Rafał Olbiński / Moją ojczyzną jest sztuka
#15
ISSN 2451-408X
magazyn bezpłatny
madeinswietokrzyskie.pl
Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”?
KIELCE I OKOLICE: Instytucje: »» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2) »» Centrum Edukacyjne IPN „Przystanek Historia” (ul. Warszawska 5) »» Centrum Edukacyjne Szklany Dom (Masłów, Ciekoty 76) »» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5) »» Delegatura IPN – KŚZpNP (al. Na Stadion 1) »» Filharmonia Świętokrzyska (ul. Żeromskiego 12) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Miedzianej Górze »» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie »» Instytut Dizajnu w Kielcach (ul. Zamkowa 3) »» Kielecki Park Technologiczny (ul. Olszewskiego 6) »» Kielecki Teatr Tańca: • Impresariat (pl. Moniuszki 2B) • Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3) »» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B) »» Muzeum Historii Kielc (ul. św. Leonarda 4) »» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Dworek Laszczyków (ul. Jana Pawła II 6) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Park Etnograficzny w Tokarni »» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku »» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej (ul. Sienkiewicza 29) »» Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne w Podzamczu »» Świętokrzyski Urząd Marszałkowski (al. IX Wieków Kielc 3) »» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki (al. IX Wieków Kielc 3) »» Teatr im. Żeromskiego (ul. Sienkiewicza 32) »» Urząd Miasta Kielce (ul. Strycharska 6) »» Wojewódzka Biblioteka Publiczna (ul. Ściegiennego 13) »» Wojewódzki Dom Kultury (ul. Ściegiennego 2) Uczelnie: »» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7) »» Społeczna Akademia Nauk (ul. Peryferyjna 15) »» UJK (Rektorat, ul. Żeromskiego 5) »» Wszechnica Świętokrzyska (Biblioteka, ul. Orzeszkowej 15) »» WSEPiNM (ul. Jagiellońska 109) Hotele/ośrodki SPA: »» Best Western Grand Hotel (ul. Sienkiewicza 78) »» Binkowski Dworek (ul. Szczepaniaka 40) »» Binkowski Hotel (ul. Szczepaniaka 42) »» Hotel Aviator & SPA (ul. Szybowcowa 41) »» Hotel Dal Kielce (ul. Piotrkowska 12) »» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34) »» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7) »» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178) »» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4) »» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D) »» Odyssey Club Hotel Wellness & SPA (Dąbrowa 3) »» Łysica Wellnes&SPA (Św. Katarzyna, ul. Kielecka 23A) Zdrowie/rekreacja/rozrywka: »» Oaza Zdrowia Agroturystyka i Zielarnia (Huta Szklana 18) »» Orient Day Spa (ul. Zagórska 18A) »» Centrum Medyczne Omega (Galeria Echo) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Jagiellońska 70) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Szajnowicza 13E) »» Centrum Medyczne VISUS (ul. gen. Sikorskiego 14) »» Centrum Psychoterapii i Rozwoju Osobistego Empatia (ul. Turystyczna 11, lok. C) »» Fit Mania (os. na Stoku 72K) »» Fundacja Przystań w Naturze (ul. Poniatowskiego 22) »» Gabinet Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE (ul. Żeromskiego 15/2) »» Kino Helios – Galeria Echo (ul. Świętokrzyska 20) »» Kino Moskwa (ul. Staszica 5) »» Klub Squash Korona (Galeria Korona) »» Kompleks Świętokrzyska Polana (Chrusty, Zagnańsk, ul. Laskowa 95)
»» »» »» »» »» »» »» »» »» »» »» »»
Lepszy Klub (ul. Dąbrowska 27) Margaretka Świętokrzyska (Masłów, Brzezinki 83) Medicodent Stomatologia (ul. Zapolskiej 5) Neuroclinic (al. IX Wieków Kielc 8/36) NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A) Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6) Rezonans (ul. Zagnańska 77) Re Vitae (ul. Wojska Polskiego 60) Trychologia Estetica (ul. Chopina 18) Strefa Piękna (ul. św. Leonarda 13) Studio Figura Anny Rodak (ul. Piekoszowska 88) Studio Figura Kielce Słoneczne Wzgórze (ul. Zapolskiej 5) »» Szpital Kielecki (ul. Kościuszki 25) »» Świętokrzyskie Centrum Medyczne ARTMEDIK (ul. Robotnicza 1) »» Vita (ul. Jagiellońska 69) Restauracje/kluby/kawiarnie: »» AleBabeczka Cukiernia (ul. św. Leonarda 11) »» Backstage Restaurant & Bar (ul. Żeromskiego 12) »» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4) »» Bohomass Lab (ul. Kapitulna 4) »» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18) »» Calimero Café (ul. Solna 4A) »» Choco Obsession (ul. św. Leonarda 15) »» Czerwony Fortepian (ul. Piotrkowska 12) »» Klubokawiarnia Inna Bajka (ul. Solna 4A) »» La Baguette (ul. Silniczna 13/1) »» MaxiPizza (ul. Słoneczna 1) »» Pieprz i Bazylia (pl. Wolności 1) »» Plac Cafe (ul. Sienkiewicza 29) »» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1) »» Si Señor (ul. Kozia 3/1) »» Sushi-Ya (ul. św. Leonarda 1G) Firmy: »» Antykwariat Naukowy (ul. Sienkiewicza 13) »» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A) »» Autocentrum I.M. Patecki (ul. Zakładowa 12) »» Bartocha, Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy (ul. Warszawska 21/48) »» Batero (ul. Pakosz 2) »» Body Shock (Solna 4A/10U) »» By o la la…! (Galeria Korona Kielce) »» Car-Bud (Daleszyce, ul. Chopina 21) »» CH Pasaż Świętokrzyski (ul. Massalskiego 3) »» College Medyczny (ul. Wesoła 19, ul. Sienkiewicza 19) »» Creative Motion (ul. Strasza 30) »» Delikatesy Wehikuł Smaku (ul. Starowapiennikowa 39D) »» Fabryka Dźwięku (ul. Legnicka 28) »» FMB Fabryka Mebli Brzeziny (ul. Ściegiennego 81) »» Folwark Samochodowy – Hyundai (ul. Sandomierska 233A) »» Folwark Samochodowy – Mitsubishi i Suzuki (ul. Morcinka 1) »» Galeria Korona Kielce (ul. Warszawska 26) »» Grupa MAC S.A. (ul. Witosa 76) »» Jumla – Moda Męska (pl. Wolności 8) »» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6) »» Księgarnia Wesoła Ciuchcia (ul. Paderewskiego 49/51) »» Maxi Moda Kielce (ul. Klonowa 55C) »» Optomet Salon Optyczny (ul. Klonowa 55) »» Piekarnia pod Telegrafem (punkty przy ul. Ściegiennego 260, Żytniej 4, al. IX Wieków Kielc 8C, os. Barwinek 28 i Świerkowej 1) »» Przedszkola Mini College (ul. Świętokrzyska 15, ul. Jurajska 1, ul. Starodomaszowska 20) »» Przedszkole Niepubliczne Zygzak (ul. Olszewskiego 6, budynek Skye) »» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B) »» Souczek Design. (ul. Polna 7) »» Swoyskie z Domowej Spiżarni (ul. Okrzei 5) »» ŚZPP Lewiatan (ul. Warszawska 25/4) »» Szybki Angielski (ul. Częstochowska 21/3) »» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1) »» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (ul. Solna 6 i ul. Malików 150 p. 3)
»» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8) »» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64) »» ZDZ (ul. Paderewskiego 55) »» ZK Motors (ul. Wystawowa 2) »» Źródło smaków (ul. Starowapiennikowa 39H) Biura podróży: »» Gold Tour (pl. Wolności 3) »» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24) REGION: Busko Zdrój: »» Czytelnia Szpitala Krystyna (ul. Rzewuskiego 3) »» Hotel Bristol (ul. 1 Maja 1) »» Hotel Słoneczny Zdrój (ul. Bohaterów Warszawy 115) »» Piekarnia pod Telegrafem (ul. Wojska Polskiego 34) »» Recepcja Sanatorium Marconi (Park Zdrowy) »» Recepcja Sanatorium Mikołaj (ul. 1 Maja 3) »» Recepcja Szpitala Górka (ul. Starkiewicza 1) »» ZDZ (ul. Wojska Polskiego 31) Ostrowiec Świętokrzyski: »» Centrum Medyczne Visus (ul. Śliska 16) »» Consenso (ul. Świętokrzyska 14) »» Galeria BWA (al. 3 Maja 6) »» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6) »» Miejskie Centrum Kultury (al. 3 Maja 6) »» Niepubliczna Szkoła Podstawowa (ul. Sienkiewicza 65) »» ZDZ (ul. Furmańska 5) Rytwiany: »» Gminna Biblioteka Publiczna (ul. Szkolna 1) »» Hotel Rytwiany Nowy Dworek i Pałac (ul. Artura Radziwiłła 19) Sandomierz: »» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18) »» Brama Opatowska »» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Koseły 22) Skarżysko-Kamienna: »» Kombinat Formy (ul. Rejowska 99) »» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25) »» ZDZ (ul. Metalowców 54) Solec Zdrój: »» Mineral Hotel Malinowy Raj (ul. Partyzantów 18A) »» Hotel Medical Spa Malinowy Zdrój (ul. Leśna 7) Starachowice: »» Centrum Medyczne VISUS (ul. Medyczna 3) »» Hotel Senator (ul. Krywki 18) »» Starachowickie Centrum Kultury (ul. Radomska 21) »» ZDZ (ul. Kwiatkowskiego 4) »» ZDZ, Centrum Rehabilitacji Medicum (ul. Wojska Polskiego 15) Włoszczowa: »» Dom Kultury (ul. Wiśniowa 19) »» L.A. Language Academy (ul. Żwirki 40) »» Villa Aromat (ul. Jędrzejowska 81) »» ZDZ (ul. Młynarska 56) Ponadto: »» Biblioteka Publiczna w Krajnie (Krajno-Parcele 7/3) »» Centrum Informacji Turystycznej „Niemczówka” (Chęciny, ul. Małogoska 7) »» Dom Opieki Rodzinnej (Pierzchnica, ul. Wyszyńskiego 2) »» Dom Spokojnej Książki Stodoła u KOKO (Rżuchów 90) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Łącznej (Czerwona Górka 1B) »» Gospodarstwo Rybackie Stawy (Stawy 2A) »» Miejsko-Gminny Dom Kultury w Końskich (ul. Mieszka I 4) »» Ośrodek Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia (Chroberz, ul. Parkowa 14) »» Piekarnia pod Telegrafem (Pińczów, pl. Wolności 7) »» Restauracja Centrum (Jędrzejów, ul. Kościelna 2) »» Terra Winnica Smaku (Malice Kościelne 22) »» Seart Meble z Drewna (Kotlice 103) »» Świętokrzyski Park Narodowy (Bodzentyn, ul. Suchedniowska 4) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (Jędrzejów, ul. Głowackiego 3) »» ZDZ w Chmielniku, Jędrzejowie, Kazimierzy Wielkiej, Końskich, Opatowie, Pińczowie, Staszowie
Dzień dobry! Wszystko, co łączy ludzi, jest dobrem i pięknem; wszystko, co ich rozdziela, jest złem i brzydotą Lew Tołstoj Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Kasztanowa 12/34 25-555 Kielce tel. 577 888 902 redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska monika@madeinswietokrzyskie.pl Sekretarz redakcji Mateusz Wolski mateusz.wolski@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Skład Tomasz Purski
Nowy rok to dla wielu czas nowych nadziei i planów. Chcemy być jeszcze lepsi dla siebie i innych, mądrzejsi, odważniejsi w podejmowaniu decyzji, bardziej zorganizowani. Chcemy jeszcze więcej czasu poświęcać bliskim i jeszcze więcej podróżować, wybierając coraz to odleglejsze kierunki. I ten rok też miał być przełomowy. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. A zaczął się… od trzęsienia ziemi. Ale nie o tym chcę dziś mówić, bo w końcu problemy są nieodłącznym elementem naszej codzienności i trudno się za nie obrażać. Bo i na kogo? Można oczywiście się poddać, ale można też działać i zrobić wszystko, by porażkę zminimalizować. Zmiana, o której mówię, czy raczej jej zapowiedź, stała się jednak pretekstem, by dostrzec coś ważniejszego. Naszą siłą są ludzie, którzy nas otaczają: rodzina, przyjaciele, koledzy z pracy. To oni sprawiają, że każdą przeszkodę jesteśmy w stanie pokonać lub przynajmniej zneutralizować. Niezależnie od różnic. Wystarczy hasło, luźno rzucona myśl, by ramię w ramię i krok po kroku zmierzać do celu, nie poddając się i nie zniechęcając po pierw-
szym niepowodzeniu. By walczyć, choć efektu tej bitwy przewidzieć nie można. Bo nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku bliżej nam będzie do porażki niż sukcesu, to zostanie satysfakcja, że zrobiliśmy wszystko, by narzuconą nam rzeczywistość zmienić. Niech 15. numer „Made in Świętokrzyskie” dostarczy Państwu wielu chwil radości i przyjemności odkrywania wyjątkowych postaci. Życzę też Państwu wartościowych ludzi dookoła. Ja mam to szczęście. Bez tych wspaniałych osób ten magazyn nie miałby racji bytu. Dziękuję, że jesteście!
Wydawca Marcin Agatowski Fundacja Możesz Więcej ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce
Na okładce Rafał Olbiński
Monika Rosmanowska Redaktor naczelna
Zdjęcie Mateusz Wolski
W numerze 4 Zapowiedzi 6 Na scenie, koncerty i w galerii
Moją ojczyzną jest sztuka 12 Mistrz graficznej metafory Rafał Olbiński
Urodzeni z genem pomagania 22 Fundacja Alter Edu zmienia świat
Kielczanka na krańcach świata 30 Zjeść bigos w Dubaju
Przeszłość, która daje przyszłość 40 „Vogue” jest osiągalny
Nie(d)ocenione. Kielecka herstoria 46 Historia jest kobietą
Willa Grzegorzewskiego 56 Dom kreatora Szydłówka
La Loba ze Starachowic 62 Boska Nioska dba o mamy
Zrób coś dla innych 74 Pomoc po kielecku
Ktoś słowem złym zabija tak jak nożem 81 Jańczyk o hejcie
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
8 A jak aligator, G jak Gabriela Literki jak zwierzątka
18 Przedsionek raju, czyli kultura w stajni 10 lat Stajni Artystycznej Marcinków
26 Marzenia i rzeczywistość Kielecki socrealizm
34 140 lat. Od Stumpfa do Kotańskiego Jubileusz teatru
44 Mikołaj Krzysztof Radziwiłł Podróżnik retro
50 Szkoła młodych orląt Latać po świętokrzysku
58 Sztuka tkania Kultura w Bliżynie utkana
72 Hulojta chłopoki, bo dzisioj kusoki! Kulebiak ma smak
78 Kornwalia – tam, gdzie kończy się ląd Spacer po klifie
82 Bądź fleksybilny Porada radzi
Zapowiedzi 6
Na scenie Skandynawskie klimaty w Żeromskim Jak dużo zarabiasz? Komu służysz? Sztukę szwedzkiego pisarza i dramaturga Jonasa Hassena Khemiriego „≈[prawie równo]” pokaże w marcu Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Za reżyserię polskiej prapremiery jednego z ostatnich dzieł Khemiriego, znanego w Polsce z powieści „Wszystko, czego nie pamiętam”, odpowiada islandzka reżyserka Una Thorleifsdottir. – To interesująca sztuka pomiędzy tragedią a komedią, opowiadająca o pewnym rodzaju idei ekonomicznej i o tym, jak definiujemy wszystko w życiu przy pomocy terminów ekonomicznych – tłumaczy. Premiera spektaklu 16 marca o godz. 19. •
Piaskiem opowiedziane – „Kiedy zaczynasz malować gałąź drzewa powinieneś słyszeć wiatr” – to stare chińskie przysłowie stało się prawdziwą twórczą inspiracją w poszukiwaniu mojej artystycznej drogi. Odnalazłam ją w piaskowej animacji – opowiada Tetiana Galitysyna, laureatka ukraińskiej wersji programu „Mam Talent”. Jak taka animacja wygląda na żywo, można się będzie przekonać już w marcu. Ukraińska artystka dokonała adaptacji „Małego księcia” Antoine’a de Saint Exupery’ego, opowiadając ją obrazami malowanymi na żywo na piasku i wodzie. Widowisko wspiera gra świateł, aktorzy i muzyka. Tę piękną wizualnie opowieść będzie można zobaczyć 10 marca w Filharmonii Świętokrzyskiej o godz. 17. Bilety kosztują 65 i 75 zł. •
W galerii Pierściński w albumie Te znane, przedstawiające świętokrzyski krajobraz i te mniej znane, dotąd niepublikowane fotografie jednej z najważniejszych postaci polskiej fotografii artystycznej Pawła Pierścińskiego zamknięto w dwustustronicowym albumie, wzbogaconym tekstami fotografa w języku polskim i angielskim. Za wyjątkową publikacją, poświęconą twórczoLU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
ści zmarłego w 2017 roku mistrza Kieleckiej Szkoły Krajobrazu, stoi Biuro Wystaw Artystycznych. – Album obejmuje najważniejsze tematy Jego sztuki oraz pokazuje Jego wszechstronność i artystyczną doskonałość. Zawiera także wybór starannie wybranych fragmentów tekstów autorskich, w których Artysta sam analizuje swoją sztukę i wyjaśnia sposoby jej realizacji – podkreśla Stanisława Zacharko-Łagowska, dyrektor BWA. Album dostępny jest w sprzedaży wysyłkowej. Wystarczy złożyć zamówienie przez e-mail: sekretariat@bwakielce.art.pl. •
Koncerty Turnau, Bajor, Uniatowski, Pawlik Lubisz Beatlesów, Billy’ego Joela, Stinga czy Queen? Grzegorz Turnau także. Nowe aranżacje tych utworów zamknął w nietypowy dla niego, bo anglojęzyczny album „Bedford School”. W lutym krakowski artysta przedstawi materiał z tej płyty na żywo. Koncert w Kieleckim Centrum Kultury rozpocznie się 15 lutego o godz. 20, a bilety kosztują od 90 zł. Nikt tak jak on nie zaśpiewał „Ogrzej mnie”, „Nie chce więcej” czy „Ja wbity w kąt”. Od lat rozgrzewa serca i jest balsamem na duszę tych, dla których w piosenkach liczy się przede wszystkim brawurowe, aktorskie wykonanie. Michał Bajor zaśpiewa swoje największe przeboje, „Od Kofty do Korcza”. Koncert rozpocznie się 16 lutego o godz. 18 w Kieleckim Centrum Kultury. Bilety w cenie 70-100 zł. Kiedyś o mało nie został „Idolem” i zaraz potem nagrał piosenkę z Marylą Rodowicz „Będzie to, co musi być”. Po 13 latach od zaistnienia w show biznesie, wydał debiutancką
płytę, dorastając i przechodząc metamorfozę. Ostatnio wziął udział w nagraniu płyty pamięci Zbigniewa Wodeckiego. Piosenkarz, kompozytor, muzyk, multiinstrumentalista Sławek Uniatowski wystąpi 3 marca o godz. 17 w Filharmonii Świętokrzyskiej. Bilety kosztują od 80 do 130 zł. Laureat jazzowej nagrody Grammy za płytę „Night in Calisia”, kielczanin Włodek Pawlik i słynni bracia Szczepanikowie z zespołu Pectus także zagrają wspólnie w Filharmonii Świętokrzyskiej. Początek koncertu 30 marca o godz. 18. •
8
Uwaga! Talent
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
9
A jak aligator, G jak Gabriela tekst Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcie z archiwum prywatnego
Na publikację swojej pierwszej w pełni autorskiej książki czekała 14 lat. Warto było, bo „Animal abc” – książeczka z literkami do oglądania w wersji angielskiej zdobyła dwie prestiżowe nagrody w USA. Kielczanka Gabriela Rzepecka–Weiss ma już gotową wersję polską, a w międzyczasie napisała pięknie ilustrowaną opowieść o małej dziewczynce Poli, która ciągle gubi się rodzicom.
Na pomysł tworzenia książek dla dzieci wpadła wiele lat temu. Jeszcze na studiach, a studiowała japonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, wyjechała do Kraju Kwitnącej Wiśni jako stypendystka Japońskiego Ministerstwa Edukacji. Po obronie pracy magisterskiej powróciła na kolejne osiem lat do Japonii, gdzie otworzyła szkołę angielskiego dla dzieci. Tam też wydała ilustrowany kalendarz, który rozszedł się w liczbie 30 tys., egzemplarzy, a postać z publikacji – niebieski ludek – stał się ulubionym bohaterem jej syna Kacpra. W międzyczasie, po powrocie ze stypendium w Japonii, otworzyła też szkołę językową dla dzieci w Kielcach. Stworzyła program, przeszkoliła nauczyciela, a administrowanie przekazała swojemu tacie. – To były czasy, gdy nie było materiałów, podręczników, zwłaszcza przeznaczonych dla maluchów. Musiałam przygotować je samodzielnie: wymyślić, napisać i namalować. Nawiązałam wówczas także współpracę z wydawnictwem Juka-91 i dla nich przygotowałam pierwszy podręcznik do nauki angielskiego dla dzieci. Potem współpracowałam przez wiele lat z wydawnictwem Nowa Era – opowiada. Autorzy podręczników pozostają najczęściej anonimowi. – Nie chciałam, aby tak było, chciałam zostawić po sobie jakiś ślad, więc musiałam coś wymyślić – dodaje. Tak powstały zabawne literki, do złudzenia przypominające zwierzątka, a Gabriela „zamknęła” je w książkę-alfabet. Oczywiście ich angielskie nazwy zaczynają się właśnie na tę literę, której kształt Rzepecka-Weiss zamieniła w zwierzątko.
Z szuflady do konkursu
Ilustracje powstały, gdy starszy syn Gabrieli, Kacper był jeszcze mały. – Przeleżały w szufladzie w wersji czarno-białej, aż wreszcie postanowiłam je pokolorować i wydać. Nie łatwo było znaleźć wydawnictwo chętne do wydania książeczki. Z zagranicznymi wydawnictwami bez agenta ciężko nawiązać kontakt, w Polsce wchodziły w grę tylko wybrane wydawnictwa edukacyjne, bo książeczka prezentowała alfabet angielski, a nie polski. Na dodatek nie chciałam iść na kompromisy, miałam konkretną wizję książki i zależało mi na jakości i dbałości o szczegóły. Stworzyłam własne wydawnictwo, wybrałam papier, obwolutę – opowiada. Swoje dzieło postanowiła pokazać, zgłaszając je do udziału w konkursie Royal Dragonfly Book Award. – Liczyłam, że książeczka zostanie zauważona, że dzięki temu będzie mi łatwiej. Zwycięstwo w konkursie było dla
mnie wielkim zaskoczeniem. Myślałam, że to trochę tak jak z Oscarami. Żeby się przebić w amerykańskim konkursie, trzeba prowadzić dużą akcję promocyjną, a u mnie nie było na to ani funduszy, ani zasobów ludzkich – wyjaśnia. Mimo braku marketingowych działań, książeczka kielczanki okazała się najlepsza. Być może pomogło to, że 3-letni wnuk jednego z 60 specjalistów, którzy oceniali książki zgłoszone do konkursu organizowanego przez amerykańskie wydawnictwo Five Star Publications, zakochał się w literkowych zwierzątkach. Po pierwszej nagrodzie, pojawiła się kolejna, a „Animal abc” otrzymało tytuł Edukacyjnej Książki Roku 2017. Sukcesy motywują pełną energii Gabrielę. Polska wersja abecadła już powstała. Tym razem autorka i ilustratorka szuka wydawnictwa, które je opublikuje. – Jestem raczej artystyczną duszą, nie najlepszy ze mnie marketingowiec i handlowiec. Wolę, by całą tę biurokrację i niezbędne działania dookoła książki wykonało za mnie wydawnictwo – opowiada. Liczy jednak, że nagrody, jakie zdobyła w USA pozwolą jej wynegocjować zadowalającą formę książki. – Marzy mi się przełożenie kartek pergaminem, na którym nadrukowane będą litery. W ten sposób dziecko odwracając strony naprawdę zobaczy, jak litera zmienia się w zwierzątko – opowiada podekscytowana.
Pola mówi po angielsku
Nim jednak polska wersja literkowych zwierzątek trafi na rynek, już możemy poznać przygody kilkuletniej Poli. Gabriela wydała książkę „Gdy Pola się zgubi” z wydawnictwem Dwukropek. To opowieść o dziewczynce wyruszającej na zagraniczne wakacje z rodzicami. Ciekawa świata kilkulatka ciągle się rodzicom gubi. Zna jednak sześć zasad, które pomagają zagubionym dzieciom odzyskać spokój, pomóc sobie w awaryjnej sytuacji, a rodzicom szybko je odnaleźć. Jedna z rad to… nauka kilku zdań w języku angielskim, które pozwalają maluchom komunikować się nawet w najodleglejszym zakątku globu. – Świat jest już inny, stoi przed nami otworem. Wakacje czy ferie spędzamy za granicą. I choć nauka angielskiego nawet dla małych to już nie tylko nazwy kolorów i zwierzątka, ale także praktyczne zwroty, to młodzi ciągle boją się po angielsku rozmawiać. Gdy byłam mała i po raz pierwszy z rodzicami jechałam za granicę, tato poprosił lektora angielskiego, by nauczył mnie kilku prostych zdań: jak się nazywam,
Uwaga! Talent 10
skąd jestem i że się zgubiłam. Teraz tę radę włączyłam do książeczki o Poli. Ona już potrafi powiedzieć policjantowi, że ma problem. Za granicą to szczególnie ważne i na to powinien być położony nacisk w uczeniu języka. Wiem, bo angielskiego uczę od lat – mówi Rzepecka-Weiss.
Z Japonii do Saksonii
W tej chwili Gabriela mieszka w Saksonii, razem z mężem, córką i synem. Uczy angielskiego, przygotowuje młodzież do matury. I choć ma wymagane w Niemczech kwalifikacje, nie osiada na laurach. W czerwcu ukończy drugi kierunek studiów – anglistykę, bo chce być coraz lepsza. Studiuje na Uniwersytecie Wrocławskim, bo tam może uczyć się w weekendy. – Jestem niespokojnym duchem, więc pewnie zaraz potem coś nowego wymyślę – opowiada ze śmiechem. Uwielbia zwiedzać świat i planować przyszłe podróże. Gdy opuszczała Japonię na zawsze, nim wróciła do Polski, wyruszyła z synkiem w podróż… dookoła świata. Bez planu, rezerwacji, z jednym plecakiem. – Przed wejściem do samolotu, pisałam e-mail do brata, aby pomógł mi znaleźć lokum w miejscu, do którego leciałam. Gdy wysiadaliśmy z samolotu, już miałam odpowiedź i wiedziałam, gdzie się udać – opowiada. Ta podróż pełna wrażeń zostanie opisana w kolejnej, planowanej przez Gabrielę książeczce. – Nie chodzi mi tylko o egzotykę, bo takie książki już są. Ma to być opowieść o krajach, widzianych oczami dziecka i matki, o ich wspólnej podróży, małych radościach i smutkach – wyjaśnia Rzepecka-Weiss. Nazywa siebie włóczykijem, do tego namawia także swoich najbliższych, planując podróże. – Gdy mój 17-letni wtedy brat odwiedził mnie w Japonii, od razu znalazłam mu pracę. Zarobił i zastanawiał się, co sobie kupić. Powiedziałam mu, że funduję mu bilet do Tajlandii, a za zarobione pieniądze powinien odwiedzić Kambodżę. I tak zrobił – mówi dumna i dodaje, że teraz pora, by w świat wysłać w tej chwili już 16-letniego syna. Czasem przemyka jej przez głowę myśl o… przeprowadzce, bo uważa, że cztery lata w jednym miejscu to stanowczo za dużo. Marzy jej się Nowa Zelandia, choć jak sama przyznaje, to zupełnie szalona wizja. Mogłaby tam, np. pracować na uczelni lub organizować motocyklowo-jachtowe wycieczki, którymi zajęliby się jej mąż i syn. – Ale potrzebowałabym jeszcze dużej wędki – wyjaśnia. Gdy zaskoczona pytam, do czego, odpowiada ze śmiechem: aby złowić Polskę i trochę ją do Nowej Zelandii przyciągnąć.
Kielce – dobre miejsce
Mimo wielu zajęć i planów, w Kielcach bywa regularnie, bo tutaj nadal mieszkają jej rodzice. Co prawda, jak przyznaje, mama ciągle załamuje ręce na jej pomysły i nie może spać, ale to właśnie dzięki wsparciu i wychowaniu rodziców, jest właśnie taka. – Dostałam bezpieczny dom, oparcie i poczucie, że bez względu na to, gdzie się udam i co zrobię, mogę zawsze LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
na nich liczyć. To mój kręgosłup – wyjaśnia. Kielce to nie tylko jej miasto rodzinne. Choć jej starszy syn urodził się w Japonii i tam spędził pierwsze lata swojego życia, a nad Silnicą mieszkał tylko rok, on też czuje się stąd. – Ciągnie mnie tutaj, zazdroszczę tym znajomym, którzy nadal tu mieszkają. Przez te ciągłe przeprowadzki i zmiany, czuję brak stabilności, jakby moje korzenie gdzieś się zapodziały – opowiada. Do Kielc zaprasza także swoich znajomych z różnych krajów. Pokazuje im miasto i wspaniałe okolice. Widzi zmiany, choć nie zawsze na lepsze. Trochę męczy ją bałagan architektoniczny i chaos reklamowy, a poza nimi – zmniejszająca się ilość bezdroży, polnych dróg, uroczych zakątków. Jak na niespokojnego ducha przystało, ma kilka pomysłów na promocję miasta. – W Japonii ludzie kochają podróżować i poznawać zwłaszcza swój kraj. Widziałam miejscowości, które dzięki współpracy mieszkańców, realizujących razem z władzami dobre projekty, stawały się modne, popularne, rozkwitały. Przydałyby się takie działania i u nas. Mam kilka tropów. Może pora, by się tym zająć? – zastanawia się głośno.
Wieczorem budzi się wyobraźnia
Ma głowę pełną pomysłów. Najlepsze przychodzą do niej wieczorem, bo jest stuprocentowym nocnym markiem. – Moja 4-letnia córka Flora sprawia, że ciągle uczę się czegoś nowego i stale nie mam czasu – wyjaśnia. Dopiero gdy w domu robi się cicho, a za oknem ciemno, otwiera swoją przepastną szufladę z pomysłami, dorzucając tam nowe rysunki, pomysły, idee, marzenia. Poza książeczką o podróżach, ma w głowie kilka tomów przygód Poli, która tym razem nie będzie się gubić, i wiele innych pomysłów. – Wiem, że czyta coraz mniej osób. Dla mnie książeczki dla dzieci to szansa na kreatywne, mądre spędzanie czasu z dzieckiem. Wszystko, co odciąga maluchy od wszechobecnej elektroniki, jest dla nich dobre. Sama także wolę rysować na papierze niż wodzić myszką po ekranie czy palcem po tablecie – wyjaśnia Rzepecka-Weiss. Zawsze lubiła rysować, choć nigdy nie kształciła się w tym kierunku. Podejrzewa, że trafiły jej się artystyczne geny, bo pradziadek był malarzem, a kuzynka ukończyła ASP. Od zawsze zwracała uwagę na estetykę. – W domu nawet książki na półkach mam poukładane kolorystycznie – mówi ze śmiechem. Książki dla dzieci to jednak nie tylko ilustracje. Nie każdy może je pisać. Gabriela wymienia cechy, które to ułatwiają: – Trzeba umieć przekazać nawet trudne rzeczy prostym językiem, mieć kolorową, bujną, niczym nieograniczoną, dziecięcą wyobraźnię. To trudne, gdy jest się dorosłym, ale warto w sobie dziecko pielęgnować i dopieszczać. Wtedy nawet najmniej realne rzeczy stają się możliwe, a na dodatek mamy energię, czas, szalone pomysły i radosne, pełne wspaniałych doświadczeń życie – podsumowuje. •
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
11
Żyć lepiej i piękniej
Regularne ćwiczenie mięśni twarzy zamiast zabiegów medycyny estetycznej, zdrowa kuchnia z produktami od lokalnych rolników, treningi i pielęgnacja ciała naturalnymi kosmetykami. To skuteczne remedium na coraz szybszy i bardziej stresujący styl życia. – Chcąc osiągnąć równowagę, zatrzymać się w tym biegu, dwa lata temu zaczęłam aktywnie ćwiczyć. Sam wysiłek to jednak mało, warto także zadbać o odżywianie i rozważnie pielęgnować swoje ciało. Razem z ćwiczeniami, zaczęłam dużo czytać na temat zdrowego stylu życia, interesować się tym tematem, potem przyszły kolejne działania. Najmniejszy krok decyduje o lepszej jakości życia. Sama jestem na początku tej drogi – przekonuje Monika Gajek, właścicielka sklepu Maxi Moda oraz funpage’u Pure Nature. Monika Gajek została certyfikowanym trenerem face fitness. Ćwiczenia mięśni twarzy są naturalną alternatywą dla medycyny estetycznej. Wystarczy poświęcić na nie 10 minut dziennie, niekoniecznie w domu przed lustrem, ale na przykład w samochodzie, w korku. Już po krótkim czasie zauważymy poprawę. Nasza twarz ma aż 50 różnych mięśni i musimy je ćwiczyć tak jak ciało, by były w dobrej kondycji, a nasza twarz wyglądała młodo i świeżo.
Ćwicząc czoło, policzki, bruzdy nosowo-wargowe, możemy zlikwidować drugi podbródek, zminimalizować kurze łapki czy opuchliznę pod oczami oraz poprzeczne zmarszczki na czole. – Z przyjemnością dzielę się wiedzą, jak to robić prawidłowo, bo wiem, że to działa – zachęca trenerka. Monika Gajek zaczęła także kupować produkty od lokalnych rolników, zainteresowała się mocą ukrytą w roślinach, przyprawach, warzywach, próbuje nowych potraw i sama je przygotowuje. Od tego już tylko krok do naturalnej pielęgnacji. Sięgnęła po kosmetyki w 100 proc. wegańskie, produkowane od ponad 20 lat przez austriacką firmę. Tych produktów nie ma w normalnej sprzedaży. Kosmetyki i suplementy diety nie zawierają konserwantów, są świeże, z krótkim terminem ważności, producent robi je na zamówienie klientów. – Najpierw je kupowałam, teraz jestem partnerem biznesowym, bo firma mnie zauroczyła swoją troską o środowisko na każdym etapie produkcji. Surowce pozyskuje z niewielkich certyfikowanych upraw w Afryce czy Azji. Wykorzystuje także rośliny dzikorosnące. Świeże kosmetyki łączą w sobie osiągnięcia ajurwedy, medycyny chińskiej czy fitoterapii z najnowszymi odkryciami naukowymi. Wszystko po to, by wyciągnąć substancje czynne z roślin i czerpać z nich wszystko, co najlepsze – opowiada Monika Gajek.
– A najważniejsze co mnie urzekło w tej firmie to, że ich misją jest działanie na rzecz człowieka i środowiska. Każdym działaniem robią wszystko z myślą o pozostawieniu Ziemi w dobrym stanie. Tak, aby nasze dzieci mogły z niej korzystać – dodaje. W ofercie jest wszystko, czego potrzebujemy do pielęgnacji cery, ciała i włosów. Produkty są skoncentrowane, mają subtelny, delikatny zapach, a w ich składzie znajdziemy tylko naturalne składniki roślinne. Wszystkie pakowane są w tekturowe pudełka, w 100 proc. wykonane z organicznej bawełny ręczniki i szklane opakowania, które można ponownie wykorzystać lub puszki, które możemy poddać recyklingowi. – Nawet wypełniacz w paczkach, w których przychodzą kosmetyki, to tzw. chrupki wykonane na bazie kukurydzy, które możemy wykorzystać jako nawóz – wyjaśnia pani Monika. O swoich doświadczeniach w pielęgnacji i dbaniu o środowisko chętnie opowiada podczas spotkań, takich babskich, kameralnych w kawiarni, i tych bardziej oficjalnych. Swoją wiedzą dzieli się również w sklepie Maxi Moda. Miejscem wymiany doświadczeń ma stać się także fanpage. – Nie jestem skrajną ekolożką. Jeśli w każdym obszarze coś zmienimy, będziemy żyć lepiej. Liczę, że mój fanpage stanie się miejscem, w którym spotykać się będą ludzie, którzy – tak jak ja – chemii mówią stop. Moją misją jest: Ekologia. Środowisko. Zdrowie. Naturalne piękno – mówi.
Maxi Moda ul. Klonowa 55c, Kielce tel. 792 055 800 kielce@maximoda.eu www.facebook.com/MaxiModa.eu www.facebook.com/purenaturefresh
12
Rafał Olbiński
Moją ojczyzną jest sztuka rozmawiała Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Mateusz Wolski
O dzieciństwie na kieleckim podwórku, żeromszczakach, Nowym Jorku, dobrych manierach i sztuce, która łagodzi obyczaje, rozmawiamy z Rafałem Olbińskim.
13
Postać 14 Rzadko można spotkać Pana w rodzinnym mieście. Mam wrażenie, że jeszcze kilka lat temu zaglądał Pan tu częściej. Przyjazd do Kielc to luksus, na który nie mogę sobie pozwolić. Wciąż gorączkowo odmierzam minuty, przekładam je na liczbę prac do wykonania i wciąż dochodzę do wniosku, że przede mną stale jest Mount Everest do zdobycia. Dwie godziny w Kielcach są więc dla mnie niesamowitym luksusem. A poza tym – Kielce mnie rozczarowują. Niestety, wyidealizowałem sobie rodzinne miasto, głównie dzięki moim fantastycznym, przedwojennym profesorom z Liceum im. Stefana Żeromskiego, którzy uczyli mnie czytać klasyków. Gdyby nie oni, byłbym prymitywem. To oni wbili mi do głowy, że dopóki żyją cywilizowani ludzie, dopóty będzie się mówić o Troi. Tamte Kielce były niewielkim, ale jednak, ogniwem łańcucha cywilizacyjnego. A teraz słucham o mieście, które słynie z tego, że organizowany jest tu największy festiwal disco polo. To nie jest moje miasto… Pozostała więc tylko legenda, mgliste wspomnienie? Pamiętam, jak bawiliśmy się w partyzantów i Niemców. Teraz takich zabaw nie ma, zresztą w ogóle nie ma zabaw. Mnie wychowało podwórko. Przychodziłem ze szkoły, chwytałem w rękę pajdę chleba ze śmietaną i cukrem i ruszałem na dwór. Biegało się do późnego wieczora, po lasach, przedmieściach… Mam przed oczami taki obraz: gramy w piłkę, taką szmacianą, przy cmentarzu żydowskim w Kielcach, nikt się nie boi. Zabawy rozwijały niesamowitą wyobraźnię, to była fantastyczna szkoła życia i sztuki. I nikt się nie nudził? Przeciwnie. Cudowne słowo „nuda” było na porządku dziennym i jak się dzieciak nudził, to musiał coś wymyślić, jak wymyślił, to musiał zacząć działać. Teraz dzieci się nie nudzą, nie mają czasu na to, są wykończone aktywnościami, które serwują im dorośli. A my mieliśmy patyk i kamień. Potem przyszło liceum im. Żeromskiego. Czy z tego czasu pozostały przyjaźnie? Może raczej znajomości… Cenne jest to, że wciąż utrzymuję kontakty z ludźmi z tamtych czasów, choć mam świadomość, że żyjemy w zupełnie innych światach. Pozostał wielki sentyment, bo spotkania ze szkolnymi kolegami zawsze wywołują pozytywne emocje. Jakiś czas temu na targach książki zaczepił mnie starszy pan i zapytał: „Nie poznajesz mnie? To ja – Wiesiek”. No tak – ten Wiesiek był utrapieniem mojego dzieciństwa, mama zawsze dawała mi go za przykład: prymus, świetnie rysował, miał genialne maniery. To był ideał, do którego było mi daleko. W roku 1981 wyjechał Pan do USA. Wtedy wprowadzono stan wojenny w Polsce. W jednym z wywiadów powiedział Pan: jestem amerykańskim plastykiem urodzonym w Polsce. Gdybym w 1981 r. wrócił do kraju z pewnością nie poszedłbym w tym kierunku, jaki wybrałem. Kim więc by Pan był? Nie wiem. Kiedy to powiedziałem, miałem pewnie na myśli to, że w dużej mierze kształtuje nas język, sentyment do ojczystego kraju i że ta słowiańska dusza, która we mnie tkwi, wciąż mnie inspiruje. Ale tak naprawdę, gdy się zastanowię, to moją ojczyzną jest sztuka, więc miejsce przestaje mieć znaczenie. Więc wybór miejsca to przypadek? Oczywiście nigdy nie wie się do końca, jak potoczą się nasze losy, bo życie to nieustający łańcuch przypadków i wyborów, których codziennie dokonujemy. Nie wiemy, co wydarzy się za chwilę, wybieramy intuicyjnie. Patrząc z perspektywy czasu, rezultat mojego wyboru sprzed lat nie jest LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
taki zły, choć oczywiście nie wiem, co by się wydarzyło, gdybym został w Polsce – czy byłbym malarzem czy zajmował się designem czy pisaniem? A może robiłbym filmy? Kto wie… Ale pisanie rzeczywiście zdarzyło się w Pana życiu. Mam tu na myśli tomik „12 opowiadań”. Skąd ta chęć zmierzenia się z literaturą? Sądzę, że to wynika z tego, że to, co maluję, jest literackie i że można to przełożyć na słowa. Pisanie zawsze było mi bliskie, pewnie również z racji tego, że jestem absolwentem liceum o bogatych tradycjach humanistycznych. W Żeromskim każdy chciał być pisarzem. Ostatecznie nie martwi mnie to, że nie poświęciłem się literaturze. Dziś żyją z niej tylko ci, którzy piszą bestsellery, czyli produkują kryminały i romanse po to, żeby kupowały je miliony czytelników. A dla mnie wystarczającą nagrodą za moje pisanie był list od pewnej kobiety, która zwierzyła się, że po przeczytaniu moich opowiadań przypomniała sobie, że ma skrzydła. Powiedział Pan też, że mieszkając w Nowym Jorku odkrył w sobie twardego faceta. Czy to jest miasto potwór, które wymaga ogromnej siły? W tym mieście trzeba walczyć, trzeba silnej woli i konsekwencji. Dlatego od razu, gdy tam się zjawiłem, wziąłem swoje plakaty, poszedłem do „The New York Timesa” i udało mi się zaistnieć na jego łamach jako rysownik. To otworzyło kolejne drzwi, zacząłem nieźle zarabiać, zostałem też wykładowcą akademickim. Ze zdumieniem odkryłem, że potrafię poprowadzić zajęcia i utrzymać zainteresowanie studentów. W Polsce nigdy nie miałbym możliwości takiej pracy, bo formalnie jestem z wykształcenia inżynierem architektury, więc nie mógłbym prowadzić zajęć z plakatu czy malarstwa.
Sztuka przenosi nas na wyższy poziom, już nasi praprzodkowie rysowali w jaskiniach, bo czuli, że potrzebują czegoś więcej niż tylko bytowania.
A więc młody artysta z Polski odnosi sukces w mieście, które można nazwać centrum światowej kultury? Słowo „sukces” wiążę przede wszystkim z nazwiskiem Magdaleny Abakanowicz. Ale nie on jest najważniejszy, znaczenie ma to, czy wstaję rano z entuzjazmem, a nie to, co ktoś powie na temat mojej twórczości. Oczywiście to istotne, jak moja sztuka jest odbierana, czy upiększa komuś życie, zmienia jego poglądy, bo tylko wtedy warto tworzyć. Jak każdy artysta, chciałbym być nieśmiertelny, pozostawić coś po sobie, stworzyć ikonę na miarę Mony Lisy. Każdy z nas o tym marzy, nieśmiertelnością dla artysty są jego dzieła. Stawia Pan znak równości między pięknem a przesłaniem moralnym? Sztuka jest najtkliwszym termometrem moralnym w służbie społeczeństwa. Bez niej stajemy się konsumentem karkówki, piwa i disco polo.
m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e
15
Postać 16
Rafał Olbiński urodził się w 1943 roku w Kielcach, jest absolwentem I Liceum im. Stefana Żeromskiego w Kielcach i Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, współtwórcą Polskiej Szkoły Plakatu. W 1981 r. wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie stał się uznanym malarzem, ilustratorem i projektantem. Prace Rafała Olbińskiego są eksponowane w licznych galeriach i muzeach, artysta współpracuje z takimi czasopismami, jak „The New York Times”, „Newsweek” czy „Der Spiegel”. Za swoje prace otrzymał ponad 150 nagród (m.in. Międzynarodowego Oskara za najbardziej niezapomniany plakat na świecie w konkursie Prix Savignia). Do 2001 roku był wykładowcą w nowojorskiej School of Visual Arts.
Sztuka przenosi nas na wyższy poziom, już nasi praprzodkowie rysowali w jaskiniach, bo czuli, że potrzebują czegoś więcej niż tylko bytowania.
bardzo istotne. Ktoś, kto słucha Mozarta, nie pójdzie wybijać kamieniami szyb w samochodzie.
Dziś ludzie traktują sztukę jak inwestycję. Kupię sobie Olbińskiego na ścianę zamiast lokować pieniądze w banku… To są dwie różne rzeczy. Wielka sztuka czyni z nas lepszych ludzi, a komercjalizacja to oboczna sprawa. Ona nie ma większego znaczenia, bo sprawia, że obraz czy rzeźba pełni tylko funkcję dekoracyjną, estetyzuje otoczenie, wprowadza w lepszy nastrój. Sztuka łagodzi obyczaje, co jest
To dość optymistyczna wizja. Trzeba być optymistą! To nie jest moje odkrycie, że obcowanie ze sztuką uczy nas dobrych manier. Samo pójście do galerii czy na koncert, spotkanie z ludźmi, intelektualny wysiłek, sprawiają, że jesteśmy dla siebie grzeczni, wymieniamy się uwagami. Maniery są w kształtowaniu społeczeństwa demokratycznego ważniejsze niż prawo, ponieważ prawo dotyka czło-
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
17 wieka sporadycznie, a maniery są jak powietrze, którym oddychamy. Potrzebne są codziennie w kontaktach międzyludzkich. Jeżeli jesteśmy dobrze wychowani, to jesteśmy przyjacielscy, bardziej otwarci na kompromisy i dialog, nie obrażamy nikogo. A jeśli naszym manierom bliżej do barbarzyńskich, to jesteśmy zdolni do agresji. Maniery nas kształtują? Społeczeństwo to jest zbiór jednostek i jeśli będzie to zbiór prymitywów, chamów, to będziemy mieli gromadę barbarzyńców. Jeśli zaś będzie to grupa jednostek dobrze wychowanych, to będziemy mieć społeczeństwo demokratyczne, liberalne. Liberalny w znaczeniu – ja ci pozwalam żyć tak, jak ty chcesz, ale pod warunkiem, że nie robisz nikomu krzywdy. Ale ty pozwól mi żyć tak, jak ja chcę. Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe – to podstawowe przykazanie. Problem jednak w tym, że nikt nie uczy manier… I wtedy jest katastrofa, bo rośnie nam społeczeństwo, które hoduje w sobie agresję. Tymczasem, żeby żyć przyjemnie, trzeba umieć iść na kompromis, inaczej się pozabijamy. Słucham tego, co Pan mówi i brzmi to jak manifest, publicystyka. Tymczasem dla mnie Olbiński to surrealista, tworzący metaforyczne, poetyckie obrazy. Nie lubię nachalnej, wrzeszczącej publicystyki. Twórczość zawsze jest dla ludzi myślących, to oni mają odpowiadać na pytania, które stawia artysta. Sztuka to dialog. Co dla Pana jest ważniejsze – plakat czy malarstwo? Nie rozdzielam tego, to są kanały, za pomocą których uwalniam swoją wrażliwość, pokazuję moje spojrzenie na świat, moje wizje. Natomiast to, jaki sposób wyrazu wybiorę, nie ma znaczenia. Ważne jest to, co mam do przekazania. Ten przekaz nazwał Pan w jednym z wywiadów „wall power”, czyli „siłą ściany”. Dobry obraz i dobry plakat po prostu się zauważa, oglądający zatrzymują się przy nich, odkrywają drugie dno, tak, jakby przekładali kolejne kartki w książce. Spotykamy się przy okazji wystawy „Metamorfozy” w Galerii van Rij w Ćmielowie, na której po raz pierwszy obok Pana prac są także te wykonane przez Pana córkę Natalię. Stawiacie między sobą znak równości czy jest to raczej relacja uczeń-mistrz? Szczerze? Staram się stłamsić w sobie poczucie wkurzenia, że ona jest tak dobra. Natalia nie ma problemu z przeniesieniem swojej wrażliwości na papier czy porcelanę, a ja jestem z wykształcenia inżynierem i zawsze miałem kłopot z nazwaniem tego, co czuję. Gdyby więc nie była moją córką, byłbym potwornie wściekły, że jest ktoś tak zdolny. W jakim stopniu to, że jest Pan artystą, wpłynęło na wybór drogi życiowej córki? Na pewno nie było to bez znaczenia, bo Natalia rosła i dorastała w świecie artystycznym. Ale trzeba pamiętać, że w Stanach nazwisko nie gra roli, trzeba udowodnić, że jest się dobrym. Córka wybrała sobie trudną drogę. To jest fantastyczny zawód, już Konfucjusz powiedział, że jak znajdziesz swoją pasję, to nie przepracujesz ani jednego
dnia. Praca stanie się twoim życiem. Jeżeli ona w tym, co robi, odnalazła życie, to gratuluję jej. Tworzenie czegoś, czego nie było, jest ze wszystkich zajęć, którymi zajmuje się ludzkość, czymś najwspanialszym. A gdy jeszcze można się z tego utrzymać, to nic lepszego nie może się zdarzyć. Czy to córka zainteresowała Pana tematyką ekologiczną? Natalia interesuje się tym od kilku lat. Jej pokolenie jest ostatnim, które może naprawdę ocalić Ziemię. Dla następnej generacji będzie już za późno. Trzeba bić na alarm – w ciągu 50 lat zniszczyliśmy 70 proc. gatunków zwierząt na świecie, więc co będzie za kolejne pięćdziesięciolecie? Unicestwimy resztę, zostaną karaluchy, półroboty i ludzie. To mało optymistyczna wizja, więc aby nie kończyć naszej rozmowy w minorowym nastroju, zapytam, jak Pan to robi, że zachowuje tak fantastyczną kondycję i młodzieńczą sylwetkę? No tak, przecież mam już 75 lat. Też się dziwię, kiedy zleciał ten czas. Wie pani, co jest największym zabójcą mężczyzn po 65. roku życia? Emerytura. Jeżeli nie masz powodów do życia, nie masz nic do zrobienia, to koniec. Wstaję codziennie rano z gorączką, że nie zdążę, tyle mam planów, tyle spraw do załatwienia. To jedyna recepta. Recepta bez konieczności wypisywania. Dziękuję za rozmowę. • REKLAMA
Miejsca mocy 18
Przedsionek raju, czyli kultura w stajni rozmawiała Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcia Mateusz Wolski
Marcinków – niewielka wieś w gminie Żarnów w powiecie opoczyńskim, w której mieszka niespełna 100 osób. Po ostatniej reformie administracyjnej trafiła do województwa łódzkiego, choć historycznie i kulturowo bliżej jej do Świętokrzyskiego. Posadowiona na piaskowcu i otoczona pięknymi lasami kryje miejsce magiczne – Stajnię Artystyczną Marcinków – w którym kultura jest najbardziej naturalna, a natura najbardziej kulturalna na świecie.
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
19 To miejsce od podstaw, własnymi rękami stworzyła Marzena Michałowska-Kowalik, najpierw z mężem, a po jego śmierci już całkowicie samodzielnie i niezależnie. Dzięki temu dziś może być dumna z przestrzeni, w której dwie, bardzo odległe pasje: miłość do koni arabskich oraz fascynacja kulturą i sztuką współistnieją w pełnej symbiozie i to już od 10 lat. Huczny, dwudniowy jubileusz Stajni Artystycznej odbył się pod koniec listopada. Chwilę później wybraliśmy się do Marcinkowa, by poznać, zrozumieć fenomen i choć przez chwilę pobyć w tym… przedsionku raju. Do stajni prowadzi wąska, gruntowa droga. Po jednej stronie wiekowe drzewa, po drugiej – pole. W oddali widać wspaniały drewniany dom na kamiennej podmurówce. Jesteśmy na miejscu. Gromkim szczekaniem przywitało nas stadko przygarniętych psów. Podwórko otaczają stylowe zabudowania: dwie stajnie, stodoła. Za nimi bezkresny wybieg dla koni. Dookoła pełno drzew i krzewów, które – ze względu na porę roku i niewiedzę „miastowych” – trudno rozpoznać. Pełna energii i uśmiechnięta od ucha do ucha właścicielka zaprasza nas do domu. Wewnątrz kominek, stylowe meble, pełno obrazów, porcelany, bibelotów. Przytulnie, ciepło i… z duszą. Pijemy herbatę, zajadamy się ciastem i rozmawiamy, co chwilę przerywając, bo a to telefon zadzwoni, a to ktoś w gości wpadnie, a to trzeba komuś coś zlecić. Działasz w Marcinkowie pełną parą już 10 lat, gratuluję jubileuszu. Wcześniej byłaś kierowniczką impresariatu w Kieleckim Centrum Kultury. Dlaczego uciekłaś z Kielc? Nie uciekłam. Mieszkanie na wsi było moim życiowym marzeniem. Wychowałam się w mieście, wieś znałam głównie z obrazków, literatury, kilku pobytów w dzieciństwie, a mimo to zawsze wiedziałam, że chcę mieszkać na wsi. Niestety, nie odziedziczyłam żadnej chałupy po dziadkach, pozostawało kupno. Na realizację naszego marzenia zarabialiśmy z mężem za granicą, w Anglii, potem w Szwecji. Długo też szukaliśmy odpowiedniego miejsca. Świętokrzyskie gospodarstwa to wąskie paski ziemi, a my chcieliśmy coś większego, z duszą, wielkimi drzewami, bo szansa, że urosną za naszego życia była niewielka. Mąż pojechał na kolejny kontrakt, a ja w tym czasie obejrzałam 50-60 gospodarstw rolnych, coraz dalej od Kielc…
I się udało? Marcinków trafił się zupełnie przypadkiem. Kolega z pracy miał do sprzedania ziemię po ojcu pod Opocznem. Niegdyś było to duże gospodarstwo, rozparcelowane najpierw w XX-leciu międzywojennym, a potem po wojnie z powodu reformy rolnej. Zobaczyłam je we wrześniu. Miałam kłopot, by tu dojechać, bo chaszcze były wyższe od mojego samochodu. Nie prezentowało się najlepiej. Dom zawalony, podobnie jak stodoła, komórki w ruinie, wszystko zarośnięte pokrzywami większymi od człowieka, wszędzie śmieci, potłuczone butelki. Mimo to uznałam, że to jest właśnie to – piękna przeszłość tego miejsca, związana z dobrymi, szlachetnymi ludźmi, z partyzantami AK, ze zwierzętami – ostatni właściciel był uznanym, szanowanym weterynarzem… Teraz do mnie należy prawie 25 ha. Od czego zaczęliście? Ziemię kupiliśmy w 2002 roku. Na początku trzeba było wszystko posprzątać. Budowę zaczęliśmy w 2005 r. od małej stajni, która teraz jest salą koncertową. Najpierw w Marcinkowie zamieszkały nasze araby pod opieką wynajętego człowieka. Jednak takie zarządzanie na odległość nie dawało satysfakcji. I to wtedy porzuciłaś Kielce? Liczyłam, że mimo mieszkania na wsi, dalej będę zajmować się kulturą, pracować w zawodzie, dojeżdżając do miasta. Wytrzymałam trzy miesiące. Starsza córka poszła na studia, a młodsza mogła już chodzić do wiejskiej podstawówki, więc się przeprowadziłam. Mąż był wtedy za granicą. Zrezygnowałam z pracy w KCK. Uznałam, że już tam jestem za długo, że pora coś zmienić, a poza tym moje marzenia o życiu bliższym natury nie dawały mi spokoju. Zostawiłam więc miasto, pracę. Bez żalu. Rozumiem, że ten piękny dom już wtedy istniał? Początkowo nie... Dom, który tu stał, nie nadawał się do zamieszkania, zawalone stropy, dziury w dachu… Obok stodoły jest niewielki kamienny budynek, który nazywam ogrodniczkiem – tam mieszkaliśmy. Zupełnie surowe warunki. To było lato, więc dużo rzeczy nam wtedy nie przeszkadzało. Dom powstawał długo – złożony jest z dwóch starych budynków z bali, przywiezionych z Baryczy. Przy budowie zostały wykorzystane duże płyty piaskowca, które były schodami w starym domu. Chciałam w ten sposób zachować ciągłość tego siedliska. Na belce w kuchni mamy nawet datę zakończenia budowy jednej z chałup – 1947 rok. Nie zależało mi na luksusie, nowoczesności – chciałam, żeby mój dom miał klimat, żeby miał przeszłość, zakorzenienie w tradycji… Ale gospodarstwo to nie tylko stajnia i dom. Gospodarstwo to przede wszystkim ziemia i zwierzęta. Ale jeśli pytasz o infrastrukturę – zbudowaliśmy drugą, dużą stajnię, wykopałam staw i teraz mam ich cztery, zrobiłam grillowisko w miejscu po zawalonym budynku gospodarczym, ścieżkę edukacyjną. Korzystałam z dotacji unijnych. Po 10 latach mam prawo do satysfakcji, choć wiele osób chyba powątpiewało w moją wizję współistnienia kultury i natury. Drzewa i krzewy pięknie kwitną wiosną, hodowla koni się rozwija, koncerty i warsztaty odbywają się coraz częściej – więc chyba jednak mi się udało (śmiech). A co tutaj robisz na co dzień? Rytm dnia wyznaczają zwierzęta, a trochę ich mamy. Przede wszystkim konie arabskie, ale także dwa kuce szetlandzkie i konik polski. Na chwilę obecną 13 koni. Mamy 7 kóz, 4 kozły, gromadę przygarniętych psów i ko-
Miejsca mocy 20 tów, królicę, a w domu świnkę morską. W sumie około 40 zwierzaków. Karmienie, sprzątanie, lonżowanie, dojenie kóz, spacery z psami zajmują każdego dnia kilka godzin. Zimą jest więcej pracy w stajni, latem dochodzą sianokosy, żniwa. Sezon turystyczny zaczyna się około kwietnia, przyjeżdżają wycieczki, goście – trzeba się nimi zająć. A Ty to wszystko potrafisz? Przecież jesteś teatrologiem. Sztaudynger pisał, że najlepszą z Muz bywa mus. Zaczynałam z mężem, ale bardzo szybko zostałam sama i musiałam sobie poradzić. Mąż był wykształconym rolnikiem i hodowcą koni z zasługami i umiejętnościami, a ja wiedziałam tyle, co od niego. Kozę zobaczyłam z bliska, dopiero jak ją przygarnęłam. Lusia nauczona była chodzenia przy nodze jak pies. A dziś kozy doję, robię twarogi, pomagam przy narodzinach zarówno źrebiąt, jak i kózek. Mam pana do pomocy, ale ten zajmuje się głównie pracą w polu, naprawami i maszynami rolniczymi. Na moje pustkowie często zaglądają dziki, więc mam ciągle zryte pastwiska dla koni. No i mamy kilka żeremi bobrów, a te też nie patrzą, co podgryzają. Sianokosy robimy od razu na 8-9 ha. To pracowity i wesoły czas, bo do pomocy zgłaszają się uczniowie ze szkółki jeździeckiej. Kończymy dzień wspólną kolacją na tarasie – kto choć raz brał udział w udanych sianokosach wie, jaka to radość. Ale to przecież nie wszystko, co tutaj robisz. Dodatkowo prowadzę agroturystykę. Należę do Ogólnopolskiej Sieci Zagród Edukacyjnych, więc przyjmuję także wycieczki szkolne. Można u mnie jeździć konno, fotografować, malować, rysować, muzykować, pleść, tkać, wycinać. Zajęcia artystyczne prowadzą zaprzyjaźnieni artyści czy twórcy ludowi. Co roku organizuję też akcję letnią i zimową dla dzieci z gminy. Rocznie odwiedza Marcinków około 2 tys. ludzi, więc na takie małe gospodarstwo w lesie to chyba nie jest mało. Zrobiłam quest, mam ścieżkę przyrodniczą, pokazuję żeremia bobrów, rośliny. Ścieżka liczy pięć tablic edukacyjnych, opracowanych przez botanika z Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Eugeniusza Dubiela. W ten sposób staramy się rozbudzać wrażliwość i uczyć patrzenia z zaciekawieniem, bo dzieciaki i ich opiekunowie często mało o przyrodzie wiedzą. Pamiętam jedną wycieczkę z Warszawy, gdy pani zawołała uczniów, by przyszły zobaczyć baranka. Tym barankiem był mój… wielki kozioł (śmiech). W Marcinkowie organizujesz jeszcze koncerty, wystawy... W założeniu Marcinków miał być przestrzenią dla sztuki i kultury, wpisaną w naturę, w przyrodę. Artyści, którzy przyjeżdżają pierwszy raz, bywają
zaskoczeni. Pewnie nawet się zastanawiają, czy ktoś przyjedzie ich posłuchać. W takie dni koncertowe, które w Marcinkowie są świętem, siadamy do obiadu. Czasami w żartach zdarza mi się usłyszeć „Jesteśmy najedzeni, rozleniwieni, jest cudnie – nie idziemy na scenę”. A później jednak idą i grają jakby to była scena Teatru Wielkiego. Po koncertach spotykają się z publicznością, jest czas na rozmowy, zachwyty, zdjęcia „na ściance”. W sprawach artystycznych decyduję sama. Mam ten luksus, bo to moje miejsce. Kto u Ciebie występuje? Zaczęło się od wizyt moich przyjaciół z Piwnicy pod Baranami Piotra „Kuby” Kubowicza, Kamili Klimczak, Beaty Czerneckiej. Z czasem okazało się, że tych przyjaciół mam coraz więcej. Informacje o Stajni Artystycznej poszły w świat i nie mam problemów z zaproszeniem wykonawców. Warunkiem wystąpienia w Marcinkowie jest powód, dla którego chce się tu przyjechać. Chęć spotkania z ludźmi i podzielenia się swoją sztuką musi być ważniejsza niż honorarium. Większość artystów potem wraca, bo lubią atmosferę, tę stajnię z końmi, te pola, bezdroża, naturę i przede wszystkim moją publiczność. Pokazuję artystów z innych kultur, wyznań, choć nie ukrywam, czasami się zastanawiam, jak to moi sąsiedzi ocenią. Niepokój wzbudził np. chór prawosławny, martwiłam się także, jak zostaną przyjęte pieśni w jidysz, bo Żarnów przed wojną był żydowskim miasteczkiem. Pokazuję inne artystyczne przestrzenie. Nikt nie wiedział, co to muzyka fado, a gdy Kinga Rataj już u mnie wystąpiła, na życzenie publiczności musiałam koncert powtórzyć. Ten sezon rozpoczynał koncert Żydów sefardyjskich w wykonaniu Uli Makosz z zespołem. Na jubileusz zaszalałam, sprowadziłam Michaela Jonesa, w którego żyłach płynie krew i hinduska, i ukraińska, i walijska oraz Syryjczyka Wassima Ibrahima. Był Andrzej Róg ze spektaklem „Kamień na kamieniu” według Myśliwskiego. Śpiewała Hanka Wójciak z kapelą, był Adam Strug, Mirek Czyżykiewicz, Agnieszka Grochowicz… Dużo tych nazwisk i imprez mogłabym wymieniać… Odkrywam przed swoimi widzami inny świat. Nic nie muszę. Robię to, bo chcę. Prowadzisz teraz zupełnie inne życie. Gdy się tutaj znalazłam, to jakbym uczyła się życia od początku. Czasem była to walka z żywiołem. Przeżyłam tu trąbę powietrzną. Na szczęście nie naruszyła budynków, ale przed domem wyłamała mi 30 proc. drzew. Prze-
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
21 żyłam ulewę taką, że zalało mi stajnię, siodlarnię, paszarkę. Ubiegłoroczna susza też dała się we znaki. Ale są i mniejsze problemy: drzewo zwali się na drogę, uciekną konie czy koziołki. Walka z przyrodą, z przeciwnościami losu niesamowicie człowieka hartuje. To jakby nowe, drugie życie. To jakie ono jest, to Twoje nowe życie? Pełne trosk, problemów czy raczej radości? Poczucie sensu życia daje mi praca, również ta ciężka, fizyczna, opieka nad zwierzętami i kontakt z ludźmi – gośćmi, sąsiadami, młodzieżą. Gdy 8,5 roku temu po śmierci męża zostałam ze wszystkim sama – gospodarstwem, kredytami, zwierzętami, dwójką uczących się dzieci – zadawałam sobie pytanie, czy podołam. Z racji tych smutnych doświadczeń już wiem, że plany można robić, ale czasami los potrafi je mocno pokrzyżować. Jest we mnie mieszanka katastrofizmu i nieokiełzanej radości życia. Moja filozofia życiowa mówi mi, że liczy się tylko ta chwila – tu i teraz. Gdy nagle odszedł mój mąż, moje córki stanęły przy mnie murem, wspólnie podjęłyśmy decyzję, że spróbujemy same dać sobie radę. Wtedy przekonałam się, ilu wspaniałych ludzi mam wokół siebie. Przyjaciół, którzy wytrwale mi sekundują. W najtrudniejszych chwilach zawsze miałam na kogo liczyć. Dodatkowo zmotywowały mnie zwierzęta. Kot sobie poradzi, ale resztę „gadziny” musisz nakarmić. Tu nie jest ważne, czy ty masz chandrę, depresję, zły dzień, i tak musisz wstać i zająć się inwentarzem. Przyznam się, że to najlepsza terapia. Nie mam stanów depresyjnych. Co najwyżej lenistwa (śmiech). Wiem jedno, Marcinków to absolutnie moje miejsce na ziemi. Ciągle rozmawiamy o zwierzętach, gospodarstwie. Po co Ci ta kultura? Żyjąc tutaj uświadomiłam sobie, jak niewiele nam trzeba do życia. Nasze potrzeby są sztucznie napompowane i rozbudzane. Lubię mieć dobry samochód, bo to moje bezpieczeństwo. Lubię mieszkać jak mieszkam, bo tu spędzam wiele czasu, więc chcę się dobrze czuć. Zresztą całe wyposażenie mojego domu to pamiątki rodzinne i te z podróży, podarunki od przyjaciół, ja od dawna niczego nie kupuję. Czuję nieustanny zachwyt nad przyrodą, w ogrodzie zasadziłam prawie 300 gatunków roślin. Poza tym muszę zapewnić wszystko zwierzętom. I co jeszcze? Coś na grzbiet i coś do zjedzenia, ale nie musi być wyszukane. Im bardziej wykwintne, tym człowiek bardziej spaskudzony. W żywieniu doceniam prostotę. No fakt, potrzebuję jeszcze kultury i sztuki. Mogłabym się obyć bez tej sali, koncertów, działań, ale chyba nie chcę. Dla mnie w kulturze chodzi o spotkanie z człowiekiem, ta chwila jest jedyna i niepowtarzalna. Wtedy jest magia, moi goście wytwarzają dobrą energię – ona jest w Marcinkowie odczuwalna. REKLAMA
Mówiąc goście myślisz o artystach? O artystach, ale nie tylko, o mojej publiczności, o gościach w agroturystyce… Każdy z nich zostawia tu cząstkę siebie. Czasem przyjeżdżają do mnie ludzie, którzy chcą przewartościować sobie pewne rzeczy, odzyskać równowagę. Proste życie w Marcinkowie działa terapeutycznie. Po tych kilku latach z naszą Stajnią związanych jest wiele dobrych, wspaniałych osób. Pan Grzegorz, który gdy spędza u mnie urlop, skoro świt idzie do stajni, by wyczyścić konie. Przyjeżdżają nastolatki, które w domu nawet śmieci nie wyrzucą, a tutaj myją okna w stajni, opiekują się psami, pomagają w polu. Pani Irenka, która zawsze wypatrzy źle podcięty krzew, i pyta, czy może poprawić… W 2011 roku, po trąbie powietrznej zupełnie odcięło mnie od świata, droga była zablokowana przewróconymi drzewami, ogród zniszczony, wszędzie walały się gałęzie, prądu nie miałam przez tydzień. Jeszcze tego samego dnia rozdzwonił się telefon, czy jesteśmy całe, czy zwierzętom nic się nie stało. Następnego dnia pojawiło się z 16 osób, by pomóc mi wszystko uprzątnąć i to w strugach deszczu, który wtedy padał dwa dni. Koczowali na podłodze, myli się w zimnej wodzie, bo ogrzewanie nie działało, pracowali w obejściu bez odpoczynku. Doświadczyłam wówczas tyle życzliwości od ludzi… Czy ten Twój raj na ziemi jest już skończony? Żyję tym, co dzieje się dziś, ale mam swoje plany. Razem z córką przygotowujemy Dzień Dziecka – przy finansowym wsparciu uzyskanym w Lokalnej Grupie Działania „U Źródeł” w Modliszewicach. Następnie – wakacje z teatrem lalkowym Marka Żyły i lokalnymi legendami. Zbliża się wiosna – po jesieni i zimie czeka nas dużo napraw. Muszę ucywilizować kolejne fragmenty mojej posiadłości, może przedłużyć trasę ścieżki przyrodniczej. Planujemy rozbudowę – kolejny dom dla gości, w dalekiej przyszłości hala. Wierzę, że ten nasz Marcinków stanie się rodzinnym biznesem. Może z Gdańska wróci starsza córka Marcelina, która zna kilka języków obcych i zajmie się gośćmi zagranicznymi, bo zdarzają się coraz częściej? Młodsza Matylda ma fantastyczne podejście i cierpliwość do zwierząt. Ukończyła Technikum Hodowli Koni w Janowie Podlaskim, ma uprawnienia hipoterapeutyczne, a teraz zaczęła studia zootechniczne na SGGW. Czuję, że to ona przejmie pałeczkę, przynajmniej w dziedzinie hodowli koni. Wtedy zajmę się tylko kulturą, a ona – stajnią i zwierzętami. Nie chcę, by Marcinków był skończony, bo co wtedy będę robić? Jestem człowiekiem „w drodze”, może czasem gubię ścieżki i błądzę, ale interesuje mnie podążanie do celu i wszystko to, czego po drodze mogę się nauczyć i doświadczyć. Dziękuję za rozmowę. •
Miejsca mocy 22
Urodzeni z genem pomagania tekst Aneta Zychma zdjęcia Mateusz Wolski
Ona pochodzi z gminy Zagnańsk. On przyjechał kilka lat temu z Radomia. Poznali się przez couchsurfing, czyli platformę, na której można znaleźć nocleg lub zakwaterowanie na całym świecie. Najpierw, dość prozaicznie, połączyło ich wspólne mieszkanie, następnie pasja pedagogiczna i zamiłowanie do wolontariatu, a na końcu, jak w książkowym romansie, miłość. Ania Suchoń-Jasik i Krzysiek Jasik, bo o nich mowa, stworzyli razem prężnie działającą Fundację Alter Edu i prowadzą kielecki oddział Fundacji „Dr Clown”.
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
23 Największą satysfakcję odczuwamy właśnie wtedy, gdy dajemy innym coś z siebie, gdy za cel stawiamy sobie poprawienie warunków życia innych ludzi, gdy przyłączamy się do jakiejś większej sprawy i staramy się wywrzeć pozytywny wpływ na otaczający świat. Nick Vujicic
O
Oboje już od czasów studenckich brali udział w inicjatywach organizacji pozarządowych, zarówno lokalnie, jak i na większą skalę. Anna działała głównie jako animator dziecięcy i edukator młodzieżowy. Krzysztof przez rok pracował w Wiosce Dziecięcej w Niemczech. Koordynował też międzynarodowe projekty młodzieżowe z ramienia Fundacji Rodowo (Międzynarodowe Centrum Spotkań Młodzieży). – Przez kilka dobrych lat zdobywaliśmy doświadczenie i siłą rzeczy nastał taki moment, kiedy zapragnęliśmy stworzyć coś swojego, na własnych warunkach – opowiadają. I tak zaczyna się historia Fundacji Alter Edu.
Naucz się inaczej
Misją Fundacji jest edukacja dzieci, młodzieży i dorosłych, kształtowanie podstawy otwartości, tolerancji, szacunku i empatii do innych ludzi i wszelkich istot żyjących. Alter Edu dokłada też cegiełkę do budowania lokalnej, aktywnej obywatelsko społeczności. Fundacja prowadzi dwie świetlice: jedną w Umrze (otwartą codziennie), a drugą w Jaworzu (przeznaczoną na cykliczne warsztaty). Wszystkie zajęcia zarówno te dla dzieci, jak i dla dorosłych, są bezpłatne. Oferta jest różnorodna i dopasowana do potrzeb okolicznej społeczności, która coraz chętniej z niej korzysta. Do tej pory odbywały się m.in. warsztaty muzyczne, logopedyczne, taneczne, kuglarskie, mniejsi i więksi mogli podszkolić się z mnemotechniki, robotyki, informatyki czy języka angielskiego. Dzieciaki chodziły także na rajdy, jeździły na wycieczki, grały w gry terenowe, poznając dzieje naszego regionu dzięki projektowi „Wehikuł czasu – ścieżkami pamięci historii”,
Umer – okno na świat
Fundacja Alter Edu prowadzi również działania o charakterze międzykulturowym, goszcząc u siebie wolontariuszy z całego świata. – Zależy
nam na tym, żeby dzieci miały szansę poznawać różnorodność świata i zwyczaje innych krajów z dala od stereotypów i najlepiej „z pierwszej ręki”. Wolontariusze spotykają się z naszymi podopiecznymi i uczniami okolicznych szkół. Opowiadają o swoim kraju, zwyczajach, atrakcjach, potrawach. Poza wiedzą o odległych zakątkach świata, dzieci mogą także podszkolić swoje umiejętności językowe, bo wolontariusze najczęściej mówią po angielsku – wyjaśnia Ania Suchoń-Jasik. Fundacja zorganizowała też dwie wymiany międzynarodowe: jedną polsko-turecką, a drugą polsko-gruzińsko-turecko-armeńską. Dzięki nim lokalna młodzież miała szansę poznać swoich rówieśników z innych krajów. Pierwszy projekt, pod hasłem „Hate STOP – Theatre Against VIOLENCE” poświęcono mowie nienawiści, jego efektem był spektakl teatralny, który wspólnie przygotowała młodzież turecka i polska. Drugi, zatytułowany „Back to the Roots – Adventure in Nature”, był międzynarodowym… obozem surwiwalowym. Poza tym Ania cyklicznie prowadzi w świetlicy w Umrze zajęcia pod nazwą „Podróże Małe i Duże”, podczas których zapoznaje uczestników z kulturą i rękodziełem różnych krajów. Fundacja ma też ofertę dla dorosłych. Co roku w wakacje w ruinach huty Józef w Samsonowie organizują Międzykulturowe Kino Letnie.
Uśmiech, który leczy
Na tym nie kończy się społeczna aktywność Anny i Krzysztofa. Poza Fundacją Alter Edu angażują się również w aktywność kieleckiego oddziału Fundacji REKLAMA
Miejsca mocy 24
Misją Fundacji jest edukacja dzieci, młodzieży i dorosłych, kształtowanie podstawy otwartości, tolerancji, szacunku i empatii do innych ludzi i wszelkich istot żyjących.
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
25 „Dr Clown”, a Krzysiek jest jej lokalnym pełnomocnikiem. W tym roku szykują się do jubileuszu 20-lecia fundacji i 10-lecia istnienia kieleckiego oddziału. – Chodzi o uśmiech, radość, chwilę przerwy w trudnych, wyczerpujących chwilach walki z chorobą – wyjaśnia Krzysztof. Razem z wolontariuszami, przebrani w kolorowe stroje doktorów clownów, odwiedzają dziecięce szpitale, ten kielecki i starachowicki, szkoły specjalne w Kielcach i Ostrowcu Świętokrzyskim. Uczą dzieci żonglerki, pokazują sztuczki, żartują, by te choć na chwilę zapomniały o smutkach, bólu, strachu, lęku. Do współpracy zapraszają inne instytucje i ciekawych ludzi, aby maluchom zaoferować warsztaty, np. wykonywania świec zapachowych, wspólną grę w planszówki czy inne zabawy. – To jest bardzo specyficzny wolontariat, który wymaga odpowiedniego przygotowania, zaangażowania i systematyczności, dlatego nie każdy się do tego typu działań nadaje. Nie każdy ma też w sobie odwagę, by spotkać się z chorymi, niepełnosprawnymi dziećmi – zaznaczają. Mimo to czekają na chętnych i często prowadzą rekrutacje, by do 12 wyjątkowych lekarzy w Kielcach i 4 w Ostrowcu Świętokrzyskim – specjalistów w terapii śmiechem, m.in. Doktora Słoneczka, Melodyjki, Wianuszka, Pomponika, Żabci, Balonika, Pędzelka, Toli, dołączali kolejni. Chętni muszą nauczyć się cyrkowych sztuczek, ale i poznać trochę teorii. W tej chwili szkoli się m.in. kilku chłopaków, odbywających karę w zakładzie poprawczym w Ostrowcu Świętokrzyskim. – To nasz wielki sukces, bo oni pomagając innym, pomogą też sobie – mówi z dumą Krzysztof. Doktorzy clowni nie zapominają także o opiekunach. – Nie jesteśmy tylko dla dzieci, ale też dla rodziców. Wielu z nich, REKLAMA
na przykład na onkologii, przebywa prawie cały czas w szpitalu u boku dziecka. Nasze wizyty pozwalają im choć na chwilę zapomnieć o chorobie i troskach, uśmiechnąć się – wyjaśnia Ania. Na Dzień Matki organizują specjalne akcje dla mam, oferując salon piękności: fryzjera, kosmetyczkę, masaże czy pokaz mody. W ten sposób sprawiają, że w szpitalnych murach choć przez chwilę słychać muzykę, śmiech, jest radośnie, głośno. Po prostu inaczej, bardziej normalnie.
Społecznicy z powołania
Anna i Krzysztof nie wyobrażają sobie innego życia. Chcą stworzyć alternatywę dla tradycyjnej edukacji i robią to nie tylko dla swoich podopiecznych, ale i dla własnego syna. Nawet swoją drugą pasję, podróżowanie, łączą z tą pierwszą. Gdy jeżdżą za granicę, podpatrują, dopytują, uczą się. Tak było na przykład w Indiach, gdzie odwiedzili alternatywną szkołę, uznawaną za jedną z najbardziej przyjaznych uczniom i nauczycielom. Dzięki tym doświadczeniom stale mają otwarte głowy, nie myślą schematycznie, a nowych projektów nie realizują rutynowo. Zdają sobie sprawę z faktu, że przed nimi jeszcze sporo wyzwań, choć w tym roku Fundacji Alter Edu stuknie 5 lat. Tak naprawdę Ania i Krzysztof dopiero się rozpędzają i jestem przekonana, że jeszcze wiele dobrego o ich działaniach usłyszymy. Myśl globalnie, działaj lokalnie, słynne słowa francuskiego ekologa René Dubosa, idealnie pasują do nich. Mamy szczęście, że ta lokalność dotyczy właśnie naszego województwa. •
Architektura 26
Marzenia i rzeczywistość. Kielecki socrealizm tekst i zdjęcia Rafał Zamojski
Podczas wojny marzono, by Kielce stały się miastem-ogrodem. Rzeczywistość powojenna – niezwykle trudna i w dużym stopniu narzucona politycznie okazała się zupełnie inna. Duch stalinizmu ogarniał wszystkie sfery życia Polaków, nieuchronnie zmieniając ich poglądy, przekonania, decydując o stylu i warunkach życia. Nie oparła mu się także powojenna socrealistyczna architektura, choć akurat na tę w Kielcach narzekać nie możemy.
Dom Partii przy ul. Żeromskiego (dawna pocztówka) LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
Gospodarczy rozwój Kielc końca lat 30., w tym boom budowlany, wykreowany kredytami Banku Gospodarstwa Krajowego, został gwałtownie przerwany kataklizmem, który nadciągnął we wrześniu 1939 roku. Napaść Niemców, połączona z niespotykaną wcześniej skalą terroru wobec ludności cywilnej, a za chwilę atak Armii Czerwonej na Polskę, eksterminacja polskich patriotycznych elit przez obu agresorów, złożyły się na rychłą klęskę państwa polskiego. Kielce znalazły się na terenie utworzonego przez niemieckich okupantów Generalnego Gubernatorstwa, w dystrykcie radomskim. Kielczanie – jak wszyscy Polacy – musieli nauczyć się żyć w warunkach terroru i rabunku, bezwzględnej eksploatacji ekonomicznej, braku żywności i lekarstw, grupowych publicznych egzekucji cywilnych
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
27 zakładników (za zabicie jednego Niemca egzekucja kilkudziesięciu Polaków), śmierci za najdrobniejsze „przewinienia”, łapanek i wywózek na roboty do Rzeszy. Tragiczny los spotkał kielczan narodowości żydowskiej i pochodzenia żydowskiego, przed wybuchem wojny stanowiących blisko 30 proc. mieszkańców miasta. W Kielcach skupiona w zamkniętym obszarze getta ludność żydowska (w tym Żydzi spoza Kielc, m.in. duża grupa z Wiednia) została poddana eksterminacji w sierpniu 1942 roku. Egzekucji dokonywano na miejscu, część ludności wywieziono do obozu w Treblince.
Plany, projekty, nauka
Podczas wojny były też w Kielcach i jasne momenty związane z działalnością Polskiego Państwa Podziemnego. W organizację tajnych kursów uniwersyteckich angażowało się wiele osób i – co ważne – funkcjonowały one bez denuncjacji i wpadek. Pod koniec wojny to w Kielcach schronienie znalazło wielu wybitnych naukowców z wszystkich wiodących przed wojną ośrodków naukowych: Poznania, Warszawy, Lwowa, Krakowa, Wilna. Dzięki nim miasto stało się tajnym ośrodkiem akademickim. W latach 1943-44 wykłady i zajęcia dla studentów prowadzono pod szyldami tajnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich, tajnego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i wreszcie – co ciekawe – tajnego Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, którym kierował wybitny warszawski architekt Bohdan Pniewski. Po przepędzeniu Niemców wielu z tych profesorów postulowało utworzenie w Kielcach uniwersytetu, jednak nowe komunistyczne władze regionalne nie były tym zainteresowane. W efekcie nowa uczelnia, zamiast w Kielcach, powstała po wojnie w Toruniu. Profesor Pniewski, kształcąc przyszłych architektów, myślał też o przyszłości miasta, które go przygarnęło. Jeszcze podczas wojny przygotował dla Kielc projekt siedziby rozgłośni Polskiego Radia. Według jego koncepcji budowla miała stanąć na rogu ulic Sienkiewicza i Paderewskiego. Nie próżnowali także inni, w tym kieleccy regionaliści, którzy, czekając na koniec wojny, coraz śmielej marzyli o nowym odrodzonym mieście. Zachował się interesujący tekst z 1943 roku autorstwa zasłużonego harcerza i krajoznawcy Teodora Kłodawskiego. W „Przyszłych Kielcach” autor marzył m.in. o rozległym mieście-ogrodzie o niskiej zabudowie.
w jednym momencie przestały istnieć niemal wszystkie prywatne sklepy (tzw. bitwa o handel). Udało się jedynie zachować (co w okresie realnego socjalizmu było cechą odróżniającą Polskę od innych krajów demokracji ludowej) prywatną własność gospodarstw rolnych. Ciągłość historyczna została jednak niemal całkowicie przerwana.
Nowomowa, nowobudowa
Kto zajrzy do dziennika „Słowo Ludu” z tamtych czasów, może się mocno zdziwić. Groteskowa i przerażająca, bełkotliwa nowomowa, wspierana przez bezwzględną cenzurę, była jednym z podstawowych, propagandowych filarów budowy nowego, komunistycznego społeczeństwa i państwa posłusznego potężnemu sąsiadowi, Związkowi Radzieckiemu. By spełniało swoją służalczą funkcję, musiało zostać odbudowane, gwarantując swoim obywatelom godziwe warunki egzystencji i zaspokojenie potrzeb, także tych wyższych. Walczono z analfabetyzmem, otwierano teatry (także w Kielcach), szkoły i uniwersytety, drukowano klasykę polskiej literatury. W tych warunkach powstawała też nowa architektura. Totalitarny terror okresu stalinizmu wpływał na wszystkie dziedziny życia. Pisarzom, plastykom i architektom nakazano tworzyć w duchu socrealizmu. O ile jednak tworzone przez uległych oportunistów socrealistyczne literatura i sztuka wywołują najczęściej uśmiech zażenowania, to architektura z tamtego czasu w znacznej mierze się broni.
Czerwone porządki
Rzeczywistość po wkroczeniu do Kielc Armii Czerwonej szybko zweryfikowała te wizje. Nowi włodarze zaczęli wprowadzać swoje porządki. Nie wszyscy kielczanie mieli szansę cieszyć się z końca wojny, a odzyskana Polska nie do końca polską była. Kieleckie elity prawnicze od razu, pod zarzutem współpracy z Niemcami, zostały przez NKWD wywiezione do kopalni w głąb Związku Radzieckiego, żołnierzy AK i innych formacji niepodległościowych bezwzględnie tępiono lub łamano psychicznie. Więzienia zapełniały się polskimi patriotami. To kieleckie przy ul. Zamkowej 5 sierpnia 1945 r. w spektakularny sposób wyzwolił poakowski oddział Antoniego Hedy „Szarego”. Skala zbrodni i manipulacji była ogromna. Patriotyczne elity Polskiego Państwa Podziemnego, zdradzone, przetrzebione, zmęczone, znalazły się w niezwykle trudnej sytuacji. Niektórzy decydowali się na emigrację, inni wracali, by mimo wszystko działać w kraju. Byli tacy, którzy dali się uwieść komunistycznym hasłom, inni zachwyt nad nową ideologią udawali. Sfałszowane referendum z 1946 roku i wybory do Sejmu ze stycznia 1947 roku, jak również zabijanie przez UB działaczy do tej pory legalnie działającego PSL (według szacunków Stefana Korbońskiego ponad 100 osób), ostatecznie nadzieje na choćby demokrację pogrzebały. Ostatnim gwoździem do trumny przedwojennej Polski była nacjonalizacja prywatnej własności. Historia wielopokoleniowych firm nagle dobiegła końca,
Osiedle zwane bastionem, widok od ul. Winnickiej (fot. E. Hartwig, 1965 r., arch. WUOZ)
Osiedle zwane bastionem, widok od ul. Zagórskiej (fot. K. Wilczyński, ok. 1970 r.)
Architektura 28 Partia ma dom
Styl socrealistyczny w polskiej architekturze panował w latach 1948-56. Z jednej strony nawiązywał do sowieckich wzorców, z drugiej – co świetnie wykorzystali wykształceni przed wojną polscy architekci – do architektury klasycznej i polskiej. W efekcie sporo budowli z tego okresu cieszy oczy zastosowanymi środkami wyrazu, proporcjami, detalami, wykorzystaniem lokalnego kamienia. Najważniejsza budowla kieleckiego socrealizmu powstała oczywiście przy ul. Stalina (tak nazywała się krótko dzisiejsza ul. Żeromskiego) i była niczym innym jak siedzibą władzy sowieckich namiestników, czyli Komitetem Wojewódzkim PZPR (dziś mieści się tam rektorat Uniwersytetu Jana Kochanowskiego). Projekt oddanego do użytku w 1954 roku gmachu wykonał czołowy ówcześnie kielecki architekt Jerzy Żukowski, ale ze wsparciem wspomnianego już Bohdana Pniewskiego. Gdy pominiemy przeznaczenie gmachu, który stał się Domem Partii, dostrzeżemy, że jest to architektura wysokiej jakości. Widać to szczególnie teraz, gdy pieczołowicie odnowiono elewację. Słynne powiedzenie mówi, że koniec wieńczy dzieło, jednak tym razem zarządzające budynkiem władze UJK się nie popisały. Na koniec remontu zainstalowano nie pasujące do całości szare granitowe schody.
Sienkiewiczowska Dzielnica Mieszkaniowa (dawna pocztówka)
Sockamienice i bastion
Powróćmy jednak do socrealistycznej architektury Kielc. Przy ul. Stalina (między Prostą a Seminaryjską) wybudowano zwartą, wysoką wielkomiejską pierzeję bloków z dużymi dekoracyjnymi bramami. Znakomitym przykładem architektury tego okresu jest bez wątpienia zespół kamienic Sienkiewiczowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej, nazwanej tak oczywiście w nawiązaniu do warszawskiego MDM-u. Dziś mało kto pamięta pierwotną nazwę tego fragmentu ul. Sienkiewicza. Ze względu na sgraffitowe portrety pisarzy na narożnikach teren pomiędzy dwoma bliźniaczymi kamienicami, umiejscowiony pomiędzy ul. Hipoteczną a Wesołą, nazywamy współcześnie placem Literatów (wielbiciele słodyczy mówią o nim także plac Czterech Pór Roku, od nazwy kawiarni). W PRL-u mieściły się tu najelegantsze sklepy w mieście (Gallux, Telimena), salon jubilerski i sklep firmy Wawel oraz restauracja Świętokrzyska. Jedynym kieleckim obiektem z okresu socrealizmu wpisanym do rejestru zabytków (nie mylić z gminną ewidencją zabytków) jest piękny gmach wybudowany dla potrzeb Sądu Wojewódzkiego przy ul. Seminaryjskiej (dziś jest to siedziba Sądu Okręgowego). Stawiając go obok dawnej Izby Skarbowej, zrealizowano tym samym koncepcję zabudowy z lat 20. Ciekawe i wartościowe są ówczesne, pierwsze po wojnie, inwestycje mieszkaniowe. W tym czasie powstała stara część osiedla Szydłówek (jeszcze ogrzewana piecami) z charakterystycznym placem centralnym, na którym m.in. wyświetlano filmy. Najważniejszą i najciekawszą inwestycją było zwarte osiedle usytuowane miedzy ulicami Zagórską, Źródłową, Astronautów i Winnicką, zwane po wybudowaniu bastionem. Nieprzypadkowo, bo mieszkania dostawała tam przede wszystkim nowa czerwona burżuazja. Zaprojektowano je w taki sposób, by w razie potrzeby (czytaj „niepokojów społecznych”) łatwo mogło zostać zamknięte przed osobami z zewnątrz i działać całkowicie samowystarczalnie. Z dzisiejszego punktu widzenia to dobrze zaprojektowany miejski kwartał o zróżnicowanej zabudowie (od 2 do 5 pięter) z ciekawymi detalami architektonicznymi. Niestety, niszczonymi przez funkcjonujące dziś na tym obszarze wspólnoty mieszkaniowe (zniknęły attyki na dachu bloku przy Źródłowej 18 i oryginalne betonowe balustrady balkonów na klatkach schodowych tego i sąsiedniego budynku). Mimo że ten ciekawy i wartościowy fragment miasta mieści się LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
Kamienica przy ul. Sienkiewicza (fot. Rafał Zamojski)
w granicach śródmieścia, jest dziś mocno zaniedbany. Miasto pomija go przy planach rewitalizacji.
Socrealizm (nie) pod ochroną
Przedstawiciele czerwonej władzy dostawali również mieszkania w innym miejscu, trochę mniej wyeksponowanym, wręcz ukrytym. Dwa bloki bogato zdobione, o ciekawej architekturze wybudowano w przestrzeni między ulicami Równą a Złotą. Interesujący był też nieistniejący już dziś budynek przychodni przy Paderewskiego, który według pierwotnego zamysłu miał być siedzibą NIK. Za wartościowy architektonicznie uważam też socrealistyczny gmach dzisiejszego Wydziału Pedagogicznego i Artystycznego UJK przy ul. Krakowskiej. Niestety, podobnie jak bloki przy Źródłowej nie znalazł się nawet w gminnej ewidencji zabytków. Na budynku UJK to się już zemściło. Podczas ukończonego niedawno remontu, służącym do docieplenia styropianem zakryto delikatnie rzeźbioną elewację. Nie zachowała się też – mimo ochrony i wyraźnego nakazu Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków – betonowa balustrada bloku przy ul. Prostej 13. Zarząd wspólnoty mieszkaniowej zignorował to zalecenie. Te dwa przykłady pokazują, jak łatwo bezpowrotnie zmienić wygląd budynków, detali. I choć zbudowane w czasach, do których niechętnie dziś wracamy, nadal musimy o nie dbać. Wartościowa architektura powinna być chroniona, bez względu na to z jakiego okresu pochodzi. •
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Nowa jakość w architekturze Odpowiadająca za projekty kilku powstających w centrum Kielc budynków Pracownia Architektoniczna Tera Group działa coraz prężniej. Wychodząc naprzeciw klientom już wkrótce otworzy swoją filię w Warszawie. – Znamy mocne i słabe strony architektury Kielc. Mocne wspieramy, dostosowując nasze projekty do otaczającej tkanki miejskiej, słabe staramy się korygować. Bo w przyjaznym otoczeniu lepiej się przebywa i żyje. Architektura, tworzenie dobrej formy i przyjaznych rozwiązań funkcjonalnych to nasza pasja – przekonuje Konrad Śmierzyński, architekt i współwłaściciel Tera Group. Pracownia tworzy pełnobranżowe projekty architektoniczne budynków wielorodzinnych i jednorodzinnych oraz hal produkcyjno-magazynowych i galerii handlowych. Tera Group zaprojektowało też m.in. uzbrojenie terenów inwestycyjnych w Kieleckim Parku Technologicznym. Na swoim koncie ma działania publiczne i komercyjne. Obecnie kielczanie mogą śledzić budowę siedmiu obiektów zlokalizowanych w centrum miasta, w tym dwóch inwestycji Ventus i Split, zaprojektowanych przez architektów Paulinę Bogdał-Śmierzyńską i Konrada Śmierzyńskiego wraz z zespołem projektowym Tera Group. Obie powstają przy al. IX Wieków Kielc, na terenie zwanym przez kielczan trójkątem bermudzkim. Ventus Apollo Biznes & Living to 5-kondygnacyjny budynek łączący dwie niezależne funkcje. Część usługowo-biurowa znajduje się bliżej głównej ulicy, mieszkalna – w głębi działki, co pozwoli zapewnić lokatorom spokój i ochronę przed ulicznym gwarem. Budynek ma także dwa parkingi, oddzielny dla usługodawców i mieszkańców, zlokalizowane pod ziemią i na parterze oraz dwa dziedzińce. W drugim etapie inwestycji powstanie kolejny obiekt – 4-piętrowy Apollo Split. Na parterze będą się mieściły lokale usługowe, wyżej mieszkania o różnym metrażu oraz odrębna część biurowo-usługowa z oddzielną komunikacją. Pod ziemią znajdzie się garaż. Oba budynki połączy plac oraz pasaż wypełniony roślinnością. – Projektując budynki dla Apollo Inwestycje chcieliśmy się wpisać w charakter tej części miasta, a zarazem zaoferować coś zupełnie nowego. Elewacja w Splicie w części mieszkalnej ma przypominać zabytkową pierzeję, ale w nowoczesnym wydaniu, z wykorzystaniem detali architektonicznych, które pojawiają się w budynkach kieleckiej zabudowy.
dwupoziomowy garaż podziemny. A mieszkania o różnej wielkości mają zróżnicowany układ, który można dostosować do indywidualnych potrzeb. – Każde mieszkanie projektujemy tak, jakbyśmy mieli w nim zamieszkać – zapewnia Konrad Śmierzyński. – Musi być wygodne i funkcjonalne. W pracowni przygotowujemy także projekty aranżacji wnętrz, oferując przyszłym mieszkańcom projektowanych przez nas budynków specjalne rabaty. Urządzamy również mieszkania pod klucz – dodają Natalia Halot i Gabriela Rozmus z Tera Group. Projekty Tera Group doczekały się kilku nagród. Doceniono np. kompleks budynków przy ul. Poleskiej, hale produkcyjne przy Olszewskiego oraz domy jednorodzinne. – Tera Group to zespół złożony z pełnych pasji profesjonalistów w swojej branży. Naszym celem jest zadowolenie klienta. Zapraszamy do współpracy i rozmów na temat dostosowania mieszkań do państwa potrzeb w zgodzie z najnowszymi trendami w projektowaniu – zachęca Paulina Bogdał-Śmierzyńska, główny projektant w Tera Group.
Tera Group Pracownia Architektoniczna ul. Zdrojowa 19/1, Kielce tel. 883 939 139 pracownia@teragroup.pl Wyzwaniem było także połączenie funkcji mieszkalnej i usługowej w Ventusie tak, aby były one idealne zarówno dla usługodawców, jak i mieszkańców – przyznaje Iwona Preiss z Tera Group, menedżer biura i jeden z projektantów. Według projektów Tera Group, EKO-Inwest realizuje budynki: Lotnicza Eko-Park, Willa Marszałkowska czy Zamieszkaj na Wspólnej. Kolejna realizacja to Apartamenty Seminaryjska (deweloper: Andrzej Kozera) zlokalizowana przy skrzyżowaniu ulic Semianaryjskiej i Żeromskiego. Uwagę przyciąga projekt elewacji tego wielorodzinnego 8-kondygnacyjnego budynku. Na efekt końcowy kielczanie muszą jeszcze chwilę poczekać, bo prace przy budynku wciąż trwają. Architekci zdecydowali się na tynk silikonowy i płyty elewacyjne na parterze budynku w kolorze złotym oraz elementy wyrzeźbione w ociepleniu, przypominające fakturę ciętego kryształu. W budynku architekci zaplanowali część usługową oraz
Facebook: Tera Group Pracownia Architektoniczna www.teragroup.pl www.tgwnetrza.pl
29
30
Pasja
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
31
Kielczanka
tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcie Mateusz Wolski
Niezwykłe życie w luksusowym Dubaju? Aneta Popiel uśmiecha się, bo wciąż pamięta czasy, gdy jak lwica walczyła o każdego dolara, który pozwoliłby jej opłacić kolejny semestr studiów na Georgetown University w Waszyngtonie. Dała radę, wróciła do Polski z dyplomem prestiżowej uczelni, ale nikt tego nie docenił. Pomyślała więc, że czas ruszyć, zresztą nie po raz pierwszy, w świat.
Wyobrażam ją sobie, jak ubrana w nienaganną garsonkę pracuje w przeszklonych pawilonach EXPO 2020 w Dubaju. Ale widzę ją także w ośrodku w Boliwii, gdzie opiekuje się bezdomnymi młodymi kobietami. Tam ubrana jest w luźny T-shirt, a blond włosy spięte ma w swobodny kok. Spoglądam na nią również w rodzinnych Kielcach, jak w zimowe popołudnie, tym razem ubrana w wełnianą sukienkę z golfem, kosztuje pysznej szarlotki. Ten smak będzie musiała zapamiętać na długie miesiące. Do kolejnej wizyty w Polsce.
Przystanek: Dubaj
Zacznijmy od końca. Dwumilionowa, zbudowana na pustyni, metropolia, symbol luksusu i szaleńczego rozwoju Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Wielowiekowa tradycja islamska przeplata się tu z nowoczesną mieszanką kultur. Drapacze chmur, kilkunastopasmowe autostrady, sztuczna wyspa w kształcie palmy, stok narciarski pod dachem… Raj na ziemi? Aneta Popiel uśmiecha się w odpowiedzi na to pytanie. To miasto, w którym żyje, pracuje, realizuje swoje marzenia, w końcu – szczęśliwie kocha i jest kochana. Gdy wraz ze swoim narzeczonym wsiadają na rowery i ruszają na ścieżkę, która ciągnie się wzdłuż pustyni, czuje, że to jest właśnie szczęście. Ale, jak żartuje, szczęście, do którego trzeba się zerwać bladym świtem. Latem – o czwartej, piątej rano, zimą – nieco później. Bo Dubaj to także trudne do zaakceptowania przez organizm Europejczyka z północy, temperatury. Aneta jednak i z tym daje radę. W Dubaju pracuje w jednym z „najgorętszych” miejsc, czyli EXPO 2020. To pierwsza Wystawa Światowa organizowana w świecie arabskim, w któ-
rej udział zapowiedziało 200 krajów i organizacji. Szacuje się, że przez 173 dni ekspozycję odwiedzi przeszło 18,5 mln gości. Na czym polega jej praca? – Przygotowuję analizy dotyczące m.in. trendów i kierunków rozwoju, oczekiwań poszczególnych krajów, które zapowiedziały swój udział w EXPO 2020 – tłumaczy. – W mojej pracy chodzi o to, by spełnić oczekiwania zgłaszane przez wystawców. Mówiąc obrazowo: jeśli dany kraj potrzebuje kontaktów w sferze nowych technologii, to moim zadaniem jest dotarcie do odpowiedniego partnera. To wymaga dyplomacji, umiejętności utrzymywania relacji z kontrahentami, a przede wszystkim wiedzy o nich. To również myślenie „do przodu”, prognozowanie, w jakim kierunku rozwinie się świat. Końcowy efekt naszej pracy powinien być taki, że każdy uczestnik EXPO zrealizuje swoje cele, a my jako przedstawiciele organizatora sprostamy jego oczekiwaniom. W Dubaju Aneta pracuje w międzynarodowym zespole i nie ukrywa, że znakomicie czuje się w tym wielokulturowym tyglu. Ważne jest, by poznać i szanować wartości, na których zbudowane jest życie jej współpracowników. Szczególnie, gdy mieszka się w miejscu o tak odmiennej tradycji, choć bez wątpienia wpływy zachodnie są tu ogromne. – Są rzeczy, które oczywiście przeszkadzają, np. wprowadzona niedawno cenzura Skype’a i konieczność korzystania z arabskiego komunikatora – mówi. – W Dubaju odczuwalna jest też kastowość, trudno zaprzyjaźnić się z jego rodowitymi mieszkańcami, bo to jest świat, do którego nie ma wstępu i którego nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Jak znaleźć wspólny język z kimś, kto nigdy nie musiał szukać pracy, kto nie zna słowa kredyt i dla którego problemy zwykłych zjadaczy chleba, to abstrakcja? – dodaje.
Pasja 32 Popiel tłumaczy też, że w Dubaju więzi rodzinne, by nie rzec plemienne, są bardzo silne. Na samej górze społecznej drabiny stoją mieszkańcy Emiratów z bogatych rodów, kolejną grupę stanowią zachodni emigranci, tuż za nimi są dobrze wykształceni Arabowie, zaś na samym dole – robotnicy czy chłopi. Te kasty żyją w swoich zamkniętych kręgach, które w żaden sposób się nie przenikają, choć jak podkreśla Aneta, zarówno ona, jak i inni pracujący tu Europejczycy są niezwykle cenieni. – Jestem wdzięczna za to, że mogę realizować tu swoje zawodowe ambicje i rozwijać się – podkreśla. – Co niezwykle istotne w swojej pracy spotykam się z ogromną akceptacją, czekam właśnie na awans. W EXPO 2020 liczą się bowiem kompetencje, zaangażowanie i rezultaty pracy – dodaje.
Zdobyć świat? Nic trudnego
Jak to się stało, że rodowita kielczanka, znalazła się w zespole przygotowującym Wystawę Światową w Dubaju? Powiedzieć, że Anetę zawsze ciągnęło do świata, że wciąż pakowała plecak i ruszała w jego najdalsze zakątki, to zbyt mało. Bowiem do niespokojnego ducha podróżniczki i zdobywczyni trzeba dodać naturę społeczniczki, od licealnych lat zaangażowanej w przeróżne projekty i wyznającej zasadę, że dawanie z siebie jak najwięcej innym, to nie tylko obowiązek, ale i przywilej. Ach, i jeszcze jedna ważna rzecz – niebywały, wrodzony upór, bez którego już dawno zrejterowałaby w wielu sytuacjach. Aneta Popiel ukończyła nieistniejącą już dziś SP nr 21 na kieleckim osiedlu Dalnia, kolejnym etapem było I LO im. Stefana Żeromskiego, gdzie nie tylko tańczyła w zespole cheerleaderek, ale i razem z przyjaciółmi założyła stowarzyszenie Societas Matura, którego celem była m.in. aktywizacja młodzieży. – Jeszcze w czasach licealnych wyjeżdżałam do różnych krajów europejskich na wymianę młodzieżową – wspomina Aneta. – Byliśmy pierwszym pokoleniem młodych Polaków, dla których otworzyły się granice, by mogli poznać życie swoich rówieśników z Europy, nawiązać kontakty, zaprzyjaźnić się. Chciałam po maturze studiować w Londynie – dostałam się na tamtejszy uniwersytet na kierunek literatura angielska i niemiecka – wspomina. Początkowa euforia i radość, że udało jej się zrealizować wielkie marzenie, ustąpiły po roku. Kielczanka stwierdziła, że to jednak nie to, i zdecydowała się na powrót do Polski. – Zrozumiałam, że studiowanie języka obcego to zbyt mało, że potrzebuję szerszego kontekstu – tłumaczy. – Stąd mój wybór – Międzyzakładowe Indywidualne Studia Humanistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, podczas których skupiłam się na problematyce stosunków międzynarodowych. Jak przyznaje, przeniesienie się z londyńskiej uczelni do Warszawy wymagało niebywałej ekwilibrystyki. – Gdyby nie mama, która wciąż kursowała między Kielcami a Warszawą z mailami z Londynu, pewnie nic by z tego nie wyszło – Aneta uśmiecha się do swoich wspomnień. Po chwili dodaje, że to właśnie mama Małgorzata Popiel w wielu momentach była siłą napędową i dobrym duchem jej działań. – Zawsze mówiła mi i mojemu bratu, że wspólnymi siłami wszystko da się pokonać i że warto realizować marzenia. Sama jest tego przykładem, gdy po śmierci taty zdecydowała się na wybudowanie domu w Miedzianej Górze. Nie bała się trudności,
tego, że jest kobietą, która nie poradzi sobie z takim zadaniem. Dała radę – mówi Aneta. Małgorzata Popiel z uwagą przysłuchuje się córce i jej słowa kwituje jednym zdaniem: – Człowiek powinien w swoim życiu robić to, do czego ma powołanie. W trakcie warszawskich studiów kielczanka, jako jedyna studentka z Polski, otrzymała stypendium Goldmana Sachsa, co pozwoliło jej na wyjazd do Nowego Jorku, gdzie doskonaliła swoje umiejętności liderskie. – Niezwykle cenny był dla mnie również roczny wyjazd do Niemiec w ramach Erasmusa – wspomina. – Zdecydowałam się także na rok przerwy w studiowaniu i wyjechałam do Boliwii, gdzie dzięki grantowi Europejskiego Wolontariatu prowadziliśmy wraz z Michałem Braunem szkolenia dla lokalnych liderów. Tam pracowała w ośrodku, gdzie zajmowano się młodymi ludźmi, którzy znaleźli się na życiowym zakręcie – bezdomnymi kobietami, młodymi matkami, odtrąconymi przez rodzinę, narkomanami. Tu zetknęła się z nieprawdopodobną skalą ubóstwa i nieszczęścia. Dla młodej dziewczyny musiało to być trudne doświadczenie, które uświadomiło jej, jak wiele odcieni ma otaczający nas świat, jak bardzo perspektywa naszego miejsca, w którym jesteśmy, zmienia postrzeganie rzeczywistości. – W Boliwii prowadziłam warsztaty z wiedzy kulturowej, mówiłam o II wojnie światowej, o naszych europejskich doświadczeniach, ale w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że dla Boliwijczyków nasze postrzeganie świata nie ma żadnego znaczenia. My Europejczycy uważamy się za pępek świata, a jakie mamy do tego prawo? – zastanawia się Aneta.
W Dubaju odczuwalna jest też kastowość, trudno zaprzyjaźnić się z jego rodowitymi mieszkańcami, bo to jest świat, do którego nie ma wstępu i którego nie jesteśmy w stanie zrozumieć.
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
W uniwersyteckiej ławie w Georgetown
Rok spędzony w Boliwii to był piękny, choć trudny czas. Jakiś nożownik napadł na nią w biały dzień, potem okradli jej pokój hotelowy. Inni pewnie spakowaliby manatki i wrócili do domu, ale nie Aneta… Wróciła do Polski dojrzalsza i mądrzejsza. W kraju dostała kolejną lekcję życia. Wymarzony dyplom UW i bogate jak na dwudziestoparolatkę CV, wbrew jej oczekiwaniom, nie okazały się przepustką do wymarzonej pracy. – Szukałam pracy w sektorze publicznym i niestety przeżyłam ogromne rozczarowanie. Jedyne, co mi oferowano, to darmowe staże – mówi z goryczą. Na szczęście nie popadła w przygnębienie czy frustrację, lecz po raz kolejny postawiła wszystko na jedną kartę. – Pomyślałam sobie, że potrzebuję rozpoznawalnego na całym świecie dyplomu – wspomina Aneta Popiel. Pomysł był szaleńczy, by nie rzec – zuchwały. Wybrała Georgetown University w Waszyngtonie. To prestiżowa uczelnia prywatna, której absolwentami są m.in. były prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton i premier Portugalii José Manuel Durão Barroso. Udało jej się zdobyć wynoszące 30 tys. dolarów stypendium Fulbrighta, które pokryło zaledwie półroczne czesne na waszyngtońskiej uczelni. – Na dwuletnie studia potrzebowałam 120 tys. dolarów, a ponieważ nie miałam takiej sumy, otrzymałam wizę tylko na pół roku. Zaryzykowałam, wyjechałam i rozpoczęłam studia na kierunku public policy, który przygotowuje do pracy w administracji publicznej, uczy praktycznego projek-
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
33 towania prawa, finansów, statystyki i prowadzenia badań oraz analiz, które służą reformom. Nie kryje, że te dwa lata w Waszyngtonie, to była nie tylko ciężka nauka, ale i walka o każdego dolara, z którego mogłaby opłacić kolejny semestr. Na jej studia zrzucała się cała rodzina, przez cały ten czas Aneta pracowała, ale też cudownym zrządzeniem losu na jej drodze pojawiali się ludzie, tacy jak choćby generał armii Stanów Zjednoczonych polskiego pochodzenia i działacz polonijny Edward Rowny, który wspierał wielu młodych Polaków. To m.in. dzięki niemu kielczanka dołączyła do grona szacownych absolwentów Georgetown University. Z prestiżowym dyplomem, pełna energii i wiary w to, że oto zaczyna nowy etap życia, wróciła do Polski. – Może trudno w to uwierzyć, ale mój dyplom nie okazał się przepustką do wymarzonej pracy. Wędrowałam od jednej instytucji do drugiej, od jednego ministerstwa do kolejnego… I nic. Pomyślałam więc, że jeśli mój kraj mnie nie chce, to czas po raz kolejny spakować się – wspomina. Na turystyczną wizę, z biletem w jedną stronę wyjechała do Kataru, gdzie już po kilku tygodniach otrzymała pracę doradcy w zespole zajmującym się służbą zdrowia w firmie konsultingowej PWC. Wszystko zaczęło biec w szaleńczy tempie. Przyszło jej zmierzyć się z tak wielkimi wyzwaniami, jak wprowadzanie ubezpieczeń społecznych w Katarze czy reforma sektora opieki zdrowotnej w Arabii Saudyjskiej. Kolejnym przystankiem była firma A.T. Kearney, gdzie Aneta zajmowała się m.in. sektorem militarnym, edukacją i rolnictwem, świadcząc usługi konsultingowe dla ministerstw REKLAMA
i agencji rządowych. Wraz z firmą przeprowadziła się do Dubaju, a po roku zdecydowała się na przejście do EXPO 2020. I dziś jest częścią tego wielkiego przedsięwzięcia, którym od października 2020 r. żyć będzie cały świat. Wystarczy rzucić okiem na foldery przedstawiające imponujące hale targowe, by mieć wyobrażenie o niebywałej skali tego przedsięwzięcia.
Z „Przyjaciółkami” na pustyni
Aneta śmieje się, że gdy po godzinach intensywnej pracy wraca do domu, odpala serial „Przyjaciółki”. Na chwilę wraca do kraju, żyje problemami polskich kobiet. A potem bierze się za smażenie naleśników z serem lub pichcenie bigosu. Do domu w Miedzianej Górze przyjeżdża dwa razy do roku – na Boże Narodzenie i latem. Mówi, że odkryła Polskę na nowo, z szerszej, lepszej perspektywy. – Dawniej było tak, że wielu rzeczy nie mogłam, bo byłam Polką, teraz myślę sobie, że mam świetny paszport i że to jest cudowny kraj, do którego być może kiedyś wrócę – mówi tajemniczo. Kiedyś? To kiedyś to może być za kilka, ale też i kilkanaście lub znacznie więcej lat. Pewne jest jedno – Dubaj ze swoją otaczającą miasto ze wszystkich stron pustynią i nieograniczonymi możliwościami jest tylko przystankiem. Pięknym, twórczym, wymarzonym, ale jednak przystankiem. Co będzie dalej? Aneta pochyla się nad szarlotką i parującą filiżanką herbaty. Pewne jest to, że już za chwilę wraca nad Zatokę Perską. Pewne jest również i to, że w głowie ma wiele pomysłów i już wie, że nic nie jest w stanie powstrzymać jej przed ich realizacją. Choćby po raz kolejny miała spakować swój plecak. •
Kultura 34
Od Stumpfa do Kotańskiego tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia z archiwum teatru
6 stycznia 1879 roku. 800 osób na widowni. Kielczanie w odświętnych toaletach dyskretnie lustrują ze swoich lóż wnętrze nowego budynku. Za chwilę kurtyna pójdzie w górę i wszyscy przeżywać będą zapisane w operze komicznej „Dzwony kornewilskie” perypetie arystokraty powracającego z wygnania do rodzinnego zamku. 6 stycznia 2019 roku. Premiera scenicznej adaptacji jednej z najważniejszych powieści ostatnich dziesięcioleci – „Widnokręgu” Wiesława Myśliwskiego. Pisarz zasiada w loży honorowej. Kielecki teatr znów wypełniony po brzegi.
140 lat. W jednym gmachu. Usytuowanym przy głównym deptaku miasta nazywanym dziś pieszczotliwie Sienkiewką, niegdyś zaś ulicą Konstantego, a później Pocztową. 140 lat wzlotów i upadków, momentów chwały, wielkich kreacji, skandali, oklasków, dziesiątek reżyserów, dyrektorów, setek aktorów i – jakżeby inaczej – publiczności. To miejsce w cudowny sposób zrosło się z kielecką sceną, genius loci najwyraźniej działa skutecznie, co w sposób szczególny uwidoczniło się w połowie lat 90. ubiegłego wieku, gdy próbowano, na szczęście bezskutecznie, zmienić adres Żeromskiego. Przeprowadzki udało się uniknąć, ale ostateczna decyzja o pozostawieniu teatru w budynku przy ul. Sienkiewicza 32 poprzedzona była wielomiesięcznymi przepychankami i długimi spotkaniami, podczas których dochodziło do wielkich awantur. I tylko bezprzykładnemu uporowi ówczesnego dyrektora sceny Piotra Szczerskiego w dużej mierze zawdzięczamy zaniechanie planu przenosin teatru do Kieleckiego Centrum Kultury. Wiele lat później zdarzyło się i tak, że poczciwy patron przestał się podobać. Miał go zastąpić Sławomir Mrożek. I znów rozpętała się afera, bo, jak przekonywali zwolennicy zmiany, autor „Przedwiośnia” z twórczośLU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
cią teatralną niewiele ma wspólnego i w ogóle trąci nieco naftaliną. Ale znakomita inscenizacja „Dziejów grzechu” przygotowana przez Michała Kotańskiego udowodniła, że pan Stefan jak najbardziej zasługuje na miano opiekuńczego ducha kieleckiej sceny.
I teatr, i walki bokserskie
Czy zamożny przedsiębiorca, współwłaściciel browarów i fabryki prefabrykatów budowlanych Ludwik Stumpf rzeczywiście stracił głowę dla warszawskiej aktorki i postanowił wybudować dla niej teatr? A może, kierując się instynktem doświadczonego fabrykanta i kupca, zwietrzył w działalności artystycznej świetny interes? Kto wie. Romantyczna historia każe nam wierzyć, że natchnieniem dla powstania kieleckiej sceny była szaleńcza miłość. Faktem jednak jest, że jej uruchomienie okazało się również niezwykle dochodowym przedsięwzięciem. Spragnieni rozrywki kielczanie wykupywali bilety na przedstawienia wędrownych trup, wystawiane w zupełnie przypadkowych miejscach. Może więc dlatego Ludwik Stumpf podjął w 1877 r. decyzję o budowie na placu usytuowanym przy ówczesnej ul. Konstantego nie tylko gmachu teatru, ale i hotelu ze stajnią, restaura-
m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e
35
Kultura 36
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
37 cji oraz mieszkań prywatnych? 2 czerwca 1877 r. odbyła się uroczystość wmurowania kamienia węgielnego i prace ruszyły pełną parą. 12 grudnia 1878 r. w samo południe, w obecności władz, znamienitych mieszkańców miasta oraz samego naczelnika guberni, poświęcono nowo wybudowany, niezwykle okazały gmach teatru, który już wówczas nazywany był teatrem Ludwika, choć gwoli kronikarskiej skrupulatności należy wspomnieć nazwisko Józefa Teksla, który był współpracownikiem Stumpfa i współwłaścicielem kieleckiej sceny. To właśnie kierowane przez niego trupy aktorskie królowały przez lata w nowym teatrze. 6 stycznia 1879 r. odbyła się historyczna premiera opery komicznej „Dzwony kornewilskie”, rozgrywającej się na przełomie XVIII i XIX w. pełnej namiętności, zdrady i zemsty opowieści o arystokracie, który po latach wygnania próbuje odzyskać swoje dobra. Początkowo na otwarcie sceny planowano wystawić sztukę polską – komedię Józefa Blizińskiego, ale ostatecznie, ponoć z powodu choroby jednej z aktorek, zdecydowano się na francuskie widowisko. Od tego momentu scena przy ul. Konstantego stała się ulubionym miejscem kielczan, którzy szukali tu rozrywki i chwili wytchnienia od codziennych problemów. – Warte podkreślenia jest to, że kielecka scena jest jedną z nielicznych w Polsce, które od początku swojego istnienia mieszczą się w tej samej siedzibie – mówi Luiza Buras-Sokół, specjalista ds. marketingu i promocji w Teatrze im. Stefana Żeromskiego. – W tym gmachu przez 140 lat działy się różne rzeczy. Gościła tu nie tylko sztuka wysoka, publiczność przychodziła tu także na pokazy tresowanych świń czy mecze bokserskie. PamięREKLAMA
tajmy również, że dopiero po II wojnie światowej kielecka scena doczekała się stałego zespołu aktorskiego, wcześniej występowały tu wędrowne trupy, które zatrzymywały się w Kielcach na kilka tygodni, wystawiając operetki, wodewile, farsy… Słowem spektakle łatwe i lekkie, bowiem takich spragniona była publiczność – dodaje. Nie zapominajmy, że w okresie między dwoma wielkimi wojnami, na deskach kieleckiego teatru gościli artyści tej klasy, co Ludwik Solski, Gabriela Zapolska, Juliusz Osterwa czy Karol Adwentowicz.
Z kronikarską skrupulatnością
Jeszcze nikt nigdy nie spisał historii kieleckiej sceny od początków jej istnienia. Wprawdzie w 1995 r. z okazji 50-lecia działalności w gmachu przy ul. Sienkiewicza 32 stałego zespołu aktorskiego ukazało się wydawnictwo „Plotka i prawda o teatrze”, ale obejmowało ono jedynie okres powojenny i było przede wszystkim zbiorem wspomnień, anegdot i dykteryjek. Jubileusz 140-lecia skłonił grono miłośników kieleckiej sceny do podjęcia się śmiałego, by nie rzec karkołomnego, zadania spisania kroniki teatru – od momentu, gdy w głowie Ludwika Stumpfa zrodził się pomysł budowy gmachu przy ul. Konstantego aż do roku 2019. – Zadanie było o tyle trudne, że czasu na przygotowanie wydawnictwa było mało, prace trwały od kwietnia. Poza tym dotarcie do źródeł wymagało kronikarskiej cierpliwości i wnikliwości – przyznaje Luiza Buras-Sokół. Wokół pomysłu zgromadziła się grupa znanych kieleckich teatromanów. Wszystko zaczęło się od Grzegorza Cupera, znawcy historii naszej sceny,
Kultura 38 który sprawował pieczę nad całością. Wkrótce dołączyły do niego: Beata Klimer (zajęła się początkami teatru, czyli okresem od 1879 do 1914 r.), prof. Marta Pawlina-Meducka (jej przypadły lata 1914-1945), Renata Głasek-Kęska (poprowadziła historię teatru do 1952 r.). Grzegorz Cuper i Halina Łabędzka zebrali dzieje sceny od momentu pojawienia się tu Ireny i Tadeusza Byrskich, zaś najnowszy okres działalności opisała Paulina Drozdowska. – Najtrudniej było spisać początki działalności sceny. Autorki opierały się głównie na archiwalnych numerach „Gazety Kieleckiej”, przejrzały wszystkie jej wydania, poszukując recenzji czy informacji o repertuarze teatru. Sporo czasu spędziły także w Archiwum Państwowym, gdzie przechowywane są m.in. afisze teatralne, udało się również zgromadzić wiele zdjęć, w tym z bogatego archiwum teatru i zbiorów prywatnych – relacjonuje Luiza Buras-Sokół. Dzięki temu powstała szczegółowa kronika kieleckiej sceny – „Od Teatru Ludwika do Teatru im. Stefana Żeromskiego”, ukazująca jej historię przez pryzmat kolejnych premier i ważnych wydarzeń pozascenicznych. Jak mówi Luiza Buras-Sokół, kronika obfituje we fragmenty recenzji, które obrazują, jak przyjmowane były premiery, kto wiódł prym na scenie i jak zmieniały się gusta publiczności.
Spragnieni rozrywki kielczanie wykupywali bilety na przedstawienia wędrownych trup, wystawiane w zupełnie przypadkowych miejscach. Złote i srebrne lata
Jubileuszowe wydawnictwo to także kompendium wiedzy o ludziach, którzy tworzyli teatr – kolejnych dyrektorach, reżyserach i aktorach. Wielu z nich – tak jak Irena i Tadeusz Byrscy – zapisało się w historii złotymi zgłoskami, inni odeszli w niepamięć… – Powojenna historia teatru to 17 dyrektorów, z których najdłużej, bo aż 23 lata funkcję tę sprawował Piotr Szczerski – wylicza Luiza Sokół-Buras. Ważny okres w historii kieleckiej sceny to pierwsze powojenne lata dyrektorowania Hugona Morycińskiego. Jak czytamy w opracowaniu „Plotka i prawda o teatrze”, w tym czasie ukończono remont sali teatralnej, nadano scenie imię Stefana Żeromskiego, otwarto w Radomiu jej filię, a co najistotniejsze – upaństwowiono teatr. Znakomitym artystycznym duetem byli Irena i Tadeusz Byrscy, którzy w latach 50. na przekór szalejącemu realnemu socjalizmowi, odważyli się wprowadzić na scenę takie tytuły jak „Kaligula” Alberta Camusa. Również w Kielcach miała się odbyć prapremiera „Ślubu” Witolda Gombrowicza, ale pisarz – mimo zaawansowanych już prób – kategorycznie zakazał wystawienia sztuki. Dlaczego? Stwierdził dość obcesowo, że bomba nie może wybuchnąć na prowincji. I nie wybuchła. Dyrektorowanie Byrskich wiąże się również z utworzeniem 3-letniej średniej szkoły aktorskiej, którą ukończyło 18 osób. Czasy Byrskich nazywane są przez krytyków złotym wiekiem kieleckiej sceny. Miano srebrnego przypadło latom 1982-1990, gdy funkcję dyrektora objął Bogdan Augustyniak, reżyser tak głośnych LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
przedstawień, jak „Kartoteka” Różewicza, „Kordian” Słowackiego, „Rewizor” Gogola czy „Emigranci” Mrożka.
Bez podłogi, ale z entuzjazmem
140 lat w jednym miejscu. Przepraszam – z jednym małym wyjątkiem! Jak czytamy w wydawnictwie „Prawda i plotka o teatrze” tuż po II wojnie światowej, ze względu na ogromne zniszczenie gmachu, aktorzy występowali w Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach. Tam też była scena, widownia, loże. A jednak… Artyści nie czuli się komfortowo, uleciał duch prawdziwego teatru, rychło więc wrócili na stare śmieci. I nikomu nie przeszkadzało to, że w całym budynku brakowało szyb, a widzowie musieli siedzieć na spektaklach w paltach. Scena nie miała podłogi, budowano ją sukcesywnie z pieniędzy ze sprzedaży biletów, reflektory wykonane były z ocynkowanych wiader, które dobrze odbijały światła żarówek. Jak wspomina Stefan Dudzic, główny elektryk, aktorzy nie posiadający mieszkań sypiali w garderobie i salach prób. I wszystkim towarzyszył ogromny entuzjazm. Dość powiedzieć, że pierwsza powojenna premiera „Sublokatorka” Adama Grzymały-Siedleckiego w reżyserii Pawła Owerłły, która odbyła się 17 marca 1945 r., została okupiona łzami wzruszenia. Jak wspominał Jan Witkowski, brygadzista sceny, rozbeczeli się wszyscy i dopiero po kilku minutach, gdy płakanie ustało, można było podnieść kurtynę. Takie były początki – pionierskie, nieco siermiężne, ubogie i pełne wyzwań. Teatr wyjeżdżał wówczas często w teren, by zgodnie z linią partii krzewić kulturę po wsiach i miasteczkach. Stanisława Orska tak wspomina te artystyczne wojaże: Graliśmy niekiedy w bardzo ciężkich warunkach – w budach czy budynkach gospodarczych. Pamiętam, że do jednej z sal wchodziliśmy po drabinie, na dole były krowy. Sam dojazd do odległych miejscowości dostarczał wielu emocji. Po Kielecczyźnie grasowały bandy, a poza tym – jeżdżąc samochodem ciężarowym, krytym brezentem, przeziębialiśmy się.
Kapelusz Mrożka
Z kieleckim teatrem związanych jest wiele znamienitych osób. Jako młodzieniec grywał tu amatorsko Wiesław Gołas, Józef Szajna przygotowywał scenografię, swoje sztuki wystawiał Bogusław Schaeffer, rozbawiał publiczność Jerzy Bończak. W maju 1994 r. na deskach kieleckiej sceny odbyła się znakomicie przyjęta premiera „Miłości na Krymie”. Na jednym z przedstawień gościł sam Sławomir Mrożek, który spotkał się też z publicznością. – Dotarliśmy do relacji ze spotkania z pisarzem zamieszczonych w lokalnych mediach. Mrożek komplementował kielecką inscenizację i powiedział, że kiedy wchodzi do naszego teatru, to czuję się tak, jakby był u siebie, jakby stale tu mieszkał – mówi Luiza Buras-Sokół. Autor „Tanga” najwyraźniej zrósł się z kielecką sceną, a co znamienne, już po jego śmierci, żona Susana Osorio-Mrożek podarowała teatrowi słynny brązowy kapelusz pisarza. Takich niezwykłych pamiątek i rekwizytów jest znacznie więcej. Tworzą one historię naszej sceny. Ta historia pisze się każdego dnia, każdej godziny. Kolejne próby, premiery, inaczej patrzący już na teatr twórcy. W 141 rok swojego istnienia kielecką scenę wprowadza dyrektor Michał Kotański, który – mimo krótkiego stażu – bardzo mocno zaznaczył w Kielcach swoją artystyczną obecność. Jubileuszowy sezon 2018/2019 trwa. Z jednej strony mamy bezpretensjonalną farsę „Szalone nożyczki”, na którą publiczność wali drzwiami i oknami, a bilety trzeba rezerwować z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Z drugiej zaś – odważną inscenizację jednej z najważniejszych polskich powieści współczesnych – „Widnokręgu” Wiesława Myśliwskiego. To niezwykły prezent na 140-lecie teatru, który przygotował cały zespół kieleckiej sceny. Ważne, że nikogo na niej nie zabrakło. •
Kultura 40
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
41
Przeszłość, która daje przyszłość rozmawiała Karolina Kępczyk zdjęcie Emilia Klara Pluta
Zdjęcie „The past” pochodzącej z Kielc fotografki znalazło się na internetowej platformie „Vogue’a”. Jak to się robi? O inspiracjach, fotografii i Larsie von Trierze rozmawiamy z Emilią Klarą Plutą.
Kultura 42
Od
kilku lat mieszkasz w Lublinie. To miasto inspiruje? Bardzo. Ma w sobie magię, na którą nie można być obojętnym. Uliczki, zaułki, stare kamienice… Lublin to miasto niezwykłe, co ma odzwierciedlenie w historii – to tutaj tworzył przecież Edward Hartwig. Ale i współcześnie wciąż działają w Lublinie wielcy fotografowie, choćby Lucjan Demidowski, mój wykładowca w Lubelskiej Szkole Fotografii. Cieszę się ogromnie, bo dzięki temu studium mogłam poznać ludzi, którzy otworzyli mi oczy na wiele kwestii dotyczących fotografii, nie tylko technicznych, ale też etycznych i artystycznych. Pochodzisz z Kielc, jak je pamiętasz? Kielce to moja mała ojczyzna. Tu się urodziłam, tu dorastałam, tu wciąż mieszka moja rodzina. Wszystkie te lata ukształtowały mnie jako człowieka, ale i jako fotografa. Znajomi z dawnych szkolnych lat na pewno pamiętają mnie z aparatem w ręku – wtedy zaczynałam swoją przygodę i miałam do dyspozycji półautomatycznego kodaka, którym fotografowałam krajobrazy. Wtedy jeszcze to była tylko moja pasja, nie śmiałam marzyć, że kiedyś naprawdę przerodzi się ona w coś więcej. Do Kielc zawsze wracam z wielkim sentymentem i radością – czeka tu na mnie tyle cudownych osób! Jak zostać docenionym przez „Vogue’a”? To jeszcze nie okładka, na to przyjdzie czas (śmiech). Na razie moje zdjęcie zostało przyjęte do portfolio w Photo Vogue, a samo to jest już dla mnie wielkim sukcesem. Pamiętam, jak za czasów nastoletnich oglądałam wydania zagraniczne tego pisma i marzyłam, że może kiedyś… Jak widać, marzenia się spełniają, warto o nie walczyć i to nie jest tylko utarty frazes. Kilka moich koleżanek z Lubelskiej Szkoły Fotografii też jest na tej platformie.
Zrobiłaś zdjęcie i wysłałaś do redakcji „Vogue’a”? Wybrałam zdjęcie „The past” („Przeszłość”) i wysłałam trochę impulsywnie. Potem z niecierpliwością czekałam na opinię edytorów magazynu. To oni tak naprawdę decydują, czy zdjęcie zostanie na platformie opublikowane. Pomyślałam, że to byłaby ciekawa przygoda, ale szczerze mówiąc, nie liczyłam na to, że praca się spodoba i że będę mogła zacząć budować swoje portfolio na tej platformie. Siłą napędową… były marzenia i ciekawość. Dziś zdjęć w portfolio „Vogue’a” mam już więcej. Twoje pierwsze zdjęcie niektórzy uznają za kontrowersyjne. Skąd pomysł? Najlepiej czuję się w przestrzeni fotografii konceptualnej. Nie lubię, gdy moje prace mówią wprost, ale z drugiej strony staram się dotykać spraw bliskich nam wszystkim. Zdjęcie docenione przez fotoedytorów „Vogue’a” jest jednym kadrem z wielu, jakie powstały dwa lata temu. Zafascynowana twórczością Larsa von Triera, genialnego, moim zdaniem, duńskiego reżysera, postanowiłam pójść podobnym tropem i pokazać, że człowiek plus natura nie zawsze równa się sielanka. Stąd ważna jest symbolika otaczających modela drzew. Chciałam także pokazać zagubienie, choć pewnie na jednym kadrze trudno to dostrzec. W cyklu zdjęć jest to już dużo bardziej czytelne. Bardzo się cieszę, że praca wzbudziła dyskusję, bo to znaczy, że zmusza do myślenia. Współczesny odbiorca chce sztuki łatwej, prostej, nieskomplikowanej. Moje kadry najczęściej pokazują brzydotę, szarość, ale ona też jest prawdziwa, choć często ukryta za kolorowymi, pięknymi obrazkami. Fotografia jest dla mnie narzędziem przełamywania tabu, odkrywania naszych lęków, wstydu, które przecież każdy z nas nosi w sobie. A kim jest mężczyzna z Twojego pierwszego zdjęcia na platformie „Vogue’a”? To mój mąż, z którym pracuje mi się najlepiej. Między fotografem a modelem musi być pewnego rodzaju chemia. A my żyjemy razem już 12 lat, więc dobrze się rozumiemy. Może czas na wystawę? Myślę, że Twoje zdjęcia w dużym formacie świetnie zagrałyby w pofabrycznej przestrzeni. Fantastyczny pomysł! To byłaby druga moja autorska wystawa. Wspaniale byłoby, gdybym te ważne dla siebie kadry mogła pokazać w moim rodzinnym mieście. Przestrzeń pofabryczna dodałaby pracom surowości i spokoju, pozwoliłaby na lepszy odbiór. Szczęście dałoby mi też to, że mogę je pokazać szerszemu gronu. Dziękuję za rozmowę. •
Emilia Klara Pluta – urodziła się w 1987 roku w Kielcach, córka pedagoga, biologa i poetki Katarzyny Siwiec. Od kilku lat mieszka w Lublinie. Absolwentka Lubelskiej Szkoły Fotografii. Dyplom oceniał uznany kurator wielu wystaw polskich i zagranicznych, oraz krytyk fotografii Krzysztof Jurecki. Ma na swoim koncie autorską wystawę „Miasto” w Radiu Lublin, Wyróżnienie im. Włodzimierza Wysockiego Wydawców Czasopisma „Lublin” Międzynarodowego Konkursu Fotograficznego Teatr w Obiektywie (2016). Laureatka konkursu fotograficznego Foto Sezon Lublin 2016. Współpracowała z fotografem Bogdanem Konopką oraz performerem i kompozytorem Andrzejem Dudkiem-Dürerem. Obecnie pracuje nad wystawą, którą zaprezentuje w Berlinie. Prywatnie uwielbia muzykę Depeche Mode, koty i dobre jedzenie.
Więcej zdjęć fotografki na stronie madeinswietokrzyskie.pl LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
Postać retro 44
Mikołaj Krzysztof Radziwiłł. Magnat i podróżnik
Mikołaj Krzysztof Radziwiłł na XVII-wiecznym miedziorycie Lucasa Kiliana
tekst Jacek Korczyński
Był zapewne pierwszym Polakiem, który wspinał się na egipskie piramidy, co barwnie opisał w swym znakomitym pamiętniku z zamorskich peregrynacji. W 1582 r. wyruszył na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Podróżnicza ciekawość nie pozwoliła mu ominąć innych ważnych dla historii miejsc – Syrii i Egiptu. Wywodził się z możnego magnackiego rodu. Przyszedł na świat 2 sierpnia 1549 r. na zamku w Ćmielowie, a jego rodzicami byli Mikołaj Radziwiłł zwany Czarnym oraz Elżbieta Szydłowiecka, córka kanclerza Krzysztofa. Nosił przydomek Sierotka, który zawdzięczał ponoć królowi Zygmuntowi Augustowi. Kształcił się w Strasburgu oraz Tybindze, podróżował po Europie. Wychowany był w duchu protestantyzmu, ale pod wpływem ks. Piotra Skargi przeszedł na katolicyzm. Sierotka złożył swój podpis pod aktem unii lubelskiej z 1596 r., otrzymał godność marszałka nadwornego, a za udział w oblężeniu Połocka – urząd marszałka wielkiego litewskiego. W 1581 r. uczestniczył w kampanii pskowskiej Stefana Batorego. Był ordynatem na Nieświeżu, w 1590 r. otrzymał urząd wojewody trockiego, a później wileńskiego. Jego majątek stanowiło latyfundium magnackie. Dbał o swoje dobra, uzyskał potwierdzenie przywilejów dla Szydłowca, przebudował tamtejszy zamek, nadał przywileje dla Opatowa, którego był posesorem, ufortyfikował Nieśwież, budował drogi i szpitale. Rezydował głównie w Nieświeżu, gdzie zmarł w 1616 r. Tyle o władzy i polityce. Przejdźmy do słynnej zamorskiej wyprawy Mikołaja Krzysztofa, dzięki której naszego magnata możemy nazwać pierwszym polskim egiptologiem. Religia odgrywała ważną rolę w życiu szlachty, więc Radziwiłł już w 1575 r. ślubował pielgrzymkę do Jerozolimy, gdy tylko stan zdrowia mu na to pozwoli. Zdrowie dopisało siedem lat później. Wyprawę rozpoczął 15 września 1582 r. Wyruszył z Nieświeża do Włoch, a w kwietniu następnego roku wsiadł na wenecki statek udający się na Bliski Wschód. Przez Kretę, Cypr i Trypolis dotarł w czerwcu 1583 r. do Jerozolimy, po drodze zwiedzając m.in. Damaszek i starożytne ruiny w Baalbek. Odwiedził najważniejsze dla chrześcijaństwa miejsca, wśród nich Betlejem, Samarię, był na Górze Oliwnej, został przy tym mianowany Rycerzem Grobu PańLU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
skiego. W Ziemi Świętej Radziwiłł spędził dwa tygodnie. Z Palestyny wyruszył do Egiptu, tam zwiedził Memphis, Kair i Aleksandrię. U stóp słynnych piramid w Gizie stanął 13 sierpnia 1583 r. Był zdumiony ich ogromem. Te trzy pyramides są całe ze wszech miar i liczę je między te rzeczy, które świat ma za niejaki dziw. Dwie większe, cudownie i do wierzenia niepodobnie są wielkie; jedna przecie większa jest, która i wszerz i wzdłuż, a wzwyż trzysta, powiadają, ma łokci. Wewnątrz ma sztucznie i szeroko dosyć poczynione stopnie, po których jako też i po zwierzchnich, aż do samego wierzchu i góry zwykliśmy wchodzić – opisał swe wrażenia. Wiele uwagi poświęcił piramidzie Cheopsa. Największa ze wszystkich pyramis jest z takowych kamieni ciosanych kwadratowych zmurowana, a chociaż granowito idzie od dołu aż do wierzchu, przecie te kwadratowe kamienie tak nierównym rzędem spoił i pokładł dowcipny i umiejętny rzemieślnik, że wszystka machina zda się raczej, by góra od natury urodzona samej, niżeli umiejętnością a robotą ludzką sprawiona. Stąpanie dla miąższości kamieni trudne i ciężkie, ale jednak bezpieczne jest. I ja chociem dosyć stąpał dobrze, przecieżem ledwie za półtory godziny na wierzch pyramidy mógł dojść – zanotował. Nie znalazł chyba uznania w oczach Sierotki posąg sfinksa, którego porównał do „wszetecznicy”, pisząc przy tym o rzeźbie: wszystka z kamienia gładko robiona, że wleźć na nią nikt nie może. W Egipcie Radziwiłł spędził dwa miesiące. Zwiedzał i zbierał starożytne pamiątki. Kupił nawet dwie mumie, ale nie dowiózł ich do kraju. W drodze powrotnej jego statek napotkał silny sztorm, a nasz magnat, człek widocznie przesądny, wyrzucił mumie do morza, bojąc się, że przyniosą nieszczęście. Do Nieświeża powrócił w lipcu 1584 r. podróżując przez Kretę i Włochy. Podczas wyprawy na bieżąco robił notatki, które posłużyły mu do napisania „Peregrynacji abo pielgrzymowania do Ziemi Świętej”, wydanych po polsku w 1607 r. Ów diariusz podróży Krzysztofa Mikołaja Radziwiłła był dla polskiego czytelnika przez wiele lat głównym źródłem wiedzy o Egipcie. Pamiętnik, napisany barwnym językiem, a do tego rzetelnie sporządzony, należy dziś do klasyki rodzimej literatury podróżniczej. •
Korzystałem m.in. z prac: „Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła pielgrzymka do Ziemi Świętej tłumaczona przez x. Andrzeja Wargockiego” (Wrocław 1847), „Świętokrzyski słownik biograficzny” t. 1 (Kielce 2002), Szczepan Kalinowski „Pielgrzymki Radziwiłłów w XVI i XVII w” („Peregrinus Cracoviensis” 2004, z. 15).
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
45
Nowocześnie o historii – Ważne, by pokazać młodym idee wolności. 100 lat naszej niepodległości to tylko skromny wycinek historii 1000-letniego państwa – mówi dr Dorota Koczwańska-Kalita, naczelnik kieleckiej delegatury IPN. Spektaklem „Raport z marzenia o Polsce”, który został pokazany w grudniowy wieczór w KCK, instytucja przypomniała 37. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego w Polsce i uczciła pamięć ofiar komunizmu. Przed spektaklem wręczono nagrody w fotograficznym konkursie „Niepodległa w obiektywie” ogłoszonym przez IPN w związku ze 100-leciem niepodległości Polski. Uczestnicy konkursu przemierzyli ziemię świętokrzyską wzdłuż i wszerz, by pokazać to, co w naszej niepodległości najcenniejsze. Fotografowali mogiły, pomniki, miejsca ważne w historii regionu. Miejsca, w których działa się historia, w których Polska odzyskiwała niepodległość. W konkursie wzięło udział kilkadziesiąt osób. Zwyciężyła, ex aequo z Pawłem Szymkiewiczem, Weronika Celejowska, licealistka z Małogoszcza, która od lat interesuje się historią i fotografią. – Reklama konkursu pojawiła się na Instagramie, zrobiłam zrzut ekranu i od razu przypomniałam sobie o mogiłach na naszym miejscowym cmentarzu. Chciałam, aby na zdjęciu było widać, że dzisiejsza młodzież pamięta o żołnierzach poległych za ojczyznę – wyjaśnia. Wykonane przez nią zdjęcie prezentuje obelisk informujący o pochowanych tam poległych żołnierzach z I wojny światowej i czuwającą przy nim harcerkę. Finalistami konkursu zostali także: Bartłomiej Stylski i Paulina Bator. Laureaci – poza cennymi nagrodami – otrzymali jeszcze jeden prezent. Obejrzeli dokumentalny spektakl „Raport z marzenia o Polsce”, którym kielecka
delegatura IPN przypomniała 37. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Przedstawienie powstało na podstawie wspomnień ośmiorga członków Niezależnego Zrzeszenia Studentów i Solidarności. Gdy wybuchał stan wojenny, mieli około 20 lat, swoje marzenia, plany i przemożną chęć, by ten kraj zmienić, udoskonalić, uwolnić spod komunistycznego jarzma. Ich wspomnienia na scenie przekazuje dwójka młodych aktorów Anna Kończal i Dominik Sroka. Mówią o lękach, śmiesznych, strasznych, groźnych i niepewnych sytuacjach. Wspominają zatrzymania, areszty, kolportaż ulotek i bibuły, pokątne lektury zakazanych książek, walkę z zomowcami. Historia wyreżyserowana przez Jarosława Tochowicza nie kończy się jednak na pierwszych wolnych wyborach. Bohaterowie, którzy walczyli o wolną Polskę, opowiadają także o tym, co ich w niej czekało. To jednak historia słodko-gorzka, bo okazało się, że wspólny wróg jednoczył ludzi, a wymarzona wolność przyniosła nie tylko szansę na lepsze życie, ale niezwykle bolesną i czasami niezrozumiałą polaryzację poglądów. Ona sprawiła, że ci, którzy walczyli ramię w ramię, nagle stanęli po przeciwnych stronach barykady. – Nie wyobrażam sobie życia w czasach, w których ktoś zabraniałby mi czytać to, co chcę. To, co dziś zobaczyłam, pozwoliło mi przekonać się, jak wiel-
kim wysiłkiem i poświęceniem ze strony poprzednich pokoleń była walka o prawdę, niepodległość i wolność, którą teraz mogę się cieszyć – opowiada Weronika Celejowska. – Młodzi powinni takie rzeczy oglądać, by nie żyć w próżni, poznawać historię, tę odległą i bliską, zrozumieć, że to co mamy teraz, zawdzięczamy odwadze naszych przodków – dodaje. Kielecki IPN stawia na kontakt z młodzieżą. By dotrzeć do odbiorców, edukować historycznie i patriotycznie, wystarczy profil na Facebooku czy konto na Instagramie. IPN oferuje także wystawy i zajęcia w Przystanku Historia, Edukacyjne Paczki Historyczne, które docierają do szkół, patronuje konkursom plastycznym czy muzycznym, np. Festiwalu Piosenki Niezłomnej i Niepodległej im. Henryka Rasiewicza „Kima”. Na ich profilu na Facebooku można także znaleźć specjalnie przygotowane filmy animowane, materiały filmowe oraz prezentacje przybliżające ważne momenty z historii Polski.
Instytut Pamięci Narodowej Delegatura w Kielcach al. Na Stadion 1 sekretariat.kielce@ipn.gov.pl www.ipn.gov.pl www.facebook.com/ipn.kielce
Historia 46
Nie(d)ocenione. Kielecka herstoria tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcie Mateusz Wolski
Śpiewaczka, która zachwyciła Verdiego, redaktorka naczelna poczytnego pisma „Bluszcz”, właścicielka pierwszej w mieście księgarni, jedna z pierwszych przewodniczek świętokrzyskich, patriotki, które założyły Ligę Polskich Kobiet Pogotowia Wojennego, posłanki i senatorka. Marzena Nosek książką „Nie(d)ocenione. Kobiety w dziejach Kielc do 1939 roku” przywraca pamięć o kielczankach.
Marzena Nosek fascynuje się historią Kielc. Uczestnicząc od wielu lat w spotkaniach poświęconych dziejom rodzinnego miasta, zauważyła, że nikt nie mówi o kobietach, jakby ich tu wcale nie było! No, może czasami historycy wspomnieli o nauczycielkach. Postanowiła poszukać interesujących pań, które działały na różnych polach w samych Kielcach lub już po wyjeździe z miasta. Klucz był jeden – ich historie musiały autorkę zaciekawić. Materiały zaczęła gromadzić kilka lat temu. Czytając o historii miasta, wynotowywała sobie wszelkie wiadomości o kobietach. Ważnym źródłem stała się „Gazeta Kielecka”, którą przez ostatni rok wertowała skrupulatnie, spędzając na lekturze niemal każdy wieczór. – Tak się zżyłam z dawnymi mieszkańcami Kielc, że zmartwiłam się, gdy znalazłam nekrolog Saskiego, który zmarł ponad sto lat temu – przyznaje. LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
Zaczynając od Estery
Książka ma charakter słownikowy, bohaterki uszeregowane są alfabetycznie. Nie brak tu ciekawostek i anegdot. Publikację otwiera Estera Akawie, prawdopodobnie jedyna w międzywojennych Kielcach radna pochodzenia żydowskiego. – Niewiele o niej wiemy. Miała 26 lat, gdy zdecydowała się wystartować w wyborach do rady miasta, które odbyły się w 1919 r. Kandydowała z listy Żydowskiego Zjednoczenia Ortodoksów i Syjonistów. Jej kariera trwała jednak krótko, po roku przestała pojawiać się na sesjach. Nie wiemy, dlaczego odeszła z samorządu. Może rozczarowała się polityką, może mężczyźni ją zdominowali... – zastanawia się autorka książki. Wyraźniejszy ślad swojej obecności pozostawiła inna radna – Helena Wittówna. Kobieta temperamentna, czemu wielokrotnie dawała wyraz,
Historia 48 wchodząc w ostre debaty z prezydentem Stefanem Artwińskim. Radna od 1934 r., pracowała w tartaku i pełniła ważną funkcję kierownika Związku Związków Zawodowych. Kielczanki mocno angażowały się w działalność niepodległościową. Wanda Filipkowska, po wkroczeniu do Kielc Strzelców Piłsudskiego, została kurierem, a następnie razem z Kazimierą Grunertówną założyła Ligę Polskich Kobiet Pogotowia Wojennego. W okresie międzywojennym, mieszkając już w Warszawie, była redaktor naczelną poczytnego pisma „Bluszcz”. Po drugiej wojnie światowej, na emigracji w Londynie założyła Zjednoczenie Polek. Spośród kobiet zaangażowanych w politykę szczególnie waleczne były „pepeesiaczki”: Florentyna Korfeld, Maria Tkacz, Tekla Pawlak, Felicja Śledziówna i Bronisława Nawrot-Opołowicz. Młode dziewczyny, z zawodu krawcowe, w 1907 r. wzięły udział w udanym zamachu na naczelnika kieleckiego więzienia. Inna zamachowczyni Cecylia Stodółkiewicz-Fiołek (pseudonim Czarna Diablica) za udział w zamachu na generała żandarmerii została zesłana na Syberię.
Śpiewaczka Verdiego
Autorka zawarła w książce sylwetki ponad 70 pań. Każdy opis ma ilustrację, ale rzadko jest to portret bohaterki, częściej zdjęcia budynków, dokumenty. – Zżyłam się z nimi, wszystkie były ważne i ciekawe, były dla mnie odkryciem, bo startowałam od zera, nie wiedziałam nic o kobietach w naszym mieście. Dużym zaskoczeniem było dla mnie to, że z Kielc pochodziło tyle śpiewaczek operowych – zdradza Marzena Nosek. Największą gwiazdą była Teodozja Friderici-Jakowicka urodzona w Kielcach w 1835 r., która zrobiła światową karierę. Jej głosem zachwycił się Giovanni Verdi. Poprosił kielczankę, by śpiewała partię Aidy. Było to o tyle niebywałe – jak pisze Marzena Nosek – że w owym czasie to dyrektorzy oper prosili kompozytora o zgodę na to, by ich diwy mogły w tej roli wystąpić. Świetlaną karierę wróżono też Bożenie Jarońskiej, która w Wiedniu zdobyła złoty medal w ważnym konkursie śpiewaczym. Niestety, śmierć dopiero co poślubionego męża spowodowała, że artystka wycofała się z życia muzycznego. W dziedzinie sztuki zaistniała Bronisława Poświkowa, urodzona w Kielcach w 1855 r., uczennica Wojciecha Gersona. Kielczanka otrzymywała nagrody za zdobione przez siebie przedmioty sztuki użytkowej, malowała obrazy, robiła gobeliny, a nawet projektowała meble. Otworzyła w Warszawie Szkołę Malarstwa i Rzeźby dla Kobiet. Podobną instytucję, a potem pracownię sztuki użytkowej, otworzyła w Kielcach Elżbieta Grobicka, być może uczennica Poświkowej.
Samolot z ciastkami
W książce nie brak kielczanek, które miały też głowę do interesów. Przedsiębiorcza Maria Kiebabczy doprowadziła do rozkwitu odziedziczony po ojcu handel prasą. Natomiast Joanna Lardelli prowadziła Hotel Krakowski, zwany potem Europejskim oraz Teatr Lardellich. Chawa Natanson była właścicielką wytwórni obcasów drewnianych. Janina Olędzka prowadziła modną cukiernię „Bonbons de Varsovie”, do której codziennie (!) sprowadzała świeże słodkości nie tylko z Warszawy, ale też ze Lwowa. Nie wiadomo, jak na otwarciu w 1826 r. pierwszej w Kielcach księgarni wyszła Marianna Stokowska, większość kielczan była bowiem wówczas analfabetami... Wyjątkowym przykładem rodzinnego porozumienia są siostry Kowalskie: Helena, Jadwiga i Janina. Kielce zawdzięczają im ul. Zgoda. Kobiety sprawiedliwie i bez nieporozumień podzieliły między siebie gospodarstwo rodziLU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
ców, oddając miastu nieodpłatnie część gruntu na budowę tej właśnie drogi.
Chcemy całego życia!
Jedyną chyba bohaterką Marzeny Nosek, która rzeczywiście przeszła do historii, jest Zofia Nałkowska. I jednocześnie jedną z nielicznych, które doczekały się w Kielcach ulicy (na osiedlu Uroczysko). Nałkowska z mężem przeprowadziła się do Kielc i tutaj założyli gazetę „Echa Kieleckie”. – To pismo było zbyt postępowe i szybko splajtowało. Sądziłam, że jako młoda, nowoczesna kobieta źle będzie wspominała pobyt w tym prowincjonalnym mieście. Tymczasem w pamiętnikach pisała o „najszczęśliwszej zimie mojego życia” – zauważa autorka „Nie(d)ocenionych”. To z Kielc pisarka pojechała w 1907 r. do Warszawy na jubileusz 40-lecia Elizy Orzeszkowej, podczas którego wysunęła słynne żądanie: „Chcemy całego życia!” Swojej ulicy nie ma w mieście jedna z najciekawszych „niedocenionych” – urodzona w 1901 r. Anna Czarniecka. – W czasach, kiedy kobiety ubierały się w długie suknie, ona była wysportowana i chodziła po ulicach Kielc z nartami na ramieniu w spodniach i kurtce. Zajmowała się taternictwem,
Uczestnicząc od wielu lat w spotkaniach poświęconych dziejom rodzinnego miasta, zauważyła, że nikt nie mówi o kobietach, jakby ich tu wcale nie było! wyczynowo chodziła po górach. Była pierwszą kielczanką, która w szkole szybowcowej w Polichnie przeszła kurs szybowcowy i zrobiła dyplom pilota – wylicza Marzena Nosek. Jej zdaniem swoją postawą Czarniecka pokazała drogę innym kobietom: ćwiczmy, uczmy się, bądźmy odważne. W czasie II wojny światowej zaangażowała się w działalność Związku Walki Zbrojnej, trafiła za to do niemieckich obozów koncentracyjnych. Tam pomagała innym więźniarkom, za co była karana. Marta Hubicka, zauroczona urodą Gór Świętokrzyskich nauczycielka gimnazjum męskiego, zabierała uczniów na rajdy i wycieczki. Była jednym z pierwszych przewodników świętokrzyskich, współpracowała z kustoszem Muzeum Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego Tadeuszem Szymonem Włoszkiem, brała udział w pracach restauracyjnych Pałacu Biskupów Krakowskich, pisała teksty do „Teki Świętokrzyskiej” i „Ziemi”. Przez kilka lat była nawet prezesem Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego w Kielcach. Pomimo tylu osiągnięć nie jest jednak łatwo dotrzeć do informacji o tej regionalistce.
Niewidoczne
Marzena Nosek podkreśla, że jej książka nie jest pracą naukową i nie wyczerpuje tematu. Liczy na to, że jej bohaterki zainspirują innych do podjęcia tropu. Może któraś z „niedocenionych” stanie się na przykład tematem pracy magisterskiej? – Bardzo bym chciała, żeby to była inspiracja, zachęta do wyciągnięcia kobiet z cienia, bo są niewidoczne, a wcale nie mają mniejszych zasług, niż mężczyźni – przekonuje. •
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
49
Dom rzeczy pięknych
Planujesz remont mieszkania, a może chcesz upiększyć wnętrze swojego domu lub nadać mu odpowiedni charakter? Wszystko, czego potrzebujesz, a więc unikatową ceramikę, oryginalne oświetlenie, tapety czy tkaniny o wyjątkowych wzorach i fakturze znajdziesz w Domu Architektury i Wzornictwa Tera Group. Takiego miejsca w Kielcach jeszcze nie było! Kielecka pracownia architektoniczna otwiera showroom pod koniec lutego, w klimatycznych wnętrzach budynku przy ul. Zdrojowej 19/1. Wnętrza na parterze historycznej willi, zamienią się w przestrzeń, w której królować będzie design i wartościowa sztuka. Na wygodnej kanapie, wykonanej przez rzemieślników według projektu kreatorów z Tera Group, otoczeni malarstwem, ceramiką kieleckiej artystki Elizy Rajsz czy fotografiami Wiktora Franko, z filiżanką dobrej kawy w dłoni będziemy mogli wybrać i kupić przedmioty, które upiększą każde mieszkanie oraz biuro. – Odwiedzający znajdą tu całą gamę wyselekcjonowanych przez nas produktów, głównie polskich producentów, tworzących rzeczy piękne i unikatowe. Prezentowane w naszym showroomie przedmio-
ty pozwolą wydobyć indywidualny charakter każdej przestrzeni. Będziemy służyć radą i pomocą, by efekt był jak najlepszy – zapewnia Paulina Bogdał-Śmierzyńska, współwłaścicielka i architekt z Tera Group . Integralną częścią showroomu jest pracownia architektury wnętrz, miejsce, w którym można przetestować rozwiązania projektantów Tera Group. Ta pracownia od 10 lat dba o wygląd i funkcjonalność wnętrz mieszkań i przestrzeni biurowych nie tylko w Kielcach, ale także Warszawie, Krakowie, Bielsku-Białej i Zakopanem. Pracownię i showroom przy ul. Zdrojowej wypełnią wybrane modele oświetlenia i innowacyjne, industrialne drzwi wewnętrzne firmy Lekko, a także wzorniki autorskich flizelinowych tapet, tkaniny (na poduszki i zasłony), donice, rośliny (żywe i sztuczne), wybrane kolekcje płytek ceramicznych i gresowych oraz wielkoformatowych spieków, do złudzenia przypominających kamień. – Tu będzie można dotknąć oferowanych przez nas produktów, zapoznać się z ich fakturą, zobaczyć jak kolory i wzory wyglądają w oryginale, a także przekonać się na własnej skórze, że sztuczna roślinność może do złudzenia przypominać żywą. Z doświadczenia wiemy, że klientom nie wystar-
czają już wizualizacje czy projekt wykonawczy. Chcą zobaczyć przedmioty, które mają znaleźć się w projektowanych wnętrzach – przekonuje Klaudyna Kozieł z Tera Group, odpowiedzialna w Domu Architektury i Wzornictwa za wizerunek i prezentowane materiały. I dodaje: – Stawiamy na rzeczy unikatowe, najwyższej jakości. Chcemy inspirować kielczan, więc w naszej ofercie znajdą się przedmioty pasujące do wnętrz minimalistycznych, ale także eklektycznych czy art deco. Dom Architektury i Wzornictwa Tera Group ma być także miejscem wernisaży i spotkań z artystami. Pracownicy planują także szkolenia i warsztaty m.in. z projektowania opakowań czy tapicerowania mebli. Przestrzeń przy ul. Zdrojowej 19/1 można też wykorzystać do organizacji sesji zdjęciowych oraz prezentacji produktów. Showroom Tera Group wypełnią rzeczy piękne, przedmioty, które każde wnętrze zmienią w dom wypełniony sztuką. Dzięki innowacyjnym pomysłom projektantów z Tera Group możemy żyć w przestrzeni, do której z przyjemnością się wraca, w której po prostu dobrze się żyje. – Oferujemy nie tylko projekt, ale także sprawdzonych i rzetelnych wykonawców, którzy go zrealizują, bo w Tera Group nie tylko planujemy, ale także dbamy, by efekt końcowy zadowolił naszych klientów – zapewnia architekt Konrad Śmierzyński.
Tera Group Pracownia Architektoniczna ul. Zdrojowa 19/1, Kielce tel. 883 939 139 pracownia@teragroup.pl Facebook: TG Wnętrza Facebook: Dom Architektury i Wzornictwa www.teragroup.pl www.tgwnetrza.pl
Historia 50
Szkoła młodych orląt, czyli lotnicze tradycje regionu tekst Jacek Korczyński
Pierwsze kroki stawiało tam wielu znakomitych pilotów. Jednym z nich był Stanisław Skalski, późniejszy generał i najsłynniejszy as polskiego lotnictwa myśliwskiego II wojny światowej. Utworzona w podchęcińskim Polichnie elitarna szkoła szybowcowa, cieszyła się przez lata zasłużoną renomą nie tylko w kraju, ale i poza jego granicami.
Start szybowca szkolnego Czajka w okolicy Polichna (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
51 Wzgórza dla szybowców
Historia szkoły sięga roku 1931, kiedy grupa studentów Politechniki Warszawskiej członków Aeroklubu Warszawskiego, ze swym opiekunem Zbigniewem Oleńskim wybrała się na wakacyjną wyprawę w okolice Chęcin. Poszukiwali dobrych terenów do uprawiania szybownictwa, sportu coraz bardziej popularnego w naszym kraju. Powszechnie uważano wówczas, że do szybowania najlepiej nadają się wyższe partie gór, jak na przykład w Beskidach. Jednakże gdy studenci obejrzeli okolicę z wysokości zamku w Chęcinach, uznali, że trafili w dziesiątkę. Wytypowali kilka okolicznych wzniesień, skąd można było startować do lotów ślizgowych. Szczególnie spodobała im się góra Żebrowica, gdzie wiały wiatry wyjątkowo sprzyjające szybowcom. U stóp wzniesienia położone jest Polichno i tam właśnie zorganizowano pierwsze kursy pilotażu. Kuźnia lotniczych talentów powstała już w następnym roku. Tworzenie szybowiska rozpoczęto z inicjatywy oddziału wojewódzkiego Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, organizacji prężnie działającej w okresie międzywojennym, promującej lotnictwo sportowe, komunikacyjne i wojskowe. Szkołę Szybowcową w Polichnie otwarto oficjalnie 29 maja 1932 r. W programie uroczystości znalazło się zwiedzanie wystawy sprzętu oraz pokazowe loty, które przybyli goście oglądali z ogromnym zainteresowaniem. Na uroczystości pod Chęcinami społeczeństwo Kielecczyzny pierwszy raz zetknęło się z lotnictwem, które zyskało wielu nowych kandydatów, sympatyków podniebnych wrażeń – zanotował Roman Gajos, pilot wyczynowy, długoletni instruktor i wychowawca polskich lotników. Jałowe wzgórza chęcińskie, mające niemal wszystkie kierunki wiatru, położone w centrum Polski, nabrały nagle wartości. Zjeżdżają się tu szybownicy ze stolicy, Dęblina, Łodzi i Katowic – z dumą pisano w „Pamiętniku Koła Kielczan” z 1932 r. Warunki terenowe w okolicach Polichna dawały jednak szybowcom możliwości wykonywania tylko niezbyt długich lotów ślizgowych. Dlatego też doszło niebawem do „odkrycia” walorów Pińczowa. Uczniowie i instruktorzy szkoły w Polichnie (fot.: „Program Szkoły Szybowcowej LOPP Polichno-Pińczów na rok 1938”)
Żaglowym z Pińczowa
Działacze LOPP oraz instruktorzy z Polichna przypuszczali, że wzgórza w okolicach Pińczowa powinny sprzyjać dłuższym lotom, zwanym żaglowymi, gdzie wykorzystywane są powietrzne prądy wznoszące. Kierownictwo Polichna, mając na uwadze, że Kielecczyzna nie może pozostawać w tyle, postanowiło zorganizować ekspedycję szybowcową do Pińczowa. Miała ona za zadanie określenia przydatności pasma pińczowskiego pod względem aerodynamicznym zbocza, jego wysokości oraz wielkości przedpola. A że odważnym szczęście sprzyja, Kazimierz Plenkiewicz 16 sierpnia 1933 roku wystartował w godzinach popołudniowych w Pińczowie przy średniej prędkości wiatru wiejącego z kierunku SW. I oto rewelacja! Historyczny lot żaglowy na szybowcu trwał 4 godziny i 8 minut, a został przerwany na skutek zapadającego zmroku. Sukces instruktora Plenkiewicza odbił się głośnym echem po kraju – napisał Roman Gajos. Jak wykazały następne próby, pasmo pińczowskie świetnie nadawało się do lotów żaglowych. Połączono więc siły i możliwości. Powstała w ten sposób Szkoła Szybowcowa LOPP Polichno-Pińczów im. gen. Leona Berbeckiego. Jej kierownikiem był znakomity szkoleniowiec, wspomniany już por. pilot Kazimierz Plenkiewicz. Zawiązał się wkrótce – jak to określił Roman Gajos – lotniczy trójkąt regionu. Wraz z Polichnem i Pińczowem tworzył go Masłów, gdzie niewiele później uruchomiono lotnisko. Wśród wielu zadań szkoły, których urzeczywistnienie przyniósł rok 1934, należy wymienić rozbudowę i przystosowanie do masowego szkolenia ośrodka w Polichnie i organizację ośrodka żaglowo-wyczynowego w Pińczowie. Dzięki subwencjom władz centralnych, wzniesiono budynek dla pilotów w Polichnie. Natomiast Komitet Wojewódzki LOPP z własnych funduszów powiększył warsztat naprawczy, zapewniając tym samym remonty sprzętu oraz budowę nowych szybowców szkolnych w okresie zimowym, zaś ośrodek w Pińczowie, po przeprowadzeniu adaptacji budynku pokoszarowego, zyskał nowoczesny hangar, warsztat oraz pomieszczenia dla lotników, salę wykładową i kasyno – pisał Gajos. W takich warunkach szkoła szybowcowa mogła w pełni rozwinąć swą działalność. Świetna kadra instruktorska wyszkoliła setki uczniów, wzrastała liczba i jakość sprzętu, przede wszystkim szybowców. Nad sprzętem czuwała kadra techniczna: mechanicy i stolarze. Naukę pobierali tu także pasjonaci szybownictwa z zagranicy: Rumunii, Łotwy, Estonii, Węgier, Czechosłowacji, Finlandii. Szkoła rozbudowywała się. Według danych LOPP, w 1932 r. posiadała 5 szybowców i przeszkolono w niej 59 uczniów, a w roku 1937 wiedzę zdobywało tu już 415 osób, szkoląc się na 37 szybowcach i wykonując ponad 11 tysięcy lotów. Szkolenie obejmowało kursy teoretyczne oraz zajęcia praktyczne. Szczegóły wyłożono w „Programie Szkoły Szybowcowej LOPP Polichno-Pińczów”. Kursy lotów ślizgowych to szkolenie na szybowcach szkolnych i treningowych do zupełnego opanowania techniki lotu prostego i krzywizn. Wyszkolenie w pilotażu szybowcowym I i II stopnia – wyjaśniano w wydawanych cyklicznie broszurach informacyjnych. Z kolei kursy lotów żaglowych były dwojakiego rodzaju. Szkolne – loty żaglowe zboczowe na szybowcach treningowych i rasowych. Na kursy te przyjmowani będą piloci szybowcowi posiadający II stopień wyszkolenia. Treningowe – loty żaglowe zboczowe i termiczne, przy doskonaleniu techniki pilotażu (ślizgi, spirale, lądowanie pod górę, loty nocne), długotrwałe loty żaglowe i przeloty na szybowcach rasowych zaopatrzonych w komplety niezbędnych przyrządów nawigacyjnych. Dla pilotów zaawansowanych przewiduje się loty umożliwiające uzyskanie wyczynowej kategorii D. W czasie wolnym od zajęć uczniowie mogli korzystać ze świetlicy wyposażonej w odbiornik radiowy, czasopisma krajowe i zagraniczne, a także
Historia 52
Uroczystość przekazania przez Hutę Ludwików szybowca Wrona (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe).
biblioteki zaopatrzonej w podręczniki fachowe i beletrystykę. Szkoła posiada również urządzenia do gier sportowych (koszykówka i siatkówka). Ponadto niewielka odległość dzieląca ośrodki szkolne od rzeki Nidy pozwala na uprawianie pływania i sportu kajakowego. Malownicze okolice Kielecczyzny zachęcają do podejmowania ciekawych wycieczek turystycznych – zaznaczono w programie szkoły.
Start z procy
Początkowo start szybowca ze zbocza góry odbywał się przy pomocy gumowego naciągu i odpowiednio zamontowanych zaczepów. Nieco później zaczęto stosować również start z holu. Wrażenia ze swego pierwszego lotu szybowcem w okolicy Polichna tak opisał Witold Rychter z Aeroklubu Warszawskiego: Posadzono mnie na siodełku bez obudowy, a lewą dłoń kazano włożyć pod własne siedzenie, abym nie szukał nią odruchowo dźwigienki gazu, której przecież nie było. Następnie padły słowa szybowcowego obrządku: Pilot? – Gotów, szepnąłem (choć tak za gotowy nie byłem). Ogon? – Gotów (odpowiedział zaczepowy). Liny? – Gotowe! – Naciągaj!, donośnym głosem polecił instruktor. Na to polecenie ośmiu młodych adeptów sztuki latania zaczęło iść w dół zbocza naciągając liny. Podczas odliczania przez instruktora (raz, dwa, trzy, cztery, pięć, biegiem!) zabrzmiała dalsza komenda i naciągający pobiegli, naprężając liny prawie do granic wytrzymałości. Nagle instruktor rozkazał: Puść! Trzymający w przymocowanym do ziemi zaczepie uczeń pociągnął za linkę zwalniającą i Czajka ze mną wystrzeliła jak z procy. Po starcie, oddalając lekko drążek od siebie, usłyszałem tylko świst powietrza w uszach i ziemia zapadła się w czeluść zbocza z lądowiskiem samolotowym u jego podnóża. Szum w uszach cichł powoli, co oznaczało zmniejszanie się prędkości. Oddałem więc nieco drążek do przodu i tak (na oko) ustaliłem kąt lotu szybowego, aby szybowiec prawidłowo trzymał się powietrza. Wylądowałem o dobry kilometr za drogą, na polu, gdyż tak daleko zaniósł mnie ten szkolny szybowiec.
Dla kraju i regionu
O pożytkach płynących ze szkolenia szybowcowego przyszłych pilotów samolotów pisano wówczas często, szczególnie w wydawnictwach Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. Nacisk na odpowiednie przygotowanie wojskowe w razie ewentualnego wybuchu wojny był wówczas duży. Gospodarskim okiem rzucili na działalność szkoły dziennikarze podczas LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
wizyty w Polichnie w 1937 r., co opisała „Gazeta Kielecka”. Po zwiedzeniu budynków szkoły reporterzy byli gotowi na dalsze wrażenia. Oczekujemy na loty pokazowe. Tymczasem wiatr dmie z rzadką zawziętością i siłą 20 metrów na sekundę. Mimo to dzielny lotnik por. Plenkiewicz siedzi już w gondoli zwinnego szybowca. Dłuższa chwila oczekiwania. Sekunda, wiatr przycicha. Pada głośny rozkaz. Liny naciągają się. Szybowiec lekko unosi się w powietrze. Już jest wysoko w górze. Wiatr dmie. Mimo to por. PIenkiewicz wznosi się płynnie i lekko w przestrzeni, a po kilku minutach ląduje spokojnie i zgrabnie. Lot powtarza się jeszcze dwukrotnie. Aparaty fotograficzne trzaskają. Przeżywany chwile emocji – czytamy. Podkreślono szczególnie ekonomiczne korzyści: Działalność szkoły, poza propagandą szybownictwa, posiada doniosłe znaczenie praktyczne. Wiadomo bowiem, że szkolenie jednego lotnika na samolocie z motorem kosztuje około czterdziestu tysięcy złotych. Natomiast wyszkolenie lotnika samolotowego, który opanował już loty szybowcowe, wynosi tylko osiem tysięcy zł. Na wypadek wojny lotnicy szybowców to armia rezerwowa lotnictwa wojennego. Wymienione sumy bardziej przemówią do wyobraźni, gdy dodamy, że urzędnik państwowy średniego szczebla zarabiał wówczas miesięcznie około 350-400 zł, bochen chleba kosztował 30 groszy, a kilogram cukru 1,40 zł. Kielce mogą się uznać za szczęśliwe, że pod ich okiem trwa i rozwija się szkoła orląt. Dla miasta centrum wyszkolenia szybowcowego ma pierwszorzędne znaczenie. Dzięki Polichnu w sezonie szkolnym przejeżdża przez Kielce przeciętnie 300 osób. Korzystają z tego Chęciny, ale zyskuje i kielecki dorożkarz, hotel, restauracja. Jednak nieporównanie większa od zysku materialnego jest korzyść propagandy. Uczestnicy wypraw to młodzież, dla której wszystko, co się wiąże z lataniem, a więc okolice, ludzie, zdarzenia jest drogie – podkreślano z kolei w „Pamiętniku Koła Kielczan”. Ważne było wsparcie działań szkoły ze strony lokalnych firm i instytucji. Znakomitym tego przykładem jest przekazanie w 1934 r. przez kielecką Hutę Ludwików szybowca typu Wrona, zbudowanego przez członków Związku Strzeleckiego w zakładzie według projektu inż. Antoniego Kocjana. Inicjatorem tego przedsięwzięcia był dyrektor Otmar Kwieciński, działacz LOPP i pasjonat lotnictwa. Cztery lata później załoga Ludwikowa ufundowała samolot szkolny RWD-8 dla szkoły w Masłowie, która była koroną i zakończeniem kursów wyszkoleniowych. Z Masłowa wychodzą już piloci latający na motorach. Nie należy zapominać, że uzupełnieniem tego wyszkolenia lotniczego jest wieża spadochronowa wybudowana na placu sportowym przy domu PW i WF. Daje ona pilotom możność przyzwyczajania się do używania spadochronu w razie potrzeby, a poza tym wybudowana jest z myślą szkolenia masowego spadochroniarzy w związku z ewentualnymi desantami w przyszłej wojnie – czytamy w „Gazecie Kieleckiej” z września 1937 r. Szkoła Szybowcowa LOPP Polichno-Pińczów działała do wybuchu wojny. Placówkę reaktywowano w roku 1946. Udało się zdobyć sprzęt i przeszkolić w pierwszym sezonie blisko 200 kursantów. Niestety, problemy z wykupem gruntów potrzebnych do uprawiania szybownictwa spowodowały zahamowanie dalszego rozwoju szkoły. Decyzję o jej zamknięciu władze podjęły w 1950 r. Dziś pamiątką po słynnej szkole szybowcowej jest pomnik niedaleko Polichna. Odsłonięto go w 1992 r., a honorowym gościem uroczystości był dawny uczeń, generał pilot Stanisław Skalski. Monument upamiętnia lotników – wychowanków i instruktorów szkoły, poległych na frontach II wojny światowej. •
Poza lekturą prasy i wydawnictw z epoki, korzystałem ze znakomitej monografii Romana Gajosa „Ikar i skrzydła Gór Świętokrzyskich” (Kielce 1997).
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Dobry zawód w dobrej szkole tekst: Piotr Szczepański Działają na terenie 11 miast w województwie świętokrzyskim. Kształcą młodzież w poszukiwanych zawodach, przygotowują do pracy w służbach mundurowych, wysyłają na zagraniczne staże zawodowe oraz na praktyki do pracodawców. W szkołach Zakładu Doskonalenia Zawodowego tradycyjne zamiłowanie do jakości i rzetelności kształcenia łączy się z nowoczesnością i odpowiedzialnością. Już dziś warto się zastanowić, do jakiej szkoły średniej zapisać swoje dziecko. Ten rok będzie szczególny, z powodu trwającej reformy edukacji. We wrześniu 2019 roku naukę w szkołach średnich rozpoczną dwa roczniki młodzieży: absolwenci gimnazjum i szkoły podstawowej. Szkoły ZDZ tworzą rozbudowaną i bardzo dobrze wyposażoną sieć placówek w województwie. Nawet większa niż w poprzednich latach liczba chętnych nie wpłynie negatywnie na jakość prowadzonej w ZDZ edukacji. Nauka w soboty? Nie u nas! Przepisy prawa oświatowego dopuszczają możliwość organizacji zajęć dydaktycznych w soboty, ale w szkołach ZDZ nie ma takiej potrzeby. Przestronne budynki, blisko 200 sal dydaktycznych i pracowni zawodowych gwarantują, że nauka odbywać się będzie od poniedziałku do piątku. Kształcimy fachowców Młodzież najczęściej wybiera kierunki: technik informatyk, logistyk, żywienia i usług gastronomicznych, usług fryzjerskich czy budownictwa. Popularne są także kierunki w szkołach branżowych: kucharz, mechanik pojazdów samochodowych, fryzjer czy ślusarz. Bezpieczeństwo i opieka ZDZ dba o bezpieczeństwo uczącej się młodzieży. Wszystkie szkoły objęte są monitoringiem, a te największe – także i ochroną. Każdy uczeń zawsze może liczyć na pomoc psychologa lub innego specjalisty w rozwiązaniu problemów nie tylko tych związanych ze szkołą. Zajęcia wyrównawcze Aby umożliwić wszystkim uczniom jednakowy start, na początku roku szkolnego organizowane są za-
jęcia wyrównawcze. Dzięki nim młodzież może nadrobić zaległości z poprzedniej szkoły.
policyjnych otrzymują dodatkowe punkty podczas naboru do policji.
Zagraniczne praktyki zawodowe Do tej pory prawie 2000 uczniów odbyło praktyki w Hiszpanii, Włoszech, Niemczech, Anglii czy Irlandii, szkoląc się zawodowo, trenując umiejętności zawodowe i poznając historię oraz atrakcje odwiedzanych krajów. Młodzież dostaje stypendium, zakwaterowanie i pełne wyżywienie.
Nauka blisko domu Szkoły ZDZ dla młodzieży tworzą sieć placówek dydaktycznych na terenie województwa świętokrzyskiego. Działają w: Busku-Zdroju, Chmielniku, Jędrzejowie, Kazimierzy Wielkiej, Kielcach, Końskich, Opatowie, Ostrowcu-Świętokrzyskim, Starachowicach i Włoszczowie. W tym roku szkolnym zostanie otwarta szkoła dla młodzieży w Skarżysku-Kamiennej.
Współpraca z pracodawcami ZDZ aktywnie współpracuje z pracodawcami, dzięki czemu zapewnia młodzieży praktyki w zakładach pracy. Szkoły pomagają także w znalezieniu zatrudnienia swoim absolwentom. Klasy mundurowe Cieszą się popularnością już od 10 lat. Młodzież oprócz nauki na wybranym kierunku, uczestniczy w dodatkowych zajęciach związanych z pracą w służbach mundurowych. W aktualnie funkcjonujących klasach wojskowych, policyjnych, strażackich uczy się blisko 1200 uczniów. Absolwenci klas wojskowych posiadają pierwszeństwo w powołaniu do służby w Wojskach Obrony Terytorialnej, a z klas
Zapraszamy do nauki w szkołach Zakładu Doskonalenia Zawodowego.
Dowiedz się więcej na: www.zdz.kielce.pl
53
Artykuł partnerski
54
Zanim zabrzmi Gaudeamus
Wielkimi krokami zbliża się wiosna. Dla maturzystów to czas, gdy będą musieli podjąć jedną z najważniejszych decyzji w życiu. Warto się do tego dobrze przygotować i poznać ofertę uczelni.
z języka polskiego. Jak więc przygotowywać się do poszczególnych egzaminów maturalnych? Na pewno trzeba decydować się na poziom rozszerzony matury, gdyż wynik takiego egzaminu w czasie rekrutacji jest mnożony razy dwa.
1 czerwca na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach rusza rekrutacja na rok akademicki 2019/20. W ubiegłym roku senat uczelni podjął uchwałę w sprawie jej warunków i trybu. Dokument zawiera wszystkie ważne dla kandydatów informacje.
Jaki wybrać kierunek? UJK to największa świętokrzyska uczelnia z bogatą ofertą kształcenia we wszystkich dziedzinach wiedzy. Jedni lubią matematykę, inni pięknie śpiewają lub rysują. Są osoby, które piszą wiersze, i tacy, którzy z łatwością tworzą aplikacje mobilne. Miłośnicy zwierząt lub polityki, zafascynowani historią oraz marzący o pracy nauczyciela, lekarza lub pielęgniarki. Ci, którzy chcą założyć gabinet kosmetyczny, biuro podatkowe lub kancelarię prawną. Uniwersytet musi być otwarty dla wszystkich, stąd oferta na 48 kierunkach studiów w Kielcach, Piotrkowie Trybunalskim i Sandomierzu. Wśród tegorocznych nowości jest logopedia ogólna – kierunek, którego absolwenci powinni z łatwością znaleźć pracę nie tylko w szkolnictwie. Po raz pierwszy wystartują także studia jednolite magisterskie na kierunku pedagogika przedszkolna i wczesnoszkolna. Ciekawą propozycję ma filia w Piotrkowie Trybunalskim. Będzie tam można studiować administrację w języku angielskim.
Co decyduje o przyjęciu? Przede wszystkim wynik egzaminu maturalnego. Wyjątkiem są kierunki artystyczne i wychowanie fizyczne, gdzie trzeba zdać dodatkowy egzamin. Poszczególne kierunki mają różne wymagania rekrutacyjne. Ci, którzy chcą studiować kierunek lekarski powinni się przyłożyć do matury z biologii i chemii na poziomie rozszerzonym, humaniści – z języka polskiego czy historii, zainteresowani finansami i rachunkowością – z matematyki. Wyniki z tych przedmiotów są najwyżej punktowane (mają największą wagę) podczas obliczania liczby punktów kandydata. Trzeba jednak pamiętać, że często o przyjęciu na studia decyduje wynik kolejnego, niżej punktowanego przedmiotu. Do takich sytuacji dochodzi najczęściej na kierunku lekarskim, gdzie jest bardzo duża konkurencja. Część kandydatów ma taki sam wynik matur poziomu rozszerzonego z biologii, chemii i trzeciego punktowanego przedmiotu (matematyki lub fizyki). Wtedy o przyjęciu decyduje wynik LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
Terminarz kandydata Od 1 czerwca można się zapisać na studia przez internetową stronę rekrutacji (www.rekrutacja. ujk.edu.pl). Wystarczy założyć konto, wpisać swoje dane i wybrać kierunek studiów. System sam
poprowadzi kandydata przez ten proces. Opłata rekrutacyjna wynosi 85 złotych za jeden kierunek. 4 lipca maturzyści poznają wyniki majowego egzaminu i na pewno będą one dobre. Należy wtedy ponownie zalogować się do systemu i wpisać je. Jest na to czas do poniedziałku, 8 lipca. W środę 10 lipca ogłosimy wyniki rekrutacji i mamy nadzieję, że będzie to dla Was szczęśliwy dzień. Ci, którzy dostaną się na wymarzony kierunek, mają czas do 15 lipca na dostarczenie dokumentów. Tym razem już papierowych. Po dopełnieniu formalności czekają ich dłuższe niż zwykle wakacje. Osoby, które nie dostały się na studia podczas pierwszego etapu rekrutacji, nie powinny załamywać rąk. Na kierunkach, na których zostaną wolne miejsca, przeprowadzony zostanie drugi etap rekrutacji, który potrwa od 29 lipca do 17 września. Dwa dni później ogłosimy wyniki. W październiku spotykamy się w naszym pięknym Kampusie Uniwersyteckim i znowu zabrzmi „Gaudeamus”. Życzymy powodzenia w rekrutacji na wybrane studia. Do zobaczenia na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego!
Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach ul. Żeromskiego 5 www.ujk.edu.pl
Kielce zapomniane 56
Willa Grzegorzewskiego tekst Rafał Zamojski zdjęcie A. Szelejewski (ze zbiorów Muzeum Historii Kielc)
S
Szydłówek. Prawdopodobnie starszy od samych Kielc, wziął swój początek od osady, która funkcjonowała być może jeszcze w VIII w. Gdy w Kielcach na przełomie X i XI w. powstawała parafia pw. św. Wojciecha, jej dochody pochodziły z najstarszych wsi w okolicy: Szydłówka, Mójczy i Zagórza. Aż do upaństwowienia w 1789 r., tereny Szydłówka (obejmujące dzisiejsze Sady, Szydłówek, Uroczysko i Słoneczne Wzgórze) były własnością Kościoła. Potem folwark Szydłówek wydzierżawiło państwo. Po uwłaszczeniowym ukazie carskim z 1864 r. duża część przeszła na własność chłopów. Zabudowania wsi Szydłówek koncentrowały się w rejonie dzisiejszych ulic: Dolny Szydłówek, Górny Szydłówek, Domaniówka i Masłowska. Ostatnim jej reliktem jest ukryta na zapleczu kościoła pw. św. Józefa uliczka Dolny Szydłówek, ciągle jeszcze wyglądająca jak przeniesiona z odległej przeszłości. Momentem kluczowym w historii pozostałej, zachodniej części folwarku (obejmującej obszar między ul. Pocieszka a dzisiejszą ul. Turystyczną) był jego zakup w 1918 r. (od ówczesnej właścicielki Katarzyny Gorbaczewiczowej) przez spółkę Jan Rudnicki, Marian Grzegorzewski i inni. Zarządzający spółką adwokat Grzegorzewski był bardzo ważną dla historii Kielc postacią. Od młodości zaangażowany w działalność patriotyczną (w nurcie Narodowej Demokracji), gdy w 1900 r. osiadł w Kielcach na stałe, szybko dał się poznać jako dobry prawnik i zagorzały społecznik. Wraz z adwokatem JóLU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
zefem Duninem zorganizował przy kieleckim Towarzystwie Kredytowym Kasę Oszczędnościowo-Pożyczkową, by wspierać polski drobny handel i rzemiosło, dając w ten sposób alternatywę dla pożyczek z lichwiarskich kantorów. Współtworzył pierwsze na terenie guberni kieleckiej koła Towarzystwa Oświaty Naukowej działające na rzecz spolszczenia szkolnictwa, od 1907 r. był Prezesem Zarządu Kieleckiego Koła Polskiej Macierzy Szkolnej, a w latach 1918-21 prezesował kieleckiemu oddziałowi Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. 1 listopada 1918 r. jako delegat wydziału powiatowego Sejmiku Kieleckiego podpisał wraz z prezydentem Kielc Gustawem Bukowińskim odezwę ogłaszającą przejęcie w mieście władzy przez Polaków. Kupno Szydłówka nie miało służyć pomnażaniu zysków, ale rozwojowi miasta i polskości. Jako zadeklarowany endek rozparcelowane grunty folwarku Grzegorzewski sprzedawał za symboliczną złotówkę tylko Polakom i z zastrzeżeniem, że nie mogą być odsprzedane niechrześcijanom. W 1927 r. folwark Szydłówek został włączony w granice Kielc (trzy lata później została też dołączona pozostała część Szydłówka). Osiami nowej dzielnicy stały się ul. Marszałkowska, Nowowiejska i Wiosenna. Zaczęły powstawać ulice, które z inicjatywy Grzegorzewskiego obsadzano różnymi gatunkami drzew. Wiele z nich jest pomnikami przyrody, jak dęby Grzegorzewskiego przy ul. Dębowej. Właściciele przedwojennych domów w tej części miasta dbają o pamięć o swoim dobroczyńcy. Przy ufundowanej przez niego kapliczce przy ul. Wojewódzkiej ustawili tablicę przypominającą jego postać, a na jednym z podwórek można zobaczyć popiersie adwokata-społecznika. Sercem przedwojennego Szydłówka była wybudowana ok. 1918 r. piękna drewniana willa w stylu zakopiańskim. To w niej Grzegorzewski mieszkał i zarządzał pozostawioną sobie częścią folwarku (zwaną Szydłówkiem Zakopiańskim). Stała ona przy ul. Turystycznej (nr 17), zwanej przed wojną drogą do Grzegorzewskiego, a bezpośrednio po wojnie – bardzo krótko – ul. Grzegorzewskiego (adwokat zmarł w 1941 r.). Następny właściciel sprzedał willę kościołowi. Do czasu wybudowania obecnego kościoła pw. św. Józefa była parafialną plebanią. Potem służyła zakonowi Sióstr Boskiej Opatrzności. Do 2000 r., kiedy siostry, po wybudowaniu obok nowej siedziby, barbarzyńsko serce przedwojennego Szydłówka wyrwały, czyli willę Grzegorzewskiego wyburzyły… •
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
57
REJ IS OK! sposób utrwalają treści matematyczno–przyrodnicze w języku angielskim. R.N.: Szkoła stwarza uczniom możliwość doskonalenia języka angielskiego i niemieckiego poprzez udział w nieodpłatnych zajęciach dodatkowych przygotowujących do egzaminów FCE, KET, PET oraz FIT In Deutsch. Rokrocznie organizujemy obozy językowe w Anglii i Niemczech. I.Ś.: Nasi nauczyciele nieustanie podwyższają swoje kompetencje w tym zakresie. Obecnie realizujemy projekt „CLIL-owy nauczyciel XXI wieku” (PO WER współfinansowany z Europejskiego Funduszu Społecznego), dzięki któremu nauczyciele uczący różnych przedmiotów niejęzykowych, takich jak np. chemia czy matematyka, poprawiają swoją znajomość angielskiego. Dodatkowo program zakłada zwiększenie poziomu i atrakcyjności nauczania tego języka poprzez wykorzystanie metody CLIL.
Każdego roku rodzice stają przed koniecznością wyboru szkoły dla swojego dziecka. Na co powinni zwrócić uwagę, zapytaliśmy dyrektorów Zespołu Szkół Społecznych im. Mikołaja Reja w Kielcach: Ryszarda Nazimka i Iwonę Świątkowską. „Rej” jest jedną z najlepszych placówek oświatowych w Świętokrzyskiem. Co jest miarą takiego sukcesu? R.N.: Ludzie. „Reja” tworzy wyjątkowa mieszkanka osobowości – tak kadry pedagogicznej, jak i uczniów i ich opiekunów. I.Ś.: Szkoła jest ukierunkowana na ucznia i jego potrzeby. Oczywiście nasi uczniowie są laureatami
wielu olimpiad i konkursów, jednak to ich rozwój emocjonalny i intelektualny jest dla nas najważniejszy. Zatem wybierając szkołę dla swojego dziecka, rodzice powinni zwracać uwagę na coś więcej niż tylko nauczanie… R.N.: Nasze klasy liczą do 20 osób, nauka języków obcych oraz laboratoria z fizyki, chemii i biologii odbywają się w mniejszych grupach. Indywidualizację nauczania stosujemy zarówno dla uczniów przygotowujących się do konkursów, jak i dla tych z trudnościami w nauce. Na co jeszcze warto zwrócić uwagę? I.Ś.: Z pewnością na pakiet zajęć dodatkowych, jakie oferuje szkoła. To nie jest tak, że dzieci muszą spędzać czas w świetlicy. R.N.: Oferujemy zajęcia dodatkowe: wokalne, taneczne, teatralne, ceramiczne, robotykę, szachy, karate, judo, basen, klub młodego odkrywcy, a także koła przedmiotowe. Ponadto zapewniamy zwiększony wymiar zajęć dydaktycznych na każdym etapie edukacyjnym. Każdego dnia obowiązkowe zajęcia odbywają się w godz. od 8 do 16.30. Co wyróżnia Was spośród innych kieleckich szkół? I.Ś.: Kładziemy duży nacisk na naukę języków obcych – realizujemy dwujęzyczność przy wykorzystaniu metody CLIL, dzięki której dzieci w naturalny
Podkreślali Państwo rolę rodziców w procesie edukacji… R.N.: Naszym priorytetem jest współdziałanie, współuczestniczenie rodziców w edukacji i wychowaniu dzieci. Inicjatorami powstania szkoły byli sami rodzice zrzeszeni w Świętokrzyskim Społecznym Towarzystwie Oświatowym. Po dziś dzień nadal są ważnym elementem struktury organu prowadzącego. Biorą czynny udział w życiu szkoły, monitorują wyniki swoich dzieci w dzienniku elektronicznym, decydują o całokształcie procesu dydaktyczno–wychowawczego placówki. I.Ś.: Rodzice angażują się w artystyczne życie szkoły. Chór Społeczna Parents Band wspólnie z dziećmi uświetnia widowiskowe szkolne koncerty. Takie relacje z rodzicami są fundamentem dla stworzenia warunków harmonijnego rozwoju uczniów. RN.: Aby przyjrzeć się życiu w „Reju” zapraszamy w gościnne mury naszej szkoły lub na stronę www. spoleczna.edu.pl. Dziękujemy za rozmowę.
I Społeczna Szkoła Podstawowa im. Mikołaja Reja w Kielcach al. IX Wieków Kielc 15 tel.: 41 361 33 55 kom. 500 289 305 sekretariat@spoleczna.edu.pl podstawowa@spoleczna.edu.pl
58
Pieśń ludowa z okolic Ciekot Raniusieńko do dnia wstała, do południa lenek rwała, do wiecora len mocyła, kamień na niem połozyła. x 2 Jak już lenek urosieła, to go potem wymiedliła, potem wziena na przeslice, ukrecieła nicielnice. x 2 Za stodoło pasła bydło, postawiła motowidło, dalej chłopcy pospiesojcie, motowidło rozkrencojcie. x 2 Zawijojcie długie nitki, by nie było zodnej bitki, a Marysia nici nie do. Jak zmotacie to se sprzedo. x 2
Być eko
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Sztuka tkania tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski
– To w sumie takie proste: nitka pozioma, nitka pionowa, jedna wzdłuż, druga w poprzek – mówi o sposobie powstawania tkaniny Urszula Wolska z Bliżyna. Jej pasja zaowocowała prywatnym Muzeum Dawnej Wsi, ogólnopolskim Dniem Tkaczki, ministerialnym stypendium i wystawą „Kolorowy kod kultury”. Ale Urszula Wolska nie tylko kultywuje tradycję – stare tkaniny inspirują ją w pracy artystycznej.
Nicielnica babci Eleonory
Fascynacja tkaniną to jedno. – Od dawna interesowały mnie też krosna jako urządzenia. Dobrze się czuję w otoczeniu starych przedmiotów. Stąd wzięło się marzenie, by takie krosna mieć i móc sobie zrobić tkaninę. Kiedy zaczęłam pracować w domu kultury, spotkałam panie, które dawno temu zajmowały się tkaniem. I od jednej z nich 25 lat temu kupiłam pierwsze krosna. Była zdziwiona, że chcę je mieć. Mówiła, że są „przywalóne w stodole”. I tak się to zaczęło. Nie wiedziałam nic o tkaniu, nie było wtedy literatury, więc trochę pod górę, trochę kombinując, zaczęłam robić pierwszą nicielnicę, pierwszą osnowę... Wówczas nie było dostępu do internetu, wujka Google, grup na Facebooku, które pozwalają zdobyć wiedzę czy wymienić się doświadczeniami. Ale udało się – mówi. I dodaje: – Jestem wyznawczynią idei, że jeśli mogę coś zrobić, to robię, nie kupuję. Sama wykonuję na przykład elementy do krosien, nicielnice. Zalążek późniejszej pasji ma rodzinne korzenie. – Tkała mama mojej mamy Eleonora Niewczas z Majkowa koło Skarżyska. Ale gdy babcia żyła, to mnie tkactwo jeszcze nie interesowało. Nie widziałam zresztą babci przy krosnach, pamiętam ją już jako starszą osobę – wspomina. Ale pierwsze elementy krosien w jej zbiorze, to właśnie babcine nicielnice i płochy, czyli grzebień, którym się dobija tkaninę, znalezione za krokwiami starego domu.
Szczęśliwe sploty zdarzeń
Gdy poznała inne osoby zajmujące się tkaniem, pomyślała, że byłoby miło, gdyby wszystkie tkaczki w jednym dniu świętowały. – Dzień Tkaczki obchodzimy w pierwszą sobotę października, organizujemy wtedy warsztaty i pokazy. I życzymy sobie szczęśliwych splotów zdarzeń – mówi. Październik ma związek z tkaniem, bo jego nazwa pochodzi od paździerzy, czyli odpadków wyrabianego lnu. Tradycyjnie to właśnie w tym miesiącu przygotowywane były lniane włókna. Pierwszy raz Dzień Tkaczki Wolska zorganizowała w 2008 roku. – Teraz tkaczki się z tym świętem utożsamiają. W 2018 roku odbywał się pod patronatem Europejskiego Roku Dziedzictwa Kulturowego. A dzięki Facebookowi nie ma granic i kordonów, więc wymieniamy się życzeniami z osobami z Australii i Niemiec – dodaje. Okazją do przypominania tkackich tradycji jest nie tylko październikowa sobota – 10 lat temu w ramach Kuźnic Koneckich odtworzona została cała manufaktura z przędzeniem i robieniem osnowy. W 2011 roku podczas
plenerowej imprezy Przystań Bliżyn zbudowano dawną wioskę, a w niej zagrodę z chatą tkaczki.
Domek Tkaczki
W pewnym momencie doszła do wniosku, że łatwiej zorganizować Dzień Tkaczki czy inną imprezę u siebie na podwórku – daje to większe możliwości, bo nie wszystko można przewieźć i zmontować w innym miejscu. W 2012 roku oficjalnie powstało Muzeum Dawnej Wsi – Domek Tkaczki, z regulaminem podpisanym przez ministra kultury. Obecnie mieści się w dwóch budynkach. Jeden właścicielka przeznaczyła na wystawę stałą. W pierwszej sali prezentuje przedmioty po swoich dziadkach – Stanisławie Niewczasie, który był kołodziejem, wykonywał m.in. koła do drewnianych wozów. Natomiast Kacper Wolski był pszczelarzem i w miejscu, gdzie teraz stoi dom naszej bohaterki, miał pasiekę. W drugim pomieszczeniu urządziła stałą wystawę edukacyjną „Jak to ze lnem było”. Przyjeżdżają ją oglądać rodziny z dziećmi i całe klasy szkolne, które w Bliżynie śledzą proces powstawania tkaniny. – Niektóre czynności mogą wykonać: czesanie czy międlenie lnu, nawijanie wątku na potaku, a na koniec mogą usiąść do krosien i spróbować, jak się te nitki przeplata. Mam małe krosna dostosowane do wzrostu dzieci, bo w dużych najmłodsi nie dosięgają nogami do podnóżków. Tutaj mogą poczuć się jak sto lat temu. W drugim budynku, w którym mieści się nawet kilkadziesiąt osób, rozstawione są krosna i tam odbywają się różnego rodzaju warsztaty. Cała klasa może sobie coś utkać – tłumaczy. W Dniu Tkaczki organizuje otwarte pokazy. W innych terminach też można skorzystać z oferty edukacyjnej bliżyńskiego muzeum. Trzeba tylko zadzwonić pod numer telefonu 604 750 288 i się umówić. Osoby indywidualne zwiedzają Domek Tkaczki za darmo. Zdarza się też, że zajęcia w Muzeum Dawnej Wsi organizowane są w ramach różnych projektów. Niedawno prowadziła na przykład warsztaty robienia nicielnic dla tkaczek z okolic Bodzentyna. Latem na wakacyjne zajęcia przyjechały dzieciaki z Radomia. Warsztatów kilkudniowych, podczas których można zrobić całą tkaninę, nie organizuje, bo krosna w jej kolekcji są zabytkowe i niezbyt proste w obsłudze. – Te krosna, które mam, są ludowe, wykonane przez chłopa, który zrobił je, jak umiał. Często są dość toporne, ale tym bardziej podziwiam dawniejsze tkaczki, że takie piękne rzeczy robiły na tych urządzeniach – podkreśla artystka. Wolska ma w kolekcji pięć krosien kupionych we wsiach z okolic Bliżyna, dwunicielnicowych, czyli do robienia prostego
59
Być eko 60 płótna i chodników – szmaciaków. Jedne krosna ma z Podlasia, te są już bardziej skomplikowane, czteronicielnicowe. A od liczby nicielnic zależy, jak skomplikowany można utkać wzór.
Kolorowy kod kultury
Spotkanie z dawnymi tkaczkami zaowocowało wystawą „Kolorowy kod kultury”, którą w 2007 roku prezentowała m.in. w Biurze Wystaw Artystycznych w Kielcach. Stare chodniki, które skupowała po wsiach, uprała i prezentowała w ramach, jak dzieła sztuki w profesjonalnej galerii. – Wieczorem powiesiłam tkaniny w BWA i okazało się, że jest jeszcze miejsce na jedną ramę, więc pojechałam do jednej z pań, kupiłam czerwony chodnik, który leżał u niej na progu, wyprałam go wysuszyłam, a następnego dnia powiesiłam w ramach w galerii. Inaczej się patrzy wtedy na te tkaniny – mówi. Wystawa „Kolorowy kod kultury” była jednym z działań promocji tradycyjnego tkactwa, które realizowała dzięki stypendium z ministerstwa kultury. Powstała wówczas publikacja „Biołe portki”, odbywały się różne wyjazdowe pokazy. Kiedy zainteresowała się starymi chodnikami, dawne tkaczki zrozumiały, że są one coś warte, niektóre z nich ponownie wyciągnęły krosna i zaczęły tkać. – Te wszystkie tkaniny, które dawniej robiono po to, żeby je położyć pod nogi, są piękniejsze od tych nowszych, tkanych na sprzedaż. Nie wiem,
dlaczego. Może wcześniej panie tkały, co im w duszy grało, a potem zaczęły się zastanawiać, co się będzie innym podobało? Wybieram te starsze tkaniny. Są prostsze, piękniejsze, delikatniejsze, może bardziej zgrzebne – wyznaje.
Inspiracja
Promowanie tradycji to nie jedyna działalność Urszuli Wolskiej. – Dla mnie tkanina ludowa jest inspiracją, wykorzystuję jej elementy we własnej twórczości, często na ich bazie tworzę coś nowego. Od 2006 roku biorę udział w Międzynarodowym Biennale Tkaniny Lnianej w Krośnie. W prezentowanym tam cyklu „Od-Tworzenia” zastosowałam tkaninę wykonaną na ludowym krośnie. Tworzy też książki artystyczne. – Zależy mi na tym, żeby moja praca nie była tylko oglądana, ale i inspirowała do własnych przemyśleń. Właśnie robię taki obiekt, w którym przeplatam tekst z obrazem, by utworzyć coś trzeciego, z czego – jak ufam – widzowie wyciągną własne wnioski. Wtedy ilu odbiorców, tyle może być interpretacji. I tak ma być – podkreśla. Tkanie jest dla Wolskiej sposobem na stres. – Mnie to uspokaja. Jeśli się już te wszystkie nitki przeplecie tak jak trzeba, usiądzie się do krosien i po przerzuceniu nitek wątku stwierdzi się, że nie ma błędu, wtedy ze śpiewem na ustach można sobie tkać i się odstresowywać – śmieje się. •
Urszula Wolska – artystka plastyk, zajmuje się fotografią, tkaniną, malarstwem i książką artystyczną. Właścicielka prywatnego Muzeum Dawnej Wsi Domek Tkaczki w Bliżynie. W 2007 roku otrzymała roczne stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a w 2011 roku honorową odznakę „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. Prezentowała swoje prace na kilkudziesięciu wystawach indywidualnych i zbiorowych, jej tkaniny są w zbiorach prywatnych oraz w Muzeum Rzemiosła w Krośnie, Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi i The King St. Stephen Museum na Węgrzech. W 2015 r. otrzymała Świętokrzyską Nagrodę Kultury I stopnia za organizację muzeum i swoją działalność. LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
61
Z miłości do dzieci W wygodnym fotelu, w otoczeniu pięknych ubranek, oryginalnych zabawek i z kubkiem pysznej czekoladowej herbaty można tu spędzić długie godziny. Bo tak jak o wystrój i asortyment, właścicielka sklepu We love kids przy ul. Solnej dba także o klientów i gości. Jako nastolatka, a później młoda mama, Ewa Chotecka dużo podróżowała. Na Zachodzie jej uwagę przyciągały przede wszystkim witryny sklepowe. Najbardziej te wypełnione po brzegi oryginalnymi ubrankami i zabawkami najwyższej jakości. – Często przywoziłam je ze sobą. Do dziś lubimy z synem układać puzzle kupione 10 lat temu w Hiszpanii. Moim marzeniem było otwarcie takiego sklepu w Polsce – zdradza Ewa Chotecka, fotograf, stylistka i mama trójki dzieci. Spełniła je rok temu, kiedy to w jednym z lokali przy ul. Solnej stworzyła swój raj – sklep We love kids. Uwagę przechodniów przykuwa minimalistyczna, elegancka witryna z zabawkami do złudzenia przypominającymi te z naszego dzieciństwa, a wewnątrz stylowa huśtawka i wygodne fotele, w których można się zapaść na długo. Na wieszakach w We love kids znajdziemy ubranka dla chłopców i dziewczynek w wieku od 0 do 12 lat, głównie od polskich producentów, bardzo wysokiej jakości, często z ekologicznej bawełny czy wełny
z worka z drewnianymi klockami, jest nie do opisania – przekonuje Ewa Chotecka. Czas w sklepie We love kids płynie szybko, a przy czekoladowej herbacie szczególnie przyjemnie. Jeśli jednak na chwilę relaksu w lokalu czasu nam brak, warto zajrzeć na stronę www.welovekids.store i ubrania oraz zabawki dla naszego malucha wybrać w domowym zaciszu.
merino i o oryginalnych wzorach. Ewa Chotecka do wyboru asortymentu przykłada dużą wagę. Mnóstwo tu pięknych sukienek, w które chętnie ubiera także swoją córeczkę. Warto do sklepu zajrzeć na przełomie lutego i marca, gdy na wieszakach pojawią się nowe fasony i wzory. Półki w sklepie uginają się także pod ciężarem mnóstwa oryginalnych zabawek. Książeczek polskiego wydawnictwa, które specjalizuje się w tłumaczeniu skandynawskiej literatury dziecięcej, hiszpańskich puzzli z recyclingu, drewnianych klocków i innych ciekawych drobiazgów z polskich pracowni stolarskich oraz pluszowych rodzin leśnych zwierząt z niewielkiej manufaktury w Bieszczadach. – Jako mama uważnie wybieram przedmioty, z którymi moje dzieci obcują na co dzień. Muszą być trwałe i bezpieczne. To dlatego w moim sklepie nie ma plastikowych zabawek. Zapach, jaki się wydobywa
We love kids ul. Solna 4b, Kielce tel. 531 987 511 ewa.chotecka@gmail.com www.welovekids.store
Być eko 62
La Loba ze Starachowic tekst Aneta Zychma zdjęcie Mateusz Wolski
Drobna, rudowłosa, z zawadiackim uśmiechem. Gdy siadamy do rozmowy, odpowiada na każde pytanie, jakby snuła magiczną opowieść. Mieszka w Starachowicach blisko lasu. To właśnie w Górach Świętokrzyskich doradza świeżo upieczonym rodzicom w kwestii motania chust. Tutaj również powstawała jej książka „Noszenie dzieci” i tutaj narodził się autorski program wsparcia kobiet w połogu. Marta Szperlich-Kosmala vel Boska Nioska: współczesna świętokrzyska La Loba.
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e
63
Być eko 64 Bliskość zapamiętana
– Mam pewne wspomnienie z dzieciństwa: babcia, dotyk koca i widok za oknem. Wspomnienie na tyle mocne, że przez wiele lat siedziało w mojej podświadomości. Gdy zapytałam o nie swoją babcię, potwierdziła, że nosiła mnie owiniętą w koc – tak Marta zaczyna opowiadać historię swojej miłości do chust. Wrażenie zrobiły na niej również noszące swoje dzieci Etiopki, które widziała, mieszkając przez pewien czas w Izraelu. Już jako mama, w 2016 roku ukończyła specjalne szkolenie dla doradców chustonoszenia i rozpoczęła swoją przygodę Boskiej Nioski. Teraz pomaga początkującym rodzicom w nauce wiązania chust zarówno indywidualnie, jak i prowadząc tematyczne warsztaty grupowe latem u siebie w ogrodzie. Uczestniczyła w pierwszym świętokrzyskim Chustosabacie w 2018 roku w Pszczelim Dworku w Dyminach. Swoje spostrzeżenia i przemyślenia publikuje na łamach serwisu internetowego dla rodziców – dziecisawazne.pl
Podręcznik dla babci
– Napisanie książki było naturalnym efektem wszystkiego, co robiłam dotychczas. Dzień lub dwa po śmierci babci poszłam z synkiem na spacer do lasu, żeby przemyśleć kilka spraw. I wtedy naszła mnie myśl, że skoro już tyle czasu dzielę się swoją wiedzą, to dlaczego nie zebrać tego wszystkiego w całość w jednym miejscu. Gdy wróciłam do domu, w skrzynce mailowej znalazłam wiadomość od wydawnictwa Natuli z propozycją napisania książki. Nie byłam zaskoczona – tłumaczy. „Noszenie dzieci” zadedykowała, jak można się domyślić, babci. Jest to pierwsza polskojęzyczna pozycja, która w pełni porusza ten temat. Czytelnicy znajdą w niej mnóstwo porad praktycznych, jak wybrać właściwą chustę, poznają zalety i wady poszczególnych wiązań i nosideł, a także dowiedzą się, co zrobić, gdy motanie się nie udaje. Wszystkie informacje poparte są naukową i aktualną wiedzą dotyczącą etapów rozwoju dziecka. – W Polsce nadal popełniamy wiele błędów w kwestii noszenia. Straciliśmy też dużo czasu, bo kilka pokoleń dzieci było wożonych w wózkach, a nie noszonych przez opiekunów. W Polsce nie ma dorosłych, którymi mamy opiekowały się w tej sposób. Nie możemy więc pokazać, że to dobrze wpływa na rozwój i przyszłość dzieciaków. Inaczej jest w Niemczech, noszone w dzieciństwie osoby poznałam, będąc na szkoleniu w Trageschule – opowiada z przejęciem. I dodaje: – Moim marzeniem jest, żebym przestała być potrzebna jako doradca, żeby umiejętności z tego zakresu były przekazywane z pokolenia na pokolenie, przez jedną matkę drugiej matce. „Noszenie dzieci” uzupełnia cykl pozycji wydawnictwa Natuli z Serii Rodzicielskiej, do której należą też „Poród Naturalny”, „Karmienie piersią”, „Rozwój seksualny dzieci”. Wszystkie poradniki napisane zostały przez specjalistki w danej dziedzinie i są niezastąpionym wsparciem na rodzicielskiej drodze.
Królowa Matka
Poza pomocą w zakresie chustonoszenia Marta postanowiła również rozpocząć „osobistą kampanię społeczną”, którą chce zmienić podejście do połogu. – Teraz wszystko stanęło na głowie. Promuje się natychmiastowy powrót do formy po porodzie. Zamiast, jak to było dawniej, traktować połóg z należytym szacunkiem, nastała niezdrowa moda na to, że kobieta ma być w pełni gotowa do działania zaraz po narodzinach dziecka. Chciałabym przyczynić się do tego, żeby postrzeganie czasu połogu wróciło LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
w stare koleiny – wyjaśnia. A przecież gdy rodzi się dziecko, rodzi się również matka, która potrzebuje opieki, wsparcia i spokoju, by móc się powoli przyzwyczaić do swojej nowej życiowej roli i w bezpiecznej atmosferze, spokojnie, bez pośpiechu i stresu budować bliską więź z noworodkiem. – Połóg to magiczny czas 40 dni, gdy kobieta jest najważniejsza. Gdy jest królową. To dlatego w społecznościach tradycyjnych nie widać maleńkich dzieci – ten początkowy wspólny okres mamy i dzidziusie spędzają przytuleni do siebie. Połóg to nie czas na gotowanie obiadu dla całej rodziny, ani na niechciane odwiedziny pielęgniarki środowiskowej – wyjaśnia Szperlich-Kosmala. Pierwszym krokiem Boskiej Nioski ku odnawianiu kultury poporodowej jest zasada, której ściśle przestrzega. Udziela świeżo upieczonej mamie instrukcji wiązania chusty pod jednym warunkiem, że mąż/ partner/przyjaciółka/siostra też będą się z nimi uczyć. Tym oto sposobem Królowa Matka nie jest sama i może liczyć na wsparcie swojej prywatnej wioski. Dokładnie tak, jak to miało miejsce kiedyś. – Często bywam w domach, w których trwa właśnie połóg, a tego nie widać: bo są starsze dzieci lub cały dom jest na głowie kobiety. Trzeba próbować to zmienić i starać się właściwie zaopiekować młodymi mamami – opowiada z przejęciem. Marta jest w trakcie przygotowywania własnego programu połogowego. Pracując nad nim, sięga często po teksty o charakterze antropologicznym oraz bazuje na spostrzeżeniach Jean Liedloff z książki „W głębi kontinuum” – wyjątkowej pozycji o życiu Indian z plemienia Yequana, która to zapoczątkowała na Zachodzie nurt rodzicielstwa bliskości. Chce również potrzebę powrotu do korzeni kultury połogowej poprzeć wynikami badań z zakresu neurobiologii i psychologii. Wszystko to łączy ze sobą drobnymi kroczkami i z wielką pokorą. – Nie uważam, że posiadanie jakichkolwiek certyfikatów daje mi moc ingerowania w cudze życie. Nie uważam, że ktoś coś musi, powinien. Chciałabym jedynie rozpocząć akcję promocyjną, żeby połóg stał się modny, ponieważ jak coś się staje modą, to ma inny status społeczny – tak podsumowuje plany na najbliższą przyszłość.
Mniej znaczy więcej
Filozofia życiowa Marty i jej rodziny opiera się na prostej, sprawdzonej zasadzie all you need is less. Dla niej piękno ukryte jest w relacjach, w naturze, w doświadczaniu, w eksploracji, w dbaniu o siebie, bliskich i zwierzęta, w pomaganiu potrzebującym, wartościowych książkach, baśniach i bajkach, ziołach, ogrodzie, lesie, a nie w nadmiarze niepotrzebnych rzeczy, gadżetów i ciągłej konsumpcyjnej gonitwie współczesnego świata. Gdy byłam u Boskiej Nioski po raz pierwszy, zachwyciła mnie panująca wśród domowników atmosfera miłości, połączona z olbrzymią dawką poczucia humoru. Nic nie sprawiało wrażenia, jakby było robione na siłę, pod publikę. Wszędzie czuć było ducha swobody i luzu. Takie spotkania pozostają w nas na zawsze, dlatego trzymam kciuki za „boski plan połogowy” i mam nadzieję, że wiele kobiet będzie miało możliwość osobistego poznania Nioski i współpracy z nią: czy to w zakresie chustowiązania, czy też właściwego doświadczania czasu po porodzie. Śmiało mogę powiedzieć, że Marta jest współczesną wiedźmą, „tą, która wie” zwaną w Meksyku La Loba – Kobietą Wilkiem , która chroni swoje stado i dzieli się wiedzą oraz doświadczeniem z innymi Wilczycami. Takich kobiet nam potrzeba. Takiego wsparcia potrzeba Kobietom-Matkom. •
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Tatuaż laserem zmazany Zabiegów lasem Q-switch nie wykonuje się u kobiet w ciąży, z chorobami skóry (m.in. łuszczycą, opryszczką) i przewlekle chorych (m.in. z nieustabilizowaną cukrzycą, hemofilią, epilepsją). Przeciwskazaniem jest także – podobnie jak i przy innych zabiegach laserowych – opalona skóra, leczenie sterydami, antybiotykami czy zażywanie ziół zwiększających wrażliwość na światło słoneczne.
Masz tatuaż, który przestał Ci się podobać, a może makijaż permanentny, który nie wyszedł najlepiej? Dziś takie rzeczy można z powodzeniem usuwać, podobnie jak przebarwienia, plamy i blizny. Gabinet Lumiére wprowadza do swojej oferty nowe zabiegi wykonywane laserem Q-switch. Laser Q-switch pozwala pozbyć się przebarwień, brązowych plam, także na dłoniach, piegów, makijażu permanentnego (brwi, ust i oczu) oraz tatuaży w różnych kolorach. Stosowany jest także w leczeniu nawracających przebarwień, a trwałą poprawę uzyskuje się u 80 proc. pacjentów. Laserowe usuwanie tatuaży czy makijażu permanentnego jest bezpieczniejsze od tradycyjnych metod. – To idealne rozwiązanie dla tych, którzy tatuaż czy makijaż permanentny wykonali kilka lat temu. Często przychodzą do nas panie, prosząc o poprawienie makijażu, bo np. źle się wybarwia czy kreska jest za gruba. Teraz możemy go usunąć i wykonać nowy – zapewnia Julita Stępień, kosmetolog i właścicielka Gabinetu Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE. Laser Q-switch rozbija pigment na drobne cząsteczki, tak małe, że nasz organizm bez trudu je usuwa. Oczywiście nie od razu. Proces trzeba powtórzyć kilkakrotnie. Przerwy między zabiegami nie mogą być krótsze niż 4 tygodnie, a w przypadku nawracających przebarwień – 10 dni. Laser działa
wyłącznie na barwnik i nie pozostawia blizn pozabiegowych. Również czas rekonwalescencji jest krótki. Po zabiegu musimy jedynie pamiętać o pełnej ochronie przeciwsłonecznej i używaniu kremów z filtrem. – Liczba zabiegów, jakim trzeba się poddać, by usunąć tatuaż, zależy od rodzaju barwnika, głębokości, na jaką wniknął, miejsca, gdzie się znajduje oraz sposobu jego wykonania. Sam laser nie pozostawia blizn, ale może zostać blizna po tatuażu – przyznaje Julita Stępień. Zabieg jest bezpieczny. Przy przebarwieniach może wystąpić niewielkie pieczenie, niwelowane zimnym żelem lub strumieniem zimnego powietrza. Przy usuwaniu makijażu permanentnego oraz tatuażu stosuje się znieczulenie miejscowe. Po użyciu lasera na skórze mogą się pojawić zaczerwienienia, niewielki obrzęk czy ściemnienie plam. Wszystkie objawy ustępują po kilku dniach. Laserem Q-switch wykonuje się także peeling węglowy (zwany black doll). To absolutna nowość i hit gabinetów kosmetycznych oraz medycyny estetycznej. Bardzo popularny i lubiany przez klientów, polega na naświetlaniu laserem skóry twarzy, szyi i dekoltu, pokrytej maską karbonową. Węgiel aktywny skutecznie wchłania toksyny oraz nadmiar sebum. Całkowicie bezbolesna pielęgnacja rozjaśnia, wygładza i poprawia elastyczność skóry, zwęża pory, minimalizuje stany zapalne, oczyszcza. Idealna do cery mieszanej, tłustej i trądzikowej.
Kielce, ul. Żeromskiego 15/2 tel. 500 230 124 info@gabinetlumiere.pl www.gabinetlumiere.pl
65
Psychologia
66
Sztuka mówienia „nie” intencją. Gdy przedstawiamy swoje oczekiwania, musimy pamiętać, że druga strona ma prawo nam odmówić. Zdarzają się sytuacje, w których prawa moje i drugiej osoby nie są oczywiste, ale zawsze możemy o tym ze sobą porozmawiać. Ale jak to zrobić? Większe szanse na osiągnięcie porozumienia daje nam szczerość. Musimy mówić o swoich odczuciach, a nie skupiać się na intencjach drugiej strony. Komunikat „ty” zamieńmy na komunikat „ja”. Możemy powiedzieć koledze w pracy, żeby nie zwracał się do nas „Złotko”, bo tego nie lubimy, i wolimy, gdy nazywa nas po imieniu. Ale nie warto mówić mu, że to głupie zachowanie i że świadczy o braku kultury osobistej. Taka ocena jest daleka od asertywności, to już jest agresja. Agnieszka Scendo, psycholog w trakcie specjalizacji z psychologii klinicznej. Psychoterapeuta rodzinny oraz psychodynamiczny. Zajmuje się diagnozą oraz terapią indywidualną dorosłych, dzieci i młodzieży.
Chcesz być dobry dla innych? Zadbaj o dobre relacje z samym sobą. Bez rozumienia i akceptowania siebie trudno będzie Ci zrozumieć i uszanować prawa innych – wyjaśnia Agnieszka Scendo. Czym jest asertywność? Asertywność sprzyja dobrym relacjom. By ją osiągnąć, musimy traktować siebie i innych z takim samym szacunkiem, i nauczyć się chronić prawa nie tylko swoje, ale i innych. Ludzie asertywni potrafią wyrażać swoje potrzeby bez naruszania godności innych. Wiedzą, jak prosić, bronić własnej opinii, wyrażać uczucia oraz mądrze przyjmować pochwały i słowa krytyki. To zarówno postawa wobec innych, jak i zbiór umiejętności, które nam tę postawę ułatwiają. Czy te umiejętności posiadamy, czy musimy się ich nauczyć? Asertywność często kojarzy się z umiejętnością mówienia „nie”, ale takie rozumienie ją zubaża. Człowiek asertywny nie zachowuje się w sposób nadmiernie uległy, ale też nie narzuca zbyt często swojej woli. Jesteśmy uczeni, że trzeba być miłym i dobrym, dogadywać się z ludźmi. Wielu z nas sądzi, że aby to osiągnąć trzeba zrezygnować z siebie. I czekać, że ci inni odpłacą nam tym samym. LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
To chyba tak nie działa, prawda? Budowanie własnej wartości na tym, w jakim stopniu spełniamy cudze oczekiwania, jest niebezpieczne. Wówczas każde odmienne zdanie, odmowę, traktujemy jak odrzucenie. Czujemy się skrzywdzeni, oczekując uznania, które nie każdy zechce nam dać. Na dodatek zmuszanie się do zachowań, na które nie mamy ochoty, i ukrywanie tego, co naprawdę myślimy, sprzyja narastaniu napięcia i złości. Sama złość jest naturalna i sygnalizuje, że coś nie dzieje się tak, jakbyśmy chcieli. Możemy wykorzystać jej energię i to zmienić albo tłumić ją w sobie… i szkodzić sobie dalej. Tłumienie złości psuje nasze relacje z innymi i może „zatruć” nasz organizm, nawet spowodować chorobę. Na dodatek zawsze możemy wybuchnąć i stać się agresywni w stosunku… do przypadkowej osoby. A to zachowanie wzbudza w nas poczucie winy, bo przecież nie chcemy i nie lubimy ranić innych. Lepiej od razu powiedzieć, że coś nam nie pasuje. Postawa asertywna zwalnia nas z obowiązku bycia miłym za wszelką cenę, zadowalania innych wbrew sobie i własnym potrzebom. Jedna z zasad asertywności sformułowanych przez Herberta Fensterheima, współautora książki „Jak nauczyć się asertywności”, głosi, że mamy prawo do zachowania swojej godności, do realizowania swoich celów, nawet jeśli to kogoś rani, pod warunkiem, że nie jest to naszą
Asertywność pozwala nam osiągnąć cele. A czy zmienia coś w nas samych? Bycie dobrym dla siebie nie musi oznaczać, że podchodzimy do innych z przekonaniem „ja jestem w porządku, ty nie”. Postawa asertywna to przekonanie: „ty jesteś w porządku, ja także”. Szanujemy prawa innych, ale dajemy je także sobie. Asertywność jest ściśle powiązana z poczuciem godności, łatwiej nam szanować siebie. Brak sukcesów, pomyłki, uleganie słabościom powodują, że tracimy do siebie cierpliwość, strofujemy się, karzemy niepochlebnymi zdaniami. Traktując siebie w ten sposób, odbieramy sobie nadzieję i energię, skupiając się na niepowodzeniach, tracimy z pola widzenia nasze mocne strony. Asertywna postawa oznacza wspieranie siebie, dodawanie sobie otuchy, docenianie swoich sukcesów, stawianie sobie wymagań adekwatnych do możliwości. Świadome kierowanie swoim wewnętrznym monologiem w taki sposób, by być dla samego siebie pomocnym, to umiejętność, której można się nauczyć. Bez niej trudno być asertywnym, także wobec innych. Dziękuję za rozmowę.
Partner artykułu: Centrum Terapii i Rozwoju Neuroclinic w Kielcach al. IX Wieków Kielc 8/36 www.psychologkielce.pl
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Wielki Brat patrzy, czyli monitoring w pracy tekst: radca prawny Wojciech Stachowicz-Szczepanik Rozwój technologii umożliwia pracodawcom coraz skuteczniejsze zarządzanie zakładem pracy. Do tej pory normą był funkcjonujący w firmach wszechdocierający monitoring wizyjny oraz kontrolowanie podwładnych, choćby przez wgląd w ich pocztę e-mail. Aby wyrównać siły, bo przecież relacja pracodawca-pracownik powinna opierać się na współpracy, a nie stałym nadzorze, ustawodawca ustanowił konkretne zasady dotyczące monitoringu. W Kodeksie pracy pojawiły się dwa przepisy, które mają powstrzymać rosnące aspiracje pracodawców do nadmiernej kontroli pracowników. Zgodnie z nowymi przepisami, kamery będą dopuszczalne, gdy jest to niezbędne do zapewnienia bezpieczeństwa pracowników, ochrony mienia, kontroli produkcji lub zachowania w tajemnicy informacji, których ujawnienie mogłoby narazić pracodawcę na szkodę. Spod dozwolonego monitoringu wyłączono pomieszczenia sanitarne, szatnie, stołówki, palarnie oraz pokoje udostępnione związkom zawodowym. Monitoring nie będzie już służył kontroli pracy pracownika. Nowe przepisy nie oznaczają jednak, że pracodawcy zostali pozbawieni całkowicie możliwości sięgnięcia po nowoczesną technologię. Szef, który zdecyduje się na wprowadzenie monitoringu w zakładzie pracy, powinien poinformować o tym swoich pracowników (np. w formie wiadomości e-mail lub wywieszając informację na tablicy ogłoszeń) nie później niż 14 dni przed jego uruchomieniem. W przypadku nowozatrudnionych osób obowiązek poinformowania pracownika o objęciu firmy monitoringiem powinien być spełniony przed dopuszczeniem go do pracy. Drugą mocno dyskusyjną kwestią była kontrola wiadomości e-mail. Nowy przepis wskazuje na możliwość kontroli służbowej poczty elektronicznej pracownika, jeżeli jest to niezbędne do zapewnienia organizacji pracy, pełnego wykorzystania czasu pracy i właściwego eksploatowania służbowego sprzętu przez pracownika. Taki monitoring nie może jednak naruszać tajemnicy korespondencji ani innych dóbr osobistych pracownika. Pracodaw-
ca musi zatem w dość ostrożny sposób monitorować służbowe maile, aby nie narazić się na zarzut wglądu w prywatne wiadomości podwładnego, nawet jeśli zostaną wysłane ze służbowej skrzynki. Granica pomiędzy tym co prywatne, a tym co służbowe, jest zatem niezwykle cienka i jej przekroczenie może przytrafić się najlepszym pracodawcom. W przypadku problemów, system monitoringu pomoże w sądzie obronić argumenty pracodawcy. W praktyce pracodawca dysponuje ograniczonymi możliwościami wykrycia nieprawidłowości w swoim przedsiębiorstwie, dlatego też nie może zostać całkowicie pozbawiony ochrony swoich praw. Skoro pracownik otrzymuje służbowy sprzęt, porusza się wśród parku maszynowego, którego wartość nierzadko jest szacowana w milionach złotych, to nie można pozbawić pracodawcy możliwości nadzoru nad jego własnością. Nadto pracodawca powinien mieć także realne prawo kontroli, czy sprzęt służbowy nie jest wykorzystywany w celach prywatnych pracownika. Warto zwrócić uwagę, że wszystkie nowe przepisy należy również stosować odpowiednio „do innych form monitoringu”, jeżeli
ich zastosowanie jest konieczne do zapewnienia dobrej organizacji pracy. Zmiana w praktyce dotyka także monitoringu internetu w służbowych komputerach, wszelkiego rodzaju komunikatorów używanych w smartfonach, a także nadajników GPS w służbowych autach. Główne cele monitoringu nie uległy jednak drastycznej zmianie. Pracodawca nie powinien oczekiwać, że dzięki kontroli dowie się o wszystkim, co pracownik robi w godzinach pracy, a pracownik powinien pamiętać, że to co służbowe, nie może stać się prywatne.
Partner merytoryczny „Made in Świętokrzyskie” Bartocha Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy Kancelaria Prawna Kielce, ul. Warszawska 21/48 www.kbss.pl
67
Artykuł partnerski
68
Projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia” jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020. LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
69
Superbabcia dba o zdrowie O byciu babcią, wnukach, zdrowiu i badaniach profilaktycznych rozmawiamy z twarzą kolejnej odsłony kampanii „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia”, Bożentyną Pałką-Korubą, wojewodą świętokrzyskim w latach 2007-2015.
Czy pamięta Pani moment, gdy dowiedziała się, że po raz pierwszy zostanie babcią? Oczywiście! Gdy powiedziała mi to moja starsza córka, byłam zachwycona. Jak się wnuczka urodziła, prawie całą rodziną rezydowaliśmy w szpitalu na Czarnowie i bez przerwy przyglądaliśmy się temu cudowi. Ta prześliczna dziewczynka Matylda… ma teraz 12 lat. Nie jest już dzieckiem, ale – jak mi ostatnio uświadomiła – nastolatką, zgodnie z nomenklaturą. Więc cóż mi pozostało, uznaję to i szanuję, bo przecież rozmawiam już z poważnym, młodym człowiekiem (śmiech). Czy zastanawiała się Pani wtedy, jak bycie babcią zmieni Pani życie? Niespecjalnie. Byłam tuż przed objęciem stanowiska wojewody, więc dzieci nie mogły liczyć na stałą opiekę przy wnuczce. Bywałam w domu tylko w weekendy. Mimo to, gdy tylko miałam chwilę, za-
pisywałam się na wszystkie dyżury przy wnuczce. Uważałam, że babcia tak powinna właśnie robić. Zresztą dla mnie nie był to nieprzyjemny obowiązek, do dziś, jak tylko mogę, z przyjemnością spędzam czas z moimi wnukami, bo teraz mam ich już czwórkę. Nigdy nie bałam się z nimi zostać, nawet jak były całkiem małe. Wychodzę z założenia, że z dziećmi sobie radzę: oporządzę, przewinę, zapewnię rozrywkę. Przy czwórce wnucząt ma Pani pewnie dużo do opowiadania. Podzieli się Pani? Najlepiej pamiętam opiekę nad najstarszą wnuczką, nadal mamy świetny kontakt. Była niezwykle poważnym dzieckiem. Dotrzymywała umów, jak miała grzecznie siedzieć, to siedziała. To nie znaczy, że dawała się przestawiać z kąta w kąt, ale jak już się na coś umówiła, to tak robiła. Gdy była naprawdę mała, pojechałyśmy razem na wczasy.
Trochę się bałam daleko wyjeżdżać, więc wybrałam Sielpię. To wspaniała okolica, prawie jak nad morzem, jest deptak, rowerki wodne, wózki. Tak jej się tam spodobało, że za rok też chciała do Sielpi. I w następnym też. Teraz mogłabym z nią pojechać już znacznie dalej, ale gdy pytam Matyldę, dokąd chce się wybrać, ona niezmienne odpowiada, że do Sielpi. Byłyśmy tam już co najmniej 6 razy. Teraz atrakcji dla dzieci jest tam więcej, bo otworzono park linowy, jest stołówka, gdzie jada się jak na kolonii, lokal z domową kuchnią, gdzie są najlepsze na świecie placki ziemniaczane. I tak powtarzamy te nasze wspólne wyjazdy do dziś. Czasem dołączają do nas pozostali członkowie rodziny. Podobno babcie są przede wszystkim od rozpieszczania. Chyba nie jestem typową babcią, bo wypełniam zalecenia córek. Wychodzę z założenia, że wnuki
Artykuł partnerski
70 do „bardziej surowych” rodziców wrócą. Trudniej im będzie wówczas stosować się do zasad panujących w rodzinnym domu. Tak naprawdę rozpieszczaniem robi się krzywdę jednym i drugim. Dlatego, gdy córki mówiły mi, że „tak ma być”, to się tego trzymałam. Teraz – być może z racji wieku i tego, że chciałabym, by dzieci mnie dobrze wspominały – zaczęłam być bardziej spolegliwa, ale tylko trochę. A może to przez doświadczenie? Przecież jest pani babcią wielokrotną. Dokładnie czterokrotną. Mam dwójkę wnuków i dwie wnuczki, sprawiedliwie. Matylda, lat 12 ma brata Antka, lat 7. Potem jest 5-letni Staś i 2,5 letnia Inka. Każde z nich jest inne i każde ma wspaniałe cechy, które z największą przyjemnością obserwuję. Nawet jakby mi pod przymusem kazali wskazać, które z nich lubię bardziej, czy wolę z nim przebywać, to nie potrafiłabym tego zrobić. Najmłodsza wnuczka jest fizycznie podobna do tej najstarszej, choć każda z nich ma inną mamę. Na
jeszcze moja najmłodsza wnuczka Inka Bożentyna. Jestem z tego dumna. A jak to jest z tymi babciami? Powinny być na każde zawołanie dzieci i wnuków, czy raczej mieć czas dla siebie? Wszystko zależy od umowy między rodzicami i dziadkami. Jeśli tak się dogadują, że to właściwie babcia przejmuje obowiązki, bo rodzice pracują, to tak. U mnie tak nie jest. Każdy ma prawo mieć czas dla siebie i wszyscy, zwłaszcza najbliżsi, powinni to szanować. Moje dzieci zawsze pytają z wyprzedzeniem, czy mogę zająć się wnukami. Gdy bardzo im zależy na terminie, to nawet dwa miesiące wcześniej. I pilnują mnie, abym sobie zapisała i już niczego na ten dzień nie wymyśliła. Czyli ma Pani czas wolny. Co Pani wtedy robi? Trochę pracuję, choć jestem już w wieku emerytalnym. Gdy mam czas, namiętnie gram w brydża,
Moja znajoma dzięki badaniu dowiedziała się o nowotworze w bardzo wczesnym stadium i szybko została wyleczona. Do dziś cieszy się zdrowiem i przede wszystkim życiem.
dodatek Inka ma na drugie Bożentyna. W całej Polsce o tym imieniu jesteśmy tylko my dwie. A skąd tak wyjątkowe imię? To zasługa urzędnika w Chmielniku, trochę rozrywkowego, który nadawał imiona, jak mu się wpisało. Zapisywała mnie babcia, mama była chora, a tata w delegacji. Poszła i powiedziała, że ma być Bożenka, a urzędnik na to, że tak nie może być, bo to jest zdrobnienie. No i wymyślił: Krysia – Krystyna, Bożenka – Bożentyna. Tak mi to opowiedziała babcia, gdy z płaczem przyjechałam z USC w Chmielniku, gdzie dostałam akt urodzenia przed maturą. Nasz wychowawca się uparł, że każdy musi przywieźć dokument. Protestowałam, bo przecież każdy wie, jak ma na imię. No i co? Okazało się, że nie każdy, a jedną z nich jestem ja. Nie byłam Bożeną, tylko Bożentyną. Szybko się przyzwyczaiłam, a teraz to już nawet nie muszę nazwiska podawać, bo wszyscy wiedzą, że o mnie chodzi. Teraz to imię nosi LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
właściwie o każdej porze, w różnych czwórkach i konfiguracjach. Z przyjaciółmi, seniorami, gdy tylko ktoś daje hasło, nie odmawiam. Poza tym bywam u znajomych, odwiedzam różne miejsca. Tak naprawdę nie mam zbyt wiele czasu. Dbam o zdrowie, staram się dobrze odżywiać, nadal ćwiczę. To pomaga usuwać te drobne niedogodności, które pojawiają się z wiekiem. Poza tym chętnie spędzam czas z wnukami. Zachęca Pani do badań hasłem: „Zostań superbabcią. Badaj się”. Czy czuje się Pani superbabcią? Ależ oczywiście (śmiech). Czym cechuje się superbabcia? Po pierwsze powinna być zdrowa, by mieć siłę i czas na zabawę z wnukami. Musi być wszechstronna. Wnuki potrafią mieć naprawdę różnorodne zainteresowania, a co to za babcia, co nie może
o tym z nimi porozmawiać? No i musi umieć robić fajne rzeczy, które tylko babcia potrafi: szydełkować, piec ciasta, jeździć na rowerze. Po to właśnie są babcie. Odpowiedzialność za życie, rozwój dziecka spada na rodziców, więc… cóż innego babciom pozostaje? Muszą być super! Oczywiście powinny znać granice rozpieszczania wnucząt. Nie można zasypać wnuków słodyczami, bo będą ich bolały brzuchy, a i zęby będą dziurawe. To do niczego dobrego nie doprowadzi. Jeden z moich wnuków jest bardzo wyedukowany na temat szkodliwości różnych produktów. O cukrze mówi biała śmierć, a potem spokojnie zjada kawałek białej czekolady, którą po prostu uwielbia. No i kto ma tego pilnować, by ta czekolada nie zaszkodziła? Oczywiście babcia! A czy ma Pani marzenia? Jedno. Chciałabym zobaczyć, jak moje wnuki radzą sobie w życiu, kim są, co robią. Szczęśliwie mają mądrych rodziców, którzy nie planują im kariery. Antek i Staś chodzą na treningi piłkarskie, bo to lubią, więc wierzę, że będą co najmniej Lewandowskimi. Najstarsza wnuczka chodzi do szkoły muzycznej, ma talent po tacie, perkusiście zespołu metalowego. Ojciec ją edukuje muzycznie, a Matylda – mnie, podrzuca mi różną muzykę, abym zobaczyła, czy mi się podoba. Inka jest jeszcze za mała na życiowe pasje. To są normalne, zadowolone, szczęśliwe dzieci. I to ich największy atut. Gdy zapytaliśmy, czy weźmie Pani udział w naszej kampanii „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia”, od razu odpowiedziała Pani „tak”. Rozmów o profilaktyce zdrowotnej nigdy dość. Jeśli uda mi się przekonać choć jedną osobę do badań, to już było warto. Chwilę się wahałam, bo…. przestraszyłam się tych zdjęć i billboardów. Nie czuję się osobą, która powinna się tam znaleźć. Ale skoro trzeba, bo na pewno warto, to czemu nie? Zresztą teraz, jak patrzę na gotową grafikę, to widzę, że wyglądam przyjaźnie. Rak szyjki macicy rozwija się 10 lat… Gdy byłam młodą dziewczyną, miałam zaprzyjaźnioną sąsiadkę. Zmarła na raka szyjki macicy. Ta śmierć była dla mnie dużym przeżyciem. Wtedy jeszcze niewiele o tej chorobie wiedziałam, ale czułam, że trzeba się badać. Gdy się jest chorym, to trzeba się leczyć, jak potrzebujemy operacji, to nie ma się nad czym zastanawiać, tylko działać. Jak najszybciej, by nie narażać się na to, że ta choroba zatruje nasz organizm. Uważam, że skoro lekarz kieruje na badanie, to trzeba iść i sprawdzić. Z rakiem szyki macicy sprawa jest prosta. Ten 10-letni
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
okres wykluwania i rozwoju choroby to jest 10 lat szansy na to, by się uratować, być zdrowym. Szmat czasu, ale pod warunkiem, że regularnie się badamy. To nie pierwszy Pani udział w kampanii profilaktycznej. Jeszcze jako wojewoda robiłam kampanie prozdrowotne. Jedna z pierwszych „Kochaj życie” dotyczyła cytologii i mammografii. I powiem, że byłam zdumiona, bo nawet osoby na eksponowanych stanowiskach nie chodziły na badania. Prosiłam, by poszły ze mną. Moja znajoma dzięki badaniu dowiedziała się o nowotworze w bardzo wczesnym stadium i szybko została wyleczona. Do dziś cieszy się zdrowiem i przede wszystkim życiem. To dowód, że warto się badać. Co więcej – to nasz obowiązek. Bo tylko dzięki regularnym badaniom mamy pewność, że jesteśmy zdrowe, a przez to nie sprawimy problemów sobie i najbliższym. Drogie panie, trzeba się badać!
Choroba to nie tabu
Niektóre panie, rezygnując z badań, narzekają: że to kłopotliwe, że trzeba stać w kolejkach, czekać na terminy. Bez przesady. Z profilaktyką jest coraz lepiej. Standard badań cytologicznych i mammograficznych poprawił się. Mamy coraz lepsze i dokładniejsze aparaty oraz narzędzia, jak choćby ta szczoteczka, która pozwala dokładnie pobrać wymaz. Świat poszedł do przodu, nasza świadomość także nie może stać w miejscu. Tylko profilaktyka daje gwarancję zdrowia. Po prostu wystarczy się badać. Są panie, które nie badają się, z obawy, że są chore. Znam takie. A potem jak już idą, to mówią: „A nie mówiłam, wykryli i zaraz umrę”. Bo chorobę zdiagnozowano w takim stadium, że już nie nadaje się do leczenia. A przecież mamy 10 lat! Na dodatek rak szyjki macicy jest prawie w 100 proc. wyleczalny, więc nawet jak wykryją, a nie jest w zaawansowanym stopniu, z przerzutami, to prawie pewne jest, że da się nas wyleczyć. Badajmy się! Dziękujemy za rozmowę.
Stowarzyszenie PROREW wspólnie z partnerami realizuje kampanię „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia”, oferując akcję informacyjną i dostęp do badań dla pań w wieku 25-59 lat, mieszkanek Kielc i Kieleckiego Obszaru Funkcjonalnego, czyli gmin: Sitkówka-Nowiny, Strawczyn, Zagnańsk, Piekoszów, Morawica, Miedziana Góra, Masłów, Górno, Daleszyce, Chmielnik, Chęciny. Jeśli chcesz się zbadać, wypełnij formularz dostępny na stronie www.jestemkobietacytologia.org, i dostarcz go do biura projektu: (e-mail: cytologia@jestemkobieta.org lub listem na adres: Stowarzyszenie PROREW, ul. Kasztanowa 12/16, 25-555 Kielce). Wkrótce skontaktują się z Tobą pielęgniarki z przychodni, które umówią Cię na badanie w wybranym przez Ciebie terminie. Zapraszamy także na spotkania poświęcone badaniom cytologicznym, które zorganizujemy w pobliżu Twojego miejsca zamieszkania. Pełną i ciągle aktualizowaną listę spotkań znajdziesz na stronie internetowej projektu (www.jestemkobieta.org/cytologia) oraz na profilu kampanii na Facebooku: (www.facebook.com/ jestemkobietacytologia).
Renata Janik, wicemarszałek województwa świętokrzyskiego: Choroba może dotknąć każdego, niezależnie od wieku, płci czy statusu społecznego. Tymczasem często nie myślimy o regularnym wykonywaniu badań profilaktycznych. Zawsze znajdziemy wymówkę, by nie iść do lekarza, nie badać się, nie zadbać o zdrowie. Najczęściej tłumaczymy się brakiem czasu, a przecież na wszystko inne potrafimy go znaleźć. Znam to z autopsji. Jako dyrektor w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Świętokrzyskiego, radna i wiceprzewodnicząca rady powiatu, wreszcie posłanka, też nie znalazłam czasu, by zatroszczyć się o swoje zdrowie. Góra dokumentów do podpisania, mnóstwo ważnych telefonów do odebrania, kalendarz wypełniony po brzegi spotkaniami służbowymi, do tego działalność społeczna… Tłumaczyłam sobie, że nic już w ten napięty harmonogram nie wcisnę, a to nieprawda. Po prostu nie czułam potrzeby, by iść na badania kontrolne. I to był błąd. We wrześniu 2015 roku podczas wizyty u ginekologa usłyszałam, że powinnam monitorować stan swojego zdrowia. Ponieważ nic poważnego się nie działo, zaraz po wyjściu z gabinetu zapomniałam o tym, co usłyszałam. To był bardzo intensywny i stresujący czas w moim życiu zawodowym. I nagle, pod koniec stycznia 2016 roku, będąc oczywiście w pracy, poczułam silny ból brzucha. Pojechałam do szpitala i usłyszałam diagnozę. Na początku lutego przeszłam operację… A można było tego uniknąć. Niech mój przykład posłuży za odpowiedź na pytanie, dlaczego profilaktyka jest ważna. Powinno się o niej mówić już w szkole, np. na lekcjach wychowawczych i to w najmłodszych klasach. W naszej kulturze nie lubimy i nie akceptujemy rozmów o chorobach, traktując je jako coś intymnego, wstydliwego, co powinniśmy zachować tylko dla siebie. To temat tabu, szczególnie wśród mężczyzn. Nie rozumiem dlaczego. Rozmawiajmy o tym, co nas dotyka, i namawiajmy bliskich do regularnych badań, także cytologicznych. Bo cytologia, mammografia, kolonoskopia czy inne badania profilaktyczne mogą uratować nam życie!
71
Nożem i widelcem 72
Hulojta chłopoki, bo dzisioj kusoki! tekst Marta Herbergier zdjęcia Marta Herbergier, Mateusz Wolski
Nastał Nowy Rok, a z nim szalony okres karnawału. Tańce, hulanki, swawole, uczty i korowody odbywają się niemal pod każdą strzechą, w każdej gospodzie. Na polskiej wsi, podobnie jak na całym świecie, najhuczniej obchodzony jest ostatni tydzień karnawału trwający od tłustego czwartku aż do środy popielcowej, kiedy to rozpoczyna się post. Zanim jednak ona nastąpi, pora na kusoki, czyli inaczej ostatki, zapusty czy mięsopusty. Bez względu jak je nazwiemy – przed nami kilka dni wspaniałej zabawy obfitującej w jadło, napitki, a także liczne obrzędy i zwyczaje.
Przyjmuje się, że nazwa kusoki wzięła się od słowa „kusy”, czyli krótki, a określa ostatni, krótszy tydzień karnawału, rozpoczynający się w tłusty czwartek i trwający do północy we wtorek przed środą popielcową. – To nasza lokalna nazwa, powszechna w województwie świętokrzyskim, a ściślej – w okolicach Masłowa. Gdzie indziej to po prostu ostatki – mówi Grzegorz Michta współorganizator kusoków odbywających się co roku w Ciekotach. – Na naszej zabawie gramy tylko muzykę ludową, na staropolską nutę, i to nas różni od innych. Melodie związane z naszym regionem wykonuje kapela Ciekoty – wyjaśnia. – Co roku zapraszamy gościa specjalnego, który naszą zabawę uświetnia. Niekoniecznie jest to osoba związana z regionem świętokrzyskim, ale musi być zaangażowana w krzewienie tradycji i kultury ludowej – dodaje. Organizatorem masłowskich kusoków jest fundacja Korzenie, a współorganizatorem Grzegorz Michta, właściciel gospodarstwa agroturystycznego i członek kapeli Ciekoty. Pomysł na przywołanie tradycji zrodził się kilka lat temu, kiedy LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
to prezes fundacji Iwona Furmańczyk postanowiła przekonać się, jak wyglądał dawny taniec „na len, na konopie”. Jest on jednym z nieodłącznych elementów kusoków. – Gra się specyficznego wolnego oberka, w pewnym momencie partner podrzuca partnerkę do góry. Wygrywa ta para, w której kobieta została podrzucona najwyżej. Dawniej stanowiło to wróżbę, jak bardzo obrodzą zboża na polach – właśnie len i konopie – mówi Grzegorz Michta. Ale to nie jedyny obrzęd kultywowany podczas współczesnych kusoków. Do najbardziej znanych należy malowanie panien sadzą. – W trakcie imprezy kilku kawalerów przebiera się za dziadów. Zagadują do panien, chcą się bawić, przymilają się, ale dłonie mają umorusane sadzą i nieoczekiwanie malują nią panny – objaśnia Grzegorz Michta. Niegdyś miało to zachęcić je do wcześniejszego zamążpójścia, dziś jest jedynie zachętą do dalszej zabawy. A w tej nie sposób się obyć bez tańca, zwłaszcza tańca na pniu czy mietlorza. W tym pierwszym biorą udział pary, które muszą jak najdłużej utrzymać się tańcząc na pniu. W tym drugim panowie tańczą z miotłą i przekazują ją kolejnemu mężczyźnie aż do
momentu, gdy muzyka milknie. Nie wróży to dobrze temu, kto z nią zostanie – będzie sprzątał w domu przez cały rok. A co z jedzeniem? – To jeszcze karnawał, zatem jemy tłusto. Na stołach nie brakuje obfitego jedzenia: kaszy ze skwarkami, pierogów, kapusty z mięsem, staropolskich wędlin. Jest też coś dla miłośników słodkości: racuchy, pączki, chrust oraz ciasta – wyjaśnia Dorota Michta, która corocznie przygotowuje menu na kusoki. Jedną z ulubionych potraw ciekockich gości są kulebiaki. – Nadziewam je zazwyczaj farszem z kapusty i grzybów, ale przecież mamy karnawał, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by dodać do nich mięsa. Kulebiaki najlepiej smakują z czerwonym barszczem, przygotowanym na własnym zakwasie, z suszonym borowikiem lub prawdziwkiem, które uszlachetnią jego smak – zachwala. Jak w bajce, wraz z wybiciem zegara o północy w nocy z wtorku na popielcową środę kończą się wszelkie zabawy. W Ciekotach symbolicznie chowa się wtedy bas do worka. Będzie on tam przez kolejne 40 dni. Rozpoczynamy okres postu – zadumy i rozważań nad przemijającym światem, które mają przygotować nas do Wielkiej Nocy. •
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Przepis na kulebiaki Składniki: • rozczynka: 0,2 l mleka, 1/2 paczki drożdży • ciasto: 1 kg mąki, 2 jajka, 80 g margaryny, mleko, cukier, sól, • farsz: grzyby suszone, 1 kg kiszonej kapusty, marchewka, pietruszka, 3 cebule, sól, pieprz • olej do smażenia
Przygotowanie: Przygotowujemy farsz: gotujemy grzyby, uprzednio moczone w zimnej wodzie przez ok. 6 godzin. Dodajemy do nich marchewkę, pietruszkę, sól i pieprz i gotujemy, aż będą miękkie. Odcedzamy, odciskamy z wody i mielimy razem z kapustą kiszoną. Cebule drobno siekamy, szklimy na patelni, łączymy z farszem. Całość doprawiamy solą i pieprzem do smaku. REKLAMA
Drożdże rozrabiamy w ciepłym mleku. Odstawiamy na pół godziny. W garnku rozpuszczamy margarynę i studzimy ją. Przesiewamy mąkę, dodajemy rozczynkę, 2 jajka, schłodzoną, ale płynną margarynę, nieco cukru i soli. – Ciasto należy wyrabiać, żeby nie było „tępe”, powinno odchodzić od ręki – radzi Dorota Michta. Gotowe ciasto przyprószamy mąką. Następnie wałkujemy je i wykrawamy kółka – jak na pierogi. Nakładamy farsz, zlepiamy i wrzucamy na gorący olej. Smażymy aż do momentu, kiedy się zarumienią. – Kulebiaki nie mogą za bardzo wyrosnąć, aby nie pękały podczas smażenia. Dlatego, jeśli robicie ich dużo, polecam, by zajęły się tym dwie osoby: jedna, która je przygotowuje, a druga, która je smaży – dodaje gospodyni. Bawcie się i smacznego!
73
3 sektor 74
Odważ się zmieniać! tekst Daria Malicka zdjęcia z archiwum Centrum Wolontariatu
Morze doświadczeń, ludzka wdzięczność, poczucie bycia potrzebnym, świadomość, że ma się realny wpływ na zmianę otoczenia. I ciężka praca, także ta papierkowa, której nie widać, ale jest niezbędna dla rzeczywistych działań. Bo wolontariat w XXI wieku – w czasie wszechobecnego konsumpcjonizmu, kiedy dobroć i współczucie nie są najmodniejsze – to wyzwanie.
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
75
Gdy spytałam znajomych o pierwsze skojarzenie ze słowem wolontariat, usłyszałam, że to praca nieodpłatna, czasem ciężka, na rzecz drugiego człowieka. Ale też, że to już powoli staje się niemodne i kojarzy się z czymś trudnym, żmudnym i nie dla każdego. Regionalne Centrum Wolontariatu w Kielcach swoją działalnością udowadnia jednak, że wolontariat cały czas ma się dobrze i że tak naprawdę – każdy z nas może zostać wolontariuszem.
Centrum aktywności
RCW to miejsce pełne dobrej energii oraz kreatywnych i aktywnych osób. Zajmuje się nie tylko tradycyjnie rozumianym wolontariatem, ale wspiera też dziesiątki działań społecznych, grup nieformalnych i inicjatyw międzynarodowych. Mówiąc bardziej fachowo, to stowarzyszenie, które pośredniczy między organizacjami i osobami potrzebującymi wsparcia a wolontariuszami. Osoby pracujące na rzecz RCW motywują i pobudzają obie strony do współdziałania, wspomagają doświadczeniem i radą, inspirują, organizują pracę, a także na dziesiątki sposobów pomagają drugiemu człowiekowi. Działania organizacji opierają się na trzech głównych filarach: wolontariacie, Strefie Młodych oraz aktywności międzynarodowej. Wolontariusze organizują także wydarzenia, aktywizując młodzież i zachęcając do aktywności społecznej. Mają pełne ręce roboty, bo wciąż potrzebujących pomocy jest więcej niż tych, którzy tę pomoc mogą zaoferować. RCW to jedna z najaktywniejszych organizacji w regionie. Należy do Ogólnopolskiej Sieci Centrów Wolontariatu, Polskiej Rady Organizacji Młodzieżowej i Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych. W siedzibie centrum mieści się jedyny w Polsce oddział biblioteki Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych. Centrum Wolontariatu przyczyniło się także do powstania w Kielcach Młodzieżowej Rady Miasta.
Konsekwentnie do sukcesu
Pomysł stworzenia miejsca, które skupiałoby wolontariuszy, zrodził się w 1996 roku, gdy pracownicy Świętokrzyskiego Centrum Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej pojechali na wizytę studyjną do USA. Po powrocie postanowili sprawdzić, jacy wolontariusze przydaliby się w lokalnych organizacjach pozarządowych, i okazało się, że największe potrzeby dotyczą spraw socjalnych i pomocy społecznej. Dzięki konsultacjom, w których
udział wzięły także władze samorządowe, powołano Centrum Wolontariatu. Pierwsze środki na działalność w 1997 roku pochodziły od Fundacji Królowej Juliany z Holandii. W tym czasie władze kieleckiego RCW nawiązały kontakt z centrum w Warszawie, to stamtąd kielczanie dowiedzieli się, jak zorganizować pracę swojej jednostki. Na początku współpracowali z innymi tego typu centrami w Polsce, nie działając stale, lecz organizując różnego rodzaju czasowe akcje. Centrum organizowało lokalny sztab WOŚP, brało udział w Akcji Nadzieja Polskiej Akcji Humanitarnej, współdziałało przy lokalnych kwestach, koncertach, festynach i olimpiadach specjalnych.
Bez czasu na przerwę
Maciej Ziernik, prezes organizacji wskazuje na konkretnie działania: – Od ośmiu lat gościmy regularnie wolontariuszy z zagranicy i jesteśmy najbardziej międzynarodową organizacją w regionie. Jesteśmy dumni z faktu, że RCW staje się centrum młodych liderów. Dzięki m.in. programowi Mania Działania młodzież z 13 gmin w regionie zrealizowała 33 projekty na rzecz swojej społeczności lokalnej. To niesamowite inicjatywy: warsztaty taneczne, festiwale, zajęcia pierwszej pomocy czy samoobrony oraz gry miejskie. To jednak nie jedyne działania centrum, Ziernik wymienia je jednym tchem: – Gala Wolontariatu, wprowadzenie wolontariuszy do Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie i Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie. Michał Braun, przez lata członek zarządu organizacji i jej prezes, a obecnie radny Kielc, o organizacji, której poświęcił osiem lat pracy mówi: – To co wyróżnia Centrum Wolontariatu to fakt, że stowarzyszenie nie opiera się na krótkich projektach, a stałej misji rozwijania aktywności mieszkańców regionu. Organizację tworzą ludzie, którzy nie narzekają na otoczenie, tylko chcą je zmieniać. To nie dzieło jednej czy dwóch osób, ale dziesiątek ludzi poświęcających każdą wolną chwilę na pracę na rzecz otoczenia.
Wolontariat na przystanku
Stowarzyszenie od trzech lat prowadzi Przystanek Młodych. Projekt daje kielczanom szansę na kreatywne spędzenie czasu, integrację, nowe znajomości. Uczestnicy biorą udział w bezpłatnych spotkaniach, szkoleniach,
3 sektor 76 warsztatach organizowanych w biurze przy ul. Żeromskiego. Te spotkania sprzyjają nawiązywaniu międzynarodowych znajomości, bo biorą w nich udział wolontariusze z zagranicy, którzy przyjeżdżają do Kielc na 9 miesięcy w ramach Europejskiego Korpusu Solidarności (Dawniej Wolontariatu Europejskiego – EVS). W tym samym czasie, z tego samego projektu, za granicę wyjeżdżają młodzi z Kielc, którzy chcą poznać nowy kraj, podszkolić znajomość języka lub po prostu zrobić sobie roczną przerwę i przemyśleć plany na przyszłość. W zeszłym roku w Kielcach mieszkali wolontariusze z Bułgarii, Danii, Hiszpanii, Węgier, Francji, Turcji i Włoch, którzy nie tylko włączyli się w prowadzone przez centrum działania, ale także prowadzili swoje autorskie warsztaty, organizowali międzynarodowe wieczorki, spotykali się z uczniami kieleckich szkół, opowiadali o kulturze i zwyczajach panujących w ich krajach. – Warto odwiedzić Przystanek Młodych, aby poszerzyć swoje horyzonty oraz poznać ciekawych i inspirujących ludzi, którzy nieoczekiwanie mogą zmienić nasze życie – przekonuje Magdalena Malec z zarządu organizacji.
Być jak starszy brat
Wolontariusze nie czekają w biurze, aż ktoś do nich zapuka. Realizując program Starszy Brat, Starsza Siostra, spotykają się z dziećmi z rodzin zastępczych. Wiadomo nie od dziś, że na kłopoty może pomóc starszy
brat lub siostra, pod warunkiem, że jest. Jeśli ich brak, zastąpić ich może ktoś z centrum. Ten ciekawy, ale i mocno wymagający zaangażowania od wolontariuszy, projekt RCW realizuje już po raz czwarty. Społecznicy opiekują się dzieciakami z domów dziecka, dysfunkcyjnych rodzin, zdobywając zaufanie, wspierając w nauce, pomagając w każdym problemie i trudnej sytuacji. Projekt realizowany jest dzięki wsparciu Fundacji KGHM Polska Miedź. By jednak przebiegł bez zastrzeżeń i by nie zawieść zaufania żadnego zranionego dziecka, potrzebna jest ciężka praca, ale też motywowanie i wspieranie samych wolontariuszy. – Ci młodzi ludzie spotykają na swojej drodze wiele trudności. To zwykle uczniowie i studenci, którzy muszą pogodzić pracę społeczną z obowiązkami życia codziennego. Dla nas ważne jest utrzymanie ich motywacji i zaangażowania. Wiele organizacji korzystających z pomocy wolontariuszy ma z tym problem. Wolontariusze wymagają ciągłego wsparcia, zaufania i partnerskiego traktowania– wyjaśnia Michał Braun.
Kuźnia liderów
Działający w centrum młodzi wyrastają na liderów. Byli członkowie zarządu RCW aktywnie wspierają największe polskie organizacje pozarządowe. Magdalena Malec, wiceprezes centrum została przewodniczącą Młodzieżowego Sejmiku Województwa Świętokrzyskiego. Od lat aktywnie w RCW LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
77 działa także przewodnicząca Młodzieżowej Rady Miasta w Kielcach Julia Dziuba. – RCW ukształtowało moje życie pod kątem zawodowym. Jako młoda osoba mogłam zdobyć cenne doświadczenie w atmosferze wzajemnego wsparcia i przyjaźni – zapewnia Magdalena Malec. – Kiedy przyszłam do centrum, wiedziałam, że chcę się w coś zaangażować, ale nie wiedziałam gdzie i w jaki sposób. RCW okazało się być właściwym miejscem, zdobyłam tu wiele kompetencji miękkich, a także dowiedziałam się, jak działa organizacja. Przede wszystkim jednak nauczyłam się pracować z ludźmi i dla nich. Obecnie jestem młodzieżową liderką, działam na rzecz społeczności lokalnej. Gdyby nie RCW nie byłabym w miejscu, w którym jestem teraz – dodaje Julia Dziuba. Centrum to także bezpieczne miejsca spotkań grup nieformalnych. Tu działa m.in. Toasmaster, Liderzy dla Młodzieży, Prowincja Równości czy Amnesty International. – W Centrum Wolontariatu organizujemy dziesiątki działań na rzecz praw człowieka – festiwal WatchDocs, Żywe Biblioteki, spotkania dyskusyjne, debaty, warsztaty asertywności kobiet WenDo i wiele innych. Nie ma drugiej takiej organizacji w naszym regionie – zapewnia Barbara Biskup, wiceprezes organizacji.
Wolontariat to nie perpetuum mobile
Żeby machina pomocy działała bez zarzutów, potrzebna jest także zmiana w świadomości społecznej, nastawieniu decydentów i wszystkich, którzy z wolontariuszami mają kontakt. Michał Braun wyjaśnia to obrazowo.
REKLAMA
– W krajach takich jak Wielka Brytania czy USA istnieje kultura pomagania. W Muzeum Historii Naturalnej w Denver pracuje 6 tys. wolontariuszy. To nie tylko młodzi ludzie. Emerytowani nauczyciele fizyki poświęcają kilka godzin dziennie, żeby opowiadać dzieciom o historii naszej planety – wyjaśnia. Nie bez znaczenia są także dostępne fundusze, bo choć sama praca wolontariacka jest bezpłatna, to zdecydowanie nie jest bezkosztowa. – Pieniądze potrzebne są na ubezpieczenia, szkolenia, wsparcie koordynatorów, czasami stroje, spotkania, wyżywienie i wiele innych. Potrzebujemy inwestycji w wolontariat – przekonuje Maciej Ziernik. Na ul. Żeromskiego 36 ciągle pojawiają się nowi ludzie, którzy chcą zrobić coś dla innych. Niektórzy zostają na długo, inni tylko na chwilę. Realizują poważne, wymagające projekty i niewielkie, ale bardzo sympatyczne akcje. Na Sienkiewce rozdają uśmiechy, walczą z jesienną chandrą, wręczając kielczanom kasztany zapakowane we własnoręcznie zrobione pudełeczka. – Największą nagrodą był dla mnie uśmiech, który pojawiał się na twarzach spotkanych ludzi. Czułam wtedy ogromną radość i dało mi to jeszcze więcej energii oraz motywacji do działania. To niesamowite, że nawet niewielki gest może zmienić tak wiele – opowiada wolontariuszka Gosia. Jeśli chcesz przekonać się, jakie emocje niesie ze sobą pomoc drugiemu człowiekowi, jakie korzyści daje współpraca z ludźmi pełnymi pasji i ile nieocenionych doświadczeń można zdobyć w ten sposób – pamiętaj, że drzwi w budynku przy ul. Żeromskiego 36 są otwarte dla każdego! •
Turystyka 78
K ornwalia tam , gdzie ko ń czy si ę l ą d tekst i zdjęcia Daria Malicka
Wąskie, kręte, zamknięte murami drogi, wrzosy, farmy i pastwiska, niesamowite klify i woda w kolorze turkusu. Domki ze strzechami, cream tea i palmy w przydomowych ogródkach. Kornwalia to nieodkryty raj dla turystów.
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
79 Aby dostać się do Kornwalii potrzeba naprawdę niewiele – wystarczy tani lot na londyńskie lotnisko, samochód z wypożyczalni i 5,5 godziny jazdy na południowy zachód, by znaleźć się w krainie geograficznej odbiegającej od standardowych wyobrażeń brytyjskiego klimatu. Kornwalijskie wybrzeże, z racji specyficznego, unikatowego mikroklimatu, spowodowanego spotkaniem się dwóch prądów: morskiego i oceanicznego, obfituje w roślinność kojarzoną raczej z południem Europy. W przydomowych ogródkach i na miejskich skwerach rosną palmy, a kwiaty kwitną obficie nie tylko latem czy wiosną, lecz również w styczniu – najzimniejszym miesiącu tamtego regionu. Najzimniejszy nie oznacza minusowy. Temperatury w Kornwalii nie spadają poniżej zera, mimo mocnego wiatru i deszczu, oscylują w granicach minimum 10 stopni. Mieszkałam w Kornwalii prawie trzy lata i mam wrażenie, że nie udało mi się w pełni poznać jej uroków i tajemnic. Nie podjęłam nawet próby nauczenia się tamtejszego języka, wywodzącego się z grupy języków celtyckich, którego używano do końca XVIII wieku w całej Kornwalii. Do dziś wielu mieszkańców regionu potrafi się nim płynnie posługiwać, a na napisy po kornwalijsku natkniemy się na znakach drogowych, szyldach sklepów, w menu restauracji czy nazwach sklepów. Analogia z gwarą kaszubską nasuwa się sama.
nych, skalnych urwisk i spektakularnych klifów, poprzecinanych licznymi ścieżkami i pieszymi szlakami. Na brzegach licznych zatok i zatoczek ulokowane są zarówno malutkie, zabytkowe wioski, jak i całkiem duże, aspirujące do miana kurortów wczasowych, miejscowości. Skupię się na opowiedzeniu Wam o dwóch z nich – kompletnie różnych, moich ulubionych.
Mieszkałam w Kornwalii prawie trzy lata i mam wrażenie, że nie udało mi się w pełni poznać jej uroków i tajemnic.
Z klifu zobaczysz więcej
Kornwalia to dość duży region w południowo-wschodniej Anglii. Od wschodu graniczy z Devonem, granicę zachodnią tworzy cypelek wysunięty w głąb morza – przylądek Land’s End. Dotrzeć tam najwygodniej samochodem. Co prawda istnieje siatka połączeń autobusowych z miasteczek Truro, Penzance, Newquay czy St. Austell, ale częstotliwość ich kursowania wymaga sporej elastyczności w planowaniu dnia. Land’s End (korn. Penn an Wlas) to linia wybrzeża zamykająca od zachodu zatokę Mount’s Bay. Jest 60-metrowym klifem zbudowanym w całości z litego granitu. Stojąc na jego brzegu, patrząc w spienioną w dole turkusową wodę, z wrzosowiskami za plecami i z nieograniczonym niczym widnokręgiem przed sobą, możemy poczuć niewyobrażalną potęgę i bogactwo natury. Przy sprzyjającej pogodzie nietrudno jest zauważyć skaczące w wodzie delfiny czy foki wylegujące się na rozgrzanych granitowych półkach skalnych – oba gatunki szczególnie upodobały sobie tę właśnie część Anglii. Przez przylądek przebiega pieszy szlak turystyczny South West Coast Path o długości 1000 km, pieszy odpowiednik Green Velo. Kornwalia, zamknięta od południa Kanałem La Manche, a od zachodu i północy Morzem Celtyckim (część Oceanu Atlantyckiego), zachwyca urozmaiconą linia brzegową. Nie brakuje tu i piaszczystych plaż, i kamien-
Portloe – podróż w czasie
Zlokalizowana pośrodku południowego wybrzeża Kornwalii na Półwyspie Roseland, stara osada rybacka Portloe, to jedna z najbardziej urokliwych miejscowości tej części regionu, w przewodnikach turystycznych nazywana „perłą w koronie kornwalijskich półwyspów”. Nazwa miejscowości pochodzi od kornwalijskiej nazwy określającej zatoczkę (porth lohg). Z racji trudnego położenia i niełatwego dojazdu, przez wiele dziesiątek lat Portloe opierało się wpływom cywilizacyjnym, więc wizyta w tej wiosce daje nam gwarancję podróży w czasie. Miejscowość nie posiada ulicznego oświetlenia elektrycznego, na niektórych z domów wieczorami zapalane są prawdziwe pochodnie. W XVII i XVII wieku wieś była popularnym i prężnym portem rybackim oraz miejscem szczególnie umiłowanym przez piratów, bo liczne jaskinie skalne i okoliczne zatoczki pozwalały im ukryć się przed okiem ciekawskich. Dzisiaj rybacy wyławiają tam głównie kraby i znane w całej Anglii homary. Co ciekawe, poważany w społeczności rybak, Krzysztof Mlynski, ma polskie korzenie. Jego rodzice zamieszkali w Kornwalii 50 lat temu. Wieś jest niewielka. Kilkadziesiąt domów, jeden hotel – znakomity, choć nietani, The Lugger Hotel (w języku kornwalijskim lugger oznacza łódź rybacką) z restauracją oferującą dania ze złowionych po sąsiedzku krabów czy homarów. Obok kościółek, poczta i angielski
Turystyka 80 pub The Ship Inn, serce miejscowości, które bije zwłaszcza wieczorami. I to właściwie wszystko. Ale nudy obawiać się nie trzeba. Szlaki spacerowe biegnące od Portloe wzdłuż klifowych urwisk są gwarantem niesamowitych wrażeń. Uwaga: atrakcyjność miejscowości zwiększa kompletny brak zasięgu dla telefonów komórkowych!
Bogacze wybierają St. Mawes
16 mil w kierunku zachodnim od Portloe znajdziemy miejscowość, która z powodzeniem staje w szranki z nadmorskimi kurortami Lazurowego Wybrzeża. Ta podróż może jednak trwać długo, spowolni nas ruch lewostronny, niesamowite widoki i wąskie kornwalijskie drogi, gdzie samochody mijają się jedynie na wąskich specjalnie przygotowanych zatoczkach. Po obu stronach większości dróg w Kornwalii stoją porośnięte bluszczem i trawą dość wysokie mury, pełniące swego czasu rolę granic pomiędzy pastwiskami. Miały zapobiegać przemieszczaniu się krów i owiec, których po dziś dzień w Kornwalii hoduje się tysiące. Jazda taką drogą do złudzenia przypomina podróż zielonym tunelem – warto pamiętać, aby przed zakrętami trąbić, ostrzegając w ten sposób nadjeżdżającego z naprzeciwka kierowcę! St. Mawes (korn. Lannvowsed), po sennym Portloe wyda nam się ruchliwe. Ma przystań jachtową, (miejscowość leży na wschodnim brzegu zatoki Carrick Roads), małą żeglugę śródlądową oferującą usługi „taksówek” na przeciwległy brzeg, kilka hoteli, wiele restauracji i pubów. Znajdziemy tam też sklepy, oferujące towary po wysokich, londyńskich cenach. Pewnie dlatego, że St. Mawles jest modne wśród bogatych mieszkańców Wielkiej Brytanii, ale nie tylko. W hotelu Tresanton można spotkać zarówno gwiazdy Hollywood – chętnie odwiedza go Sandra Bullock, Rowan Atkinson czy Orlando Bloom – jak i członków brytyjskiej rodziny królewskiej – gościem hotelu bywa książę Karol. Pierwsze wzmianki o St. Mawes pojawiają się w źródłach historycznych w XVI wieku. To z tamtych czasów pochodzi symbol miasta, zamek, określany przez historyków „prawdopodobnie najdoskonalszym ocalałym ze wszystkich fortów Henryka”. St. Mawes Castle ma idealnie zachowane wnętrze, pełne rzeźbionych dekoracji z XVI wieku, m.in. w kształcie morskich potworów i gargulców. Zbudowany w latach 1540-42 pod kierunkiem Thomasa Treffry’ego na wzór liścia koniczyny, z czterokondygnacyjną centralną wieżą i trzema wystającymi, okrągłymi bastionami, które tworzyły platformy broni. Od XVI wieku aż po II wojnę światową, z krótką przerwą
LU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
na lata 20. XX wieku, kiedy to po raz pierwszy został udostępniony turystom, zamek pełnił rolę obronną w konfliktach zbrojnych Zjednoczonego Królestwa. Z końcem wojny, ponownie stał się atrakcją turystyczną, ba! nawet jednym z najważniejszych zabytków Kornwalii.
Smaki Kornwalii
Spacerując z okolic zamku do St. Mawes, po drodze mijamy wspomniany hotel Tresanton. Na jego tarasie możemy napić się kawy lub – jeśli trafimy tam po południu – uraczyć się wspaniałą cream tea, czyli uwielbianymi przez Kornwalijczyków bułeczkami scones serwowanymi z maślanym kremem, świeżymi truskawkami i konfiturą, obowiązkowo w towarzystwie angielskiej herbaty. Cream tea znajdziemy także w menu pozostałych restauracji i kawiarni nie tylko w St. Mawes, lecz i w całej Kornwalii. W centrum miasteczka możemy skorzystać z lunchowej lub obiadowej oferty zarówno eleganckich restauracji, jak i udać się na fish&chips (tradycyjny brytyjski lunch) do pubu The Victory Inn, tawerny The Rising Sun, oferujących także dania na wynos. Można przysiąść z nimi na ławeczce na wybrzeżu i napawać się nie tylko angielskimi smakami, lecz także widokiem pięknej zatoki. Skoro mowa o jedzeniu, nie sposób nie wspomnieć dumy i chluby Kornwalijczyków – cornish pasty. Sprzedawane w piekarniach, ulicznych food truckach, restauracjach i gospodach są prawdziwym kulinarnym symbolem tej części Anglii. To duże pierogi, przypominające wyglądem dobrze znane nam drożdżówki, jednak pieczone z kruchego ciasta, z nadzieniem składającym się z warzyw i mięsa. Tradycyjne cornish pasty wypełnione są wołowiną, marchwią, ziemniakami, rzepą oraz cebulą. Co prawda dziś bez trudu znajdziemy także te nadziewane serem, szpinakiem, wieprzowiną lub – ku zgrozie i oburzeniu Kornwalijczyków starszego pokolenia – owocami lub konfiturą. Osobiście jestem wielką orędowniczką tradycyjnego pasty – smakuje świetnie, zwłaszcza spożywane na klifach po długim spacerze. Jeśli kiedykolwiek zdecydujecie się na podróż do Kornwalii, bez trudu znajdziecie tam całkiem niedrogie noclegi – na licznych farmach wynajmowane są pokoje dla turystów (a czy można sobie wyobrazić bardziej kornwalijski sposób nocowania, niż stary dom na farmie?). W każdej miejscowości znajdziecie także noclegi w stylu bed&breakfast. Ceny w sklepach są znacznie niższe od tych, które królują w Londynie, a głównym wydatkiem na podróż powinny być wygodne buty do spacerów – gdyż naprawdę nie sposób oprzeć się klifowym ścieżkom! •
Felieton
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Ktoś słowem złym zabija tak jak nożem Paweł Jańczyk
T
o miał być zupełnie inny tekst, radosny i wesoły, ale powędrował do kosza, czuję, że tak trzeba. Kilka miesięcy temu pisałem o tym, że sami się zniszczymy, zagryziemy. Ciężko mi z tym, że, niestety, miałem rację. Prezydent Paweł Adamowicz został zamordowany na oczach tysięcy ludzi podczas 27. Finału WOŚP. W imię czego to się stało? Różnych poglądów, innych upodobań? Czy naprawdę tyle jest warte życie i zdrowie człowieka? Zdaję sobie sprawę, że zbrodni dokonał ktoś, kto kilka lat temu napadał na banki, a teraz być może tylko chciał zaistnieć. Bez względu na jego pobudki i stan psychiczny, stała się rzecz tragiczna i nieodwracalna, nić życia została przerwana. Miejsce, czas i to, co zabójca powiedział po ataku, jest szokujące, bo dzieli, oskarża, skłóca. Dlaczego wolność, o którą tak walczyliśmy, stała się naszym największym problemem? Dlaczego dajemy się tak łatwo manipulować mediom i politykom? Dlaczego rezygnujemy z własnego rozsądku i zaczynamy myśleć tak, jak chcą tego inni? Dlaczego jesteśmy tak agresywni wobec siebie i tak mało tolerancyjni?
Staliśmy się niewolnikami internetowej wolności, o którą walczyły setki osób w maskach na twarzach i tabliczkami z napisem ACTA, choć tak naprawdę 99 proc. z nich nadal nie ma pojęcia, o co chodzi w tych regulacjach. Ci sami ludzie mogą ją wykorzystać do hejtowania, obrażania i grożenia ludziom. Wrogiem może stać się każdy, kto ma inne zdanie, myśli, czuje inaczej. Bardzo się w naszym kraju poróżniliśmy. Ale tak dla niektórych lepiej, bo zwaśnionymi ludźmi łatwiej jest rządzić, łatwiej sterować. Wmawiając im coraz większy stek bzdur, można bez wysiłku osiągnąć swój cel. Nie chcę tutaj osądzać i wskazywać winnych. Od 10 lat ciągle jest tak samo. 13 stycznia coś się jednak zmieniło. Czara goryczy się przelała, pierwsza kropla wyciekła poza naczynie. Jeśli się nie opamiętamy, będzie tylko gorzej. Dlaczego w cywilizowanym kraju można wysyłać do kilku prezydentów miast akty zgonu? Dlaczego prokuratura nie widzi w tym nic złego i umarza sprawę? Dlaczego posłanka może bezkarnie obrażać wszystkich dookoła? A setki osób zza klawiatur komputera sprawia, że ich adwersarze obawiają się o swoje zdrowie i życie?
Znam te zachowania doskonale. Widziałem dziesiątki paskudnych, kłamliwych komentarzy, a nawet transparent z moim nazwiskiem na trybunach. Tylko dlatego, że jestem rzecznikiem prasowym? Serio? Tylko dlatego, że przekazywałem mediom decyzje mojego przełożonego, który chciał walczyć ze stadionowym bezprawiem? Okazuje się, że tak. To wystarczyło, by mnóstwo osób, słuchając jednego przywódcy, starało się zniszczyć człowieka. I absolutnie nikt się tym nie przejął. Mogę się tylko domyślać, z czym na co dzień spotykał się Jurek Owsiak. Nie dziwię się, że nie wytrzymał i szanuję jego decyzję. Na szczęście dobro zwycięża. Przecież Jurek czyni go szczególnie dużo. Nadal wierzę, że się opamiętamy, wierzę, że zrobią to Ci najważniejsi ludzie w państwie, ale także ci zwykli, którzy plują jadem, wylewają frustracje, sieją nienawiść. Gdy będziecie czytać ten tekst, pewnie będzie już wiadomo, czy bezsensowna śmierć Pawła Adamowicza choć trochę nas zmieniła. Pisząc go, mam nadzieję, że jednak się opamiętamy i zniszczymy nienawiść w sobie. Wierzę w to. •
81
Felieton 82
Bądź fleksybilny Jakub Porada
N
owy rok, nowe wyzwania. Siłownia, fitness, nauka języków. Mam nadzieję, że na liście znajdują się też książki, które chcemy przeczytać, i nowe słowa warte zapamiętania. Niektóre nie przetrwają próby czasu, inne zostaną z nami na zawsze. Wszystko zależeć będzie od siły bodźca poznawczego. Mnie prześladuje „fleksybilność”. Słowa nauczyłem się od Tomasza Beksińskiego, kultowego dziennikarza muzycznego, na którego audycji ,,Romantycy Muzyki Rockowej’’ wyedukowało się moje pokolenie. Nie wszyscy jednak pamiętają, że pan Tomasz był też genialnym tłumaczem Bondów i Monty Pythona. I właśnie praca translatora skrzyżowała nasze drogi. Na początku lat 90. pisałem tekst o kulisach zawodu dla ,,Cinema Press Video’’. Pomyślałem, że Beksiński byłby idealnym rozmówcą. – Niech pan spróbuje go namierzyć – na wywiad szef gotów był przeznaczyć dwie kolumny. – Spróbuję – miałem niezły zgryz, bo w czasach raczkującego internetu, znalezienie człowieka wymagało zachodu. Kilka telefonów i zdobyłem ten numer. Pan Tomasz zaprosił mnie do swoLU T Y / M A R Z E C 2 0 1 9
jego M-3 w stolicy. Przegadaliśmy kilka godzin, przy okazji obejrzałem kolekcję płyt i filmów gospodarza. Po powrocie do Katowic spisałem rozmowę z przekonaniem, że mam dobry wywiad. Problemem okazała się jego autoryzacja. Pan Tomasz nie miał faksu, a czytanie przez telefon nie wchodziło w rachubę, bo rozmówca prowadził nocny tryb życia. Wysłałem mu zatem wywiad pocztą i tą samą drogą otrzymałem odpowiedź z kosmetycznymi poprawkami, z których najważniejsza dotyczyła zmiany określenia pracy koleżanki po fachu, która ,,trzaska’’ tłumaczenia od ręki. Pan Tomasz poprosił o zastąpienie kolokwializmu bardziej elegancką formą. Pozorny drobiazg, ale niemożliwy do spełnienia. Wiadomość szła tak długo, że kiedy w końcu dotarła do redakcji, było za późno. Tekst ukazał się bez autoryzacji, a ja nie mogłem spać w nocy ze zgryzot. Kiedy zatem otrzymałem kolejny list od pana Tomasza, najzwyczajniej w świecie bałem się go otworzyć. Zebrałem się na odwagę dopiero w przerwie między zajęciami na uczelni. – Nic się nie stało, ale na przyszłość proszę, żeby
był pan bardziej fleksybilny – przeczytałem na głos ostatni akapit. – Co to znaczy fleksybilny? – zainteresował się kolega. – No wiesz, to jak w angielskim flexible, oznaczającym coś giętkiego – odpowiedział drugi, wertując słownik. – Czyli najprościej rzecz biorąc, chodzi o to, żeby być bardziej elastycznym. Odetchnąłem. Nigdy więcej nie zdarzyła mi się podobna wpadka. Wziąłem jednak sobie do serca zwrot i stosuję go do dziś. Czym jest bowiem fleksybilność? Umiejętnością reagowania na zmiany. Kiedyś na kolegium szef powiedział, że jestem plastyczny. A to właśnie fleksybilność. Nie ma nic wspólnego z koniunkturalizmem, którego nie znoszę. Moja 30-letnia droga zawodowa, w tym 18-letnia w TVN24 i TTV, dowiodła, że zasada się sprawdza. Może zatem warto się nią podzielić na nowy rok i sugerować, byście też wzięli ją sobie do serca. Od tego jak bardzo będziecie fleksybilni zależy, czy będzie on dobry, czy… jeszcze lepszy. Na zachętę życzę wszystkiego… najlepszego. I fleksybilnego.