Made in Świętokrzyskie #2

Page 1

Maja Wolny / Kielczanka o nomadycznej naturze i wraĹźliwej duszy

#2

ISSN 2451-408X

magazyn bezpłatny


Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”? Jesteśmy już w ponad 60 punktach w całym regionie. Wkrótce kolejne lokalizacje.

KIELCE I OKOLICE:

Uczelnie:

Firmy:

Instytucje:

»» Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach (Rektorat, ul. Żeromskiego 5)

»» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8)

»» Institute of Design Kielce (ul. Zamkowa 3) »» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5)

»» Wyższa Szkoła Ekonomii, Prawa i Nauk Medycznych im. prof. Edwarda Lipińskiego (ul. Jagiellońska 109)

»» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1)

»» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7)

»» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B)

Hotele/ośrodki SPA:

»» Kielecki Teatr Tańca: • Impresariat (pl. Moniuszki 2B) • Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3)

»» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34)

»» Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach (ul. Sienkiewicza 32) »» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2) »» Filharmonia Świętokrzyska (ul. Żeromskiego 12) »» Wojewódzka Biblioteka Publiczna (ul. ks. Ściegiennego 13) »» Dworek Laszczyków w Kielcach (ul. Jana Pawła II 6) »» Wojewódzki Dom Kultury (ul. ks. Ściegiennego 2) »» Kielecki Park Technologiczny (ul. Olszewskiego 6)

»» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D) »» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7) »» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4) »» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178) »» Pensjonat Łysica Wellnes&SPA (Święta Katarzyna, ul. Kielecka 23a) »» Hotel Tara (ul. Kościuszki 24) Zdrowie/rekreacja/rozrywka: »» Kompleks Świętokrzyska Polana (Chrusty, Zagnańsk, ul. Laskowa 95) »» Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6) »» Studio Figura Kielce (ul. Zapolskiej 5) »» MEDICODENT Stomatologia (ul. Zapolskiej 5) »» Kino Moskwa (ul. Staszica 5)

»» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej (ul. Sienkiewicza 29)

»» NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A)

»» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki (al. IX Wieków Kielc 3)

Restauracje/kluby/kawiarnie:

»» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku »» Park Etnograficzny w Tokarni »» Regionalne Centrum NaukowoTechnologiczne w Podzamczu »» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie

»» Bistro/Restauracja Zielnik Kielecki (ul. Głowackiego 1) »» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1) »» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18) »» Backstage Restaurant & Bar (ul. Żeromskiego 12) »» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4) »» Czerwony Fortepian (ul. Bodzentyńska 10)

»» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B) »» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6) »» Antykwariat Naukowy im. Andrzeja Metzgera (ul. Sienkiewicza 13) »» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A) »» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149) »» Car-Bud w Daleszycach (ul. Chopina 21) »» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1) »» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64) »» Souczek Design. (ul. Polna 7) Biura podróży: »» Agencja Turystyczno-Usługowa „Gold Tour” Sp. z o.o. (pl. Wolności 3) »» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24) REGION: Ostrowiec Świętokrzyski: »» Miejskie Centrum Kultury (ul. Siennieńska 54) »» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6) »» Galeria BWA (ul. Siennieńska 54) Starachowice: »» Starachowickie Centrum Kultury (ul. Radomska 21) Skarżysko-Kamienna: »» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25) Sandomierz: »» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20) »» Brama Opatowska »» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18)

»» Choco Obsession (ul. Leonarda 15) »» Si Señor (ul. Kozia 3/1) »» Calimero Café (ul. Solna 4a)

madeinswietokrzyskie.pl


Dzień dobry! Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego faktu w słowa Julian Tuwim

Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Ogrodowa 13/4 25-024 Kielce redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska tel. 506 141 076 monika.rosmanowska@madeinswietokrzyskie.pl Sekretarz redakcji Mateusz Wolski tel. 784 136 865 mateusz.wolski@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 tel. 669 430 643 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Skład Tomasz Purski

Drugi numer „Made in Świętokrzyskie” oddajemy w Państwa ręce w szczególnym czasie. Tuż po sprzyjającym zadumie dniu Wszystkich Świętych i przed Bożym Narodzeniem, kiedy to – choć na chwilę – świat staje się lepszy, a my bardziej refleksyjni. Tylko czy aby na pewno? Zabiegany, chwytający kilka etatów, ślizgający się po powierzchni międzyludzkich relacji. Nie mający czasu, siły, cierpliwości, by wsłuchać się w problemy i potrzeby innych, nawet najbliższych. Rejestrujący myśli i słowa zaledwie wierzchem świadomości. Bezrefleksyjnie, zdawkowo. Klikający szybkie i wygodne „lubię to” w zastępstwie spotkania i rozmowy. Człowiek 2.0. Odbierający mnóstwo bodźców, kolekcjoner wrażeń. Tylko z bliska samotny, wsobny, niewyraźny… Ale kto by dziś zwracał na to uwagę? Nie ma czasu, siły, cierpliwości… W ogóle mało dziś w nas tej cierpliwości i ciekawości drugiego. Doskonalimy system szybkich ocen. Szufladkujemy, przyprawiając gęby. Fachowca, który odnosi zawodowy sukces, nazywamy „kolesiem” i „karierowiczem”. A jeśli jest kobietą dodatkowo podważamy jej kompetencje sugerując, że rozmowa kwalifikacyjna na pewno nie odbyła się w biurze. Ten system najlepiej sprawdza się na internetowych forach. Anoni-

mowi, bez żadnej odpowiedzialności za słowo, możemy wszystko. I robimy wszystko. Ponad 53 proc. badanych przez agencję SW Research zetknęło się z hejtem w Internecie. 87 proc. czytając obraźliwe komentarze dotyczące innych osób, a 23 proc. – na własny temat. Krytyka nie jest zła. Tylko niech będzie konstruktywna i jawna. Wypowiedziana odważnie, prosto w oczy, bez ukrywania się za anonimowymi nickami i nieistniejącymi postaciami. Bo trudno dyskutować, przekonywać i wymieniać myśli z awatarem. Z okazji nadchodzących Świąt życzę Państwu przede wszystkim ostrości widzenia, umiejętności słuchania i wsłuchiwania się także we własne potrzeby. Codziennej życzliwości, uśmiechu i dobroci. Nade wszystko jednak spokoju oraz wspaniałych dni spędzonych z rodziną i przyjaciółmi. I oczywiście miłych chwil z „Made in Świętokrzyskie”.

Wydawca Marcin Agatowski Fundacja Możesz Więcej Bilcza, ul. Jeżynowa 30 26-026 Morawica

Na okładce Maja Wolny

Monika Rosmanowska Redaktor naczelna

Zdjęcie Mateusz Wolski


W numerze Zapowiedzi 5

4

Na scenie, ekranie i w galerii

Gra na smartfon po kielecku 8 „Ego Protocol” jak „Electro Body”

Maja Wolny 14 Kielczanka o nomadycznej naturze i wrażliwej duszy

(Nie)zapomniane uzdrowisko 26

Bo na biznes trzeba mieć plan

10 Jaśmina Parkita W głowie mam kolorowo

20 Jerzy Trela Nauczycielka od polskiego coś we mnie widziała

30 Antykwaryczne kielczan przypadki

Magia Czarnieckiej Góry

O fenomenie Głośnego Czytania Nocą

Hotel Kongresowy 32

34 Boże Narodzenie poza domem

Miejsce z duszą

Poczuj Święta! 37 Przepis na udane Boże Narodzenie

Tańczący gitarzysta i szklanka z bąbelkami 42 Neony w Kielcach

Szkicuje przyszłość 46 Tomasz Prygiel, car designer

Ostatni taki Salon 50 XIII Międzynarodowy Jesienny Salon Sztuki

Absurdalny mikrokosmos 52 „Kieł” na małej scenie

Kielce zapomniane 54 Brama Krakowska

Trawożercy zapraszają do stołu 56 Wegańska kuchnia społeczna

Kulinarne podróże w czasie i po świecie 59 Jakub Juszyński

Priorytet: bezpieczeństwo 62 Świętokrzyskie Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe

Trenuj z mistrzem! 69 Ćwiczymy z Mateuszem Jachlewskim

Sami sobie wilkiem 72 Paweł Jańczyk L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

6 Start-upy na start!

Nowy świąteczny trend

39 Odpowiedzialnie o reklamie Co wolno projektantowi?

44 By przestrzeń była bardziej przyjazna Dominika Janicka

49 Uniwersytet bez granic Rekordowa liczba studentów-obcokrajowców

51 Laboratorium potworności „The Monstrum Band”

53 Marionetki we własnych rękach Premiera „Harper”

55 Dobra literatura przy zielonej herbacie Dlaczego warto zajrzeć do biblioteki w Samsonowie?

58 Hyzop, dyptam, kozieradka Ogólnopolski Festiwal Zielarstwa

60 Medycyna ciała i duszy O medycynie estetycznej i chirurgii plastycznej słów kilka

64 Medalista z misją Wojciech Makowski, srebrny medalista paraolimpiady w Rio

70 Arteterapia Bartosz Śmietański i Mateusz Wolski


Zapowiedzi

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Na ekranie

W galerii

Tydzień filmu niemieckiego

Magia Jerzego Dorysa

Przed nami największy w Polsce przegląd kina niemieckiego. Zobaczymy osiem filmów opowiadających o bieżących problemach i zjawiskach. Obrazy prezentujące m.in. dylematy rodziców, oczekujących narodzin upośledzonego dziecka („24 tygodnie”), portret genialnej bułgarsko-niemieckiej malarki („Kim jest Oda Jaune?”), studium małomiasteczkowej psychiki („Pewnego razu”) i opowieść o słabej nastoletniej duszy („4 królowie”). W filmie „Fukushima moja miłość” przyjrzymy się przyjaźni młodej Niemki i starszej Japonki. Kobiety poznały się podczas charytatywnej pracy z mieszkańcami miasta dotkniętego trzęsieniem ziemi w 2011 roku. A we „Fritz Bauer kontra państwo” poznamy człowieka, który doprowadził przed sąd nazistowskiego zbrodniarza. Podczas przeglądu swoją premierę będzie też miał „Hologram dla króla” Toma Tykwera, z Tomem Hanksem grającym rolę amerykańskiego biznesmena udającego się do Arabii Saudyjskiej, aby sfinalizować ważny interes. Widzowie zobaczą również nominowany do Oskara komediodramat „Toni Erdmann”, historię zawiłej relacji ojca i córki na tle jednoczącej się Europy. Od 26 listopada do 2 grudnia zapraszamy do kina Moskwa. Harmonogram pokazów znajduje się na stronie www.kinomoskwa.pl.

Czas na NURT! XXII Festiwal Form Dokumentalnych NURT to 30 filmów zakwalifikowanych do 9 pokazów konkursowych, wystawy oraz warsztaty. I doskonała okazja do poszerzenia swojej wiedzy o świecie, bo nikt nie pokaże go lepiej w oku kamery niż dokumentaliści. Dominującą tematyką tegorocznego NURT-u są filmy o działaniach Rosji w kontekście aktualnych konfliktów na świecie. To o nich opowiedzą dokumenty: „Notatki z ciemności. Aleppo” w reżyserii Wojciecha Szumowskiego i Michała Przedlackiego czy „Bałtycki poker. W co gra Putin?” Iwony Poredy-Łakomskiej. W cyklu „Światowe Kino” planowany jest przedpremierowy pokaz filmu „Wejście smoka!” w reżyserii Mani Haghighi. To najbardziej tajemniczy i oryginalny obraz w konkursie

głównym tegorocznego Berlinale. W tym cyklu zobaczymy także filmową trylogię Larissy Sansour „Nieznany Ląd”. W pokazach konkursowych uwagę przykuwa także cykl „Inni”, a w nim m.in. nietypowy portret poetki Wisławy Szymborskiej „Napisane życie” w reżyserii Marty Węgiel. Tegoroczna Gala Finałowa będzie okazją do wspomnień o niezwykłym człowieku Andrzeju Koziei, który poświęcił festiwalowi wiele lat, zasiadając w gronie członków Komisji Selekcyjnej. Pożegnaliśmy go w tym roku, gdy nagle odszedł w pełni zawodowej aktywności. Jego postać przypomni film w reżyserii Edyty Ruszkowskiej „Koziejko”. Kieleckie Centrum Kultury zaprasza na NURT w dniach od 21 do 25 listopada. Na wszystkie pokazy wstęp wolny. Dokładny program imprezy można znaleźć na stronie www.festiwalnurt.pl.

Fotografie nagradzanego w kraju i za granicą Benedykta Jerzego Dorysa, pochodzące ze zbiorów Muzeum Teatralnego w Warszawie, można oglądać na wystawie „Magia światła i cienia” w Galerii Sztuki Współczesnej „Winda”. Są to zdjęcia popularnych aktorek i aktorów teatralnych, filmowych i rewiowych z lat 1929-1939. Ekspozycja prezentuje kanon piękna obowiązujący w latach 30. XX wieku, a także modę tamtego okresu, m.in. szyfonowe i jedwabne spodnie damskie wykorzystywane jako strój wieczorowy i balowy czy spódnicospodnie zaliczane do kategorii mody sportowej. Zdjęcia Dorysa doskonale oddają też klimat tamtych lat: sposób uczesania, noszenia ubrań, pozowania w atelier. Niezwykły jest – jak w każdej fotografii studyjnej – charakter i rodzaj oświetlenia.

Na scenie Najnowszy Xxanaxx Grający muzykę elektroniczną Xxanaxx wystąpi w klubie Bohomass Lab. Duet od 2012 roku tworzą wokalistka Klaudia Szafrańska i producent Michał Wasilewski. Bywalcy największych festiwali, m.in. Open’era, Audiorivera, Selectora, Malty. „Debiut roku 2013” według portalu Brand New Anthem i „Zespół roku 2014” zdaniem portalu muno.pl. Ich debiutancki album „Triangles” ukazał się dwa lata temu. Obecnie zespół jeździ po Polsce ze swoim najnowszym wydawnictwem, płytą „FWRD”. Początek koncertu w piątek, 25 listopada o godz. 21. Bilety kosztują 40 zł (stojące) i 50 zł (siedzące).

Kunszt ormiańskiego detalu Fascynujący i bogaty świat symboli oraz sztuka, która oddziaływała także na kulturę polską, zainspirował twórców wystawy „Warsztat ormiański – kunszt detalu”. Ekspozycja przedstawia przykłady ormiańskiej kultury artystycznej, akcentując detal – jego oryginalność, symbolikę, perfekcję. Dotyczy to iluminatorstwa ksiąg, piśmiennictwa w ormiańskim alfabecie, ornamentyki chaczkarów, elementów architektury, wzornictwa tkanin czy zdobnictwa broni. Ekspozycję będzie można oglądać w Muzeum Dialogu Kultur, oddziale Muzeum Narodowego w Kielcach od 6 grudnia.

5


Uwaga! Talent 6

Karolina Dubiel-Piróg i Wojtek Piróg

Anna Zaborska

Julian Pałka

Start-upy na start! tekst Daria Malicka zdjęcia Mateusz Wolski

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

Mają różne zainteresowania, pasje, doświadczenia. Studiują nauki ścisłe lub pracują w korporacjach. Wychowują dzieci lub z pełnym oddaniem rzucają się w wir studenckiego życia. Łączą ich dwie rzeczy – mają pomysł na siebie i zdecydowali się wziąć udział w spotkaniach Startup Weekend Kielce.


fot. Michał Jaroń

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

7 w Kieleckim Parku Technologicznym. – Czuję, że SW Kielce to była rakieta, w którą wsiadłam i lecę przed siebie w zawrotnym tempie – przyznaje.

Co kryje się pod tą nazwą? To wyjątkowe w formie warsztaty, podczas których wszyscy chętni mogą zaprezentować swój pomysł na innowacyjny biznes i poddać go ocenie specjalistów. Nad najciekawszymi propozycjami przez 54 godziny (to niezmienny na całym świecie, ściśle określony czas) pracują w kilkuosobowych zespołach pod okiem tzw. mentorów. Finalne projekty oceniane są przez jury, złożone z biznesmenów i przedsiębiorców. W Kielcach odbyły się jak dotąd dwa takie spotkania – ostatnie w październiku. Wśród laureatów pierwszego, wiosennego Startup Weekend Kielce znaleźli się Karol Rybak (I miejsce) oraz Anna Zaborska (II miejsce). Co udało im się zrobić ze zwycięskimi pomysłami przez siedem miesięcy?

Karol – nasz człowiek na Facebooku Karola nie sposób nie zapamiętać – wulkan energii, ogromna charyzma, tubalny głos i zaraźliwy śmiech. Przyjechał na pierwszą edycję SW Kielce dzień przed swoimi 25 urodzinami – bez rejestracji, bez znajomych, z marszu – tylko i aż z zalążkiem pomysłu, który ewoluował podczas pracy z utworzonym na miejscu zespołem. „Mr Helpful” dał mu jednogłośne zwycięstwo. To pomysł na prezent w awaryjnej sytuacji – usługa działa poprzez komunikator Messenger lub Slack, a do porozumiewania się z użytkownikiem wykorzystuje sztuczną inteligencję i tzw. uczenie maszynowe oraz Big Data. Wystarczy, że użytkownik poda kilka szczegółów np. kwotę, wiek i kategorię, a system dobierze odpowiedni prezent, pasujący do obecnych trendów w danym regionie i dostarczy go na miejsce. – Pracowałem w korporacji – dużej i fajnej, z perspektywami. Dla człowieka w moim wieku, to niejednokrotnie praca marzeń, idealny start. Ale ja kończyłem studia i czułem, że to nie to, że powinienem iść w inną stronę – opowiada. Dwa miesiące po wygranej założył swoją firmę. – To nie był łatwy krok, ale widzę, że warto było pójść za marzeniami. Rozwijam swój start-up i dodatkowo świadczę usługi konsultingowe, pracując na styku korporacji i start-upów – zdradza. Świetnie zna oba te środowiska i wie, jak można je połączyć. – Obecnie razem z Helpful Company rozwijamy chat boty na Facebook (interaktywne, wirtualne postaci), budujemy automaty vendingowe (umożliwiające sprzedaż produktów bez udziału człowieka), a oprócz tego pomagamy w start-upach, takich jak „Use Krypt” oraz „Dron House”. To praca na etat+, ale czuję, że dopiero się rozpędzam – zapewnia.

6 miesięcy później…

Karol Rybak Twórcy „Mr. Helpful” zdecydowali się zainteresować przedstawicieli Facebooka swoim pomysłem. Proponowana przez nich usługa została sprawdzona pod kątem obecności niewłaściwych treści czy szybkości działania. „Mr. Helpful” obronił się. Na całym świecie boty dla Facebooka tworzy 10 tysięcy programistów. Laureat SWKielce#1 także dostał zielone światło do działania.

Ania wsiadła w rakietę Przeciwieństwo Karola. Cicha, spokojna, na pierwszy rzut oka nieśmiała. Zapracowana mama dwójki dzieci. Przy bliższym poznaniu – kobieta-petarda. – Jestem orientalistką-hebraistką, doktorantką w Zakładzie Hebraistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Zauważyłam, że wiele osób z różnych względów nie chce uczestniczyć w stacjonarnych kursach językowych, które w przypadku języków azjatyckich, są trudno dostępne i mało efektywne. Dlatego też od początku roku rozwijam swój pomysł start-upowy – stworzenie nowej generacji platformy online do nauczania nie tylko hebrajskiego, ale także innych języków Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Platforma wykorzystuje innowacyjne technologie IT, pozwalające na spersonalizowaną naukę 24 godziny na dobę, z każdego miejsca na świecie, a także zsynchronizowane lekcje 1:1 z native speakerem – tłumaczy. Ania jest też finalistką konkursu na najlepszy Start-Up Kobiecy, organizowany przez Ambasadę Izraela i Kongres Kobiet. – Pozyskaliśmy zagranicznego partnera, który jest zainteresowany zastosowaniem swojej technologii na naszej platformie. Jest to dla nas duży sukces i wyróżnienie, bo Technologiczny Plan Edukacyjny wydany w 2016 r. przez Kongres Stanów Zjednoczonych określa ją jako „oprogramowanie przyszłych pokoleń”. Technologia dopiero jest na świecie wdrażana. – mówi. Już jako nowa spółka Alef-Bet Group sp. z o.o. od początku października Ania i jej zespół są w procesie inkubacji pomysłu

Co moglibyśmy napisać za pół roku o laureatach październikowego SW Kielce#2? I miejsce zdobył Julian Pałka (student zarządzania z krakowskiego Uniwersytetu Ekonomicznego) i jego zespół, pracujący nad platformą „Acctobe”. Nagroda mentorów oraz nagroda Urzędu Miasta Kielce trafiła do zespołu Karoliny Dubiel-Piróg (studentki architektury i urbanistyki na Politechnice Świętokrzyskiej) i Wojtka Piróga (studenta wzornictwa w Instytucie Sztuk Pięknych UJK) za projekt „Freedom”.

Student szuka pracy Julian Pałka pomysłów na własny biznes ma wiele. Wie jednak, że pomysł to jedno, a weryfikacja i wprowadzenie w życie – drugie. Dlatego zgłosił się do Startup Weekend Kielce. Liczył, że nawiąże kontakty z ludźmi o innych umiejętnościach np. z deweloperami, a przy okazji jego idea zostanie zweryfikowana. – W dzisiejszym świecie samo skończenie studiów nic nie gwarantuje. Potwierdza tylko wyniki w nauce, które w większości przypadków nie interesują pracodawców – zwraca uwagę. „Acctobe” ma być narzędziem wspierającym proces rekrutacji w relacji student-biznes. –Pracodawcy zyskują odpowiednich kandydatów do pracy, a studenci i absolwenci pomoc w znalezieniu wymarzonej firmy, zgodnie z ich predyspozycjami. Chcemy zachęcić studentów używając gry opartej na rywalizacji do podejmowania dodatkowych aktywności, rozwijania kompetencji, które, po ich weryfikacji, będą stanowiły rzeczywistą wartość dla pracodawców – tłumaczy.

Dom na kółkach Drugi zwycięski projekt „Freedom” to projekt mobilnego domu. – Można zabrać go ze sobą dosłownie wszędzie! Bo wolność zaczyna się tam, gdzie użytkownik nie musi się martwić o biurokrację, ani wieloletnie zobowiązania hipoteczne – twierdzą pomysłodawcy. „Freedom” to całoroczny, energooszczędny dom na kołach, wyposażony „pod klucz”. – Proponowany przez nas projekt gwarantuje ekskluzywną akomodację współczesnych nomadów. Ma nowoczesny design, funkcjonalne wnętrze i jest energooszczędny. Podczas SW w Kielcach zbadaliśmy rynek europejski oraz amerykański.


Uwaga! Talent 8

Gra na smartfon po kielecku tekst i zdjęcie Krzysztof Żołądek

Jakub Matys to kielczanin, który wraz z kolegami, Maciejem Jaśkowskim i Kamilem Grudniem, stworzył grę komputerową „Ego Protocol”. Ta logiczno-zręcznościowa etapówka zaczyna podbijać także rynek smartfonów.

Komputer w jego życiu pojawił się w tym samym momencie, gdy do Polski trafiły pierwsze egzemplarze Commodore, Amigi, a niedługo potem konsole Pegasus. Początkowa fascynacja grami stopniowo przeradzała się w chęć tworzenia własnych. W myślach układał scenariusze, wyobrażał sobie postaci. To był też czas, kiedy w Kielcach aktywnie działało środowisko RPG – Role-Playing Games. Te fabularne rozgrywki toczone w czasie rzeczywistym pochłaniały Kubę i jego znajomych, a układane na bieżąco scenariusze rozpalały wyobraźnię. – Moja fascynacja grami wzięła się z przyjaźni. Z wieloma kolegami spędzaliśmy w ten sposób czas wolny. Graliśmy nie tylko w RPG w kieleckim parku, ale były to także rozgrywki w gry karciane, planszowe. Nie brakowało też pomysłów na tworzenie czegoś swojego. Już lata temu chcieliśmy być autorami jakiejś ciekawej gry, ale jak zwykle kończyło się na pomysłach i notatkach – wspomina dziś z uśmiechem Jakub Matys.

Puzzle z limitem czasowym

www.staticdreams.net

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

Pomysł na „Ego Protocol” pojawił się spontanicznie, a bodźcem do powstania gry był organizowany przez portal 1ndie World konkurs dla twórców oprogramowania i gier niezależnych. Impreza towarzyszyła poznańskim targom gier i przyciągnęła wiele zespołów, które rywalizowały ze sobą. Zwykle na tego typu eventach na opracowanie aplikacji wyznacza się czas od jednej do kilkudziesięciu godzin. Szczęśliwie tym razem był to miesiąc. To pozwoliło lepiej dopracować grafikę oraz mechanizm rozgrywki. Został on zaczerpnięty z popularnych w PRL-u układanek, w których należało przesuwać elementy puzzli w obrębie plastikowej ramki. Jak przyznaje Jakub – była ona o wiele prostsza do ułożenia niż kostka Rubika, a poza tym świetnie nada-

wała się do wykorzystania także na komputerze. Jednak dopiero wersja na tablet czy smartfon pozwoliła w pełni oddać charakter tej układanki. Tak właśnie narodził się pomysł na mechanizm gry. – Staraliśmy się maksymalnie wzbogacić aplikację, która miała nawiązywać do kultowej polskiej platformówki na pecety, czyli „Electro Body”. Chcieliśmy stworzyć coś więcej niż tylko wtórny produkt z odświeżoną grafiką. Element puzzli sprawdził się idealnie, ale żeby jeszcze bardziej utrudnić graczom zadanie, wprowadziliśmy ograniczenie czasowe dla poszczególnych plansz – wyjaśnia. Każda z nich składa się z kilkunastu kwadratowych bloków, które na wzór klasycznych puzzli możemy przesuwać, torując naszej postaci drogę do końcowego teleportera. Rozgrywka toczy się w dość szybkim tempie i wymaga od graczy nie lada zręczności oraz refleksu. Tym bardziej, że do końcowego wyniku liczy się wspomniany już czas, a poziom trudności kolejnych labiryntów jest coraz wyższy.

Wersja na smartfon

Wygrana w konkursie spowodowała, że do Jakuba, Maćka i Kamila odezwali się wydawcy, którzy dostrzegli potencjał gry. Choć wersja przygotowana na konkurs była wczesnym stadium produktu, to zwycięstwo i zainteresowanie deweloperów gier zmobilizowały do dalszej pracy i rozbudowania aplikacji o kolejne poziomy. Ostatecznie dzieło kieleckich twórców ujrzało światło dzienne. W formie pudełkowej gra „Ego Protocol” jest dostępna w sklepach. Od niedawna można ją też pobrać na platformy Android i Windows Mobile. Użytkownicy komórek wysoko oceniają propozycję kieleckiego studia Static Dreams, przyznając aplikacji maksymalną ilość gwiazdek. W ich opinii jest to


m ade in ś w i ę to k rz y s k ie

9

gra, która z powodzeniem może rywalizować z zagranicznymi pozycjami tego typu. Opinię, że wciąga jak ruchome piaski, może potwierdzić także autor niniejszego tekstu.

Powtórzyć sukces „Elektro Body”

Twórcy „Ego Protocol” na razie dali sobie kilka miesięcy na odpoczynek od programowania i projektowania. Każdy z nich pracuje, a czas poświęcony na stworzenie pierwszej gry chcą teraz oddać najbliższym. Nie spoczywają jednak na laurach, a w ich głowach powoli zaczynają kiełkować kolejne pomysły. Na razie są one dla Kuby, Maćka i Kamila źródłem zabawy i satysfakcji, bo jak przyznaje Jakub – najbardziej cieszą spotkania z osobami, których gra już do siebie przekonała i zdążyła wciągnąć. Twórcy z przyjemnością czytają pozytywne komentarze użytkowników i marzą, by gra powtórzyła sukces swojego pierwowzoru, czyli wspomnianej już platformówki „Electro Body”.

Jakub Matys. Rocznik ’82. Grafik, autor komiksów i wykładowca. Na co dzień prowadzi zajęcia ze studentami Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach oraz w jednej z warszawskich uczelni. W 2008 roku jego komiks „Espresso” zdobył Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Łodzi. Z kolei stworzona w 2014 roku gra „Ego Protocol” zdobyła tytuł „Winner in The Jam 2014 by 1ndie World” podczas odbywającego się w Poznaniu konkursu Game Arena.


Uwaga! Talent 10

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

11

W głowie mam kolorowo rozmawiała Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Mateusz Wolski

O niebach, do których zawsze warto wracać, podróżowaniu oraz zbieraniu rzeczy dziwnych i nietuzinkowych rozmawiamy z Jaśminą Parkitą.

AN: Graficzka, ilustratorka, scenografka, malarka, projektantka mody… Który z tych rzeczowników najpełniej określa panią jako artystkę? Jaśmina Parkita: Na pierwszym miejscu z pewnością jest ilustratorka. W tym najmocniej i najpewniej się czuję, ta praca przychodzi mi z intuicyjną łatwością. Natomiast nigdy nie nazwałabym siebie projektantką mody, bo to zbyt poważne określenie. Co najwyżej hobbystycznie eksperymentuję z ubraniami. AN: Ale jest pani współwłaścicielką marki odzieżowej „dzieńdobry”, która proponuje wyraziste i oryginalne ubrania. JP: Pojawienie się cztery lata temu marki „dzieńdobry” było zupełnym przypadkiem. Mój ówczesny partner Norbert Serafin namówił mnie, żebyśmy wspólnie projektowali ubrania. Wciąż jednak podchodzę do tego z pewnym sceptycyzmem, nie gonię za trendami… AN: Co pani czuje, gdy widzi pani swoje, tak bardzo charakterystyczne projekty, żyjące drugim życiem – na ubraniach, okładkach płyt, ilustracjach? JP: To niezwykłe uczucie, które szalenie mnie podbudowuje. Jedną z moich pierwszych prac było przygotowanie projektu okładki płyty Czesława. Wiele osób pytało mnie wówczas, jak się czuję, gdy widzę w sprzedaży swoją pracę. Odpowiadałam, że normalnie: coś stworzyłam, wypuściłam w świat i to zaczęło żyć swoim życiem. Zresztą w ten sposób robię wiele różnych rzeczy, nie przywiązuję się do nich zbyt mocno. AN: Marzy pani o takim momencie, kiedy ulica

pełna będzie Jaśminy Parkity? JP: Chyba bym zwariowała! Ludzie pytają mnie często, dlaczego nie noszę zaprojektowanych przez siebie ubrań. To nie jest tak do końca, bo zawsze staram się mieć na sobie coś swojego, ale robię to tylko raz i później już do tego nie wracam. Nie mogę cały czas otaczać się swoją twórczością – nosić ją w wyobraźni i jeszcze się w nią ubierać. To byłoby za dużo, muszę trochę odpocząć. Dlatego najczęściej ubieram się na czarno. AN: I tu widzę pewną niespójność, kontrast – czarny strój i pani prace, które atakują feerią barw. JP: Rzeczywiście ubieram się na czarno, ale w głowie mam kolorowo. Barwa i światło pobudzają mnie, wyzwalają pozytywne emocje. AN: Niesamowitych barw jest bardzo dużo na wystawie „Space Voyage – czyli jak wygląda moje niebo” prezentowanej w kieleckiej galerii Winda. Oglądam pani prace i próbuję znaleźć słowa klucze do pani twórczej biografii – droga, podróż, dzieciństwo, rodzice… JP: To są właściwe tropy. Nigdy nie myślałam, że rodzice i dzieciństwo będą miały tak duży wpływ na moje życie. A jednak… Sposób, w jaki zostałam wychowana, ukształtował moją twórczość. A podróż? Ona nieustannie towarzyszy mojemu życiu. AN: Gdzie teraz podróżuje Jaśmina Parkita? JP: Dziś zdecydowanie jestem w kosmosie, w niebie. Wokół mnie są same kosmiczne rzeczy, które dzieją się gdzieś w wyobraźni i nie mają


Uwaga! Talent 12

Jaśmina Parkita – kielczanka, rocznik 1988, absolwentka kieleckiego Plastyka i grafiki na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. W 2014 r. z wyróżnieniem obroniła dyplom na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi na Wydziale Tkaniny i Ubioru. Jak mówi – zdradziła grafikę dla tkaniny, bo ta daje znacznie większe możliwości twórczej ekspresji. Zadebiutowała w 2008 r. jako autorka okładki płyty Czesława, później projektowała m.in. dla Artura Andrusa, zespołów Happysad i Indios Bravos. Jest współwłaścicielką marki odzieżowej „dzieńdobry”, tworzy ilustracje do książek i czasopism, ma na swoim koncie m.in. wystawy „Okruchy dzieciństwa jak oceany”, „Space voyage – czyli jak wygląda moje niebo”. Indywidualistka, której trudno pracuje się w grupie. Zawsze – zarówno w życiu, jak i w pracy twórczej – idzie za głosem serca.

związku z rzeczywistością. W swojej twórczości nie zajmuję się zbytnio przyziemnymi problemami, tylko emocjami. Rozważam takie tematy jak zakochanie, miłość, śmierć… AN: Śmierć? Skąd u młodej kobiety rozważania o rzeczach ostatecznych? JP: Pięć lat temu zmarł mój tata, jedna z najważniejszych osób w moim życiu. Tata był artystą, bardzo mi go brakuje, cały czas w swojej twórczości odnoszę się do niego, oddaję mu hołd. Smutne jest to, że teraz, gdy jestem świadoma, wiele rzeczy moglibyśmy robić razem. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się przygotować wspólną wystawę – jego i moich prac. AN: Pani zakotwiczenie w rodzinie jest bardzo silne. A jakie miejsca ukształtowały pani artyL I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

styczną wrażliwość? JP: Moja rodzina często się przeprowadzała. Nie mieliśmy stałego adresu i ja też, już jako osoba dorosła, nie mogę nigdzie zagrzać miejsca. W ciągu ostatnich dziesięciu lat mieszkałam w trzech różnych miastach: w Krakowie, potem cztery lata w Łodzi, teraz w Warszawie. Co roku zmieniam mieszkanie, bardzo podoba mi się aranżowanie nowej przestrzeni, doskonale się w tym odnajduję. Nieustające zmiany zahartowały mnie, podoba mi się odkrywanie nowych obszarów, to mnie ekscytuje i nastawia niezwykle pozytywnie. AN: A czy są takie miejsca, do których lubi pani wracać? Jak wyglądają i gdzie są te nieba, sportretowane przez panią? JP: Ogromny sentyment mamy wraz z całą ro-

dziną do Zagnańska, gdzie mieszkaliśmy przez dziesięć lat. Chodziłam tam do podstawówki, tam działo się dużo fascynujących i magicznych rzeczy. To było bajkowe dzieciństwo. Mieszkaliśmy w stuletnim dworku, pod stuletnią lipą, wokół było bardzo dużo zieleni… Później tym miejscem zostało centrum Kielc, ulica Wesoła. I jeszcze Pierzchnianka, gdzie urodziła się moja mama i moi dziadkowie. Tam spędzałam każde lato i tam rzeczywiście jest jak w niebie – totalna wieś, wszędzie pola i lasy. AN: Sielskie krajobrazy można odnaleźć w pani pracach. Ale tylko na pierwszy rzut oka, bo okazuje się, że ten świat ma jakąś rysę, skazę i że gdzieś zawsze czai się zło. Zwodzi nas pani, każe się zachwycić, a potem straszy… JP: Wspaniale, że tak pani to odbiera. Lubię ta-


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

13 kie nieoczywistości, zagadki, tajemnice, znaki zapytania. Najgorszą rzeczą jest dla mnie banał. Wszystko, co pokazuję, wynika z moich emocji, przetwarzania świata i uczuć. Moje prace na pierwszy rzut oka wydają się bajką, ale później dostrzega się w nich coś więcej, coś strasznego, smutnego. Nie chcę mówić wprost tego, co czuję, choć zależy mi, aby ludzie rozumieli, co chcę im przekazać. Stąd przy niektórych moich pracach pojawiają się komentarze. AN: Jest taka pani praca – zwinięta w kłębek urocza sarenka. Po chwili dostrzegamy płynącą z jej pyszczka stróżkę krwi. JP: To przetworzenie tego, co dzieje się ze mną i co przeżywam. Mam trochę wybujałą wyobraźnię. Bywa tak, że gdy pływam latem w jeziorze, to na początku jest wszystko w porządku, a jak wypłynę za daleko, to wyobrażam sobie, że zaraz wynurzy się z wody jakiś potwór. Ogarnia mnie strach i muszę szybko dobić do brzegu. A wracając do saren – przez pewien czas czułam ogromny lęk przed nimi, bałam się, że jakaś wybiegnie na ulicę, gdy będę jechała samochodem. Może REKLAMA

więc moja twórczość jest próbą oswojenia lęków? Nie wiem, nie zastanawiałam się nad tym.

Ja tworzę z tkanin, więc też muszę ich dużo zebrać, żeby to jakoś przetworzyć.

AN: Jakie przedmioty otaczają panią na co dzień? JP: Ostatnio mam wokół siebie te rzeczy, które gromadzę z myślą o wystawie. Kupuję, zbieram, wyszukuję i wszystko składuję w swoim mieszkaniu – te gadżeciki, świecące tkaniny, koraliki, sztuczne kwiaty, kiczowate znicze, złote wstążki… Ustawiam je na widocznym miejscu, aby później je przetworzyć.

AN: Rozmawiałyśmy już o dzieciństwie i dorosłości. A jaka będzie Jaśmina za dziesięć, dwadzieścia lat? JP: Nie mam pojęcia. Na pewno chcę się zajmować pracą artystyczną, czuję, że to moje przeznaczenie. Bardziej widzę się w tym niż w roli matki i żony, co trochę martwi moją rodzinę.

AN: Czy to oznacza, że pani świat artystyczny jest częścią pani prywatności, że zatarła się granica między życiem a twórczością? JP: Nie mam innego wyjścia. W Łodzi w stumetrowym mieszkaniu mieści się siedziba firmy, magazyn, pracownia. Wszędzie są ubrania i materiały, mój wspólnik ma już tego serdecznie dość i za każdym razem obiecuje mi, że to wszystko wyrzuci. A ja chowam to głębiej. I jest tego coraz więcej, bo wciąż zbieram. Artyści już tacy są, przetwarzają rzeczywistość. Malarze mają dużo farb i ogromny bałagan wokół siebie.

AN: Czy Warszawa będzie ostatnim etapem pani wędrówki? JP: Na pewno nie. Kiedyś, ale jeszcze nie teraz, spakuję walizki. AN: A więc znów podróż? JP: Chyba tak… AN: Chciałabym życzyć pani, aby, wbrew temu, co pani mówi o sobie, znalazł się ktoś, kto będzie nosił te walizki i żeby było w nich pełno przedmiotów, które twórczo panią natchną. Dziękuję za rozmowę.


Maja Wolny

Kielczanka o nomadycznej naturze i wraşliwej duszy tekst Aneta Zychma zdjęcia Mateusz Wolski



Postać

O

16

Obywatelka świata. Sama o sobie mówi, że jest typem nomadycznym i nie wyobraża sobie, że mogłoby być inaczej. Charyzmatyczna i inteligentna, ceniona dziennikarka i wrażliwa pisarka – Maja Wolny.

Pracowała dla „Polityki”, w Belgii przez wiele lat prowadziła fundację promującą kultury Europy Wschodniej, była kuratorką Muzeum Morskiego Navigo w belgijskim Koksijde, a obecnie jest felietonistką flamandzkiego serwisu informacyjnego VRT. Do tej pory wydała trzy powieści: „Kara” (2009), „Dom tysiąca nocy” (2010) i „Czarne liście” (2016). Jest również autorką publikacji naukowej na temat komunikacji w biznesie „Język sukcesu we współczesnej polskiej komunikacji publicznej” (2005). Razem z Piotrem Szarzyńskim napisała także „Kronikę śmierci przedwczesnych” (2001), książkę faktograficzną o polskich artystach XX wieku, którzy zmarli, zanim zdążyli się zestarzeć. W swojej twórczości Maja Wolny udowadnia, że podróż to rozwój i wspaniała przygoda, która uczy pokory wobec życia i pozwala na wielowymiarowe spojrzenie zarówno na siebie, jak i innych.

Kielce – więcej niż miejsce urodzenia Ważnym punktem w życiu Mai Wolny są Kielce: tutaj się urodziła, dorastała, chodziła do liceum. Później często zmieniała miejsca pobytu, przez wiele lat mieszkała w Belgii, a obecnie znów jest w Polsce. Do Kielc powróciła niedawno na łamach najnowszej powieści „Czarne liście”, nawiązującej do wciąż budzących skrajne emocje wydarzeń z 1946 roku – pogromu kieleckiego. Pisanie o rodzinnym mieście w tak bolesnym kontekście historycznym było dla autorki trudnym procesem: Gdy opuszczałam Kielce, to miałam poczucie, że to nie jest miejsce, do którego chciałabym wrócić. Tu się urodziłam i to stało się dla mnie obciążeniem. Pamiętam, że kiedy ktoś pytał mnie za granicą skąd jestem, to podawałam swój ostatni adres pobytu, czyli Warszawę. Mówiłam tak, bo wydawało mi się, że Kielc nikt nie zna i nie ma co na ich temat opowiadać. Dopiero w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że to jest nie fair. Kiedy zabrałam się do pisania „Czarnych liści”, musiałam zanurzyć się w sprawach, które są bolesne. W czasie zbierania materiałów przeżywałam trudne chwile. Niełatwe były rozmowy z kielczanami. Ciężko przychodziły mi próby nawiązania kontaktu z mieszkańcami, z osobami, których wiedza i wspomnienia mogłyby mi pomóc, ale też ze zwykłymi, spotL I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

kanymi przypadkiem ludźmi. To mnie strasznie bolało. Wielokrotnie słyszałam prośby i groźby, żeby nie używać słowa „pogrom” w mojej powieści. To był najbardziej minusowy poziom w sinusoidzie mojego kontaktu z własnym miastem. Natomiast kiedy już napisałam „Czarne liście” doznałam oczyszczenia. To był moment, w którym właściwie opowiedziałam już sobie i moim czytelnikom o tych złych Kielcach, w którym pogodziłam się z miastem.

Miasto miłości i nienawiści Kielce, niemy świadek tragicznych wydarzeń rozgrywających się na dwóch płaszczyznach czasowych, stają się pełnoprawnym bohaterem powieści Mai Wolny. Zaniedbane, wymęczone wojną i biedą kamienice doskonale oddają ducha powojennej Polski. Przemieszanie rozpaczy z nadzieją na lepszą przyszłość przenika wskroś budynki i przestrzeń miasta. Julia Pirotte, bohaterka „Czarnych liści”, z jednej strony boi się widoku zaniedbanej ulicy Sienkiewicza i zbroczonych krwią bruków na Plantach, z drugiej daje się ponieść namiętności, otoczona żywą, odradzającą się przyrodą kieleckiego parku. Nienawiść i miłość, strach i odwaga, rezygnacja i wiara są nieodłącznymi towarzyszami, to burząc, to budując obraz miasta w oczach mieszkańców i przybyłych z zewnątrz. „Miasto wydało jej się szczególnie brzydkie. Ulice, którymi szedł orszak pogrzebowy, były zniszczone przez wojnę. Brakowało płyt chodnikowych. Odrapane kamienice przypomniały o niezwykle ciężkiej zimie sprzed roku. Temperatury spadły wtedy do minus czterdziestu. Ludzie nie wierzyli, że tamten styczeń oznacza koniec pięcioletniej wojny. Dziś jest ciepło, trochę parno. Zupełnie nie chce się wierzyć, że zima w ogóle istnieje i że czeka przyczajona gdzieś za górami” – czytamy we fragmencie powieści. Kielce Weroniki Czerny, drugiej bohaterki „Czarnych liści”, którą poznajemy w tragicznym momencie, gdy w niewyjaśnionych okolicznościach znika jej córka Laura, są zaś miastem pułapką, labiryntem, pełnym zakamarków, utrudniających znalezienie dziewczynki, ale także miejscem ukojenia, spokoju, wytchnienia, tłem spokojnego życia codziennego, wypełnionego obowiązkami zawodowymi i domowymi. Kielce nie są jednoznacznie ani dobre, ani złe. Ich obraz zmienia się w za-


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

17

krywać uroki życia. Jedna z nich rozrachunku dokonuje jadąc autostradą z Krakowa do Brukseli (tytułowa postać z książki „Kara”), druga odnajduje ukojenie i spokój ducha, emigrując z Polski do włoskiego Sorrento (Malwina z „Domu tysiąca nocy”). Wszystkie podróżują i to pomaga im uporać się z własnym, niekiedy naprawdę ciężkim losem.

Strach jest dziedziczny Przeszłości nie można wymazać, udawać, że jej nie było. Historia nie umiera tylko dlatego, że umarli jej świadkowie. Teraz często zamiast śmierci

leżności od czasu, wydarzeń i osób, z którymi wchodzi w interakcje. Maja Wolny podkreśla również, że wcale nie miała na celu demonizowania miasta: Wybuch nienawiści może zdarzyć się wszędzie. Pod tym względem Kielce nie są wyjątkowe.

Kobiety w podróży Ofiarą okrutnej historii jest nie tylko miasto. Maja Wolny w subtelny sposób zapoznaje czytelników z losami Julii Pirotte: fotografki, pochodzącej z Końskowoli, która uwieczniła na zdjęciach m.in. działania francuskiego ruchu oporu w Marsylii i pogrom kielecki. Dama, artystka, żołnierz: takich kobiet już chyba nie ma – tak w kilku słowach pisarka charakteryzuje swoją bohaterkę. Julia to niesamowita postać, która mimo przeciwności losu, mimo podłych czasów, odnajduje w sobie siłę, by walczyć, by stanąć po właściwej stronie barykady, by nie poddawać się. Godzi się w wyjątkowy, prawdopodobnie jedynie słuszny sposób z czasami, w których dane było jej żyć oraz ze stratą najbliższych. Także Weronika Czerny musi uporać się z demonami przeszłości. Również bohaterki wcześniejszych powieści Mai Wolny stają w obliczu wyzwania, jakim jest uporządkowanie tego, co było, aby na nowo móc od-


Postać 18

Postscriptum Warto czekać na kolejne dzieła Mai Wolny. W czasach, gdy wrażliwość i współczucie często uznawane są za słabość, pisarka udowadnia, że jest zupełnie inaczej. Podczas rozmowy z nią odczuwałam niebywałą przyjemność intelektualną: wrażliwość Mai Wolny, jej ciekawość świata i otwarcie na drugiego człowieka wytworzyły niepowtarzalną atmosferę do wymiany myśli. Istnieje w języku polskim takie określenie, jak kobieta z klasą, czyli pewna siebie, intrygująca, inteligentna dama, wyjątkowa osobowość, pożądana w towarzystwie. Właśnie taką Maję Wolny poznałam: artystkę z klasą, która zarówno w swoich utworach, jak i podczas rozmowy przy herbacie, wytwarza niezwykłą atmosferę, nadając znaczenie błahym na pierwszy rzut oka sprawom. Wyjątkowa autorka wyjątkowych dzieł. Kolejny dowód na to, że polska literatura współczesna jest na wysokim poziomie.

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

19 mówić o końcu życia. A koniec to przecież odcięcie. Problem najpierw się starzeje, a potem umiera i już go nie ma. To nie jest słuszne podejście. Bo z przeszłością, tą zbiorową i indywidualną, trzeba się zmierzyć. Jestem oczywiście za tym, żeby żyć w teraźniejszości, tu i teraz, ale nie bez wcześniejszego uporządkowania przeszłości i pamiętania o niej. Na facebookowym profilu książki „Czarne liście” Maja Wolny zamieściła link do artykułu Helen Thomson, wydrukowanego w dzienniku „The Guardian”, w którym pojawiają się konkretne dane na temat dziedziczenia doświadczeń przodków. W wielkim skrócie, okazuje się, że traumatyczne przeżycia zmieniają układ genów u osoby, która ich doświadcza i ta zmiana jest przekazywana następnym pokoleniom. Oznacza to, że nie możemy uciec od przeszłości nie tylko emocjonalnie, psychicznie, ale również na podstawowym poziomie biologicznym. Zawsze czułam, że to, co pisarze, artyści, filmowcy wiedzieli od dawna, znajdzie swoje potwierdzenie w naukach ścisłych. Trauma wpływa na kod genetyczny. Strach jest dziedziczny. Pogodzenie się z trudną przeszłością i pamięć o niej to – zdaniem pisarki – fundamenty, na których powinniśmy tworzyć własny los. Przeszłość jest w nas zapisana i nie można się jej wypierać. Wszelkie zabiegi zmierzające do udawania, że co było, już umarło i nie ma o czym mówić, są z góry skazane na porażkę. Milczenie również nie jest dobrym rozwiązaniem. Dlatego Maja Wolny znajduje w sobie odwagę, by pisać o tak bolesnym wydarzeniu jak pogrom kielecki, tworząc historię, w której bohaterką jest wyjątkowa Julia Pirotte oraz pokazując dramatyczne wydarzenia i ich konsekwencje w przypadku rodziny Weroniki Czerny. Jeden z bohaterów powieści wyraża swoje zdanie na ten temat słowami: „[…] Jestem zdania, że wszystko, co się nam przytrafia, ma pewien związek z naszym domem rodzinnym. To takie moje romantyczne przekonanie. Jesteśmy ze sobą złączeni bardzo silnymi więzami krwi, winy, zbrodni i kary…”.

Szczęście według Mai Wolny Na pytanie, jak znaleźć w sobie siłę mimo przeciwności losu i bolesnej przeszłości, Maja Wolny odpowiada: Wierzę w to, co powiedział Albert Camus, że Syzyf może być szczęśliwy. Jeśli tylko będziemy chcieli, możemy REKLAMA

w codziennych czynnościach odnajdywać przyjemność na przekór wszelkim przeszkodom. Podoba mi się definicja szczęścia, która mówi, że być szczęśliwym, to inaczej znać swoje obowiązki i cieszyć się z ich wykonywania. Nie trzeba być biegłym w filozofii, ani zagłębiać się w traktaty o szczęściu czy wertować współczesne poradniki na ten temat: wystarczy do swoich codziennych spraw podchodzić z wewnętrznym spokojem i pozytywnym nastawieniem. W „Hamlecie” Szekspira padają słowa: „Rzeczy nie są dobre czy złe same w sobie. Są takie, jakimi nam się wydają”. To my nadajemy znaczenie sytuacjom, ludziom, zdarzeniom, a nie one nam. Maja Wolny, pełna empatii dla każdego ze swych bohaterów, zdaje się subtelnym literackim głosem mówić to, co kiedyś wyraził Szekspir, a przed nim wielu innych filozofów i artystów. Twórczość pisarki jest swego rodzaju humanistycznym manifestem, pochwałą wolności, która tkwi w każdym z nas, niezależnie od czasów, pochodzenia, dotychczasowych doświadczeń.

Kolejny przystanek: Amsterdam Przed nami kolejna czytelnicza uczta. Tym razem za sprawą Mai Wolny przeniesiemy się do Amsterdamu, a bohaterem powieści będzie księgarz-podglądacz, który zza wystawowych szyb swojej księgarni obserwuje życie innych. Utwór nosi intrygujący tytuł „Księgobójca”. To opowieść o miłości do książek, która przeradza się w obsesję i miłości do kobiety, która przeradza się w zbrodnię. Książka pojawi się w marcu nakładem Wydawnictwa Czarna Owca. To nie koniec zapowiedzi. Z reguły pracuję nad kilkoma rzeczami naraz. Kończę teraz pisać sztukę teatralną, która poniekąd łączy się z postacią Michaiła Bułhakowa. Bo Wschód jest bliski sercu Mai Wolny. Ostatnio pisarka podróżowała po Syberii. Ta wyprawa, jak większość jej wycieczek, miała przede wszystkim podłoże zawodowe. Jej głównym celem było zebranie materiałów do kolejnego dzieła. To będzie utwór potężny objętościowo i wielowątkowy. W styczniu ukaże się także holenderskie tłumaczenie „Czarnych liści”, rekomendowane przez znaną pisarkę Griet Op de Beeck. To zapewne dopiero początek drogi na obcojęzyczne półki.


Postać 20

Jerzy Trela

Nauczycielka od polskiego coś we mnie widziała rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcia AK

Znamy go z ról filmowych, telewizyjnych i teatralnych. Jest z widzem od ponad pięćdziesięciu lat. Grał u największych polskich reżyserów. Jerzy Trela – wieloletni aktor Starego Teatru, współzałożyciel Teatru Stu, wykładowca krakowskiej PWST.

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

21


Postać 22

W

W filmie „Quo Vadis” Jerzego Kawalerowicza w 2001 roku kreował pan Chilona Chilonidesa. Dziś po piętnastu latach od powstania tego filmu, właśnie ta rola najbardziej zapada widzom w pamięć. Podobno reżyser żartował na planie, że w zasadzie mógłby kręcić film tylko o tej postaci... Jerzy Trela: Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z Chilonem odrzuciło mnie. Jako aktor muszę jednak grać różnych ludzi, dobrych i złych. Zresztą i w Chilonie odzywają się w końcu pozytywne cechy. W pewnym momencie przechodzi metamorfozę. Moją następną reakcją była więc fascynacja tą postacią, możliwościami budowania różnych jej odcieni. Dla aktora to przyjemność, gdy bohater jest skomplikowany. A potem była żmudna praca. W filmie funkcjonuje się trochę inaczej, niż w teatrze, bardziej wyrywkowo. Trzeba budować rolę fragmentami, kawałkami. Czasem zaczyna się od końca. Któregoś dnia rzeczywiście przyszedł Kawalerowicz i na planie mówi, że nie musi już nic robić, bo ma gotowy film o Chilonie Chilonidesie. Choć to naprawdę wredna postać… Bohater, który wymagał od pana fizycznego poświęcenia. W scenie z mułem i Pawłem Delągiem… Paweł Deląg siedział na mule, którego ja prowadziłem. Na próbach ten muł był grzeczny. Ciągnąłem go za uzdę, a on chodził tak, jak chciałem. Z Delągiem (który też swoje ważył) na grzbiecie. Ale podczas ujęcia pirotechnicy po raz pierwszy zapalili ogień. I kiedy ruszyła kamera muł zaczął wierzgać i nadepnął mi na stopę, łamiąc kości śródstopia i trzy żebra, bo uderzył mnie też bokiem. Długo jeszcze miałem pamiątkę po tym filmie. Zresztą w naszym zawodzie często dochodzi do sytuacji, z których aktor wychodzi okaleczony.

Często nie mamy świadomości, jakie talenty w nas drzemią. Zauważają to inni. Moja nauczycielka coś we mnie widziała, mimo że nie uczyłem się wierszy na pamięć.

Wybór aktorskiej drogi zawodowej nie był oczywisty w pana przypadku. Chodził pan do liceum plastycznego, a talent recytatorski Jerzego Treli odkryli nauczyciele, bo on sam nie lubił uczyć się wierszy na pamięć… Często nie mamy świadomości, jakie talenty w nas drzemią. Zauważają to inni. Moja nauczycielka coś we mnie widziała, mimo że nie uczyłem się wierszy na pamięć. Nawet groziła mi dwójka z polskiego. I któregoś dnia koledzy mówią, żebym się nauczył wierszyka, bo ta nauczycielka to lubi, organizuje nawet konkursy recytatorskie. I zrobiłem to. Wyrecytowałem na lekcji „Śmierć pułkownika” Mickiewicza. Wpisała mi ołówkiem czwórkę. Nie mogłem zrozumieć dlaczego ołówkiem? Po dwóch dniach spotkała L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

mnie na korytarzu i mówi, że wezmę udział w konkursie recytatorskim. A ja na to: „Pani profesor, ale przecież nie lubię się tych wierszy uczyć na pamięć”. I wtedy mi powiedziała, że ona mnie przygotuje i wyrecytuję tylko ten jeden, którego się nauczyłem. I ze „Śmiercią pułkownika” przeszedłem eliminacje międzyszkolne i doszedłem do wojewódzkich. Jako jedyny z uczniów pani profesor doszedłem do tak wysokiego etapu. Stałem się jej dumą. Dostałem dobrą ocenę, a oprócz tego angażowała mnie przy różnych akademiach. I tak recytowałem „Śmierć pułkownika” na Dzień Kobiet, Dzień Dziecka, 3 maja, 1 września. I któregoś dnia koledzy mówią, że jeżeli nie nauczę się innego wiersza, to mi wleją. Wybrałem „Sokratesa tańczącego” Tuwima. Miałem już dwa wiersze na zmianę. Nauka w szkole teatralnej też nie była pana marzeniem… Chciałem zdawać na ASP. Jednak los zdecydował, że po liceum musiałem pójść do pracy i następne cztery lata spędziłem w teatrze jako plastyk. Równocześnie zacząłem grać. Dostałem nawet jakąś nagrodę w Pradze. Zaczęto mnie wówczas namawiać, bym zdawał do szkoły teatralnej, a że ścigało mnie wojsko, miałem wybór: ASP (gdzie egzaminy były później) lub szkoła teatralna. Gdy się dostałem, odpuściłem ASP myśląc, że spróbuję za rok. Jednak zaczęliśmy tworzyć Teatr Stu, zrobiliśmy przedstawienie „Pamiętnik wariata”, pojechaliśmy na festiwal do RFN-u i go wygraliśmy. I pojawiła się pierwsza refleksja, że może słusznie wybrałem zawodową drogę? Choć do dziś nie jestem tego pewien.

To była dobra refleksja. Zresztą wyniki egzaminu tylko to potwierdziły. Był pan drugi na liście po Leszku Teleszyńskim. Sam egzamin musiał jednak przebiegać w stresie. Już pan pracował i spieszył się na przedstawienie. Elżbieta Karkoszka, która była wówczas studentką obsługującą egzaminy, pomogła mi. Tak przekładała moje papiery, żebym zdążył zagrać przedstawienie w Grotesce dla dzieci (bo w dzień graliśmy dla najmłodszych) i wrócić na egzamin. Zdałem, choć miałem przygotowane tylko cztery teksty. Tyle zdążyłem. A wymogiem przyjęcia do szkoły teatralnej było przygotowanie ośmiu. Poszedłem na egzamin i kolejne etapy jakoś udawało mi się zaliczać. Kiedy jednak w pewnym momencie doszedłem do ostatniego tekstu, wiedziałem, że zaraz będzie mój koniec, bo piątego nie miałem. A kończyłem wierszem „Sokrates tańczący”. I wówczas zasiada-


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

23

jąca w komisji wybitna aktorka Zofia Jaroszewska, powiedziała tubalnym głosem: „A dajcież mu wreszcie święty spokój.” Myślałem, że mam się wynosić, a chodziło o to, że uznali już mój egzamin za zaliczony. Potem przyszła druga połowa lat 60., działalność w Teatrze Stu z Krzysztofem Jasińskim, pamiętne spektakle z pana udziałem, czyli „Pamiętnik wariata” i „Lekcja”. W 1969 roku w „Nosie” Gogola zauważył pana Konrad Swinarski. To był początek fascynującej współpracy opartej na zaufaniu, jakim obdarzyliście się, tworząc wspólnie historyczne już dziś „Dziady” z wybitną rolą Konrada. Spektakl ten był grany w Polsce setki razy. Propozycja Swinarskiego, bym zagrał Konrada, zaskoczyła mnie. Współpracowałem z nim wcześniej, grałem w „Żegnaj, Judaszu” i „Wszystko dobre, co się dobrze kończy”. Ale to były epizody. Zresztą w tym drugim spektaklu cały czas stałem. Swinarski przeprosił mnie wtedy, mówiąc, że on mi kiedyś to wynagrodzi. On, wspaniały człowiek i reżyser, przeprosił szczeniaka, że obsadził go w epizodycznej roli… Przez dziesięć lat graliśmy „Dziady”. Zamówienia były na dwa lub trzy lata do przodu. W pewnym momencie zdecydowaliśmy jednak o zakończeniu spektaklu. Zestarzeliśmy się, nie czuwał już nad nim reżyser. Dlatego dla dobra pamięci o tym przedstawieniu postanowiliśmy przestać je grać. I realizacją telewizyjną ten projekt się zakończył.

już wcześniej zdążyłeś wypić?”. Mówi do mnie: „Choć, Jurek, z tobą wypiję, a tej świni nie naleję”. I ja wypiłem, ale to było już to, czego mi brakowało, by się obalić. I dorównałem Romanowi. Trzeba było czekać dwie godziny, żebyśmy mogli zacząć zdjęcia. Scena jest przez to niesamowita. Widać, że jesteśmy pijani. Tak się poznaliśmy i zaprzyjaźniliśmy. A potem w „Kolacji na cztery ręce” Kazimierza Kutza wyżywał się na panu jako Haendel, krzycząc „Schmidt! Schmidt!”. A ja mu się odgryzałem. Nie dość, że się pan odgryzał, to jeszcze tonował napięcie między Janem Sebastianem Bachem i Jerzym Fryderykiem Haendlem. Widz ma wrażenie, że obaj kompozytorzy zaraz się pobiją i wtedy Schmidt wkracza do akcji, pełniąc swoistą funkcję bufora. To już zasługa Kazimierza Kutza, który potrafił w odpowiednim momencie zasugerować rozładowanie napięcia.

Gram w wielu sztukach. W planach mam też zrobienie wspólnego spektaklu z Anną Polony. Zaproszono mnie także do nagrania Biblii. Mój głos obsadzono w roli Boga.

W 1980 roku wystąpił pan u boku Romana Wilhelmiego w filmie „Ćma” w reżyserii Tomasza Zygadły. Spotykaliście się także w Teatrze Telewizji, m.in. w spektaklu „Kolacja na cztery ręce” Kazimierza Kutza z rewelacyjną rolą Wilhelmiego (Jerzy Fryderyk Haendel) i pana jako Schmidta kopisty nut i jego wiernego sługi. Jak po latach wspomina pan te role i czas spędzony na planie z Wilhelmim? Jedna scena w filmie „Ćma” jest autentyczna. Na molo, gdy jesteśmy kompletnie pijani. Przyjechałem wówczas do Gdańska do hotelu, zdjęcia miały być nocą. Scena pijacka, w której redaktor Jan rozmawia z redaktorem Sołtysem. Mamy wylać swoje żale i bóle. Romek był już w hotelu i zaproponował mi bruderszaft. Zrewanżowałem się, zamawiając następną kolejkę. A później znów on. I tak pojechaliśmy na plan niemal kompletnie pijani. Wysiedliśmy z samochodu i Romkowi musiało coś zaszkodzić, bo zaczął się zataczać. Przywitał nas Zygadło i mówi do niego „Ty świnio, to ja tu wam koniak przygotowałem, żebyście się mogli napić przed tą sceną, a ty

Cztery lata później w Teatrze Telewizji na planie „Antygony w Nowym Jorku” Janusza Głowackiego grał pan u Kutza wraz z Anną Dymną i Janem Peszkiem. Wrażenie robi w tym spektaklu nie tylko gra aktorska, ale także scenografia. Nowojorski park wieczorem i duże drzewa wokół. Drzewa naznoszono do studia, a cała sceneria miasta była panoramicznym zdjęciem zamontowanym na ścianach. I w kamerze to sprawiało wrażenie przestrzeni. Trochę się wtedy pochorowałem i siedziałem przy koksiaku. Prawdziwym. Ciągle się pociłem, bo byłem w płaszczu, ale dzięki temu wyszedłem z grypy. Praca z Kutzem była wspaniała. To złoty okres świetności Teatru Telewizji z Krakowa, który przebijał nawet telewizję warszawską. Robiło się więcej, funkcjonowała świetnie redakcja. Kutz w tamtym okresie został najpierw naczelnym reżyserem, a potem szefem telewizji w Krakowie. W książce Beaty Guczalskiej „Trela” jest wzmianka, że często przyjmował pan role drugoplanowe, epizodyczne. Było to „granie na kogoś”. Grałem przede wszystkim dla publiczności, ale czasem trzeba zagrać rolę dla kolegów, niewdzięczną, epizodyczną. Jak w „Kolacji na cztery ręce”, gdzie moje kwestie puentowały działanie innych. To trochę jak w jazzie, kiedy instrument gra solo, a pozostali muzycy mu towarzyszą, pomagają,


Postać 24

Z Jerzym Trelą rozmawialiśmy przy okazji jego wizyty w Oblęgorku, gdzie w Pałacyku Henryka Sienkiewicza czytał fragmenty „Quo Vadis”.

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

25 partnerują. I to jest ważne. Mam pełną świadomość, że grając główną rolę, muszę od czasu do czasu zagrać epizod dla kolegi, bo on robi to dla mnie w innym przedstawieniu. Obraz Jerzego Treli, jaki przechowuję z dzieciństwa, to epizodyczna rola w „Stawce większej niż życie”. Grał pan Romka. To moja pierwsza filmowa rola. Kończył pan już szkołę teatralną i śmierć Romka, który pada na ziemię z otwartymi oczami, mocno zapadła mi w pamięć. Było to moje pierwsze zetknięcie z filmem, z kamerą. A zaczęło się bardzo trywialnie i niewinnie. Przygotowywaliśmy taki egzamin z „Eugeniusza Oniegina” Puszkina. I pani profesor nas męczyła. Siedzieliśmy godzinami, żeby to wyćwiczyć. Cały rocznik brał w tym udział. Zmęczony poszedłem do bufetu. A miałem wtedy zawieszoną na palcu marynarkę, którą zdenerwowany rzuciłem na stół, wykrzykując niecenzuralne, pomocnicze słowo. I siadłem. W pewnym momencie pani Marchewkowa, która była tam wszystkim: portierką, bufetową, szatniarką, pyta: „Chcesz herbaty z prądem?”. A miała wino domowej roboty, które zawsze dolewała nam do

REKLAMA

herbaty po ciężkich egzaminach… Nie pamiętam, co jej odpowiedziałem, ale zauważyłem, że siedzi dwóch facetów i mnie obserwuje. I w pewnym momencie jeden podszedł i mówi, że mają propozycję, bym zagrał epizod w odcinku „Stawki większej niż życie”. Okazało się, że byli to asystenci reżysera Janusza Morgensterna: Andrzej Kotowski i Jacek Butrymowicz. I to oni zatrudnili mnie do tego filmu. Zwierzyli mi się później, że siedzieli w tym bufecie już od dwóch godzin i byłem pierwszym facetem, który zachował się naturalnie, gdy tam wszedł. To wywarło na nich wrażenie. A w serialu trzy razy strzelałem do Klossa i ani razu mi się nie udało. Na szczęście dla nas. Jakie są pana aktualne plany zawodowe? W jakich filmach i spektaklach będziemy mogli zobaczyć pana w najbliższym czasie? Gram w wielu sztukach. W planach mam też zrobienie wspólnego spektaklu z Anną Polony. Zaproszono mnie także do nagrania Biblii. Mój głos obsadzono w roli Boga. Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych wspaniałych ról filmowych i teatralnych.


Miejsca mocy

(Nie)zapomniane uzdrowisko

26

41 km na północ od Kielc, w gminie Stąporków leży niewielka Czarniecka Góra. Ponad sto domów, około 500 mieszkańców, Świętokrzyskie Centrum Rehabilitacji, rzeka, kilka pięknych, drewnianych willi. Na pierwszy rzut oka – wieś, jakich wiele…

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

Schowana wśród lasów, usadowiona wzdłuż brzegu rzeki Czarna, z widokiem na zalew i kościół, kryje w sobie jednak wiele niewiarygodnych wspomnień i historii, których poznanie zapiera dech w piersiach. A dech tutaj można wziąć naprawdę głęboki – przejrzyste powietrze i specyficzny mikroklimat Czarnieckiej

Góry, wynikający z jej położenia wysoko nad poziomem morza, w otoczeniu sosen i blisko wody, były przez lata najcenniejszym skarbem tej miejscowości. Skarbem docenianym przez kuracjuszy i letników z całego świata, znanych z pierwszych stron gazet, z desek światowych teatrów i scen politycznych, przyjeżdżających tutaj rokrocznie całymi tysiącami…

tekst Daria Malicka zdjęcia Mateusz Wolski stare fotografie pochodzą z archiwum Roberta Sroki / www.czarniecka-gora.pl /


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

27

(…) – Mieszkałem w Czarnieckiej Górze… – W Czarnieckiej Górze! Ach znam… Tylko niech mi pan powie, czy tam jest jeszcze ten duży, piękny las w tej Czarnieckiej Górze? Czy już go wyrąbali? – Jest, jak był… – Jaki to był ładny las… Jak tam pachniało! Prawda, Kasiu? A jakie tam były jagody!... (Wacław Sieroszewski, „Z fali na falę”, 1910) Tak o Czarnieckiej Górze pisał polski artysta, zafascynowany uzdrowiskiem, które powstało u schyłku XIX wieku i przebojem weszło do czołówki ulubionych miejsc śmietanki towarzyskiej Królestwa. Niemal przez cały wiek XIX wieś o nazwie Czarniecka Góra nie istniała. Początkowo na tym obszarze powstała niewielka osada nazywana Turzotką lub Laskiem. Głównym zajęciem pierwszych mieszkańców było wydobycie rudy żelaza, która występowała w otaczających lasach. W 1891 roku przybył tutaj łódzki internista-kardiolog dr Michał Misiewicz, który jako pierwszy docenił zdrowotne właściwości tej niewielkiej miejscowości. Doktor wykupił od ówczesnych właścicieli dóbr ziemskich hrabiów Tarnowskich cztery morgi lasu i utworzył uzdrowisko, które zaczęto nazywać Czarniecką Górą. Według opinii lekarzy panowały tutaj warunki klimatyczne sprzyjające poprawie zdrowia. Wśród idealnych zalet klimatu, który określano mianem leśno-górskiego, wymieniano: lasy (stanowiące 90 proc. powierzchni uzdrowiska), przepuszczalny grunt, zapobiegający powstawaniu błota i kurzu oraz czyste, wilgotne powietrze, przepełnione aromatem żywicznym i ozonem.

Dodatkowym atutem wsi było bijące źródło Stefan, nazwane tak od imienia teścia Misiewicza. Wodę z niego uznano za idealną do picia i wodolecznictwa. Mieszkańcy wsi zabobonnie wierzyli w jej niezwykłą, uzdrawiającą moc. Nazywano ją sercówką, bo miejsce, z którego wybijała na powierzchnię, otoczone było obramowaniem w kształcie serca. Analizy wody przeprowadzone przez dr. Bujwida w 1893 roku oraz badanie wykonane w Petersburgu przez inż. chemika Gołkowskiego wykazały całkowity brak bakterii gnilnych, obecność dwutlenku węgla, węglanów magnezu i żelaza, chloranu sodu, a także selenu. Wyniki badań potwierdziły jej dobroczynne działanie. Jak można było przeczytać w przedwojennym opisie uzdrowiska: wyśmienita w smaku może być spożywana z pożytkiem dla zdrowia w tak wielkiej ilości, w jakiej chętnie piją ją kuracjusze. W uzdrowisku leczono m.in. choroby serca, przewodu pokarmowego, kobiece i nerwowe, a także dróg oddechowych. W 1930 r. uzdrowisko od rodziny Misiewiczów odkupił Związek Lekarzy i Aptekarzy z Warszawy, przekształcając je w Zakłady Lecznicze Czarniecka Góra. Dla miejscowości nastały złote czasy. Pamiętam, jak przyjeżdżali letnicy – ze stacji kolejowej jechały całe dorożki kuframi wyładowane, panie tak pięknie zestrojone. I kapelusze w pudłach, nianie, i dzieci chmara. To było wszystko bardzo bogate państwo, eleganckie… Chodziło się podpatrzeć, w co ubrane, jaka teraz w świecie moda. To był szeroki świat! (wspomnienie nieżyjącej już mieszkanki wsi Zo-

fii Łuczyńskiej, de domo Stępień, ur. w 1909 r.) W czasach wielkiego rozkwitu uzdrowiska po zdrowie i relaks przyjeżdżali m.in. posłowie do rosyjskiej Dumy. W okresie międzywojennym Czarniecką Górę odwiedzili m.in.: gwiazda filmowa Jadwiga Smosarska, premier Sławoj Składkowski czy prezydent Warszawy Stefan Starzyński, który spędził tu ostatnie wakacje przed wybuchem II wojny światowej. Czarniecką Górę cenił także Roman Dmowski, podobno bywał tutaj też Jan Kiepura. Latem kursował specjalny pociąg z Łodzi, a na gości, oprócz samego sanatorium, czekało sześć eleganckich pensjonatów w drewnianych willach. Kuracjusze mogli się nie tylko leczyć, ale też dobrze bawić. Letnicy spędzali wolny czas m.in. na kortach tenisowych, grając w krokieta lub kręgle czy też pływając łódkami po jeziorku. Wieczorami w rozświetlonych pawilonach, przy dźwiękach orkiestry wirowały w tańcu pary, a panie zabawiali fordanserzy. W tych czasach Czarniecką Górę odwiedzało rocznie nawet 10 tysięcy osób, w tym goście z Niemiec, Anglii czy Jerozolimy. Pobyty w uzdrowisku były kosztowne, na przyjazd mogli sobie pozwolić najzamożniejsi mieszkańcy Warszawy, Łodzi, Piotrkowa czy Kielc, wśród nich bogate rodziny pochodzenia żydowskiego. Ci, których nie stać było na dłuższy pobyt, przyjeżdżali pociągami, by choć przez chwilę móc zażyć „mahoniowego powietrza”. Warunki klimatyczne wsi przyczyniły się do jej rozwoju. Powstająca infrastruktura (liczne sklepy, tartaki, zakłady stolarskie, fryzjerskie oraz krawieckie) sprawiły, że niewielka osada bardzo szybko zmieniła się w całkiem sporą, jak na ówczesne czasy, tętniącą życiem miejscowość. Ci, którzy raz ją odwiedzili, chętnie osiedlali się tutaj na stałe.


Miejsca mocy 28

Skan reklamy pochodzi z „Ilustrowanego Kuryera Codziennego”

Niemcy tam urzędowali w czasie wojny. I my im jagody nosiliśmy, bo co było robić, jak chcieli. I raz pamiętam, mała taka dziewuszka byłam, zaniosłam całą bańkę jagód. I ten Niemiec je odsypuje, odsypuje – a tam liści pełno, jagód niedojrzałych, ściółki... Zlękłam się, że zły będzie i jak potrafię tłumaczę: to babcia zbierała, ja to zawsze czyste takie przynoszę... A on popatrzył tylko i nic nie powiedział, i dał mi za to czekoladę. No co było robić – nosili my… (wspomnienie nieżyjącej już mieszkanki wsi Krystyny Kaczmarczyk, z domu Łuczyńskiej, ur. w 1932 r.) II wojna światowa to ciężkie czasy dla uzdrowiska, które zaważyły na jego przyszłości. Sanatorium dla swoich potrzeb zajęli Niemcy – od 1941 roku w budynkach uzdrowiska funkcjonował posterunek niemieckiej żandarmerii. Na wypoczynek i rekonwalescencję kierowani byli tutaj niemieccy lotnicy. W ostatnich latach wojny w sanatoryjnych obiektach otwarto ośrodek szkoleniowy dla sanitariuszy frontowych. Na terenie całej wsi niemieckie władze wprowadziły surowy, okupacyjny reżim. W 1942 roku żydowskich mieszkańców Czarnieckiej Góry przewieziono do getta w Końskich, stamtąd zaś do obozów zagłady. Nigdy z nich nie powróciL I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

li. Ludność wioski nie poddawała się okupacji – przez cały okres wojny działały tajne komplety, uchylano się od obowiązku kontyngentów, ukrywając żywność i bojkotując hitlerowskie zarządzenia z narażeniem życia. Wielu mieszkańców wsi uczestniczyło w odbijaniu jeńców wiezionych do Końskich i wysadzaniu pociągów z niemieckim transportem. Niejeden z nich oddał życie w walce o ukochaną ziemię w bitwach pod Modrzewiną czy Świnią Górą. Niemcy opuścili wieś w styczniu 1945 roku. Opustoszałe wille zostały zdewastowane i uległy zniszczeniu. Jak trzeba było lekarza do Ciebie wezwać nagle w nocy, a na wsi telefonu nikt nie miał i wszystkiego trzy samochody na krzyż, to trzeba było do Szpitala iść i prosić. I lekarze przychodzili, nawet i w nocy i zimą. Raz chętnie, innym razem niezbyt chętnie, ale pomagali. No i pracę ludzie mieli, odżyli, mnóstwo ludzi ze wsi tam pracowało, do dzisiaj pracują. (wspomnienie niegdysiejszej mieszkanki wsi, Kamili Dudzińskiej, de domo Kaczmarczyk, ur. 1957) Powojenne lata to czas zawirowań. Dawne uzdrowisko przechodziło z rąk do rąk. Zakłady Lecznicze „Czarniecka Góra”, nie mogąc po-

zwolić sobie na dalsze inwestycje i odbudowę, w 1946 roku przekazały uzdrowisko w dzierżawę Naczelnej Izbie Aptekarskiej. Niestety przywrócona do życia pobliska kopalnia rudy żelaza „Edward” na zawsze zamknęła pewien rozdział w historii Czarnieckiej Góry. Prowadzone prace spowodowały przerwanie żyły cennej wody. Lecznicza sercówka już nigdy nie pojawiła się na powierzchni ziemi… Zbyt wysoki koszt utrzymania i oczywiście mała rentowność zrujnowanego sanatorium sprawiły, że w 1950 roku przekazano go do Skarbu Państwa. Po gruntownym remoncie w 1963 roku powstał tu Państwowy Dom Zdrowia dla dzieci górników i robotników, pracujących w okolicznych kopalniach rudy żelaza. Lata 1956-1972 to czas Państwowego Prewentorium Przeciwgruźliczego (mieszkańcy wsi o istniejącym tu dziś Centrum nie mówią inaczej, niż „prewentorium”). Zmieniło się oblicze letniska, wille przeznaczone zostały na mieszkania dla pracowników pobliskich zakładów pracy, funkcjonowały w nich przedszkole, sklep i gospoda. Jedną z nich w 1952 roku zaadaptowano na Państwowy Dom Dziecka. Po kolejnej modernizacji w 1972 roku w miejscu sanatorium powstał Wojewódzki Szpital Rehabilitacji Leczniczej. Na przełomie lat 60. i 70. ruch letniskowy w Czarnieckiej Górze powoli zaczął się odradzać. Oprócz stałych bywalców, którzy wracali tu od lat, na letni wypoczynek zaczęły chętnie przyjeżdżać rodziny pracowników zakładów z Radomia, Skarżyska-Kamiennej i Łodzi. Turnusy organizowane były w willach wczasowych „Zosieńka” i „Oksana” oraz w nowo powstałym


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

29 osiedlu domków drewnianych, które w sezonie przez cały czas miały pełne obłożenie.

Synku, zbieraj się, idziemy na basen. A potem Cię przegonię po lesie – pójdziemy na spacer pod „Oksanę”, pod „Zosieńkę”, na huśtawki. Może grzyby będą jakieś po drodze? Idziemy! (wakacje 2016, niżej podpisana, niegdysiejsza mieszkanka wsi, Daria Malicka, de domo Dudzińska, ur. w 1978 r.) Szpital funkcjonował do 1989 roku, kiedy to stary, XIX wieczny budynek grożący zawaleniem, musiał zostać poddany gruntownej modernizacji i przebudowie. W końcu dopiero w 1995 roku otwarto tu Wojewódzki Ośrodek Rehabilitacji Dzieci i Osób Niepełnosprawnych, który od 2001 r. działa nieprzerwanie jako Świętokrzyskie

Centrum Rehabilitacji. Jest jedyną w regionie placówką świadczącą usługi rehabilitacji leczniczej w tym zakresie. Ośrodek, nowocześnie wyposażony, z ogólnodostępnym, nowoczesnym basenem – stał się bijącym sercem wsi. Jednak już nie w takim rytmie, w jakim biło ono przed ponad stu laty… Dziś Czarniecka Góra to mała, cicha wieś. Z jednym sklepem, nieczynną stacją kolejową, ze wspomnieniami po sercówce. Lecz wciąż magiczna. Z „mahoniowym powietrzem”, z zachwycającymi lasami, rzeką i zalewem. Z wieloma domami wczasowymi i kwaterami prywatnymi, które w wakacje zapełniają się ludźmi przyjeżdżającymi tu z daleka. Z aktywnym Stowarzyszeniem na Rzecz Rozwoju Wsi Czarniecka Góra, które działa, by przywrócić wsi dawną świetność.

Jakie wspomnienia z Czarnieckiej Góry przekaże mój syn swoim dzieciom? Nie mieszkam tam już od ćwierć wieku. Przyjeżdżam na wakacje. Jednak przytoczone w tekście wspomnienia mojej prababci Zosi, babci Krysi, mojej mamy i moja własna wyobraźnia sprawiają, że za każdym razem, gdy wchodzę na teren prewentorium widzę Smosarską w pięknym kapeluszu, Dmowskiego we fraku… Słyszę orkiestrę i nawoływania dorożkarzy. Widzę moją babcię, jak stoi wystraszona przed żołnierzami, i siebie przemykającą na jedyny plac zabaw w okolicy. Widzę, jak zza drzew połyskuje sercówka… Wierzę, że przecież ona ciągle tam gdzieś jest, głęboko pod ziemią… Może czas najwyższy, by jej źródło znów zabiło? I by stała się tak prawdziwa, jak to niesamowite powietrze, które nadal tam jest…

Pisząc artykuł, korzystałam z fragmentów książki Agnieszki Werens „Czarniecka Góra – historia uzdrowiska”. Serdecznie pragnę też podziękować panu Robertowi Sroce, założycielowi i administratorowi portalu www.czarniecka-gora.pl za udostępnienie historycznych zdjęć i materiałów oraz panu Czesławowi Banaszczykowi za pomoc przy powstawaniu fotografii współczesnych. REKLAMA


O fenomenie Głośnych Czytań Nocą rozmawiamy z szefem antykwariatu Igorem Metzgerem.

ntykwaryczne kielczan przypadki rozmowa i zdjęcia Jacek Korczyński

Początkowo wielu zastanawiało się, po co ludzie zbierają się w piątkowe wieczory w kieleckim antykwariacie. Dziś nikogo to już nie dziwi. Głośne Czytania Nocą tworzą klimat miasta, a Antykwariat Naukowy im. Andrzeja Metzgera postrzegany jest jako instytucja kultury o klasie porównywalnej do podobnych miejsc w Krakowie.

JK: Jak to się wszystko zaczęło? Igor Metzger: Namówiony przez przyjaciół, nieżyjący już Andrzej Metzger postanowił zrobić coś, czego jeszcze nie było. A pomysł był taki: dlaczego nie poczytać dobrej prozy i poezji na głos sobie i innym? Andrzejowi koncepcja taka zakiełkowała w głowie jeszcze w naszej poprzedniej siedzibie przy pl. Wolności. Zawitał kiedyś do nas znajomy, który nagle zaczął czytać na głos „Lokomotywę” Tuwima. Wywołał entuzjazm wśród klientów. Swoje marzenie Andrzej mógł spełnić po przeprowadzce na ul. Sienkiewicza. Z propozycją głośnego czytania literackich perełek zgłosiła się do nas wówczas szefowa Kieleckiego Centrum Kultury i tak zorganizowaliśmy pierwsze wieczorne spotkanie. Było to jedenaście lat temu. Potem Głośne Czytania Nocą zaczęły się odbywać w miarę regularnie. Było ich już koło setki. Początkowo nawet je numerowaliśmy, ale każdemu jakoś wychodziło inaczej... JK: Skąd czerpiecie pomysły? L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

IM: Z koncepcją zgłaszają się sami zainteresowani. Tematyka jest różnorodna a zasada działania jedna: teksty trzeba tak dobrać i tak zinterpretować, by publika bawiła się jak najlepiej. Zdarzało się, że niektóre czytania pojawiały się niemalże z dnia na dzień. Było tak choćby ze spotkaniem „Na koniec świata”, które miało miejsce 21.12.2012 roku. Pełna sala, spontaniczna znakomita zabawa. Tym bardziej udana, że o godzinie 21.12 świat się jednak nie skończył. JK: Wstęp na te spotkania jest oczywiście wolny. IM: Drzwi antykwariatu są zawsze szeroko otwarte. Może przyjść każdy, a jeżeli rozdajemy zaproszenia, to tylko w formie pamiątkowego, okolicznościowego druku. Za każdym razem mamy gości wprost z ulicy – przechodniów zaciekawionych tym, co się u nas dzieje wieczorową porą. JK: Do antykwariatu przybywają też znani ludzie. IM: W nasze skromne progi zawitał Leszek Ma-

zan, znany „szwejkolog”. Spotkaliśmy się z Agatą Passent, gdy czytaliśmy dzieła „okularników”, szczególnie Agnieszki Osieckiej. Profesor Zdzisław Najder dzielił się z nami swoją wiedzą podczas wieczoru poświęconego twórczości Józefa Korzeniowskiego. Na „szantowe” czytanie przybył też słynny żeglarz kapitan Krzysztof Baranowski. Często zjawiają się znakomici twórcy mieszkający w naszym regionie, jak choćby Katarzyna Gärtner, Kazimierz Mazur czy Bronisław Opałko. JK: Z sentymentem wspominam spotkanie z kapitanem Baranowskim. Antykwariat pękał w szwach. IM: Część gości – mimo naszych szczerych chęci – musiała zająć miejsca stojące. Sława człowieka, który samotnie opłynął kulę ziemską, zdecydowanie przewyższyła lokalowe możliwości. Jednak nikt nie narzekał. Opowieści kapitana, prawdziwego wilka morskiego, były fascynujące, a do tego na antresoli zainstalował się nasz


Miejsca mocy

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

31 przyjaciel Ian Woods, znany pieśniarz szantowy rodem z Albionu. Szanty w jego wykonaniu zwalały z nóg...

JK: Jeszcze sprawa nazewnictwa. Spotkania te określane są różnie: „nocne czytanie”, „czytanie po nocy” czy też popularnie: „nocne czytanie u Metzgera”. Mają jakąś oficjalną nazwę? IM: Od początku było to Głośne Czytanie Nocą. I tego najlepiej się trzymać. Jest to nazwa przyjęta we wszelkich naszych okolicznościowych wydawnictwach. A do tego wiadomym jest przecież w całym Wszechświecie, że Głośne Czytanie Nocą to impreza organizowana tylko przez nasz kielecki antykwariat.

JK: Które z głośnych czytań utkwiło Ci w pamięci? IM: Chyba to z udziałem kieleckich lekarzy. Świetny nastrój, a prezentowane teksty – szczególnie stare medyczne receptury – znakomite. JK: Pamiętam napoje serwowane wtedy wprost z ogromnej strzykawki… IM: To były zwyczajne eliksiry z mięty, melisy, dziurawca i innych leczniczych ziół, by naszym gościom zapewnić jeszcze lepsze zdrowie i samopoczucie... JK: Organizatorem tych spotkań nie jest tylko antykwariat? IM: Głośne Czytania Nocą nie mogłyby zaistnieć bez naszych zacnych przyjaciół: pomysłodawców tych imprez, scenarzystów, reżyserów oraz „logistycznych architektów”. Są także czytania cykliczne, co roku przygotowują je m.in. Towarzystwo Miłośników Lwowa czy kieleckie

Stowarzyszenie Miłośników Szwejka i Sztuk Wszelakich. Po prostu – spotykamy się, czytamy, słuchamy, dyskutujemy. Trzeba mieć tylko dobry pomysł, a grupa zapaleńców chętnych do jego zrealizowania na pewno się znajdzie. Mamy grono stałych bywalców i za każdym razem zdobywamy nowych. Podkreślam jednak – i nie chcę tu zwyczajnie kadzić – działamy dzięki wielkiej życzliwości kieleckich włodarzy, którzy od lat nas wspierają.

JK: Najbliższe plany? IM: Maksymalnie wielce ogromne… JK: Życzenie specjalne? IM: Aby Głośne Czytania Nocą – odwołując się do klasyka – trwały do końca świata i choć jeden dzień dłużej. Jeżeli ów ostatni, dodany nam dzień, będzie piątkiem – zapraszamy do antykwariatu na wiekopomne czytanie… Atrakcji na pewno nie zabraknie! JK: Dziękuję za rozmowę.

Pomoc z dostawą do domu Kielecka Akademia Rozwoju Umysłu ARU istnieje od 2012 roku. Od początku naszej działalności koncentrujemy się na sukcesach edukacyjnych i zdrowiu psychicznym dzieci i młodzieży, ich rodzin oraz osób dorosłych. ARU specjalizuje się w indywidualnej pracy z dziećmi, począwszy od wieku przedszkolnego aż do osiągnięcia dojrzałości. Tylko bezpośredni kontakt nauczyciela lub psychologa z uczniem w naturalnym i bezpiecznym środowisku, jakim jest dom, może przynieść oczekiwane efekty. To także wielka wygoda dla rodziców, którzy zapewniają dziecku kontakt ze specjalistą, bez konieczności wożenia ucznia na lekcje lub konsultacje i podporządkowywania swojego trybu życia do godzin zajęć. Dla najmłodszych oferujemy naukę czytania z wykorzystaniem innowacyjnej metody łączącej metodę symultaniczno-sekwencyjną (metoda sylabowa, krakowska) oraz metodę Glenna Domana. Dla dzieci w wieku szkolnym proponujemy długoterminową współpracę opartą na systematyce pracy, pomocy w nauce, odrabianiu

prac domowych, przygotowywaniu do sprawdzianów, testów kompetencji oraz różnorodnych konkursów (np. Kangura Matematycznego) z wykorzystaniem nowoczesnych technik uczenia się, dzięki którym nauka staje się miła i przyjemna. W swojej pracy stawiamy na przyjazną atmosferę oraz wzajemny szacunek i zaufanie, a także stały kontakt z rodzicem lub opiekunem dziecka. Prowadzimy również kursy szybkiego czytania oraz technik pamięciowych. Podręczniki do zajęć powstały na podstawie wieloletnich doświadczeń zdobytych podczas prowadzenia kursów oraz pracy w szkołach na różnych poziomach edukacji. Wielki wkład mieli wszyscy kursanci oraz ich rodzice, którzy chętnie dzielili się z nami uwagami i refleksjami zarówno w trakcie, jak i po zakończeniu zajęć. Poza wsparciem w nauce oferujemy również pomoc psychologiczną dla dzieci, młodzieży oraz osób dorosłych w domu klienta. Psycholog najwięcej jest w stanie zaobserwować w zachowaniu dziecka w jego naturalnym środowisku, czyli w domu. Dlatego przyjazd specjalisty do miejsca

zamieszkania może wiele wnieść do wstępnej diagnozy psychologicznej. Koncepcja Psychologa do Domu jest również idealnym rozwiązaniem dla osób dorosłych, które pragną zmniejszyć konieczność przezwyciężenia własnych lęków i obaw, towarzyszących przy wizycie w gabinecie psychologicznym lub poradni. Ponadto ARU oferuje możliwość porady online (skype, chat lub e-mail). W tym roku otworzyliśmy także oddziały w Krakowie, Katowicach, Warszawie, Łodzi i Lublinie. Eliza Nowak, dyrektor ARU tel. 536 17 17 82 kontakt@aru.org.pl, www.aru.org.pl


32

Pokój z widokiem na Tatry

O

ryginalna architektura budynku dawnego Exbudu sprawia, że jest to jeden z najbardziej charakterystycznych obiektów w mieście. Od momentu powstania, w latach 90., Centrum Biznesu Hotel Kongresowy kojarzony jest z luksusem i komfortem. Dziś wciąż dumnie spogląda z niewielkiego wzniesienia w kierunku centrum i budzi sentymentalne wspomnienia. Ładny wystrój hotelowego pokoju i wyspecjalizowana obsługa. Ot, jak wszędzie. Co więc sprawia, że do Hotelu Kongresowego chcemy wracać? W położonym niemal 3 kilometry od ścisłego centrum budynku każdy gość znajdzie to, czego oczekuje. Sercem hotelu jest oranżeria z jej egzotycznymi mieszkańcami, papugami i kanarkami,

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

a w niej restauracja Patio, gdzie zasmakować można dań z kuchni rodzimej i śródziemnomorskiej. To idealne miejsce na bankiety czy romantyczne kolacje. Wśród roślinności, szumu fontanny i przy śpiewie ptaków można się zrelaksować i odciąć od codzienności. Na śniadanie i poranną kawę zaprasza natomiast restauracja Flamingo. Tutaj również zjemy szybki lunch, rodzinny obiad i zorganizujemy okolicznościową imprezę. Prawdziwą perłą Hotelu Kongresowego jest Sky Bar. Usytuowany na dwunastym piętrze budynku lokal to idealne miejsce na kameralne biznesowe spotkania. Stąd rozpościera się panorama Kielc i okolicy, a w pogodne dni widać zarys Tatr. Całość uzupełnia bogata oferta Centrum Kongresowego, które organizuje konferencje, szkolenia i spotkania firmowe dla grup nawet

800-osobowych. Obiekt jest również w pełni przygotowany do organizowania przyjęć okolicznościowych, w tym wesel i komunii. Jeszcze w tym roku możemy się tu spotkać podczas zabawy andrzejkowej czy powitać wspólnie Nowy Rok. Zapraszamy!

Hotel Kongresowy al. Solidarności 34, 25-323 Kielce t.: (41) 33 26 360 t.: 502 746 494, 502 746 490 www.hotelkongresowy.pl


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

33


Trendy 34

tekst i zdjęcia Krzysztof Żołądek

Boże Narodzenie poza domem

Lepienie pierogów, kręcenie maku, oprawianie karpia, ubieranie choinki czy generalne świąteczne porządki… Kto choć raz nie miał serdecznie dość jednej z tych czynności? Do tego jeszcze gorączka przedświątecznych zakupów: bieganie między półkami, nerwowe sprawdzanie listy sprawunków, stanie w kolejkach do kasy… A może by tak to wszystko rzucić i…? Tak! Wyjechać! Ale nie w Bieszczady, tylko w Góry Świętokrzyskie.

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

35


Trendy 36

C

zemu nie zafundować sobie wypoczynku zamiast długiego stania przy garnkach, biegania z miotłą czy trzepania dywanów? Święta poza domem stają się coraz bardziej popularne, bo pozwalają pozbyć się zajęć przysparzających niepotrzebnego stresu i nerwów. Właśnie dlatego widok rodzin odwiedzających w Boże Narodzenie turystyczne perły regionu przestaje już dziwić. I nie są to kilkugodzinne wycieczki, które pozwalają chwilowo oderwać się od stołu i telewizora. To coraz częściej zaplanowane kilkudniowe wyjazdy. Jedni decydują się na nie z czystego lenistwa i wspomnianej wygody, inni podążają za nowymi trendami.

Ofert coraz więcej Wygodna jest na pewno możliwość pominięcia żmudnego pieczenia ciast, gotowania tradycyjnych wigilijnych potraw i sprzątania po wieczerzy. Wygodniej jest zapłacić komuś, kto wszystko to za nas przygotuje, poda pod nos i pozmywa. To bardzo kusząca możliwość. Nie tylko dla leniwych. Świąteczne wyjazdy stają się coraz bardziej modne. W Internecie aż roi się od ogłoszeń z ofertami pokoi hotelowych czy prywatnych kwater, kuszących bożonarodzeniowym pobytem. Wystarczy wpisać do wyszukiwarki hasło „Boże Narodzenie w Górach Świętokrzyskich”. Każdy znajdzie coś dla siebie, w zależności od upodobań czy zasobności portfela. Z roku na rok ofert przybywa, co tylko świadczy o jednym – rośnie zapotrzebowanie na tego typu usługi. Świąteczny wyjazd może być spontaniczny, ale równie dobrze można go ściśle sprofilować. Branża turystyczna regionu posiada zaplecze na każdy gust. Boże Narodzenie można spędzić poza domem, ale nadal tradycyjnie. Najpierw zasiadając przy wspólnym stole w wieczór wigilijny, a w kolejne dni zwiedzając zabytkowe świętokrzyskie kościoły, w których w tym okresie urzekają nie tylko stylowe wnętrza, ale i misternie przygotowane figury w bożonarodzeniowych szopkach. Można też całkowicie oderwać się od tradycji i spędzić ten czas relaksując się w SPA, saunach, basenach albo (jeśli tylko pogoda nie spłata psikusa) na nartach.

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

Tradycyjnie, czyli coś dla ducha…

… lub nowocześnie, czyli coś dla ciała

Wigilijna wieczerza, pasterka i wizyta w kościele, to żelazne punkty programu obchodzenia świąt. Wspólna tradycja dla wszystkich Polaków. Co roku tak samo. Dlatego coraz więcej osób przełamuje rutynę i chce przeżyć święta inaczej, co nie oznacza, że nie przeżyje ich wcale. Tę inność można znaleźć kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów od domu. Przez lata bowiem lokalne zwyczaje ewoluowały, nowi mieszkańcy wnosili w życie wsi i miasteczek nowe elementy. I choć dziś cieszymy się z narodzin Jezusa wszyscy i tego samego dnia, to jednak w zupełnie różny sposób. Już kilka lat temu w Kielcach i Chęcinach postanowiono, aby przeżywanie świąt wzbogacić. By dodać do tradycji taki element, który przyciągnie wiele osób. Tak powstały żywe szopki, w których obok figur Józefa, Maryi, dzieciątka i Trzech Króli, umieszcza się żywe zwierzęta. Na wyobraźnię działa gdakanie kur, beczenie owiec, a tłumy ściągają, by zobaczyć żywego wielbłąda. Podobnym haczykiem są jasełka – widowiska wzorowane na franciszkańskich misteriach także potrafią przyciągnąć publiczność. Jak magnes działają miejsca często określane jako perły regionu lub perły architektury. Zabytki, które od wieków zachwycały stylem, detalami architektonicznymi i wyjątkowością wyposażenia. Miejsca, o których istnieniu doskonale wiemy, ale które odwiedzamy rzadko lub wcale. A przecież święta są doskonałą okazją, by w ciągu przynajmniej trzech dni poznać je bliżej. Dla niezdecydowanych pretekstem może być szopka, którą warto zobaczyć. Pasterka, w której warto wziąć udział. Klimat, który warto poczuć. Dopiero na miejscu okaże się, że osób, które wybrały podobnie, jest więcej. Że to nie tylko miejscowi, ale też goście z drugiego końca Polski, a często też zagranicy. Ten ruch i zainteresowanie zauważyli rodzimi restauratorzy, hotelarze i właściciele kwater prywatnych. Dla swoich gości są w stanie przygotować nie tylko pokoje, ale też miejsce do wspólnego przełamania się opłatkiem. Oczywiście szczegóły są ustalane wcześniej, by po przekroczeniu progu takiego gościńca nie było nieporozumień. Coraz więcej przyjęć odbywa się w restauracjach. Zawsze to mniej przygotowań, mniej sprzątania, a więcej czasu dla bliskich.

Nie każdy jednak na taki rodzinny model świąt ma ochotę. Dlatego pod koniec grudnia w hotelach, gabinetach odnowy czy obiektach typu Spa & Welness ruch wcale nie zamiera. To dla wielu jedyna szansa na złapanie oddechu, dystansu i naładowanie baterii. Wszak regeneracja to ważna rzecz, a znajdujące się na południu województwa baseny mineralne i termalne przyciągają nie tylko kuracjuszy w podeszłym wieku. Moda na zdrowy tryb życia i aktywne spędzanie wolnego czasu sprawiła, że całe rodziny ruszają na stoki narciarskie. Góry Świętokrzyskie są wręcz idealne dla najmłodszych i mniej doświadczonych. Łagodne i niezbyt długie trasy pozwalają złapać bakcyla zimowych sportów. Do tego są wyposażone w nowoczesne wyciągi, które w komfortowych warunkach zawiozą na szczyt, by dać szansę na kolejny udany szus. Popularne są zwłaszcza okolice Bałtowa i Kielc, bo poza nartami to właśnie tutaj można znaleźć mnóstwo dodatkowych atrakcji dla dzieci. Od dinozaurów po muzeum zabawek, od lodziarni po fabrykę słodyczy, w której samemu można przygotować cukierki.

W wiejskiej chacie lub w apartamencie Komu znudziły się własne cztery kąty może zamienić je na czas świąt na dowolne inne wnętrze. Święta w Górach Świętokrzyskich można spędzić zarówno w estetycznych kwaterach o ludowym charakterze, jak i w luksusowym apartamencie. Gospodarstwa agroturystyczne oferują pokoje wykończone w surowym, kojarzącym się ze skansenem stylu oraz takie, które nie odbiegają standardem od warunków hotelowych. Można też znaleźć pokoje w dworkach, ale o rezerwacji warto pomyśleć z odpowiednim wyprzedzeniem. Z kolei hotele oddają w ręce gości wszystko, co mają w swojej ofercie. Ceny za trzydniowy świąteczny pobyt wahają się od 100 do 2000 zł za osobę. Wszystko uzależnione jest od miejsca, jego standardu i tego, czy interesuje nas jedynie nocleg, czy też pełen pakiet świąteczny, w którym nie trzeba się martwić o szczegóły. A w opcji Premium można liczyć także na drobny upominek pod choinkę od właścicieli lokalu.


Bądź kreatywny. Zamień tę kartkę w pomysłową ozdobę świąteczną i wygrywaj nagrody! Szczegóły konkursu na następnej stronie.


38

Pamiętasz kiedy ostatni raz zwolniłeś tempo? Kiedy miałeś trochę czasu dla siebie i bliskich? Czasy, w których żyjemy, nie ułatwiają nam tego, ale święta to doskonała okazja, by wszystko nadrobić. Jako specjaliści od zadań kreatywnych podpowiemy Ci kilka nieszablonowych rozwiązań, które dodadzą świętom odrobinę magii. Magii, która sprawi, że będą one udane, niepowtarzalne i pełne uroku. Jedyne czego potrzebujesz, to dobre chęci i odrobina wolnego czasu. Jak ozdobić dom? Początek grudnia to dobry czas, by przygotowania do świąt rozpocząć od przyozdobienia domu. Nie ograniczaj się tylko to tradycji ubierania choinki. Minimalistyczne akcenty wprowadzą Cię w świąteczny klimat i sprawią, że święta zagoszczą w Twoim domu na dłużej. Oczywiście można kupić gotowe ozdoby, ale prawdziwą przyjemność sprawiają te, które wykonamy samodzielnie. Wokół jest tyle inspiracji. W przygotowania warto zaangażować najmłodszych, pamiętając, aby dostosować zadania do ich wieku i umiejętności. Wiele ozdób można wykonać z elementów, które już mamy w domu. Guziki, skrawki materiałów, koraliki... Po inne, jak szyszki i gałązki, warto wybrać się do lasu. W Internecie jest mnóstwo tutoriali, podpowiadających jak samodzielnie wykonać (DIY) ozdoby z papieru czy masy solnej. Zainspiruj się! Świąteczne losowanie Święta to także czas obdarowywania najbliższych prezentami. Często jednak na ich szukanie tracimy mnóstwo czasu, energii i oczywiście pieniędzy. Sposobem na ograniczenie liczby prezentów może być losowanie wśród członków rodziny. Każdy wybiera jedną osobę, którą obdaruje prezentem. To naprawdę działa! Koncentrując się tylko na jednym podarunku, możemy go wybrać starannie. Na prezenty nie trzeba też wydawać fortuny. Dzieciom można podarować talony na codzienne czytanie bajek i okazjonalne wyjścia np. do kina czy teatru. Możesz też upiec ciasteczka i wręczyć je bliskim w formie smakowitego upominku. Jest mnóstwo przepisów, które nie wymagają wiedzy kulinarnej na poziomie „MasterChefa”. Kilka ręcznie robionych ciasteczek zapakowanych w papier przewiązany sznurkiem z pewnością zrobi wrażenie. Pamiętaj, że takie podarunki od serca mają nieocenioną wartość! Kalambury przy stole A kiedy nadejdzie już ten dzień i zaświeci pierwsza gwiazdka… Co zrobić, aby święta nie upływały nam pod znakiem siedzenia przy stole i objadania się? Powinniśmy dużo się śmiać, rozmawiać i śpiewać! Bo przecież wiemy, że śpiewać każdy może. Warunek jest

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

jeden – musimy znać tekst. Podaruj więc każdemu z domowników przygotowany wcześniej śpiewnik. Możesz także samodzielnie wykonać instrumenty muzyczne. Tę rolę doskonale spełnią: słoiczek wypełniony grochem czy grzechotki zrobione z kapsli. Takie wspólne kolędowanie wspaniale wypełnia atmosferę świąt. Świetnym przerywnikiem pomiędzy daniami są też wszelkiego rodzaju gry i zabawy. Zaproponuj kalambury, zorganizuj dyktando ze śmiesznym świątecznym tekstem. Możesz wprowadzić zasadę, że osoba, która wygra, wymyśla konkurs na kolejne święta. I tak rodzi się wasza nowa rodzinna tradycja. *** Powyższe inspiracje, to tylko wybrane składniki naszego przepisu na udane święta. O resztę musicie zadbać sami. Dlatego puśćcie wodze swojej fantazji. Nie ograniczajcie się! Pełna lodówka i dwanaście potraw to nie wszystko…

- Konkurs 1 Wytnij tę kartkę i zrób z niej pomysłową ozdobę świąteczną. Sfotografuj ją i wejdź na profil na Facebooku Simply Creative. 3 Zamieść zdjęcie w komentarzu pod postem konkursowym. 4 Wygrywaj nagrody! Upominki otrzymają trzy najciekawsze i najbardziej pomysłowe ozdoby. Do rozdania mamy komplet autorskich plakatów wykonanych przez naszych projektantów, które będą piękną ozdobą i dopełnieniem waszego gwiazdkowego designu. Dostępne wzory plakatów są do obejrzenia na profilu Simply Creative oraz na stronie madeinswietokrzyskie.pl Rozstrzygnięcie konkursu – 15 grudnia.

Do kreatywnych działań inspirowała kielecka agencja reklamowa: Simply Creative ul. Mielczarskiego 121/213 tel. 41 345 44 44 simplycreative.pl


Design

odpowiedzialnie o reklamie tekst Judyta Marczewska zdjęcia Mateusz Wolski

Projektanci, freelancerzy, czyli przedstawiciele tzw. wolnych zawodów uczą się funkcjonować w realiach rynkowej wolności – nieuregulowanej, nieograniczonej i nieokiełznanej. Szukają swej niszy, kreują swoją markę. Research, brief, terminarz, specjalizacja, kultura, czyn prospołeczny, to procesy budujące tożsamość projektanta grafiki użytkowej.

p Projektant, by zaistnieć na przesyconym rynku, musi łączyć w sobie umiejętności: systemowego projektowania strategii nie tylko wizualnych oraz projektowania siebie samego. Odbiorcami jego pracy są wszyscy konsumenci i uczestnicy życia społecznego. Projektant tworzy reklamy, szyldy, billboardy, okładki gazet, opakowania na kawę, mleko, kosmetyki, leki, znaki, marki, wizerunek miasta, firm, produktu etc. Klienci wymagają od niego elastyczności, zdystansowania do swej wizji, podczas gdy dla niego liczy się kontekst czasu, miejsca i historii, w którym powstanie projekt. Często działa w przestrzeni pomiędzy skrajnościami: wizjoner – wyrobnik, fantazja – frustracja, metadyscyplina – monotonia. Tą samą materią zajmują się tzw. graficy komputerowi. Dla tej grupy istotna jest szybkość wykonywanej pracy oraz sprawność manualna. To podsumowanie, choć radykalne, stanowi klucz do rozważań. Pojęcie „grafik komputerowy” odwołuje się często do osób przypadkowo uprawiających grafikę użytkową, przyuczonych do zawodu z tzw. smykałką plastyczną. Możemy znaleźć ich w małych firmach reklamowych oraz działach projektowych dużych firm. Odbiorcami efektów pracy projektantów i grafików komputerowych jesteśmy my wszyscy.


Design 40

g Grafika w wersji instant

W przestrzeni publicznej przeplatają się dwa skrajne nurty wizualne: chaotyczny i przypadkowy oraz jakościowy i profesjonalny. Dualizm można rozważać jeszcze na innym poziomie – taniej brzydkiej reklamy, do której przyzwyczailiśmy się w latach 90., oraz pojawiających się snobistycznych wizerunków marek, prezentowanych w minimalistycznych witrynach. Kontrast wartości wizualnych wywołuje w odbiorcach zdezorientowanie i uruchamia proces przemiany tożsamości miejskiej, społecznej, mentalnej. Nadal znajdujemy się na symbolicznym placu budowy. Niskiej jakości projekty graficzne zjadają architekturę i okaleczają tkankę miasta. Dostępność profesjonalnych narzędzi oraz możliwość urzeczywistniania swojej pracy przez amatorów prowadzi do jeszcze jednego ważnego problemu – dewaluuje rangę zawodu projektanta. Rozpoczynający karierę absolwenci Akademii Sztuk Pięknych wkraczają w drapieżny, zdegradowany rynek i spotykają się z ową funkcją – wykonawcy grafiki w wersji instant.

k Kodeks pracy projektanta

W tym miejscu rodzi się pytanie o uprawnienia zawodowe. Czy każdy, kto posiadł znajomość programów graficznych, może mieć wpływ na tworzenie wizerunku miasta? Tworzy nas to, co nas otacza. Problem jest istotny i wymaga analizy, uwzględniającej ważne aspekty przestrzeni publicznej oraz metody i zasady, według których pracują projektanci na świecie. Flagowym przykładem wykorzystania reklamy świetlnej jest Times Square w Nowym Jorku. Neonowe światło osacza użytkownika przestrzeni z każdej strony, a firmy reklamujące się na migających ekranach płacą miliony dolarów za promocję w tym znanym na całym świecie miejscu. Times Square jest żywą, tętnicą technologicznym światłem reklamą. Tu nikt nie może poczuć się urażony jej agresywną formą, gdyż to właśnie ona tworzy serce Manhattanu. Zupełnie inaczej wygląda Toronto – przestrzeń jest przejrzysta, szklana a reklama powściągliwa. Motyw czerwonego liścia klonu występuje konsekwentnie w każdym miejscu: na budynkach urzędu miasta, w transporcie publicznym, a nawet na mundurach straży miejskiej. Stowarzyszenie Projektantów Grafiki Użytkowej w Kanadzie wydało kodeks pracy projektanta, w którym dokładnie określa się wymagane doświadczenie, stawki godzinowe pracy itp. Stowarzyszenie przeprowadza również coroczne raporty płacowe z uwzględnianiem regionów w Kanadzie oraz kampanie przeciwko pracy za darmo.

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

41

s Status Grafik

Rezultatem spotkań z projektantami i stowarzyszeniami w Polsce, Kanadzie i USA stał się projekt „Status Grafik”, który jest realizowany w kilku odsłonach: debat, wystaw, a w przyszłości także wydawnictwa. To próba budowania dialogu wewnątrz tak bardzo zróżnicowanego środowiska polskich projektantów. Edgar Bąk, projektant, który tworzy m.in. dla najważniejszych polskich instytucji kultury stwierdził: – Skoro istnieje krytyka opery, kina czy teatru to dlaczego miałaby nie istnieć krytyka projektowania graficznego? Problem chaosu reklamowego w Polsce wynika głównie ze zderzających się fal – twórczej frywolności amatorów i braku odpowiedzialności społecznej użytkowników przestrzeni miejskiej. W istocie rzeczy jest to brak kontaktu na linii projektant – urzędnik – wykonawca – mieszkańcy. Nie wszędzie potrafimy stosować ustawę krajobrazową. Wizualnym odzwierciedleniem sytuacji mógłby stać się, modny kilka lat temu w grafice glitch, czyli zaburzenie w przekazie sygnału np. cyfrowego. Zamrożony obraz przenikających się pikseli w stylu „szybko, tanio i wyraźnie” powoli przekształca się w „elegancko, prawidłowo, zgodnie z oczekiwaniami”. Drobnymi krokami zachodzą widoczne, wielowymiarowe zmiany. Projektanci sprzątają skutki złych praktyk: przeprowadzają akcje porządkujące przestrzeń publiczną z bałaganu reklamowego, systematyzują estetykę szyldów umieszczonych na zabytkowych kamienicach, aktywiści organizują liczne debaty i dyskusje związane z reaktywacją starych neonów. Jednak najważniejsza przemiana dotyczy mieszkańców miast, którzy upominają się o dobrą jakość przestrzeni publicznej. Widać wzrost szacunku do zieleni, ławek i stojaków rowerowych oraz pogłębiającą się niechęć do płacht reklamowej kakofonii.

Projekt Status Grafik realizowany jest w Institute of Design Kielce Autorzy: Judyta Marczewska, Eliza Kozielewska, Katarzyna Piec

REKLAMA


Design 42

Tanczacy

gitarzysta 1

3

2

4 5

1 fot. Janusz Buczkowski, Muzeum Historii Kielc 2-5 Pocztówki z przełomu lat 60. i 70. Skany udostępnił Krzysztof Lorek

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

43

i szklanka z babelkami tekst Rafał Zamojski

że profil sklepu pozostał ten sam…

Miasta w kolorach

„Środkowy” PRL czyli lata 60. i początek 70. XX w. to rozkwit dobrej architektury i wzornictwa. Po 1956 roku władze umożliwiły polskim architektom realizację odważnych, zgodnych ze światowymi trendami projektów, plastykom zaś zaczęły zlecać m.in. dekorowanie ulic i placów. Ci ostatni, niejednokrotnie wybitni, projektowali murale, rzeźby plenerowe, mozaiki i… neony (w Kielcach m.in. Bolesław Cetner, Andrzej Grabiwoda, Eugeniusz Szoła). Polskie miasta rozbłysły kolorami i nie był to kicz, a niejednokrotnie wysokiej klasy dzieła. Neonowy wystrój ewoluował. Do skromnych początkowo szyldów dokładano z czasem neonowe konstrukcje na całą wysokość lub długość budynku (np. restauracje Jodłowa i Świętokrzyska, księgarnia im. Żeromskiego), czasem całą neonową dekorację wymieniano na nową (hotele Bristol i Centralny). Na wieżowcach zaczęły pojawiać się nazwy osiedli.

Jak motyle…

Drugie życie neonów

Świetność neonów nie trwała jednak długo. Systemowe absurdy i związana z nimi narastająca bylejakość nie sprzyjały dbałości o publiczną przestrzeń. Neony wiodły więc często żywot motyli – wiele z nich szybko gasło na zawsze, inne były permanentnie „szczerbate” (świeciły tylko niektóre litery). Trudno się zresztą temu dziwić, bo polskie neony nie pełniły wówczas funkcji swoich odpowiedników z zachodu Europy – były „uspołecznione”, czyli często traktowane jako niczyje. Centralnie sterowana, znacjonalizowana gospodarka powodowała, że neony reklamowały (czy też „reklamowały”) albo sklepy, które nie dość, że ze sobą nie konkurowały, to w dodatku brakowało w nich towarów, albo firmy będące państwowymi monopolistami (jak np. PZU).

Szklanka bez bąbelków

Wychowałem się w centrum Kielc, a moje dzieciństwo to końcówka okresu świetności kieleckich neonów. Zachwycałem się kolorowymi piłkami na Puchatku, kotem w butach, tańczącym gitarzystą, przestrzenną szklanką, choinką restauracji Jodłowa, napisem „Witamy w Kielcach” na hotelu Centralnym. Wręcz cierpiałem, gdy kolejne świetlne reklamy psuły się i nie były naprawiane. Dziś w mieście zostały już tylko nieliczne szczątki dawnych świetlnych reklam. Jedyna, choć niedziałająca, która uchowała się niemal w całości, to neon dawnego sklepu elektrycznego vis a vis teatru. Bardzo stary, na zachowanej pocztówkowej fotografii możemy go zobaczyć razem z neonem zlikwidowanego na początku lat 70-tych kina Warszawa. W dużych polskich miastach jest inaczej. Ich mieszkańcy już jakiś czas temu zrozumieli, że polskie neonowe wzornictwo z okresu PRL-u ma dużą wartość. Nie da się cofnąć czasu i sprawić, by całe miasta znów rozbłysnęły starymi neonami, jednak warto przywrócić w przestrzeni najciekawsze dowody ówczesnej świetności polskiego designu. Dlatego właśnie, mimo dużych kosztów, stare neony w kolejnych polskich miastach są przywracane do życia. Renowacje najczęściej inicjują społecznicy, a finansują je duże firmy, lokalni przedsiębiorcy i władze miast (np. Katowic czy Zakopanego). W Warszawie w 2012 roku otwarto pierwsze w Polsce Muzeum Neonów, we Wrocławiu stare neony skupuje, a następnie przywraca do życia Fundacja Neon Side. Kolejne odtwarzane są w Poznaniu i Krakowie.

Każdy okres historyczny zaznacza się w przestrzeni publicznej w inny sposób. Czasem dominują plusy, innym razem minusy. Każdy ma też swoje krajobrazowe perły – nawet ten, który kojarzymy przede wszystkim negatywnie – PRL.

Ostatecznie w połowie lat 80. nastąpił pogrom – w szarym, pogrążonym w permanentnym kryzysie mieście stwierdzono, że nie ma środków na ich konserwację i eksploatację. Przez Kielce przeszła ekipa z drabiną i zepsute od dawna neonowe szyldy tłukła. Zostały nieliczne – te które miały dobrych gospodarzy. Do „nowych czasów”, czyli początku lat 90-tych przetrwało kilka działających, w tym gitarzysta (ale już nieruchomy), szklanka pijalni wód mineralnych (ale już bez bąbelków), Delikatesy przy Rynku, kino Moskwa. I one ostatecznie znikły, najwcześniej szklanka, bo pijalnia szybko zamieniła się na sklep ze sportowym obuwiem. Neon kina uratowali właściciele pubu Karczma przy ul. Bodzentyńskiej – był tam eksponowany. Zdemontowano nawet będącego w dobrym stanie gitarzystę, mimo

Rekonstruować czy nie?

Czy Kielce dołączą do tej grupy? Gdyby znaleźli się przedsiębiorcy gotowi przeprowadzić takie przedsięwzięcie, mieliby łatwiej niż gdzie indziej. A to za sprawą inżyniera Ludwika Jaszowskiego. Przez jego ręce, gdy w latach 1966-1982 pracował w Przedsiębiorstwie Usług Reklamowych „Reklama” Oddział Łódź, Delegatura w Kielcach, przeszło ponad 550 neonów – wszystkie kieleckie, ale też wiele z innych miast. To właśnie inżynier Jaszowski sporządzał ich projekty techniczne. I uratował przed zniszczeniem dużą część szczegółowej dokumentacji. Muzeum Neonów wydało anglojęzyczny album „Polish Cold War Neon”, w którym znalazło się wiele kieleckich projektów, na warszawską ekspozycję trafiła też kielecka neonowa dokumentacja. Czy ją wykorzystamy? A jeżeli tak, to które neony warto odtworzyć? A może nie warto żadnego?


Design 44

Jej wystawę w polskim pawilonie na Międzynarodowym Biennale Architektury w Wenecji polecał „The New York Times” i „The Guardian”. Na co dzień współtworzy Pracownię Przestrzeni Publicznej w Institute of Design Kielce, dbając o to, aby miasto było bardziej przyjazne.

Dominika Janicka

By przestrzeń była bardziej przyjazna tekst Monika Rosmanowska zdjęcia Mateusz Wolski i Marta Królik

Dominika Janicka jest absolwentką architektury na Politechnice Gdańskiej, studiowała też w Institut Supérieur d’Architecture La Cambre w Brukseli. Architektka w biurach projektowych w Polsce, Belgii, Niemczech i Chinach. Z sukcesem brała udział w wielu konkursach architektonicznych. Współtworzy kolektyw projektowy AD12, z którym zrealizowała kilka docenionych i nagrodzonych projektów, m.in. wspomniane „City Transfomers” w Gdyni (Najlepsza przestrzeń publiczna w plebiscycie „Sztuka architektury”) oraz „Bus with Us” (nominacja w konkursie „Dobry Wzór 2014”). Od dwóch lat współtworzy Pracownię Przestrzeni Publicznej w Institute of Design Kielce. L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

45 Co dwa lata Wenecja ściąga największe nazwiska z branży architektonicznej. W tym roku zorganizowany przez Zachętę konkurs na kuratora polskiej wystawy wygrała Dominika Janicka. Gdynianka, która od dwóch lat szuka swojego miejsca w Kielcach. To ona według jury najciekawiej zinterpretowała temat „Raport z frontu”. – To, co inspiruje mnie najbardziej to codzienność. W czasie, gdy Zachęta ogłaszała konkurs, byłam świeżo po lekturze artykułu w „Dużym Formacie” na temat złej sytuacji operatorów dźwigów w Polsce. Pomimo że pracowali oni przy najbardziej prestiżowych inwestycjach w Warszawie, byli bardzo źle traktowani. Jako architekt nie zdawałam sobie z tego sprawy. Podobnie jest z innymi użytkownikami. Patrząc na piękny budynek, nie zastanawiamy się w jakich warunkach przebiegał proces budowy – zwraca uwagę Dominika Janicka.

architektów i specjalistów z branży budowlanej – zdradza autorka projektu.

Wystawa, której nie można przegapić

Wystarczą drobne zmiany

Konkursowy „front” Dominika Janicka, przy współpracy z Martyną Janicką i Michałem Gdakiem, odczytała jako plac budowy. A głównym bohaterem artystycznych rozważań uczyniła najmniej docenianego uczestnika procesu architektonicznego – robotnika budowlanego. – To jest temat, którego nie porusza się w branży. Coraz głośniej domagamy się, by szeroko pojęta produkcja odbywała się w etycznych warunkach, ale nie myślimy o tym w kontekście architektury – przyznaje. Złe warunki pracy, brak szacunku do pracowników i wypadki na placu budowy są zmorą branży, ale pod presją terminów, budżetów i społecznego zapotrzebowania na nową architekturę często są bagatelizowane. Temat spodobał się komisji konkursowej, która doceniła zwrócenie uwagi na nieobecny w debacie architektonicznej problem warunków pracy robotników budowlanych oraz postawienie kwestii świadomości etycznych aspektów produkcji architektury. Praca ma na celu rozpoznanie i ujawnienie potencjalnych nadużyć praw pracowniczych podczas procesu budowlanego… Polski pawilon i projekt „Fair Building” dobrze przyjęła krytyka. „The New York Times” określił wystawę jako jedną z sześciu, których nie można przegapić. Do obejrzenia ekspozycji zachęcał też „The Guardian” i prestiżowy amerykański magazyn „The Architect”. Wkrótce także kielczanie będą mogli zobaczyć wystawę. W grudniu będzie prezentowana w Institute of Design Kielce. – Czy „Fair Building” jest możliwy? W Wenecji głównie stawialiśmy pytania, w Kielcach chcemy spróbować na nie odpowiedzieć głosami m.in.

cyjnych realizacji. Wtedy usłyszałam o konkursie na architekta w pracowni przestrzeni publicznej. Pomyślałam „wow!”, żadne miasto nie ma takiej pracowni. Złożyłam aplikację, no i jestem – śmieje się. Zdaniem architektki Kielce mają duży potencjał. – Dziś modne do życia stają się miasta niewielkie, w których nie trzeba pokonywać długich dystansów w drodze do czy z pracy – zapewnia. I po stronie plusów zapisuje stary układ zabudowy, brak rozbitych przestrzeni, bliskość gór i przyrody.

Zwolenniczka szybkich i sprawdzonych rozwiązań

Sukces w Wenecji nie przyszedł nagle. Dominika Janicka dała się wcześniej poznać jako autorka projektu „City Transformers”. Wspólnie z Anną Jackowską przebudowała, znajdujące się przy jednej z gdyńskich ulic, szare, pospolite skrzynki energetyczne na kolorowe stoliki barowe z obrotowymi siedziskami. Później był „Bus with Us”, w ramach którego razem z Michałem Idźkowiakiem i Anną Jankowską, także w Gdyni, stworzyła nietypowe przystanki autobusowe. – Zrobiliśmy to na osiedlu, które jest tradycyjną sypialnią, szczelnie ogrodzoną i bez żadnej przestrzeni wspólnej dla całej dzielnicy. Wszystkie działki oddano deweloperom, jedyna publiczna przestrzeń, którą można było zagospodarować, to stare przystanki – mówi. Ich boczne ściany autorzy zamienili w panele do zabawy: powstały tablice szpilkowe i labirynty, po których można się poruszać za pomocą drewnianej gałki. Te proste rozwiązania miały umilić pasażerom czekanie na autobus. Odnowione przystanki reprezentują Polskę w projekcie Human Cities Unii Europejskiej, promującym wprowadzanie takich zmian w miastach, by stawały się bardziej przyjazne i były prezentowane na tegorocznym Milan Design Week. – Oba projekty to były niewielkie i niedrogie inicjatywy, ale wystarczyły, żeby przestrzeń stała się bardziej przyjazna – mówi projektantka. Dziś próbuje zmieniać Kielce. Jak tu trafiła? – Pracowałam w biurze architektonicznym w Warszawie, w którym realizowaliśmy duże projekty, co chwilę coś innego. W pewnym momencie przestało mnie to bawić. Chciałam coś zmienić w swoim życiu, odejść od czysto komer-

Proponowane przez Janicką oswajanie kieleckiej przestrzeni to niewielkie akcje, jak na przykład wspólne wykonanie z mieszkańcami i powieszenie w parku miejskim hamaków. – Wszystkie projekty chętnie konsultuję z kielczanami. Szczególnie aktywni są seniorzy, którzy nie tylko mają mnóstwo pomysłów, ale proponują inicjatywy, służące różnym grupom społecznym. Nie skupiają się na sobie, ale myślą o potrzebach swoich dzieci i wnuków – zapewnia. Obecnie pracuje nad ostrzegawczą sygnalizacją świetlną przy przejściach dla pieszych. – Tam, gdzie nie ma świateł i gdzie, szczególnie przy jesiennej i zimowej aurze, pieszy nie jest dobrze widoczny, chcemy podświetlić na czerwono jego sylwetkę już w momencie wchodzenia na jezdnię – zdradza. Wspólnie z Targami Kielce pracuje też nad strategią dla miasta, w której przestrzeń publiczna ma mieć kluczowe znaczenie. I znów myśli o szybkich i sprawdzonych rozwiązaniach, np. ścieżkach rowerowych, które powstałyby z wydzielonych fragmentów ulic. O Dominice Janickiej na pewno jeszcze usłyszymy. Nie tylko w Kielcach.


Design 46

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

47

Tomasz Prygiel

Szkicuje przyszłość tekst Maciej Sierpień zdjęcia Mateusz Wolski projekty Tomasz Prygiel

Przemysł motoryzacyjny nad Wisłą od dawna znajduje się w zapaści. Ostatni Polonez, o którego konstrukcji wiele można powiedzieć, ale na pewno nie to, że wyznaczał trendy, taśmę produkcyjną opuścił 14 lat temu. Jak zatem wytłumaczyć fenomen Polaków, będących w światowej czołówce projektantów aut? Tomasz Prygiel udowadnia, że mając pasję i talent można wszystko. O 34-latku z Kielc zrobiło się głośno, gdy jego najnowszy pomysł opublikował portal TopGear. com. Bo gdy Top Gear o kimś napisze, to nie może być przypadek. Wyjątkowy projekt Lamborghini szybko obiegł wszystkie branżowe serwisy. – Nazwa modelu LV426 nawiązuje do mojego ulubionego filmu „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”. Tytułowy Obcy nie miał oczu, a mój lamborghini przedniej szyby. Kierowca w środku ma przed sobą zestaw kamer i matrycę, która pokazuje rozszerzoną rzeczywistość. Jak będzie jechał w nocy, to nie będzie widział ciemnej drogi, ale całkowicie zmodyfikowany obraz 3D – opisuje Tomasz Prygiel. Jego zdaniem to technologia przyszłości. I to wcale nie tak odległej, jak mogłoby się wydawać. – Samochód wkrótce przestanie być maszyną, REKLAMA

którą znamy. Tak, jak telefon nie służy już tylko do dzwonienia, tak samochód zupełnie zmieni zastosowanie. Wsiądziemy do środka i będziemy mogli dokończyć film, który zaczęliśmy w domu, czy uczestniczyć w życiu portali społecznościowych, a auto samo nas zawiezie we wskazane miejsce. Za 20 lat centra naszych miast będą zupełnie inaczej skomunikowane – twierdzi.

Chłopięce marzenia Pierwsze samochody zaczął szkicować w szkolnych zeszytach pod koniec ponurych lat 80. Gdy na polskich ulicach dominowały dwie rodzime marki, a szczytem luksusu i zadania motoryzacyjnego szyku był sprowadzony zza zachodniej granicy golf pierwszej generacji. – Jako kilkuletnie dziecko zobaczyłem w czasopiśmie mo-

toryzacyjnym lamborghini i opla kadetta. I zastanawiałem się dlaczego ten pierwszy wywołuje u mnie tak silne emocje, a drugi już niekoniecznie. To był początek – uśmiecha się. I choć później na wiele lat związał się z zupełnie inną dziedziną życia, to chłopięca pasja przetrwała. – W 2008 roku dość niespodziewanie wziąłem udział w konkursie organizowanym przez Fiata na nowy projekt 500-tki. I wygrałem jako całkowity amator, choć wystartowali w nim profesjonalni designerzy. Wtedy uwierzyłem, że to może być coś więcej niż tylko hobby – wspomina Tomasz Prygiel. W nagrodę trafił na praktyki do centrum Fiata w Turynie. – To było spełnienie dziecięcych marzeń. Zobaczyć z bliska, jak pracują najlepsi designerzy, jak tworzą niepowtarzalne koncepcje. Naprawdę wyjąt-


Design 48

kowym uczuciem jest widzieć z bliska projekt, który dopiero dziś trafia do sprzedaży – dodaje.

Praca z najlepszymi Do Włoch wrócił kilka lat później. W 2014 roku otrzymał stypendium w najlepszej szkole projektantów samochodów na świecie – mediolańskiej Scuola Politecnica di Design. Nauka pod okiem guru car designerów Alessandro Salvagnina i Michele Tinazza trwała półtora roku. – Uczestniczyliśmy w pełnym procesie projektowania. Praca zespołowa po kilkanaście godzin dziennie, ciągłe zmiany koncepcji, wizji. Projektant musi uwzględnić gusta ludzi na całym świecie. Bo co innego podoba się Amerykanom, co innego Azjatom, a co innego mieszkańcom Indii. Pogodzenie tych upodobań to chyba najtrudniejsze zadanie. A na końcu każdego projektu zawsze będzie się liczył rachunek ekonomiczny, czyli to, że samochód musi się sprzedać – podkreśla Prygiel.

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

Skrzynka pełna wiadomości Wspomniany na wstępie model Lamborghini LV426 to epilog pobytu w Mediolanie. – Przed studiami każdy projekt zajmował mi wiele miesięcy. Dzięki nauce w szkole Lamborghini nauczyłem się pracować zdecydowanie szybciej. Z LV426 śpieszyłem się, bo miałem ustalony zabieg i chciałem go wysłać zanim pójdę do szpitala. Jak zamieszczał go Top Gear, akurat byłem pod narkozą. Gdy się obudziłem, moja skrzynka mailowa pokazała 120 nowych wiadomości. Każdy pytał, czy mogę im podesłać pro-

jekt – śmieje się. I choć z fabryki w Sant’Agata Bolognese taki model Lamborghini na razie nie wyjedzie, to nazwisko kielczanina na dobre wpisano do notesów szefów największych koncernów. Szybko pojawiły się też pierwsze propozycje współpracy. Na razie wspólnie z kilkoma innymi polskimi car designerami pracuje nad modelem Varsovii – polskiej, luksusowej limuzyny. – W ostatnich latach pojawiło się wiele propozycji na nowy, polski samochód. Nowa Syrena, nowy Polonez... Jednak sporo z nich ma niewiele wspólnego z tym, nad czym dziś pracuje się na świecie. My robimy projekt, który w pewnych elementach będzie wyprzedzał aktualne trendy – podkreśla. Marzenia? – Supersportowy samochód dla Kielc. Taka wizytówka miasta. Powoli już zaczynam układać w głowie, jak to auto ma wyglądać. Chciałbym, żeby to było coś absolutnie wyjątkowego, coś czego jeszcze nikt nie pokazał – dodaje.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Zdjęcie Paweł Małecki

49

Uniwersytet bez granic Kielce stały się międzynarodowym ośrodkiem akademickim. Na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego studia zaczęła rekordowa liczba 330 obcokrajowców. Do tej pory było ich kilkunastu lub kilkudziesięciu. Tym razem jest ich 330. W historii regionu świętokrzyskiego nie było tylu studentów zagranicznych. Przyjechali do nas m.in. z Ukrainy, Hiszpanii, Portugalii, Turcji, Szwecji, Stanów Zjednoczonych i Chin. – Przyjechaliście tutaj, gdyż zachęcały do tego kolorowe foldery, filmy na YouTube, zdjęcia na Facebooku. Zachęcali też znajomi. Teraz macie możliwość zweryfikowania swoich oczekiwań. Naszą nadzieją i ambicją jest to, aby różnica pomiędzy obrazem a rzeczywistością była na plus. Chcemy, żeby studia na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego były pozytywnym przeżyciem, wykraczającym

ponad to, czego oczekiwaliście od nas, decydując się na przyjazd do Kielc – mówił prof. dr hab. Jacek Semaniak, rektor Uniwersytetu Jana Kochanowskiego podczas uroczystego przywitania studentów obcokrajowców. Wśród żaków z zagranicy największą grupę stanowią Ukraińcy, głównie z okolic Dniepro (dawny Dniepropietrowsk) i Winnicy. Trzydziestoosobowa grupa obcokrajowców rozpoczęła też studia na kierunku lekarskim w sekcji English Division (zajęcia odbywają się w języku angielskim). Licznie reprezentowani są też żacy, którzy przyjechali na naszą uczelnię w ramach programu Erasmus+. Umiędzynarodowienie uczelni jest czymś naturalnym. Zobowiązuje do tego postać patrona uczelni Jana Kochanowskiego, który zdobywał wiedzę we włoskiej Padwie. – Uniwersytet od zawsze był inicjatywą, którą prowadziło środowisko wielonarodowe dla środowiska wielonarodowego. Nie odkrywamy Ameryki. Staramy się wcielać w życie ideały

uniwersyteckie, obecne od wieków – podkreślał profesor Jacek Semaniak. Każdy ze studentów zagranicznych jest pod opieką uczelnianego koordynatora, w integracji pomagają im polscy studenci. W pierwszych tygodniach pobytu w naszym kraju pokazujemy uczelnię, poszczególne wydziały, a także Kielce i okolice. Uniwersytet Jana Kochanowskiego zamierza przyjąć kolejnych studentów zagranicznych. Liczymy, że za trzy lata na naszej uczelni będzie studiować około 700 gości z zagranicy.

Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach ul. Żeromskiego 5 www.ujk.edu.pl


Kultura 50

Ostatni taki Salon tekst Rafał Urbański zdjęcia Wojtek Mazan i Artur Bartkiewicz, BWA Ostrowiec Świętokrzyski

Co dwa lata w życiu artystycznym regionu dochodzi do kumulacji najważniejszych wystaw. W tym gorącym okresie możemy podziwiać najlepsze prace nadesłane na konkursy międzynarodowe i regionalne, organizowane przez trzy lokalne Biura Wystaw Artystycznych: w Ostrowcu Świętokrzyskim, Sandomierzu i Kielcach.

W

Ostrowcu to już XIII Międzynarodowy Jesienny Salon Sztuki, w kieleckim BWA – XVII Międzynarodowe Biennale Krajobrazu, a w sandomierskiej galerii – XXV Porównania, jak co roku prezentujące dorobek artystyczny środowiska plastycznego związanego z ziemią sandomierską. Trzeba przyznać, że wymienione konkursy doskonale funkcjonują, z każdą kolejną edycją gromadząc coraz większą liczbę uczestników. Dwa z nich mają status międzynarodowych, a w przypadku tegorocznego XIII Salonu można już mówić o zasięgu globalnym. Świadczy o tym uczestnictwo wielu zagranicznych artystów, m.in. ze Stanów Zjednoczonych, Australii, Kanady, a nawet Indii. XIII Jesienny Salon Sztuki zamyka ponaddwudziestoletni okres w działalności ostrowieckiego BWA, które na prawie dwa lata zniknie ze swojej siedziby przy ulicy Siennieńskiej. W tym czasie budynek przejdzie gruntowną modernizację, by powrócić jako jedno z najnowocześniejszych miejsc wystawienniczych w Polsce. Galeria wraz z Miejską Biblioteką Publiczną i Miejskim CenL I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

trum Kultury będzie funkcjonowała w kompleksie budynków Ostrowieckiego Browaru Kultury. Wzbogaci się o dodatkową salę ekspozycyjną oraz miejsce przeznaczone do przechowywania bogatych zbiorów. Na to wszystko jednak będziemy musieli trochę poczekać. Inaugurację nowego etapu działalności artystycznej zaplanowano na jesień 2018 roku i połączono z otwarciem kolejnego Salonu. Warto zatem przypomnieć historię tego miejsca, wyjaśnić, jakie znaczenie ma ostrowieckie BWA dla sztuki regionu, a także jak ważnym jest miejscem na artystycznej mapie Polski. BWA w Ostrowcu Świętokrzyskim powstało w 1995 roku w dawnym Browarze Saskich z inicjatywy nieżyjącego już artysty Tadeusza Maja, ówczesnego dyrektora Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Kielcach i pierwszego kustosza nowej galerii. Od chwili powstania zaliczało się do największych tego typu placówek w kraju. Przestronne sale wystawiennicze o łącznej powierzchni 350 metrów kwadratowych stanowią nie lada wyzwanie dla artystów chcących

zorganizować wystawę indywidualną. Swoją działalność Biuro zainicjowało wystawą „Artyści polscy na otwarcie Galerii BWA w Ostrowcu Świętokrzyskim”, na której zaprezentowano 120 prac 60 twórców z kraju i zagranicy. Rok później zorganizowano pierwszy Jesienny Salon Sztuki, od dziewięciu edycji przyjmujący formę międzynarodowego biennale sztuki współczesnej. Wraz z rozszerzeniem formuły wzrósł prestiż imprezy, a także ilość prac nadsyłanych na konkurs. 14 października 2005 roku w BWA odbył się jubileusz 10-lecia powstania placówki, a na towarzyszącej temu wydarzeniu wystawie zaprezentowane zostały prace najwybitniejszych polskich artystów plastyków, m.in: Magdaleny Abakanowicz, Stanisława Baja, Zdzisława Beksińskiego, Mariana Czapli, Jerzego Dudy-Gracza. 16 stycznia 2015 roku BWA świętowało swoje 20-lecie. Tym razem zaprezentowano dorobek ostrowieckiego środowiska artystycznego. Kolejne dziesięciolecie działalności uczcimy już w Ostrowieckim Browarze Kultury.


51

Laboratorium potworności

tekst Aneta Zychma zdjęcie Bartek Warzecha

Dystopijny eksperyment sceniczny Teatru Lalki i Aktora „Kubuś” w Kielcach wciąga widza w świat potwornych twarzy, okropnych dźwięków i paskudnej rzeczywistości. „The Monstrum Band” – zapraszamy do laboratorium kreatur.

S

pektakl jest mieszaniną performansu, dramatu i widowiska muzycznego. Chaos i hałas towarzyszą widzom niemalże bezustannie. Mroczna scenografia, przypominająca śmietnisko lub pogorzelisko rodem z „Terminatora”, zniechęca do przyglądania się dokładnie temu, co dzieje się na scenie. W pewnych momentach chce się uciec jak najdalej, do ciszy, spokoju i estetycznej rzeczywistości. Eksperyment dotyczy nie tylko samych aktorów, ale przede wszystkim widzów: ile są w stanie wytrzymać w świecie zamętu, nieładu i obrzydlistwa.

Chaos i bezład Nie pomagają powtarzane kilkakrotnie monologi głównych bohaterów: potworów, nieludzkich postaci stworzonych ludzką ręką. Poznajemy m.in. Pinokia – drewnianego pajaca, będącego substytutem dziecka w czasach, gdy zajście w ciążę jest zarezerwowane dla nielicznych kobiet. Pinokio przeszedł dokładne szkolenie, jak powinien się zachowywać, żeby zostać zakupionym przez rodzinę, do której trafia na próbę. Musi wykazywać uczucia przywiązania do mamy i taty, tęsknić za nimi, być posłusznym

i grzecznym, idealnie spełniającym oczekiwania rodziców, wręcz bezwolnym pajacem. Sztuczna, wypracowana bliskość, empatia wykorzystywana w celu manipulowania emocjami innych, brak dialogowości na rzecz pustych monologów: oto nowoczesna rodzina z dzieckiem-robotem. Oczywiście, jak maleństwo się znudzi albo powstanie lepszy model, można Pinokia wyrzucić. Zero odpowiedzialności, zero wyrzutów sumienia. Sztuka dotyka wielu tematów: wyobcowania, poszukiwania własnej tożsamości, granicy między innością a normalnością, próby bliskości w stechnicyzowanej rzeczywistości, relacji rodzic – dziecko w czasach braku czasu na miłość. Żaden z tematów nie jest w pełni zrealizowany, nie dostajemy gotowych odpowiedzi, wskazówek. Wszystko ginie w chaosie i bezładzie. Przesłanie spektaklu na pewno nie jest optymistyczne, tonie w bagnie kreatur: ich bólu, złości, nienawiści.

Zapętlona potworność „The Monstrum Band” to monstrum sceniczne. Trudno oglądać spektakl bez uczucia odrazy,

może nawet obrzydzenia. Postaci-potwory nie rozumieją swego położenia, nie godzą się na nie i ta niezgoda przenika powoli do świadomości widzów, przekształcając się w brak akceptacji świata, jaki proponuje nam reżyser Robert Drobniuch. Powtarzane kilkakrotnie kwestie aktorów czy teksty piosenek wywołują znudzenie połączone z oczekiwaniem na zmianę: ma się nadzieję, że aktor powtarza się ostatni raz i że wraz z jego zamilknięciem zmieni się sceneria. Tak się niestety nie dzieje. Trafiamy do laboratorium, w którym potworność się zapętla i wciąga w swe mroczne odmęty. Współczesna kondycja ludzkości jest godna politowania. Postęp naukowy powoduje regres etyczny i emocjonalny. Przekroczyliśmy cienką granicę dzielącą człowieka od Boga, sami tworząc na swoje podobieństwo. Nie są to jednak twory doskonałe. Naznaczamy wszystko bólem, brzydotą, dysfunkcją, chorobą, rozkładem. „The Monstrum Band” to smutna wizja obrzydliwej przyszłości, gdzie nie ma miejsca na piękno, miłość i szczęście. Spektakl dla widzów o mocnych nerwach.


Kultura 52

Nie jest łatwy w odbiorze, może gorszyć, wywołać niesmak estetyczny, a nawet niestrawność moralną. W tym tkwi jednak jego siła. Kieł w reżyserii Bartosza Żurawskiego powstał na kanwie filmu greckiego twórcy Yorgosa Lanthimosa pod tym samym tytułem.

Absurdalny mikrokosmos tekst Aneta Zychma zdjęcie Szymon Rogiński

K

ieł to jednokorzeniowy ząb, służący do chwytania, przytrzymywania i rozszarpywania pożywienia, wykorzystywany także jako narzędzie obrony przed napastnikiem. Kieł to symbol siły, niezależności, samowystarczalności i wolności. Jakby ironicznie, kpiąc z owej symboliki, na małej scenie Teatru im. Stefana Żeromskiego, zderzamy się z zamkniętym, opartym na rygorystycznych zasadach mikrokosmosie.

Jak w dzikim stadzie Trafiamy do oddzielonego od reszty świata domu, który zamieszkuje pięcioosobowa rodzina. Ojciec (dopracowana rola Mirosława Bielańskiego) jest jej głową. Nieludzką, wręcz bestialską. Jego zachowaniem rządzi instynkt przetrwania, a gwarancją utrzymania kontroli nad rodziną jest jej izolacja wspierana przemocą i kłamstwami. Na to wszystko przyzwala Matka (Teresa Bielińska). W tym domu panuje hierarchia jak u dzikich zwierząt: przodownik – samiec alfa i jego partnerka – bezwarunkowo mu poddana, jednak równie jak on groźna dla pozostałych, słabszych członków grupy. Dzieci nie są wychowywane, a tresowane jak zwierzęta w absurdalnym cyrku, który muszą nazywać domem. Brat (zapadająca w pamięć kreacja Dawida Żłobińskiego) to neurotyczny młodzieniec w pełni pogodzony ze swoją sytuacją. Za wszelką cenę L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

chce się przypodobać ojcu. Stłamszony przez rodziców i pokonany przez świat, w którym dorasta. Młodsza (debiutująca na kieleckiej scenie Julia Trembecka) ucieka w głąb siebie, tworząc w dysfunkcyjnym mikrokosmosie jeszcze jedną chorą przestrzeń własnego umysłu. Siostra (świetna Dagna Dywicka) to jedyna w rodzinnej antyutopii zbuntowana jednostka, która nie odnajduje się w takim porządku rzeczy. Ważnym elementem w całej układance jest Ochrona (Ewelina Gronowska): jedyna osoba z zewnątrz, która ma styczność z dziećmi. Regularnie, pod bacznym okiem Ojca, przychodzi do domu, żeby odbyć stosunek seksualny z Bratem.

Nadać rzeczy nowe imię Okrutny system izolacji, w jakim dorastają dzieci, przejawia się również w dziwacznym sposobie komunikowania się. W myśl słów Ludwiga Wittgensteina: (granice mojego języka są granicami mojego świata) w dysfunkcyjnym świecie obowiązuje dysfunkcyjny język, który ogranicza widzenie rzeczywistości takiej, jaką jest i kreuje ją na własnych lingwistycznych zasadach. Kobiece narządy rozrodcze to klawiatura, samolot to ślimak, solniczka to telefon, a przemoc to miłość. „Nazywaj rzeczy po imieniu, a zmienią się w okamgnieniu” – fragment piosenki zespołu Raz Dwa Trzy – w pełni określa funda-

ment językowych zabiegów, które mają miejsce w domu. Rzeczy, czynności i emocje nazwane wedle własnych zasad, powodują trwałą zmianę w postrzeganiu, myśleniu i rozwoju. Idąc dalej, zniekształcają widzenie i wyobraźnię, deformują interpretację otoczenia, tworząc w ten sposób swoisty system cenzury. Zabieg znany chociażby z historii państw totalitarnych, gdzie jak grzyby po deszczu powstawały nowe słowa, które nazywały stare zjawiska, nadając im inną jakość, zgodną z wizją dyktatora.

W domu bezpieczniej

Kieł to również spektakl o gotowości do opuszczenia rodzinnego gniazda. Kiedy jesteśmy w pełni na to przygotowani? Czy warto ryzykować i szukać szczęścia na własną rękę, skoro w domu jest dobrze, tu o mnie dbają, tu jestem bezpieczny? W dysfunkcyjnym świecie taka gotowość na samodzielne kreowanie swojego życia jest odwlekana, utrudniana przez zaborczych rodziców. Matka nie chce odciąć pępowiny. Nie zgadza się na dorastanie potomstwa. Ojciec pragnie w pełni decydować o życiu dzieci, bo uważa, że sami podjęliby niesłuszne wybory. Z tego rodzą się konflikty, neurozy, a ich efektem są nieudacznicy, nierozumiejący samych siebie i innych. Nie ma dla nich miejsca we współczesnej rzeczywistości, dlatego najlepiej od samego początku skutecznie się od niej oddzielić.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

T

53

ytułowa bohaterka to 41-letnia kobieta (dopracowana kreacja Magdy Grąziowskiej), mieszkająca wraz z mężem Sethem (Artur Słaboń) i córką Sarą (Anna Antoniewicz) na obrzeżach Londynu. Poznajemy ją w dość dramatycznym momencie, gdy staje przed wyborem między pracą a umierającym ojcem: szef (jak zawsze świetny Wojciech Niemczyk), mimo usilnych próśb Harper, nie zgadza się na jej urlop. Do tego dochodzi brak wsparcia ze strony słabego psychicznie męża i zbuntowanej córki. Kobieta, po rozmowie z zaczepionym w drodze z pracy Syryjczykiem (w tej roli debiutujący na kieleckiej scenie Adrian Brząkała) i kłótni w domu, decyduje się pojechać do ojca.

sja pracodawcy to przejaw braku innej sensownej argumentacji w rozmowie z pracownikiem. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze motyw pedofilii Setha. Rzekomo niesłusznie posądzony, jedynie na podstawie zdjęć, jakie robił dzieciom bawiącym się w parku, dobrotliwy wobec córki i posłuszny względem żony, nie wydaje się być jednak tak czysty, jakby tego chciał. Coś zgrzyta, oskarżenie staje się rysą na szkle, która może doprowadzić do pęknięcia. Te wszechobecne niedomówienia, przemilczenia pomiędzy bohaterami powodują, że ich życie staje się pasmem niepowodzeń, ślepą uliczką prowadzącą na manowce.

Co się kryje za tą maską?

Sztuka wprowadza nas w świat gombrowiczowskich masek, wymuszonych ról, które odgrywamy do upadłego. Chowamy się za wizerunkiem dobrej żony, pilnej uczennicy, szefa korporacji, udając że nam to odpowiada, bo tego oczekuje od nas bezduszne otoczenie. Dopiero w niespodziewanej sytuacji obnażamy się i stajemy oko w oko z prawdą o nas samych. „Harper” to bolesna opowieść o kryzysie relacji społecznych, o tym, że każdy z nas, niezależnie od tego, jak wielu ma znajomych, jest skazany na samotność. Wszyscy żyjemy obok siebie, oddzieleni barierą monologów. Jesteśmy marionetkami we własnych rękach, gramy pod publikę: dla matki, dla ojca, dla męża, dla szefa, dla córki, dla nieznajomych. Wygłaszamy przemowy, nie słuchamy, nie wchodzimy w interakcje. Nasze życie to marny spektakl dla marnych widzów. Czy jest na to lekarstwo? Czy Harper ostatecznie zdejmie maskę i odkryje prawdziwą siebie, dając nam tym samym nadzieję, że jeszcze będzie dobrze?

W ten sposób zaczyna się odyseja Harper. Powrót w rodzinne strony obfituje w spotkania z nieznajomymi (dziennikarz i jego kumple, mężczyzna z hotelu), w których bohaterka przegląda się jak w lustrze, zaskoczona tym, co widzi. Nie jest w stanie zaplanować swoich zachowań, brakuje jej oparcia w samej sobie, zaufania do siebie. Z jednej strony jest ciekawa, co się wydarzy, do czego jest w stanie się posunąć, a z drugiej przeraża ją taka bezosobowość, brak trzonu charakterologicznego. Harper jest sama: mimo że ma męża rodzinę, dziecko. Samotność potęguje również trudna relacja z matką (fenomenalna Joanna Kasperek). Na pierwszy rzut oka Harper to typowa zadbana, spełniona kobieta, jakich tysiące codziennie mijamy na ulicy. Za tą maską kryje się jednak smutna dziewczynka, która chciałaby być kochana przez rodziców, która marzy o spokojnym, szczęśliwym życiu.

Rzecz o samotności

Spektakl opowiada o chorobie naszych czasów: o samotności w tłumie. Anonimowość w globalnej wiosce, zdominowanej przez Internet i wirtualne pseudoznajomości, to dolegliwość, na którą cierpimy w czterech ścianach domów, ogłupieni złudnym wrażeniem, że teraz to już możemy wszystko, nawet seks nie wymaga wcześniejszego poznania partnera: wystarczy kilka kliknięć w klawiaturę. Samotność rodzi bezradność, a bezradność agresję. Pod jej płaszczem chowa się syryjski nastolatek, który tęskni za matką i nienawidzi swojego wiecznie nieobecnego ojca. Agresja oparta na podszytych rasizmem stereotypach jest sposobem na odreagowanie dla zagubionego w zmanipulowanym świecie mediów dziennikarza. Agresja wobec matki jest dla Sary jedyną formą wyrażenia bolesnej niezgody na tu i teraz. Agre-

Monolog zamiast dialogu

Marionetki we własnych rękach

tekst Aneta Zychma zdjęcia Krzysztof Bieliński

„Harper” w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego – kolejna w tym sezonie propozycja Teatru im. Stefana Żeromskiego – to bolesna opowieść o kryzysie relacji społecznych, o tym, że każdy z nas, niezależnie od tego, jak wielu ma znajomych, jest skazany na samotność. Wszyscy żyjemy obok siebie, oddzieleni barierą monologów.


Kielce zapomniane 54

Brama Krakowska tekst Rafał Zamojski fotografia ze zbiorów rodziny Cedzyńskich

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

I

mponująca, potężna budowla. Rozmiary bramy możemy ocenić patrząc na stojącą w jej świetle postać ludzką. Już w wieku XIX była przez kielczan traktowana jako cenny (jak mawiano wtedy: „starożytny”) zabytek. Czy jej historia sięga, jak chciał Jan Pazdur, XVI wieku? Raczej nie – nie ma na to żadnych dowodów. Prawie na pewno Kielce zawdzięczały ją w całości biskupowi Konstantemu Felicjanowi Szaniawskiemu. Spośród kolejnych biskupów krakowskich, którzy stopniowo rozbudowywali kompleks budowli, dziś nazywany przez nas Wzgórzem Zamkowym, on miał zasługi największe. Na przełomie lat 20. i 30. XVIII wieku nie tylko wybudował szereg budynków gospodarczych, ufundował seminarium duchowne i szkołę średnią (której nastepcą jest LO im. S. Żeromskiego), ale też połączył długimi krytymi gankami wszystkie najważniejsze kościelne gmachy tj. pałac, kolegiatę, szkołę, kościół Świętej Trójcy i seminarium. Częścią tych ganków była właśnie Brama Krakowska. Innymi słowy nie była to typowa brama miejska (to znaczy brama prowadząca do miasta). W XVIII wieku stała przecież nie na skraju, ale w samym centrum kościelnej części Kielc. Brama Krakowska była w rzeczywistości… wiaduktem. A konkretnie pieszym wiaduktem, którym chadzał biskup i inni kościelni oficjele. W połowie XIX wieku historyczna budowla, staraniem świadomego jej wartości naczelnika powiatu Tomasza Zielińskiego, została wyremontowana. Niestety parę lat później, w roku 1868, podjęto decyzję o wyburzeniu zarówno świeżo odnowionej bramy, jak i zachowanego pomiędzy nią a szkołą fragmentu ganków. Dlaczego? Odpowiedź znajdziemy w poprzednim odcinku naszego cyklu – trzeba było otworzyć widok na budowaną obok na wywłaszczonych kościelnych gruntach cerkiew prawosławną… Odtąd to ona miała górować nad Kielcami. Zachowały się pamiętniki, z których wynika, że kielczanie rozbiórkę bramy uznawali za barbarzyństwo carskiej władzy. Zapewne nieprzypadkowo budowlę przed jej wyburzeniem dokładnie pomierzono i obfotografowano (zachowały się trzy ujęcia prawdopodobnie autorstwa Władysława Krajewskiego). Być może liczono na to, że uda się ją odbudować…


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

55

Dobra literatura przy zielonej herbacie W niewielkim Samsonowie, tuż przy drodze z Zagnańska do Ćmińska, istnieje miejsce wyjątkowe – Gminna Biblioteka Publiczna. Po blisko 70-ciu latach funkcjonowania pora na kolejny rozdział w jej historii, który zatytułować należy „Nowoczesna siedziba”. Przyjazna dzieciom, starszym i niepełnosprawnym. Od wypożyczalni po książkę na telefon Biblioteka w swoim nowym budynku oferuje wszelkie udogodnienia, w tym wypożyczalnię z wolnym dostępem, podzieloną na najróżniejsze kategorie, m.in. nowości, audiobooki czy literaturę dla dzieci, także tych najmłodszych, niepotrafiących jeszcze czytać. Tu także znajduje się czytelnia z wygodnymi kanapami oraz półkami wypełnionymi czasopismami z różnych branż i prasą codzienną. A na piętrze pracownia multimedialna, w której można skorzystać z Internetu i sala do warsztatów edukacyjnych. Tuż przy wejściu znajduje się wrzutnia książek, dzięki której można oddać wypożyczone tytuły już po zamknięciu biblioteki. Budynek wyposażony jest w windę dla osób niepełnosprawnych. Biblioteka oferuje też usługę „książka na telefon”. Osoby starsze i schorowane mogą zadzwonić i poprosić o dowiezienie do domu wybranej pozycji. – Do każdego czytelnika podchodzimy indywidualnie. Pytamy o zainteresowania, ulubiony gatunek literacki i doradzamy, by wybrał najlepszy tytuł. Sama podczas takich rozmów odkryłam niedawno Petera Pezzelliego, autora „Lekcji włoskiego”, „Kuchni Franceski” i „Domu w Italii” – przyznaje Anna Żmudzińska, p.o. dyrektora Gminnej Biblioteki Publicznej w Samsonowie. W katalogu, dostępnym także online po zainstalowaniu specjalnej aplikacji, jest z czego wybierać. W wypożyczalni znajduje się ok. 14 tys. woluminów, po które czytelnicy coraz chętniej sięgają. Do biblioteki jest zapisanych prawie 800 osób, rok wcześniej było to niecałe 500. Wypożyczenia (4,5 tys. od początku roku) wzrosły o 48 proc., a liczba odwiedzających o 1000 osób. Czytelnicy to głównie kobiety w wieku 24-44 lata i 60+. Coraz więcej jest też dzieci, szczególnie tych najmłodszych, do lat 5.

Przy filiżance zielonej herbaty Biblioteka to także miejsce spotkań. Tu odbywają się wystawy, m.in. ukraińskiego artysty Aleksandra Jasina czy Edwarda Lutczyna. Tu organizowane są spotkania, m.in. z wokalistą Markiem Piekarczykiem czy niewidomą pisarką i podróżniczką Hanną Pasterny. Do biblioteki można także przyjść na spektakl (w grudniu będzie to „Krawiec Niteczka” w wykonaniu aktorów z Europejskiego Centrum Bajki w Pacanowie) oraz wziąć udział w kreatywnych warsztatach dla najmłodszych czy zajęciach z jogi. A wszystko to w miłej atmosferze. W czytelni można napić się kawy czy tak lubianej przez wszystkich pracowników zielonej herbaty. A latem na balkonie i w ogrodzie zatopić się w ulubionej lekturze. W bibliotece działa także Komputerowy Klub Kodowania dla dzieci i osób 50+, a także dyskusyjne kluby książki. Wkrótce do długiej listy aktywności dołączą pokazy filmowe. – Zależy nam, aby to było miejsce, w którym mieszkańcy Samsonowa mogą obcować z literaturą i sztuką, w którym mogą się integrować – zdradza Anna Żmudzińska. Miejsce dla każdego Biblioteka ma też ambitne plany. Poza regularnymi pokazami filmów zamierza także stworzyć ich wypożyczalnię. W przyszłym

roku chce również uruchomić teatr dla seniorów oraz warsztaty choreoterapeutyczne, sceniczne i techniczno-artystyczne dla dzieci i ich opiekunów (rodziców i dziadków), a także organizować pikniki ekologiczne, na które każdy zainteresowany przyniesie coś do jedzenia, najlepiej przygotowanego na bazie produktów z własnej uprawy. Marzeniem pracowników biblioteki jest także stworzenie ogrodów sensoryczno-edukacyjnych, łączących rehabilitację z możliwościami poznawania literatury wszystkimi zmysłami: wzrokiem, słuchem, węchem i dotykiem. – Chcielibyśmy, aby w naszej bibliotece każdy znalazł coś dla siebie. By nie kojarzyła się tylko z wypożyczaniem książek i by trafiali do nas wciąż nowi czytelnicy. Tak jak pewna mieszkanka Samsonowa, która przez 20 lat nic nie przeczytała, a zajrzała do nas z ciekawości. Dziś wraca po kolejne książki – mówi Anna Żmudzińska.

Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie Samsonów 6, 26-050 Samsonów tel. (41) 300 34 12 gbp@zagnansk.pl

Zdjęcia Mateusz Wolski


Być eko 56

Trawożercy zapraszają do stołu tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski

Egzotycznie brzmiąca tofucznica lub seitan, albo swojskie – tyle że bez nabiału – pierogi ruskie lub sernik. Podczas spotkań Wegańskiej Kuchni Społecznej stoły uginają się pod ciężarem wymyślnych i smakowitych dań. Ale tylko przez moment, bo potrawy znikają w okamgnieniu.

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

57 Pasta z tofu i pokrzywy

Reguły Wegańskiej Kuchni Społecznej są proste. „Zasada I: płacisz 10 zł lub wchodzisz za free, pod warunkiem, że przyniesiesz ze sobą dowolną wegańską potrawę. Zasada II: jesz, ile zechcesz, aż Ci brzuchol pęknie, ale pamiętaj, aby podzielić się z innymi”. Celem spotkań jest promowanie weganizmu jako etycznego sposobu odżywiania, polegającego przede wszystkim na niejedzeniu produktów odzwierzęcych: mięsa, ryb, jajek, nabiału i miodu. Wydarzenie jest otwarte dla wszystkich zainteresowanych, trzeba się tylko zarejestrować przez Internet. Zaczęło się wiosną 2014 roku od degustacji potraw wegańskich podczas Tygodnia Promocji Wegetarianizmu. Zainteresowanie kielczan przerosło najśmielsze oczekiwania, więc Dariusz Olszewski zdecydował się wykonać kolejny krok i zorganizował Wegańską Kuchnię Społeczną. Takie wydarzenia odbywały się wcześniej w innych miastach, ale nigdzie nie przerodziły się w regularne, comiesięczne spotkania. A tak stało się w Kielcach. Pierwsze odbyły się w Renamencie, ale ten wkrótce okazał się za mały. Kuchnię przygarnęła gościnna Restauracja Pałacyku Zielińskiego, która też pęka w szwach, gdy na wspólny niedzielny obiad przychodzi sto osób. Dzięki temu, że uczestnicy rejestrują się na kolejne spotkania, ich organizator szacuje, że przez 20 edycji przewinęło się już około tysiąca kielczan. – Część uczestników to weganie lub wegetarianie, ale większość to „wszystkożercy” na diecie tradycyjnej, którzy chcieliby spróbować czegoś nowego. Co ciekawe, nie przeważa młodzież, lecz osoby po trzydziestce, które świadomie szukają innego stylu życia – podkreśla Dariusz Olszewski.

tofu. Comiesięczne spotkania w Pałacyku to dla nich źródło inspiracji. – Kuchnia wegańska jest niezwykle bogata w smaki – ocenia Katarzyna. Od początku regularnie w spotkaniach uczestniczy też Martyna Samiczak, która z zawodu jest dietetyczką. O Wegańskiej Kuchni dowiedziała się z Internetu. – Unikam produktów pochodzenia zwierzęcego, więc stwierdziłam, że to świetna inicjatywa, w sam raz dla mnie, bo mogę podpatrzeć, co inni gotują – wspomina. Nigdy nie przychodzi na spotkania z pustymi rękoma, za każdym razem przynosi coś innego, dużo zrobiła ciast, był już murzynek i sernik z jagodami, a oprócz tego pasztety i makarony przygotowane na różne sposoby. Zdaniem dietetyczki Wegańska Kuchnia Społeczna to dobry pomysł na to, aby pokazać innym, że weganie nie jedzą samej zieleniny. – Praktycznie każdą tradycyjną potrawę można przygotować na sposób wegański – przekonuje.

Tarta z kremem orzechowym

Smalec z fasoli

– Kielecka Kuchnia ewoluowała, uczestnicy bardzo się wyrobili. Na początku przynosili dosyć proste potrawy, a teraz przygotowują takie, które spokojnie można wpisać w menu dobrych restauracji – ocenia inicjator spotkań. Wśród stałych bywalców Kuchni Społecznej są państwo Frąckowiakowie, których weganizmem zaraziły dorosłe już córki. Kilka lat temu zrezygnowali z kupowania gotowej żywności, nawet chleb pieką w domu. – Efekty zdrowotne są rewelacyjne: mąż nie ma już problemów z ciśnieniem, przestał łykać tabletki, przez rok schudł 20 kilogramów. Odkrywa nowe smaki i sam zaczął gotować – zachwala pani Katarzyna, podczas gdy jej mąż Michał przygotowuje indyjskie kotlety dyniowe. Frąckowiakowie starają się gotować potrawy sezonowe, a ich specjalnością jest

Katarzyna i Michał Frąckowiakowie

– Społeczeństwo jest nieuświadomione, czym jest weganizm czy wegetarianizm. Ja często słyszę, za przeproszeniem, że „żrę trawę”. To nie jest prawda. Szczególnie, gdy ktoś lubi bawić się kuchnią, może przygotować świetne dania, a przy tym bardziej humanitarne wobec zwierząt – mówi Sebastian Żuchowski, który z dwiema koleżankami po raz pierwszy pojawił się na spotkaniu. Na razie nie przynieśli dań, bo chcieli się rozejrzeć. Szczególnie posmakował im seitan w sosie paprykowym, makaron z sosem pomidorowym i ciasto na ciasteczkach oreo. Zapowiadają, że następnym razem na pewno coś ugotują. – Moim specjałem jest zupa z zielonej soczewicy z kaszą pęczak, z ziemniakami i fasolą szparagową, dobrze przyprawiona. Mam bzika na punkcie przypraw – dodaje Sebastian.

Ich zdaniem Wegańska Kuchnia Społeczna to bardzo dobry sposób na promocję takiego stylu życia, bo wiele osób przychodzi na spotkania z ciekawości. Tomasz Pańczyk i Ania Ślusarczyk nie są wegetarianami, ale interesują się kuchnią roślinną. – Ze względów ideologicznych mogłabym zrezygnować z mięsa, ale potrzebuję inspiracji. Dziś urzekła nas tofucznica – zdradza Ania. – Dużo się słyszy o produkcji mięsa i wtedy odechciewa się go jeść – dodaje jej partner. Przyszli na Wegańską Kuchnię pierwszy raz i od razu przynieśli swoją sztandarową zupę z czerwonej soczewicy oraz roladki z grillowanej cukinii z awokado, nad którymi siedzieli do drugiej w nocy. – Nie ukrywamy, że wizyta tutaj to dla nas pierwszy krok do tego, żeby otworzyć własny lokal wegetariański „z sercem” – zapowiada Pańczyk, który pracuje w gastronomii i gotując, czuje się jak ryba w wodzie. Ania Ślusarczyk wspomina: – Oświeciło nas, gdy będąc w Warszawie zobaczyliśmy tłumy przed wegańskim lokalem Krowarzywa na Hożej. Dobra energia biła od tych ludzi, wszyscy uśmiechnięci. Od razu chciało się tam wejść.


Być eko 58

Hyzop, dyptam, kozieradka tekst Agnieszka Gołębiowska grafiki „Köhler’s Medizinal-Pflanzen”, XIX-wieczny atlas roślin leczniczych

Zainteresowanie roślinami przeżywa w Polsce renesans, nic więc dziwnego, że I Ogólnopolski Festiwal Zielarstwa przyciągnął do Łagowa zwolenników naturalnych leków i kosmetyków z całego kraju.

Pokrzywa na anemię

Na pomysł festiwalu wpadła Beata Bardzyńska, która od dzieciństwa interesowała się ziołami i przez lata szukała możliwości poszerzania swojej wiedzy na przeróżnych szkoleniach. Doszła do wniosku, że warto w regionie przygotować szeroką ofertę warsztatów i spotkań poświęconych zielarstwu. Jej pomysł ewoluował, by wreszcie przybrać formę festiwalu. Pionierskiego, bo okazuje się, że nikt wcześniej takiego w Polsce nie zorganizował. Do swojego pomysłu Bardzyńska przekonała Świętokrzyskie Stowarzyszenie Wspierania Małych Producentów Żywności „Eko Bazar”, w którym działa, a następnie władze gminy Łagów. – Od razu wypłynęliśmy na szerokie wody i postanowiliśmy zorganizować wydarzenie ogólnopolskie. Zainteresowanie od początku było duże, większe niż mogliśmy się spodziewać. Przyjechali nie tylko ludzie z Warszawy czy Krakowa, ale też Szczecina, Kołobrzegu i Zielonej Góry – mówi. Festiwalowi towarzyszył kiermasz. Wokół łagowskiego rynku stanęły kramy z produktami zielarskimi, ekologicznymi i rękodziełem. Powodzeniem cieszyło się stoisko z zielarską literaturą.

Ziele dziurawca na depresję

Wykładowcy przyjechali z różnych stron kraju, nie zabrakło też świętokrzyskich znawców zdrowotnych właściwości roślin. Warsztaty i wykłady pogrupowano w bloki tematyczne: „Zioła w kosmetyce”, „Ziołolecznictwo”, „Zioła w kulinariach”. – Najbardziej obłożone były warsztaty kosmetyczne Krystyny Judki, na których uczestnicy robili kremy, toniki i dezodoranty. Dużo ludzi zapisało się też do dr. Ryszarda GrzeL I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

byka na wykład o leczeniu ziołami w chorobach przewlekłych i nowotworowych – mówi organizatorka. Powodzeniem cieszyły się zajęcia Bartosza Jemioły „Użyteczne badyle” o roślinnych substytutach preparatów pierwszej pomocy, które można wykorzystać podczas wędrówek, w warunkach survivalowych. Jemioła mówił też o dzikich roślinach bogatych w witaminę C. Teresa Tomaszewska przedstawiła sylwetkę świętej Hildegardy z Bingen oraz stworzone przez nią „złote reguły życia”. Średniowieczną mistyczkę opracowała przepisy potraw opartych na orkiszu, przyprawach i miodach, a także eliksirów: piołunowego, języcznikowego i z rzęsy wodnej. Podczas festiwalu poruszano tematy znaczenia ziół w żywieniu człowieka i w najbardziej popularnych dietach egzotycznych: chińskiej diecie pięciu przemian, diecie indyjskiej, ajurwedyjskiej, wedyjskiej oraz Hunza; tradycji i współczesności stosowania roślin dziko rosnących czy zielnika świętokrzyskiego. Nie brakło zajęć poświęconych aromatoterapii. Podczas warsztatów kosmetycznych można było nauczyć się, jak wykonać samodzielnie masaż twarzy, który „zapobiega migrenie, zmniejsza worki pod oczami, pobudza siły witalne, wycisza i relaksuje”. Była mowa o oleju z lnianki zwanym rydzowym oraz regionalnym eliksirze opartym na pięciu ziołach, czyli ćmadze świętokrzyskiej. I o zdrowotnych właściwościach diety bezglutenowej oraz owocowo-warzywnej. Porażką okazał się, niestety, panel na temat uprawy ziół skierowany do rolników. – Byliśmy niemile zaskoczeni, bo przygotowaliśmy kompleksową pomoc specjalistów, byli nawet producenci zainteresowani skupem ziół. Tylko rolnicy nie przyjechali. Pojawiły się natomiast osoby zainteresowane tym tematem z miasta – wspomina Bardzyńska.

Siemię lniane na żołądek

Najprawdopodobniej festiwal nie będzie wydarzeniem jednorazowym. – Jeszcze się zastanawiamy, czy będzie miał formułę stacjonarną czy będzie wędrował po ziemi świętokrzyskiej i odbywał się w gminach, które będą chciały z nami współpracować – mówi inicjatorka. Na festiwalu pomysły Bardzyńskiej się nie kończą, następny to utworzenie Świętokrzyskiego Centrum Zielarstwa, gdzie można będzie sprzedawać sadzonki oraz prowadzić edukację o korzeniach, liściach, kwiatach i owocach dla dzieci, seniorów i wszystkich zainteresowanych tematem. – Z ziół można zrobić niesamowite rzeczy. A my w regionie mamy kilka osób, które dużo wiedzą o roślinach – przyznaje.


Felieton

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

59

Kulinarne podróże w czasie i po świecie Jakub Juszyński

C

ofnijmy się w czasie o kilkanaście lat. W Kielcach i regionie działają budki z zapiekankami i restauracje z tradycyjną pizzą, a na horyzoncie zaczynają pojawiać się kebaby i inne wyroby o dość słabym smaku i jeszcze bardziej wątpliwej jakości. Wiele z tych miejsc nie wytrzymało zmian narzucanych przez dynamiczny rynek gastronomiczny, przetrwały nieliczne. To ciekawa sprawa, jak podniebienia i gusta ludzi dojrzewają i ewoluują. To, co pochłaniało się w przeszłości – jak wspominane już kebaby czy inne „smakołyki” – dziś w większości przestaje być dla nas strawne. Wystarczyło kilkanaście lat, by rynek zmienił się nie do poznania. Pewne trendy są przewidywalne. Obserwując to, co jada się w Stanach Zjednoczonych, Europie czy największych polskich miastach, możemy łatwo zgadnąć, co prędzej czy później dotrze do Kielc. Odstęp czasowy pomiędzy wspomnianymi og-

niwami może wynieść i kilka lat, ale konkretny trend z pewnością choć na chwilę trafi pod kieleckie strzechy. A czy możemy zwiedzić kulinarnie świat nie ruszając się z naszego regionu? Niekoniecznie. Na pewno mamy możliwość wzięcia udziału w kilku smakowych wycieczkach, ale często będą to tanie podróbki. W wielu restauracjach spodziewać się będziemy Londynu, a dostaniemy Lądek Zdrój… w zimie… ulewie… smogu... i po powodzi. Zderzenie może być bolesne, ale mamy też miejsca, które pozwalają poznać różne potrawy naszego globu. W samych Kielcach hiszpańskie klimaty poczujemy oczywiście w restauracji Si Señor, która lokalnymi przepisami, dobrymi składnikami i wyszukanym, ale domowym smakiem pokazuje się od jak najlepszej strony. Podobne klimatem do Hiszpanii, ale różniące się kuchnią Włochy możemy odwie-

dzić, wybierając się do kilku kieleckich lokali. Wśród najciekawszych znajdziecie na pewno Del Favero, Tutti Santi czy Azzurro. Słoneczna Italia godnie reprezentowana jest także w Świętej Katarzynie. Wiele smaków pojawiało się w naszym regionie i znikało. Może to kwestia przemijania mody, a może innych czynników. Ogromnie cieszy jednak fakt, że powstają nowe lokale, które za trendami kulinarnymi nadążają. Jeszcze kilka lat temu można było jedynie pomarzyć o zjedzeniu zupy miso, pulled porka, czyli rwanej wieprzowiny, czy steka z wołowiny black angus. Dzisiaj są one na wyciągnięcie widelca. Coraz częściej przyjeżdżają do nas food trucki, a właściciele stacjonarnych przybytków gastronomicznych przywiązują coraz większą wagę do jakości dań, wykorzystywania lokalnych produktów i testowania nieznanych smaków z całego świata. Tak trzymać!


60

Medycyna ciała i duszy Rozmawiała Monika Rosmanowska

Plastyka brzucha, nosa, uszu, powiek czy usuwanie zmian skórnych, które nie muszą wymagać użycia chirurgicznego noża. Medycyna estetyczna i chirurgia plastyczna przestają być traktowane jak fanaberia, a stają się coraz popularniejszym narzędziem do leczenia schorzeń i kompleksów. Jesień i zima to dobry czas, by pomyśleć o swoim ciele… Jakie zabiegi z zakresu medycyny estetycznej warto zaplanować w tym okresie? Dr n. med. Andrzej Kustra: Do popularnych należą te związane z botoksem (likwidacja zmarszczek czoła, lwich, kurzych łapek); wypełniaczami (pozbywanie się zmarszczek, ale też uzupełnienie objętości twarzy) i peelingami (złuszczanie i napinanie skóry). Peelingi to domena głównie tego okresu, choć są już i całoroczne, a nawet jednodniowe, tzw. bankietowe. W przypadku toksyny botulinowej nie ma ograniczeń ze względu na porę roku, choć jako substancja, która bardzo wysusza skórę, latem może prowadzić do przebarwień. Równocześnie jest to najgroźniejsza toksyna na świecie i zabieg powinien wykonywać doświadczony lekarz. Jeśli myślimy o wypełniaczach, to warto wiedzieć, że to nie tylko kwas hialuronowy, ale też m.in. tłuszcz, materiał który można pobrać od każdego pacjenta. Nasza własna tkanka tłuszczowa? Oczywiście, to doskonały materiał do przeszczepu, który może być bezpiecznie użyty np. przy zabiegach na twarz. Ma lepszy kolor, konsystencję, jest naturalny, co pozwala wyeliminować potencjalną alergię. Innym naturalnym zabiegiem jest użycie osocza bogatopłytkowego, dedykowanego szczupłym pacjentkom o wiotkiej, cienkiej skórze, z tendencją do pokrywania się drobnymi zmarszczkami. W tym wypadku pobieramy krew i robimy z niej preparat, który pogrubia skórę, stymuluje do produkcji kolagenu, ale też przeciwdziała wypadaniu włosów. A co pacjentom może zaoferować chirurgia plastyczna? Najczęściej pacjentki zgłaszają się na usuwanie tłuszczu. Wstrzykiwanie roztworów rozpuszczających tkankę tłuszczową jest skuteczne tylko do L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

pewnego momentu. Gdy mamy jej więcej, to trzeba pomyśleć o zabiegu z użyciem lasera do lipolizy lub też liposukcji. Żylaki – kolejny częsty problem. Postęp w ich leczeniu jest tak duży, że w ciągu dwóch godzin możemy wykonać operację, nie robiąc praktycznie żadnych blizn oprócz malutkich nacięć, których już po miesiącu nie będzie widać. Nie trzeba kłaść się do szpitala, wystarczy odpowiedni laser, urządzenie do radiofrekwencji i możemy mówić o estetycznym, kompleksowym leczeniu żylaków. Podobnie jest ze zmianami skórnymi, brodawkami, włókniakami. Nie wszystko trzeba usuwać nożem, w wielu przypadkach wystarczą lasery. Oczywiście bezpieczeństwo i onkologiczna czystość są tu niezwykle ważne. Plastyka brzucha – często wykonywana u pacjentek, które w wyniku odchudzania straciły na wadze, ale został nadmiar skóry. Plastyka powiek – jeden z podstawowych i pierwszych zabiegów, jaki powinniśmy zrobić, bo w odnowie twarzy nie ma ważniejszych miejsc niż oczy i usta. Plastyka nosa, uszu, piersi. Wreszcie ginekologia estetyczna. Wykonujemy zabiegi, które poprawiają jakość życia, np. likwidują problem nietrzymania moczu po ciąży. W każdym kolorowym magazynie istnieje dział poświęcony urodzie. Często, podążając za trendami, bezrefleksyjnie sięgamy po „modne” zabiegi. Wywiad z pacjentem obowiązuje nas tak samo, jak w każdej innej dziedzinie medycyny. Gdy ten przychodzi wypełnić bruzdy nosowo-wargowe, często okazuje się, że najpierw należy uzupełnić objętość górnej części twarzy, zacząć od tzw. dolin łez czy okolic jarzmowych, bo tylko to pozwoli pozbyć się bruzd. Jeżeli zgłasza się do nas pacjentka z bruzdami na twarzy, które się w ostatnim czasie pogłębiły, to musimy zapytać czy się nie odchudza czy nie chudnie z innych, niebezpiecznych powodów, np. choroby nowotworowej. Kompleksowość zabiegów, holistyczne podejście do pacjenta, indywidualny dobór rozwiązań są niezwykle ważne. Podobnie jak planowanie… Medycyna estetyczna wymaga czasu, rezultaty nie przychodzą od razu… Często zdarza się, że przychodzi pacjentka i mówi,

Dr n. med. Andrzej Kustra jest lekarzem, chirurgiem-flebologiem, lekarzem medycyny estetycznej. Specjalizację I stopnia uzyskał z chirurgii ogólnej. Absolwent Podyplomowej Szkoły Medycyny Estetycznej w Warszawie. Ukończył kursy specjalistyczne w kraju i za granicą z zakresu technik medycyny estetycznej i flebologii. Od blisko 10 lat prowadzi w Kielcach prywatną klinikę medyczną „Re vitae” Centrum Medycyny Estetycznej i Chirurgii Plastycznej.

że chce mieć za miesiąc piękną twarz. Tak się nie da. Jeżeli planujemy zabiegi poprawy, to potrzebujemy kilku miesięcy. Podobnie jest z żylakami, nie da się ich pozbyć w kilka czy kilkanaście dni. Oczywiście pojedynczą, drobną rzecz możemy skorygować. Wykonany dziś botoks za dwa tygodnie przyniesie efekt. Same zabiegi z zakresu medycyny estetycznej trwają maksymalnie 30-40 minut. Wszystkie prowadzimy w znieczuleniach miejscowych. Kolejny ważny aspekt, to bezpieczeństwo pacjentów. Na rynku istnieje duża podaż. Jak wybrać odpowiedniego specjalistę, na co zwracać uwagę? Na pewno nie powinniśmy chodzić do miejsc, które nie mają certyfikatów oraz lekarzy z uprawnieniami i specjalistycznymi kursami. Jeśli kosmetolog robi zabieg, to powinien on być nadzorowany przez lekarza. Dodatkowo możemy sprawdzić od kiedy istnieje firma, kto tam pracuje, jakie zabiegi wykonuje. Możemy też o wszystko pytać. Po rozmowie z lekarzem jesteśmy w stanie stwierdzić czy ma on odpowiednie doświadczenie. Niezrozumiałym jest dla mnie, gdy stomatolog czy internista pracujący na co dzień w przychodni, robi dodatkową specjalizację i od czasu do czasu wykonuje zabiegi związane z wypełniaczami czy botoksem. Ważne jest też, żeby lekarz był stąd, dostępny 7 dni w tygodniu. Gdy pojawi się obrzęk czy krwiak będziemy mogli na bieżąco to konsultować.



62

Priorytet: bezpieczeństwo Szkolą przyszłych ratowników i dbają o rozwój tych, którzy w zawodzie już pracują. Uczą pływania w każdym wieku i edukują tysiące dzieci, tłumacząc zasady bezpieczeństwa na wodzie i lodzie. Stowarzyszenie ŚWOPR, choć działa od niedawna, to już może się pochwalić konkretnymi efektami.

Szkolą przyszłych ratowników i dbają o rozwój tych, którzy w zawodzie już pracują. Uczą pływania w każdym wieku i edukują tysiące dzieci, tłumacząc zasady bezpieczeństwa na wodzie i lodzie. Stowarzyszenie ŚWOPR, choć działa od niedawna, to już może się pochwalić konkretnymi efektami.

Po pierwsze: ratownicy Stowarzyszenie Świętokrzyskie Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe powstało przed trzema laty. – Wypełniliśmy w ten sposób pewną lukę. Stworzyliśmy nową organizację przede wszystkim z myślą o ratownikach. Dbamy o ciągłe podnoszenie ich kwalifikacji i o to, aby L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

byli wyposażeni w nowoczesny sprzęt i w ten sposób jeszcze lepiej służyli społeczeństwu – mówi Piotr Molasy, prezes ŚWOPR, ratownik, były dowódca specjalistycznej grupy ratownictwa wodno-nurkowego „Świętokrzyskie” Komendy Wojewódzkiej Państwowej Straży Pożarnej w Kielcach, instruktor WOPR. Stowarzyszenie zrzesza około 500 osób z całego województwa. Do jego podstawowych zadań należy organizowanie i udzielanie pomocy osobom, które uległy wypadkom, oraz zapobieganie niebezpiecznym zdarzeniom na wodzie. – Chcemy coś zrobić dla rozwoju ratownictwa, stąd bezpłatne szkolenia nie tylko dla naszych członków i ciągłe doskonalenie zawodowe – przyznaje Piotr Molasy.


m ade in ś w i ę to k rz y s k ie

63

Nauka pływania… dla niemowląt ŚWOPR szkoli na kursach: ratownika wodnego, sternika motorowodnego, holowania narciarza wodnego, holowania statków powietrznych, płetwonurka, instruktora pływania, instruktora kajakarstwa, nauki i doskonalenia pływania, a w okresie zimowym instruktora narciarstwa zjazdowego. Na podstawie decyzji Ministerstwa Sportu i Turystyki jako jedyni w regionie mają też uprawnienia do egzaminowania przyszłych sterników motorowodnych i żeglarzy jachtowych. – Na kurs

i intelektualnie. Było sprawniejsze, wcześniej i łatwiej wyszło z pieluch – wylicza zalety Karolina Kasprzycka, ratownik wodny, była zawodniczka AZS Arka Kielce, AZS UJK Kielce, medalistka Akademickich Mistrzostw Polski w pływaniu. Przy nauce pływania dla niemowląt musi być obecny co najmniej jeden rodzic. Zajęcia trwają od 15 (pierwsze spotkanie) do maksymalnie 25-30 minut. Dziecko musi mieć skończone 3 miesiące, o ile nie jest wcześniakiem (wówczas te 3 miesiące liczymy od planowego terminu porodu) i przejść badania lekarskie. – Na zajęciach najpierw oswajamy malucha z wodą, a następnie przechodzimy do różnego rodzaju gier i zabaw. Uczymy samokontroli i asekuracji w wodzie – zdradza Karolina Kasprzycka. Rodzice coraz chętniej korzystają z tego typu zajęć, choć wielu wciąż podchodzi do nich z dużą ostrożnością. – Obawiają się wody, przeziębienia. Niepotrzebnie! W ten sposób także budujemy odporność u dziecka – zwraca uwagę. Pływania ze ŚWOPR uczą się także starsze osoby, nawet te po pięćdziesiątce czy sześćdziesiątce. – To nie jest łatwe, wymaga ogromnego zaangażowania i systematyczności. Niemniej jest możliwe. Nasza kadra cały czas szkoli się w tym zakresie – zachęca Piotr Molasy.

Bezpiecznie na wodzie i lodzie

Jako jedyne w kraju stowarzyszenie prowadzi również rozbudowany projekt edukacyjny dla uczniów szkół podstawowych „Bezpieczna woda”, a zimą „Bezpieczny lód”. W czterech spotkaniach w Centrum Kongresowym Targi Kielce wzięło już udział blisko 2 tys. dzieciaków. Warsztaty składają się z prelekcji na temat bezpieczeństwa na wodzie lub lodzie oraz przypomnienia, jak zadzwonić po służby ratunkowe i rozmawiać z dyspozytorami. Dzieci przyglądają się także symulowanym akcjom ratowniczym z użyciem specjalistycznego sprzętu: koła ratunkowego, boi samopływającej, rzutki ratunkowej czy pasa ratowniczego typu węgorz. Następnie już w małych grupach w praktyce uczą się udzielania pierwszej pomocy. Na fantomach ćwiczą resuscytację krążeniowo-oddechową z wykorzystaniem AED (automatycznego defibrylatora zewnętrznego) i poznają zasady użycia tlenu medycznego, unieruchomienia poszkodowanego przy użyciu kołnierza oraz deski ortopedycznej czy opatrywania ran. Zapoznają się też ze sprzętem ratowniczym i uczą węzłów wykorzystywanych w ratownictwie wodnym. – Na te spotkania zapraszamy także ratowników, aby opowiedzieli o początkach swojej kariery, byłych zawodników pływania, ale też występujących w najwyższej klasie rozgrywkowej siatkarzy, piłkarzy nożnych i ręcznych, którzy mówią o sporcie. Chcemy, aby dzieci zobaczyły, że to może być ciekawe, aby odeszły od komputerów i wyszły z domów – zdradza Piotr Molasy. Kolejne spotkanie planowane jest na wiosnę. ratownika zapraszamy wszystkich zainteresowanych. Jedyny warunek to ukończone 18 lat. Praca w tym zawodzie to nie tylko możliwość rozwoju, ale także dbanie o bezpieczeństwo własne i innych, w tym najbliższych. Ratownictwo przekłada się na całe nasze życie – nie ma wątpliwości prezes ŚWOPR. Stowarzyszenie kształci także w zakresie kwalifikowanej pierwszej pomocy oraz pierwszej pomocy dla zakładów pracy. I uczy pływania w każdym wieku zaczynając już od… niemowląt. – To naprawdę jest możliwe. Przeprowadziłam doświadczenie na dwójce będących w tym samym wieku dzieci moich przyjaciół. To, które regularnie uczestniczyło w zajęciach rozwijało się dużo szybciej zarówno fizycznie, jak

Stowarzyszenie Świętokrzyskie Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe tel. 690 037 439, 607 753 756 biuro@swietokrzyskiewopr.eu www.swietokrzyskiewopr.eu

Zdjęcia Patryk Ptak


Sport 64

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

65

Wojciech Makowski

Medalista z misją rozmawiał Łukasz Wojtczak zdjęcia Mateusz Wolski

– Kiedy po raz pierwszy usłyszałem od trenera, że mogę wystartować na igrzyskach olimpijskich zaśmiałem się. Po mistrzostwach Europy i brązowym medalu pomyślałem, że to jest w zasięgu. Podjąłem wyzwanie – opowiada Wojciech Makowski, srebrny medalista paraolimpiady w Rio.


Sport 66

Moim marzeniem jest start na Igrzyskach Paraolimpijskich w Rio do Janeiro. Zrobię wszystko, aby to marzenie się spełniło – tak mówiłeś przed dwoma laty w jednym z wywiadów. Udało się! Zdradź receptę na konsekwentne realizowanie stawianych sobie celów. Wojciech Makowski: Jedyną receptą jest trening. Motywację trzeba nieustannie podsycać, myśląc o tym, co chce się osiągnąć. Ta myśl pobudza samozaparcie i samodyscyplinę, które są

wszystko, co może budzić negatywne odczucia. Pełna koncentracja, skupienie i spokój. Oglądałem Twój wyścig finałowy. Były duże emocje. Ukrainiec był lepszy, Amerykanin nie odpuszczał do końca. Wywalczyliście ex aequo srebrne medale. Czy to częsta sytuacja w tym sporcie? To się zdarza niezwykle rzadko, żeby dwóch zawodników, dokładnie w tym samym czasie,

Trzeba wychodzić do ludzi, rozglądać się i szukać swoich szans, nigdy nie wiemy, kiedy spotka nas coś wyjątkowego.

konieczne, aby codziennie móc ciężko trenować i znosić zmęczenie. Brazylia, Rio de Janeiro, Igrzyska Paraolimpijskie. Basen, finałowy wyścig na 100 metrów stylem grzbietowym, pełne trybuny i ludzie przed telewizorami. Czekasz na start… Co się czuje w takich momentach? Jak się przygotowuje? To kwestia bardzo indywidualna. Niektórzy przed startem lubią posłuchać muzyki, ale mnie to denerwuje. Potrzebuję ciszy, nie mogę nawet za dużo rozmawiać. Totalnie się wtedy wyciszam, wyłączam, wyrzucam wszystkie myśli z głowy. Bo myślenie nic tu nie pomoże. Trzeba zapracować ciałem, mięśniami, odrzucając

L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

wyłączyło tablicę mierzącą czas. Tym bardziej jest to wyjątkowe, kiedy mamy do czynienia z rywalizacją w grupie osób niewidomych. To, co wydarzyło się na igrzyskach olimpijskich podczas wyścigu na 100 metrów delfinem, kiedy to pierwsze miejsce zdobył zawodnik z Singapuru, a dalej były aż trzy drugie miejsca – w tym Michaela Phelpsa – to jak trafić szóstkę w totolotka! Tym, co mnie spotkało, byłem równie mocno zaskoczony i cieszę się, że nie dostaliśmy po połowie medalu (śmiech). Taka zacięta rywalizacja musi chyba oznaczać potworną walkę z samym sobą? To walka ze swoimi oporami, niepewnością: czy dopłynę, czy nie zemdleję ze zmęczenia.

Takie myśli trzeba przezwyciężać. W mojej grupie sytuacja jeszcze dodatkowo się komplikuje, bo płynąc nie mamy pojęcia, na której pozycji się znajdujemy, czy ktoś jest przed nami czy za nami, czy nas wyprzedza… Zawodnicy widzący mogą na bieżąco reagować, fakt, że ktoś ich wyprzedza, może ich zdopingować do jeszcze większego wysiłku. My działamy podświadomie, nie odpuszczając do ostatniej chwili. O wyniku najczęściej dowiadujemy się dopiero po wyjściu z basenu, a nie w momencie dopłynięcia. Przepisy zabraniają rozmawiać o tym z zawodnikami będącymi w wodzie. Niekiedy trener szepnie coś ukradkiem (śmiech), ale w Rio nie było takiej możliwości, na trybunach mogło zasiąść nawet 17 tysięcy widzów, było głośno. O wyniku dowiedziałem się po wyjściu z basenu. Ta niewiedza była najtrudniejsza. W przypadku zawodów osób niepełnosprawnych rola trenera jest niezwykle istotna, stanowicie drużynę na każdym etapie wyścigu. Rola trenera rzeczywiście jest bardzo ważna. Warto dodać, że jesteśmy podzieleni na czternaście kategorii osób niepełnosprawnych, z czego dziesięć dotyczy najcięższych niepełnosprawności ruchowych; trzy to kategorie wzrokowe: całkowicie niewidomi oraz niedowidzący w zależności od stopnia, a ostatnia to niepełnosprawności intelektualne. Jeśli chodzi o grupę osób niewidzących, wygląda to tak, że po obu stronach basenu muszą stać trenerzy ze specjalnymi tyczkami, często robi się je z wędek, bo takie są wystarczająco długie. Są zakończone czymś delikatnym, miękkim. Kiedy zawodnik dopływa do finiszu czy nawrotu, trener uderza go w głowę. Musi wiedzieć, w którym momencie to zrobić, bo tu można dużo zyskać lub stracić.


Nie może mu się zatrząść ręka, nie może się zdekoncentrować. Musi być pewny siebie i spokojny. Trener-koordynator, z którym najczęściej współpracuję na zawodach międzynarodowych – Wojtek Seidel – przeżywa starty bardziej niż ja. Rola trenerów jest więc nietypowa. Każdy medal jest też ich zasługą. Zwiedziłeś słynną Maracanę, wiem, że to było kolejne z Twoich marzeń. Byłem podczas otwarcia igrzysk na Maracanie i dzień po ich zamknięciu. Trochę żałuję, że tamtejsze muzeum, w którym są takie skarby, jak odcisk stóp Garrinchy czy pomnik Zico, było w tym czasie zamknięte. Za to wspólnie z dziennikarzem sportowym Michałem Polem obeszliśmy cały stadion dookoła, a ja mogłem poczuć jak ogromny jest to obiekt. Od samego zwiedzania trybun bolały nogi. Jak wyglądały początki Twojej przygody z pływaniem? Wiele razy podkreślałeś, że tradycje pływackie są w Twojej rodzinie bardzo żywe. Tata i brat pływali. Mając osiem lat zostałem zaprowadzony na basen przy ul. Krakowskiej na naukę pływania. Istniała jeszcze wówczas Arka

Kielce. Wtedy po raz pierwszy zapoznałem się z wodą. Do końca gimnazjum pływałem dla własnej satysfakcji. Poza tym moja mama prowadziła stowarzyszenie „Szansa dzieciom” przy Zespole Szkół Ogólnokształcących Integracyjnych nr 4. Mieliśmy zajęcia na basenie na Ślichowicach, dwa, trzy razy w tygodniu trenowali nas nauczyciele wychowania fizycznego. Nie miałem wtedy pojęcia, że jest szansa podjęcia wyczynowego treningu. W Kielcach nie ma takich możliwości, brakuje klubu i trenerów. Potem miałeś kilka lat przerwy… Wyczynowym pływaniem zająłem się będąc już na studiach. W międzyczasie uprawiałem inne sporty, głównie na siłowni. Do powrotu na basen przekonał mnie trener, do którego trafiłem dzięki sekcji osób niepełnosprawnych, działającej przy AZS-ie Uniwersytetu Warszawskiego. Studiując na UW musiałem zaliczyć WF i przez kierownika studiów zostałem pokierowany właśnie do tej sekcji. Zbieg okoliczności sprawił, że trafiłem do Waldemara Madeja, z którym pracuję do dziś. Powiedział mi, że widzi we mnie potencjał, że trenujemy, aby polecieć na igrzyska. Początkowo śmiałem się z tego pomysłu,

ale z drugiej strony nie miałem nic do stracenia. A po roku uwierzyłem w siebie. To było wtedy, gdy z mistrzostw Europy, ku swojemu zaskoczeniu, przywiozłem brązowy medal na 100 m kraulem. Pomyślałem, że może faktycznie igrzyska są w zasięgu. Podjąłem wyzwanie. Jak wygląda Twój dzień, bo wyobrażam sobie, że medalista igrzysk paraolimpijskich musi wykazywać się niezwykłą samodyscypliną. Czy to nie jest trochę monotonne? Jest, ale trzeba sobie z tym radzić i znajdować punkty odniesienia, do których się dąży. Pomaga też świadomość, że ta monotonia zostanie w przyszłości wynagrodzona. Wszystko jest robione co do minuty, mam dwa treningi dziennie, zazwyczaj o godz. 6 i 18. Do tego dochodzą obowiązki związane ze studiami. Muszę mieć też czas na odpoczynek, regeneracja jest równie ważna jak trening. Czym się różni trening pływaka w pełni sprawnego od treningu sportowca, który nie widzi? Niczym szczególnym. Pływamy podobne długości, różnice są naprawdę niewielkie. Jedyna różnica to specjalne linki rozwieszone w po-


Sport 68 przek toru, żeby trenerzy nie musieli stać na każdym treningu po obu stronach basenu i mnie pukać w głowę. Kiedy czuję, że napływam na taką linkę, robię nawrót. Medal dedykuję wszystkim ludziom, którzy uważają, że ich życie jest do bani – powiedziałeś. W opinii wielu jesteś nie tylko znakomitym sportowcem, ale też silnym człowiekiem, który walczy z przeciwnościami losu. Wzorem dla tych, którzy uważają się za gorszych, odrzuconych, którzy łatwo się poddają. Pokazujesz, że nie ma barier. Czujesz, że masz misję do spełnienia? Chciałbym, żeby tak było, żebym przez to, co robię, zainspirował innych do działania. Wyobrażam sobie, co takie osoby mogą czuć, choć ciężko tak do końca wejść w czyjeś buty. Wiem natomiast jak to jest, gdy nie ma się na siebie pomysłu i ciężko znaleźć własną drogę. Warto poczekać, bo nie wszystko da się zaplanować. To co najlepsze często dzieje się przez przypadek. Tak wróciłem do pływania. Trzeba wychodzić do ludzi, rozglądać się i szukać swoich szans, nigdy nie wiemy, kiedy spotka nas coś wyjątkowego. To my sami budujemy sobie bariery. Uwielbiasz hip-hop, nie tylko go słuchasz, ale też piszesz teksty, rapujesz… W rapie jest pełna swoboda, tworząc można powiedzieć co się chce i w jaki sposób się chce. Nikt nie ma prawa stwierdzić, że to jest złe, bo panuje tu totalna wolność słowa i wyrażania myśli. Podoba mi się to łamanie schematów. W innej muzyce bym się nie odnalazł, nie mam głosu.

Karol Bielecki jest jedynym sportowcem, o którym mogę powiedzieć, że go podziwiam, jest dla mnie wzorem. Choć generalnie nie mam tak, że się na kogoś zapatruję. Chcę być sobą. Szanuję wyniki sportowców i ich pracę, ale Bielecki jest wyjątkowym człowiekiem. To, jak się podniósł po tej nietypowej kontuzji, wzbudza we mnie największy szacunek. On udowodnił, że można wyjść z najgorszych tarapatów. Wrócił do sportu, zagrał na igrzyskach olimpijskich i wygrał Ligę Mistrzów.

Długo trwa kariera pływaka? Do momentu aż nie rozsypie się fizycznie lub psychicznie. Znam osoby, które pływają długo i mają tego zwyczajnie dosyć. Są jednak tacy, jak Amerykanin Anthony Ervin, który na igrzyskach w wyścigu na 50 metrów kraulem zdobył złoto, a ma już 35 lat. To jest w ogóle ciekawa historia, bo gość był też pierwszy w Sydney 16 lat temu, potem miał problemy z alkoholem i narkotykami, wszyscy go skreślili, a on wrócił i odniósł taki sukces.

Jesteś emocjonalnie związany z Kielcami? To moje miasto, stąd pochodzę i zawsze to powtarzam. Jestem kielczaninem, który reprezentuje klub warszawski. Niestety w Kielcach bywam rzadko, raz na dwa miesiące.

Zastanawiałeś się co będziesz robił po zakończeniu kariery? Wiem, że do tego czasu jeszcze daleko… To jest dużo za wcześnie, mam jakieś pomysły, ale do wszystkiego podchodzę elastycznie. Na pewno chciałbym wrócić do Kielc, bo tu jest moje miejsce.

Masz w Kielcach ulubione miejsca, w których najchętniej bywasz? W Euforii i w Ultra Violecie (śmiech). Tak poważnie, to najbardziej w Kielcach lubię swój dom, który zbudował mój dziadek. Uwielbiam tu wracać, to najbardziej klimatyczne i rodzinne miejsce. Taki kawałek nieba na ziemi, szczególnie wiosną i latem.

Dziękuję Ci za rozmowę, chyba, że chciałbyś jeszcze coś dodać? Tak, że podoba mi się skrót nazwy waszej gazety. MiŚ brzmi bardzo serdecznie (śmiech).

Jakie są Twoje kolejne plany? Muszę przede wszystkim wrócić do codziennego treningu. Cel to przyszłoroczne mistrzostwa świata osób niepełnosprawnych w Meksyku.

Twoje utwory dużo o Tobie mówią. Pokazują, że masz dystans do siebie, ośmieszasz wszelką nietolerancję, angażujesz w swoją misję innych. Tak można odczytać piosenki „Kaleka czy Pedał” oraz „Czas Igrzysk”. Te utwory miały swój przekaz, miały pozostawić po sobie ślad i trochę przemyśleń. Mam nadzieję, że kolejne piosenki także zmuszą do refleksji. Vive Tauron Kielce… Nie mogłem nie poruszyć tego tematu z dwóch powodów. Po pierwsze interesujesz się piłką ręczną, a po drugie nasuwa się pewna analogia. Walczysz z przeciwnościami losu i trochę przywodzi mi to na myśl Karola Bieleckiego. Kilka lat temu stracił oko, a mimo to dziś przeżywa drugą młodość, choć wielu stawiało na nim krzyżyk. Której młodości by nie przeżywał, to na pewno nie ostatnią (śmiech). Trafiłeś w sedno, bo L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

Wojciech Makowski – niewidomy od urodzenia pływak. Zawodnik Integracyjnego Klubu Sportowego AWF Warszawa. Brązowy medalista mistrzostw Europy z 2014 i 2016 r. kraulem; mistrz Europy z 2016 r. stylem grzbietowym; brązowy medalista mistrzostw świata w 2015 r. stylem grzbietowym; zdobywca srebrnego medalu podczas igrzysk paraolimpijskich w Rio de Janeiro stylem grzbietowym. Autor tekstów i piosenek hip-hopowych.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Trenuj z mistrzem!

69

Nigdy nie myślałem, że będę miał kolumnę w gazecie. Ani że wygram Ligę Mistrzów. A jednak się stało. No i jestem. Mateusz Jachlewski. Sportowiec, piłkarz ręczny. Ale o tym już wiecie. Kim będę? Wsparciem w sportowych postanowieniach. Zaczynamy! Trening jest dość intensywny. Jeśli czujecie, że obciążenie jest za duże, możecie je zmniejszyć. Jeśli nie dajecie rady, możecie skrócić czas ćwiczeń. Pamiętajcie: ma być ciężko, ale bezpiecznie. Przed ćwiczeniami przygotujcie: matę, dwa hantle 10-kilogramowe, piłkę lekarską, gumę (jeśli nie macie, może zostać zastąpiona przez ręcznik), step lub stabilne krzesło. Do dzieła!

1 2

Pompki z wiosłowaniem Potrzebne będą hantle 10-kilogramowe. Przyjmujemy pozycję do pompki, rozstawiając szeroko nogi. Wykonujemy ruch w dół i w górę. Na koniec jedną rękę podciągamy do siebie – ruch przypomina wiosłowanie. Ciężar ciała utrzymujemy wtedy na jednej ręce. Ćwiczymy na zmianę: raz prawą, raz lewą. Ilość powtórzeń: 10

Plank na piłce lekarskiej Przyjmujemy pozycję jak do klasycznej deski (podpór przodem na przedramionach), jednak nogi utrzymujemy na piłce lekarskiej. Koniecznie zwróćcie uwagę na biodra – muszą być nieco wyżej niż w klasycznej wersji tego ćwiczenia. Czas trwania ćwiczenia: 1 minuta

Superman Leżąc na brzuchu wyciągamy ręce do przodu. Jeśli chcemy podwyższyć stopień trudności w rękach trzymamy gumę do ćwiczeń lub ręcznik. Nogi układamy szeroko. Unosimy je równocześnie z rękami i trzymamy zachowując pozycję około 45 sekund. Pamiętacie – głowa w tym ćwiczeniu musi być przedłużeniem ciała – nie zadzierajcie jej, ani nie spuszczajcie. Czas trwania ćwiczenia: 45 sekund

4

Wyciskanie hantli na stepie lub krześle Jedną nogę trzymamy na krześle, drugą cały czas na podłożu. Ćwiczenie wykonujemy 10-kilogramowymi hantlami, które trzymamy chwytem młotkowym. Ruch rękoma polega na pracy do góry i w dół z uwzględnieniem wyciągnięcia hantli na barki. Ilość powtórzeń: 5 na jedną nogę

Szybki scyzoryk z piłką lekarską Wykonujemy 10 scyzoryków. Leżąc na plecach wyciągamy ręce ponad głowę trzymając piłkę w dłoniach. Podciągamy nogi i ręce, zginając swoje ciało w połowie. Ćwiczenie wykonujemy najszybciej jak się da. Ilość powtórzeń: 10 Cały zestaw ćwiczeń powtarzamy 5 razy

Zdjęcia Patryk Ptak

3 5



Arteterapia

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

71

usiał odpoczywać od niej co jakiś czas. Dłuższą pauzę taką robić, bo inaczej by go rozniosło. Teraz też. Wyszedł zapalić. Widać, że znów zazgrzytało. Spacerował po podwórzu. W bramie minął się z grupką stałych bywalców tej miejscowej knajpy, której nazwa brzmiała bardzo po marynarsku. Jeszcze był purpurowy. Jeszcze chwila. Przecież i tak jej nie zostawi, zaraz wróci. Jak zwykle przeproszą się i będą grali dalej, no bo w końcu mają próbę. On i jego Marcelinka. Tak mówił o swojej wiolonczeli.

Bartosz Śmietański

Mateusz Wolski


Felieton 72

Sami sobie wilkiem… Paweł Jańczyk

J

estem obserwatorem. Zazwyczaj mam swoje zdanie, czasami jest ono inne niż moich znajomych, nawet tych najbliższych. Brzydzę się jednak nienawiścią i krytyką dla krytyki. Z przerażeniem obserwuję „dyskusje” toczące się w sieci: setki komentarzy, tysiące hejtów, w większości bezproduktywnych, a mających na celu wyłącznie obrażenie konkretnej osoby, wyszydzenie jej poglądów, zachowania, stosunku do danej rzeczy czy sytuacji. Czasy mamy takie, że aby zaistnieć czy wyrazić swoje zdanie wystarczy wpisać komentarz, zyskać kilku tak samo „myślących”, którzy klikną niebieską ikonkę z kciukiem w górze i mamy „fejm” oraz poklask od podobnych sobie. W Internecie potrafimy wszystko: każdego zmieszać z błotem, obrazić, zwymyślać, wylać największe swoje żale. W Internecie jesteśmy superbohaterami, możemy nawrzucać Pudzianowskiemu, prezydentowi czy piłkarzom L I S TO PAD / GRU DZ I E Ń 2016

Korony. Tworzymy festiwal nienawiści. Stając jednak z naszymi ofiarami oko w oko często nie jesteśmy w stanie nawet się odezwać, o otwartej krytyce nawet nie wspominając. W mojej pracy zawodowej też spotykam się z krytyką, często bardzo dosadną, ale mocno niekonkretną. Jańczyk zły bo pracuje tu i tu, i zadaje się z tym i z tym. Tak i już. Kropka. Jest jej sporo, nie spotkałem się jednak nigdy z podobnymi głosami na żywo, nigdy nikt nie powiedział mi niczego złego prosto w twarz. Czemu? Ano właśnie… Jak wielu jestem mocno poruszony filmem Wojciecha Smarzowskiego „Wołyń”. Czasy były inne i sytuacja odmienna, ciężko to nawet porównywać, ale o analogię mimo wszystko nietrudno. Sąsiedzi, znajomi, często przyjaciele, a nawet rodzina… Wspólne sprawy, wspólna zabawa na weselu… A po kilku dniach zabijanie w imię inności, przekonań, pochodzenia czy wyborów

życiowych. Wszystko sterowane z góry, przez przewodników wskazujących jedynie słuszny kierunek myślenia. Czy nie jest podobnie teraz? Narzucane przez rządzących, teraz czy poprzednio, prawa i obowiązki oraz tocząca się w związku z tym dyskusja powodująca, że znajomi, sąsiedzi, rodacy skaczą sobie do gardeł, obrażając się wzajemnie. Wytaczane są coraz cięższe działa, oczywiście w większości w formie werbalnej lub wpisów w sieci, pokazujące jednak ogromną niechęć i nienawiść. W imię innych poglądów, myślenia, zachowania. Nie niszczmy sami siebie! Obserwując to, co dzieje się aktualnie, mam wrażenie, że ta nasza wojenka polsko-polska jest dużo większym zagrożeniem niż sąsiedzi zza wschodniej granicy. Sami się wyniszczamy i marnujemy czas na przekonywanie wszystkich do naszych racji. Wystarczy szacunek do innych, uznanie odmiennych poglądów, zachowań, pochodzenia czy rasy. Niech człowiek człowiekowi nie będzie wilkiem!




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.