwszym, który spisał wiersze Rozalii i Wojciecha Grzegorczyków, a następnie


Biedo moja, biedo Jak cie mam biedować Brakło drzewa w lesie Nie mam cem gotować Brakło drzewa w lesie Brakło go w Łysicy Brakuje go jesce W cały okolicy Biedo moja, biedo Jakze ciebie kwalić Ani cym okrosić Ani cym osolić Rozalia Grzegorczykowa

Łysico, Łysico ty góro olbrzymio stoją partyzanci, ale bez odzinio. Dowódca Barabasz wyszedł na szczyt góry i patrzy po świecie jak przechodzo chmury i za chwilke casu ujrzał tam lotnika. O! Wiezie nam zrzuty dzisioj Ameryka, a gdy lotnik doszedł oddali im zrzuty oddali mundury, koszule i buty. Dowódca Barabasz zrobił te kumande Pójdziemy chłopacy na miemieckom bande. Wojciech Grzegorczyk, „Łysico, Łysico”


Pasja 32

opublikował w wydanym w 1972 r. tomiku. Kilka lat później sędziwe już wówczas małżeństwo odwiedziła Barbara Wachowicz, która opisała ich życie w zbiorze „Ciebie jedną kocham”. W archiwach zachował się również zaledwie dziewięciominutowy film Józefa Gębskiego pt. „Rozalia i Wojciech Grzegorczykowie poeci ludowi w jesieni życia”. Na czarno-białej, wyblakłej taśmie widzimy dwoje starych ludzi, krzątających się po skromnym obejściu. Wojciech idzie do źródełka po wodę, Rozalia wygląda przez maleńkie okienko, listonosz przynosi przesyłkę, pajda chleba posypana cukrem leży na stole. Ot, zwykłe, proste życie. A jednak jakże fascynujące, bowiem kolejni badacze wciąż podążają śladami Grzegorczyków, szukając odpowiedzi na pytanie – jak to możliwe, by dwoje niepiśmiennych, prostych ludzi, tworzyło tak piękne wiersze? Na to pytanie w ubiegłym roku próbował odpowiedzieć Paweł Becker, bibliotekoznawca i badacz literacki z Wąbrzeźna położonego w odległym województwie kujawsko-pomorskim, który napisał książkę o Grzegorczykach. Jak natrafił na ich ślad? – Moi dziadkowie – Aniela i Józef Grzegorczykowie pochodzili z Kielecczyzny, część rodziny miała nawet drugie nazwisko – Poniewierka, czyli takie, jak poeta z Krajna – tłumaczy pan Paweł. – Ale nigdzie nie udało mi się potwierdzić związków rodzinnych. PostanoGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Ta potrzeba estetyki, wyrażania się poprzez poezję była czymś nietuzinkowym.

wiłem jednak poświęcić swoją pracę dyplomową Rozalii i Wojciechowi, poetom, którzy nie wiedzieli, co to litera, a tak pięknie tworzyli. Kiedy zaczęli to robić? Prof. Roch Sulima twierdzi, że Rozalia pierwsze wiersze zaczęła tworzyć jeszcze w czasach panieńskich. Strofy przychodziły do niej w chwilach samotności, w momentach, gdy wolna od codziennych zajęć, mogła przysiąść i odpocząć. Wyobrażam sobie, jak wygląda przez maleńkie okienko: przygarbiona, niepozorna, w chustce na głowie. Rozkoszuje się pięknem okolicy albo z rozrzewnieniem myśli o swoim ubogim życiu lub przesuwa w palcach paciorki różańca. Wtedy słowa zapisują się w jej głowie w całe strofy, układają w zakamarkach

pamięci, niczym kartki w tomiku poezji. Często jednak te ckliwe strofy ulatują, wymykają się. Niestety, na zawsze. Rozalia rozkładała przed profesorem Sulimą bezradnie ręce: – Wszystko, co sobie utworzę, zapominom. Moje słowa takie wiatrowe – tłumaczyła badaczowi. Dobrze więc, że udało mu się ocalić od zapomnienia te skromne wiersze, którymi zachwycali się Zbigniew Herbert i Wiesław Myśliwski. Lepszej rekomendacji nie potrzeba. – Wiersze Rozalii są krótkie, treściwe, pełne poetyckich obrazów, intymne, rytmiczne – wylicza Paweł Becker. – Wiele w nich emocji, tęsknoty, odwołań do własnych przeżyć, religii i codziennego życia. Ni mom nic, ni mom nic Mom przed sobom ściezki Idę od kolebki Do grobowej deski – wzdychała poetka. Inaczej Wojciech, który miał fenomenalną pamięć. Zresztą to on dominował w małżeństwie Grzegorczyków. Tak naprawdę Roch Sulima przyjechał do niego i przy okazji dowiedział się, że również Rozalia jest utalentowaną poetką. Ale przy mężu swoich wierszy nie lubiła mówić, tak jakby czuła respekt przed Wojciechem, który potrafił być wobec niej dość obcesowy i powiedzieć: – Cichoj, teraz ja mówię! Wojciech patrzył znacznie dalej niż jego żona – już za okupacji układał różne prześmiewcze


Łapać słowa

Podjeżdżamy przed budynek filii Gminnej Biblioteki Publicznej w Krajnie-Parcelach. W niewielkim pomieszczeniu pachnie książkami, jesiennymi jabłkami i śliwkami. Katarzyna Dziekańska jest nie tylko bibliotekarką, to człowiek orkiestra – śpiewa, gra, tworzy wiersze, pisze legendy inspirowane Krajnem, prowadzi kabaret „Za dychę”. Bije z niej pozytywna energia, wielka radość i serdeczność. Ukochała sobie twórczość Rozalii i Wojciecha Grzegorczyków, bo to właśnie dzięki nim przed laty chwyciła za pióro i zaczęła tworzyć. – Gdy po latach mieszkania w Kielcach wróciłam na wieś, wstydziłam się gwary. Szybko zrozumiałam jednak, jak wielką jest ona wartością. I zaczęłam zapamiętywać słowa – tłumaczy pani Katarzyna. Bibliotekarka przerywa na chwilę swoją opowieść, bo kolejna grupa dzieciaków kładzie na pulpicie książki do wypożyczenia. Przed laty wymyśliła Konkurs Poetycki im. Wojciecha i Rozalii Grzegorczyków, dzięki któremu powstają nowe wiersze i ujawniają się talenty literackie. Pani Kasia nie ma wątpliwości, że para niepiśmiennych poetów, to największa wartość ich małej ojczyzny. – I chocios jest w Krojnie wyciag i łorcyki To Krojno rozsławieły właśnie Grzegorcyki – bibliotekarka cytuje z uśmiechem swój wiersz. Na każdorazową edycję konkursu zaprasza rodzinę małżeństwa poetów, której część wciąż mieszka w gminie Górno, a część rozproszona jest po świecie. – Moja mama znała Grzegorczyków. Byli pogodną, wesołą rodziną, Wojciech był niezwykle

dobrym człowiekiem, duszą towarzystwa, poproszony o jakiś okolicznościowy wiersz, tworzył go na poczekaniu – wspomina Katarzyna Dziekańska. Rozmawiamy z Marianem Grzegorczykiem, synem bratanka Wojciecha. – Byliśmy bardzo zżyci ze stryjem, który był takim opiekunem i mentorem rodziny – wspomina. – Wojciech był skromnym i niezwykle serdecznym człowiekiem. I choć wiersze przychodziły mu tak łatwo, na co dzień nie był rozrzutny w mowie. Pamiętam, że czasami brał gazetę do ręki i udawał, że czyta w niej jakieś opowieści. Lubił żartować, płatać figle. Rozalia żyła w jego cieniu, gdy on zapraszany był na spotkania, nigdy mu nie towarzyszyła. Trójka dzieci Grzegorczyków dość wcześnie opuściła rodzinne strony. Syn Józef wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, córki przeniosły się na Dolny Śląsk. Ale dalsza rodzina wciąż mieszka na terenie gminy Górno, przechowując pamięć o niezwykłych poetach. Objeżdżamy okolice Doliny Wilkowskiej. Trudno nie zakochać się w tym świętokrzyskim krajobrazie. Auto wdrapuje się na kolejne górki, skręcamy w długą ulicówkę – Krajno-Wymyślona. Tuż przy przystanku autobusowym, przy samej drodze stoi kamienny pomnik Grzegorczyków dłuta Stefana Dulnego. Otoczony zmurszałym już nieco drewnianym płotkiem obelisk przedstawia dwoje starszych ludzi siedzących na ławce. Ona ze splecionymi dłońmi, on trzymający ręce na kolanach. Nieopodal, na pobliskim, cmentarzu można odnaleźć ich grób. Przeżyli wspólnie ponad pięćdziesiąt lat i odeszli jedno po drugim. W kwietniu 1977 r. zmarł Wojciech, miesiąc później – Rozalia. – Żyć bez siebie najwyraźniej nie mogli – uśmiecha się Paweł Becker. – W historii ich życia jest wiele niezwykłych wątków, ale najpiękniejsze jest chyba to, że byli prostymi ludźmi, którzy mimo ciężkiej pracy, potrafili tworzyć wzruszające teksty, dostrzegać urodę otaczającego ich świata. Ta potrzeba estetyki, wyrażania się poprzez poezję była czymś nietuzinkowym. Nie dziwę się, że mieszkańcy wsi nadal traktują ich z estymą i dbają o to, by pamięć o nich zbyt szybko nie zaginęła. ■

W tekście wykorzystałam informacje zawarte w książkach: „Wiersze” Rozalia i Wojciech Grzegorczykowie z Krajna , wybór, opracowanie i posłowie Roch Sulima; „Ciebie jedną kocham” Barbary Wachowicz.

REKLAMA

wierszyki o Hitlerze: Jechał Hitler do Angliji I groł se na harmoniji Śpiewał sobie dyna, dyna A z Berlina znaku nie ma. Jego wiersze to często ballady historyczne, przywołujące np. Powstanie Warszawskie, tragiczne wydarzenia w Michniowie czy bohaterstwo partyzantów. Chłop z Krajna był niczym bard, który snuje swoje opowieści, jego wiersze są długie, rozbudowane, pełne historycznych odniesień. Widać w nich pewność siebie, odwagę i twarde przekonanie o słuszności swoich racji. Czy ze sobą współzawodniczyli? Czy byli zazdrośni o swoje poetyckie talenty? Kto wie… Pewne jest, że to Wojciech był bardziej znany, to on słynął w całej okolicy z pisania wierszy. A Rozalia tworzyła w cieniu męża, mimochodem, w przerwach pomiędzy jednym a drugim domowym zajęciem.


Pasja 34

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

35

Uważnie uwarzone tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski

Piwo na kontrakcie

W Polsce wciąż jeszcze królują lokale, w których spragniony chmielowego trunku obywatel ma do wyboru dwie, trzy produkowane przez wielkie koncerny marki. Coraz więcej jest jednak pubów, które oferują szeroki wachlarz piw rzemieślniczych (kraftowych). Istnieją także tzw. browary kontraktowe, które nie mają zakładów produkcyjnych, ale według własnej receptury i z własnych składników warzą piwo, korzystając z gościny u innych. Do takich należą dwa istniejące w regionie: Browar Sandomierz i stworzony właśnie Browar Dwóch Braci z Kielc. Jedni i drudzy swoje trunki robią poza regionem. Browar Sandomierz funkcjonuje na rynku od paru lat i ma w ofercie kilka rodzajów piwa. Uwagę zwracają artystyczne ilustracje na naklejkach oraz poetyckie, baśniowo-fantastyczne

Stout, IPA, APA, Witbier, Sahti, Pilsner, Altbier, Koźlak... Wymieniać można bez końca. – Polacy znają tylko jeden rodzaj piwa, a tymczasem można wyróżnić od stu do dwustu jego rodzajów – przekonuje Przemysław Szczepańczyk, jeden z pierwszych w Polsce sędziów konkursów piwnych. Koneserzy złotego (choć nie tylko) płynu od czterech lat spotykają się w Kielcach podczas rozgrywek Świętokrzyskiej Ligi Piwowarów. W regionie powstały też dwa browary warzące trunek rzemieślniczo.

cytrusowe, soczyste i mętne New England IPA – tłumaczy piwowar. Wcześniej wraz z bratem Szymonem piwo produkowali w domu. Z pasji uczynili zawód i od czterech lat prowadzą w Kielcach Craft Beer Pub. Teraz poszli o krok dalej i założyli browar kontraktowy.

Chmiel w garnku nazwy trunków: Szaman Łąkowy, Księżycowy Ptak czy Leśny Mędrzec. Kielecki Browar Dwóch Braci tej jesieni rozpoczął produkcję w Zawierciu. Oferuje na razie dwa rodzaje piwa. Mocno wytrawne, chmielowe, z dużą goryczką w typie West Coast IPA. Autor receptury Artur Kaleta wygrał nią mistrzostwa Polski w swojej kategorii. – Drugi rodzaj różni się diametralnie. To nisko goryczkowe, mocno

– Polskie Stowarzyszenie Piwowarów Domowych liczy około tysiąca członków i jest jednym z największych na świecie – mówi z dumą Przemysław Szczepańczyk, szef Świętokrzyskiego Oddziału Terenowego PSPD i sędzia konkursów piwnych. Liczbę osób w Polsce, które hobbystycznie warzą piwo, szacuje się na kilka-kilkanaście tysięcy, a potwierdzają to zwłaszcza statystyki zakupów w specjalistycznych sklepach dla piwowarów. Świętokrzyski oddział gromadzi


Pasja 36

duktów: słód, chmiel i drożdże. Można stosować różne dodatki, np. belgijski witbier wymaga użycia kolendry i skórki pomarańczowej – wymienia Szczepańczyk. Nie jest to jednak prosta sprawa, więc domowy piwowar musi uzbroić się też w cierpliwość.

Zaprzyjaźnić się z drożdżami

miłośników piwa i piwowarstwa z terenu województwa, a jego celem – jak czytamy w statucie – jest promocja wiedzy i kultury piwnej, zwiększenie świadomości konsumentów oraz poznawanie i wskrzeszanie tradycji piwowarskich. Stowarzyszenie organizuje konkursy piw domowych, kursy sensoryczne oraz wycieczki do browarów oraz innych istotnych dla piwowarstwa i kultury piwnej miejsc. – Przykładem jest Bamberg, który ma 50 tys. mieszkańców i aż 11 browarów. Słynie zwłaszcza z piw wędzonych – mówi Szczepańczyk. Szef świętokrzyskiego PSPD zdał z najwyższą notą egzamin wieńczący pierwszy w Polsce kurs sędziowski, dlatego dumnie nosi miało pierwszego sędziego w Polsce. Wciąż podnosi swoje kwalifikacje, m.in. podyplomowo studiuje na kierunku piwowarstwo i słodownictwo na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie. Jest także współautorem powstającego kompendium wiedzy o poszczególnych stylach piwa. Co – poza wiedzą i chęcią – jest potrzebne do uwarzenia piwa w domu? – Duży garnek, dwa plastikowe wiadra, przydaje się też chłodnica, a z proGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Od czterech lat znawcy piwa spotykają się w ostatni czwartek miesiąca w Craft Beer Pub na rozgrywkach Świętokrzyskiej Ligi Piwowarów. Wstęp na imprezę jest wolny, ale trzeba wcześniej zarezerwować miejsca. Liga polega na tym, że hobbyści przygotowują w domu trunek na zadany w danym miesiącu temat, a publiczność ocenia anonimowe próbki. Zgromadzeni znawcy nie zawsze bursztynowego napoju robią to naprawdę drobiazgowo – na specjalnym arkuszu punktują wygląd, smak, zapach i zgodność ze stylem. Podczas ósmej rundy Ligi 2018 we wrześniu tego roku zawodnicy tworzyli kopie piwa The Butcher krakowskiego browaru Brokreacja w stylu Red IPA, „Rzeźnika” o wyjątkowo ciemnej barwie. Konsumenci zdecydowali, że najlepiej poradził sobie Damian Walkowiak. – Myślę, że to dzięki bardzo dobrym składnikom, cierpliwości i sercu – zdradza. Artur Kaleta sądzi natomiast, że przy warzeniu piwa nie można przekombinować. Szymon Niebudek, który wygrał Świętokrzyską Ligę Piwowarów w 2017 roku, twierdzi, że liczy się czystość i cierpliwość. – Nie można co chwilę sprawdzać, jak przebiega fermentacja. Warto natomiast zaprzyjaźnić się z drożdżami, żeby wiedzieć, kiedy są w dobrej kondycji; można to ocenić po zapachu i wyglądzie. Nie wystarczy przepis z Internetu – przekonuje. Na jakość drożdży zwraca też uwagę Szczepańczyk. – Sędziując, zauważyłem, że często piwowarzy nie potrafią zadbać o drożdże, które są osłabione po wcześniejszej warce (piwowarska miara – dop. red.) albo poddane dużemu stresowi (osmotycznemu, temperaturowemu itd.) – mówi. I dodaje: – Przy warzeniu piwa trzeba przypilnować bardzo wielu rzeczy. Istotna jest higiena. Powinno się też bardzo uważać, żeby nie było nawet najmniejszych odchyleń temperatury. Trzeba mieć wiedzę i nie oszczędzać na składnikach – radzi. ■



Kultura 38

Teatr ma święto tekst Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcia z archiwum Teatru im. Stefana Żeromskiego

Pochodzi od łacińskiego słowa festus, którym określano wesołe, żywe wydarzenia i ludzi. W XIX wieku we Francji i Anglii zaczął robić karierę w kulturze, oznaczając uroczystość muzyczną. Potem rozprzestrzenił się na wszelkie wydarzenia cykliczne o charakterze artystycznym. Tak się spodobał, że zaczęli go pożyczać inni: sportowcy, producenci mniej lub bardziej wyszukanych towarów, społecznicy i politycy, by organizowanym przez siebie wydarzeniom dodać znaczenia i tajemniczości. Bo festiwal to zawsze wyjątkowy czas, po prostu święto.

A świętować lubimy, więc swoje festiwale organizują dziś wszystkie miasta. Te najbardziej wartościowe mają długą historię, ogromne budżety i ogólnopolską sławę. Czy mamy takie w Kielcach? Na pewno popularny Wiatraczek, czyli Harcerski Festiwal Kultury Młodzieży Szkolnej, który w tym roku odbył się po raz 45. Jazzowy Memorial to Miles organizowany jest już 17 lat, Festiwal Tańca – 18. Kielce muzycznie wspiera region i 24-letnie imprezy: Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej w Jędrzejowie oraz Międzynarodowy Festiwal Muzyczny im. Krystyny Jamroz w Busku-Zdroju. Nie można nie wspomnieć o kolejnym 24-latku, który dopiero niedawno zaczął się festiwalem nazywać, bo wcześniej był Ogólnopolskim Niezależnym Przeglądem Form Dokumentalnych „Nurt”. Jak widać z powyższych wyliczeń, muzycznie i filmowo źle nie jest, nie mamy się czego wstydzić.

A teatr?

Niedostatki widać tylko w jednej z dziedzin sztuki – teatrze. Na szczęście jest szansa na zmianę. Od czterech lat w wakacje Teatr Lalki i Aktora „Kubuś” organizuje Wakacyjny Hurra! Art!, a w październiku po raz pierwszy kielczanie mieli szansę uczestniczyć w pełnowymiarowym, ponadtygodniowym przeglądzie przedstawień podczas I Kieleckiego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego, który zorganizował – po ubiegłorocznej skromnej, lecz znaczącej edycji pilotażowej – Teatr im. Stefana Żeromskiego. Nim jednak opowiemy, co się na festiwalach już działo i dziać się – mam nadzieję – nadal będzie, trzeba oddać sprawiedliwość. Oba festiwale nie są pierwszymi organizowanymi w naszym mieście. Mało to, od 18 lat, co roku w listopadzie, odbywa się Przegląd Teatrów Alternatywnych, organizowany przez Teatr Ecce Homo. Dzięki imprezie, która w tym roku osiągnęła pełnoletność, w Kielcach gościli – niektórzy wielokrotnie – m.in. Scena Plastyczna KUL, teatr Stara Prochoffnia i AcaGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

demia z Warszawy, Porywacze Ciał z Poznania, aktorka Irena Jun i Janusz Stolarski, Dorota Porowska i Tomasz Rodowicz ze Stowarzyszenia „Chorea” czy Fundacja Banina z Lublina z kontrowersyjnym spektaklem o pułapkach ksenofobii i szowinizmu „Biało-Czerwona”. Było też dużo więcej małych, większych, świetnych i przeciętnych spektakli przywiezionych do Kielc z nieinstytucjonalnych teatrów z całej Polski. Na przeglądzie swoje przedstawienia prezentuje także gospodarz. Imprezie, która od lat odbywa się w Bazie Zbożowej, towarzyszą koncerty, spotkania, dyskusje, wystawy. Przegląd ma swoją stałą publiczność, głównie młodych, którzy w teatrze szukają szczerości, prawdy i pasji, a od spektaklu oczekują więcej niż dobrej rozrywki. To jednak wydarzenie alternatywne, niszowe, na dodatek z niezbyt wysokim budżetem.

Z teatrem po drodze

Korzeni Przeglądu można upatrywać w imprezie, która w Kielcach istniała między 1992 a 2002 rokiem. Mowa o Drogach Teatru – Spotkaniach – przeglądzie tego, co w ówczesnym polskim (ale i nie tylko) teatrze było ważne, ciekawe, inne. – Pomysł wziął się od Byrskich (Irena i Tadeusz Byrscy prowadzili Teatr im. Stefana Żeromskiego w latach 1952-58, nie tylko realizując ambitny repertuar, ale także ściśle współpracując z lokalnym środowiskiem kulturalnym – red.). Pisałam o nich pracę magisterską. Fascynowało mnie ich podejście do teatru jako miejsca, w którym można uczyć, uwrażliwiać na sztukę i przekazywać ważne treści. Cenne było także to, że wciągali innych w orbitę działającego teatru. Wspólnie z ekipą z Domu Środowisk Twórczych i Małgorzatą Iskrą postanowiliśmy ich przypomnieć, organizując sympozjum naukowe – wyjaśnia jedna z pomysłodawczyń spotkań Magdalena Helis-Rzepka. Nie bez znaczenia był czas. Rok 1992 to moment, gdy tworzyła się nowa, wolna Polska. – Wtedy nie było rzeczy niemożliwych,


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

39


Kultura 40 wydawało się nam, że wszystko można i wszystko się da (czytaj: znajdziemy fundusze). Zrobiliśmy więc Drogi Teatru, bo uważaliśmy, że tego miasto potrzebuje. Tu działały wtedy dwie trochę zaspane, wręcz skostniałe, sceny: Żeromski i Kubuś. Uznaliśmy, że warto kielczanom pokazać, co robią zespoły w innych miastach, te alternatywne, nieinstytucjonalne – opowiada Helis-Rzepka. Za organizację poza nią odpowiadali także m.in.: Krystyna Nowakowska z DŚT i Grzegorz Cuper, obecnie wicedyrektor Wojewódzkiej Biblioteki Pedagogicznej. Od 1998 roku organizację spotkań przejęło Stowarzyszenie Wspierania Inicjatyw Lokalnych „Wektory”. Poza spektaklami w salach, kościołach, ale i na ulicach, w parkach (te lata to polski boom na spektakle uliczne), organizowano spotkania, dyskusje, prezentowano nowe książki o teatrze, organizowano przegląd filmów, m.in. poświęconych legendarnemu Teatrowi Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Drogi Teatru to także warsztaty dla młodzieży, przegląd teatrów amatorskich działających w Kielcach i regionie oraz miejsce na wymianę myśli, wrażeń, stąd spotkania z twórcami, aktorami, muzykami, naukowcami i dyskusje. Utworzono klub festiwalowy, a po kilku latach istnienia imprezy – przedstawienia prezentowano także w innych miastach województwa. Dbano o informację, aby widz wiedział, czego ma się spodziewać. Wydawano folder festiwalowy z informacjami o występujących podczas imprezy zespołach, fragmentami recenzji prasowych, powstał biuletyn imprezy, do którego pisała uczestnicząca w niej młodzież. – Dbaliśmy nie tylko o reklamę i promocję – najpierw wspierała nas „Gazeta Wyborcza”, potem jej miejsce zajęło „Słowo Ludu” – ale także o to, by każdy, kto poczuje taką potrzebę, miał szansę się wypowiedzieć – podsumowuje Magda Helis-Rzepka. Przegląd miał swoje studio radiowe, telewizyjne, recenzje drukowała prasa, a młodzież publikowała wrażenia w Biuletynie Szybkiego Redagowania, dostępnym już następnego dnia.

Najlepsi dla kielczan

Na Drogi Teatru przyjeżdżały najlepsze, najbardziej znane teatry alternatywne: Teatr Ósmego Dnia, Biuro Podróży, Porywacze Ciał, Pieśń Kozła,

Strefa Ciszy, Węgajty, Wierszalin, Montownia, Klinika Lalek, Provisorium. Pojawiła się Scena Plastyczna KUL kielczanina Leszka Mądzika, pokazano „Prezydentki” Krystiana Lupy, „Balladynę” Adama Hanuszkiewicza, „Beztlenowce” Ingmara Villquista. Teatr im. Stefana Żeromskiego włączył w program przeglądu swoją premierę, „Antygonę” w reżyserii Bartłomieja Wyszomirskiego. Spotykały się różne nurty, estetyki, przegląd pokazywał różnorodność współczesnego teatru, jego bogatą tradycję i umożliwiał wymianę myśli i poglądów. – Miał być dla kielczan, a nie wobec kielczan – tłumaczy Helis-Rzepka. Zabrakło dobrej woli ze strony władz, darczyńców. Organizatorów zmęczyły ciągłe walki o fundusze. Zrezygnowali w 2002 roku. I choć środowisko kulturalne ostrzegało, apelowało, Drogi Teatru – Spotkania przeszły do historii. Jeszcze przez chwilę Kieleckie Centrum Kultury próbowało realizować przegląd teatralny „Forma”. Co prawda, do Kielc przyjechały wtedy najlepsze sceny teatralne Anno Domini 2008, czyli Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego z Wałbrzycha i Teatr im. Heleny Modrzejewskiej z Legnicy, ale przegląd zniknął równie szybko, jak się pokazał. Podobnie stało się z festiwalem „Brzechwa i inni”, który przez chwilę organizował Teatr Lalki i Aktora „Kubuś”.

Najpierw Kubuś, potem Żeromski

Hurra! Mamy pierwszy festiwal teatralny dla dzieci i młodzieży o wysokim poziomie artystycznym. Poza oglądaniem spektakli kielczanie mogą wziąć udział w licznych warsztatach teatralnych, oglądać filmy krótkometrażowe, a nawet brać udział w czytaniach sztuk i słuchowiskach. Od czterech lat organizuje go kielecki Kubuś i zawsze są to weekendowe dni sierpnia. To siła i słabość tej teatralnej imprezy. Nie wszyscy, którzy chcieliby wziąć w niej udział, są wtedy w Kielcach. Z drugiej ci, co zostają, zamiast leniwie snuć się po odbijającej letni żar Sienkiewce, mogą spędzić czas kreatywnie, mądrze, „zażywając” sztuki teatralnej na odpowiednim poziomie. Impreza przeznaczona jest dla całych rodzin, a oferta teatralna skierowana do wiGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019



Kultura 42 dzów od roku do kilkunastu lat. Hurra! Art! tempa nie zwalnia i mam nadzieję, że zdobędzie duże grono fanów, którzy będą dorastać razem z nim. Brakowało propozycji dla widzów dorosłych, ale i tej się wreszcie doczekaliśmy. Pierwsza edycja Kieleckiego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego, organizowanego przez Teatr im. Stefana Żeromskiego już za nami. Organizatorzy od razu wysoko ustawili poprzeczkę, układając program, dzień po dniu przez cały tydzień. Gościnna scena teatru co wieczór wyglądała inaczej, oferując kolejną wersję opowieści o młodych. Bo to oni byli bohaterami tego festiwalu. Ci zagubieni w rzeczywistości, doskonale poruszający się w świecie wirtualnym, cyfrowi nomadzi, mający problem ze znalezieniem autorytetów, wskazaniem prawdziwych wartości. Ci trochę samotni, i ci przebojowi, którzy życie biorą za rogi. Niektórych dodatkowo los postawił w trudnych, nie zawsze zależnych od nich sytuacjach.

Od pilota do festiwalu

Nim jednak przyszła pora na pierwszą edycję, rok temu teatr przygotował Pilot Festiwalu. – Mieliśmy mało funduszy, tytułów było mniej, nie wiedzieliśmy też, jak zareaguje publiczność – wspomina dyrektor Michał Kotański. Ta przyszła, choć może niezbyt licznie, a hitem Pilota był spektakl „Jeden Gest” Nowego Teatru z Warszawy w reżyserii Wojtka Ziemilskiego. Opowieść o zawiłościach, meandrach języka migowego, a przez to o świecie niesłyszących. W spektaklu to właśnie oni opowiadali o swoim życiu, problemach z komunikacją, marzeniach, lękach i radościach. Dla słyszącej widowni była to szansa, by zajrzeć w głąb świata bez dźwięków. – Słyszy się głosy, że festiwali jest dużo, po co kolejny, ale nie tylko perspektywa środowiska jest ważna. W Kielcach nie było festiwalu teatralnego, więc moim zdaniem jest potrzebny. Miło jest pokazać tutaj spektakle, które odkryłem w innych teatrach – wyjaśnia dyrektor Kotański. A było ich w tym roku aż osiem, w tym dwa zagraniczne. O demonach przeszłości, które mają wpływ na młodsze pokolenia mówiły dwa z nich. „Czeski dyplom” z Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu to sceniczna wersja reportaży Mariusza Szczygła „Gotland”. Opowieść o tym, jak współcześni Czesi radzą sobie z widmami komunizmu, o złamanych przez władzę karierach i przegranych życiach, o strachu i wyrzutach sumienia, które dręczą – lub nie – tych, którzy dawnej władzy dali się uwieść. Młodzi aktorzy te czasy pamiętają jedynie ze wspomnień rodziców, dziadków lub z kart podręczników do historii, a zmierzyli się z materią trudną, bolesną i niejednoznaczną. W „Matrii” młoda Hiszpanka Carla Rovira tropi losy i szuka szczątków swojego wujka, skazanego na śmierć przez reżim generała Franco. Ten teatralny esej to próba rozliczenia z historią, tym razem rozumianą osobiście, indywidualnie. Na pytania o przeszłość, nie odpowiadają materiały źródłowe, dokumenty czy filmy. By zrozumieć naprawdę, trzeba zapytać najbliższych i zmierzyć się z ich bólem, strachem czy udawaną obojętnością. O mrokach współczesnego świata opowiadały kolejne trzy propozycje festiwalu. „Słowo na G”, rozgrywane w salach lekcyjnych I LO to studium przypadku… przemocy seksualnej, jaka zdarzyła się w szkole. Widzimy sprawców, słuchamy ich wyjaśnień, ustalania wspólnej wersji wydarzeń. Poznajemy także reakcje ich nauczycieli, którzy w potężnej machinie prawno-oświatowej mają problem ze znalezieniem odpowiedniej interpretacji faktów oraz algorytmu działania. Spektaklowi Teatru Formalnego z Wrocławia, towarzyszyły warsztaty dla młodzieży. Mroczny, duszny, przerażający był spektakl węgierski „My/Oni”, artystyczna interpretacja zamachu terrorystycznego w Biesłanie. 14 lat temu, podczas rozpoczęcia roku szkolnego w Osetii Północnej, 30 terrorystów z Czeczenii wzięło 1000 zakładników, w tym prawie 800 dzieci. Stłoczone w sali gimnastyczGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

nej przez prawie 3 dni czuły głód, pragnienie, mdlały i umierały. Atmosferę zagrożenia odtworzyło w sali gimnastycznej WDK dwoje młodych węgierskich aktorów. I choć opowieść nie do końca oddawała biesłańskie fakty, bo w spektaklu nie wspomniano o krwawej dla zakładników interwencji rosyjskiej, to przekaz brzmiał jasno, przekonująco: nie ma idei, dla których warto zabijać i skazywać na cierpienie niewinnych. Listę zamykają kieleckie „Ciemności” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, inspirowane „Jądrem ciemności” Josepha Conrada, opowieść o współczesnym kolonializmie, zamkniętym w korporacjach, globalnych firmach, ubranym w garnitur, ale równie pogardliwym i niebezpiecznym dla inności. Skomplikowane relacje międzyludzkie, ich powierzchowność i tkwiące w ludziach głęboko ukryte problemy można zamknąć w baśń. Posągową, ale drapieżną i pełną ukrytych podtekstów, jak statyczne (na mój gust za bardzo), lecz zrealizowane z wielkim szacunkiem dla wypowiadanego tekstu i atrakcyjne scenograficznie „Roz/czarowanie” w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz z warszawskiego Teatru Ochoty, lub tragikomiczną, pachnącą alkoholem i odrealnioną jak narkotyczne wizje. Tę drugą pokazał w Kielcach zespół Nowego Teatru im. Witkacego ze Słupska – to sztuka Doroty Masłowskiej „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku” w reżyserii Pawła Świątka. Oj smutna ta Polska, brzydcy rodacy, odpychający, zdziwaczali, żeby nie powiedzieć zwariowani. Festiwal miał też miłą, choć nieoczywistą – patrząc na kaliber tematów – niespodziankę. Farsę „Prapremiera dreszczowca” w reżyserii Grzegorza Warchoła z warszawskiego Och-Teatru. Śmieszna historyjka o amatorskim teatrze, w którym premiera nie przebiega zgodnie z planem, miała lekkość, świetne dowcipy i koncertowe role, zwłaszcza pani Basi z „Ucha prezesa”, czyli Izabeli Dąbrowskiej, i Rafała Rutkowskiego, założyciela teatru Montownia, bardziej znanego np. z reklam marketu budowlanego. – Nie wszyscy mamy takie same gusta. Ważne, by pokazać i coś bardziej ambitnego i coś dla szerokiej publiczności – wyjaśnia dobór przedstawień dyrektor Kotański.

Co dalej?

Co ważne, dyrektor wierzy w przyszłość festiwalu i kolejne edycje. Czuje, że jest grono widzów, którzy akceptują to, co się w kieleckim teatrze dzieje. – Przez dwa ostatnie sezony próbowaliśmy zaproponować coś innego, otworzyć się na nowy dialog z publicznością. Myślę, że to, że widownia na festiwalu dopisała, jest dowodem, że niektórych do siebie przekonaliśmy – podsumowuje. Ale wie też, że pracować trzeba nadal. – Nic nie jest dane raz na zawsze. Zmienia się teatr, zmieniają się widzowie – tłumaczy. O kieleckiej publiczności mówi tylko dobrze: – Jest gotowa na wiele rzeczy, jeśli się to w poważny i partnerski sposób proponuje, a nie manipuluje. Dobra sztuka się obroni, widz przyjdzie do teatru. Trzeba go tylko szanować – dodaje. Kielecki Międzynarodowy Festiwal Teatralny ma dużą szansę, by przetrwać. By tak się stało, warto go udoskonalać, zmieniać, ot choćby przyglądając się wcześniejszym imprezom. Przy każdym z opisywanych tu przeze mnie festiwali i przeglądów, poza spektaklami, organizatorzy oferowali coś jeszcze: szansę na rozmowę, spotkania z artystami, wystawy, warsztaty teatralne czy recenzenckie dla przyszłych młodych teatromanów. Podczas festiwalu organizowanego w Żeromskim ich zabrakło. To spore zaskoczenie, bo przecież ubiegłorocznej premierze „1946” towarzyszyło szereg spotkań, dyskusji, projekcji, przybliżających pogrom, związane z nim kontrowersje, przemilczenia, spory. Teraz teatr nie dał się nam wygadać, podzielić emocjami. Robiliśmy to prywatnie, w swoim gronie, w drodze do domu. A szkoda. ■



Kultura 44

Ekshumacja – polski sport narodowy tekst Aneta Zychma zdjęcie Bartłomiej Górniak

„100 wskrzeszeń na 100-lecie Polski” to prowokacyjny manifest twórczy kabaretu „Pożar w Burdelu”, w ramach którego Maciej Łubieński wraz z Michałem Walczakiem przedstawiają sylwetki zapomnianych, zlekceważonych przez historię, niejednoznacznych, często nawet niewygodnych bohaterów narodowych. Nie dziwi więc fakt, że na tapecie znalazł się generał Józef Bem – z jednej strony zasłużony artylerzysta i działacz polityczny, a z drugiej zdrajca Chrystusa, który przeszedł na islam i zasilił szeregi armii sułtana. „BEM! Powrót Człowieka-armaty” to musical historyczny, który otwiera nowy sezon w kieleckim teatrze.

Spektakl jest mieszanką wybuchową talentów i możliwości zespołów Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, warszawskiego Teatru Syrena i kabaretu „Pożar w burdelu”. Są śpiewy, tańce i hulańce. Jest swojsko, a czasami nawet i przaśnie. Polska (Magdalena Placek-Boryń) przedstawiona zostaje jako wiejska dziołcha o bujnych kształtach, blond włosach i powalającym uśmiechu. Z charakteru kapryśna, wymagająca, bezczelna, narcystyczna, pewna siebie i bezwzględna. Potrzebuje rzeszy wyznawców, którzy bez zająknięcia spełnią każde jej życzenie. Tym razem żąda od docenta Zgliszczaka (dobra gra aktorska Anny Antoniewicz, choć nie ma się co oszukiwać: wersja Wojana Trockiego jest bardziej przekonująca i szokująca), wskrzeszenia Józefa Bema. Specjalista od ekshumacji w Teatralnym Instytucie Pamięci Narodowej dość niechętnie podchodzi do sprawy. Zupełnie nie rozumie, jak Polska, mając do wyboru tylu cenionych, zasłużonych i wiernych patriotów, nagle decyduje się na przywrócenie do życia zdrajcy i ocalenie go od zasłużonego ognia piekielnego. Tutaj zaczyna się właściwa akcja musicalu. Na wszelki wypadek, dla wszystkich tych, którzy historię znają pobieżnie, ze sceny, w postaci koślawych i płaskich rymów, opowiadane są losy generała Bema. Jak na nasze polskie schizofreniczne społeczeństwo przystało: raz wychwalany, by zaraz potem go wyśmiać, bohater wielu narodów staje się swego rodzaju historyczną maskotką, gadżetem. Dochodzi do funeralnej wpadki. Zamiast ciała Bema, ekshumowane są szczątki Araba Abdula (urzekający Bartłomiej Cabaj). Staje się to pretekstem do poruszenia tematów uchodźców, rasizmu i wszeGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

lakich wad narodowych, których nam nie brak. Spektakl coraz bardziej przypomina współczesną, chorą scenę polityczną. Cała ta ciężkostrawna rzeczywistość staje się trochę bardziej znośna dzięki muzyce Wiktora Stokowskiego. Ojczulek Bem (świetny Mariusz Drężek), który ostatecznie też zmartwychwstaje, niestety nie za bardzo to wszystko ogarnia. Marzył o pięknym, tolerancyjnym kraju między Bugiem a Wisłą. Zastał wrogo nastawiony do innych burdel. Co gorsza, Polska zupełnie nie rozumie oburzenia i dezorientacji Bema i skutecznie sprowadza go do roli niewolnika, przypominając o obowiązującym wszystkich jej wyznawców patriotycznym celibacie. Otóż, chcąc być bohaterem narodowym, nie wolno Polski zdradzać z innymi kobietami. Cielesne uciechy nie dla prawdziwych Polaków. Patriota cierpi. Patriota odmawia sobie przyjemności. Patriota jest męczennikiem. Szczęście nie dla Polaków! Jeśli nie znudziły się Wam jeszcze wszelakie teatralne wycieczki polityczne, aluzje do partii rządzącej i typowe polskie taplanie się w błotku przeszłości, możecie spokojnie obejrzeć musical: trochę się pośmiać, trochę zniesmaczyć. Nie jest to wyjątkowo nadzwyczajne arcydzieło sceniczne, więc Ci, których tego typu tematy już umęczyły (bo ileż można), nic nie stracą, rezygnując z kupna biletu. Ze sceny w pewnym momencie padają słowa: „Polsko, rób cokolwiek, co da Ci szczęście!”. Parafrazując, apeluję: Polacy, róbcie cokolwiek, co da Wam szczęście – idźcie do teatru albo nie idźcie – po prostu zróbcie coś po swojemu, a nie w myśl zasady, bo tak należy, bo nie wypada, bo trzeba się pokazać. Amen. ■


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

45

Kryminalne zagadki Kielc tekst Aneta Zychma zdjęcia Jacek Rzodeczko

„Szalone nożyczki” – komedia Paula Pörtnera z 1963 roku, w tłumaczeniu Elżbiety Woźniak i reżyserii Jerzego Bończaka – to kolejna propozycja Teatru Żeromskiego w Kielcach tego sezonu. Sztuka dość znana, często wystawiana na deskach teatrów, tym razem nabiera nowego, lokalnego charakteru i to właśnie wszechobecny kielecki klimat powoduje, że spektakl nie trąci naftaliną i molami (czego się obawiałam).

Mamy więc Panią Dąbek – żonę słynnego posła, komisarza z Kostomłotów II i sprzedawcę antyków z Czarnowa. Akcja rozgrywa się w kieleckim salonie fryzjerskim prowadzonym przez niejakich: Toniego Wziętego i Barbarę Markowską. Jest jeszcze nieszczęsna pianistka, która szybko staje się denatką, i średnio rozgarnięty policjant. Spektakl nie odbyłby się bez udziału publiczności, dlatego tym razem również i widownię wliczam do obsady. Żarty sytuacyjne, brawurowe dialogi, często improwizowane, do tego nieprzewidywalne reakcje widzów gwarantują przednią zabawę. Wreszcie jest okazja, by choć chwilę poczuć się jak zawodowy detektyw, brać udział w przesłuchaniu świadków/podejrzanych i ostatecznie zadecydować, kto jest winny popełnionej zbrodni. Pomysł na lokalny rys nie byłby jednak tak błyskotliwym zabiegiem, gdyby nie fenomenalna gra aktorska. Dawid Żłobiński, czyli fryzjer Tonio, otwiera listę świetnie zagranych postaci. Jego ruchy, zmieniony głos, żarty i natychmiastowe cięte riposty skierowane do widzów świadczą o ogromnym talencie aktorskim. Pani Dąbek, dla wtajemniczonych Pusia, czyli Teresa Bielińska również zapada w pamięć: zwłaszcza jej oburzenie i zabawna gestykulacja, gdy zostaje oskarżona o kradzież i zdradę męża. Jak zawsze nie zawiódł i Bartłomiej Cabaj, który doskonale wczuł się w rolę średnio ogarniającego rzeczywistość policjanta. Beata Pszeniczna, świetnie odnajdująca się w komediowych rolach, jako typowa polska fryzjerka wypada bardzo autentycznie, a Jacek Mąka, czyli dziwaczny antykwariusz, jest niebywale przekonujący. Najsłabiej oceniam Andrzeja Platę (komisarza): co

prawda dobrze sobie radzi w prowadzeniu rozmów z widownią, ale jakby najmniej z całej ekipy bawi się swoją rolą. Miejmy nadzieję, że w kolejnych spektaklach to się zmieni. Podejrzewam, że ekipa Żeromskiego ma pewien niecny plan: otóż w każdej z wystawianych sztuk chce przemycić jakieś aluzje (mniej lub bardziej czytelne) do aktualnej sytuacji politycznej w kraju. Dlatego i tym razem nie zabrakło choćby komicznej historii o nieszczęśliwym kocie Jarku i jego kulawym kolanku. Mnie już takie zabiegi trochę nudzą, ale tym razem nieźle się ubawiłam, gdyż ów żarcik w fantastyczny sposób zaserwował Dawid Żłobiński. Ostatecznie rzecz ujmując, drodzy kielczanie, idźcie do fryzjera, a następnie do teatru na „Szalone nożyczki”. Dla zadania szyku i dla zabawy w doborowym, jakże swojskim, kieleckim towarzystwie aktorów i innych widzów. Śmiejcie się na zdrowie. ■


Kultura 46

Odwagi nie kupisz w sklepie tekst Aneta Zychma zdjęcia Bartek Warzecha

Nowy sezon w Teatrze Lalki i Aktora „Kubuś” otworzył spektakl „Mały Tygrys Pietrek” w reżyserii Michała Dąbrowskiego. Tekst autorstwa słynnej prozaiczki, twórczyni sztuk teatralnych i słuchowisk Hanny Januszewskiej stał się punktem wyjścia do rozważań na temat odwagi, poświęcenia i mocy miłości.

Inność napiętnowana

Tygrys Pietrek ma ciągle pietra. Nieprawdopodobne i przygnębiające, prawda? Tygrysy z natury przecież są odważne i stworzone do bohaterskich czynów, hart ducha wypijają z mlekiem matki. Otóż Pietrek najwyraźniej jest wyjątkiem od tygrysiej reguły. Niestety, inność nigdy nie jest niczym przyjemnym, więc nasz bojaźliwy kocur nie dość, że musi codziennie zmagać się ze strachem, to jeszcze czuje się coraz bardziej samotny i niegodny bycia tygrysem. Na dodatek musi sam zostać w domu, bo mama Pietrka wychodzi do fryzjera. Mały staje w obliczu poważnego wyzwania. Musi znaleźć odwagę. Tylko gdzie jej szukać?

Podróż samotnego bohatera

Pietrek zostaje wyśmiany i upokorzony przez przedstawicieli swojego gatunku. Odważne kocury odbierają mu ogon i paski – atrybuty tygrysiego męstwa, stwierdzając, że nie jest godzien, by je nosić. Upodlony do reszty szuka wsparcia wśród obcych. Niestety, ani mysz, ani baranki, ani żołnierze, ani kowboje nie okazują się odpowiednim towarzystwem. Są z innych światów, które od tygrysiego podwórka dzieli przepaść nie do pokonania. Co gorsza, mimo wielkich nadziei Pietrka, odwagi nie można kupić w sklepie. Sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna. I oto wreszcie czas na zwrot akcji. Załamany Pietrek wraca do domu. Tam czeka na niego mama, może i w nowej fryzurze, ale, niestety, ciężko chora. Tygrysek bez namysłu wyrusza po doktora, nie bacząc na burzę czy narowistego rumaka. Czy Pietrek pokona swoje lęki i uratuje mamę? Tego dowiecie się, oglądając spektakl.

Rodzice, nie bądźcie jak mama tygrysa

Wszystko pięknie, ale w sztuce coś, a raczej ktoś, trochę widzów drażni. Otóż mama Pietrka, niby taka kochająca, niby taka troskliwa, coś tam mu próbuje tłumaczyć i nawet po radę do starszych krewnych wyrusza, jednakże jak przychodzi co do czego, to sama nazywa syna tchórzem. Nie do końca radzi sobie także w rozmowach z potomkiem, brakuje jej cierpliwości, może trochę matczynego ciepła, odpowiada mu lekceważąco i z machnięciem łapy: Dosyć tego! Szkoda, że w sztuce o aspiracjach edukacyjnych nie dopracowano tej ważnej relacji mama – dziecko. Mogę się co prawda mylić: może zamierzeniem twórców było przedstawienie tygrysiej rodzicielki jako antyprzykładu? A może lekceważenie potrzeb małego Pietrka miało wyzwolić w widzach większe pokłady współczucia dla jego smutnego losu? Nie wiem, ale niesmak na samą myśl o postaci matki pozostaje.

Emocje wspierane obrazem

Nawet jeśli historia trwożliwego tygrysa nie wydaje się interesująca, warto wygospodarować 45 minut, by wspólnie ze swoim dzieckiem nacieszyć oczy ciekawą scenografią autorstwa Dariusza Panasa. Pietrek i pozostałe tygrysy nie są co prawda przykładem wyżyn scenicznej stylizacji, ale niedosyt rekompensują inne postaci: zebra, koń i Indianie. W połączeniu z ciekawą choreografią (ciekawą zwłaszcza dla małego widza) są naprawdę godne uwagi. Ostatecznie rzec by można, że „Mały Tygrys Pietrek” to wystarczająco dobry spektakl, żeby na dłużej zawitać w repertuarze teatru. Tylko tyle, a może i aż tyle. ■ GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019



Kultura 48

Szczaw zamiast buraków tekst Aneta Zychma zdjęcia Bartek Warzecha

Legenda o Lechu, Czechu i Rusie opowiadana z przymrużeniem oka przez Orła Białego to kolejna propozycja Teatru Lalki i Aktora „Kubuś” w Kielcach. „Gniazdo” na podstawie sztuki Marii Wojtyszko i w reżyserii dyrektora kieleckiej sceny Roberta Drobniucha bawi i jednocześnie zaprasza do refleksji nad kondycją naszego narodu.

a nawet trafiają na moment do prasłowiańskiego nieba, z którego niestety muszą odejść za sprawą szczawiu (nie będę tego tłumaczyć, trzeba samemu obejrzeć). Wszystko to zaprezentowane jest w plastyczny, a nawet sensualny sposób dzięki scenografii autorstwa Katarzyny Proniewskiej-Mazurek, charakterystycznemu ruchowi scenicznemu, za który odpowiada Ewelina Ciszewska i specyficznej grze świateł, opracowanej przez Prota Jarnuszkiewicza. Niezwykłe obrazy sceniczne doskonale współgrały z muzyką Sambora Dudzińskiego. W pamięci zapada świetnie zagrany pojedynek na miny, symbolizujący butność i porywczość Polaków. Autorzy sztuki, sięgając po zabawne, wręcz kabaretowe chwyty, w niekonwencjonalny i lekki sposób opowiadają o rzeczach istotnych: o kształtowaniu się polskiej państwowości, o typowych wadach i zaletach Polaków oraz o naszych symbolach narodowych. W jednej z piosenek pada istotne pytanie: czy bycie dobrym Polakiem jest tożsame z byciem dobrym człowiekiem? Idąc dalej tym tokiem rozumowania, warto zastanowić się, czy będąc dobrym Polakiem, jestem jednocześnie po ludzku dobry, czy może jak te wszechobecne na scenie kaktusy, wzbudzam strach swoimi kolcami-poglądami. Zostawiam to do państwa refleksji, najlepiej po obejrzeniu spektaklu. ■ Świat przedstawiony w spektaklu zaskakuje i wywołuje dysonans poznawczy. Zamiast polskich pól i lasów wszędzie widać kaktusy, bluszcz, monstery i inną mało narodową roślinność. Postaci wyglądają jak superbohaterowie prosto z kart komiksów. Żeby tego było mało, trzech braci ma siostrę, co gorsza wygadaną i inteligentną, choć stereotypowo skupioną przede wszystkim na szukaniu męża. Są jeszcze Popiel, jeż, łoś, spersonifikowana Bieda, magiczna Diwa i tajemnicze Ćmoki. Mówiąc prościej: galeria osobliwości, która nijak się ma do powszechnych przekonań na temat początków państwa polskiego. Dzięki tej ucieczce od szablonowej, przewidywalnej, a co za tym idzie, nudnej wersji legendy, „Gniazdo” intryguje i do końca, mimo że wiemy przecież, co się stanie, spektakl ogląda się z zainteresowaniem i uśmiechem na twarzy. Przygody Lecha (Błażej Twarowski), Czecha (Tomasz Frąszczak), Rusa (Michał Olszewski) i Wandy (Anna Domalewska) to w Kubusiowej wersji istna tragikomedia. Bohaterowie, udręczeni ciągłym jedzeniem buraków, opuszczają rodzinne strony w poszukiwaniu lepszego świata. Podczas wędrówki przeżywają chwile grozy, wpadają w tarapaty, kłócą się jak typowe rodzeństwo, pomagają łosiowi w potrzebie, knują intrygi i zbrodnie, GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

49

Zapal znicz pamięci

Przechodzimy obok nich, nie zdając sobie sprawy, jaką historię w sobie kryją. Często zapomniane, zaniedbane. O ich odnalezienie i pielęgnowanie apeluje IPN. Zapalmy znicz pamięci w miejscach upamiętniających żołnierzy Kadrówki, Legionistów czy ofiary II wojny światowej. Franz Wittek w 1938 roku zamieszkał we wsi Mirocice koło Nowej Słupi. Ożenił się z miejscową nauczycielką Stanisławą Herkel. Nigdzie nie pracował. Był lubiany, bo zawsze chętnie pomagał: pisał podania z różnego rodzaju prośbami, pisma, udzielał porad prawnych. Gdy w kwietniu 1941 roku do Bielin wkroczyło Gestapo, Wittek był z nimi. Z listą w ręku pomagał w aresztowaniach. Stał również za zatrzymaniami wiosną 1942 roku. To wtedy kierownictwo Armii Krajowej zdecydowało o likwidacji konfidenta. Na czele grupy, która miała się tym zająć, stanął podporucznik Kazimierz Smolak pseud. „Nurek”. Wittka zaskoczyli 15 czerwca 1944 roku przy dzisiejszej ul. Paderewskiego. Zabili go serią z pistoletu maszynowego. Niemcy szybko wpadli na trop zamachowców i tych, którzy pomagali im w odwrocie. Otoczyli kryjówkę partyzantów i rozstrzelali ich. Tylko jednemu udało się uciec. Po zamachu Niemcy rozpoczęli w Kielcach łapanki. 22 czerwca 1944 roku aresztowali 207 osób, 17 wywieźli do obozów koncentracyjnych, pozostałych rozstrzelali m.in. na kieleckim Stadionie. Pomnik – według projektu Stefana Dulnego – poświęcony udanemu zamachowi na Franza Wittka odsłonięto w 1987 roku przy ul. Solnej w Kielcach.

Opiekują się nim uczniowie Gimnazjum nr 6 w Kielcach, którzy biorą udział w ogólnopolskiej akcji Instytutu Pamięci Narodowej „Zapal znicz pamięci”. Jednym z głównych zadań Instytutu jest zachowanie i przywracanie pamięci o bohaterach. – Pamięć jest

niezwykle ważna. I ta jednostkowa, rodzinna, dotycząca naszych najbliższych, którą chętnie odkrywamy, dopytując członków rodziny o interesujące nas postaci czy wydarzenia. I ta szersza – państwowa. Pamięć pozwala odpowiedzieć na pytanie „kim jesteśmy?”. Bez niej tracimy grunt pod nogami, swoją tożsamość – tłumaczy dr Dorota Koczwańska-Kalita,

naczelnik Delegatury IPN w Kielcach. Narzędzia, które Instytut ma do swojej dyspozycji, to przede wszystkim: edukacja, badania naukowe, organizacja różnego rodzaju wydarzeń rocznicowych oraz akcji edukacyjnych, takich jak „Zapal znicz pamięci”, w którą zaangażowani są uczniowie świętokrzyskich szkół, ale też instytucje samorządowe, stowarzyszenia, osoby prywatne i pasjonaci historii. – Współpracujemy ze Stowarzyszeniem Ochrony Dziedzictwa Narodowego, Ośrodkiem Myśli Patriotycznej i Obywatelskiej oraz Kuratorium Oświaty. Zależało nam, aby w tę akcję włączyć młodych ludzi, zainteresować ich historią regionu – tłumaczy pani naczelnik. „Zapal znicz pamięci” upamięta przede wszystkim ofiary sowieckich i niemieckich represji podczas II wojny światowej. W setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości organizatorzy akcji apelują również o wyszukiwanie i pielęgnowanie miejsc upamiętniających żołnierzy Pierwszej Kompanii Kadrowej oraz Legionów Polskich, w tym także mogił prywatnych. Zdjęcia takich miejsc wraz z ich opisem można wysyłać na adres sekretariat. kielce@ipn.gov.pl. Wszystkie zostaną umieszczone na stronie www.zapalzniczpamieci.pl.

Instytut Pamięci Narodowej Delegatura w Kielcach al. Na Stadion 1 sekretariat.kielce@ipn.gov.pl www.ipn.gov.pl


Kultura 50

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019


D z ok „B t ia or łe at jf la g

i”

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

51

tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcie Mateusz Wolski

– Grzegorz Ciechowski myślał o sobie jako o człowieku słowa, muzyka była dla niego narzędziem do promowania poezji – uważa Sylwia Gawłowska. W październiku na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach obroniła doktorat zatytułowany „W kręgu polskiej piosenki autorskiej – twórczość Grzegorza Ciechowskiego”.

Za pan brat z piosenką

Śpiewanie było dla niej ważne od dzieciństwa. Spędziła je w Olszownicy niedaleko Opatowa. Uczęszczała do szkoły muzycznej, należała do harcerstwa, pierwsze własne piosenki tworzyła już jako nastolatka. W 2006 roku przyjechała do Kielc studiować polonistykę i tutaj trafiła do Sceny Autorskiej „Studio” w Kieleckim Centrum Kultury. – Spotkanie z Markiem Terczem zdefiniowało mnie na całe życie. Zaczęłam dostrzegać teksty piosenek, zwłaszcza te, które mogą pretendować do miana sztuki. Dzięki niemu pracę magisterską poświęciłam twórczości Agnieszki Osieckiej – mówi Sylwia Gawłowska. Piosenek autorki „Okularników” nie brak w recitalu wokalistki zatytułowanym „Nic z tych rzeczy”, który miał premierę w KCK w 2017 roku. Sylwia Gawłowska śpiewa podczas niego także własne utwory, piosenki Tercza oraz „Ani ja, ani ty” Ciechowskiego. Od dwóch lat piosenkami, ale od innej strony, zajmuje się też zawodowo – pracuje w Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu. Prowadzi warsztaty, spotkania, ma na koncie naukowe publikacje, a także zbiór wywiadów z arREKLAMA

tystami. Pani doktor nauk humanistycznych współpracuje też z różnymi zespołami. – Zawsze wiedziałam, że chcę związać swą przyszłość z piosenkami. Cieszę się, że mogę je nie tylko śpiewać, ale też o nich pisać i analizować je naukowo – podkreśla.

Artysta o wielu twarzach

Tematem pracy doktorskiej Sylwia Gawłowska uczyniła „autorskość” – to, co sprawia, że piosenka – nawet w wykonaniu innego artysty – wciąż nierozerwalnie przypisana jest do swojego twórcy. Na warsztat – by potwierdzić swoje tezy – wzięła dorobek jednej z najciekawszych postaci polskiej sceny rockowej, przedwcześnie zmarłego Grzegorza Ciechowskiego. Wybrała właśnie jego, choć dostrzega także innych: Spiętego z Lao Che, wokalistę zespołu Variété Grzegorza Kaźmierczaka oraz Edytę Bartosiewicz. Wyjątkowość Ciechowskiego wynikała z jego niekwestionowanej charyzmy i silnej osobowości. – Był artystą, który nieustannie zmieniał oblicze, nakładał maski, „przepoczwarzał się” – raz był liderem Republiki, innym razem – Obywatelem G.C, jako Ewa Omernik tworzył teksty dla


Kultura 52 Justyny Steczkowskiej, a jako Grzegorz z Ciechowa w sposób dadaistyczny bawił się z folklorem – przypomina Gawłowska. Pani doktor dostrzegła także bogactwo kontekstów literackich w jego utworach, silny związek z antyutopią Georga Orwella i atmosferą panującą w prozie Franza Kafki. Ważne było także wszystko to, co budowało jego image: stylizacje, czarno-biała kolorystyka i okładki płyt, a przede wszystkim teatralność koncertów. Ciechowski był też – według autorki dysertacji – poetą. W 1996 roku wydał tomik wierszy „Wokół niej”. Jeden z recenzentów pracy doktorskiej dr hab. Paweł Tański z Instytutu Literatury Polskiej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, uważa, że „Wokół niej” nie przynosi autorowi chluby. Gawłowska przyznaje, że pierwsze wiersze Ciechowskiego nie znalazły uznania w oczach redaktorów pisma „Poezja”. Dostrzegli jednak jego popularność, przeprowadzili z nim wywiad i wydrukowali teksty. Pani doktor nie ma natomiast wątpliwości, że poezja była dla lidera Republiki ważna. Pytany przez Wiesława Królikowskiego o dziesięć najważniejszych postaci rocka, wymienił jedynie tych uznawanych za poetów i literatów. W wywiadach podkreślał, że nie nagrywa płyt z tego powodu, że inni wydają płyty, ale dlatego, że inni wydają tomiki wierszy. Czytał wiersze Zbigniewa Herberta, adorował Stanisława Grochowiaka, inspirowała go poezja Guillaume’a Apollinaire’a i poeci amerykańscy. – Jego teksty najlepiej brzmią ze sceny. Biuro Literackie wydało niedawno tomik utworów Ciechowskiego zatytułowany „Obcy astronom”, ale czytając teksty piosenek jako wiersze, cały czas słyszymy w głowie ich melodie ¬– uważa badaczka. I dodaje: – Ciechowski funkcjonował jako poeta, ale w symbiozie z muzyką.

Piękno nauki

W toku studiów nad twórczością Ciechowskiego, dokonała odkrycia związanego z jednym z najważniejszych jego utworów, a mianowicie z „Moją krwią”. – Ten tekst jest dla mnie, tak samo jak dla wielu ludzi – niezwykle ważny, wręcz pomnikowy. Nawet Agnieszka Holland wykorzystała go w filmie „Pokot”. To utwór, który z reguły kończył koncerty, czasami zastępowała go piosenka „Nie pytaj mnie o Polskę”. Żyłam w przekonaniu, że litania do krwi jest autorskim pomysłem Ciechowskiego. Tymczasem znalazłam w wydanym w latach 70. tomie „Wśród amerykańskich poetów” wiersz RoGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

berta Francisa „Plamy krwi”, w którym poeta zastosował podobny zabieg. Pojawiają się tam nawet „nagłówki gazet”. Polecam czytelnikom, aby zerknęli do tego wiersza i przekonali się, w jakim stopniu Ciechowski zainspirował się – bo nie jest to plagiat, a jedynie wyraźna inspiracja – wierszem amerykańskiego poety – mówi. I dodaje: – W tym momencie poczułam prawdziwy smak i urok pracy badawczej! Z innych ciekawostek podaje, że błędnie utożsamia się „pana w okularach” z „Białej flagi” z Wojciechem Jaruzelskim. Gdy Ciechowski tworzył ten tekst, Jaruzelski nie był jeszcze I sekretarzem KC PZPR. Leszek Gnoiński w biografii „Republika. Nieustanne tango” wspomina, że Ciechowski, pisząc pierwotną wersję utworu, inspirował się autentyczną postacią przyjaciela sprzed lat, który zaangażował się w działalność młodzieżowych organizacji komunistycznych i „sprawił sobie okulary w złoconych oprawkach”. Praca nad doktoratem trwała cztery lata i początkowo największą trudnością był – oprócz logistyki dojazdów z Opola do Kielc – brak opracowań na temat Obywatela G.C. Dopiero w 2016 roku ukazała się biografia „Republika. Nieustanne tango” autorstwa Leszka Gnoińskiego, a następnie (już po zakończeniu pracy nad rozprawą doktorską) na rynku pojawiła się książka „Lżejszy od fotografii”, którą napisał Piotr Stelmach, dziennikarz muzyczny radiowej Trójki. – W ciągu półtora roku ukazały się dwie biografie i „Obcy astronom”. Gdy zaczynałam, nie było materiałów, dlatego moja praca polegała głównie na ich gromadzeniu – wyjaśnia. Przeprowadziła kwerendę i zebrała materiały źródłowe: wywiady prasowe, radiowe, telewizyjne, wspomnienia, książki, artykuły oraz płyty. Spotkała się także ze znajomymi Ciechowskiego. Dzięki temu udało się jej stworzyć rys biograficzny pochodzącego z Tczewa artysty, scharakteryzować jego twórczość. Gawłowska spróbowała także uporządkować utwory chronologicznie. Kryterium był tutaj czas ich powstania, a nie termin, w którym zostały – dzięki radiu, telewizji czy płytom – zaprezentowane szerokiej publiczności. – 2 października 2016 roku trzymałam w rękach notes z rękopisem „Dziewczyny Szamana”. I to był kolejny wyjątkowy moment mojej pracy badawczo-naukowej. Na pewno go nie zapomnę. ■

Sylwia Gawłowska – doktor nauk humanistycznych. Autorka publikacji naukowych dotyczących polskiej piosenki i kultury rockowej. Swoją rozprawę doktorską poświęciła polskiej piosence autorskiej na przykładzie twórczości Grzegorza Ciechowskiego. Na co dzień pracuje w Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu. Wokalistka, autorka tekstów piosenek, współpracuje z wykonawcami z regionu świętokrzyskiego i całej Polski. Autorka książki „Festiwalowe podium” – cyklu wywiadów z ponad 50 polskimi artystami – laureatami Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu (wyd. Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu).


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Mali studenci wracają na zajęcia

Jak wygląda Ziemia z satelity? Czy ciepło można zobaczyć, a komputer wytresować? I czym zaszyfrować wiadomość? Najmłodsi studenci Politechniki Świętokrzyskiej rozpoczęli kolejny semestr nauki. W każdą drugą sobotę miesiąca w aulach i uczelnianych laboratoriach zasiadają dzieciaki i młodzież w wieku od 6 do 15 lat. W sumie 221 młodych studentów. – Ponad 80 kontynuuje naukę i mają już za sobą pilotażowy semestr zerowy. Bardzo nas cieszy, że jest ich tak wielu. To najlepszy dowód na to, że proponowane przez nas wykłady i warsztaty przypadły im do gustu – mówi Agnieszka Duda, pomysłodawczyni i dyrektor Dziecięcej Politechniki Świętokrzyskiej. W semestrze zimowym mali studenci będą uczestniczyć w wykładach na temat początków nauki i techniki oraz podążając tropem Cezara, poznają różne rodzaje symboli i sposoby porozumiewania się. W ich planie zajęć są także warsztaty m.in. z szyfrowania wiadomości, programowania, rzeźbienia w metalu czy projektowania i tworzenia konstrukcji. – Z myślą o starszych dzieciach i młodzieży od stycznia rozpoczynamy także dodatkowe kursy specjalistyczne z programowania w języku C/C++, tworzenia stron internetowych, budowy i działania komputera oraz podstaw teorii baz danych. Szczegóły na stronie internetowej DPŚk. Ten katalog stale będziemy rozszerzać. Zgłoszenia przyjmujemy elektronicznie – zdradza Agnieszka Duda. Dziecięca Politechnika Świętokrzyska jest otwarta

dla wszystkich zainteresowanych. Drugi semestr (letni) rozpoczyna się 9 marca. Wystarczy, że rodzice uczniów szkół podstawowych wypełnią formularz zgłoszeniowy dostępny na stronie www. tu.kielce.pl/dziecieca-politechnika-swietokrzyska/ rejestracja. Liczba miejsc jest ograniczona i wynosi 250 osób, a o ewentualnym przyjęciu zdecyduje kolejność zgłoszeń. W tej chwili trudno jest określić ile będzie miejsc, wciąż nie wiadomo, ilu z młodych żaków, będzie chciało kontynuować naukę. Na deklarację mają czas do grudnia. Każdy zjazd składa się z wykładu i zajęć warsztatowych w laboratoriach Politechniki Świętokrzyskiej, lub samych warsztatów. W wykładzie uczestniczą wszyscy studenci, warsztaty odbywają się w ok. 20-25-osobowych grupach, podzielonych wiekowo. Każde spotkanie to inne zagadnienie, którego próżno szukać w szkolnym programie. Zajęcia obejmują takie dziedziny nauki, jak m.in. architektura, biologia, matematyka, fizyka, chemia, geologia, lotnictwo, informatyka czy automatyka. Prowadzą je pracownicy, studenci i przyjaciele uczelni. Celem Dziecięcej Politechniki Świętokrzyskiej jest przede wszystkim promocja nauki, w tym przede wszystkim przedmiotów ścisłych i kierunków politechnicznych. Oswajamy dzieci z tematami, które postrzegane są jako trudne, wzbudzamy nowe i rozwijamy już istniejące pasje młodych studentów. Wszystkie zajęcia prowadzone są w formie zabawy. Nie ma tu ocen – w indeksie obok prawdziwych wpisów pojawia się specjalny stempelek, które dziecko otrzymuje za obecność na zajęciach. Nie

ma też prac domowych. – Chcemy pokazać dzieciom, że nauka może być ciekawa, zabawna i fascynująca. Naszym marzeniem jest, aby odeszły od telewizorów i spędziły wolny czas w bardziej kreatywny sposób – tłumaczy Agnieszka Duda. – A kto wie, może za kilka lat wrócą do nas, by rozpocząć studia na jednym z oferowanych przez Politechnikę Świętokrzyską kierunków? – dodaje. Zajęcia są płatne i kosztują 350 zł za semestr. Każdy student dostaje identyfikator i indeks oraz wyprawkę, która składała się z dedykowanego plecaka lub torby, koszulki, zeszytu, długopisu i przyborów potrzebnych podczas zajęć.

Dziecięca Politechnika Świętokrzyska ul. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7 Budynek C, pokój 210 tel. 41 342 45 37, 601 065 878 aduda@tu.kielce.pl

53


Artykuł partnerski

54

Uniwersyteckie kalendarium 2018 Jaki był 2018 rok dla Uniwersytetu Jan Kochanowskiego? Oto przegląd najciekawszych wydarzeń z życia uczelni.

Styczeń Przyroda jest tym, co nas fascynuje. Mogliśmy się o tym przekonać podczas Nocy Biologów. Na uczelni pojawiło się 5 tys. osób. Wszystkie stypendia ministra nauki i szkolnictwa wyższego w naszym województwie trafiły do przedstawicieli UJK. Otrzymało je dziesięcioro studentów i jedna doktorantka. Luty Czeska wieś, miłość i piękna muzyka. Studenci Instytutu Edukacji Muzycznej pod dyrekcją Teresy Romańskiej wystąpili w Filharmonii Świętokrzyskiej w operze „Sprzedana narzeczona”, jednym z najpopularniejszych dzieł twórcy czeskiego romantyzmu Bedřicha Smetany. GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Marzec Świętokrzyską Maturę Próbną UJK koordynowało po raz dziesiąty. Przystąpiło do niej 12,5 tys. maturzystów ze 117 szkół z siedmiu województw. „A jako kto może, niech ku pożytku dobra wspólnego pomoże” – fragmentem pieśni Jana Kochanowskiego prof. Zbigniew Puchalski, wybitny chirurg, nowy Doctor Honoris Causa UJK podziękował za najwyższe akademickie wyróżnienie. Kilka dni później Senat UJK przyjął uchwałę w sprawie nadania tytułu doktora honorowego cenionemu historykowi prof. Jerzemu Wyrozumskiemu. Kwiecień 50 wystawców, ponad tysiąc ofert pracy, kawiarenki biznesowe i warsztaty. Trzydniową „Grę o karie-

rę” zorganizowało Akademickie Biuro Karier UJK. Dla wielu to okazja do debiutu na konferencji naukowej. W Centrum Geoedukacji na kieleckiej Wietrzni odbyła się konferencja studenckich kół naukowych „Człowiek i jego środowisko”. Dni Jakości Kształcenia na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego. Pierwszy dzień miał charakter ogólnouczelniany, w drugim swoje dokonania prezentowały poszczególne wydziały. Maj Po raz pierwszy w historii akademickiego sportu w Kielcach drużyna AZS UJK wywalczyła awans do pierwszej ligi piłkarzy ręcznych. Luxtorpeda, Organek, IRA, Kabanos i Farben Lehre, to gwiazdy tegorocznej Studenckiej Wiosny Kultu-


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

55 ralnej. Zapamiętamy ulewny deszcz podczas koncertu na kieleckim Rynku i piękną pogodę podczas Biegu przez Kampus. Piękna inicjatywa studentek położnictwa UJK. Podczas akcji „Daj włos” kilkanaście pań przekazało swe warkocze i loki na peruki dla osób po chemioterapii. Czerwiec Dr hab. Michał Arabski, prof. UJK został nowym prorektorem ds. nauki i współpracy z zagranicą. 120 słuchaczy i 120 godzin ćwiczeń – zakończyła się kolejna edycja Uniwersytetu Dziecięcego. Było uroczyste wręczenie dyplomów, występy artystyczne i prezentacje małych studentów, którzy opowiadali o kosmosie, dinozaurach, literaturze i muzyce. Solidne wsparcie finansowe dla uczelni. 19,3 mln zł z Programu Operacyjnego Wiedza Edukacja Rozwój przeznaczone zostaną m.in. na staże i szkolenia dla studentów i pracowników uczelni. Chemiczne eksperymenty były bardziej atrakcyjne niż mundial w Rosji. Frekwencja podczas pierwszej CHEM-NOCY w Instytucie Chemii UJK pozytywnie zaskoczyła organizatorów. Wmurowanie aktu erekcyjnego na budowie Centrum Komunikacji Medialnej i Informacji Naukowej. W 2019 roku przeniosą się tam trzy instytuty Wydziału Humanistycznego. Gościem uroczystości był wicepremier, minister nauki i szkolnictwa wyższego, Jarosław Gowin, który wziął także udział w Święcie Uczelni. Podczas tej uroczystości wręczono promocje doktorskie 56 osobom, a trzem nadano stopnie doktora habilitowanego.

Lipiec Ogród Botaniczny już dostępny dla odwiedzających. I choć w pełnej krasie zobaczymy go za dwa lata, nawet teraz robi duże wrażenie. Coraz trudniej dostać się na UJK. Mimo większej liczby chętnych (13,9 tys. kandydatów, łącznie z rekrutacją uzupełniającą) przyjęto 4 609 osób, o 157 mniej niż przed rokiem. Największą popularnością cieszył się kierunek lekarski. Sierpień Prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce, tzw. Konstytucję dla Nauki. Ustawa była szeroko konsultowana. Adapciak, czyli obóz adaptacyjny dla nowych studentów UJK, miał miejsce w Jastrzębiej Górze. Student UJK Aleksander Kossakowski zdobył dwa medale podczas paralekkoatletycznych mistrzostw Europy w Berlinie. Aleksander startował w kategorii zawodników niewidomych i niedowidzących. W biegu na 1500 m wywalczył złoto, na 5000 m – srebro. Wrzesień Ukraińskie Winnickie Żubry zwyciężyły w I Międzynarodowym Turnieju Koszykówki „Kielce Basket Cup 2018”, organizowanym przez UJK. Drużyna AZS UJK zakończyła turniej na drugim miejscu. Za dwa lata Wojewódzki Szpital Zespolony ma stać się szpitalem uniwersyteckim. Podpisano list intencyjny w tej sprawie. Mieszanina kultur, języków, zwyczajów. Przywitaliśmy obcokrajowców rozpoczynających studia na

UJK. Na pierwszym roku jest 200 nowych studentów z zagranicy. W sumie studiuje ich na UJK ponad pół tysiąca. W historii akademickich Kielc to rekordowa liczba. Październik Stulecie odzyskania niepodległości, wejście w życie reformy szkolnictwa wyższego i zdrowe serce. To główne tematy tegorocznej inauguracji roku akademickiego na UJK z udziałem wicepremiera Jarosława Gowina. Nowy rok akademicki rozpoczęło 11,6 tys. studentów i doktorantów. – Warto pracować, warto być konsekwentnym, warto poświęcić kawałek życia, aby odnosić sukcesy – mówił w imieniu pięciorga tegorocznych Talentów Świętokrzyskich Maciej Długosz student UJK podczas gali wręczenia nagród w Filharmonii Świętokrzyskiej. Na UJK powstała pierwsza w Polsce praca doktorska poświęcona twórczości Grzegorza Ciechowskiego. Jej autorką jest Sylwia Gawłowska, która z obrony wyszła z wyróżnieniem i... biało-czarną flagą, którą podarowali jej fani zespołu Republika. Listopad Zakończyła się termomodernizacja budynku Rektoratu UJK przy ul. Żeromskiego i budynku Wydziału Pedagogicznego i Artystycznego przy ul. Krakowskiej. Prace wykonano przy unijnym finansowym wsparciu z Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko. Dzięki termomodernizacji budynki stały się energooszczędne, estetyczne i przyjazne środowisku.


Postać retro 56

Podniebny akrobata. Adam Haber-Włyński tekst Jacek Korczyński

– Nikt mi nie powie, że to normalne, żeby maszyna latała w powietrzu – twierdzi bankier Kramer w znanej filmowej komedii „Vabank”. Od czasów pierwszych prób Lilienthala oraz wyczynów braci Wright aeroplany jednych fascynowały, innych przerażały. Już od samego zarania lotnictwa do pasjonatów podniebnych lotów zaliczał się nasz świętokrzyski rodak, urodzony w 1883 roku we wsi Hołdowiec niedaleko Kazimierzy Wielkiej – Adam Haber-Włyński.

Ten niezwykle utalentowany pilot oblatywacz, instruktor i podniebny akrobata słynął ze swych umiejętności już w trudnym, pionierskim okresie dziejów lotnictwa. Wykonywał tak brawurowe i karkołomne akrobacje, że francuscy koledzy nadali mu przydomek „Le diable”. Lotniczego bakcyla połknął już w młodych latach. Jak pisał o naszym pilocie Bohdan Arct: Zaledwie doszedł do pełnoletności, a już porwały go i pobudziły jego wyobraźnię pierwsze wzloty Wrightów, a potem Santos-Dumonta i Bleriota. W 1910 r. wyjechał do Francji, gdzie ukończył kursy pilotażu w dwóch znanych szkołach: Bleriota w Pau oraz Farmana w Mourmelon. Adam Haber-Włyński powrócił do kraju jako doświadczony pilot, a niebawem wyjechał do Moskwy, gdzie przez lata pracował jako instruktor latania, a także jako szef pilotów doświadczalnych w wytwórni Dux. Wyszkolił ok. 300 uczniów na różnych typach płatowców i zyskał ogromne uznanie w lotniczych kołach sportowych. W 1913 r. osiągnął rekordowy pułap lotu – 2800 metrów. Jako pilot doświadczalny przetestował wiele samolotów, bijąc ówczesny rekord 10 000 godzin spędzonych w powietrzu. Krótko przed pierwszą wojną Haber-Włyński latał w słynnej francuskiej szkole pilotażu Rolanda Garrosa w Villacoublay pod Paryżem. Popisywał się takimi lotniczymi sztukami, jak: martwe węzły, grajcarki, padanie liściem, ślizganie się na skrzydłach, przewracanie przez skrzydła i kręcenie się młynkiem naokoło osi podłużnej płatowca. Wszystko to wykonywał po mistrzowsku. Ponoć jego ulubioną akrobacją był niezwykle trudny tzw. korkociąg płaski. Weźmy przy tym pod uwagę, że ówczesne płatowce raczej GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Adam Haber-Włyński (z prawej) z kpt. Stefanem Pawlikowskim przy samolocie Balilla, 1921 rok (źródło: „Album dziesięciolecia lotnictwa polskiego”, Warszawa 1930).

nie przypominały nowoczesnych aerodynamicznych samolotów. Było to groźne także ze względu na niezbyt wysoką jakość wytwarzanego wówczas lotniczego sprzętu. Niestety, uprawianie takiego „sportu ekstremalnego” – jak moglibyśmy dziś nazwać wyczyny naszego lotnika – nie zawsze kończyło się szczęśliwie. Zajęcie to było w tamtym, pionierskim dla lotnictwa czasie, szczególnie niebezpieczne. W swej karierze Adam Haber-Włyński cierpiał na różnego rodzaju kontuzje, co wcale nie umniejszało jego entuzjazmu dla awiacji. W poważnej lotniczej kraksie złamał nogę, która źle się zrosła i pozostała krótsza o kilka centymetrów. W ciągu 12 lat swej bezustannej walki o władanie atmosferą kilkakrotnie został powalonym, lecz nigdy zwyciężonym – napisano o naszym lotniku we wspomnieniu na łamach czasopisma „Lot”. Nie wiem, czy to tylko legenda, ale Włyński lubił ponoć zabierać na podniebne wyprawy swego kota. W jaki sposób futrzak znosił podróż w odkrytej kabinie samolotu, też jest zagadką. Jak głosi anegdota, we wspomnianym wyżej wypadku najwięcej szczęścia miał właśnie ów kociak, który wyszedł z niego bez szwanku. Po zakończeniu I wojny Adam Haber-Włyński zaczął pracować w kraju jako szef instruktorów w Wyższej Szkole Pilotów w Ławicy, gdzie uczył akrobacji lotniczej oraz technik walki powietrznej. Trafił następnie do Lublina, gdzie utworzono pierwszą w Polsce wytwórnię samolotów: Zakłady Mechaniczne E. Plage i T. Laśkiewicz. Początkowo produkowano tu samoloty na włoskiej i francuskiej licencji, a Haber-Włyński był ich głównym pilotem oblatywaczem. Zginął w Lublinie 21 lipca 1921 r. w czasie testowania samolotu Ansaldo A.1 Balilla. Wykonywał na tej maszynie niebezpieczne akrobacje na wysokości zaledwie 50 metrów. Poleciał znowu jak demon, nie zwracając uwagi na wiatr, chmury i deszcz, by wykonać szereg akrobacji. Wykonawszy z łatwością przepisowe ewolucje nie zaprzestał lotu, lecz przeciwnie postanowił całkowicie zgnębić wrogi żywioł, przerazić go i opanować. Rozpoczął najtrudniejsze sztuki akrobatyczne… – opisano ostatnie chwile świętokrzyskiego pilota w czasopiśmie „Lot” z 1921 r. Jego śmierć była niepowetowaną stratą dla polskiego lotnictwa. Adam Haber-Włyński to postać dziś nieco zapomniana. Wielka szkoda, bo był to lotnik z krwi i kości, który swą pasję przypłacił życiem. Wniósł ogromny wkład w rozwój technik pilotażu i wyszkolił wielu znakomitych pilotów. ■

Korzystałem m.in. z książek: Bohdan Arct „Poczet wielkich lotników” (Warszawa 1966), Jerzy Konieczny „Zaranie lotnictwa polskiego” (Warszawa 1961)


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

57

Wyścigi pełne energii

Bolid skończyli budować na godzinę przed wyjazdem na zawody. Pierwszy wyścig i od razu zwycięstwo, kolejne dwa – podium. Studenci Politechniki Świętokrzyskiej nie odpuszczają. Udoskonalają maszynę, budują kolejną i szykują się na tor w Wielkiej Brytanii. Zawody Greenpower, pojazdów elektrycznych konstruowanych przez młodych ludzi, organizowane są od lat. Pomysł zrodził się w Wielkiej Brytanii, a wielu startom patronowała sama królowa Elżbieta II. Konstruktorzy ścigają się w czterech kategoriach wiekowych, dla uczniów szkół podstawowych, gimnazjalnych, średnich oraz studentów. Od niedawna w tej ostatniej (F24+) startuje zespół Politechniki Świętokrzyskiej – TU Kielce Greenpower. Tworzą go członkowie Koła Naukowego KLAKSON, działającego przy katedrze Pojazdów Samochodowych i Transportu na Wydziale Mechatroniki i Budowy Maszyn, głównie studenci kierunków: transport oraz mechanika i budowa maszyn o specjalności samochodowej. Wspierają ich koledzy z wzornictwa przemysłowego, automatyki i robotyki, a także innych kierunków. Studenci samodzielnie zbudowali kompozytowe poszycie bolidu, układ napędowy z przekładnią bezstopniową i system monitorowania zużytej energii. Dzięki współpracy ze znanym z konstruowania wielokrotnie nagradzanych łazików marsjańskich Kołem Naukowym IMPULS możliwe było także zastosowanie zaawansowanego systemu sterowania pracą silnika elektrycznego.

Zasady obowiązujące w zawodach Greenpower są proste. Wszystkie zespoły mają do wykorzystania zestaw dwóch identycznych akumulatorów (których nie można w trakcie wyścigu ładować ani tym bardziej wymieniać), a bolidy napędzają takie same dla wszystkich silniki elektryczne o mocy 240W. Każdy z uczestników w ciągu godziny musi przejechać jak największą liczbę okrążeń. Liczy się więc prędkość jazdy i taktyka. – Chcąc wygrać, trzeba zoptymalizować zużycie energii, zminimalizować opory ruchu, jak najbardziej udoskonalić aerodynamikę, ograniczyć masę pojazdu i – co nie mniej ważne – popracować nad umiejętnościami kierowcy – wylicza dr hab. Rafał Jurecki, profesor Politechniki Świętokrzyskiej, opiekun kieleckiego zespołu. Debiutująca w tym roku drużyna z Politechniki Świętokrzyskiej ma już na swoim koncie I miejsce w II wyścigu ECO SAFE na Kartodromie w Bydgoszczy, III miejsce w wyścigu LAP RACE na torze w Poznaniu oraz III miejsce w finałowym wyścigu Greenpower Polska także w Poznaniu. – Bydgoszcz to był nasz pierwszy start i od razu taki sukces… Dzień wcześniej i to późnym wieczorem, tuż przed wyjazdem, skończyliśmy składać bolid. Nie było czasu na testy, nie wiedzieliśmy, czy się sprawdzi. III miejsce w Poznaniu to też bardzo dobry wynik. Wyprzedziły nas tylko dwa bolidy z wiodącego w Polsce zespołu Silesian Greenpower z Politechniki Śląskiej, które ścigają się od 2010 roku – mówi profesor Jurecki. TU Kielce Greenpower przygotowuje się do przy-

szłorocznych startów w Polsce. Realny jest też udział zespołu w finałowych wyścigach w Wielkiej Brytanii. Obecnie zespół pracuje nad udoskonaleniem bolidu: jego ramy i poszycia, układu sterowania pracą silnika, układu chłodzenia oraz elementów układu hamulcowego, kierowniczego i napędowego. Równocześnie trwają prace nad drugim bolidem. Studenci chcą, aby rama pojazdu była wykonana ze stopu aluminium, co pozwoli odchudzić maszynę o kilkadziesiąt kilogramów, a poszycie – z włókien węglowych. Żacy pracują także nad nowym układem napędowym i zawieszeniem. I szukają kierowców, którzy mają odpowiednie umiejętności oraz odwagę. – Mając dwa bolidy, mamy szansę zaistnieć. Również zawody w Wielkiej Brytanii będą w naszym zasięgu – zapowiada profesor Rafał Jurecki.

Politechnika Świętokrzyska al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7 41 34 24 444/446 www.tu.kielce.pl


Historia 58

Śladami krzyżowców, czyli wyprawy sandomierskich rycerzy tekst i zdjęcia Jacek Korczyński

Kościół św. Jakuba w Sandomierzu (widok z okna zamku królewskiego)

Nazywając średniowieczne krucjaty wojennymi pielgrzymkami, trafiamy chyba w samo sedno sprawy, choć wśród wyruszających w zamorską podróż byli także ci, którym żołnierskie rzemiosło było obce. Nie wnikając w religijne czy ideologiczne powody ówczesnych wypraw do Ziemi Świętej, można z całą pewnością stwierdzić, że przyczyniły się one do umocnienia etosu rycerstwa. Także naszego, pochodzącego z historycznej ziemi sandomierskiej. Ślady wypraw krzyżowych znajdziemy w dominikańskim kościele św. Jakuba w Sandomierzu. Kamienne płyty nagrobne z wyrytym wyobrażeniem miecza to unikatowe zabytki. Być może spoczęli tam rycerze, którzy wraz z księciem Henrykiem Sandomierskim brali udział w XII-wiecznej krucjacie. GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

59 Kierunek Jerozolima

Rozpoczęte w XI stuleciu wyprawy krzyżowe były mocnym zderzeniem trzech kultur: zachodnioeuropejskiej, islamskiej i bizantyjskiej. Bez względu na to, czy uważamy krucjaty za największą i najbardziej romantyczną przygodę chrześcijaństwa, czy za ostatni z barbarzyńskich najazdów, nie ulega kwestii, że stanowiły one jedno z centralnych wydarzeń historii średniowiecznej – pisał Steven Runciman w swych monumentalnych „Dziejach wypraw krzyżowych”. Głównym celem było oczywiście przejęcie świętych dla chrześcijan miejsc z rąk niewiernych. Ogłaszane przez papieża krucjaty były swoistym połączeniem wojennych ekspedycji w obronie wiary oraz pielgrzymek dla uzyskania łask i otrzymania jakże popularnych wówczas odpustów grzechów. Ich uczestnicy mogli też zyskać rycerską sławę i zdobyć wojenne łupy, a także – co zrozumiałe – zaspokoić swoją ciekawość świata. Udział w krucjacie był sprawdzianem charakteru i umiejętności. Powracających z wypraw rycerzy darzono uznaniem, zyskiwali oni prestiż i status obrońców wiary. Gdy ruch krucjatowy ustał, a za jego kres przyjmuje się rok 1291 (nie zagłębiajmy się w historię oraz ocenę tych wypraw – zainteresowanych zachęcam do lektury licznych opracowań tematu), popularne stało się pielgrzymowanie do miejsc świętych w mniejszych grupach lub w pojedynkę. Już nie po to, by wspomóc krzyżowców w walce, lecz aby wyjednać sobie odkupienie win, wyprosić łaski dla siebie i innych. Pielgrzymka mogła być także formą pokuty za grzechy. Aby otrzymać prawną ochronę przed przewidywalnymi przecież niebezpieczeństwami, należało dostać papieskie zezwolenie na wyprawę. Kościół starał się ująć pielgrzymowanie w pewne ramy organizacyjne, przyznając pątnikom szereg przywilejów. Podobnie jak w czasach krucjat, pielgrzym przed podróżą spisywał testament, do czasu powrotu miał mieć zagwarantowaną nienaruszalność swych dóbr, próbowano zapewnić mu bezpieczeństwo i opiekę w drodze.

ski” – historycy zgłaszają tu kandydatury Władysława Odonica lub księcia opolskiego Kazimierza. Źródła wspominają także m.in. o dwóch Pomorzanach udających się do Palestyny w XIII wieku: księciu białogardzkim Raciborze oraz Kazimierzu II Świętoborzycu. Udziału innych polskich krzyżowców możemy domyślać się tylko z ogólnikowych wzmianek. Nie sposób też ustalić imion rycerzy towarzyszących możnowładcom. Ci ostatni nie wyruszali przecież samotnie. Same krucjaty stały się jednak silną inspiracją dla naszych średniowiecznych rodaków. Dość szybko potrafiono w Polsce wykorzystać ideały wojen krzyżowych w wojnach z pogańskimi sąsiadami. Tuż po pierwszej krucjacie Bolesław Krzywousty podjął coroczne niemal wyprawy na Pomorzan, traktowane jako walki za wiarę – pisał Benedykt Zientara. Podobnie postępowano z Prusami czy Słowianami połabskimi. Zresztą w „pruskiej krucjacie” z 1166 r., dowodzonej przez Bolesława Kędzierzawego, poległ Henryk Sandomierski. Istotne były również polskie fundacje na rzecz zakonów krzyżowych, także te w naszym regionie. Za jeden z ważniejszych przejawów recepcji idei kru-

Polscy krzyżowcy i pielgrzymi

W porównaniu do ogółu europejskiego rycerstwa, udział Polaków w wyprawach krzyżowych był niewielki. Podobnie było z pielgrzymkami naszych rodaków do Ziemi Świętej już po ustaniu epoki krucjat. Powód raczej oczywisty: daleko, kosztownie, niewygodnie, lądem, morzem… Wyprawa do Palestyny z ziem polskich nastręczała szczególnie wiele trudności. Legendarną stała się przyczyna odmowy Leszka Białego na papieskie wezwanie do udziału w wojskowej ekspedycji: przecież w tamtych zamorskich krainach nie było piwa, które książę cenił sobie szczególnie. Nie jest znana żadna kronika opisująca krucjatowe czyny rycerstwa z ziem polskich. Właściwie domyślać się musimy nawet imion uczestników wypraw, daty tych wypraw czy trasy, którą podróżowali – zaznacza Agnieszka Teterycz-Puzio. Zachowały się bezpośrednie informacje źródłowe zaledwie o kilku krzyżowcach z ziem polskich. Wśród nich wymieniani są tajemniczy „książę lechicki” uczestniczący w drugiej krucjacie – przypuszczalnie chodzi tu o Władysława Wygnańca. Kolejny to wspomniany Henryk Sandomierski, który ze swym rycerskim orszakiem wyruszył do Ziemi Świętej w 1154 r., choć nie brał udziału w zorganizowanej wielkiej wyprawie. Następnym był możnowładca Jaksa z Miechowa, który mógł wyprawiać się nawet dwukrotnie: za pierwszym razem może z księciem Henrykiem i ponownie w 1162 r. Z kolei domniemanym uczestnikiem trzeciej krucjaty był Wielisław Jerozolimski, znany z dokumentu Kazimierza Sprawiedliwego. W piątej wyprawie krzyżowej wziął udział nieznany z imienia „książę pol-

Wyeksponowana płyta nagrobna przy filarze kościoła św. Jakuba

Jerozolima jako centrum świata – mapa Heinricha Büntinga z 1581 r.


Historia 60 cjat w Polsce uchodzi sprowadzenie zakonów krzyżowych i pewne elementy ich późniejszej działalności. Najdawniejsze nadania Henryka Sandomierskiego dla joannitów w Zagości i Jaksy w Miechowie dla bożogrobców należą do serii nadań w Europie środkowej i północnej, dokonywanych w ćwierćwieczu po II krucjacie przez wracających z Jerozolimy pielgrzymów – podkreśla Maria Starnawska. Pisząc o polskich pielgrzymach warto wspomnieć – choć to już o wiele późniejsza, XVI-wieczna historia – o podróży księcia Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła, zwanego „Sierotką”. Ów urodzony w naszym Ćmielowie magnat wyprawił się w podróż do Ziemi Świętej oraz do Syrii i Egiptu w 1582 r. Pokłosiem tej ekspedycji jest jego znakomity pamiętnik „Peregrynacja abo pielgrzymowanie do Ziemi Świętej”, pełen ciekawych opisów zwiedzanych miejsc.

Wyprawa księcia Henryka

Książę Henryk Sandomierski, syn Bolesława Krzywoustego, był od 1146 r. władcą księstwa dzielnicowego ze stolicą w Sandomierzu. Do Jerozolimy wyprawił się w 1154 r. wraz z orszakiem swych rycerzy, zapewne w dużej części pochodzących z ziemi sandomierskiej. Była to najgłośniejsza pielgrzymka polskiego średniowiecza. W Ziemi Świętej miał przebywać około roku. O pobycie Henryka Sandomierskiego w Królestwie Jerozolimskim oraz o udziale jego oddziału w walkach właściwie nic nie wiadomo – pisze Agnieszka Teterycz-Puzio. W porównaniu do lakonicznych informacji rocznikarskich dużo miejsca w swojej kronice księciu i jego wyprawie poświęcił Jan Długosz. Jednak ten późny w stosunku do czasów wyprawy opis nie przynosi konkretnych szczegółów, bowiem celem Długosza było stworzenie na przykładzie Henryka Sandomierskiego wzorca dwunastowiecznego rycerza. W roku książęcej wyprawy nie było poważniejszych walk w Królestwie Jerozolimskim. Henryk brał jednak przypuszczalnie udział w oblężeniu Askalonu. Wśród korzyści z wyprawy należy z pewnością wymienić prestiż – zarówno władcy, jak i rycerza broniącego wiary. Według Jana Długosza, po powrocie do kraju Henryk cieszył się szacunkiem i poważaniem. Oddajmy głos naszemu dziejopisowi: Gdy szczęśliwie dotarł [Henryk] do Ziemi Świętej i uczcił Grób Święty, przyłączył się do wojska króla jerozolimskiego Baldwina. Pełniąc bardzo dzielnie powinność rycerską w walce z Saracenami, marzył o zdobyciu palmy męczeńskiej, ale los nie dał mu wtedy tego osiągnąć. Spędziwszy tam cały rok, kiedy padła część jego rycerzy, częściowo w tych walkach, częściowo wskutek niedogodnego klimatu, wrócił zdrowy do kraju. Zarówno jego bracia Bolesław i Mieczysław, jak i wszyscy panowie polscy, przyjęli go z ogromną czcią i szczerą radością. Nie ma pewności, jakie były powody podjęcia pielgrzymki. Zapewne kierowały księciem motywy religijne, co sugerują jego krucjatowe zamiłowania, dożywotnia bezżenność, skromna tytulatura („brat książęcy”, „syn księcia”). Również ówczesna sytuacja polityczna w Polsce mogła przyczynić się do podjęcia decyzji o wyprawie, np. w celu nawiązania dobrych kontaktów ze Stolicą Apostolską w okresie napiętych stosunków z Cesarstwem – podkreśla A. Teterycz-Puzio. Wspomnijmy jeszcze, że znanym literackim „wizerunkiem” księcia Henryka i jego wyprawy jest powieść Jarosława Iwaszkiewicza „Czerwone tarcze”.

Czy tam pochowano krzyżowców?

Tylko w czterech miejscowościach w Polsce odnaleziono średniowieczne płyty nagrobne z wizerunkiem miecza. Większość znalezisk pochodzi z terytorium historycznej ziemi sandomierskiej. Poza dolnośląskim Strzelinem, te unikatowe zabytki znajdują się jeszcze: w dominikańskim kośGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

ciele św. Jakuba w Sandomierzu (trzy egzemplarze), w opactwie Cystersów w Wąchocku (cztery płyty) oraz w Radomiu (jedna). W naszych rozważaniach pozostańmy jednak przy płytach z sandomierskiej świątyni. Zabytki zbadał i opisał archeolog Marek Florek. Jego zdaniem miecz – najważniejszy atrybut rycerza, ze względu na swój kształt budzący skojarzenia z krzyżem – symbol rycerza-chrześcijanina walczącego za wiarę, nadawał się idealnie do umieszczenia na nagrobku krzyżowca. Trudno jest dokładnie określić wiek tych płyt. Są wykonane z piaskowca, pochodzą z XII, a może XIII stulecia. Wyjątkowo interesujący jest jeden z nagrobków. Na jego zachowanym fragmencie umieszczona jest majuskułowa inskrypcja odczytywana przez badaczy jako „Miles Miscvs”, „Miles Miscvi” czy „Militis Miscvi”, a więc rycerz Mściwój, a może Mszczuj? Napis ten znajduje się na głowni wyrytego na płycie miecza, między dwoma krzyżami. Istnieją przypuszczenia, że rycerza Mściwoja z płyty nagrobnej można identyfikować z Mściwojem z rodu Pobogów, kasztelanem sandomierskim w latach 1222-1227. Na jednej z sandomierskich płyt nagrobnych widnieje, oprócz miecza, także bliżej nieokreślony przedmiot o długim trzonku. Ze względu na fragmentaryczny stan zachowania, trudno określić, jaki przedmiot przedstawiono na tej płycie, chociaż zazwyczaj sugerowano, że może to być pastorał, laska opacka lub włócznia. Ponadto na tej samej płycie, umieszczony z prawej strony głowni miecza, znajduje się słabo czytelny plastyczny relief (miecz i przedmiot o długim trzonku są ryte), interpretowany jako ornament wolutowy – zakończenie wici roślinnej, stylizowana muszla, a nawet głowa węża – pisze Marek Florek. Dwie płyty z wizerunkiem miecza znajdują się obecnie w podziemiu dominikańskiej świątyni, odnaleziono je podczas prac remontowych na początku XX stulecia, a znajdowały się zapewne w kościelnej posadzce. Trzecia jest wmurowana w fundament jednego z międzynawowych filarów – kiedyś rozbito ją na dwie części i użyto wtórnie jako budulec. Dziś jest odpowiednio wyeksponowana i oświetlona. Płyty nagrobne z mieczem są niewdzięcznym tematem badań; pozbawione wyraźniejszych cech stylowych, zwykle anonimowe, o nieznanej lokalizacji pierwotnej, często fatalnie zachowane – podkreśla Tadeusz Jurkowlaniec. Czy znajdujące się w naszym regionie płyty z wizerunkiem miecza są nagrobkami rycerzy biorących udział w wyprawach krzyżowych do Ziemi Świętej? Czy są może nagrobkami osób uczestniczących w bliższych terytorialnie „krucjatach pruskich”? Trudno to jednoznacznie stwierdzić. Jeśli chodzi o płyty z Sandomierza, nadal pozostaje zagadką – zdaniem Marka Florka – zarówno ich bliższe datowanie jak i to, czy pochodzą z pierwszego kościoła czy też drugiej, dominikańskiej już, świątyni wzniesionej po 1226 r. Przede wszystkim zagadką jest, czy można łączyć je z pochowanymi tam krzyżowcami. Z chęcią przyjmuję jednak wielce atrakcyjną tezę, że owe kamienne nagrobki – a szczególnie te z sandomierskiego kościoła Dominikanów – są jednak dowodem udziału naszych rycerzy w średniowiecznych krucjatach. ■

Korzystałem m.in. z prac: A. Teterycz-Puzio „Polscy krzyżowcy. Fascynująca historia wędrówek Polaków do Ziemi Świętej” (Poznań 2017), M. Florek „Średniowieczne płyty nagrobne z przedstawieniami mieczy na ziemi sandomierskiej” („Acta Militaria Mediaevalia” 2013, t. 9), T. Jurkowlaniec „Nagrobki przedromańskie i romańskie w Polsce” („Rocznik Historii Sztuki” 1981, t. 12; „Ikonotheka” 1996, nr 19), S. Runciman „Dzieje wypraw krzyżowych” (Warszawa 1997).


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Bristol

Art & Medical SPA

Bristol Art & Medical Spa to kwintesencja pielęgnacji ciała i duszy. To miejsce, w którym tradycja łączy się z nowoczesnością, a holistyczne podejście pozwala odzyskać utraconą w codziennym pośpiechu równowagę. Bristol Art & Medical Spa is the perfect place to look after your body and soul. This is where tradition and modernity unite, and a holistic approach allows you to regain the balance you might have lost in the daily buzz. Hotel Bristol**** to perła luksusu otulona malowniczym krajobrazem parku zdrojowego Buska-Zdroju. Architektura kompleksu łączy w sobie elementy zabytkowe i współczesne, dzięki czemu do dyspozycji najbardziej wymagających gości pozostaje 71 wyposażonych we wszelkie udogodnienia, komfortowych pokoi oraz kawiarnia, restauracja, basen, ogród rzeźb, taras w koronach drzew czy salon kominkowy z biblioteką. Nowoczesne Centrum Medical & SPA posiada 42 gabinety zabiegowe wyposażone w najwyższej klasy sprzęt rehabilitacyjny i SPA, oferujące szeroki wachlarz usług medycznych i kosmetycznych opartych m.in. o walory naturalnych wód siarczkowych Buska-Zdroju. Kuchnia Hotelu Bristol**** to połączenie nowoczesnych koncepcji kulinarnych z tradycyjną kuchnią regionalną. Nie można nie wspomnieć także o blisko 200 dziełach sztuki polskich artystów, które można podziwiać na czterech kondygnacjach hotelu. To część autorskiego programu praktyk Terapia Art & Spa, który stawia na uzdrawiającą moc sztuki i fakt, że człowiek, który obcuje z jej przejawami, czuje się lepiej i szybciej wraca do zdrowia.

Bristol**** is a luxurious gem surrounded by the picturesque landscape of the Busko-Zdrój wellness park. The hotel’s architecture combines historical and modern elements, and it has 71 comfortable rooms fully equipped with modern amenities, as well as a café, a restaurant, a swimming pool, a sculpture garden, a terrace hugged by tree tops, and a library with a fireplace. The Medical & SPA Centre has 42 treatment rooms with high-end rehabilitation and SPA equipment, and offers a broad range of medical and cosmetic services that use the natural sulphide water native to Busko-Zdrój. The Hotel Bristol**** kitchen combines contemporary culinary trends with traditional regional cuisine. And there are nearly 200 works of art by Polish artists on display on each on the four floors of the hotel. These are part of the hotel’s proprietary Art & Spa Therapy program, which endorses the healing power of art and the fact that being surrounded by art makes us feel better and recover sooner.

BRISTOL**** ART & MEDICAL SPA Busko-Zdrój, ul.1 Maja 1 tel. 41 33 030 33 recepcja@bristolbusko.pl

61


Kielce zapomniane 62

Ochronka św. Tomasza tekst Rafał Zamojski zdjęcie z archiwum Muzeum Historii Kielc

J

Jeszcze sto lat temu w mieście nie było kanalizacji i wodociągów. Te zaczęły powstawać, i to przy wielkim finansowym wysiłku, dopiero po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Trudno dziś sobie wyobrazić, jak się w takim nieskanalizowanym mieście żyło. Ale spróbujmy. XIX-wieczne miasta i osady przecinała sieć rynsztoków, na podwórkach zalegały gnijące odpady i ekskrementy, a rzeki stawały się cuchnącymi kanałami ściekowymi. Nic dziwnego, że wśród mieszkańców tych siedlisk zarazków i bakterii stale wybuchały epidemie chorób zakaźnych. Zwłaszcza, że i o higienę wtedy nie dbano jak teraz. Do tego dochodził sezonowy, związany na przykład z przednówkiem, głód. A pomiędzy tymi wszystkimi niesprzyjającymi okolicznościami biegały, żebrały, pracowały, mieszkały pozbawione opieki dzieci. Kielce borykały się z problemem „dzieci ulicy” (na którą trafiały już nawet 3-latki!). Przez cały XIX w. część ówczesnych elit oferowała materialną pomoc i edukację także sierotom. Przykładem tego jest Kieleckie Towarzystwo Dobroczynności, pierwszy raz zawiązane w 1826 r. (z powodu polityki zaborcy Towarzystwo dwukrotnie rozwiązywano). Pierwsze tymczasowe sale tylko dla dzieci (błąkających się po ulicach i żebrzących sierot) powstały w pomieszczeniach ratusza dzięki staraniom naczelnika powiatu Tomasza Zielińskiego w 1847 r. (dzięki Zielińskiemu biedota otrzymywała też codziennie pożywną zupę rumfordzką). W późniejszych latach zorganizowaną pomocą dla dzieci zajęły się siostry ze ZgromadzeGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

nia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo, które przyjechały do Kielc w 1862 r. (przypomnijmy przy okazji, że dla nich i prowadzonego przez nie szpitala miał być pierwotnie przeznaczony Gmach Leonarda). Szarytki przez pierwsze lata prowadziły schronisko i ochronkę w salach szpitala św. Aleksandra przy ul. Kościuszki (część dzieci tam mieszkała, a część po całodziennym pobycie wracała na noc do rodzinnych domów). W 1872 r. vis-à-vis szpitala oddano do użytku odrębną siedzibę ochronki – pierwszą w Kielcach inwestycję dedykowaną wyłącznie dzieciom. Rok później na stałe przebywało tam 31 podopiecznych, a kolejnych 60 przychodziło, by wziąć udział w przygotowanych dla nich zajęciach czy po ciepły posiłek. Ognisko wychowawcze sióstr szarytek działa w tym miejscu do dziś. Potrzeby oczywiście ciągle przekraczały możliwości. W 1899 r. Rada Gospodarcza Towarzystwa Dobroczynności podjęła decyzję o budowie własnej siedziby przy ul. Wesołej 61. Stało się to możliwe przede wszystkim dzięki ofiarności prezesa Towarzystwa, czyli biskupa Tomasza Kulińskiego oraz przemysłowca Aleksandra Zarzeckiego. Oddana do użytku rok później kamienica (ostatni duży projekt emerytowanego i zmarłego dwa lata później architekta Franciszka Ksawerego Kowalskiego) mieściła od początku m.in. salę zajęć dla chłopców. Od 1909 r. funkcjonowała w tym budynku jedna z dwóch ochronek prowadzonych przez Towarzystwo, zwana ochronką św. Tomasza (patrona biskupa fundatora) i przeznaczona dla chłopców. Druga – dla dziewcząt – działała od 1912 r. przy nowo powstałej parafii pw. św. Krzyża. Po jej przekazaniu księżom salezjanom w 1917 r. dziewczęta także zostały przeniesione do ochronki św. Tomasza. W latach 1937-38 kamienica została znacznie rozbudowana i mocno zmieniła swój wygląd – zyskała dodatkowe piętro, a jej elewację uproszczono. Ochronką (później Domem Dziecka św. Tomasza) Towarzystwo Dobroczynności formalnie zarządzało do 1957 r., kiedy przeszła ona na własność diecezji. W okresie międzywojennym, w czasie wojny i już po jej zakończeniu dziećmi opiekowali się ks. Jan Jaroszewicz (późniejszy biskup) i siostry ze Zgromadzenia Córek Maryi Niepokalanej. W 1962 r. obiekt został zabrany Kościołowi. Państwowy Dom Dziecka funkcjonował w nim do 1981 r., kiedy został przeniesiony do budynku przy u. Sandomierskiej (do dotychczasowego Domu Chłopa). Dawną ochronkę, mimo że budynek nie był w złym stanie, wyburzono w 1987 r., aby utworzyć w tym miejscu parking. Mówiło się wtedy, że państwo woli gmach zniszczyć niż oddać Kościołowi. ■

Przy pisaniu tekstu korzystałem z książki Magdaleny Książek „Dzieje dobroczynności w Kielcach w XIX i początkach XX wieku”.


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Święta nie muszą być samotne znajdzie się czwarty do brydża, kompan do szachowej rozgrywki albo po prostu towarzysz rozmowy. Przy kawie, szczególnie gdy za oknem plucha, spotykają się przy kominku w ogrodzie zimowym. A przy ładnej pogodzie wychodzą do ogrodu usytuowanego przy obiekcie, jadą na wycieczkę do Tokarni czy na Święty Krzyż. Wielu lubi zaglądać na piątkowy targ na rynku w Pierzchnicy. Podczas dodatkowych zajęć uczą się szydełkowania, haftowania, wykonują świąteczne stroiki. W domu z występami często goszczą też seniorzy z klubów seniora, dzieci i młodzież. – Każdy z nas potrzebuje kontaktu, bliskości, rozmowy. Telewizor i radio to nie jest towarzysz. U nas każdy może liczyć na poznanie prawdziwych przyjaciół – zapewnia Tomasz Borowiecki. Dom Opieki Rodzinnej w Pierzchnicy działa od 2004 roku. To pierwszy prywatny dom w regionie. Ma na koncie wiele nagród i osiągnięć. Jest inicjatorem spotkań oraz imprez integracyjnych dla seniorów. Wigilijny wieczór w pojedynkę, bez łamania się opłatkiem i dwunastu potraw na stole, bo dla siebie nie opłaca się gotować? Zima tylko w mieszkaniu, bo na zewnątrz mokro i ślisko? Rzeczywistość seniorów nie musi tak wyglądać. Na trudny dla siebie czas mogą się przenieść do Domu Opieki Rodzinnej w Pierzchnicy. Jadwiga mieszka sama. Jedyny syn wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Zbyt daleko, by na święta wracać do domu. Dalsza rodzina, koleżanki z dawnej pracy, sąsiadki, mają swoje sprawy i Jadwiga nie chce się narzucać, szczególnie w tym wyjątkowym czasie. Krzysztof, po tym jak zmarła żona, został sam. Córki mają wiele obowiązków: praca, dom, dzieci. Choć starają się odwiedzać tatę w każdej wolnej chwili, nie zdarza się to zbyt często. Latem pan Krzysztof tego nie odczuwa, ale zimą prawie nie wychodzi z domu. Zakupy robi raz na kilka dni. Boi się, że się poślizgnie na chodniku i dopiero będzie kłopot. Tegoroczne święta Jadwiga spędzi w Domu Opieki Rodzinnej w Pierzchnicy. Na wigilijnym stole znajdzie się oczywiście dwanaście potraw, będzie opłatek i wspólne śpiewanie kolęd przy choince. Krzysztof również przenosi się tam na całą zimę. Miejsce jest idealne. Położone zaledwie 20 km od Kielc, w malowniczej okolicy Cisowsko-Orłowińskiego Parku Krajobrazowego, w budynku dawnej szkoły. – Do naszego domu przyjeżdżają osoby nie tylko na

pobyt stały. Mamy pensjonariuszy, którzy spędzają u nas święta lub przyjeżdżają na określony czas, np. na wakacje lub na zimowe miesiące. Traktują to miejsce jak sanatorium, w którym czują się bezpiecznie. Nikt u nas nie jest sam – mówi Tomasz Borowiecki, dyrektor Domu Opieki Rodzinnej w Pierzchnicy. Na miejscu zapewniona jest całodobowa opieka pielęgniarska, raz w tygodniu pensjonariuszy bada też lekarz, a o kondycję dbają fizjoterapeuci. Specjalizują się oni w rehabilitacji pourazowej i poudarowej, endoprotezach i złamaniach. Mieszkańcy mają także zapewnione cztery posiłki dziennie, wszystkie przygotowywane na miejscu. Personel oferuje pomoc w praniu, prasowaniu i zakupach. Pracownicy codziennie sprzątają pokoje pensjonariuszy, a ci zakwaterowani są w pokojach jedno – lub dwuosobowych z łazienkami, telewizorem, telefonem i Internetem. Pensjonariusze najbardziej cenią sobie… towarzystwo. Tu zawsze

Dom Opieki Rodzinnej w Pierzchnicy ul. kard. S. Wyszyńskiego 2 tel. (41) 35 38 628, kom. 669 190 106 biuro@dor.com.pl www.dor.com.pl

63


Psychologia

64

Nie żyj smart, żyj mądrze przegapić, przejść na kolejny poziom w grze, wykazać się? Dokładnie tak. W przeciwieństwie do świata wirtualnego tego prawdziwego nie można kontrolować. W rezultacie, gdy młodzi napotykają życiowe trudności, częściej zmagają się z objawami lękowymi i depresyjnymi.

Agnieszka Scendo, psycholog w trakcie specjalizacji z psychologii klinicznej. Psychoterapeuta rodzinny oraz psychodynamiczny. Zajmuje się diagnozą oraz terapią indywidualną dorosłych, dzieci i młodzieży.

Smartfony to nieodłączny element naszej codzienności. Mamy je przy sobie non stop. Zaglądamy do nich przed snem i tuż po przebudzeniu, jesteśmy gotowi zaryzykować spóźnienie do pracy, by wrócić po nie do domu. Potrafimy poświęcić dla nich znacznie więcej. Według badań „Smart(fonowe) relacje” dla Huawei, 67 proc. badanych zrezygnuje nawet z oglądania telewizji, a 72 proc. odstawi słodycze i to na miesiąc. O tym, co przez stały dostęp do Internetu dzieje się z nami oraz naszymi dziećmi, rozmawiamy z Agnieszką Scendo.

Czyli odciągać dziecko od ekranu? Zdecydowanie tak. Amerykański psycholog i specjalista od uzależnień dr Nicholas Kardaras bada wpływ technologii na mózgi młodych ludzi. Wykorzystuje metodę neuroobrazowania, czyli obserwowania czynności mózgu podczas wykonywania różnych aktywności. Innych części używamy podczas czytania, zapamiętywania, liczenia, inne uaktywniają się przy emocjach. Kardaras sprawdził, których używamy do korzystania ze smartfonów. Co zaskakujące, z badań wynika, że kontakt z tabletem czy telefonem… aktywuje dopaminę w takim samym stopniu jak narkotyki. To – przy długotrwałym nadużywaniu – może spowodować uszkodzenia mózgu, takie same jak w przypadku kokainy.

Nazywa się ich iGeneration lub pokoleniem Z. Doskonale radzą sobie z technologiami, ale gorzej z relacjami międzyludzkimi, bo często to, co w sieci jest ważniejsze od tego, co dzieje się w realu. Mają pochylone głowy, bo ciągle wpatrują się w ekrany i… cierpią przez to na problemy z kręgosłupem.

Zagrożenie jest więc poważne. Dzieci po prostu się uzależniają. Szacuje się, że to około 2-3 proc. pokolenia. Jarzące się ekrany dają im trudną do wyjaśnienia przyjemność. Potrafią korzystać z nich całymi dniami, a próba „odcięcia” dziecka od tego kończy się przeróżnie.

Na ławce w parku para nastolatków, a każde wpatruje się w ekran smartfona. Czyżby niewielki elektroniczny przedmiot wygrał z prawdziwymi relacjami? Dobrze nie jest, ale na szczęście nie dotyczy to wszystkich. Często telefon ma tylko ułatwić kontakty z innymi, a nie je zastąpić. Badanie pokazało, że relacje z najbliższymi są najważniejsze. Aż 81 proc. pytanych zadeklarowało, że zrezygnuje ze smartfonu, by wybrać się gdzieś z przyjaciółmi, a 89 proc. wybierze zabawę z dzieckiem.

To chyba nie jedyne kłopoty? Badania naukowe i obserwacje psychologów pokazują, że dzieciom, korzystającym z nowinek technologicznych brakuje pewnych kompetencji w zakresie inteligencji emocjonalnej. Amerykański psycholog dr Daniel Goleman wskazał na 5 sfer, w których objawiają się te braki. Po pierwsze: im więcej czasu dzieci spędzają w Internecie, tym mniej go mają dla siebie, swoich uczuć i myśli. Po drugie: nie panują nad sobą. Są sfrustrowani, emocjonalnie niedojrzali i bardziej agresywni w stosunku do innych. Po trzecie: nie potrafią nawiązywać więzi, izolują się społecznie. Po czwarte stają się mniej sympatyczni i empatyczni, bo w wirtualnym świecie ból i nieszczęście jest tylko mignięciem ekranu. A po piąte: przestaje im zależeć i nie potrafią się starać. Szybko się rozczarowują i reagują irytacją.

Co powinni zrobić rodzice, jeśli zauważą, że ich dzieci zbyt dużo czasu spędzają w sieci? Wprowadzić zasady korzystania z elektroniki i ustalić ściśle przestrzegane limity czasowe. A dodatkowo dać pociechom dobry przykład, odkładając telefon po powrocie do domu. Przecież to tylko urządzenie, a nie sposób życia.

Czyli dorośli sobie radzą. Chyba gorzej jest z dziećmi i młodzieżą…

Jak to przestaje zależeć? Przecież ciągłe korzystanie z Internetu jest chyba po to, aby nic nie

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Dziękuję za rozmowę.

Partner artykułu: Centrum Terapii i Rozwoju Neuroclinic w Kielcach al. IX Wieków Kielc 8/36 www.psychologkielce.pl


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

65

Rozwód po polsku tekst: radca prawny Wojciech Stachowicz-Szczepanik

Nie liczyłem spraw rozwodowych, które prowadziliśmy w naszej kancelarii, ale zapamiętałem te, w których małżonkowie rozwiedli się w dobrej atmosferze. Niestety było ich zaledwie kilka. Ludzie decydują się na zakończenie małżeństwa z różnych powodów, nie tylko dlatego, że się „odkochali” i postanowili rozstać w zgodzie. Najczęstsze przyczyny rozwodów to: brutalne traktowanie członków rodziny przez jednego z małżonków (rozumiane jako szeroko pojęta przemoc fizyczna oraz psychiczna), opuszczenie rodziny przez jednego z nich, zdrada oraz uzależnienia (m.in.: alkohol, narkotyki, hazard). Gdy mąż lub żona chce udowodnić winę swojego partnera, to nie uniknie „prania brudów” i szczerych do bólu zeznań na rozprawach, które dla dobra zainteresowanych – na szczęście – nie są jawne. Rozwód orzeczony przez sąd z wymienionych przyczyn z pewnością dla wielu nie jest końcem życia, lecz jego nowym początkiem, a w kilku przypadkach wybawieniem od wieloletniej udręki. Często nawet w tego rodzaju sprawach małżonkowie nadal muszą jednak utrzymywać choćby minimalną relację, bowiem wina lub jej brak w rozpadzie małżeństwa to tylko jeden z aspektów sprawy rozwodowej. Nierzadko dzieje się tak, że w prawnym rozstaniu dwojga ludzi najłatwiejsze jest stwierdzenie przez sąd rozpadu małżeństwa. Poza tym trzeba rozstrzygnąć kwestie związane z władzą rodzicielską, kontaktami z dziećmi oraz kosztami ich utrzymania (alimenty). Jeżeli zatem rozstanie odbywa się w atmosferze wojny totalnej, trudno liczyć na to, że małżonkowie dojdą do porozumienia w sprawie wychowywania dzieci. A przecież powinni pamiętać o ich dobru. Małżeństwo to także wspólnota majątkowa, która generuje określone obowiązki, namacalne pieniądze i wspólne powiązania, które w przypadku rozwodu trzeba podzielić. Tam, gdzie małżonkowie próbują rozliczyć się co do grosza, sprawy sądowe o podział majątku trwają wiele lat i kosztują obie strony bardzo dużo energii. Rozwód jest przedsionkiem późniejszego dzielenia się dobrami i warto przemyśleć, co jest bardziej opłacalne: porozumienie z drugim małżonkiem co do rozstania, czy też krwawa walka podczas sprawy rozwodowej, a następnie jeszcze gorszy spór o majątek.

Zmiany obyczajowe sprawiły, że wiele par, nim podejmie decyzję o ślubie, zaczyna wspólne życie, mieszkając razem „na próbę”. Wydawać by się mogło, że dzięki temu, decydujemy się na małżeństwo, dobrze znając partnera, a to powinno przełożyć się na trwałość naszego związku. Nic bardziej mylnego. Rozwodów przybywa, bo ubocznym skutkiem nowej obyczajowości jest fakt, że współcześnie dużo łatwiej decydujemy się na rozwody. Rozstania par małżeńskich to już nie katastrofy ekonomiczne, które wpędzają małżonków w biedę. Każde z nich jest w stanie funkcjonować samodzielnie. Rozstania nie spotykają się też z krytyką rodziny czy otoczenia, nikt takich małżonków nie wytyka palcem, ani nie skazuje na towarzyski niebyt. Zmiany w prawie rodzinnym zmierzają w kierunku pokojowego rozwiązywania spraw rozwodowych. Taki sposób pracy jest również preferowany przez sądy oraz mediatorów. Dziś rozwód nie jest głównie instrumentem walki z drugim człowiekiem, lecz raczej narzędziem do ulepszenia życia. Ludzie nie godzą się na tkwienie w niesatysfakcjonujących związkach, mając możliwość sprawnego zakoń-

czenia małżeństwa i wkroczenia w nowe życie bez niepotrzebnego balastu i niesmaku. Psychologowie twierdzą, że rozwód jest ogromną tragedią, którą małżonkowie mogą dźwigać latami na swoich barkach. Nie mogę zaprzeczyć, że w wielu sprawach właśnie tak się dzieje. Spotkałem jednak ostatnio moją klientkę, która rozstała się z mężem w ubiegłym roku. Usłyszałem od niej: „Rozwód to była najlepsza decyzja w moim życiu, odczułam ogromną ulgę i wreszcie wiem, że żyję”. Bywa więc tak, że od czasu do czasu jakiś małżonek w naszym kraju ma naprawdę solidny powód, aby po prostu rozpocząć nowe życie. Kropka.

Partner merytoryczny „Made in Świętokrzyskie” Bartocha Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy Kancelaria Prawna Kielce, ul. Warszawska 21/48 www.kbss.pl


Być eko 66

Zabarwione naturą tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Katarzyna Mijas-Galloway

Skórki z awokado farbują bawełnę na różowo, ale gdy doda się kilka kropli cytryny, barwa zmienia się na łagodniejszą, koralową. Można jeszcze poeksperymentować z roztworem żelaza, który sprawia, że tkanina nabiera mocnej, śliwkowej nuty.

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

67

Kasia Mijas-Galloway śmieje się, że nigdzie nie rusza się z domu bez sekatora i torby. Ze swojego domu w Yorku w Wielkiej Brytanii, gdzie mieszka z mężem Samem, mają blisko na łono natury, często więc wybierają się na długie spacery. Z każdego z nich Kasia znosi do domu rośliny, kwiaty czy korę drzew. O wielu tych darach natury już wie, że odpowiednio przygotowane mogą fantastycznie zafarbować naturalną tkaninę. Inne wypróbowuje po raz pierwszy, by przekonać się, czy będą dobrym materiałem do jej pracy. – Każdy sezon ma inne skarby, a ich odkrywanie bywa naprawdę fascynujące – mówi.

Z jedną walizką

Swoją markę nazwała Naked Dye, czyli po polsku – Naga Farba. Zajmuje się głównie barwieniem tkanin naturalnymi składnikami. To praca, która wymaga niezwykłej cierpliwości, uwagi i samozaparcia. Nie ma w niej mowy o półśrodkach czy pójściu na skróty, ale jak zapewnia Kasia – efekty bywają niezwykłe. Kasia Mijas-Galloway jest kielczanką, absolwentką liceum im. Hanki Sawickiej. Po maturze wyjechała do Krakowa, by na Uniwersytecie Jagiellońskim studiować anglistykę i germanistykę, uczyła się również projektowania wnętrz w Krakowskiej Szkole Artystycznej. Gdy w wakacje wyjechała do Niemiec, by podszlifować język, poznała swojego przyszłego męża. Wróciła do Polski, ukończyła licencjat i z dyplomem w dłoni oraz wielkimi nadziejami na przyszłość, wyruszyła do Anglii. W Londynie rozpoczęła pracę w firmie zajmującej się projektowaniem wnętrz. Od tego czasu, jak mówi, kilkakrotnie zmieniała pracę, bo choć zazwyczaj trafiała w dobre miejsce, to po pewnym czasie zaczynał jej doskwierać brak samodzielności i kreatywności. – Nie lubię, gdy ludzie podejmują za mnie decyzje – tłuma-

czy. – Zawsze gdy pracowałam na pełnym etacie, pojawiało się marzenie, by robić coś dla siebie, coś, za co będę od początku do końca odpowiadać, i co będzie przyjazne dla środowiska. Jednym z pomysłów, który próbowała wcielić w życie, było projektowanie i składanie mebli z płyt OSB. Po jakimś czasie okazało się jednak, że to nie to… Szukała więc dalej i pewnego dnia wyczytała, że skórki awokado fantastycznie farbują tkaniny na różowo. Postanowiła spróbować, a gdy eksperyment się udał, kupiła książkę poświęconą naturalnym barwnikom, która jak niezwykła opowieść, wciągnęła ją bez reszty. Z każdą kolejną stroną odkrywała moc roślin, owoców czy innych naturalnych składników, takich jak choćby skórki cebuli czy kawowe fusy. – Wcześniej nie miałam świadomości, jaką mają one moc. Wiedziałam natomiast, jak niszczące dla środowiska są masowo produkowane tekstylia, które zalewają nasz rynek. Owszem są tanie, dlatego kupujemy je bez umiaru, nie licząc się z tym, że niszczą naszą planetę. Zastanowiłam się, czy rzeczywiście potrzebne mi są cztery białe bluzki kupione w sieciówce. Zwłaszcza, że nie wiem, z czego i w jakich warunkach zostały wyprodukowane – dodaje Kasia. Wielkie wrażenie wywarł na niej film dokumentalny „Minimalizm”. Zaczęła się zastanawiać, ile rzeczy jest tak naprawdę niezbędnych do życia. Niektórych ludzi stać na wszystko, kupują dla samego kupowania, nie potrafią się zatrzymać. Ci, którzy temu szaleństwu powiedzieli stop, pozbywają się rzeczy niepotrzebnych i zaczynają żyć z jedną walizką. I czują się z tym szczęśliwi. – Przestałam chodzić na zakupy do supermarketów i sieciówek, przestawiłam się na farmy i targowiska, miejsca, o których wiem, że są alternatywą dla masowej, często nie mającej nic wspólnego z etyką, produkcji.


Być eko 68 Od czarnej fasoli po pokrzywy

Tak właśnie pół roku temu zrodziła się idea marki Naked Dye, której znakiem rozpoznawczym są piękne serwetki, obrusy, torby, fartuchy, poszewki na poduszki wykonane z organicznej bawełny czy lnu, barwione naturalnymi składnikami. Często takimi, które inni wyrzucają do kosza jako zwykłe odpady. Tymczasem mogą posłużyć za znakomitą, naturalną farbę. Oczywiście jej przygotowanie wymaga czasu i ogromnej uwagi. To nie jest barwnik, który wystarczy wycisnąć z tubki, zamieszać w roztworze i gotowe. Tu nie ma mowy o żadnych półśrodkach, nawet nici, których do szycia barwionych tkanin używa Kasia, są organiczne. Choć jak mówi z uśmiechem, przez te zasady, niekiedy staje się wrogiem samej siebie. – Bawełna organiczna kosztuje dużo więcej niż zwykły materiał, sam proces barwienia jest czasochłonny, więc siłą rzeczy moje produkty nie należą do tanich – tłumaczy. – Ale ci, którzy je kupują, są świadomi, że produkt jest w pełni ekologiczny i etycznie wyprodukowany. Odpowiada mi taki styl życia i pracy, choć jest to bardzo wymagające. Teraz Kasia w firmie wnętrzarskiej pracuje tylko na pół etatu, resztę czasu poświęcając na rozwój swojej marki. Każda chwila oddana Naked Dye jest jak niezwykła przygoda, której efektów nie da się do końca przewidzieć. – Za każdym razem, gdy przygotowuję kąpiel z barwnikami, osiągam

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

choćby delikatnie inny efekt – tłumaczy. Pracę zaczyna od przygotowania bawełny, którą gotuje w mydle organicznym i sodzie. W ten sposób pozbywa się z włókien wszystkich niepotrzebnych substancji. Kolejnym etapem jest trwające cały dzień bejcowanie tkaniny, dzięki któremu barwnik lepiej „wgryzie się” w materiał. – Do tego etapu używam mleka sojowego, powtarzam kąpiele kilka razy, by osiągnąć lepszy efekt – tłumaczy. – Po wielu próbach przekonałam się jednak, że latem mleko sojowe nie zdaje egzaminu i zastępuję je bezpiecznym dla środowiska aluminium. Tak przygotowaną bawełnę można już farbować. Jakich składników używa Kasia Mijas-Galloway? Natura stworzyła nieskończone możliwości, choć jedne surowce dają rewelacyjne rezultaty, inne zaś rozczarowują. Najszybciej farbuje się łupinami z cebuli – te czerwone dają w ciągu zaledwie 25 minut spektakularny efekt – tkanina zabarwia się na piękny, musztardowy kolor. Inaczej jest z czarną fasolą, którą trzeba moczyć w wodzie aż przez trzy dni, by potem zanurzyć materiał w zimnym wywarze. Jaki uzyskuje się kolor? Od błękitnego do głębokiego szafiru, ale jak podkreśla Kasia – cały czas trzeba podpatrywać, co dzieje się w kotle, by nie przeoczyć momentu, w którym należy wyjąć tkaninę. – Gdy zaczynałam swoją pracę z naturalnymi barwnikami, często działałam zbyt szybko, brakowało mi cierpliwości, więc efekt był nie taki, jak oczekiwałam – materiał farbował się nierówno, pojawiały się plamy. Teraz wiem, że to wynik pośpiechu, pójścia na skróty. Tymczasem potrzeba ogromnej wewnętrznej dyscypliny i skupienia, bo kolory potrafią się bardzo szybko zmienić – uśmiecha się. Odkryła też tajemnicę – każdy naturalny barwnik może dać zupełnie inny odcień, gdy doda się do niego określony składnik. Tak jest choćby w przypadku skórki z awokado, która farbuje bawełnę na różowo. Jednak, gdy wciśnie się kilka kropli cytryny, barwa zmienia się na łagodniejszą, koralową. Można jeszcze poeksperymentować z roztworem żelaza, który sprawa, że tkanina nabierze mocnej, śliwkowej nuty. Użycie jako barwnika czarnej herbaty organicznej daje na tkaninie rdzawą barwę, mało zaskakujące są natomiast fusy z kawy, które barwią materiał na nieco nudny kolor latte. – Rozczarowała mnie pokrzywa, nie dość, że się poparzyłam przy jej zbieraniu, to w efekcie wyszedł nieciekawy, jasnoszary kolor – uśmiecha się Kasia. Ale jak podkreśla – eksperyment to podstawa jej pracy. Nie przekonasz się, jaki będzie końcowy efekt, jeśli nie spróbujesz. Dookoła ma ciągle wiele różnych roślin. Aż prosi się, by je wypróbować jako barwnik. – Po


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Smak na zdrowie

farbowaniu przychodzi czas na suszenie materiału, a potem jego prasowanie. Wtedy można już zabierać się do szycia – tłumaczy Kasia, która przyznaje po cichu, że jeszcze do niedawna nie potrafiła obsługiwać maszyny. Kupiła ją, zapisała się na przyspieszony, zaledwie dwugodzinny kurs i… okazało się, że nie jest to tak skomplikowane, jakby się wydawało. Może zdolności odziedziczyła po babci, która szyła piękne, niepowtarzalne rzeczy?

Czas na dobre pomysły

Gdzie można kupić serwetki, torby czy fartuchy sygnowane Naked Dye? Na razie Kasia sprzedaje swoje prace w sieci, choć nie ukrywa, że kilka sklepów stacjonarnych interesuje się jej tekstyliami. Cieszy ją również to, że jej serwetki czy obrusy zamawiane są do sesji zdjęciowych do książek kucharskich czy artykułów poświęconych kuchni. I trzeba przyznać, że prezentują się pięknie jako dodatek do fotografowanych potraw. – Wiem, że dopiero jestem na początku swojej drogi, moja marka funkcjonuje od kwietnia tego roku i wciąż nie mogę sobie pozwolić na podjęcie ryzyka rzucenia pracy etatowej – wyznaje Kasia Mijas-Galloway. – Staram się jednak małymi kroczkami robić swoje, chciałabym ruszyć z blogiem poświęconym naturalnym barwnikom i materiałom. Pasja, której stara się poświęcać jak najwięcej czasu, często kosztem zarwanych nocy, to coś więcej niż hobby czy ciekawy sposób na życie. To przede wszystkim misja, próba dotarcia do szerokiego grona z konkretnym przekazem – jak ważne jest świadome, zgodne z naturą, wytwarzanie różnorodnych produktów. Nie będziemy szczęśliwi, mając coraz więcej i więcej, przyjdzie taki moment, kiedy otaczający nas nadmiar przestanie przynosić radość. I wówczas pojawi się pytanie – jak to wszystko zostało wytworzone, jaki to ma wpływ na nasze środowisko? Odpowiedź nie będzie ani miła, ani satysfakcjonująca. Gdzie widzi siebie za pięć, dziesięć lat? Z entuzjazmem mówi, że to wymarzony czas na dobre pomysły. – Jeśli masz jakieś marzenie, oryginalną myśl i nie boisz się podjąć ryzyka, to kiedy, jak nie teraz? – przekonuje. W jej przypadku wszystko zaczęło się od artykułu o naturalnych barwnikach. Potem pojawiła się rolka bawełny i naturalne składniki roślinne oraz spożywcze. – Większość moich znajomych ma zwykłe prace, więc pewnie patrzą na to, co robię z przymrużeniem oka, ale ci, którzy są kreatywni, doskonale mnie rozumieją – dodaje mieszkająca w Yorku kielczanka. – Taka już jestem, że cały czas muszę podejmować wyzwania. To czyni mnie szczęśliwą.

Pomysł na sklep wziął się z zachwytu nad polską regionalną kuchnią i naturalną, pozbawioną chemii i konserwantów żywnością. I choć inspiracją były kresowe smaki Podlasia: tamtejszy kindziuk, sękacz czy potrawy tatarskie, na sklepowych półkach Źródła Smaków można znaleźć przede wszystkim tradycyjną, zdrową i ekologiczną żywność pochodzącą ze Świętokrzyskiego. Klienci przychodzą po wyroby konkretnych producentów: chleb z Bodzentyna, chrzan od Bojka, kaszankę czy szynkę od Bogusia oraz warzywa i owoce uprawiane w lokalnych ekologicznych gospodarstwach. To żywność wytwarzana według starych, sprawdzonych receptur, bez konserwantów, zbędnych dodatków, wzmacniaczy. – Nasi goście mówią, że przywołują smaki zapamiętane z dzieciństwa – zachwala właścicielka Beata Janik-Guzy. Pani Beata bywa na regionalnych targach tradycyjnej, zdrowiej żywności, by swoim klientom zaproponować pyszności również z innych zakątków Polski. W ofercie są m.in. wędliny z Podkarpacia, kiszka ziemniaczana z Białegostoku, chlebki litewskie z Hajnówki, ekologiczny nabiał z Borów Tucholskich, sery kozie spod Jeleniej Góry czy przepyszny krem do kajmaków z Kujaw. W Źródle Smaków można kupić także najlepsze gatunkowo miody, również smakowe: z kurkumą, malinami czy miętą. Jest też prawdziwie królewski miód prosto z leśnych barci, który produkuje tylko kilka osób w kraju. Do Źródła Smaków zaglądają także ci, którzy szukają wegetariańskich przysmaków, zwłaszcza po pyszne warzywne pasztety z Podlasia. Tu znajdziemy również nietypowe przyprawy i składniki potraw: mąkę z orzechów laskowych, wędzone śliwki z Szydłowa czy popularny szczególnie w okresie Bożego Narodzenia anyż w gwiazdkach. Doskonałym pomysłem na świąteczny prezent są pyszne, ręcznie robione czekolady z polskiej manufaktury. Sklep istnieje od 2013 roku. – To moja pasja. W poszukiwaniu dobrych produktów zjeździłam całą Polskę. Bardzo uważnie dobieram asortyment, dzięki temu mogę z pełnym przekonaniem polecać nasze smakołyki klientom – wyjaśnia Beata Janik-Guzy.

Następnego dnia tuż po naszej wieczornej rozmowie, Kasia Mijas-Galloway przysłała mi Messengerem wiadomość. Przyznała, że gdy zakończyłyśmy nasze pogaduchy, chwilę odsapnęła i mimo, że było już bardzo późno, zabrała się do szycia. Siedziała przy maszynie do drugiej w nocy. Uśmiechnęłam się sama do siebie, gdy wyobraziłam sobie stukającą miarowo srebrną igłę maszyny do szycia. I zabarwioną czarną fasolą lub awokado bawełnę, która karnie przesuwa się pod stopką, wyznaczając kształt poszewki lub serwety. Dziewczyna z Kielc w odległym, śpiącym już Yorku, właśnie w ten sposób próbuje nie tyle zawojować, co raczej zmieniać świat. Trzymam za nią kciuki. ■

Artykuł partnerski

Zmienić świat

Źródło Smaków Kielce, oś. Barwinek ul. Starowapiennikowa 39H tel. 665 055 173 Sklep jest czynny: poniedziałek-piątek: godz. 9:30-18:30 sobota: 8.00-14.00

69


70

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019


Być eko

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

71

Poród zaczyna się w głowie tekst Aneta Zychma zdjęcia Barbara Bogacka, Marta Wasilewska

Pochodzi z okolic Skarżyska Kamiennej. To tutaj spędziła dzieciństwo i tutaj wraca, żeby naładować baterie. Mama trójki wspaniałych dzieci. Od ponad pięciu lat wspiera kobiety w ich drodze do macierzyństwa. Jest hipnodoulą, coachem okołoporodowym i Promotorką Karmienia Piersią. Poznajcie Beatę Meinguer-Jedlińską, specjalistkę od porodów w stanie autohipnozy.

Jesteś hipnodulą i coachem okołoporodowym. Co to oznacza w praktyce? Hipnodoula to doula (doświadczona kobieta matkująca przyszłym mamom podczas ciąży, porodu i połogu – dop. red.), która przygotowuje do porodu w głębokim relaksie, czyli w tak zwanym hipnoporodzie. Oprócz emocjonalnego wsparcia w okresie okołoporodowym oferuję przygotowanie do porodu, stosując techniki relaksacyjne, pracy z ciałem i oddechem. Rolę coacha okołoporodowego wykorzystuję w zasadzie na co dzień, pomagając kobietom odkryć ich wewnętrzną siłę, stawić czoła lękom i obawom, nawiązać kontakt z własnym ciałem i wybrać najlepszą dla siebie opcję na czas narodzin dziecka. Myślę, że role douli i coacha bardzo dobrze się uzupełniają w przygotowaniach do porodu. Pomagają nakierować kobietę, by podejmowała świadome decyzje: najlepsze dla niej, a nie dla oczekującego od niej określonych zachowań otoczenia. Rodzące mają dosyć instrukcji i mówienia im, co jest dla nich najlepsze. Jak zostałaś hipnodoulą? Po swoim pierwszym porodzie w stanie głębokiego relaksu postanowiłam pomagać innym kobietom w przygotowaniu do świadomego i dobrego porodu. Takiego, który wspomina

się z uśmiechem na ustach. Najpierw wzięłam udział w szkoleniu na doulę w Stowarzyszeniu Doula w Polsce, a następnie uczyłam się, jak przygotowywać inne kobiety do hipnoporodu w organizacji Hypnobabies ze Stanów Zjednoczonych. Po co kobietom wsparcie w postaci coacha okołoporodowego? Nie wystarczy nam instynkt? Właśnie o ten instynkt w tym wszystkim chodzi. To do niego powinnyśmy się odwoływać w czasie porodu i potem także, gdy już zostaniemy mamami. Niestety, w dzisiejszych czasach już mało kto umie go słuchać. Coach to nie edukator ani trener. Coach pokazuje kobietom, jak odzyskać kontakt ze sobą, ze swoim ciałem, z emocjami. Jak uwierzyć w siebie i swój instynkt. Jaka jest zatem Twoja rola podczas porodu? To kwestia bardzo indywidualna, w zależności od potrzeb rodzącej. Przede wszystkim jestem wsparciem przed, w trakcie i po porodzie. Szczegółowo, punkt po punkcie, omawiam razem z przyszłą mamą plan porodu: jej preferencje, oczekiwania, wszelkie obawy. Pracujemy wspólnie nad oswojeniem lęku. Uczę technik szybkiej i efektywnej relaksacji, żeby urodzić bezpiecznie i łagodnie. Podczas porodu pomagam podtrzymać stan autohipnozy niezależnie od warunków

zewnętrznych. Dbam o komfort psychiczny i fizyczny poprzez masaż i akupresurę. Cały czas uważnie obserwuję rodzącą, żeby natychmiast odpowiadać na jej potrzeby. Na czym polega autohipnoza podczas porodu? Jest to stan alfa umysłu, inaczej mówiąc głęboka relaksacja, którą naturalnie osiągamy chociażby tuż przed zaśnięciem. Dzięki regularnym ćwiczeniom, wykonywanym jeszcze w czasie ciąży, można wejść w ten stan samodzielnie w trakcie porodu. Kiedy potrafimy świadomie rozluźnić ciało i zachować głęboki oddech, zaczynamy działać swobodnie i intuicyjnie. Czy autohipnoza jest bezpieczna? Czy są jakieś przeciwwskazania? Jest bezpieczna, ponieważ jest dla nas czymś naturalnym. Powstało wiele mitów na temat hipnozy, niestety są to opowieści wyssane z palca lub bazujące na mało rzetelnych informacjach z różnych źródeł. Jedyne przeciwwskazanie to ciężkie choroby psychiczne jak np. schizofrenia. Jak samodzielnie można przygotować się do hipnoporodu? Należy regularnie słuchać nagrań z relaksacją i autohipnozą, poznać podstawy fizjologii po-


Być eko 72 rodu i działania umysłu, nawiązać kontakt ze swoim ciałem i emocjami, słuchać tylko pozytywnych historii porodowych i wybierać odpowiednie osoby, które będą nas w tym wspierać. Czy hipnoporód wymaga specjalnego przygotowania również od osoby towarzyszącej, np. od partnera? Najlepiej byłoby gdyby osoba, która ma być z nami przy porodzie, znała choćby podstawy rządzące hipnoporodem i tym samym świadomie wspierała kobietę. Również położna, która będzie odbierać poród, powinna poznać główne zasady tej metody, ponieważ kobiety, które rodzą w stanie głębokiego relaksu, zachowują się dużo spokojniej. Takie porody są krótsze i mniej bolesne. Istnieje więc ryzyko, że położna źle oceni stan zaawansowania porodu. Co daje kobiecie i dziecku poród w głębokim relaksie? Przede wszystkim gwarantuje mniej bólu, lepszą dostawę tlenu do organizmu matki i dziecka, krótszy poród, mniejsze ryzyko komplikacji. Należy pamiętać, że narodziny są wymagającym doświadczeniem także dla dziecka, dlatego poród w spokojnej, bezpiecznej atmosferze ma olbrzymie znaczenie, ułatwia maleństwu przyjście na świat. Czy hipnoporód to jedynie poród naturalny? Co z cesarskim cięciem i z porodami ze znieczuleniem bądź z tymi sztucznie, farmakologicznie wywoływanymi? Techniki hipnoporodu można zastosować w każdym wypadku. Nie ma znaczenia, w jaki sposób poród się zakończy. Rodząc w głębokim relaksie, sprawiamy, że niezależnie od przebiegu akcji porodowej, jest to bezpieczny proces dla matki i dziecka. Łatwiej jest nam zachować spokój i wewnętrzną siłę, zwłaszcza w przypadku nieprzewidzianych zdarzeń. Co kryje się pod nazwą Błękitny Poród, którą propagujesz na swoich warsztatach? To przede wszystkim poród świadomy, który daje kobiecie poczucie siły. Wiąże się to z odpowiednim przygotowaniem umysłu, w myśl zasady, że poród zaczyna się w głowie. Ważne jest również zdobycie wiedzy na temat fizjologii, określenie preferencji co do przebiegu akcji porodowej oraz skonfrontowanie ich ze szpitalnymi realiami. Do tego dochodzi także wybór miejsca rodzenia, osoby bądź osób towarzyszących i każdy inny element, który kobieta uzna za istotny. W przypadku Błękitnego Porodu roGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

dząca sama odnajduje w sobie odwagę i umacnia się w podejmowanych decyzjach: gdy nagle trzeba wykonać cesarskie cięcie, zareagować na mało empatyczny personel medyczny, rozważyć potrzebę zastosowania oksytocyny czy podjęcia innej interwencji medycznej. Poród ma być wzmacniającym, budującym doświadczeniem. Do kogo skierowany jest Twój kolejny projekt Błękitna Mama? To grupa wsparcia dla mam. Nie jest miejscem, w którym znajdziesz konkretne instrukcje czy

znaczenie i chcą propagować tę ideę wśród swoich przyjaciółek, znajomych. Razem tworzymy wioskę wsparcia, gdzie „początkujące” mamy mogą prosić o pomoc te bardziej doświadczone. To lepsze niż tracić czas na szukanie porad w Internecie. W jaki sposób można skorzystać z Twojej pomocy i ze wsparcia Ambasadorek? Jestem do waszej dyspozycji na Facebooku w grupie Błękitny Poród. Dużo darmowych lekcji i materiałów do samodzielnej nauki znaleźć

Kiedy potrafimy świadomie rozluźnić ciało i zachować głęboki oddech, zaczynamy działać swobodnie i intuicyjnie.

najlepsze przepisy na udane macierzyństwo. Stawiam na wzmacnianie kompetencji kobiety, ponieważ to ona jest specjalistką od swojego dziecka. Jest to wsparcie w duchu matkowania matce, aby od pierwszego momentu, kiedy pojawia się dziecko, kobieta nie była zepchnięta na dalszy plan, aby pamiętała o sobie i dbała o siebie. Kim są Ambasadorki Błękitnego Porodu? To kobiety, które tak jak ja wierzą, że poród ma

można na mojej stronie beatameinguer.com. Można także zdecydować się na przygotowanie do hipnoporodu w postaci kursu online. Ambasadorki działają w facebookowych grupach: Błękitny Poród oraz Błękitna Mama. Każda z nich funkcjonuje również w swojej lokalnej społeczności. Szczegóły także można znaleźć na mojej stronie w zakładce Ambasadorki. Dziękuję za rozmowę. ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

W zdrowym ciele lepszy duch

Odpowiednia dieta gwarantuje pozytywny nastrój, pamięć, wyższy poziom koncentracji. Prawidłowy metabolizm daje więcej sił, energii i sprzyja… optymistycznemu myśleniu. A jednak już 45 proc. Polaków cierpi na otyłość. Jak zmienić niepokojące tendencje, podpowiada dr Katarzyna Nowak. – Jako lekarz medycyny pracy od ponad 20 lat przyglądam się dużej grupie ludzi wykonujących badania okresowe i obserwuję diametralną zmianę naszego stylu życia, która objawia się większą liczbą pacjentów z niewłaściwymi wynikami badań. Rośnie lista zaburzeń i chorób cywilizacyjnych. Z roku na rok coraz częściej stwierdzam nieprawidłowy poziom cukru we krwi: podwyższony lub – co rzadkie, ale równie niebezpieczne – poniżej normy – zwraca uwagę dr Katarzyna Nowak. Na sklepowych półkach mamy dziś inny asortyment: dużo słodyczy, produktów przetworzonych, gotowych do podgrzania czy dań w proszku. Wszystkie zawierają dużo cukru. Zmieniło się też podejście do odżywiania. Częściej rezygnujemy ze stałych godzin posiłków, obiadów domowych, pożywnych kanapek. Zastąpiły je fast foody i słodkie przekąski. Jakby tego było mało, żyjemy w pośpiechu i mało się ruszamy. Zamiast chodzić po schodach, jeździmy windą, mając 15 minut do pracy na piechotę

wsiadamy w samochód, bo wydaje nam się, że nie wiadomo jak dużo cennych minut dzięki temu zaoszczędzimy. Żyjemy też w większym stresie, pod większą presją. Nasz organizm może sobie z tym wszystkim nie poradzić. Szacuje się, że już 45 proc. naszego społeczeństwa ma problemy z otyłością (dotyczy to 60 proc. mężczyzn). A ta zwiększa zagrożenie wystąpienia niemal wszystkich chorób przewlekłych. Do gabinetu dr Nowak trafiają osoby zdrowe, które chcą poprawić swoją sylwetkę, ale też pacjenci ze zdiagnozowanymi chorobami autoimmunologicznymi czy zespołami metabolicznymi, dolegliwościami jelitowymi czy bólami stawów. Często skarżą się, że starają się zdrowo odżywiać, uważają na wszystko, a mimo to są zmęczeni, źle się czują, a ich waga nie spada. – Najważniejsze w naszej pracy jest odkrycie przyczyny takiego stanu rzeczy. Zaczynamy od analizy wyników badań i sprawdzamy nie tylko, czy wszystkie wskaźniki są w normie, ale też, czy nie ma niepokojących tendencji, bo na przykład cukier, choć w ilości dopuszczalnej, jest wyższy niż jeszcze kilka lat temu – tłumaczy dr Katarzyna Nowak. Niezwykle ważny jest wywiad z pacjentem, poznanie jego trybu życia, nawyków żywieniowych etc. Sprawdzamy także, czy nie ma zaburzeń hormonalnych, niedoborów witamin i mikroelementów, co może być skutkiem nieprawidłowego wchłaniania

czy złego metabolizmu. Co ciekawe, złe wchłanianie nie musi się objawiać wychudzeniem, ale często nadmiarem kilogramów. Badamy skład ciała, sprawdzając ewentualny niedobór minerałów, masy kostnej, mięśniowej. Możemy też przeprowadzić testy na nietolerancję czy nadwrażliwość pokarmową, a także zbadać florę bakteryjną naszych jelit i sprawdzić, czy to nie jest przyczyną złego trawienia i zaburzeń metabolizmu. – Ważne, by wiedzieć, które pokarmy mogą wywoływać reakcję zapalną lub są traktowane przez nasz organizm jak intruz. Nawet najzdrowsza rzecz może nam nie służyć – zwraca uwagę dr Nowak. Nie ma dwóch jednakowych pacjentów, tak samo nie ma jednej diety dla wszystkich. Ważny jest nie tylko jej skład, ale też to, jak rozplanowane są posiłki, ile ich jest w ciągu dnia, z czego się składają rano, a z czego wieczorem. Dla wielu największym wyzwaniem jest eliminacja cukru. Smak zmienia się jednak bardzo szybko i w dość krótkim czasie przestajemy odczuwać potrzebę słodzenia kawy czy herbaty. Podstawą zdrowego odżywiana jest także odstawienie słodkich napojów, które narażają trzustkę na zwiększoną pracę. Zawarty w nich cukier bardzo szybko dostaje się do krwi, rośnie poziom insuliny, później glukozy i „złego cholesterolu”. W dotychczasowej, uznawanej na całym świecie, piramidzie żywieniowej u podstaw mieliśmy węglowodany. Dziś jest to ruch i warzywa. Dorosły człowiek powinien zjadać 700 gr warzyw i owoców dziennie. To dużo – zwłaszcza, że chodzi głównie o jarzyny, słodkie owoce powinny być dodatkiem. A co z tymi, którzy na wysiłek fizyczny nie chcą lub nie mogą sobie pozwolić? – Wyznaję zasadę niewielkich zmian, małych kroków i zalecam swoim pacjentom, aby chodzili na spacery, a podczas oglądania telewizji… wsiedli na rower stacjonarny lub maszerowali w miejscu – przyznaje dr Nowak. A czy Twoja dieta jest prawidłowa?

Centrum Medycyny Żywienia Centrum Medyczne Omega Galeria Echo w Kielcach (poziom 2+) ul. Świętokrzyska 20, tel. (41) 366 31 21 kom. 882 013 880 www.cmz-kielce.pl

73


Artykuł partnerski

74

Kampanią w raka Na billboardzie ułożone w kostkę w dwóch stosikach ubrania, obok para butów na obcasie, wypełniona po brzegi kosmetyczka, suszarka i apaszka. Można by pomyśleć, że to idealnie spakowana damska walizka, a jej właścicielka wybiera się w podróż. Ale kobiece rzeczy leżą w… trumnie. Szokujące? Nie, gdy przeczytamy hasło. „Nie pakuj się do trumny. Zrób cytologię”.

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

75

Ta kampania społeczna nakłaniająca kobiety do badań profilaktycznych ma już 9 lat, ale nadal urzeka świeżością spojrzenia i trafnością przekazu. Wymyślili ją uczniowie I LO w Lublinie, biorący udział w projekcie „Mam haka na raka”. Zwyciężyli w konkursie na reklamę społeczną wspierającą badania profilaktyczne. W nagrodę wzięli udział w realizacji swojego projektu. Dzięki ich pomysłowi powstał spot radiowy i telewizyjny oraz billboardy, które na pół roku zawisły w różnych miastach w Polsce. Na dodatek młodzi nie tylko zdobyli wiedzę o sposobach przeciwdziałania nowotworowi szyjki macicy, ale też zostali ambasadorami badań profilaktycznych wśród swoich rówieśników i najbliższych.

Smutna rzeczywistość A to ważne, bo potrzeby ciągle są ogromne. Kobiety w Polsce niezbyt chętnie korzystają z badań profilaktycznych. Przyczyn jest wiele. Niektóre z nich dotyczą samych pań, które boją się raka, nie chcą wiedzieć, uważają, że są zdrowe, bo nic im nie dolega. Inne wynikają z ograniczeń służby zdrowia: limitów na badania, terminów oczekiwania na wizytę w gabinecie czy niechęci lekarzy do tego, by badania profilaktyczne zlecać. Wiele z pań po prostu nie ma ich gdzie wykonać. Na 102 gminy w województwie świętokrzyskim w 2016 roku aż 40 nie miało na swoim terenie ani jednej poradni ginekologicznej działającej w ramach NFZ – wynika z raportu Najwyższej Izby Kontroli. Trzeba więc działać, stąd liczne kampanie społeczne. W całej Polsce realizowanych jest ich co najmniej kilka, w tym dwie – równolegle w naszym regionie („Jestem kobietą, więc idę. Cytologia”, Stowarzyszena PROREW i „Bądź świadoma” Świętokrzyskiego Centrum Onkologii). Na Pomorzu od początku roku trwa kampania „Rzeczywistość zaskakuje. Nie daj się zaskoczyć – zrób cytologię”. Przekaz o konieczności regularnych badań cytologicznych w swoje satyryczne rysunki o relacjach damsko-męskich i współczesnych paniach włączyła Agnieszka Szczepaniak, popularna PaplaLala, jedna z bardziej znanych rysowniczek w Polsce. Jej dzieła zdobią plakaty, ulotki, billboardy, murale. Zyskały także ruchomą formę dzięki video mappingowi 3D, realizowanemu regularnie na znanych pomorskich budowlach.

Gwiazdy są z Kwiatkiem Od dziewięciu sezonów o profilaktyce raka szyjki macicy mówią też panie z Kwiatu Kobiecości, organizacji będącej partnerem projektu realizowanego przez Stowarzyszenie PROREW. Tym razem w kampanię przekonującą panie do regularnych cytologii włączyły się m.in.: Julia Wieniawa, aktorki Agnieszka Więdłocha i Olga Borys, wokalistka Katarzyna Cerekwicka i ginekolożka Nicole Sochacki-Wójcicka. Za popularnym „Kwiatkiem” stoi Ida Karpińska, która sama wygrała walkę z rakiem i dzięki w porę zrobionej cytologii może cieszyć się zdrowiem i życiem. To stąd czerpie siłę, by panie edukować, namawiać i przekonywać do badań. – Organizujemy dwie duże kampanie społeczne poświęcone profilaktyce raka szyjki macicy i raka jajnika; realizujemy programy edukacyjne dla uczniów i studentów, a na Mikołajki nasze wolontariuszki odwiedzają kobiety na oddziałach ginekologii onkologicznej w całym kraju. Teraz zbieramy pieniądze na cytobus, który kosztuje milion złotych, a którym chciałybyśmy docierać do kobiet z małych miejscowości, gdzie na miejscu nie ma lekarza – wylicza Ida Karpińska. Ta edycja kampanii odbywa się pod hasłem „Weź się zbadaj”, a cały projekt nosi tytuł „Piękna, bo zdrowa”. Panie z Kwiatu Kobiecości zwracają uwagę, że dbanie o siebie to nie tylko dobre kosmetyki, staranny makijaż, modne ubrania, regularne wizyty u fryzjera, ale także pamięć o zdrowiu i regularne badania profilaktyczne, w tym cytologia.

Medyczne wsparcie W poprzednich edycjach kampanii Kwiatu Kobiecości wzięły udział inne znane i lubiane Polki, ale także lekarze ginekolodzy. Jednym z nich był prof. Włodzimierz Sawicki, ginekolog, onkolog, kierownik Katedry i Kliniki położnictwa i ginekologii onkologicznej II Wydziału Lekarskiego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Na bilboardach próbował, przeciągając linę, wciągnąć do gabinetu m.in. Małgorzatę Pieczyńską, Barbarę Kurdej-Szatan i Joannę Moro. Dziennikarce „Gazety Wyborczej” Elizie Doleckiej wyjaśnił także, dlaczego zdecydował się na udział w akcji: Kobiety na całym świecie boją się raka, a jednak to u nas umiera co druga kobieta, która zachorowała na raka szyjki macicy,


Artykuł partnerski

76 bo do lekarza trafiła zbyt późno. (…) W Skandynawii młodzi lekarze nie mają szansy na co dzień zobaczyć zaawansowanej postaci choroby, u nas zjawiają się kobiety bardzo chore, którym już bardzo trudno pomóc. Kiedy o chorobie mówi kobieta, która jej osobiście doświadczyła, jest wiarygodna. Dowodzi, że warto się badać. Gdy jest to lubiana aktorka, wierzę, że ma szansę dotrzeć do kobiet bardziej niż naukowy komunikat. Myślę, że te sztywne mądrości nieraz zwyczajnie odstraszają. Nudny, niezrozumiały przekaz jest dobry do fachowego pisma.

Projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia” także namawia do regularnych badań, korzystając ze wsparcia znanych i lubianych mieszkańców naszego regionu. O cytologii przypominały paniom m.in.: Sandra Drabik, mistrzyni w boksie i kickboxingu; mama kieleckich pięcioraczek Paulina Szymkiewicz, profesor UJK Marzena Marczewska; dziennikarka TVP3 Kielce Elżbieta Dziewięcka; doktor Katarzyna Nowak z Centrum Medycznego „Omega” oraz pan – Jakub Żubrowski, piłkarz Korony Kielce. Warto im uwierzyć, zwłaszcza, że cytologia to proste, bezbolesne badanie ginekologiczne, które trwa tylko kilka minut. Pozwala ocenić, czy komórki nabłonka szyjki macicy mają prawidłową budowę. Lekarz ginekolog lub pielęgniarka pobierają wymaz z szyjki macicy. Ważne, żeby zrobili to specjalną

jednorazową szczoteczką. Warto przed badaniem upewnić się, czy wymaz zostanie pobrany właśnie przy pomocy tego narzędzia. Pobrane komórki trafiają do badania – histopatolog lub cytolog ocenia je przez mikroskop, dlatego wyniku nie otrzymamy od razu. Badanie powinno się powtarzać co najmniej raz na 12-18 miesięcy, chyba że nasz lekarz ginekolog zleci inaczej. Najlepiej wybierać się na nie między 10. a 18. dniem cyklu. Nie wolno czekać do objawów: bólu, krwawień między miesiączkami, bo wtedy na leczenie może już być za późno. Rak szyjki macicy nie jest dziedziczny, ani uwarunkowany genetycznie i dotyka kobiet w różnym wieku. W 90 proc. rozwija się u pań przewlekle zakażonych onkogennymi typami powszechnie występującego wirusa HPV (brodawczaka ludzkiego). Wirus nie daje objawów, a do zakażenia dochodzi najczęściej podczas stosunku seksualnego. Regularnie wykonywana cytologia gwarantuje, że ewentualne zmiany nowotworowe zostaną zauważone bardzo wcześnie. Ważne też, by nie znajdować wymówek i nie lekceważyć profilaktyki, bo tylko ona jest szansą na pełne zdrowie. – Zaawansowane stadium raka szyjki macicy obserwujemy po 7-10 latach. Jest dość czasu, by chorobę złapać w łatwo uleczalnym stadium. Trzeba jednak wcześniej uwierzyć, że to ma sens – zachęca do badań wspierający Kwiat Kobiecości prof. Sawicki.

Stowarzyszenie PROREW wspólnie z partnerami rea-

ul. Kasztanowa 12/16, 25-555 Kielce). Wkrótce skon-

lizuje kampanię „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia”,

taktują się z Tobą pielęgniarki z przychodni, które

oferując akcję informacyjną i dostęp do badań dla pań

umówią Cię na badanie w wybranym przez Ciebie

w wieku 25-59 lat, mieszkanek Kielc i Kieleckiego Ob-

terminie.

Więc… zbadaj się

szaru Funkcjonalnego, czyli gmin: Sitkówka-Nowiny, Strawczyn, Zagnańsk, Piekoszów, Morawica, Miedziana

Zapraszamy także na spotkania poświęcone bada-

Góra, Masłów, Górno, Daleszyce, Chmielnik, Chęciny.

niom cytologicznym, które zorganizujemy w pobliżu Twojego miejsca zamieszkania. Pełną i ciągle aktua-

Jeśli chcesz się zbadać, wypełnij formularz dostępny

lizowaną listę spotkań znajdziesz na stronie projek-

na stronie www.jestemkobietacytologia.org, i dostarcz

tu (www.jestemkobieta.org/cytologia) oraz na profilu

go do biura projektu: (e-mail: cytologia@jestemkobie-

kampanii na Facebooku: (www.facebook.com/jestem-

ta.org lub listem na adres: Stowarzyszenie PROREW,

kobietacytologia).

Projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia” jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020. GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

77

Naturalnie młodsze todzie dynamicznej reologii (plastyczności i sprężystości), a dzięki zastosowaniu opatentowanej formuły sieciowania w pełni łączą się z tkanką. Oznacza to, że gdy się uśmiechamy, żel dostosowuje się do ruchu naszych ust. – Wykorzystana przez markę innowacyjna metoda sieciowania, dzięki której zostały zachowane długie łańcuchy kwasu hialuronowego, doskonale sprawdza się do dynamicznych obszarów twarzy. Nie wywołuje efektu maski, nie daje wrażenia nalanych policzków. Preparaty TEOSYAL RHA imitują naturalny kwas hialuronowy – zapewnia dr Roma Zielińska z Magnopere Medycyna Estetyczna. Dr Roma Zielińska jest lekarzem medycyny estetycznej z wieloletnim doświadczeniem. Zabiegi z wykorzystaniem preparatów TEOSYAL RHA wykonuje także w Kielcach, w Gabinecie Kosmetyki Profesjonalnej Lumiére. W Lumiére odpowiada również za inne zabiegi z zakresu medycyny estetycznej: botoks, mezoterapię igłową, sculptrę, powiększenie i modelowanie ust czy rozpuszczaWypełnienie zmarszczek nie musi oznaczać, że nasza twarz zamieni się w nieruchomą maskę. Jeden z wiodących producentów preparatów z kwasem hialuronowym opracował innowacyjną metodę, która pozwala na redukcję zmarszczek i podniesienie owalu twarzy w sposób bardzo naturalny. Kwas hialuronowy odpowiada za prawidłowe nawilżenie, ujędrnienie i odżywienie naszej skóry. Niestety, wraz z wiekiem go ubywa, co prowadzi do powstawania zmarszczek. Dziś możemy go uzupełniać, stosując kremy, kapsułki czy inne substancje aplikowane na skórę. Kwas hialuronowy jest też wstrzykiwany. Podstawowa i najważniejsza jego właściwość to zdolność wiązania wody. Preparat podany śród- lub podskórnie wypełnia zmarszczkę, nawilża i dodaje skórze objętości. Wykorzystuje się go m.in. do podnoszenia owalu twarzy (wolumetria), ujędrniania, wygładzania zmarszczek na szyi i dekolcie, zabiegu korekty nosa czy modelowania i powiększania ust. Kwas hialuronowy stosowany w kosmetologii czy medycynie estetycznej otrzymywany jest sztucznie. A jednym z etapów produkcji jest jego sieciowanie, czyli zagęszczanie (dzięki czemu utrzymuje się on w skórze dłużej). TEOSYAL RHA to nowa linia preparatów o różnym stężeniu kwasu hialuronowego, które przeznaczone są do najbardziej mimicznych części twarzy. Produkty z tej serii bazują na me-

nie tkanki tłuszczowej. Produkty TEOSYAL RHA naturalnie dostosowują się do ruchów twarzy, zapewniając zachowanie bogatej mimiki. Wypełniają i nawilżają tkanki. Gdy się uśmiechamy czy marszczymy czoło, wypełniacz „uśmiecha się” i „marszczy” razem z nami. – To produkt, który można stosować u osób w przedziale wiekowym od 20 do 70 lat, dostosowując

jego działanie do potrzeb pacjenta. Efekt jest bardziej trwały i przede wszystkim naturalny. To zabieg idealny dla tych, którzy cenią naturalne rysy twarzy – zapewnia dr Roma Zielińska. Preparaty TEOSYAL RHA występują w czterech rodzajach. Pierwszy (o najmniejszym stężeniu kwasu hialuronowego) likwiduje kurze łapki, drobne zmarszczki na szyi, dekolcie, czole czy na skórze wokół ust. Drugi sprawdza się przy zmarszczkach średniej głębokości, które pojawiają się około 40. roku życia. Trzeci działa na głębokie zmarszczki: widoczne bruzdy nosowo-wargowe, linie marionetki (charakterystyczne bruzdy, które mają swój początek w kącikach ust i biegną w kierunku brody) czy zmarszczki spowodowane uśmiechaniem się. Czwarty – o najsilniejszy działaniu – pomaga przy opadającym owalu twarzy i wykorzystywany jest w zabiegu wolumetrii. Zabiegi z wykorzystaniem kwasu hialuronowego są mało bolesne i nie trwają długo. – TEOSYAL RHA to profilaktyka z najwyższej półki – nie ma wątpliwości dr Roma Zielińska. Przekonaj się sama, umawiając się na wizytę w Gabinecie Kosmetyki Profesjonalnej Lumiére.

Kielce, ul. Żeromskiego 15/2 tel. 500 230 124 info@gabinetlumiere.pl www.gabinetlumiere.pl


Artykuł partnerski

78

Oszczędzaj i wspieraj Jesteś fanem naszego magazynu? Nie lubisz przepłacać w sklepach? Polujesz na specjalne promocje i zniżki? Zostań posiadaczem karty „Made in Świętokrzyskie”. Podjęliśmy współpracę ze światowym liderem programów lojalnościowych – Cashback World. Posługując się naszą kartą, otrzymasz: • zwrot gotówki – nawet do 5 proc. za zakupy w dużych sieciach handlowych, na stacjach benzynowych czy w sklepach internetowych; • punkty (tzw. shopping points), które wymienisz na specjalnie przygotowane dla Ciebie promocje zakupowe. Używając karty z naszym logotypem, zostaniesz także mecenasem „Made in Świętokrzyskie” oraz naszego wydawcy Fundacji Możesz Więcej. Równowartość 1 proc. Twoich zakupów zostanie przekazana na rozwój naszego magazynu. Aby zostać uczestnikiem programu, wystarczy bezpłatnie i bez dodatkowych zobowiązań zarejestrować się online oraz zainstalować bezpłatną aplikację w sklepie Google Play. By powiązać Twoją aplikację z nami, zarejestruj się, korzystając z linku na naszej stronie www.madeinswietokrzyskie.pl. Możesz także do nas zadzwonić pod numer telefonu 577 888 902, by umówić się na odbiór karty w siedzibie redakcji. Uruchamiając aplikację lub okazując kartę Cash-

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

back World „Made in Świętokrzyskie” podczas zakupów (tych online i stacjonarnych), zapewniasz sobie zwrot pieniędzy w procencie określonym przez partnera handlowego. W programie uczestniczą firmy z Kielc, m.in. Mój Ogród Centrum Ogrodnicze Kielce (Dąbrowa 395A), Absolutus (salon sprzedaży broni, artykułów myśliwskich i artykułów wyposażenia ochrony; ul. Seminaryjska 6), Salon Farb Sigma (Wapiennikowa 10A), Capital Concept (Barwinek 29), Midi Studio (usługi krawieckie, ul. Popiełuszki 56), Mama Mia pizza (ul. Dewońska 19), Floart Studio Florystyczno-Artystyczne (ul. Klonowa 55), Butik Obsesja (trzy w Kielcach), Salon Monroe (makijaż permanentny, zabiegi laserowe), Pizzeria Biesiadowo (ul. Kozia 2), Restauracja Żółty Słoń (ul. Zagnańska 49) czy Księgarnia pod Zegarem (ul. Warszawska 6). Region także jest silnie reprezentowany. Zajrzyj na stronę Cashback World i sprawdź listę wszystkich sklepów biorących udział w programie. Na pewno znajdziesz tam te, w których często robisz zakupy. Wśród sklepów internetowych są to m.in. Deichmann, Booking.com, Eobuwie.pl, Flixbus.pl, Pyszne.pl, Home&you, About you, Wittchen, Agatameble.pl, Sephora.pl, Black Red White czy Znak.pl. Wśród największych sieci są: Careffour, Vision Express, Media Expert, Biedronka, Leroy Merlin. A wśród stacji benzynowych: BP i PKN Orlen. Zarejestruj się, zacznij oszczędzać i wspieraj „Made in Świętokrzyskie”.


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Przyjemność pod choinkę

Masaż gorącą czekoladą z dodatkiem pomarańczy, rytuał oparty na tradycyjnej, tureckiej metodzie pielęgnacji ciała – Hammam czy algowa odnowa z godzinnym masażem całego ciała. Na zbliżające się święta podaruj bliskiej osobie wyjątkowy i oryginalny prezent – voucher na zabiegi w Orient Day Spa. – Zamiast kolejnej książki czy płyty sprezentujmy najbliższym wyjątkowe przeżycie. Co ciekawe, coraz częściej nasze zabiegi kupują też pracodawcy, którzy w tym świątecznym okresie chcą docenić pracę swoich współpracowników. Bo to idealne rozwiązanie: sensualna przyjemność, gdy za oknem zimno, ponuro i plucha – zwraca uwagę Maciej Wesołowski, menadżer w Orient Day Spa. Zimową porą sprawdzi się na pewno Rytuał Hammam prosto ze słonecznej Turcji. Oparty na tradycyjnej, tureckiej metodzie pielęgnacji ciała, dogłębnie oczyszcza, wygładza i ujędrnia skórę, uspokaja zmysły. – Zabieg rozpoczyna się rozgrzaniem ciała w łaźni parowej. Następnie na podgrzewanym stole kamiennym wykonywany jest peeling całego ciała specjalną rękawicą Kassa, a po nim masaż delikatną pianą z różanego mydła, co doskonale odpręża. Całość kończy 30- lub 60-minutowy relaksacyjny masaż z użyciem oleju arganowego, który nazywany jest także płynnym złotem Maroka – opowiada

Aleksandra Jach, fizjoterapeutka w Orient Day SPA. Obojętnie nie da się też przejść obok zabiegu Czekoladowy Dotyk Słońca. Zapach czekolady wymieszanej z pomarańczą jest obłędny i w jednej chwili wprowadza w doskonały nastrój. Podczas masażu używane są produkty z owoców kakaowca. Czekolada pielęgnuje i wzmacnia skórę, a także opóźnia procesy jej starzenia. Dzięki zawartości kofeiny ma również właściwości wyszczuplające i antycellulitowe. Zabieg poprawia koloryt skóry, nadaje jej delikatny brązowy kolor. – Masaż działa antydepresyjnie, uwalniając potężną dawkę endorfin. To zabieg idealny dla par czy przyjaciółek, zwłaszcza że mamy gabinet dwuosobowy, z dwoma fotelami zabiegowymi. Czekolada bez kalorii i wyrzutów sumienia, za to w dobrym towarzystwie – śmieje się Aleksandra Jach. Wart uwagi jest również relaksacyjny i odżywczy zabieg z zastosowaniem ciepłych kamieni bazaltowych i olejków z ekstraktem z kwiatu wiśni. Zimą sprawdzi się także peeling solny drobnoziarnisty na bazie soli jodowo-bromowej z dodatkiem alg oraz ekstraktu z miłorzębu japońskiego i guarany. Zabieg ujędrnia, oczyszcza i odżywia starzejącą się, zniszczoną skórę. Wspomaga usuwanie toksyn, redukuje cellulit i poprawia wygląd skóry. Nasza letnia opalenizna już przygasła, więc to najlepszy moment także na zabiegi, które popra-

wią wygląd naszej cery. Eksperci Orient Day Spa polecają m.in. peeling wygładzający z kwasami. Ten złuszczający zabieg marki Sothys wygładza i rozjaśnia skórę twarzy, zmniejsza przebarwienia, wspomaga nawilżanie, spłyca zmarszczki oraz dodaje blasku. Idealny do skóry szarej, zniszczonej i z pierwszymi oznakami starzenia. Grudzień w Orient Day Spa, to czas promocji i atrakcyjnych cenowo pakietów. Warto więc śledzić stronę internetową salonu, jego fanpage oraz Instagram. Zaproszenia na zabiegi można kupić online i otrzymać bezpośrednio i błyskawicznie na swój adres e-mail w formie PDF-a. – Nie trzeba się do nas fatygować, co jest niezwykle ważne w tym szalonym i mocno zabieganym przedświątecznym czasie. W ubiegłym roku zaproszenia na zabiegi rozchodziły się jeszcze w Wigilię. W tym roku także jesteśmy na to przygotowani – zapewnia Maciej Wesołowski, menadżer Orient Day Spa.

Orient Day Spa ul. Zagórska 18A 41 368 33 81, 792-373-480 spa@orientdayspa.pl www.orientdayspa.pl

79


3 sektor 80

Wolne książki z Leśnej tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski

Jeśli będziecie przechodzili ulicą Leśną w Kielcach, to zwróćcie uwagę na zieloną witrynę na budynku opatrzonym numerem 7. Książniczka, czyli – według twórców – księżniczka książek – to nowe miejsce na bookcrossingowej mapie regionu, w ścisłym centrum miasta i na dodatek dostępne bez ograniczeń czasowych.

W tej zielonej, przeszklonej witrynie każdy spragniony nowych wrażeń literackich czytelnik może o dowolnej porze dnia i nocy „uwolnić książkę”, czyli zostawić niepotrzebną już lekturę, lub wręcz przeciwnie – wybrać sobie za darmo coś do czytania. Podczas inauguracji 27 września do Książniczki trafiło kilkadziesiąt tomów, głównie dla dzieci. Choć Zielona Dama nie pęka jeszcze w szwach, a jej półki nie uginają się pod ciężarem opasłych tomisk, trzymamy kciuki za jej czytelniczo-społeczną karierę. Być może właśnie ta publikacja nakłoni czytelników, by podzielili się swoimi zbiorami i wzbogacili bookcrossingową wymianę. I oczywiście regularnie z Książniczki korzystali. Tak, jak to się już dzieje w innych miastach. Wymyślony przez Amerykanów 17 lat temu bookcrossing staje się w Polsce coraz bardziej popularny. Ta niekonwencjonalna forma promocji czytelnictwa opiera się na prostej zasadzie: przeczytaj i podaj dalej. Bookcrossing to więc nic innego jak zostawianie przeczytanych już książek w miejscach publicznych po to, by kolejna zainteresowana osoba mogła je przeczytać i ponownie puścić w obieg. To biblioteka bez opłat i kart członkowskich. Zielona witryna z książkami jest inicjatywą Stowarzyszenia Impakt, które przy ulicy Leśnej 7 ma swoją siedzibę. Prezes organizacji Piotr Pisiewicz GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

zapowiada, że plakaty informujące o Książniczce trafią do bibliotek, by rozpropagować akcję. Impakt powstał jesienią 2017 roku. – Tworzymy kreatywną przestrzeń dla dzieci i młodzieży oraz tych, którzy są młodzi duchem. Realizowaliśmy m.in. program Mania Działania w Miedzianej Górze. Tak naprawdę każdy, kto ma jakiś pomysł, może do nas przyjść i zacząć go realizować – zachęca Piotr Pisiewicz. To nie pierwsza zmiana Impaktu w tym miejscu. Suche drzewo stojące na skwerze przy Leśnej, tuż obok Książniczki, od jakiegoś czasu regularnie jest zdobione. Wisiały na nim już śnieżynki i bałwanki, serca, podpisane papierowe liście. Dekoracje wykonują dzieci ze świetlic, osiedlowych klubów i przedszkoli, a także podopieczni dziecięcego oddziału onkologicznego, z którymi współpracują członkowie stowarzyszenia. Wiosną tego roku w Fabryce Piasku na Skwerze Szarych Szeregów, z jego inicjatywy i przy wsparciu Urzędu Marszałkowskiego, otworzono także szafę po brzegi wypełnioną kolorową kredą. Kredowisko, czyli całkowicie otwarta przestrzeń kreatywna, ma sprzyjać artystycznej twórczości małych i dużych. Zapasy uzupełniano regularnie przez całe lato, a kolejne dzieła na asfalcie kielczanie podziwiali podczas swoich spacerów. Bo twórcy Impaktu chcą mieć wpływ na swoje otoczenie i przyszłość. Wierzymy, że nie ma inicjatywy niewykonalnej i że każda wielka podróż zaczyna się od jednego małego kroku. Pomagamy krok ten postawić – piszą na swoim fanpage’u. ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

81

Zobacz, jak widzisz Nawet gdy wydaje nam się, że nic nam nie dolega, wzrok powinniśmy badać raz do roku. – Bo często nawet nie zdajemy sobie sprawy, że dzięki niewielkiej korekcji możemy widzieć lepiej – tłumaczy optometrysta Piotr Przywecki. Jak często powinno się wykonywać badanie wzroku? mgr Piotr Przywecki: Nawet jeśli nie mieliśmy wcześniej zdiagnozowanych żadnych problemów, to raz na rok, dwa lata powinniśmy sprawdzić wzrok. Często nie zauważamy, że widzimy gorzej, bo to proces rozciągnięty w czasie. A zaczynamy myśleć o wizycie u optometrysty czy okulisty, dopiero kiedy staje się to naprawdę uciążliwe. Jakiego rodzaju są to dolegliwości? Gdy zaczynamy czuć, że zmienia się ostrość naszego widzenia, to wiadomo, że coś niedobrego zaczęło się z naszym wzrokiem dziać. Jednak jest jeszcze całe mnóstwo mniej oczywistych sygnałów. Jednym z nich jest nieostre widzenie w ciemności, na co często skarżą się kierowcy, podobnie jak na to, że oślepiają ich reflektory innych samochodów. Deficyt światła wyciąga wszystkie niedoskonałości układu wzrokowego. Możemy także czuć znużenie czy zmęczenie podczas czytania czy pracy przy komputerze i to niezależnie od wieku. U młodych ludzi często jest to powiązane z astygmatyzmem (zniekształceniem widzenia na skutek niesymetryczności rogówki oka – red.). Wada wzroku może się pojawić w każdym wieku? Niewielkie nawet przez wiele lat mogą być niedostrzegalne. Widzimy mniej precyzyjnie, ale wciąż jesteśmy w stanie funkcjonować bez okularów. A co się stanie, jeśli tej niewielkiej wady nie skorygujemy? Po latach możemy zacząć odczuwać dyskomfort, mogą się pojawić pewne dolegliwości, w tym właśnie znużenie przy czytaniu, bóle głowy, które w skrajnym przypadku mogą prowadzić do nudności, wymiotów, nieostrości widzenia lub podwójnego obrazu przy zaburzeniach widzenia obuocznego. A jak rozpoznać wadę wzroku u dzieci? Możemy zauważyć, że w zabawie dziecko bardziej wykorzystuje jedną stronę ciała. Objawem może też być mrużenie oczu, przybliżanie różnego rodzaju przedmiotów, przechylanie głowy w kierunku oglą-

danej rzeczy. Również niechęć do czytania może oznaczać, że dziecko odczuwa pewien dyskomfort, na przykład ma problem z utrzymaniem pojedynczego widzenia. Nie rodzimy się z umiejętnością widzenia, układ wzrokowy kształtuje się do siódmego roku życia. Jeżeli w tym czasie nie skorygujemy trudnych wad, to potem nie mamy już na to szans. Wszelkiego rodzaju niedowidzenia czy wysoka nadwzroczność w dorosłym życiu mogą być wynikiem niedopilnowania pewnych spraw w dzieciństwie. Dlatego też wzrok dziecka warto badać regularnie. Jak wygląda badanie? Przede wszystkim jest całkowicie bezinwazyjne. Średnio trwa 45 min, każdy pacjent jest inny i jest to sprawa indywidualna. Sprawdzamy ostrość

wzroku bez żadnej korekcji, następnie robimy badanie wstępne wspomagane komputerowym badaniem wzroku. Badamy refrakcję, czyli wadę wzroku, sprawdzamy widzenie obuoczne. Mając wyznaczoną wartość wady zapisujemy receptę, na podstawie której przygotowujemy okulary. Właściwie skorygowany wzrok to zupełnie inna jakość życia. Mam pacjentów, którym nic nie dolega, ale przychodzą z pytaniem, czy mogą widzieć lepiej. Są i tacy, którzy – czego nie mogę zrozumieć – myślą, że założenie okularów pogorszy widzenie. To niemożliwe. Na sukces dobrego widzenia mają wpływ trzy czynniki: prawidłowo przeprowadzone badanie, odpowiednio dobrane, także jakościowo, soczewki oraz właściwe ich zamontowanie w oprawach. Dziękujemy za rozmowę.

Optomet Kielce, Centrum Relax, ul. Klonowa 55, tel. (41) 330 38 78 Starachowice, ul. Kilińskiego 4, tel. (41) 275 52 00 Starachowice, ul. Miodowa 10, tel. (41) 273 33 53 Radom, Street Mall Vis à Vis, ul. Chrobrego 2, tel. (48) 307 07 30 www.optomet.pl


Nożem i widelcem 82

Hej, wesele! tekst i zdjęcia Marta Herbergier

We wsi nastała radość, Maryś wychodzi za mąż. Będzie zabawa do białego rana, wyśmienite jadło i przyśpiewki, a na sam koniec przenosiny. Świętokrzyskie wesele czas zacząć!

Zanim jednak wesele się rozpocznie, konieczne jest dopełnienie całego ceremoniału – począwszy od swatów, czyli zdobycia informacji, co o absztyfikancie myślą panna i jej rodzice, poprzez zapowiedzi (pamiętajcie, że pierwszych nie można słuchać, bo przynosi to pecha), a skończywszy na wybraniu starościny i starosty wesela. Teraz czeka nas tylko przygotowanie imprezy, na którą niegdyś przybywała cała wieś. – Na weselu możemy znaleźć wszystko, co najpiękniejsze w naszej tradycji: stroje, zwyczaj, muzykę, gwarę i taniec. No i nie ma wesela bez poczęstunku – mówi Grażyna Grudziecka kierownik zespołu ludowego Jaworzanki, wystawiającego widowisko obrzędowe „Wesele Świętokrzyskie”. – Pomysł przedstawienia narodził się kilka lat temu, kiedy wraz ze stowarzyszeniem „Razem dla wszystkich” postanowiliśmy przybliżyć mieszkańcom tradycję obrzędu weselnego w naszym regionie. Ogromny sukces doprowadził do powstania drugiej części spektaklu „Ocepiny”. Warto podkreślić, że zwyczaje weselne były i do dziś są podobne w całej Polsce. Drobne różnice, które występują nawet pomiędzy sąsiadującymi wsiami, polegają m.in. na innej intonacji czy tekście przyśpiewek oraz zmianach w poszczególnych elementach obrzędu – wyjaśnia. Tradycyjne świętokrzyskie wesele trwało nawet kilka dni. Poprzedzał je wieczór kawalerski i panieński (choć ta nazwa jest raczej współczesGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

na). W dniu ślubu, przed wyjazdem do kościoła pan młody z rodzicami i drużbami przyjeżdżali do domu panny młodej, po drodze mijając wiele „bramek”. W domu panny odbywało się błogosławieństwo rodziców, a potem jej pożegnanie z całą rodziną. Orszak weselny ruszał do kościoła, gdzie odbywały się zaślubiny, którym towarzyszyło mnóstwo przesądów i zwyczajów. Jednym z nich było obsypywanie wychodzących z kościoła młodych zbożem, monetami lub cukierkami. Wyzbieranie wszystkich pieniędzy gwarantowało młodym dostatek. Po przyjeździe do domu, młodych witali rodzice albo starosta i starościna – chlebem i solą, jak każe obyczaj, a także wódką. Kieliszek para tłukła – oczywiście na szczęście. Potem świeżo upieczony małżonek przenosił żonę przez próg i wesele można było rozpocząć. Niewiele mamy informacji, co spożywano podczas weselnej biesiady. – W dużej mierze zależało to od zasobności rodzinnego portfela. Na stołach dominowała tradycyjna kuchnia, potrawy regionalne, pojawiało się niedostępne na co dzień mięso, z ciast pieczono kołacze – wyjaśnia Grażyna Grudziecka. – Jedną z tradycyjnych potraw naszego regionu są prazoki, inaczej nazywane prożuchami, prażakami, prażuchami lub porką. Także one mogły znaleźć się na weselnym stole, obok kwaśnicy czy rosołu z młodych kogutków. To gotowane ziemniaki zasypywane mąką pszenną. Potrawa prosta, smaczna, ale także tania i niezwykle sycąca. Niektórzy zamiast mąki pszennej używają mąki gryczanej czy kaszy jęczmiennej. Prazoki są


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Święta z nutą egzotyki

podawane jako potrawa postna z mlekiem lub śmietaną i cukrem, ale także tłusto kraszona skwarkami i boczkiem. Aby nadać smaku potrawie, ziemniaki można gotować z grzybami lub ziołami – dodaje. W czasie weselnej uczty tańczono, bawiono się i wręczano prezenty. Późnym wieczorem odbywały się oczepiny, czyli symboliczne przejście panny młodej ze stanu panieńskiego w zamężny. Wesele kończyły przenosiny polegające na przeprowadzeniu młodej żony (wraz z wianem, a jakże) do domu męża, gdzie teściowie witali ją chlebem, solą i cukrem. ■

Idealne święta Bożego Narodzenia powinny pachnieć choinką i kusić czystym, skrzypiącym pod butami śniegiem. Powinny też smakować. Dla wielu już nie tylko tradycyjnym barszczem, karpiem, śledzikiem czy pierogami, ale potrawami z innych zakątków świata. Wspaniałych wędlin, serów, aromatycznych win i ekskluzywnych przekąsek można poszukać w „Wehikule Smaku”.

Przepis na prazoki

Składniki: • • • •

1 kg obranych ziemniaków 15 dag mąki pszennej sól woda

Ziemniaki zalać wodą, posolić i gotować około 15 minut. Następnie wsypać mąkę i gotować na wolnym ogniu do czasu, aż ziemniaki będą miękkie. Odcedzić wodę, która nie wchłonęła mąki (warto ją zatrzymać, jeśli okaże się, że potrawa jest zbyt gęsta). Ziemniaki ubijać na gładką masę. Jeśli prazoki są zbyt suche, należy dodać do nich nieco wody i ubijać aż do uzyskania jednolitej masy. Łyżkę maczać w tłuszczu i formować nią porcje prazoków. Gotowe polewać, według uznania, boczkiem z cebulą, śmietaną lub posypać cukrem.

Artykuł partnerski

Przygotowanie:

Setki produktów najwyższej jakości, ogromny wybór słodyczy, ponad 200 gatunków win i prawie 100 gatunków sera, kilkadziesiąt rodzajów wędlin z Włoch czy Hiszpanii – w tak bogatej i różnorodnej ofercie każdy klient znajdzie coś wyjątkowego. Warto spróbować prawdziwego salami, czy wędlin z węgierskiej magnalicy, górskich szynek, czarnego koziego sera z Holandii „barwionego“ węglem drzewnym i cytryną, pasztetu foie gras czy oryginalnego rosyjskiego kawioru. Kuszą oryginalne makarony, m.in. barwione atramentem z kałamarnicy, gęste, aromatyczne sosy, niespotykane przyprawy, konfitury i przetwory warzywne, najlepsze i aromatyzowane oliwy, gatunki kaw i herbat z całego świata oraz te mocne i słabsze alkohole. Te wyjątkowe w mieście delikatesy o niepowtarzalnym klimacie to doskonałe miejsce na przedświąteczną podróż i kulinarne odkrycia, które naszemu bożonarodzeniowemu menu dodadzą wyjątkowości, oryginalności, a przede wszystkim niezapomnianego smaku. Spacerując między półkami, bez przeszkód wyszukamy wyjątkowe, pyszne produkty, których próżno szukać w innych sklepach. Można zaserwować je naszym gościom lub podarować w gwiazdkowym prezencie. Niezdecydowanym i zagubionym w bogactwie oferty, z przyjemnością pomogą doświadczeni sprzedawcy. Więc… pora na zakupy. „Wehikuł smaku” czeka!

Delikatesy „Wehikuł Smaku” Kielce, ul. Starowapiennikowa 39D tel. 733 930 830 facebook.com/delikatesywehikulsmaku

83


Turystyka 84

W poszukiwaniu Muru Berlińskiego tekst i zdjęcia Andrzej Kłopotowski

Co zobaczyć w Berlinie? Próżno tu szukać tradycyjnych atrakcji, oferowanych przez klimatyczne miasteczka z odpicowaną starówką, brukowanymi uliczkami i rezydencją należącą do mniejszego czy większego rodu magnackiego. W Berlinie nie znajdziemy też ani powalającej katedry ani rynku z prawdziwego zdarzenia. A mimo to przyjeżdżają tu tysiące turystów. I szukają tego, czego już za bardzo nie ma... muru berlińskiego.

GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

85 Inspiruje

Wszystko zaczęło się po wojnie, kiedy Berlin podzielono na cztery sektory: radziecki, amerykański, brytyjski i francuski. Pierwszy dał początek czemuś, co później przez lata nazywano Berlinem Wschodnim. Trzy kolejne – Berlinowi Zachodniemu. Miasto nad Szprewą stało się areną zimnej wojny między Wschodem a Zachodem Europy. Jednym z jej symboli stał się mur berliński. I wykorzystywano go wszędzie. Trafił do filmów, utworów muzycznych, książek, komiksów. Wspomnę tylko kilka tytułów. Filmy: „Niebo nad Berlinem” Wima Wendersa, „Królik po berlińsku” Bartosza Konopki czy bardziej nam współczesne „Good Bye Lenin” Wolfganga Beckera. Książki: „My, dzieci z dworca ZOO” Christiane F., „Aleja Słoneczna” Thomasa Brussiga czy zbiór „1989. Dziesięć opowiadań o burzeniu murów” pod redakcją Michaela Reynoldsa. Komiksy: „Berlin” Marvano albo „Kinderland” Mavila. O Berlinie śpiewał zespół U2 na swej płycie „Achtung Baby”. O murze – w zawoalowany sposób – opowiada tekst kultowego kawałka „Arahja” zespołu Kult. I jeszcze długo można by było wyliczać.

Dzieli

Mur oddzielający Zachód od Wschodu zaczęto tworzyć 13 sierpnia 1961 r. Na liniach metra pojawiły się stacje widma, na których przestały zatrzymywać się pociągi. Później zaczęto stawiać coraz to bardziej rozbudowane konstrukcje. Trochę statystyk. Posłużę się danymi ze wspomnianej książki „1989. Dziesięć opowiadań o burzeniu murów”. Długość: 112 km. Wysokość: 3,6 m. REKLAMA

Długość wzmocnionego ogrodzenia i drutu kolczastego: 127,5 km. Wysokość ogrodzenia: 2,9 m. Długość fosy przeciwpancernej: 105,5 km. Wieże obserwacyjne: 302 sztuki. Korytarze strzeżone przez psy: 259 sztuk. Uciekinierzy ze Wschodu na Zachód w latach 1945-61, a więc przed zbudowaniem muru: 6,6 mln, co daje 225 tys. osób rocznie. I po jego powstaniu – 616 751 osób. Zabici podczas próby przekroczenia muru berlińskiego – 136. Osoby aresztowane podczas próby przekroczenia muru – liczba trudna do sprecyzowania, ale z pewnością wiele tysięcy. Przerażające… Upadek muru nastąpił po 28 latach. 9 listopada 1989 r. przez granice na Zachód „wylały” się enerdowskie trabanty. Zjednoczenia Niemiec nic już nie mogło zatrzymać...

Nie istnieje

Mur nie był tylko murem. Był to cały zestaw konstrukcji, uniemożliwiających przedostanie się z jednej strony na drugą. Gdzie dziś go szukać? Na szczęście w Berlinie jest jeszcze trochę miejsc, gdzie można poczuć się jak w podzielonym mieście. Ślad muru znaczy dziś wąski pasek kostki z napisem „Berliner Mauer 1961-1989”. w nawierzchni ulic, chodników, placów. Przecina trawniki, sięga kamienic. Czasami na jego drodze stają zupełnie nowe budynki. Trzeba je obejść, czasami skręcić w przecznicę, poszukać w zaułku ciągu dalszego... Dla większości turystów to pierwszy kontakt z murem. W tej formie znajdziemy go np. w rejonie bramy Brandenburskiej czy na placu Poczdam-


Turystyka 86

skim. Zwiedzający przystają przy nim, by wykonać pamiątkowe zdjęcie. Gdzieniegdzie na trasie muru ustawiono jego pojedyncze fragmenty, jak na Leipziger Platz. Czasami – jak na placu Poczdamskim – można obejrzeć zawieszone na nim archiwalne fotografie, pokazujące jak miejsce to wyglądało przed upadkiem granicy. Mur jest atrakcją, na którą uwagę zwracają turyści. Berlińczycy dziś nawet nie zauważają, że właśnie przechodzą ze Wschodu na Zachód. Czy też w drugą stronę. Bez problemów, bez narażenia życia...

Opowiada

Dawne przejście graniczne Checkpoint Charlie na Friedrichstraβe otaczają dziś nowoczesne wieżowce. A to tędy wiodła droga z sektora amerykańskiego do radzieckiego, jedno z najbardziej rozpoznawanych przejść granicznych pomiędzy Wschodnim a Zachodnim Berlinem. Pośrodku ulicy – jak dawniej – stoi budka strażnicza. Nikt jednak nie prosi tu o paszporty. Pełniących tu kiedyś służbę żołnierzy przypominają umieszczone na słupie zdjęcia. Po jednej stronie widnieje ten w mundurze amerykańskim, po drugiej – czerwonoarmista. Stojąca obok tablica informuje, że opuszczamy sektor amerykański... Więcej o murze można dowiedzieć się w pobliskim muzeum Haus am Checkpoint Charlie, a przede wszystkim poznać historię ludzi, którzy podjęli próby ucieczki na Zachód. W muzeum znajdują się prawdziwe eksponaty: urządzenia, które umożliwiły mieszkańcom NRD przedostanie się na stronę RFN. A metody były naprawdę zaskakujące: w samochodach budowano specjalne skrytki, przefrunięto przez granicę balonem, przygotowano podkop. Wirtualnie mur zobaczyć można tuż za rogiem, w walcu, gdzie prezentowane są panoramy z podzielonego miasta. Fragment muru stoi kawałek dalej, przy Niederkirchnerstraβe. W naturalny sposób ulega powolnej destrukcji, odsłaniając pręty zbrojeniowe, krusząc się kawałeczek po kawałeczku.

Przywołuje

Inny fragment muru ostał się przy Bernauer Straβe. Już stacja kolejki miejskiej Nordbahnhof wprowadza turystę w klimat podzielonego miasta. Zamknięte okienko kasowe, archiwalne fotografie, „przykurzone” płytki na ścianach i napisy sprzed kilku dekad sprawiają wrażenie, jakbyśmy trafili na stację duchów (jak nazywany był dworzec północny). Idąc wzdłuż ulicy, natkniemy się na oryginalne fragmenty – betonowe kawałki; symboliczne, wbite w ziemię stalowe pręty, pomiędzy którymi możGRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

na spoglądać ze Wschodu na Zachód czy przechodzić z jednej strony na drugą. Ale to nie wszystko. Mamy tu także, niczym w ruinach rzymskich, tzw. okna archeologiczne, w których pokazano to, co znajdowało się pod fundamentami muru: podstawy lamp, kawałki betonowych rurek, którymi prowadzono przewody, a także relikty stojących tu niegdyś kamienic. Na ślepych szczytach okolicznych budynków powiększono archiwalne zdjęcia, np. uciekających na Zachód. O stojącym tu kościele kiedyś przypomina nowa kaplica. O tym, jak wyglądał system muru, można przekonać się, spoglądając z tarasu widokowego Centrum Dokumentacyjnego. Robi piorunujące wrażenie.

Przyciąga

A na koniec proponuję odwiedziny w East Side Gallery. W 1990 r. liczący 1300 metrów odcinek muru wzdłuż Mühlenstraβe pokryła malowidłami grupa 118 artystów, zaproszona do Berlina z całego świata. Oczywiście przez lata były one przemalowywane i zamalowywane. Część tych malowideł zrekonstruowano, choć nie wszystkie dokładnie w tych miejscach, w których powstały. To tu „uchwycono” Ericha Honeckera całującego się z Leonidem Breżniewem. Tu przez mur przebija się ford karton, czyli popularny, wyposażony w silnik dwusuwowy trabant, jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli NRD. Tu sportretowano uciekinierów, obok gołąbki pokoju. Trochę to dziś kiczowate, ale setkom turystów fotografujących się w tym miejscu, zupełnie to nie przeszkadza. Z turystycznych pamiątek z wycieczki śladami muru berlińskiego szczególnie polecam dwie. Pierwsza to reprint planu Berlina Wschodniego, na którym część zachodnia jest… wielką, białą plamą (przyznaję, mam to szczęście być posiadaczem oryginału, z którego korzystał kiedyś mój ojciec, gdy bywał w Berlinie Wschodnim). Druga pamiątka to oczywiście kawałek muru. Podobno oryginalny. Przynajmniej tak o nim mówią sprzedawcy. Ale w to akurat nie chce mi się wierzyć…■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

87

Śniadanie na nowo

A gdyby tak wstać rano (lub trochę później) i zamiast grzać mleko, nastawiać kawę w ekspresie, szykować kanapki, ubrać się i wyjść na śniadanie? Gdy znuży cię zawartość Twojej lodówki, poranne jogurty, płatki czy bułki, pora wyruszyć w miasto. Przy pl. Artystów znajdziesz miejsce, gdzie Twoje marzenia o wyjątkowym początku dnia spełnią się w okamgnieniu. To Plac Cafe, idealna przestrzeń do spotkań, śniadań, obiadów, degustacji i rozmów. Tutaj, nie ruszając się z miejsca, spróbujesz śniadań z różnych zakątków świata, czasami bardzo egzotycznych i odległych, a także wegetariańskich. Na wielbicieli orientalnej kuchni czeka szakszuka, czyli tunezyjski wielki bałagan. Jajka smażone w gęstym

warzywno-czosnkowym sosie (dostępnym w wersji czerwonej – na pomidorach i papryce oraz zielonej – na szpinaku i argentyńskim sosie chimichurri) to doskonała odmiana dla naszej jajecznicy. Ci, którzy wolą śniadanie na zimno, powinni koniecznie spróbować bliskowschodniego humusu, pasty ze zmiażdżonej gotowanej ciecierzycy, wzbogaconej czarnuszką, grillowanymi warzywami i podawanej ze świeżym pieczywem. Swoje smaki znajdą także wielbiciele śniadań kontynentalnych czy amerykańskich. Angielskie jajka, z bekonem, białą kiełbaską i fasolą w sosie pomidorowym dostarczą energii na długi dzień. Pochodzące z Francji ciekawe połączenie chałki z be-

konem i syropem klonowym zadowoli tych, którzy uwielbiają smakowe i słodkie eksperymenty. Można spróbować także amerykańskich naleśników z syropem klonowym lub wypić aksamitne, pełne witamin i owocowo-warzywnego smaku smoothie, dostępne w trzech wersjach smakowych. W menu znajdują się także przepyszne bajgle: z pastą jajeczną lub rostbefem i karmelizowaną cebulką. Nie brakuje śniadaniowych evergreenów: francuskich croissantów na słodko i słono, ciepłych kanapek wzbogaconych sałatką, oraz specjalności kawiarni, PLAC-ka, czyli minipizzy z najróżniejszymi dodatkami. Plac Cafe dba także o wielbicieli tradycyjnych śniadań. Miejscowa granola, czyli podpieczone płatki, ziarna i orzeszki podawana jest z owocami i cytrynowym twarogiem, a omlet – pieczony w piecu. Nie ma śniadania bez napojów, a że ponury i zimny czas przed nami, warto sięgnąć po specjalnie przygotowane napary – rozgrzewające herbaty: korzenną z pomarańczą i imbirem lub wzbogaconą rozmarynem, malinami i grejpfrutem. Plac Cafe słynie z pysznych kaw, a także przygotowanych na spienionym mleku, nie kawowych, lecz kolorowych – różowej, złotej i zielonej – latte. Co ważne, na śniadanie do kawiarni nie musisz się spieszyć, bo poranne posiłki są dostępne przez cały dzień. Jedząc śniadania poza domem, możemy nie tylko spróbować nowych potraw, przygotowanych specjalnie dla nas ze zdrowych i prostych składników. Warto także spędzić ten czas w gronie naszych znajomych, przyjaciół, rodziny lub… połączyć śniadanie z biznesowym spotkaniem, smacznie i owocnie zaczynając kolejny dzień pracy. Możemy także poczytać codzienną prasę, książkę, lub po prostu zatrzymać się na chwilę, celebrując poranek i gromadząc energię na pełen wyzwań dzień. Śniadanie w kawiarni z pewnością stanie się miłą odskocznią od codziennej porannej rutyny. Oby ta nowa wersja poranka stała się naszym zwyczajem, a Plac Cafe jego najważniejszym elementem.

Plac Cafe | Bistro Kielce, ul. Sienkiewicza 29 tel. (41) 343 23 24 facebook.com/pg/plac.kielce


Artykuł partnerski

88

Żyj lepiej, rób lepiej Rozmawiała Marta Detka

rekomendujemy klientom pełnowartościowe i nieprzetworzone produkty. Równie ważny jest jednak odpoczynek, odpowiednia ilość snu i regeneracja między treningami. A co jeśli na trening nie mamy czasu? To trochę jak w ekonomii: żeby zarobić trzeba zainwestować. Jeśli nie znajdziemy czasu dzisiaj, w przyszłości będziemy mieć go znacznie mniej – szybciej będziemy chorzy, nie w pełni sił. Zajęcia trwają godzinę, to jest tylko 4 proc. doby. Klub mieści się w centrum, ma parking, da się do nas dojechać z każdego miejsca w Kielcach w maksymalnie 15 minut.

Kilka ton ciężarów i metry stalowych rurek – na pierwszy rzut oka współczesny fitnessowy standard. Lepszy klub to jednak nie tylko zwykła siłownia. Tu pod okiem trenerów zadbamy o naszą kondycję, poprawimy samopoczucie i poznamy tych, dla których zdrowie jest największą wartością. O wyjątkowości miejsca opowiedział nam jego właściciel Michał Tokarski. Dlaczego „lepiej to zrób”? To hasło promujące działalność klubu. Chodzi o to, żeby się ruszyć, podjąć aktywność. Nawiązujemy tu też do naszej nazwy. Lepszy Klub to miejsce, w którym pokazujemy ludziom, że ich życie może być lepsze, że nie są skazani na ból pleców, przemęczenie czy otyłość. Pomagacie na te wszystkie przypadłości? Zajmujemy się ogólnym przygotowaniem fizycznym, pracujemy nad fundamentami – podstawą, która pozwala na realizację dalszych celów. Bardzo różnych: z dziećmi budujemy sprawność ogólną, uczymy ich dobrych nawyków żywieniowych, ale przede wszystkim dobrze się bawimy. Z dorosłymi jest podobnie, chociaż w tej grupie najczęściej skupiamy się na korygowaniu wad postawy i dysproporcji, które pojawiają się u osób pozbawionych aktywności fizycznej, bądź związanych z jedną dyscypliną. Czy takie treningi są dla wszystkich, także dla początkujących? Lubię pracować ze zmotywowanymi osobami, ale intensywność treningu nie zależy od ambicji instruktora, tylko od możliwości ćwiczącego. Zadania, które realizujemy podczas treningu, to narzędzia pozwalające osiągnąć zamierzony indywidualnie efekt. Czy da się to zrobić w warunkach treningu grupowego? Nasze „klasy” to wciąż trening prawie indywidualny. GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

Na sali jest maksymalnie 10 osób. To stwarza idealne warunki do ćwiczeń. Uczymy się ruchu. A jeśli ktoś nie lubi wysiłku? Treningi zaprogramowane są w taki sposób, że nikt nie pracuje ponad swoje siły, ale oczywiście, trzeba się zmęczyć. Myślę, że nie ma co się zastanawiać, bo regularny trening jest narzędziem pozwalającym radzić sobie z realnymi zagrożeniami, jakie niesie cywilizacja. Brak aktywności fizycznej sprzyja m.in. nadciśnieniu, cukrzycy, otyłości, wysokiemu poziomowi cholesterolu. Te czynniki zajmują czołowe miejsca na liście przyczyn zgonów według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Alarmujące dane. Tak, dlatego w klubie nie tylko trenujemy, ale także uczymy dobrych nawyków dotyczących aktywnego wypoczynku i zasad komponowania jadłospisu. Podkreślamy również, że bycie zdrowym i sprawnym nie ogranicza się do godziny spędzonej na siłowni czy podczas biegu w parku. Pokazujemy jak żyć lepiej i dłużej. W przypadku dorosłych zbudowanie dobrych nawyków żywieniowych też jest dużo trudniejsze niż u dzieci, dlatego ciągle o tym rozmawiamy. Czyli dieta to podstawa? Absolutnie tak – mówimy o podróży, w którą trudno się wybrać bez „odpowiedniego paliwa”, dlatego

W czym jeszcze Wasz klub jest lepszy? Nie ma u nas umów ani celów sprzedażowych. Zajęcia odbywają się pod okiem wykwalifikowanego trenera. Mamy profesjonalny sprzęt i atmosferę, której nie znajdziecie w żadnym innym miejscu. Nasi klubowicze są silni, zdrowi i zadowoleni z nowego, lepszego życia. Stworzyliśmy miejsce, w którym poza infrastrukturą niezbędną do realizacji zróżnicowanych planów treningowych budujemy społeczność, której przyświeca wspólny cel – rozwój kultury fizycznej.

Lepszy Klub Kielce, ul. Dąbrowska 27 www.lepszyklub.com


Felieton

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Elegia o podpieraniu ściany Paweł Jańczyk

M

am 38 lat, staram się być na czasie z nowinkami technologicznymi i tym, co dzieje się w Internecie. 10 lat temu urodziły się moje córki i także dlatego mocno przyglądam się nowościom, próbując zdemaskować ewentualne zagrożenia. Muszę jednak przyznać, że o wielu rzeczach nie wiem, bo technologie wciąż dają nam nowe możliwości. W przypadku wielu z nich zastanawiam się, czy rzeczywiście są lepsze niż to, z czym mieliśmy do czynienia kiedyś? Pierwszy przykład z brzegu – nawiązywanie nowych znajomości. Jak kiedyś poznawaliśmy dziewczynę, chłopaka, przyszłą żonę czy męża? Sposobów było mnóstwo, jednak nie mogło się to odbyć bez bezpośredniego kontaktu, chociażby wzrokowego. Na szkolnych dyskotekach czy innych potańcówkach faceci podpierali ściany, czekając na wolniejszą piosenkę i tym samym okazję do bliższego poznania wybranki. Krótka rozmowa najczęściej wystarczyła, by stwierdzić, czy coś z tego będzie. A teraz? W dobie niebieskich od

światła ekranów twarzy, wiecznego niewylogowania się i gigabajtów bzdurnych danych, przeglądanych każdego dnia na wszelkiego rodzaju urządzeniach, ktoś wpadł na inny pomysł. Niedawno usłyszałem od znajomego, że obecną partnerkę poznał na portalu randkowym. Zdębiałem. Jak to w Internecie? Byłem przekonany, że z takich portali korzystają osoby zdesperowane, szukające raczej jednorazowej przygody, a nie stałego związku. Zainteresował mnie mechanizm działania i powód ich popularności. I tak zostałem testowym użytkownikiem jednego z nich. No i się zaczęło… Od razu uprzedzam, że już mnie tam nie ma! Całość wygląda jak… giełda ludzi. Zainteresowanie daną osobą wyraża się, przesuwając obrazek na ekranie w lewo (jeśli nie jesteśmy zainteresowani) bądź w prawo (gdy jesteśmy). Zasad tych na początku nie zrozumiałem i mimo że nie chciałem nawiązywać kontaktów, to… kilka osób skierowałem w prawo. Na efekty długo czekać nie musiałem. Dostałem na przykład propozycję, i to już

w drugim zdaniu, wspólnej nocy za… pieniądze. I to mi ktoś chciał zapłacić! Nie, nie dowartościowało mnie to wcale. Efekt był odwrotny… Bardziej zaskoczyło mnie jednak coś innego: skala. Z takich portali korzysta gros ludzi młodych, ładnych, przystojnych, zgrabnych i dobrze zbudowanych, ale też starszych i trochę mniej urodziwych. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego uciekamy do wirtualnego świata? Dlaczego portale randkowe stają się remedium na samotność? Odpowiedź jest prosta. Brak czasu. Gonimy do pracy, po pracy, dorabiamy w weekendy, obracamy się ciągle w tym samym towarzystwie i brakuje nam chwili dla siebie. Kiedy i gdzie mamy więc poznać bliską osobę? Ano właśnie w biegu, przerzucając w telefonie kolejne zdjęcia w lewo lub prawo. Tak zbudowany jest świat. I czy nam się to podoba czy nie, to Tinder, Badoo lub inne aplikacje będą wypierały tradycyjne możliwości poznania drugiej osoby. Czy to oznacza, że już nie trzeba stać pod ścianą? Prawdopodobnie tak. Szkoda… ■

89


Felieton 90

Leć i klaszcz Jakub Porada

C

zęsto latam prywatnie i z kamerą, przygotowując kolejne podróżnicze programy. Równie często widzę niechęć jednych do praktykowanego przez innych zwyczaju w trakcie lądowania samolotu. Regularnie też obserwuję zimną wojnę, pomiędzy tymi, którzy, cytując Norwida, klaskaniem mając obrzękłe prawice, starają się na pokładzie wzniecić burzę oklasków, a tymi, co demonstracyjnie wodzą wzrokiem po gawiedzi z widoczną na twarzy pogardą, pomieszaną z politowaniem. W tym spojrzeniu można wyczytać komentarz: „Wstyd mi za was, Cebulaki!” Czemu wstyd? Bo rzekomo klaskanie pokazuje, że nie dorośliśmy do podniebnych podróży i traktujemy samolot jak stado dzikusów, widzących pierwszy raz w życiu magiczny wehikuł. Poza tym, zgodnie z koronnym argumentem przeciwników obrzędu, niby dlaczego ma się doceniać pilota za wykonaną pracę, za którą dostaje wynagrodzenie? Może dlatego, oponują zwolennicy, że nagradza się dyrygenta, aktora, czy piłkarza, a ci także nie pracują za darmo. Przeciwnicy są jednak nieugięci i trwają w swej GRU DZ I E Ń 2 0 1 8 / S T YCZE Ń 2019

fotelowej nieruchomości i pragnieniu bycia niewidzialnymi. I tu jest pies, a raczej samolot, pogrzebany. Jak wiadomo, nie ma nic gorszego, niż niewyróżnianie się z tłumu, w czasach, w których każdy chce się wyróżnić. Zewsząd bombardują nas mantry mówiące o tym, że jesteśmy wyjątkowi. Moja koleżanka Agnieszka Cegielska opowiadała mi, że podobno w Japonii w czasie deszczu policjanci rozdają przechodniom parasolki. Co prawda, będąc w tym kraju na kontrakcie jako modelka, nie spotkała się z taką sytuacją. Jednak przyznała, że nawet jeśli to plotka, to urocza. Idąc za ciosem, wyobraźmy sobie, że Japończyk czyta przewodnik po Polsce. I zwraca uwagę na fragment mówiący, że nad Wisłą popularne jest klaskanie, gdy samolot, lądując, dotyka kołami ziemi. Mówi więc do kolegi: „Słuchaj Toshiro, jakie to niespotykane zachowanie”. I pali się do tego, żeby zobaczyć je na własne oczy. Dlaczego tak się dzieje? Bo przyciągają i fascynują nas nie tyle podobieństwa, co różnice. Chętnie chłoniemy regionalne smaki. Obcokrajowcy

zajadają się żurkiem i bigosem, na który raczej nie zaprosilibyśmy dziewczyny na randkę. Wiele utalentowanych wokalistek nie zrobiło kariery na Zachodzie, stawiając na kopiowanie obcych trendów. A zespoły pieśni i tańca Mazowsze czy Śląsk świat oklaskuje na stojąco, bo oferują nieznany miejscowym folklor. Siła leży nie w naśladownictwie, a przewodnictwie. Niewinny lotniczy nawyk daje możliwość zaakcentowania odrębności. Zastanów się szczerze, czy to obciach klaskać w samolocie? Obciachem jest publiczne pijaństwo, chamskie zachowanie, nieznajomość języków czy braki w uzębieniu. A klaskanie? Dla mnie to miły akcent lotu, który nikomu nie wadzi i nikogo nie jest w stanie wprowadzić w zły humor. Życzę ci zatem nie tylko samych wspaniałych podróży, ale i lotów zakończonych gromkimi oklaskami. W latach 80. hitem na listach przebojów była piosenka grupy Gedeon Jerubbaal: „Śpiewaj, śpiewaj, tańcz”. W obecnej epoce przekornie dodam od siebie: „Śpiewaj, leć i klaszcz”. A jeśli nawet nie masz na to ochoty, to przynajmniej daj klaskać innym. ■




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.