Jakub Porada / Nie jestem człowiekiem znikąd
#3
ISSN 2451-408X
magazyn bezpłatny
Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”? Jesteśmy już w blisko 90 punktach w całym regionie. Wkrótce kolejne lokalizacje. KIELCE I OKOLICE:
»» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178)
»» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1)
Instytucje:
»» Pensjonat Łysica Wellness&SPA (Święta Katarzyna, ul. Kielecka 23A)
»» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64)
»» Institute of Design Kielce (ul. Zamkowa 3)
»» Hotel Tara (ul. Kościuszki 24)
»» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5)
»» Binkowski Hotel (ul. Szczepaniaka 42)
»» Souczek Design. (ul. Polna 7) »» Batero Spółka Jawna (ul. Pakosz 2)
»» Binkowski Dworek (ul. Szczepaniaka 40)
»» Folwark Samochodowy – Mitsubishi i Suzuki (ul. Morcinka 1)
»» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B)
Zdrowie/rekreacja/rozrywka:
»» Kielecki Teatr Tańca: • Impresariat (pl. Moniuszki 2B)
»» Kompleks Świętokrzyska Polana (Chrusty, Zagnańsk, ul. Laskowa 95)
»» Folwark Samochodowy – Hyundai (ul. Sandomierska 233A)
• Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3)
»» Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6)
»» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1)
»» Autocentrum I.M. Patecki (ul. Zakładowa 12) »» Galeria Korona Kielce (ul. Warszawska 26)
»» Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach (ul. Sienkiewicza 32)
»» Studio Figura Kielce (ul. Zapolskiej 5)
»» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2)
»» Kino Moskwa (ul. Staszica 5)
»» Filharmonia Świętokrzyska (ul. Żeromskiego 12)
»» Agencja Turystyczno-Usługowa „Gold Tour” Sp. z o.o. (pl. Wolności 3)
»» NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A)
»» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24)
»» Wojewódzka Biblioteka Publiczna (ul. ks. Ściegiennego 13) »» Dworek Laszczyków w Kielcach (ul. Jana Pawła II 6) »» Wojewódzki Dom Kultury (ul. ks. Ściegiennego 2) »» Kielecki Park Technologiczny (ul. Olszewskiego 6) »» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej (ul. Sienkiewicza 29) »» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki (al. IX Wieków Kielc 3) »» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Park Etnograficzny w Tokarni »» Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne w Podzamczu »» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie »» Gminna Biblioteka Publiczna w Miedzianej Górze
»» MEDICODENT Stomatologia (ul. Zapolskiej 5)
»» Kino Helios – Galeria Echo (ul. Świętokrzyska 20)
Biura podróży:
REGION:
»» Klub Squash Korona – Galeria Korona (ul. Warszawska 26)
Bodzentyn:
»» Pensjonat Wczasowo-Leczniczy “Margaretka Świętokrzyska” (Masłów, Brzezinki 83)
»» Świętokrzyski Park Narodowy (siedziba Dyrekcji, ul. Suchedniowska 4)
»» Re Vitae. Centrum medycyny estetycznej i kosmetologii (ul. Wojska Polskiego 60)
Busko Zdrój:
»» Centrum Medyczne VISUS (ul. gen. Sikorskiego 14)
»» Hotel Słoneczny Zdrój Medical Spa & Wellness (ul. Bohaterów Warszawy 115)
»» Fit Mania. Fitness klub (os. na Stoku 72K)
»» Hotel Bristol (ul. 1 Maja 1)
Restauracje/kluby/kawiarnie:
Ostrowiec Świętokrzyski:
»» Bistro/Restauracja Zielnik Kielecki (ul. Głowackiego 1)
»» Miejskie Centrum Kultury (ul. Siennieńska 54)
»» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1) »» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18) »» Backstage Restaurant & Bar (ul. Żeromskiego 12) »» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4) »» Czerwony Fortepian (ul. Bodzentyńska 10)
»» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6) »» Galeria BWA (ul. Siennieńska 54) »» Centrum Medyczne VISUS (ul. Śliska 16) Sandomierz: »» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20) »» Brama Opatowska
Uczelnie:
»» Choco Obsession (ul. Leonarda 15)
»» Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach (Rektorat, ul. Żeromskiego 5)
»» Si Señor (ul. Kozia 3/1)
»» Wyższa Szkoła Ekonomii, Prawa i Nauk Medycznych im. prof. Edwarda Lipińskiego (ul. Jagiellońska 109)
»» MaxiPizza (ul. Słoneczna 1)
Skarżysko-Kamienna:
»» Bohomass Lab (ul. Kapitulna 4)
»» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25)
»» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7)
Firmy:
»» Wszechnica Świętokrzyska (Biblioteka, ul. Orzeszkowej 15)
»» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8)
Starachowice:
»» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B)
»» Starachowickie Centrum Kultury (ul. Radomska 21)
Hotele/ośrodki SPA:
»» Calimero Café (ul. Solna 4A)
»» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6)
»» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18) »» Calimero Café (ul. Opatowska 9)
»» Kombinat Formy (ul. Rejowska 99)
»» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D)
»» Antykwariat Naukowy im. Andrzeja Metzgera (ul. Sienkiewicza 13)
»» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34)
»» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A)
»» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7)
»» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149)
Włoszczowa:
»» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4)
»» Car-Bud w Daleszycach (ul. Chopina 21)
»» Dom Kultury (ul. Wiśniowa 19)
»» Centrum Medyczne VISUS (ul. Sawickiej 3) »» Hotel Senator (ul. Krywki 18)
madeinswietokrzyskie.pl
Dzień dobry! Czas jest poza nami i przed nami, przy nas go nie ma. Lew Tołstoj
Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Ogrodowa 13/4 25-024 Kielce redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska tel. 506 141 076 monika.rosmanowska@madeinswietokrzyskie.pl Sekretarz redakcji Mateusz Wolski tel. 784 136 865 mateusz.wolski@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Skład Tomasz Purski
Nowy rok, nowe otwarcie… I cała lista postanowień, które zrealizowane, pozwolą nam wreszcie zobaczyć siebie w lepszym świetle. Mądrzejszego, atrakcyjniejszego, bogatszego o ciekawe i wartościowe doświadczenia. I – o czym często zapominamy – bardziej skupionego na sobie, przy poziomie uwagi mierzonym liczbą godzin spędzonych bez pracy, dodatkowych zleceń, komputera, Facebooka i ciągle dzwoniącego telefonu. Kiedy dziś pytam najbliższych, czego sobie życzą w Nowym Roku wielu odpowiada, że… siebie. „Ja” to największy nieobecny dzisiejszych czasów. Ten brak możliwości skupienia się na samym sobie widoczny jest w statystykach. Według badań OECD (Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) statystyczny Polak poświęca na pracę aż 1929 godzin rocznie, przy średniej 1765 godzin. Wyprzedzają nas tylko Grecy i Rosjanie. Statystycznie mamy 4 godziny i 39 minut czasu wolnego dziennie. Tyle w teorii. CBOS regularnie pyta Polaków co robią w czasie wolnym. Co drugi odpowiada, że w ciągu tygodnia nie ma dla siebie ani minuty, bo pochłaniają go konieczne obowiązki. A w weekendy? I tu znów 64 proc. pracujących respondentów w soboty i niedziele wykonuje dodatkowe zlecenia.
Trendy na szczęście się odwracają. Dziś coraz popularniejsze staje się bycie offline, bez stałego dostępu do skrzynki pocztowej, Messengera, Instagramu, Twittera, Peryscopu, Snapchatu i telefonu służbowego w formule 24/7. Bez całego tego elektrosmogu. W Nowym Roku życzę Państwu możliwości wygospodarowania czasu dla siebie. Bez ciągłej pogoni za kolejnym zleceniem, bez zawodowej zadyszki. Za to ze stale powiększającą się kolekcją niezapomnianych chwil z bliskimi i długą listą rzeczy, które zrobicie Państwo tylko dla własnego rozwoju i własnej przyjemności.
Wydawca Marcin Agatowski Fundacja Możesz Więcej Bilcza, ul. Jeżynowa 30 26-026 Morawica
Na okładce Jakub Porada
Monika Rosmanowska Redaktor naczelna
Zdjęcie Mateusz Wolski
W numerze 4 Zapowiedzi 6 Na scenie, ekranie i w galerii
Jak piłka w biegu 10 Paula Duda – kielczanka w PZPN
Adam Nowak 20 Nie płyńmy z prądem rzeki
Światowe świętokrzyskie 30 Brazylia, Włochy i Korea na wyciągnięcie ręki
Networkingus 36 Co to, kto to i dla kogo?
Wtłoczony w tęczę 40 Piotr Stefański z S.I.E.
Malczewski i popkultura 46 Bartek Jarmoliński o sztuce i Kielcach
Boulevard du Crime w Suchedniowie 50 Teatr Bulwarowy „Kuźnica”
Kielce zapomniane 54
Historia krótkometrażowego „Efektu domina”
14 Jakub Porada Nie jestem człowiekiem znikąd
24 Ufo do poprawki Jak zmieni się dworzec PKS?
32 Busem przez świat Z Olą Ślusarczyk i Karolem Lewandowskim
38 Być offline Designerzy projektują ciszę
42 W świętokrzyskim iluzjonie Nasi na ekranie
48 Zachodnie Wybrzeże, czyli na zachód od sumienia Premiera w Teatrze im. Żeromskiego
52 Graficzne konfrontacje W formacie 13x18
56 Jakbym zawsze te lalki robiła
Gmach Leonarda
O motankach, żadanicach, ziarnuszkach
Leśne dzieci 58
60 W zgodzie ze sobą
Natura upomina się o najmłodszych
Niewolnik własnych myśli 62 Profesor Robert Bucki
Koleżanki z DOGadanki 70 Jak pomóc niepełnosprawnym
Kielce umierają? 74 Paweł Jańczyk
Trenuj z mistrzem! 76 Mateusz Jachlewski
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
8 Film made in Świętokrzyskie
Antykariera właściciela Vegekoszyka
68 Letnia walizka zimą Co spakować do ciepłych krajów?
72 Arteterapia Bartosz Śmietański i Mateusz Wolski
75 Policzki i ozorki, czyli tradycyjne polskie smaki Jakub Juszyński
Zapowiedzi 6
Na scenie „Kropka kreska, kropka kreska” w reżyserii Pawła Paczesnego i wykonaniu grupy Po co komu KOLEKTYW, najnowsza propozycja Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, to przedstawienie-koncert w dużej mierze inspirowane filmem z trasy zespołu Talkin Heads „Stop making sense”. Obraz z 1984 roku w reżyserii Jonathana Demme’a jest zapisem trzech koncertów, które grupa zagrała w Hollywood’s Pantages Theater w Los Angeles promując swój album „Speaking in Tongues”. Po co komu KOLEKTYW prezentuje 18 piosenek (cztery to utwory oryginalne Talking Heads), w których porusza tematy samotności, miłości i jej braku, polityki i braku zainteresowania nią, wchodzenia w dorosłość i nieradzenia sobie ze sobą w świecie. Tytuł spektaklu „.-.-” odnosi się do najprostszej sekwencji w międzynarodowym alfabecie Morse’a, której nie przyporządkowano żadnego znaczenia. Najbliższy spektakl 10 lutego.
Stepująca Alicja
Niema opowieść o Piotrusiu i Wilku Najmłodszym polecamy słynną bajkę symfoniczną „Piotruś i Wilk” Sergiusza Prokofiewa w inscenizacji Teatru Lalki i Aktora „Kubuś”. Zmagania małego i dzielnego Piotrusia to opowieść o marzeniach, wyobraźni i wspomnieniach, które wydają się być ulotne i kruche. To również historia o nas samych. Pantomima (w przedstawieniu nie pada ani jedno słowo) w reżyserii Bartłomieja Ostapczuka została wzbogacona o nowe wątki i odniesienia do współczesności. Przedstawienie przeznaczone jest dla dzieci od lat 4. Najbliższy spektakl 12 lutego.
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Bajkowa sceneria, ponad dwieście oryginalnych kostiumów Małgorzaty Słoniowskiej, muzyka filmowa i rozrywkowa, zawodowi tancerze KTT oraz uczniowie Szkoły Tańca KTT na scenie – premierę Kieleckiego Teatru Tańca „Alicja w Krainie Czarów” przygotowano z dużym rozmachem. Spektakl łączy wersję książkową z elementami współczesnej kultury i sztuki. Poza doskonale znanymi czytelnikom bohaterami na scenie pojawią się nowe, malownicze postaci, m.in. Kot o kilku obliczach, barwne Kwiaty, Motyle, czy stepujące Stonogi. Historia podróży Alicji po krainie sennych wyobrażeń zostanie przedstawiona w różnych choreografiach i stylach tańca przygotowanych przez Elżbietę i Grzegorza Pańtaków: od stepowania zaczynając, przez taniec rewiowy, musicalowy, czy jazzowy, a na tańcu współczesnym kończąc. Premiera już 28 stycznia o godz. 18 na dużej scenie Kieleckiego Centrum Kultury. Bilety w cenie od 20 do 50 zł można kupić w kasie teatru oraz w Szkole Tańca KTT.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
7
Koncerty Renata Przemyk akustycznie Kameralny, wyciszony, ale momentami bardzo dynamiczny, porywający, wręcz taneczny – taki jest ten koncertowy materiał. Można go słuchać bez przerwy, bo Renata Przemyk czaruje jak mało kto, śpiewając i grając m.in. na gitarze akustycznej, kalimbie i instrumentach perkusyjnych. Obok wokalistki wystąpią instrumentaliści: Piotr Wojtanowski (bas i gitara akustyczna) i Grzegorz Palka (gitara akustyczna). Artyści sięgają po utwory znane, odzierając je jednak z pierwotnych aranżacji. Także po te lubiane, lecz nieco zapomniane oraz po piosenki z płyty „Rzeźba dnia”. Koncert w klubie Czerwony Fortepian rozpocznie się 6 lutego o godz. 19.00. Obowiązują rezerwacje! Cena wejściówki 60 zł, w dniu koncertu i bez rezerwacji 70 zł. Rezerwacja pod numerem telefonu: 512 170 993.
DoomsNight Ponad dwudziestu artystów z Polski i zagranicy zagra już 28 stycznia podczas szóstej edycji legendarnego „DoomsNight”. Na scenach, zorganizowanych na trzech piętrach Bohomass Lab, wystąpią twórcy muzyki elektronicznej, m.in. Novika&Mr. Lex, house’owy duet złożony z londyńskiego DJ-a oraz producenta – Bad Boy Pete, a także polscy pionierzy gatunku drum and bass – Sonic Trip. Dodatkowo kamienicę przy ul. Kapitulnej 4 wypełnią brzmienia znane z takich festiwali jak Audioriver i Unsound. Start o godz. 21. Bilety kosztują 30 zł.
W galerii Z polecenia NYT Tym wszystkim, którzy nie mieli jeszcze okazji, by ją zobaczyć, polecamy polską odsłonę wystawy „Fair Building” w Institute of Design Kielce. Ekspozycja reprezentowała nasz kraj podczas XV Biennale Architektury w Wenecji. Wkład robotników jest pomijany w dyskursie architektonicznym, a procesy budowlane pozostają nieprzewidywalne. Traktujemy budynki jako coś, co jest nam dane, i rzadko zastanawiamy się nad tym, kto ucierpiał w trakcie procesu ich powstawania. Autorzy wystawy: Dominika Janicka, Martyna Janicka i Michał Gdak, przygotowując się do tego projektu, odwiedzili kilkanaście placów budowy, przeprowadzając wywiady z prawie setką robotników. Prezentując opowieści i doświadczenia osób bezpośrednio zaangażowanych w proces
budowlany, stawiają pytanie: czy możliwy jest fair building? Autorzy nie koncentrują się na szukaniu winnych nadużyć zachodzących na różnych etapach powstawania budynku. Na wystawie tworzą przestrzeń do zastanowienia się nad tym, jak sprawić, by ten proces był nie tylko efektywny, ale i sprawiedliwy. „The New York Times” uznał wystawę jako jedną z sześciu najlepszych prezentowanych na Biennale w Wenecji. Ekspozycję można oglądać do 17 lutego.
Uwaga! Talent 8
tekst i zdjęcie Krzysztof Żołądek
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
9
To, że region słynie z plenerów filmowych, wiadomo nie od dziś. To, że stąd pochodzi wielu znanych aktorów i aktorek, też nie jest żadną tajemnicą (zainteresowanych szczegółami odsyłam do tekstu „W świętokrzyskim iluzjonie”). A wkrótce, dzięki młodym twórcom, przebojem wchodzącym na ten rynek, region może stać się jeszcze bardziej rozpoznawalny w branży.
Mikołaj Wróbel i Krzysztof Poczęty, bo o nich mowa, spotkali się na planie kręconego w Kielcach obrazu o żołnierzach wyklętych. Szybko spodobało im się wszystko to, co wiąże się z powstawaniem filmu. Jako że mieli już pewne doświadczenia, postanowili przygotować coś własnego. Powstał krótkometrażowy, fabularny film „Efekt domina”, traktujący o przemocy domowej obraz, który w pół roku od premiery zebrał już pokaźną liczbę nagród i wyróżnień. Ale po kolei…
Pierwszy REC
Mikołaj zaczął filmować kilka lat temu. Nas początku razem z bratem nagrywał telefonem komórkowym i – jak przyznaje – nie były to filmy zawierające jakiś szczególny przekaz. – Ot uwiecznianie rzeczywistości, kręcenie na pamiątkę. Potem pojawiła się kamera i to był przełom. Zacząłem nagrywać relacje z koncertów hip-hopowych, powstało kilka teledysków do tej właśnie muzyki – opowiada Mikołaj. Tak rodziła się pasja, która powoli przekształca się w sposób na życie. Bo od trzech lat filmowanie całkowicie go pochłania. Na półkach gromadzi książki dotyczące tej tematyki, a folder „Ulubione” w przeglądarce www zawiera linki do mnóstwa stron, forów internetowych czy grup dyskusyjnych dotyczących produkcji filmowej. – Zainteresowałem się tym na poważnie. W pewnym momencie złapałem się też na tym, że zacząłem analizować oglądane filmy pod kątem tego, jak poszczególne sceny zostały nakręcone i przygotowane. Codziennie do swojego życia staram się wprowadzić coś filmowego. Na razie chodzę jeszcze do liceum w Stąporkowie, ale mam nadzieję, że uda mi się dostać na łódzką filmówkę – podkreśla. Zupełnie inne są filmowe początki Krzyśka. W jego przypadku zaczęło się od pojedynczych klatek, czyli od fotografii. – Namówiłem mamę na kupno aparatu, ale po pewnym czasie zacząłem odczuwać niedosyt. Choć zdarzało mi się fotografować dynamiczne sceny, ruch, to w pewnym momencie zaczęło mi w tym obrazie czegoś brakować. Przeszkadzało, że te zdjęcia są mimo wszystko statyczne. Patrzysz na nie i nic się nie dzieje. Ale przez kolejne dwa lata nic z tym nie zrobiłem – dziś z szerokim uśmiechem wspomina ten czas. Te dwa lata to m.in. ukończenie szkoły średniej i przeprowadzka do Kielc, gdzie znajomi namówili Krzyśka na pierwszy projekt filmowy. Od tej pory cały wolny czas spędza na zgłębianiu tajników kinematografii, a jeden z takich projektów zaowocował znajomością z Mikołajem. Bardzo szybko udało im się złapać wspólny język i jak to bywa u pasjonatów – jedna rozmowa, druga i… już był gotowy pierwszy pomysł na wspólny film.
Pierwszy klaps
Podczas pracy na planie zarówno Mikołaj, jak i Krzysiek zawarli mnóstwo nowych znajomości. Dlatego też łatwiej im przyszło zaproszenie do swo-
jego autorskiego projektu aktora, na co dzień związanego z Teatrem im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Krzysztof Grabowski nie zastanawiał się długo. – Szybko przeczytał scenariusz, zaproponował w nim kilka poprawek dotyczących swoich kwestii i postanowił wcielić się w surowego ojca alkoholika – wyjaśnia Mikołaj. Skoro udało się tak szybko skompletować obsadę, to wiadomo, że dla równowagi opóźnić musiało się coś innego. Wyjazdy w plener i zdjęcia wymagały mnóstwa ustaleń. Trzeba było umówić aktorów, pomocników i ustalić lokalizacje, bo wiele scen kręcono w szkołach, m.in. w kieleckich garach, czyli Zespole Szkół Przemysłu Spożywczego. Czasem przeszkadzała pogoda, innym razem w szkole, która miała być danego dnia pusta odbywały się zajęcia. Próba nakręcenia sceny w toalecie była jednym z najtrudniejszych wyzwań, bo po każdym „Kamera! Akcja!” na korytarzu zaczynał się jazgot i gwizdy. A później jeszcze żmudny etap robienia filmu – montaż. – Z tym na szczęście poszło szybko. Mieliśmy wystarczająco dużo dubli, by wybrać najbardziej odpowiednią wersję i złożyć dwudziestokilkuminutowy film w całość – mówi Krzysiek.
Pierwszy fejm
Wieść o tym, że młodzi ludzie w regionie zrobili film rozniosła się dość szybko po Kielcach i całej okolicy. O produkcji pisała lokalna prasa, mówiło radio. „Efekt domina” nie schodził z ust osób ze świata lokalnej kultury. Po ciepłym przyjęciu w naszym regionie obraz zyskał też uznanie internautów – film trafił na YouTube. Jego autorzy postanowili iść za ciosem i zaczęli też zgłaszać swoje dzieło do udziału w różnego rodzaju festiwalach oraz przeglądach filmów amatorskich i niezależnych. Bez nagrody wrócili jedynie z Międzynarodowego Festiwalu Filmowego „ŻubrOFFka” w Białymstoku. Na pozostałych imprezach jurorów przekonywało to, co Mikołaj i Krzysztof chcieli przekazać swoją produkcją. Uznanie zyskała też forma, w jakiej to zrobili. I choć jak do tej pory nie zdobyli głównej nagrody, to i tak mają się czym pochwalić. A biorąc pod uwagę, że wszystko to wydarzyło się w niespełna rok, nie trudno uwierzyć, że to nie koniec i na pewno o młodych filmowych twórcach jeszcze usłyszymy.
Nagrody i wyróżnienia: • II miejsce na VIII Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Amatorskich „Klaps” 2016 • II miejsce przyznane przez Jury Młodzieżowe z dzielnicy Wilanów na 33. edycji Festiwalu Międzynarodowego „Upto21” w Warszawie 2016 • III miejsce przyznane przez Jury Młodzieżowe z dzielnicy Bielany na 33. edycji Festiwalu Międzynarodowego „Upto21” w Warszawie 2016 • II miejsce na XIII Przeglądzie Filmów Amatorskich „Łapa” w Łapach 2016 • Nagroda specjalna Miejskiej Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych UM na 18. Festiwalu Filmów Amatorskich „Filmowe Zwierciadła” w Ostrołęce 2016 • Wyróżnienie specjalne w Konkursie Filmowym „Mój pomysł na film” w Słupsku 2016
Uwaga! Talent 10
Paula Duda
Jak piłka w biegu rozmawiał Łukasz Wojtczak zdjęcia z archiwum Pauli Dudy
Pomimo obiegowej opinii, że kobieta w autokarze z drużyną piłkarską przynosi pecha, Paula Duda doskonale sprawdza się w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie. – Oczywiście cały czas trzeba walczyć o swoje, przepychać się i mieć duży dystans. Ale robię to, co kocham – zapewnia.
ŁW: Najbardziej imponujesz mi tym, że odnajdujesz się w męskim świecie piłki nożnej, jesteś m.in. pracownikiem PZPN-u. To Twoja wielka pasja powoduje, że masz taką siłę przebicia, a może ten „męski” świat wcale nie jest zdominowany przez mężczyzn? Paula Duda: Czy mam siłę przebicia? Zawsze uważałam, że nie mam. Po prostu robię swoje, mimo wszystko. Ostatnio dotarło do mnie, że nie potrafię funkcjonować bez robienia zdjęć na meczach. Jeśli nie obsługuję wydarzenia służbowo, a mam wolny weekend, to sprawdzam, na jakie spotkanie mogę pojechać. Żyję tym. I pewnie dlatego dziś jestem tu, gdzie jestem. Ale faktycznie, jako kobiecie w tym środowisku nie zawsze było mi łatwo. Kiedyś nie zgodzono się, abym pojechała na letni obóz Korony Kielce na Węgry, bo… jestem kobietą. Ostatecznie mi się udało, ale negocjacjom nie było końca. Poza tym w świecie piłki nożnej jest wiele przesądów. Jednym z nich jest to, że kobieta w autokarze z drużyną przynosi pecha. Cały czas trzeba walczyć o swoje, przepychać się i mieć duży dystans. ŁW: Masz wiele pasji, których inni mogą Ci pozazdrościć. Czym dla Ciebie jest sport, za co tak kochasz reprezentację Brazylii i Liverpool? PD: Sport towarzyszy mi od zawsze. Przede wszystkim piłka nożna, ale w szkole i na podwórku, w razie potrzeby, grało się we wszystko. Z wyjątkiem siatkówki. Do tej dyscypliny mam awersję. A dlaczego Brazylia? Od niej się wszystko zaczęło. Dorastałam w czasach Ronaldo, Rivaldo, Ronaldinho, Roberto Carlosa. W futbolu i w Canarinhos zakochałam się w czasie mistrzostw świata
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e
11
Uwaga! Talent 12 we Francji w 1998 roku. Później dwukrotnie byłam w moim ukochanym kraju. A Liverpool stał się moim ulubionym klubem dzięki Jerzemu Dudkowi, który obok Ronaldo był moim idolem.
Paula Duda – kielczanka, rzeczniczka prasowa reprezentacji Polski kobiet w piłce nożnej, fotoreporterka, podróżniczka i blogerka. Pracownik Departamentu Komunikacji i Marketingu Polskiego Związku Piłki Nożnej. Miłośniczka futbolu, wierny kibic kieleckiej Korony, angielskiego Liverpoolu i reprezentacji Brazylii.
ŁW: Jesteś podróżniczką, odwiedzasz wiele wspaniałych miejsc, stawiasz sobie trudne wyzwania. Ktoś kiedyś powiedział, że jedyne co w życiu warto robić, to podróżować. Zgadzasz się z tym? PD: Nie wiem, czy to jedyne, co w życiu warto robić, ale faktycznie podróżowanie jest dla mnie ważne i dużo mnie nauczyło. Więcej niż jakiekolwiek szkoły. Jest taki kawałek hip-hopowy „O tym” autorstwa Szada z Trzeciego Wymiaru. Rapuje w nim, jak był kiedyś w domu seniora i słyszał, że nie rozmawia się o tym, co kto miał, ale o tym, co kto zwiedził, dokąd podróżował. W mojej opinii, tylko takie życie ma sens, w którym poznajemy siebie, dochodzimy do granic własnych możliwości, wychodzimy ze strefy komfortu. Każdy ma swoje priorytety. Jedyni zakładają rodziny, inni odkładają na samochód, jeszcze inni wydają na imprezy. A ja podróżuję. Co zobaczę i przeżyję, to moje, tego nikt mi nie zabierze. Nie potrafię żyć według utartego schematu. Kiedyś himalaista Piotr Morawski powiedział zdanie, które wryło mi się w pamięć. Na początku twoje życie toczy się normalnie, czasem przerywasz je wyprawami; potem twoje wyprawy toczą się normalnie i czasem przerywasz je życiem. Wyjazdy mnie uzależniły. ŁW: Lubisz Kielce, identyfikujesz się z tym miastem? PD: Lubię? To mało powiedziane! Na każdym kroku dumnie podkreślam, że jestem rodowitym scyzorykiem. Często ludzie mnie pytają, jakie jest moje ulubione miejsce na Ziemi, gdzie najbardziej mi się podoba. Odpowiadam, że najlepiej czuję się w Kielcach. Poważnie. Bo taka jest prawda. Jestem lokalną patriotką. Kiedy tylko mogę, jeżdżę na mecze Korony. Mam też flagę z napisem „Kielce Czarnów” i marzę, że zrobię sobie z nią zdjęcie na szczycie Mont Blanc, jak już tam dotrę. Mam nadzieję, że wkrótce flaga się przyda… ŁW: Dzielisz się swoimi przemyśleniami na blogu. Robisz to dla siebie, czy może chcesz pokazać, że jeśli ma się pasje, nawet pozornie nieosiągalne, to przy odrobinie chęci, można je realizować? PD: Z tym blogiem to jest u mnie ciężko. Piszę za mało, nie wszystko opisuję na bieżąco. Niestety wynika to z braku czasu i nadmiaru codziennych
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
13 zane z podróżami. Jest wiele miejsc na świecie, które chciałabym jeszcze zobaczyć. Patagonia, Antarktyda, Alaska, Himalaje – to moje największe marzenia. W najbliższym czasie zamierzam wejść na Kilimandżaro. No i cały czas nie miałam jeszcze okazji porozmawiać z Ronaldo.
spraw. Staram się jednak opisywać przynajmniej te najciekawsze wyjazdy. W pierwszej kolejności robię to dla siebie, bo mam słabą pamięć. Kiedy wracam do niektórych tekstów po roku lub dwóch, to się dziwię, że faktycznie było tak, jak napisałam. Sporo osób mi mówi, że powinnam więcej pisać, że lubią moje wpisy i dzięki nim chce im się działać. Inni podrzucają tematy na teksty. To miłe. Ale przy moim tempie życia naprawdę ciężko czasem znaleźć godzinę czy dwie na napisanie czegoś w miarę sensownego. ŁW: Jesteś blisko reprezentacji Polski, co szczególnie w kontekście dobrych wyników Biało-Czerwonych, jest godne pozazdroszczenia. PD: Mam duże szczęście, że mogę żyć z tego, co kocham. Na meczach pierwszej reprezentacji mężczyzn głównie robię zdjęcia. Więcej pracy mam przy reprezentacji kobiet, gdzie pełnię funkcję rzecznika prasowego. Zajmuję się organizacją meczów, brandingiem, całym zapleczem. Piłka kobieca niestety w Polsce nie jest jeszcze tak popularna, jak chociażby w Niemczech czy REKLAMA
Francji, ale myślę, że to kwestia czasu i zmiany mentalności Polaków. U nas kobiety mogą uprawiać boks i nikogo to nie dziwi, a cały czas mamy problem z kobietami kopiącymi piłkę. Mam nadzieję, że powoli to się będzie zmieniać. Dużym krokiem naprzód są transmisje meczów eliminacyjnych Polek w Polsacie Sport. ŁW: Jakie masz jeszcze marzenia, plany na przyszłość? PD: Sporo już tych marzeń udało się zrealizować, ale cały czas pojawiają się kolejne. Głównie zwią-
ŁW: Skąd u Ciebie taka aktywność, chęć do działania, zawsze taka byłaś, czy to przyszło z czasem? PD: Wiele osób o to pyta! A dodam, że w ogóle nie piję kawy (śmiech).Chyba zawsze lubiłam, jak się dużo działo. Mama mówi, że to dlatego, że kiedy była ze mną w ciąży, to ciągle była w biegu i załatwiała mnóstwo spraw. Więc chyba taka już się urodziłam. Duszę się, kiedy za długo jestem w jednym miejscu. Kiedy wracam z jakiejś podróży, to po dwóch, trzech dniach stwierdzam, że znów mogę ruszać. A kiedy przez dłuższy czas nic się nie dzieje, to tylko dlatego, że oszczędzam na kolejny wyjazd. ŁW: Dziękuję za rozmowę.
Postać 14
Jakub Porada
Nie jestem człowiekiem znikąd Dziennikarz, autor książek, podróżnik, aktor musicalowy i punkrockowiec. Rozrabiaka z kieleckiego KSM-u.
rozmawiał Łukasz Wojtczak zdjęcia Mateusz Wolski
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e
15
Postać
archiwum prywatne
16
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Z
Zacznijmy od Kielc… Jak wyglądała Twoja młodość w tym mieście? Jakub Porada: Czas, który najbardziej zapadł mi w pamięć to lata 80., byłem wtedy nastolatkiem. Mieszkałem na KSM-ie. To moja dzielnica, najbardziej przeze mnie lubiana, choć jak dziś się jej przyglądam, to dziwię się, co tak bardzo mogło mi się podobać… Są oczywiście miejsca ładne, ale są też paskudne – tak samo oczywiście jak w Warszawie czy Nowym Jorku. Dorastałem w dziesięciopiętrowym wieżowcu przy ul. Źródłowej. Każdy z moich kumpli mieszkał na innym piętrze, a z tymi z okolicznych bloków tworzyliśmy osiedlową paczkę. W tym czasie nie istniał Internet, a komputery były na etapie Comodore, ZX Spectrum i Amigi. Czas wolny spędzało się na czytaniu książek i siedzeniu z kumplami na ławce. Trochę tak jak dzisiaj, ale nam towarzyszyły gitary, na które podrywało się dziewczyny (śmiech). Byłeś typem rozrabiaki? Jako nastolatek nie należałem do grzecznych chłopców i pamiętam, że przez pierwsze dwa lata w Śniadku, bo jakimś cudem dostałem się do tego dobrego liceum, groziło mi usunięcie. Półrocze drugiej klasy kończyłem z pięcioma czy siedmioma dwójami. A to dlatego, że wolałem siedzieć na podwórku i szwendać się z kolegami. Były też tanie wina, tzw. jabole… Pierwsze zakazane owoce, których posmakowałem. Każdy ma taki okres w życiu… Coś się jednak w pewnym momencie zmieniło. Potem zacząłem się dobrze uczyć i do matury podchodziłem już z samymi piątkami. To było nieprawdopodobne. Ówczesny dyrektor szkoły uściskał mnie po ojcowsku i powiedział, że cieszy się, że wyrosłem na takiego fajnego chłopaka. Czym zajmowała się młodzież w latach 80.? Jak spędzała czas? Mieliśmy wiele różnych zabaw, część z nich opisałem w książce „Chłopaki w sofixach”, resztę w najnowszej – „Niezły numer”. Zakładaliśmy się na przykład, kto jako pierwszy w danym roku wykąpie się w fontannie na osiedlu lub w zalewie w Mójczy, bo to był najbliższy akwen. Jeden z kolegów – Kleks – pobił rekord, bo zrobił to już w lutym. Inną naszą rozrywką był „dzięcioł”. Braliśmy kawałek gumki z dwoma pinezkami i guzikiem na środku. Pinezki wpinało się we framugę okna, a guzik ze sznurkiem odciągało i puszczało, by uderzał w szybę, dając efekt podobny do stukania dzięcioła. Ludzie nie wiedzieli co się dzieje. Potrafiliśmy też poprzestawiać samochody… Większość aut to były wówczas maluchy, więc nie było trudno w pięciu czy sześciu unieść taki samochód. Ustawialiśmy je w taki sposób, aby żaden nie mógł rano wyjechać. Potem mieliśmy radochę, kiedy kumpel opowiadał, że jego tata nie zdążył rano do pracy. Czasem zbieraliśmy dwa, trzy kosze jabłek, wnosiliśmy do mnie na piętro lub do kolegi,
17 który mieszkał wyżej i rzucaliśmy nimi w przystanek autobusowy. Jest co wspominać, choć nie jestem z tego dumny. Przychodziły nam głupie rzeczy do głowy, ale nigdy nikomu krzywdy nie zrobiliśmy. Później myśleliśmy już bardziej o dziewczynach… Jak dzisiaj traktujesz Kielce? To prawdziwy dom, czy może tylko wspomnienie minionych lat? Mieszkam od 15 lat w Warszawie, wcześniej żyłem też w Katowicach i Gliwicach. Mimo to Kielce są dla mnie ważne, mam do nich sentyment. To miasto ma siłę. Jestem dumny, że pochodzę stąd. Zawsze to podkreślam. Na tym polega przywiązanie, nie jestem człowiekiem znikąd. Oczywiście miasto ma też swoje minusy, ale ma tradycję, historię, wiele ciekawych osób jest związanych z regionem świętokrzyskim. Gdy teraz przyjeżdżam na kilka dni do Kielc to spaceruję głównie po centrum. Nie zaglądam na Uroczysko, Bocianek czy Herby, nie znam wszystkich dzielnic. Dużo jest w Kielcach miejsc, których nie poznaję, za to odkrywam na nowo województwo świętokrzyskie. Nida – „polska Amazonka” – jest piękna, dzika, można tu spotkać świętokrzyskie łosie. Ten region ma potencjał, a moje miasto to moje serce, stąd się wziąłem. Tanie podróżowanie… To hasło wielu osobom kojarzy się z Tobą. Gdybyś tylko chciał, mógłbyś podróżować all inclusive, po co więc zadawać sobie tyle trudu? Nie mam nic przeciwko podróżowaniu w luksusie i jeśli tylko nadarza się taka okazja, to z niej korzystam. To nie jest tak, że aby zaoszczędzić 5 czy 10 euro zdecyduję się na dziadostwo. Chętnie spędziłbym najbliższy tydzień w pięciogwiazdkowym hotelu all inclusive w dowolnym kurorcie, ale równie dobrze mogę wziąć namiot, rozbić się pod Górą Kalwarią i zrobić sobie rodzimą wersję Beara Gryllsa. Podróże są jak menu. Gdybyśmy codziennie jedli tę samą potrawę, to ona prędzej czy później by się nam znudziła, ale jeśli dziś zjemy sushi, a jutro ruskie pierogi, to za każdym razem danie będzie miało taki smak, jakby się je jadło po raz pierwszy. Czyli chodzi o różnorodność? Tanie podróżowanie jest uzupełnieniem tego klasycznego. Jeśli jestem w stanie znaleźć bilet za kilkanaście złotych i pojechać do Pragi lub Berlina, czy za 9 zł polecieć do Wrocławia, to czemu miałbym z tego nie skorzystać? Rezerwuję wyjazdy z dużym wyprzedzeniem, bywam w tych samych miejscach wielokrotnie, ale za każdym razem odkrywam coś nowego. Już teraz mam bilet na październik do Bratysławy. To jest zabawa, jak Black Friday czy kupowanie na wyprzedażach. Wyszukiwanie turystycznych okazji trzeba traktować jak rozrywkę, na której można też sporo zaoszczędzić. Tego typu podróże uczą, jak radzić sobie w każdej sytuacji. Tu nie ma rezydenta, który się nami zaopiekuje. W sytuacji, gdy jestem skazany tylko na siebie, muszę otworzyć umysł, nauczyć się porozumiewać w obcym języku, nie tylko angielskim czy niemieckim, ale na przykład tureckim czy hiszpańskim. Nie ma takiego języka, którego nie można choć trochę opanować. Zauważyłem, że gdy próbuję mówić w języku miejscowych, to oni zaczynają życzliwiej na mnie patrzeć. To jest ten walor edukacyjny. Podróże kształcą, nie tylko w sensie poznawania nowych miejsc. Stałem się też jeszcze bardziej odważny i zaradny. O podróżach opowiadasz m.in. w swoich książkach. Próbujesz zarazić innych chęcią poznawania świata? Moje książki mają inspirować. I udowadniać, że każdy może! „Yes we can!” – to na tym haśle Barack Obama oparł swoją zwycięską kampanię w wy-
18
Jakub Porada – urodzony w Kielcach dziennikarz telewizyjny i radiowy. Od 2001 r. związany ze stacją TVN24, a od 2012 również z bliźniaczą TTV. Wokalista, punkrockowiec, aktor scen muzycznych (zagrał m.in. w musicalach „West Side Story”, „Me and My Girl” i „Robber Bridegroom”). Podróżnik, specjalizujący się w city break (krótkich turystycznych pobytach w miastach). Autor książek: „Chłopaki w sofixach” (2011), „Porada da radę” (2014), „Polska da radę” (2015), „Porada na Europę” (2016) i „Niezły numer, czyli dziewczyny w białych tenisówkach” (2016).
borach prezydenckich. Chcę pokazać ludziom, że niezależnie od wieku i grubości portfela, nie są skazani na ciągłe siedzenie przed telewizorem. I mówi to ktoś, kto pracuje w telewizji... Najbardziej cieszy mnie widok starszych ludzi w pociągach i autobusach. Podróżowanie to nie jest kwestia wieku, ale motywacji i chęci. Co ciekawe, z mojego doświadczenia wynika, że najtrudniej ruszyć ludzi po 30-tce, pochłoniętych obowiązkami rodzinnymi i pracą. Chcę pokazać, że nie ma dobrych wymówek, że nie potrzeba góry pieniędzy. Nawet największe podróże można zrealizować za niewielkie pieniądze.
wokalno-baletowe. Pomyślałem, że warto spróbować. Dostałem się, choć zupełnie nie miałem pojęcia, jak wygląda praca aktora scen muzycznych. Nie znałem też Gliwic, a Śląsk kojarzył mi się jedynie z filmami Kutza.
Jakie kierunki mogą być szczególnie atrakcyjne? Wbrew pozorom Polska jest drogim krajem do podróżowania, mimo że w PRL-u uświadamiano nam, że to za granicą się słono płaci. Kiedy w 1989 roku po raz pierwszy zmywałem gary w Anglii, faktycznie wydawało mi się, że jest koszmarnie drogo, ale obecnie sytuacja się zmieniła. Za przejazd pociągiem we Włoszech możemy zapłacić o wiele mniej niż u nas, Węgry są o 1/3 tańsze niż Polska. Ja podróżuję sam, ale łatwiej może być w grupie, z dziewczyną, koleżanką, kolegą lub siostrą… Ktoś powie, że mieszkając w Warszawie mam blisko wszędzie. Ale Ci, co mieszkają pod Wrocławiem, Lublinem, czy innym miastem, też mają gdzieś blisko. Mieszkańcy Rzeszowszczyzny na przykład nad Morze Czarne. Nie jest tak, że ktoś jest bardziej lub mniej uprzywilejowany. Trzeba próbować i traktować to jak dobrą zabawę.
Gliwice były pomysłem zastępczym? Na początku tak. Pierwszy rok poświęciłem na przygotowanie się do egzaminu, tym razem do PWST w Krakowie. Zdałem, ale traf chciał, że z braku miejsc przyjęto tylko 20 osób. Ja i jeszcze jeden kolega byliśmy pod kreską. Wróciłem więc do Gliwic, a praca tam zaczęła mi się coraz bardziej podobać. W międzyczasie dostałem się na dziennikarstwo na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Studium ukończyłem po trzech latach, uzyskując dyplom aktora scen muzycznych. Równocześnie grałem. To były klasyczne operetki Lehára, Straussa, Milutina, które darzę sentymentem, choć wtedy wydawały mi się czymś koszmarnym. Za to musicale to już było coś, zwłaszcza, kiedy robiliśmy polską prapremierę „West Side Story”. To był 1989 r. W ogóle ten gatunek strasznie mi się spodobał. Do tego stopnia, że kiedy jeździłem pracować do Londynu, na West Endzie zostawiałem lwią część mojego zarobku. Fascynacja musicalami została mi do dzisiaj. Praca na scenie okazała się też przydatna w obecnej pracy zawodowej. Nauka mówienia, emisja głosu, interpretacja, dykcja, okazały się przydatne w zawodzie dziennikarza, pozwoliły opanować warsztat głosowy. Na pewno pomogło mi to wygrać casting do TVN24, kanału, który współtworzyłem od początku.
Jesteś jednym z najbardziej znanych i lubianych dziennikarzy w Polsce, ale robiłeś też w życiu wiele innych rzeczy. Jesteś aktorem, ukończyłeś studium wokalno-baletowe, występowałeś w musicalach, grałeś w kapelach punkrockowych. Twoje życie mogło pójść w zupełnie innym kierunku. Przez pięć lat pracowałem w teatrze. Po maturze chciałem być aktorem, ale nie dostałem się do szkoły teatralnej w Łodzi. Wówczas nieuczący się młodzieńcy dostawali powołanie do wojska na dwa lata. Nie chciałem tego. Kolega powiesił w moim liceum plakat promujący gliwickie studium
A jak to wszystko ma się do zespołów punkrockowych? Chciałem być wokalistą, występować na scenie. Marzyliśmy z kolegami o założeniu własnej kapeli, nagraniach w radiu. Nie mieliśmy instrumentów, niektóre rzeczy robiliśmy domowymi sposobami. Musieliśmy też znaleźć klub, w którym moglibyśmy grać. Najbliżej był Merkury, w którym umieściłem całą akcję książki „Dziewczyny w białych tenisówkach”. Jeździliśmy od klubu do klubu, od Czarnowa po Herby, by znaleźć miejsce, gdzie łaskawie kierownik pozwoli nam grać… Wpuszczano nas, ale czasem stawiano też warunki. Raz w miesiącu mieliśmy na przykład zagrać „Bia-
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
łego misia” dla seniorów. Nie chcieliśmy tego robić, interesował nas punk rock I dlatego to była wieczna tułaczka. Spotykaliśmy też innych tułaczy. Do mojego domu przychodził Kasa, aby uczyć się grać na pianinie. Bo wówczas żeby kupić pianino, trzeba było być uczniem szkoły muzycznej. On jeszcze wtedy nie był, a ja tak. Mój drugi kolega, Marek, który jest teraz wziętym neurochirurgiem w Kielcach, mówił: „Niech on tak nie gra za darmo, tylko niech przyniesie jakieś wino!” Kasa przychodził z winem, grał, a my piliśmy. Kiedy się kończyło, Marek pokazywał pustą butelkę, a Kasa szedł po kolejną. To było jego „wkupne”, dzięki któremu mógł ćwiczyć.
Dużo jest w Kielcach miejsc, których nie poznaję, za to odkrywam na nowo województwo świętokrzyskie. Nida – „polska Amazonka” – jest piękna, dzika.
I wy w końcu założyliście kapelę – Paragraf X… Przygotowaliśmy pięć swoich utworów. Z nimi występowaliśmy na wszystkich możliwych akademiach typu 1 Maja. Graliśmy też w kieleckiej muszli koncertowej, przed którą zawsze gromadziły się tłumy, w tym dzieciaki z watą cukrową. Ogólnie przez całe życie szukałem swojej drogi. W pewnym sensie zdecydował za mnie los i dobrze się stało. Czy praca w kanale TTV to Twoje nowe wyzwanie? Tak, choć przez cały czas, a więc już od 15 lat, pracuję w TVN24. Jestem jakby wypożyczony do TTV. Nasza stacja rozrosła się do wielu kanałów. Kiedy zbudowaliśmy markę TVN24, poczułem, że chcę spróbować czegoś nowego, w kanale budowanym znów od zera. Czasami współpracuję również z TVN Turbo czy TVN Style. Jesteśmy jedną grupą, to są ci sami ludzie, ale wyzwania są nowe. Rozmawiamy już dość długo, słyszałem Cię również na spotkaniu autorskim w kieleckim WDK-u. Jesteś rozmowny, lubisz opowiadać… Zawsze byłem gadatliwy, ale jednocześnie nieśmiały, to się nie wyklucza. Po części mi to zostało do dziś. Żyjemy w czasach przypominających program „Mam talent”. Ciągle jesteśmy oceniani, stajemy przed komisjami. REKLAMA
19 Trzeba w kilka minut zaprezentować się z najlepszej strony. Za pół godziny jest już za późno. W mediach nieśmiałość jest poważną przeszkodą. Co z tego, że jest potencjał, wiedza? Inni nawet jeśli są gorzej przygotowani, dzięki przebojowości potrafią się przebić. Są momenty, w których trzeba uderzyć pięścią w stół i zawalczyć o siebie. Poddając się losowi, możemy dużo stracić. Trzeba też uodpornić się na krytykę i hejt, który staje się coraz bardziej powszechny. Tremę odczuwam do dziś, ale na pewno nie jest ona taka, jak wówczas, gdy zaczynałem pracę w Radiu Plus, czy Telewizji Polskiej w Katowicach. Od tego czasu pokonałem Himalaje.
Dziennikarstwo wymaga mnóstwa pracy, poświęcenia, cierpliwości. To nie jest łatwy chleb. Dla tych, którzy chcieliby w to wejść, sprawą absolutnie podstawową jest lektura, obowiązkowa i codzienna. Gazet, portali internetowych i książek, w tym literatury klasycznej: Dostojewski, Hemingway etc. Nieważne, polskiej czy zagranicznej. Trzeba zagłębić się w historię, sprawić, aby nam się to zaczęło podobać. Należy pracować nad sobą, podobnie jak kulturysta codziennie trenuje na siłowni. Inaczej nie osiągnie się efektu. Trzeba dźwigać tę sztangę, aż się od niej uzależni, aż się to polubi. Jak Twoi bliscy odbierają Twoją pracę i te wszystkie pasje? Praca w mediach jest absorbująca, natomiast jeśli chodzi o podróże, zazwyczaj wyjeżdżam sam. Od dawna obiecuję mamie, że zabiorę ją gdzieś samolotem, może do Rzymu... Ona jeszcze nigdy nie latała, to pokolenie, dla którego samolot kojarzy się z luksusem. Dobrze, że rozmawiamy, bo publicznie mogę złożyć zobowiązanie, z którego nie będę mógł się już wycofać – w 2017 roku zabiorę mamę samolotem w jakieś piękne miejsce. Bardzo dziękuję za rozmowę. Życzę Ci wielu udanych podróży i kolejnych książek.
Postać 20
Nie płyńmy z prądem rzeki rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcia Mateusz Wolski
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
21
„Trudno nie wierzyć w nic”, „Talerzyk”, „Nikt nikogo (i tak warto żyć)” to tylko niektóre z piosenek, które nucimy od lat. Utwory zespołu Raz, Dwa, Trzy wzruszają, uczą pokory wobec życia i skłaniają do głębszych refleksji. Muzycy świętują właśnie dwadzieścia pięć lat istnienia zespołu, koncertując w całym kraju. A „Made in Świętokrzyskie” rozmawia z ich liderem – Adamem Nowakiem.
O Od początku Twojej kariery minęło wiele lat. Byłeś aktorem kabaretów Drugi Garnitur i Grupy Działań Odurzających – Kibuc, współpracowałeś z kabaretem Potem, by wreszcie założyć zespół Raz, Dwa, Trzy. Z czego jesteś dziś najbardziej zadowolony, co chciałbyś zmienić lub poprawić, gdybyś mógł? A może po prostu niczego byś nie zmieniał? Adam Nowak: Przez cały okres twórczości zespołu graliśmy piosenki, wciąż poszukując w różnych rejonach. Na początku dość nieporadnie, choć do dziś naszą pierwszą płytę uważam za bardzo interesującą. Ukazało się na niej dziesięć piosenek, które zapowiadały mniej więcej to, co robiliśmy przez następne lata. Na początku rzeczywiście byliśmy bardzo małym, skromnie wyposażonym zespołem teatralno-, czy kabaretowo-muzycznym. Mieliśmy wszystko powymyślane łącznie ze stylizacją sceniczną. Od pierwszego momentu wejścia na scenę
zawsze byłem bardzo zdenerwowany. Jednym z największych moich dokonań emocjonalnych i psychicznych jest to, że dzisiaj jestem całkowicie spokojny. Pewnie też dlatego, że zagraliśmy tych koncertów naprawdę mnóstwo: około stu rocznie przez dwadzieścia pięć lat. To daje zupełnie niezły wynik. Dziś już wychodzę na scenę z innych powodów. Macie specyficzną publiczność. To są ludzie, którzy nie uczestniczą w mainstreamie kulturowym. Nie poddają się temu, co serwuje im radio czy telewizja, ale przychodzą na spotkanie z Wami, z Waszymi tekstami i muzyką. I to jest chyba niezwykle cenne. Tak, to są ludzie zaciekawieni tym, co robimy. I to jest dla nas szczególnie cenne. Nikt ich nie przywozi autobusami. Rzadko pokazujemy się w telewizji. Czasem jakieś radio zagra nasz utwór. Tylko po ilości odsłon niektórych piose-
Postać 22 nek w Internecie można sądzić, że one są popularne. Oczywiście nie będziemy konkurować z kimś z mainstreamu, kto ma pięć, dziesięć, może piętnaście milionów odsłon. Gramy też specyficzne piosenki, w które wierzymy, że niosą dla słuchacza konkretną wartość. Tym bardziej jesteśmy wdzięczni ludziom za ich obecność, która bierze się z zaciekawienia historią drugiego człowieka. Płyta koncertowa „Raz, Dwa, Trzy” na 25-lecie zespołu została znakomicie zaaranżowana. Utwór rozpoczynający ten album „Tylko nie płyń tą rzeką” zawiera słowa: Tylko nie płyń tą rzeką Która wzbiera od brzegu Tylko bądź jak najbliżej, gdy nie możesz odejść… Odczytuję ten tekst, jako zbliżanie się czegoś niebezpiecznego, nieuchronnego i albo zostaniemy i wytrwamy w tym zagrożeniu, albo uciekajmy jak najdalej… Albo płyńmy… Połóżmy się na rzece i płyń-
walskiego, kompozytora, dyrygenta, producenta muzycznego. Od kilku lat tworzy współczesne pieśni liturgiczne. Ma głębokie podejście do materii muzycznej. Dzięki temu Wasze utwory są rozbudowane o ciekawe wstępy i kody. Długi był proces przygotowywania tego koncertu. Hubert jest człowiekiem niezwykłym, wierzy w to, co robimy. Przygotował orkiestrację. Kiedyś w taki sposób współpracowaliśmy także z Michałem Nesterowiczem. Nie wszyscy muzycy klasyczni czy twórcy przyglądają nam się z zainteresowaniem stricte muzycznym. Gramy prosto skonstruowane piosenki i dla przeciętnie wykształconego instrumentalnie muzyka, współobecność z nami może być nudna. Natomiast jeśli on się nad tym pochyli, to zobaczy, jaką one mogą mieć siłę oddziaływania na ludzi i na wyobraźnię. I tak działała większość wrażliwych muzyków, takich, którzy świetnie grają, od Henryka Miśkiewicza przez Andrzeja Jagodzińskiego i Huberta Kowalskiego, aż po Marcina Pospieszalskiego. Z tym ostatnim za-
Gramy prosto skonstruowane piosenki i dla przeciętnie wykształconego instrumentalnie muzyka, współobecność z nami może być nudna.
my… Pamiętam końcówkę filmu „Edi”, która mnie niezwykle poruszyła. To wspaniały film. Jest taki moment, kiedy Edi, jak liść, kładzie się i płynie z nurtem rzeki. To jest właśnie taka opowieść o człowieku. Bierność nie może trwać za długo. Bo jednak człowiek jest stworzony do tego, by wędrować brzegiem, a nie całe życie płynąć rzeką. Mówiąc metaforycznie: jak dopłynie do morza, to zrobi mu się za szeroko. Więc musi w odpowiednim momencie z tej bierności zrezygnować, a życie uwielbia różnorodność. To nasza pierwsza piosenka, najstarsza. Pisałem ją intuicyjnie. Wydaje mi się, że skrótowość i dwuznaczność tego tekstu była wynikiem mojego ówczesnego sposobu myślenia. Po krótkim czasie przełożyłem ją na język uniwersalny. Bardzo lubię, gdy sztuka ma funkcję użytkową i może być komuś pomocna. Raz, Dwa, Trzy wystąpiło w sali koncertowej Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu. Był to koncert z orkiestrą pod dyrekcją Huberta KoS T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
początkowaliśmy granie z filharmonikami, bo Marcin Pospieszalski był pierwszą osobą, która dokonała orkiestracji naszych utworów. Potem po jakimś czasie Hubert przejął po nim to zadanie, rozbudował. Przełożył na orkiestrę kolejne piosenki, w sumie około trzech godzin muzykowania. Oczywiście nie możemy za każdym razem grać takiego koncertu. W Narodowym Forum Muzyki zrobiliśmy to, a potem dokonaliśmy wyboru na płytę. Niektóre utwory na tym koncertowym albumie zyskują zupełnie nową dramaturgię. Kiedy w warstwie instrumentalnej na przykład smyczki nagle przyspieszają i wartości rytmicznych jest znacznie więcej, buduje się pewne napięcie. To jest wynik pracy Marcina i Huberta. Powstało tło, które wypełnia orkiestra symfoniczna, ale też kompletne zmiany aranżacyjne, takie jak na przykład w piosence „Już”. Zmieniłem ją na potrzeby małego ugrupowania Acoustic
Amigos, z którym gram. Występuje tam także Karim Martusewicz z Voo Voo i Jarek Treliński z Raz, Dwa, Trzy, czasem Tomek Nowak – trębacz. Stanowimy tercet, ale także zapraszamy gości. I mamy otwarty skład. Gramy akustycznie w małych salach. Chciałem zagrać piosenkę „Już” w takim małym składzie, ale przeszkadzała mi w tym ta nasza pierwotna, rozbudowana aranżacja. Musiałem stworzyć inną instrumentalizację gitarową i Karim na tej podstawie dokonał zupełnie nowej orkiestracji tego utworu. Ona w moim odczuciu znacznie głębiej oddaje to, co chciałem w tej piosence przekazać. Zadedykowałem ją wszystkim odchodzącym oraz tym, którzy towarzyszą odchodzącym. Uważam jednak, że przy projektach tego rodzaju bardzo łatwo jest przekroczyć granicę i zmienić występ w koncert symfoniczny, a nie do końca mi to pasuje. Nie może być tak, że zespół traci swoje brzmienie na rzecz orkiestry lub orkiestry jest za mało. Trzeba szukać odpowiednich proporcji między jedną i drugą sferą muzyczną. I myślę, że nam udało się je znaleźć. W 1997 roku pokusiłeś się o napisanie muzyki do filmu Jerzego Stuhra „Historie miłosne”. Czy w przyszłości myślisz o podobnego rodzaju działalności, czy był to jednorazowy, zamknięty projekt? Nikt się do mnie nie zwrócił o napisanie muzyki filmowej (śmiech). A tak naprawdę to poszło trochę innym torem. Pan Jerzy Stuhr postąpił wspaniale, bo poszedł drogą zaciekawienia. Jak użyć czegoś, czego jeszcze nikt nie użył? To był mój debiut filmowy. Myślę, że nie żałował. Muzyka i piosenka dostały nagrodę na festiwalu i miały wielu odbiorców. Dostały też wyróżnienie podczas projekcji we Włoszech. Niedawno znów obejrzałem ten film. To był pierwszy projekt w polskiej kinematografii, który składał się z odrębnych pomysłów, opowiadających ten sam temat. „Historie miłosne” to obawa przed głębszy uczuciem umieszczona w różnych kontekstach. Film trafnie opowiedział te historie. Mam do niego duży sentyment i uważam, że to jest jedyne tak unikatowe dzieło w kinematografii polskiej. Kolejnym ciekawym utworem na jubileuszowym albumie „Raz, Dwa, Trzy... 25” jest piosenka „Z rozmów”, która pierwotnie znalazła się na albumie „Sufit”. Z naszych rozmów o niczym wynika, że Tyle wiemy o świecie A o nas trochę mniej Nie sądzisz, że to trochę syndrom naszych cza-
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
23 sów? Wiele młodych osób fascynuje się swoją fizycznością, a jak trzeba ze sobą po prostu żyć, to nagle nie mają o czym rozmawiać? Im więcej narzędzi do komunikacji, tym bardziej jest ona banalna. Kiedyś ktoś mądry powiedział, że jak ludzie pisali do siebie listy, to musieli przemyśleć, co w nich będzie. I wiedzieli, że list jest jednocześnie nieaktualny, bo jak dotrze do adresata, to wydarzenia, które opisuje, będą już przeszłością. Miał on zatem charakter zawiadamiający. Gdy kochanek pisał do kochanki, lub odwrotnie, w uniesieniu miłosnym, to zakładając, że list szedł dwa tygodnie, siłą rzeczy uniesienie musiało już przejść. Ale ta nieaktualność listów nie była zła. Trzeba było się skupić, należało list rozpocząć, coś opowiedzieć, czyli użyć zdań być może podrzędnie złożonych i z przytupem zakończyć. Kiedyś pisałem bardzo dużo listów. Zrobiłem z tego nawet rodzaj małej sztuki literackiej. Gdy pisałem do znajomych, albo do różnych ludzi, to starałem się, żeby to było bardzo atrakcyjne, aby było podszyte czymś w rodzaju literatury. A dzisiaj mamy wiadomości SMS, komunikatory, maile, telefony… Ludzie wymieniają ze sobą informacje. Okazuje się jednak, że gdyby przysłuchać się dużej ich części, to tak naprawdę nie ma czego słuchać. Szczególnie na banalność narażona jest tutaj młodzież, która ma mnóstwo narzędzi do komunikacji, ale potrafi ją w bardzo brutalny sposób wykorzystać przeciwko sobie nawzajem. Dziś młody człowiek ma narzędzia do rejestracji zdarzeń, które często sam prowokuje, a potem je upublicznia. Jakie są Wasze plany na przyszłość? Kiedy możemy spodziewać się nowej płyty? REKLAMA
Spotkaliśmy się na dwóch próbach. Powstała część materiału, która leży i czeka. Jestem teraz zaaferowany wyjazdem na Antarktykę. W połowie lutego jedziemy tam z Bartoszem Stróżyńskim i Olafem Lubaszenką. Jedziemy realizować zdarzenie „Trzy sztuki w Antarktyce”, czyli film, muzyka i fotografia. Będę nagrywał solowy koncert na krze. Bartosz będzie robił podwodne zdjęcia i nurkował. Robiliśmy próby żeglarskie na Bałtyku. Wszystko zapowiada się dość tajemniczo. Życzę zatem wielu sukcesów i dziękuję za rozmowę. Również bardzo dziękuję.
Od pierwszego momentu wejścia na scenę zawsze byłem bardzo zdenerwowany. Jednym z największych moich dokonań emocjonalnych i psychicznych jest to, że dzisiaj jestem całkowicie spokojny.
Miejsca mocy 24
UFO
do poprawki
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
25 Na wzór lotniska Zacznijmy jednak od początku. Pierwszy przedwojenny dworzec autobusowy znajdował się przy ul. Focha (dziś Paderewskiego), w miejscu, gdzie obecnie stoi gmach kolejowy (róg ul. Panoramicznej). Po wojnie autobusy zatrzymywały się na placu przed dworcem kolejowym, zaś w drugiej połowie lat 50. wybudowano niewielki dworzec PKS przy ul. Czarnowskiej. Ten od początku był kiepski i już po upływie dekady zaczęto myśleć o nowym, lepszym obiekcie. Lepszym, ale bez rewelacji – Kielce miały dostać znacznie mniejsze niż duże miasta wojewódzkie fundusze, a budynek dworca miał być typowy, standardowy. Jedną z osób wyznaczonych do opracowania koncepcji był specjalista od rozwiązań komunikacyjnych inż. Mieczysław Kubala. Jak dziś opowiada, przeglądał wtedy zachodnie publikacje i w pewnym momencie mocno zainspirował go folder jednego z lotnisk, na terenie którego
uspokajały, że Kielce będą miały pierwszeństwo przed innymi miastami). Doskonała i przede wszystkim oryginalna funkcjonalność dworca sprawiła, że kieleccy twórcy uzyskali patent na zastosowane bezkolizyjne rozwiązania komunikacyjne.
Ruchome schody w lepszych czasach Wreszcie w 1975 roku stało się – mająca trwać trzy lata budowa ruszyła z miejsca. Trwała 9 lat. Po wielu perturbacjach dworzec oddano do użytku 22 lipca 1984 roku. Choć permanentny kryzys „gierkowsko-jaruzelski” wymusił rezygnację z niektórych rozwiązań (np. ruchomych schodów, na które, zgodnie z decyzją arch. Edwarda Modrzejewskiego, pozostawiono miejsce, wierząc że zostaną wmontowane później), Kielce zyskały świetny obiekt, który błyskawicznie stał się wizytówką miasta. Na miejscu gęstej zabudowy dawnej elektrowni i dawnych zakładów spirytusowych Etyl stanął
W 1984 roku Kielce doczekały się dworca PKS o nietuzinkowej architekturze i – co ważne – z wzorcowym rozwiązaniem komunikacyjnym. Kosmiczny spodek stał się jednym z symboli miasta. Dziś podupadły budynek czeka na gruntowny remont. Koncepcja już jest, pora na szczegółowe projekty. Zajmą się tym kieleccy architekci i inżynierowie. tekst Rafał Zamojski wizualizacje Kamiński&Bojarowicz Architekci zdjęcie czarno-białe i pocztówka z lotu ptaka pochodzą z archiwum Edwarda Modrzejewskiego zdjęcie z budowy dworca Tadeusz Jakubik
zastosowano bezkolizyjne rozwiązania komunikacyjne. Stąd właśnie wziął się pomysł, by nowy dworzec został zaprojektowany w oparciu o ruch autobusów na planie „zębatki”. Zębatka niebawem zamieniła się w koło i w zespole kieleckich projektantów zaczęła się rodzić koncepcja okrągłego dworca wyspowego. Szczęśliwie wersja ta, choć droższa od początkowych założeń, została zaakceptowana przez warszawskich decydentów. W styczniu 1969 roku kielczanie ujrzeli na łamach „Słowa Ludu” zdjęcia przygotowanej przez architekta Edwarda Modrzejewskiego makiety pięknego obiektu o kosmicznych kształtach. Trzeba w tym miejscu dodać, że trzecim z najważniejszych współtwórców projektu stał się konstruktor inż. Jerzy Radkiewicz. Projekt tak się spodobał w Polsce, że spekulowano, iż stanie się typowym (lokalne gazety
obiekt jednocześnie funkcjonalny i piękny, zaskakująco świetnie współgrający krajobrazowo ze stojącym obok neogotyckim kościołem Św. Krzyża. Przy czym, jak podkreślał zmarły niedawno architekt dworca, jest to obiekt stricte modernistyczny – wszystko, co widzimy na zewnątrz jest bezpośrednią pochodną funkcji. Edward Modrzejewski, wstrząśnięty niedawnymi planami budowy w tym miejscu galerii handlowej z podworcową „czapką” jako pamiątką (i nowego ciasnego dworca upchniętego z boku działki) stwierdził, że jeśli dotychczasowy obiekt nie miałby pełnić swojej funkcji, lepiej by został całkowicie wyburzony i by postawiono na jego miejscu coś całkiem nowego.
A na ścianach ćmielowski porcelit Wróćmy jednak do lat 80. Mimo kryzysu, nowo oddany dworzec uzyskał szereg nowoczesnych
Miejsca mocy 26
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
27 rozwiązań, w tym telewizję przemysłową (monitoring) i system klimatyzacji, którego elementem była fontanna przy ulicy Czarnowskiej. Zyskał także pięknie zaprojektowaną zieleń, o którą dbał specjalnie zatrudniony ogrodnik. Dworzec, zbudowany na bardzo grząskim terenie, został posadowiony na 218 palach. Główną halę w ciągu dnia oświetlały dziesiątki okrągłych świetlików umiejscowionych w półokrągłym dachu. Nocą rozświetlona sztucznym światłem kopuła wyglądała imponująco. Wnętrze zyskało świetnie wyglądające konstrukcyjne kolumny, sufity z „plastrów miodu”, podłogi ze strzegomskiego granitu i ściany obłożone potłuczonym ćmielowskim porcelitem. Wszystko to zaprojektował Andrzej Grabiwoda. Zewnętrzne pierścienie kieleckiego UFO to szerokie, zadaszone perony dla pasażerów. Porównajmy wygodę i bezpieczeństwo podróżnych osiągnięte przy tym rozwiązaniu z wygodą i bezpieczeństwem na np. nowym dworcu krakowskim… No właśnie.
Powolna dewastacja Niestety, świetność kieleckiego spodka trwała krótko. Po 1989 roku, zarządzany przez państwowe przedsiębiorstwo PKS w Kielcach, obiekt zaczął szybko podupadać. Najpierw, poza kilkoma oryginalnie zaprojektowanymi punktami handlowymi, powstało mnóstwo oblepiających ściany nowych kiosków – niestety całkowicie ze sobą niespójnych: bazarowych i tandetnych. W 1995 roku zasypano fontannę, potem wygaszono świetliki, zaś w 2007 roku, za pieniądze pozyskane ze sprzedaży działki przy ul. Zagnańskiej, podczas remontu zdewastowano architekREKLAMA
turę antresoli (m.in. likwidując przeszklenia od sufitu i malując ściany na majtkowy róż).
Właścicielskie zamieszanie Od tego czasu zaczęły się ważyć losy dworca. Coraz częściej mówiono, że to znakomity teren na galerię handlową. Państwowa spółka szybko przejadła pieniądze za sprzedaż terenu dawnej bazy PKS i popadła w kolejne milionowe długi. Zaczęto mówić na przemian albo o prywatyzacji, albo o komunalizacji na rzecz samorządu Kielc lub samorządu województwa. W pewnym momencie komunalizacja na rzecz miasta wydawała się już nawet prawie pewna, jednak zablokował ją przewodniczący regionalnej „Solidarności”. Sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Władze Kielc rozpoczęły tworzenie, mającego na celu ochronę dworca, miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. W końcu minister skarbu państwa za 10 mln zł sprzedał prywatnej firmie przedsiębiorstwo PKS w Kielcach, wraz z dworcem i terenem wokół niego. Inni potencjalni kupcy, znając zapisy czekającego na uchwalenie planu zagospodarowania, nie zdecydowali się na udział w przetargu. Władze Kielc również nie wzięły w nim udziału, nie chcąc kupować firmy wraz z pracownikami. Nowy właściciel postanowił zagrać va banque i nie dopuścić do uchwalenia ochronnego planu. Kieleccy architekci, urbaniści, środowiska konserwatorskie, historycy sztuki i społecznicy mocno zaangażowali się wtedy w obronę dworca. Udało się – plan, mimo sprzeciwu części radnych, został uchwalony. Prywatny właściciel, który w międzyczasie zwolnił prawie wszystkich pracowników PKS, przestał ogrzewać dworzec
i publicznie straszył, że go zamknie, ogrodzi i nie będzie inwestował ani złotówki w jego bieżące utrzymanie. Całe szczęście to przeciąganie liny skończyło się dla dworca dobrze. Władze miasta doszły do porozumienia z właścicielem i za 20 mln zł kupiły od niego dworzec oraz teren wokół niego (ale już bez przedsiębiorstwa i jego pracowników).
Dworzec w rękach kielczan Gdy tylko właścicielem stało się miasto, dworzec po raz pierwszy od dawna dokładnie wymyto. Po wielu latach przerwy świetliki kopuły, choć zmatowiałe, znów zabłysły. Niedługo potem miasto, we współpracy ze Stowarzyszeniem Architektów Polskich, ogłosiło konkurs architektoniczny na projekt odnowy dworca z warunkiem zachowania całej oryginalnej konstrukcji. 19 grudnia ogłoszono wyniki. Okazało się, że znów nad dworcem pracować będą kieleccy architekci! Spośród ośmiu dopuszczonych najlepszą okazała się praca kielczan Marcina Kamińskiego i Bartosza Bojarowicza. Co ważne, autorom, przy zastosowaniu współczesnych materiałów i technologii, udało się zachować ducha designu lat 70. Prace budowlane rozpoczną się po przygotowaniu szczegółowego projektu jesienią 2017 roku. Szacowany koszt inwestycji to około 40 mln zł (przy 85-procentowym dofinansowaniu ze środków UE). Kielecka perełka architektoniczna w nowej odsłonie ma rozbłysnąć pod koniec 2018 roku. Czekamy! Dziękuję pani Ninie Modrzejewskiej za udostępnienie archiwum jej męża.
28
Kielecki Park Technologiczny wchodzi w kolejną fazę rozwoju. Głównym celem na najbliższe lata stało się już nie tylko inwestowanie w infrastrukturę, ale przede wszystkim stworzenie biznesowej dzielnicy Kielc.
Czas na nową dzielnicę Kiedy dziewięć lat temu Kielecki Park Technologiczny rozpoczynał swoją działalność nie brakowało tych, którzy wątpili w powodzenie tego projektu. Dziś to ponad 66,5 tys. m kw. uzbrojonych terenów inwestycyjnych, objętych działaniem Specjalnej Strefy Ekonomicznej, co oznacza przywileje podatkowe dla ponad 80 działających tu firm. To także nowoczesna infrastruktura i rozbudowana sieć partnerów (instytucji otoczenia biznesu, samorządu, ośrodków naukowych i przedsiębiorców). Na terenie KPT funkcjonuje m.in. Centrum Druku 3D, oferujące usługi projektowania i drukowania produktów w technologii 3D; S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Centrum Fashion Design, pracownie dla projektantów i pasjonatów mody czy Energetyczne Centrum Nauki, gdzie nauka łączy się z zabawą. Dziś KPT jeszcze wyżej podnosi poprzeczkę, aspirując do miana pierwszego w Polsce parku technologicznego trzeciej generacji, zapewniającego przyjazne warunki do pracy i życia. – Myślimy o rozwoju nie tylko w kontekście budowy infrastruktury, uzbrajania terenów inwestycyjnych, świadczenia usług okołobiznesowych, ale też stworzenia w tej części miasta wielofunkcyjnej dzielnicy – zdradza Szymon Mazurkiewicz, dyrektor Kieleckiego Parku Technologicznego. – Chcemy w Kielcach stworzyć takie warunki, żeby ci najbardziej kreatywni,
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
29
Miejsce przyjazne młodemu biznesowi dążący do sukcesu, chcieli tutaj być. Technopolis będzie skierowane nie tylko do kielczan, ale też do ludzi z Polski i ze świata. Musimy jednak stworzyć im dobre warunki: godziwą pensję, mieszkanie, spełnić ich oczekiwania. Dać im miejsce, w którym będą mogli realizować swoje plany – dodaje Wojciech Lubawski, prezydent Kielc.
ul. Olszewskiego, zbudowaniu przejścia nad torami, poprowadzeniu drogi przez ul. Zagnańską aż do ul. Witosa, co planuje zrobić Miejski Zarząd Dróg, park uzyska dostęp do kolejnych terenów inwestycyjnych. – Patrzymy na całą północną część Kielc jako miejsce, gdzie biznes będzie mógł się rozwijać – twierdzi Szymon Mazurkiewicz.
Siła start-upów Technopolis to idea stworzenia miasta w mieście, dzielnicy związanej z biznesem i przedsiębiorczością, sprzyjającej powstawaniu kreatywnych pomysłów, zbudowanej na wzór Doliny Krzemowej, oczywiście na nieporównywalnie mniejszą skalę. Jej lokatorami mają być przede wszystkim twórcy start-upów. Dziś działający w dwóch, szczelnie wypełnionych inkubatorach, wkrótce doczekają się dwóch kolejnych, wybudowanych wzdłuż ul. Olszewskiego. – Start-upy, to dziś ogromny potencjał, o czym może świadczyć liczba ponad 850 wniosków, zgłoszonych do udziału w pilotażowym projekcie platformy startowej TechnoparkBiznesHub, w której młodzi ludzie testują swoje pomysły na biznes. Do inkubacji, podczas której nad rozwojem ich firmy pracuje cała grupa ekspertów, trafiło 60 najlepszych, co najmniej połowa otrzyma naszą pozytywną rekomendację do drugiego etapu, czyli aplikacji o środki potrzebne do stworzenia już konkretnego produktu. Do wzięcia jest 800 tys. zł – zwraca uwagę Szymon Mazurkiewicz. Pod tajemniczą nazwą TechnoparkBiznesHub kryje się duże konsorcjum złożone m.in. z trzech parków technologicznych: w Kielcach, Rzeszowie i Stalowej Woli; uczelni; Akademickich Inkubatorów Przedsiębiorczości; firm (m.in. VIVE Textile Recycling sp. z o.o. i Infover sp. z o.o.); Sieci Aniołów Biznesu PROSHARE sp. z o.o., czyli ludzi z wolnym kapitałem do zainwestowania oraz struktur miejskich (w Kielcach w postaci m.in. Pełnomocnika Prezydenta ds. Przedsiębiorczości). Program jest skierowany do osób z całego kraju, które nie ukończyły 35 lat. Warunkiem uczestnictwa jest założenie działalności w naszym regionie. Na platformy startowe i rozwój start-upów stawia dziś także Ministerstwo Rozwoju. – Chcemy nie tylko skłonić najbardziej ambitnych i obiecujących przyszłych przedsiębiorców do pozostania w Polsce Wschodniej, ale wypromować tę część kraju jako miejsce przyjazne młodemu biznesowi – mówi Adam Hamryszczak, podsekretarz stanu w resorcie.
Czas, pieniądze i współpraca Realizacja tych wszystkich planów wymaga czasu i pieniędzy. I choć pierwsze inicjatywy już są podejmowanie, to myśląc o Technopolis w szerokiej skali mówimy o perspektywie co najmniej 20 lat. Jeśli chodzi o finansowanie, to pewne możliwości stwarza nowa perspektywa unijna na lata 2014-2020. – A gdyby nie udało nam się uzyskać wsparcia, będziemy się starali sfinansować to przedsięwzięcie ze środków własnych. Park jest ośrodkiem rentownym i nadwyżki, które dziś gromadzimy, zamierzamy przeznaczać na dalszy rozwój jego infrastruktury. Czy to wystarczy? Pewnie nie! Dlatego trzeba budować szeroki front finansowania, pochodzący zarówno z sektora publicznego, jak i prywatnego. Nie możemy uzależniać rozwoju parku wyłącznie od funduszy strukturalnych, bo one pewnego dnia się skończą – nie pozostawia złudzeń Szymon Mazurkiewicz. Zdaniem dyrektora KPT, aby projekt Technopolis miał szansę powodzenia, potrzeba także innego spojrzenia na rozwój kraju, inwestowania w projekty strategiczne. – Budowa szybkich dróg i nowoczesnych kolei jest ważna, ale w moim przekonaniu brakuje wsparcia dla projektów, które będą impulsem do dalszego rozwoju, które po zakończeniu unijnego finansowania zapewnią miastu i regionowi dobrą koniunkturę – przekonuje. Potrzebna jest też współpraca wielu osób i środowisk, m.in. biznesowego i naukowego, bo to uczelnie skupiają młodych ludzi. – Ważne, aby ci, którzy wyjeżdżają z Kielc, chcieli tu wrócić. By mieli możliwość znalezienia pracy na odpowiednim poziomie i z dobrymi zarobkami. I rozwój Technopolis może to zapewnić – nie ma wątpliwości Szymon Mazurkiewicz. – Jako park musimy odpowiadać na potrzeby lokatorów, ale musimy też kreować przyszłość. To jest największe wyzwanie. Staramy się przewidzieć, jak ten świat będzie wyglądał za 10-20 lat i jakie będą te potrzeby. I tak przygotowujemy plany rozwojowe, żeby móc na nie odpowiedzieć – podsumowuje.
Północ należy do biznesu Poza zapewnieniem warunków do rozwoju przedsiębiorczości park chce stworzyć miejsce przyjazne do życia. W planach jest budowa co najmniej trzech budynków mieszkalnych, obiektów sportowych i rekreacyjnych. Powstanie też przedszkole, być może szkoła. Największym atutem projektu Technopolis jest położenie Kieleckiego Parku Technologicznego. Ogromna przestrzeń w północno-zachodnich Kielcach ma perspektywę dalszego rozwoju w kierunku ul. Zagnańskiej. Po przebiciu
Kielecki Park Technologiczny, ul. Olszewskiego 6 tel. (41) 278 72 00, biuro@technopark.kielce.pl www.technopark.kielce.pl
Miejsca mocy 30
Światowe Ś wi ę tokrzyskie tekst i zdjęcie Krzysztof Żołądek
Wielu młodych ucieka z Kielc, choć wcale nie trzeba pokonywać setek czy tysięcy kilometrów, by poczuć się światowcem. Takie Włochy, dajmy na to, mamy niemal na wyciągnięcie ręki. Rowerem można też pojechać do Brazylii czy na Ukrainę. Ba! Wszystkie te trzy miejsca da się odwiedzić jednego dnia. Jak to możliwe?
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
31
R
ozwiązanie może wielu rozczarować, bo mowa o miejscowościach i wsiach naszego regionu, których nazwy najzwyczajniej są takie same, jak niejednego odległego kraju. Wspomniane na wstępie Włochy to w zasadzie dwie wsie. Jedna położona jest nieopodal Pińczowa, a druga między Pawłowem a Nową Słupią, kilka kilometrów od drogi numer 756. Parę domów na krzyż, cisza, spokój i ta tablica na granicy oznajmiająca, że mijając ją znajdziemy się we… Włochach. Całkiem niedaleko klasztoru na Świętym Krzyżu i i Świętokrzyskiego Parku Narodowego.
Żeby odwiedzić świętokrzyskie Morawy, należy wybrać się na północne rubieże województwa. Są położone w niewielkiej odległości od granicy z województwem łódzkim, koło wsi Przybyszowy. Pragę zlokalizujemy nieco na północ od Rudy Malenieckiej. Obie wsie oddalone są od siebie o pół godziny jazdy samochodem.
A które województwo może się pochwalić tym, że w jego granicach znajduje się Korea? Prym wiedzie tutaj powiat kazimierski, bo można tu od Korei do Korei wędrować dość długo.
U nas na Ukrainie Włochy to tylko jedno z miejsc, które można znaleźć na mapie, jeśli tylko ma się czas na to, by ją spokojnie przejrzeć. To właśnie studiowanie map pozwoliło swego czasu autorowi tych słów wsiąść na rower i jednego dnia odbyć podróż, która skończyła się przy wspomnianej, widocznej na zdjęciu, tablicy. A zaczęła się na Ukrainie. Na jednej z mocno zużytych podczas pieszych rajdów map Ukrainę zaznaczono między Piekoszowem a Brynicą. Na miejscu jednak próżno szukać tablicy z tak brzmiącą nazwą, bo jest ona tylko zwyczajowa. Administracyjnie to sioło koło Julianowa, ale kogo by z miejscowych nie zapytać o to, jak się tu żyje, to odpowiada, że „u nas na tej Ukrainie to bida”. Zapewne to dlatego autor mapy zaznaczył wieś tak, jak ją widzą mieszkańcy. A okolica też tu cicha i spokojna. Blisko stąd do ruin pałacu w Podzamczu Piekoszowskim (niemal wiernej kopii dawnego Pałacu Biskupów Krakowskich z Kielc) lub do Pałacyku Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku. Wszędzie blisko, ale niekoniecznie po drodze, jeśli chcemy odwiedzić jeszcze Brazylię. W tym celu trzeba za Brynicą odbić na Miedzianą Górę i Zagnańsk, by dotrzeć do Starachowic. REKLAMA
To właśnie tutaj wspomniana wcześniej mapa informowała o dzielnicy, w której jednak próżno szukać grających w piłkę rodzimych Canarinhos. Tak przewrotnie nazwano jedną z dzielnic tego miasta, a znaleźć ją można w okolicy ul. Polnej, Przeskok i Zaułek.
Od Korei do Korei Spoglądając dokładniej na mapę naszego województwa można znaleźć jeszcze więcej przykładów na to, że nie trzeba jechać poza granice kraju, by odwiedzić ciekawe miejsca. W wielu z nich możemy zaskoczyć znajomych. Wystarczy, że wyślemy wiadomość typu „Pozdrawiam z Moraw” lub „Praga jest dziś bardzo słoneczna”. Morawy czy Pragę też warto poznać bliżej.
Żeby uniknąć bezpośredniego nawiązania do azjatyckich krajów, Świętokrzyskie ma więc Koreę Wschodnią i Zachodnią, choć i Południowa się znajdzie. Tak nazywa się część wsi Gabułtów w gminie Kazimierza Wielka, ale poza remizą Ochotniczej Straży Pożarnej niewiele można tu zobaczyć. Niewielki obszar zwany Koreą to także część wsi Charbinowice, która również znajduje się w powiecie kazimierskim, ale dla odmiany w gminie Opatowiec. Jest też Korea w okolicach Staszowa, która stanowi część wsi Matiaszów w gminie Osiek. W regionie leży również niewielki przysiółek o wdzięcznej nazwie Szwedy. To na południe, niemal w linii prostej od Ćmielowa. Między Stopnicą a Kołaczkowicami położona jest zaś Palestyna. Warto dodać, że mamy też i swoje Betlejem. Znajdą się w regionie świętokrzyskim także takie wsie jak Szatan, Piekło czy Niebo, ale to już temat na zupełnie inną historię.
Trendy 32
Busem przez świat rozmawiała Daria Malicka zdjęcia Ola Ślusarczyk i Karol Lewandowski
Sześć lat w podróży, 50 państw na pięciu kontynentach, średnie dzienne wydatki – 8 dolarów. Trzy wydane książki (bestsellery) i jeden kolorowy, wiekowy bus. Miliony wspomnień, tysiące zdjęć, niewyczerpane morze doświadczeń i wrażeń. Tak można streścić pasję i sposób na życie kielczanki Oli Ślusarczyk i Karola Lewandowskiego, podróżników i autorów bloga busemprzezświat.pl. Ach, nie! Jest jeszcze coś: miłość, radość i uśmiech, uśmiech, uśmiech… Teraz z grubsza już ich znacie.
Podróże biorą się z potrzeby podróżowania, z niczego więcej – takim stwierdzeniem, zresztą ich własnym, można rozpocząć historię Oli i Karola. Chcieli zwiedzać świat, ale jako studenci nie mieli pieniędzy na wycieczki z biurami podróży. Dlatego postanowili, że będą wyjeżdżać na własną rękę i własnym samochodem, który będzie także ich domem. Za 2000 zł kupili ponad 20-letniego volkswagena T3. W ciągu kilku miesięcy, z pomocą przyjaciół, pomalowali go i przerobili na kolorowego kampera – z rozkładaną kanapą, gniazdkami 220V, bagażnikiem dachowym, a nawet elektrycznym prysznicem. Celem pierwszej podróży był Gibraltar i Europa Zachodnia – no i tak to się zaczęło… A ta wyprawa miała być tylko jednorazową przygodą.
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
33 DM: Gdy ktoś mówi: „Jak tam jest pięknie! To najpiękniejsze miejsce na ziemi” – to, co Wam wtedy przychodzi do głowy? Jedna myśl, szybkie skojarzenie – jakie jest najpiękniejsze miejsce na Ziemi? Ola: Dla mnie to zachód Stanów Zjednoczonych – ten tzw. Dziki Zachód. Mam ogromną słabość do czasów gorączki złota, do miasteczek, w których kiedyś tętniło życie, a dziś stoją w nich tylko puste, obdrapane budy. Jestem totalnie zwariowana na punkcie suchych, gorących i pustych przestrzeni, z wężami, kojotami i innymi jaszczurami. Karol: Zakochałem się w Australii. W najpiękniejszych na świecie wschodach i zachodach słońca, w gwiazdach tak jasnych, że ciężko uwierzyć, że są prawdziwe. W olbrzymich przestrzeniach, dających niesamowite poczucie wolności i w ludziach, którzy mają w sobie wielkie pokłady życiowego luzu, cieszą się każdym dniem i są otwarci na innych. Ola: Ale muszę jeszcze dodać, że wybór tych „najpiękniejszych miejsc na Ziemi” to strasznie subiektywna sprawa. Dlatego, jak coś nam się w świecie nie spodoba, to nie rzucamy ostrej opinii w Internecie, bo wiemy, że ile ludzi, tyle gustów. I nie można innych zniechęcać do odwiedzenia czegoś. Przez te siedem lat blogowania chyba wreszcie nauczyliśmy się wydawać wyważoną opinię o miejscu, które nam do gustu nie przypadło. Przecież coś, co dla nas będzie brzydkie, dla kogoś może być najpiękniejsze. DM: Wasze największe podróżnicze rozczarowanie i największe pozytywne zaskoczenie? Ola: Rozczarowanie zazwyczaj przychodzi, kiedy jadąc gdzieś naczytamy się miliona książek i artykułów o tym miejscu. Wtedy oczekujemy zachwytu i podniecenia, które opisywał w książce autor. I nagle, gdy stoimy przed piramidą, nie czujemy się jak Indiana Jones, tylko raczej jak… Zresztą zostawmy to! Dobrze jest poczytać tyle, żeby się w czymś orientować, żeby wiedzieć gdzie pójść, co zrobić, a całą resztę zostawić swojemu sercu i rozumowi. Zaliczyłam tylko jedno rozczarowanie: wodospad Niagara w USA, ale oglądany już po stronie kanadyjskiej. Z filmów wydawało mi się, że znajduje się w jakiejś dzikiej, gęstej dżungli, a okazało się, że wokół ktoś „mądry” zbudował kolorowy, świecący, huczący, niedorzeczny park rozrywki. I teraz zamiast słyszeć huk ogromnej wody, spadającej z wysokości 50 metrów, słyszysz ziemniaki skwierczące na głębokim oleju. Karol: Bardzo pozytywnie byłem zaskoczony Stanami Zjednoczonymi. Obawiałem się trochę, że popkulturowa wizja tego kraju, jaką wynieśliśmy m.in. z filmów, na miejscu okaże się nieprawdziwa. Że to wszystko zostało sztucznie wykreowane na potrzeby kina. Okazało się, że Stany naprawdę takie są. W Nowym Jorku można przejechać się żółtą taksówką, w Las Vegas wygrać wielkie pieniądze w kasynach, a Wielki Kanion naprawdę jest olbrzymi. DM: Kogo spotkanego w czasie jednej z Waszych wypraw na pewno zapamiętacie do końca życia i dlaczego? Ola: Mamy wrażenie, że jesteśmy w tej materii wyjątkowymi szczęściarzami, bo podczas podróży spotykamy chyba najciekawszych ludzi świata. Zresztą nie tylko wtedy. Jeśli miałabym wybrać tylko jedną osobę, to jednak wybrałabym Zbyszka z buszu. Byliśmy w Broome, na północnym zachodzie Australii. Trwała tam akurat pora deszczowa, a my nie mieliśmy gdzie rozłożyć namiotów do spania, bo wszystko było pozalewane. Nagle zatrzymała się przed nami żółta terenówka, z której wysiadł młody chłopak w starym kapeluszu, podartych spodniach i na bosaka… I krzyknął do nas po polsku „Siema!” To był Zbyszek. Polak, który mieszka w aborygeńskiej osadzie. Żebyśmy mogli wjechać do wioski, Zbyszek musiał wyjść po wo-
Trendy 34 dza, który przyszedł do nas i ocenił, że możemy zostać, ale tylko na parę dni. I tak zamieszkaliśmy wśród Aborygenów, którzy budują chaty z tego, co wyrzuciło morze, polują na kangury, robią zupę z węża. Atmosfera jak z filmu „Niebiańska plaża” z Leonardem DiCaprio. DM: Czy spotkała Was kiedyś w podróży chwila grozy, ale taka prawdziwa, z dreszczami na karku i myślą z tyłu głowy: o rany, już po mnie!? Ola: Tu znów się powtórzę: jesteśmy szczęściarzami. Nie wiem, bo nie liczyłam, ile razy dostaliśmy „drugie życie”, ale trochę tego było. Parę minut po zejściu z lodowca w Norwegii, ten się załamał i runął… A my tylko spojrzeliśmy na siebie i nie byliśmy w stanie nic powiedzieć. Dziś jesteśmy świeżo po przyjeździe z Tajlandii. Ostatnie dni pobytu spędzaliśmy na wyspie Koh Samui. Dzień po tym jak wyjechaliśmy, zaczęło tam ostro padać. I tak przez kilka dni, aż do poważnej powodzi, która uśmierciła kilkanaście osób. Karol: Na pewno na długo zapamiętamy też moment, kiedy w Australii podczas jazdy odpadło nam koło. Wtedy wszystko działo się szybko i nie było czasu na ocenianie sytuacji, ale mieliśmy olbrzymie szczęście, że udało się opanować miotające się po drodze auto i wyhamować bez wpadania do rowu. Utknęliśmy w miejscu bez zasięgu, setki kilometrów od jakiejkolwiek miejscowości i byliśmy zdani tylko na siebie. Resztę doczytać możecie w naszej najnowszej, trzeciej już książce „Australia za 8$”. DM: Wasze wyprawy to nie tylko poznawanie nowych miejsc, ale i nowych smaków. Gdzie gotują najsmaczniej, a gdzie chodziliście głodni, bo kuchnia kompletnie nie odpowiadała Waszym smakom? Ola: Bardzo smacznie i niedrogo można zjeść w Maroku – dobrej jakości mięso, często robione na grillu i wiele śródziemnomorskich dodatków, takich jak oliwki, cytrusy, oliwa z oliwek, orzechy, bakłażany, cukinie, pomidory. Wszystko świetnie przyprawione imbirem, czosnkiem, kolendrą czy cynamonem. No i oczywiście Azja, która jest kontynentem dla tych, dla których jedzenie w podróży, to istotna część poznawania świata. Kraj, gdzie moim zdaniem gotuje się niesmacznie, to zachwalana wszędzie i przez wszystkich Gruzja. Tamtejsza kuchnia jest monotonna i mdła. Może dlatego, że nie jem glutenu i nabiału, a Gruzini na śniadanie, obiad i kolację ciągle wcinają chaczapuri, czyli pizzo-bułkę z serem. W pierwszej restauracji w Gruzji, do której weszliśmy, zapytałam, czy nie mają czegoś bez glutenu. Pani kelnerka powiedziała mi, że oni wszystko tu mają bez glutenu! Tylko sól i pieprz dodają... W kolejnych miejscach, w których jedliśmy, już nie pytałam. Przez miesiąc jadłam same szaszłyki z pomidorami, które były obłędne. Pomidory zdecydowanie ratują smak Gruzji. Karol: Jestem typowym mięsożercą i znów na pierwszym miejscu jest u mnie Australia i USA – tak pysznych steków i burgerów jak tam, nie jadłem nigdzie indziej na świecie. DM: Wyobraźcie sobie, że pakujecie manatki i wyprowadzacie się na stałe. Dokąd? Ola: Dla mnie ukochanym krajem wciąż pozostają Stany, a szczególnie ich zachodnia część – stan Arizona albo Utah. Mieć tam małe rancho, domek z werandą i oczywiście bujanym fotelem. Chociaż im więcej podróżujemy, tym bardziej przekonujemy się, że to właśnie w Polsce jest nasze miejsce i nie zdziwi nas to wcale, jak to właśnie tu zostaniemy i gniazdo uwijemy. Karol: Jeśli już miałbym się gdzieś wyprowadzić to wybrałbym Stany albo Australię, gdzie przez cały rok jest słonecznie. DM: A co na to wszystko Wasi bliscy? S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Ola: Moi i Karola rodzice mają podobną historię. Pochodzą z biednych rodzin i wszystko, co dziś mają, zawdzięczają temu, że bardzo ciężko pracowali. Nie mieli w życiu czasu ani funduszy na większe podróże. To, co robimy, to trochę też spełnianie ich marzeń. Kochają oglądać nasze zdjęcia z podróży, w telewizorach mają zasubskrybowany nasz kanał na YouTube i jest to ich ulubiony program. Nawet Snapchat zainstalowali, żeby być na bieżąco z naszymi poczynaniami na końcu świata. Rodzice dopingują, martwią się, czasem nie śpią po nocy, bywa, że uronią łzę, ale wciąż dopingują. DM: Zaręczyliście się na Saharze… Czy możecie zdradzić, gdzie weźmiecie ślub? A może zamiast limuzyny do ślubu pojedziecie Waszym busem? Ola: Haha, wiesz… wbrew pozorom nie przywiązujemy wagi do formy. Chcemy, żeby na naszym ślubie byli najbliżsi nam ludzie. A że jest ich całkiem sporo, to nie możemy i nie chcemy wywozić ich nigdzie daleko. Standardowo też nie będzie. Planujemy luźną, 3-dniową imprezę w wąwozie, w starym stuletnim domu, w górach na Dolnym Śląsku. Dom należy do naszej koleżanki, także podróżniczki. Karol: A do ślubu oczywiście pojedziemy busem. Ola: Chyba, że znów się popsuje i trzeba będzie go pchać.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
35
Jakim cudem podróżujemy tak tanio? Rady Oli i Karola Średnio w podróży wydajemy 8 dolarów dziennie. Jak to wygląda w praktyce? Paliwo – prawie nigdy nie podróżujemy sami. Na kolejne etapy naszej wyprawy zabieramy przyjaciół, czytelników bloga, przypadkowych ludzi i dzielimy się z nimi kosztami paliwa. Noclegi – nigdy nie płacimy za noclegi. Śpimy na dziko, w aucie i w namiotach, na plażach, na klifach czy w górach. Jedzenie – mamy w busie kuchenkę i lodówkę, robimy zakupy w tanich marketach i sami sobie gotujemy. Higiena – w busie mamy elektryczny prysznic podłączony do 150-litrowego zbiornika wody zamontowanego na dachu. Atrakcje i bilety – bardzo często nie płacimy za wstęp do atrakcji turystycznych. Jako blogerzy dostajemy darmowe wejściówki w zamian za napisanie recenzji danej atrakcji. Zarabiamy na blogu, na książkach i robiąc różnego rodzaju kampanie reklamowe dla firm (sesje zdjęciowe, filmy reklamowe w egzotycznych sceneriach). Jeśli tylko mamy ze sobą laptop i dostęp do Internetu, to możemy pracować.
Trendy 36
Co to, kto to i dla kogo? tekst Daria Malicka zdjęcia Patryk Ptak
Networkingus to organizowane w Kielcach cykliczne spotkania networkingowe. Każda edycja ma swój temat przewodni, który wpływa na formułę i harmonogram wydarzenia, a – co za tym idzie – na jego niepowtarzalny charakter. Stałym elementem są prelekcje zaproszonych ekspertów – praktyków, którzy dzielą się swoją wiedzą – oraz zabawy integrujące uczestników.
Do tej pory odbyły się dwa wieczorne spotkania networkingowe, w których wzięło udział kilkadziesiąt osób. Pierwszemu towarzyszyło hasło: „Królowie pracy zespołowej” i tego dotyczyły prelekcje Zbigniewa Brzezińskiego oraz Krystiana Stopki. Kolejne poświęcono sztuce wystąpień publicznych. Na ich temat mówili Kamil Kozieł, Przemysław Kopiejka oraz Agnieszka Tomczuk. Spotkania networkingowe to także śniadania – już w mniejszym gronie, skupione na indywidualnych rozmowach i wymianie kontaktów. Paulina Pięta, pomysłodawczyni Networkingusa oraz jej współpracownicy nie zamierzają jednak poprzestać na tym co zrobili dotychczas…
Masz 30 lat i bardzo duże doświadczenie zawodowe. Możesz opowiedzieć o tym, jak narodził się Networkingus? Paulina Pięta: Pole, po którym poruszam się zawodowo, to trzy branże: marketing, eventy oraz networking. Zaczynałam od pracy w marketingu w Kieleckim Teatrze Tańca. Wtedy zaczęłam uczestniczyć w różnego rodzaju wydarzeniach, a później je organizować. Pierwszy był piknik dla chorego na raka kolegi. To był niezwykle silny impuls. Potem ruszyła machina: organizowałam wybory Miss Polka, flash moby, spotkania dla kobiet, czy blogerów. Cały czas jeździłam też po Polsce i brałam udział w różnych imprezach. Nadmiar wrażeń z tych podróży, którym musiałam dać upust, sprawił, że założyłam bloga eventowego www.eventualnie.com. Początkowo tylko relacjonowałam wydarzenia, a teraz dzielę się zdobytą wiedzą. W międzyczasie postaS T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
nowiłam spróbować życia w wielkim świecie i wyjechałam do Warszawy. To był intensywny rok, pracowałam w agencji marketingowej i mutlitasking opanowałam w stu procentach. Wróciłam do Kielc, zebrałam zespół i zorganizowałam Networkingus – czyli spotkania bardzo networkingowe. Dorzuciłam powstały na blogu w 2015 roku ranking eventów i postanowiłam ściągnąć branżę eventową do Kielc. Tak powstał Events Festival, którego finał zobaczycie 16 lutego w Centrum Kongresowym Targów Kielce. Uff, faktycznie sporo tego… Skupmy się zatem na tym popularnym ostatnio słowie: networking. Co tak naprawdę oznacza? Co się pod nim kryje? Dla mnie networking jest łączeniem ludzi i ich biznesów. Networking dla uczestnika to integracja biznesowa, pozwalająca na jak najpeł-
niejsze wykorzystanie spotkania. Networking dla organizatora to spełnienie oczekiwań gości. W końcu ludzie przychodzą tu w dwóch celach: by zdobyć wiedzę i poznać innych. Skąd pomysł, żeby zająć się tworzeniem takich właśnie spotkań w Kielcach? Odwiedzając przez osiem lat różnego rodzaju wydarzenia stwierdziłam, że zawsze brakuje mi integracji. Samodzielnie byłam w stanie zapoznać się z ograniczoną liczbą osób. Pomyślałam wtedy, że przygotowany przez organizatora networking powinien być żelaznym punktem programu każdego eventu. Tak właśnie powstał Networkingus. Czy każdy ma w sobie predyspozycje do tego, aby odnaleźć się w takiej przestrzeni? Czy potrzebne są jakieś specjalne umiejętności, konkretne cechy, by networking mógł być skuteczny? Wychodzę z założenia, że wszystko jest do wypracowania. Jeżeli jesteśmy w stanie nauczyć się angielskiego czy historii, możemy też wyćwiczyć nasze umiejętności miękkie. To nie są bezpodstawne słowa, wiem to z autopsji. Sama byłam osobą, która trzęsła się na samą myśl, że ma zadać pytanie np. prelegentowi podczas konferencji, a potem wściekałam się na siebie, że tego nie zrobiłam. Z biegiem lat nauczyłam się tego i wypracowałam w sobie podstawy do skutecznego networkingu.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
37 Organizujesz networkingowe śniadania, wieczorne spotkania w większym gronie, na które zapraszasz prelegentów… Czy planujesz coś jeszcze? A może ekspansję na inne miasta? Jeśli chodzi o Networkingusa, to z pewnością chciałabym zwiększyć intensywność spotkań. Ponadto marzy mi się, by Events Festival został dostrzeżony przez ludzi z branży i na stałe wpisał się w kalendarz wydarzeń. Co poradziłabyś osobie, która po raz pierwszy bierze udział w spotkaniu networkingowym? Podczas pierwszego kontaktu zapamiętujemy maksymalnie trzy rzeczy. Dlatego przede wszystkim powinniśmy nauczyć się zrozumiale mówić o swojej działalności zawodowej, zwracać uwagę na to, czym się zajmujemy. Jeśli zaciekawimy kogoś na początku, sukces mamy gwarantowany. Podczas wydarzenia bądźmy sobą, nie da się być duszą towarzystwa na siłę. Po trzecie: utrzymujmy kontakt z poznanymi ludźmi nie tylko po to, by wysłać im ofertę, zaprzyjaźnijmy się z nimi po prostu. Interesy przy ciastku i kawie to coś, co każdy robi z przyjemnością.
Opinie uczestników: Ola Śliwa-Zielonka, właścicielka firmy z artykułami reklamowymi Plumi: Prowadzę firmę oferującą gadżety i upominki reklamowe. Spotkania networkingowe są dla mnie kopalnią kontaktów, niejednokrotnie przekładających się na nowych klientów. Filip Kułanowski, właściciel butiku internetowego naia.pl: Na te spotkania chodzę z przynajmniej dwóch powodów: pracuję w sieci więc kontakt z ludźmi mam nieco ograniczony. A najważniejsze to poznać ludzi, dowiedzieć się czegoś przy okazji. Złapać nowe pomysły. Maciej Barański, menedżer komunikacji marketingowej w Grupie MAC S.A.: Zawsze powtarzałem, że największą wiedzę ze szkoleń wynosi się nie z sali konferencyjnej, ale z kuluarów. Formuła spotkań networkingowych jest świetnym potwierdzeniem tej zasady. Na ostatniej edycji w Kielcach nie dość, że poznałem świetnych mówców, mogłem skonfrontować swój styl wystąpień publicznych, to na dodatek znalazłem potencjalnych współpracowników.
38
Być offline tekst i grafika Judyta Marczewska zdjęcie Mateusz Wolski
Życie w stylu online jest już normą na całym świecie. Nieustanne funkcjonowanie w tym trybie ma jednak swoje konsekwencje – e-smog. Antidotum jest tylko jedno: wyciszenie.
Czy to na pewno wolność?
Bycie na bieżąco wydaje nam się niezwykle istotne. Jesteśmy bombardowani informacjami. FOMO (fear of missing out), czyli uzależnienie od bycia on-line objawia się niepokojem wynikającym z faktu nieodebrania poczty lub powiadomienia na Facebooku. Niekontrolowany może doprowadzić do patologicznego korzystania z Internetu. Ciągły stan czujności nie pozwala się w pełni zrelaksować i skupić. Truizmem jest stwierdzenie, że Internet jest oknem na świat. Jednak to okno bez widocznego horyzontu rodzi pewną sprzeczność – ogranicza wolność człowieka bezkresem swoich możliwości. Nasz umysł przeładowany jest informacjami i bodźcami, które odbieramy na dodatek stale siedząc, do czego nie jesteśmy anatomicznie przystosowani. Nadmiar wiadomości przyjmowanych w bezruchu dodatkowo sprawia, że dane informacje przyjmujemy nieprawidłowo. Badania naukowców wskazują, że organizmowi człowieka coraz trudniej jest zachować stan homeostazy, czyli równowagi podstawowych parametrów biologicznych. Jesteśmy mocno przebodźcowani. Przepustowość naszego umysłu nie rośnie tak jak sprawność i pojemność naszych urządzeń technologicznych.
Atak infomasy
Cybernetyk prof. Ryszard Tadeusiewicz używa określenia „smog informacyjny”. Elektrosmog (zanieczyszczenia elektromagnetyczne) to nieformalne określenie smogu, wywołanego emisją sztucznego promieniowania elektromagnetycz-
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Design
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
39 nego do środowiska. Kolejnym problemem jest oczywiście jakość informacji i obrazów, jakie oglądamy. Siła i częstotliwość przekazu wprowadza nas w stan zobojętnienia. Czy jesteśmy przygotowani na wymagający proces nieustannej selekcji informacji? Jak nasz organizm reaguje na ciągłe promieniowanie sieci Wi-Fi i komórkowych? Nie znamy jeszcze dokładnych odpowiedzi na te pytania, ale projektanci już szukają rozwiązań. Współczesność stawia przed designem ważne zadania: ochronę zdrowia, tożsamości, etyki zawodowej, jakości. Technologiczne przemiany są wyzwaniem dla projektantów, strategów i osób zajmujących się mądrym marketingiem.
Być Offline
W odpowiedzi na problem e-smogu Agata Nowak zaprojektowała Fotel Offline, który pozwala odciąć się od sieci. Charakterystyczną jego funkcją jest kieszeń zagłuszająca zasięg telefonu i Internetu. Inne przykłady produktów chroniących od elektrosmogu zostały zaprezentowane podczas Dutch Design Week 2016. Projektantka Theresy Bastek stworzyła kolekcję „Flight Mode”, która rozwiązuje problem ochrony przed e-smogiem. W jej skład wchodzą: koc odbijający fale elektromagnetyczne (tkanina zawiera w sobie cienkie nici stali nierdzewnej i działa na zasadzie klatki Faradaya), domowe ekrany podłogowe wykonane z materiałów węglowych, pochłaniających sygnały elektromagnetyczne, czy whistleblower (demaskator) wykrywający poziom promieniowania elektromagnetycznego. Różnego rodzaju działania pokazujące, że wcale nie musimy być cały czas online zaczęły się też pojawiać w przestrzeni publicznej. Jednym z przykładów może być akcja Kit Kat – „Free No WiFi zone”, która polegała na ustawieniu ławek odcinających dostęp do Internetu.
Strefy ciszy w przestrzeni open space
A jak się odciąć, gdy jesteśmy w pracy? Kapsuła CalmSpace firmy Haworth umożliwia na przykład odpoczynek pracownikom biurowym. W kapsule znajduje się ergonomiczny materac (co bardzo ważne dla osób prowadzących siedzący tryb życia). Wnętrze, światło i nastrojowa muzyka skłaniają pracownika do zaśnięcia. Drzemka może trwać 20 minut. W biurach typu open space trudno też o zachowanie prywatności np. podczas rozmów telefonicznych. Na problem zareagowała firma Form2, projektując instalację zbliżoną w formie do budki telefonicznej. Inny pomysłem jest Biurko Rewrite Desk, które posiada swego rodzaju za-
daszenie, tworzące komfortowe i umożliwiające skupienie miejsce do pracy. A jeszcze bardziej radykalne rozwiązanie – Tomako – proponuje firma Vivero. Jest to filcowy abażur, w którym użytkownik ukrywa głowę, koncentrując się na swojej pracy. Na rynku powstało także wiele propozycji tzw. paneli akustycznych tłumiących dźwięk. Firma Baux ze Szwecji produkuje całkowicie naturalne panele dźwiękochłonne wykonane z wełny drewnianej, cementu i wody. W Polsce tego rodzaju produkty firmy Fluffo charakteryzują się dobrym designem oraz niezwykłymi właściwościami wygłuszającymi.
Technologiczne odtrucie
Wylogowani to trend, który zdefiniowała Natalia Hatalska, analityk trendów i autorka bloga hatalska.com. Polega on na ograniczeniu korzystania z technologii cyfrowych na rzecz pełnego relaksu, czy nawet technologicznego odtrucia (digital detox). Hatalska podaje różne przykłady walki z nałogiem cyfrowym. W kategoriach technologii proponuje „Digital Detox” , który ogranicza dostęp do aplikacji w naszym smartfonie lub aplikację Microsoftu „Freedom”, umożliwiającą czasowe blokowanie serwisów społecznościowych. W trend wpisują się znane marki. Firma odzieżowa Diesel zaproponowała na przykład kampanię „Be stupid!”. W berlińskim parku zorganizowano „Facepark”, w którym spotykali się ludzie, okazujący swoją niechęć do świata wirtualnego. Uczestnictwo w wydarzeniach organizowanych w Faceparku miało urealnić działanie Facebooka. Uczestnicy ubrani byli w kartonowe plansze, które odzwierciedlały ich profile na portalu. W ten sposób mogli spotkać się z osobami, z którymi korespondują wirtualnie. Kampania w (nie)głupi sposób wpłynęła na odbiór marki Diesel.
Cisza w mieście
Najlepsze zespoły na świecie pracują także nad zaprojektowaniem przestrzeni ciszy w mieście. Samochody osobowe i transport publiczny są coraz bardziej wyciszane. Niektóre restauracje oferują nam możliwość medytacji, wyciszenia lub trybu offline. Bilboardy reklamowe zachęcają do wypoczynku np. w „Spa poza zasięgiem”. Na szczęście jako mieszkanka Kielc mogę w pełni korzystać z ciszy, jaką oferuje mi moje miasto. To, co dla ludzi żyjących w wielkich metropoliach jest produktem luksusowym, dla tych z małych miast jest codziennością, którą należy docenić.
rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcie Mateusz Wolski
40
Wtłoczony w tęczę
Kultura
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
41
Nie płyną z prądem. Tworzą dźwięki przesycone etnicznym brzmieniem i oryginalnym instrumentarium. Grają na cytrach, lirach, kongach, djembe, czy bębnach obręczowych. Oprócz płyty „3.5.7”, nagrali album „Siedem bajek” z udziałem dzieci, bo S.I.E., czyli Studium Instrumentów Etnicznych to także warsztaty dla najmłodszych. O muzycznej drodze zespołu rozmawiamy z jego liderem – Piotrem Stefańskim. MS: Skąd wziął się pomysł wykorzystania tak nietypowych instrumentów i zainteresowanie muzyką etniczną? Piotr Stefański: Niestety nikt mnie, jako młodego chłopca, nie mógł wysłać do szkoły muzycznej na lekcje śpiewu. Nie miał też kasy, żeby kupić mi fajną trąbkę, a bęben jest takim instrumentem, który można wykonać samemu, więc go sobie zrobiłem. Później więcej go ze sobą nosiłem, niż na nim grałem. Był to mój atrybut, taki order, który się nosi, by pokazać, że się jest fajnym. Każdy młody człowiek tego potrzebuje. A jeszcze później okazało się, że jest to sposób na artystyczną kreację. I bębny są ze mną od 1998 roku, kiedy to nagrałem pierwszą płytę z Agatą Jałyńską, piosenkarką poezji śpiewanej. Po jakimś czasie powstała potrzeba założenia szkółki perkusyjnej w Skarżysku i w ludziach, którzy tu przychodzili, dostrzegłem potencjał. Wcześniej grałem z różnymi muzykami, natomiast ekipa, która przyszła do Studium Instrumentów Etnicznych na pierwsze zajęcia okazała się na tyle kreatywna, że postanowiłem w nich zainwestować. Są jak czysta karta, półka, którą można zapełnić. I można z nimi zrobić wszystko. Z ludźmi nieskażonymi manierami, jakie możemy dostrzec u zawodowych muzyków, można dowolnie eksperymentować. MS: Występujecie na albumie „Brzask Bogów”, który firmuje Lelek. To pieśni nawiązujące do dziedzictwa przedchrześcijańskiej Słowiańszczyzny. W projekcie zastosowano analogowe syntezatory Mooga i Hammonda, membranofony, chordofony, lirę korbową. To wszystko okraszono tekstami XIX- i XX-wiecznych poetów. Powstał ciekawy projekt. Jak został odebrany przez słuchaczy? PS: Do nagrania tej płyty zaprosił nas Maciej Szajkowski, twórca pomysłu. I było to nietuzinkowe spotkanie. Gdy po miksach i masteringu usłyszałem całość, pomyślałem, że to jest aż za ładne (śmiech). Ale rozumiem intencje Maćka, który chciał przywrócić klimat zapomnianej Słowiańszczyzny szerszemu gronu odbiorców. Język tej kompozycji musiał być czytelny. I te historie są fajne harmonicznie, przystępne, świetnie się tego słucha. Poza tym nagrywali tam doświadczeni muzycy, m.in. Michał Rudaś, który przez
wiele lat kształcił swój głos w Indiach. MS: Kolejny projekt to płyta „Siedem Bajek” Małego Studium Instrumentów Etnicznych. Towarzyszy mu przesłanie: • Marta, co robisz? • Piszę bajki • Po co piszesz bajki? • Żeby ludzie ich słuchali • Po co mają słuchać bajek? • Żeby wtłoczyli się w tęczę... PS: Treść, która pojawiła się na tej płycie jest kwintesencją dziecięcej kreatywności i braku pruderii. To dziecięca opowieść o rzeczywistości. Album powstawał w ten sposób, że nagrywaliśmy warsztaty z dziećmi, podczas których prowadziliśmy zajęcia wzmacniające kreatywność. Uczestnicy improwizowali i opowiadali swoje historie, a my ubraliśmy je w słowa i kompozycje. Powstała płyta, dziecięcy głos w muzyce. I okazuje się, że on nie jest infantylny, że to nie są śpiewane bzdury o marchewkach czy karczochu. Te dzieciaki mają swoje bardzo poważne historie. One są z pogranicza baśni. Czasem surrealistyczne, dotykające ich na co dzień. Jest tam na przykład utwór pod tytułem „Tata”, w którym dzieci śpiewają o trzech czarach, które pozwolą uratować zaklętego w czasie tatę. Gdy pytałem małą Martę, o co chodzi, usłyszałem, że tata nigdy nie ma czasu, siedzi przy komputerze i pracuje. I ona rozumie, że on to robi po to, by ona miała pieniądze na książki i chleb, ale wie też , że on, zaklęty w tym czasie, jest uwięziony w wirze z kolorowych wstążek i się w nim kręci. By go stamtąd wyciągnąć, potrzebna jest ona, jej siostra i mama. Cucą go i przywołują do rzeczywistości mówiąc: „Jesteśmy tu z tobą”. MS: Jak pracuje się z dziećmi? PS: Z dzieciakami spotykamy się w Miejskim Centrum Kultury w Skarżysku-Kamiennej przez pięć dni w tygodniu. Zajęcia są stacjonarne. Tworzymy grupy w wieku 5-6 lat i 7-9 lat, są starszaki i dorośli. Zajęcia mają swój program. Starsze dzieci chcą grać na bębnach, zatem jest to szkółka perkusyjna skupiająca się na kubańskich, afrykańskich, czy brazylijskich instrumentach. W zerówce prowadzimy zajęcia wstępne, by podtrzymać u maluchów zacieka-
wienie muzyką. Muzyka jest tu często pretekstem, taką kolorową papugą, która ma pobudzić również inne umiejętności, potrzebne w życiu codziennym. Dzieci muszą się dogadać ze sobą, stworzyć własną historię, być za siebie odpowiedzialne i szanować się nawzajem. Czasem muszą przeboleć, że ktoś jest od nich lepszy, że jest liderem w grupie. MS: Wasz projekt „3.5.7.” to poważna i prowokująca muzycznie propozycja. Z utworem „Moja mina” związana jest zresztą ciekawa historia. S.I.E zaprosiło słuchaczy do nagrywania własnych zwrotek wpisujących się w ideę utworu. Każdy kto miał coś do powiedzenia, mógł dograć swoją część. Zrobił to także aktor Jan Nowicki. W teledysku do tej piosenki mocne wrażenie wywołują również stroje zespołu, a okładka albumu „3.5.7” intryguje. PS: Gdy dziś rozmawiamy o S.I.E., musimy myśleć już nie tylko o zespole, ale o mikroświecie, o pewnym środowisku. Zapraszamy do niego ludzi, którzy nie mieszczą się w ramach, jakie narzuca nam mainstream. I tak w tym światku pojawił się grafik Marcin Bondarowicz, autor okładki albumu „3.5.7”. Spotykasz się z facetem, rozmawiasz z nim o kreacji, o tym, co dla ciebie jest ważne w sztuce i w tym, co robicie, i okazuje się, że macie pokrewne dusze. Podobnie było z projektantką strojów i naszego nowego wizerunku Katarzyną Kucą. Po rozmowie okazało się, że idealnie pasuje do naszego świata. Tu ludzie sami trzymają się swojego języka i są za niego odpowiedzialni. Może chodzą boso, ale w ostrogach. I bardzo świadomie kreują rzeczywistość. Mówimy wyraźnie, że jesteśmy ze Świętokrzyskiego, pomimo że ludzie od marketingu sądzą, że to jest słabe. Podchodzimy do naszej sztuki w sposób nowatorski i poważny. Nie tworzymy produktu S.I.E. Skupiamy się na kreatywności i w niej szukamy przyjemności. To, co w nas jest, nie zawsze jest miłe. Ta płyta jest pożegnaniem z pewnymi stanami emocjonalnymi, które nagromadziły się w nas przez lata. Jest tripem uwalniającym, szamańskim i transowym. Ale gdy go przeżyjesz, będziesz miał czystą głowę. MS: Bardzo dziękuję za rozmowę. PS: Również dziękuję.
Kultura 42
Mieczysław Frenkiel w filmie „Na Sybir”
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
W
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
W
43
W świętokrzyskim iluzjonie, czyli nasi na ekranie tekst Jacek Korczyński
Historia filmu liczy sobie grubo ponad wiek. W Polsce pierwsze pokazy „żywych fotografii”, za pomocą wynalazku braci Lumière, odbywały się już od 1896 roku. W Kielcach takie przedstawienie zorganizowano w Teatrze Ludwika przypuszczalnie już w sierpniu roku następnego. Jedno z pierwszych kin w kraju powstało w Skarżysku-Kamiennej. Iluzjon Kometa mieścił się przy ówczesnej ul. Staszica, zaś do wyświetlania filmów służył francuski aparat Pathé poruszany ręczną korbką. Było to w 1909 roku. W tym czasie otwarto w Kielcach kinematografy Merkury oraz Phenomen.
Warszawa już od czasów przedwojennych jest prawdopodobnie najczęściej występującym w polskich filmach fabularnych miastem. Ale i ziemia świętokrzyska nie ma się czego wstydzić. Nasze plenery od wielu lat są natchnieniem dla filmowców: scenarzystów, reżyserów i aktorów. Tych ostatnich zresztą wielu z Kielecczyzny pochodzi.
Sandomierz oczami Zawadzkiej
Sandomierz stał się miastem bardzo popularnym i chętnie odwiedzanym przez turystów dzięki serialowi o sympatycznym księdzu. Ojciec Mateusz, a w tej roli Artur Żmijewski, filmowo mieszka w Sandomierzu już od prawie 9 lat i ponad 200 odcinków, pokazywanych w TVP. Wśród sandomierskich zabytków toczy się także akcja filmu Jana Rybkowskiego „Spotkanie w Bajce” z 1962 r. Piękno miasta możemy wraz z bohaterami: Andrzejem Łapickim i młodziutką Magdaleną Zawadzką (w swej pierwszej roli) podziwiać m.in. ze szczytu Bramy Opatowskiej. Dodatkowy regionalny akcent tego filmu to osoba samego reżysera, który pochodził z Ostrowca Świętokrzyskiego. Jan Rybkowski był twórcą tak
znanych obrazów, jak „Chłopi”, czy „Kariera Nikodema Dyzmy”.
Zakłady o ciężarówkę W 1958 roku powstały „Pigułki dla Aurelii”, znakomity wojenno-sensacyjny film w amerykańskim stylu, nakręcony przez Stanisława Lenartowicza. W „Pigułkach” zagrały kieleckie ulice i chęciński zamek. W brawurowej wyprawie po broń z Krakowa do Kielc konspiratorom pomogła ładna kielczanka. Rolę jednego z nich zagrał urodzony w Kielcach Jarosław Kuszewski. Z filmem tym wiąże się anegdota: podczas zdjęć w Kielcach zaplątał się na planie mężczyzna wracający z targu furmanką. Na widok uzbrojonych niemieckich żołnierzy, wystraszony strzelił z bata i narobił szkód. Nie powinno to dziwić, film kręcono zaledwie trzynaście lat po wojnie. A jeśli już o zamku w Chęcinach mowa, to nie można oczywiście zapomnieć o „Panu Wołodyjowskim” Jerzego Hoffmana. W ruinach budowli zrekonstruowano część twierdzy kamienieckiej, a na zboczach góry zamkowej kręcono w 1968 roku sceny oblężenia Kamieńca Podolskiego. Wśród dymów armatnich wystrzałów bystre oko
widza dostrzeże zapewne ciężarówkę na wijącej się w oddali podchęcińskiej drodze. „Potem się dowiedzieliśmy, że ludzie robili zakłady i chodzili do kina, by to sprawdzić” – wspominał Jerzy Hoffman.
Wiedźmin na Kadzielni Z Chęcin do Krakowa wyruszali też uczestnicy „stuletniego zakładu” – bohaterowie komedii „Tysiąc talarów” z 1959 roku (w tych rolach Barbara Kwiatkowska i Bronisław Pawlik). Zdjęcia do filmu kręcono m.in. w Podzamczu Chęcińskim, a scenariusz napisał kielczanin Edmund Niziurski. Na podstawie „Księgi urwisów” autorstwa tego znanego pisarza powstał trzy lata wcześniej przygodowy film dla młodzieży „Tajemnica dzikiego szybu”. Jego akcja toczy się w Górach Świętokrzyskich, za plenery posłużyła reżyserowi Wadimowi Berestowskiemu kopalnia na Miedziance i okolice Chęcin, a główną rolę zagrał Damian Damięcki, pochodzący (podobnie jak jego brat Maciej) z Podszkodzia koło Ostrowca Świętokrzyskiego. „Czarne chmury” Andrzeja Konica, do dziś bardzo popularny historyczno-przygodowo-
Kultura 44 -awanturniczy serial, także nagrywano w naszym regionie. Filmowy klasztor kamedułów, gdzie w ostatnim odcinku mnisi upijają kapitana Knothe, a wachmistrz Pilch – Ryszard Pietruski – uwalnia pułkownika Dowgirda – Leonarda Pietraszaka – to oczywiście klasztor w Rytwianach. Sceny kręcono także w Pałacu Biskupów Krakowskich w Kielcach. W „Wiedźminie” Marka Brodzkiego na podstawie prozy Andrzeja Sapkowskiego zagrała kielecka Kadzielnia. Stolica naszego regionu pojawia się (w pewnym sensie) także w komediowym serialu wszech czasów, czyli w „Wojnie domowej”. Pan Jankowski, ojciec Pawła, w jednym z odcinków przez długi czas nie może doliczyć się złotówek wydanych podczas służbowej delegacji do Kielc. Nawłoć w „Przedwiośniu” Filipa Bajona to nasza Ludynia. Fragmenty obrazu nakręcono też w Oblęgorku (to filmowy pałacyk Laury) oraz w Chrobrzu, który zagrał powieściowe Odolany. Przy adaptacjach Żeromskiego pozostając, gdzie można znaleźć bardziej wymarzone wiejskie plenery do scen „Syzyfowych prac” niż w skansenie w podkieleckiej Tokarni? Piękno dawnej świętokrzyskiej wsi można również podziwiać w „Szkicach węglem” Antoniego Bohdziewicza. Zdjęcia do filmu na podstawie noweli Sienkiewicza kręcono w Dobrowodzie niedaleko Buska-Zdroju. Na ziemi świętokrzyskiej toczy się również akcja „Księstwa” w reżyserii pińczowianina Andrzeja Barańskiego. Zdjęcia kręcono m.in. w Krzyżtoporze, zaś kanwę scenariusza filmu stanowi powieść pochodzącego z Piórkowa Zbigniewa Masternaka.
Janda i Baka
Pisząc o „naszych” ludziach filmu, warto przypomnieć dwie postaci z czasów nieco dawniejszych. Z Kielc pochodził (urodził się w 1860 roku) Edmund Gasiński, późniejszy ulubieniec stolicy i w pierwszych latach XX wieku najpopularniejszy, obok Antoniego Fertnera, aktor farsowy. Zagrał w kilku starych filmach, do dziś zachował się z nich jedynie „Cud nad Wisłą” z 1921 roku. Z kolei w Byszowie koło Klimontowa w 1858 r. urodził się Mieczysław Frenkiel, znakomity i niezwykle popularny przed wojną artysta teatralny oraz aktor filmowy, wystąpił m.in. w roli dziedzica Czarskiego w głośnym obrazie „Na Sybir” z roku 1930. Spotkałem się z opinią, że gdyby kino dźwiękowe zaistniało nieco wcześniej, Frenkiel byłby gwiazdą ekranu na miarę Junoszy-Stępowskiego czy Żabczyńskiego. Z Kielc pochodzi Wiesław Gołas, niezapomniany Tomek Czereśniak w „Czterech pancernych” S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Chęciński zamek to atrakcja dla filmowców / fot. Jacek Korczyński
Plakat filmowy „Pigułki dla Aurelii”
i Majewski, mieszkaniec bloku przy „Alternatywy 4”, który „Szedł w Polskę” z kabaretem Dudek, czy śpiewał „Upiornego twista” w Kabarecie Starszych Panów. Z miasta nad Silnicą pochodził też znany aktor teatralny i filmowy Kazimierz Iwiński. W Starachowicach urodzili się: dama polskiego kina i teatru Krystyna Janda, Bogusz Bilewski oraz Marek Bargiełowski, a w Ostrowcu Świętokrzyskim – Mirosław Baka, Krzysztof Gordon i Roland Głowacki (m.in. porucznik Roland w „Orle” Leonarda Buczkowskiego i morderca w „Pociągu” Jerzego Kawalerowicza). Z Przededworza koło Chmielnika pochodził Janusz Zakrzeński, a ze Skarżyska-Kamiennej drugoplanowi aktorzy Zbigniew Skowroński i Zygmunt Malawski, ten ostatni znany choćby z „Matki Joanny od Aniołów”. Gorzyce pod Sandomierzem to rodzinna miejscowość Janusza Bukowskiego, niezapomnianego Wróblika z „Janosika”, Busko-Zdrój – Marka Sikory, Ariela z „Szaleństw Majki Skowron”, a Jasionna niedaleko Jędrzejowa – Ludwika Paka, aktora grającego drugoplanowe, ale szczególnie zapadające w pamięć widzów role (choćby „Zdzisław Dyrman, zasadniczo!” w „Misiu” Stanisława Barei).
Do Kielc po prawdziwą miłość Świętokrzyskie zajmuje ważne miejsce na filmowej mapie Polski. Poza wywodzącymi się stąd aktorami, reżyserami czy scenarzystami, nasz region ma zasadnicze atuty: twórczy klimat oraz piękno przyrody i zabytków przeszłości. Nie bez kozery w jednym z filmów Andrzeja Kondratiuka Marian Opania mówi do Katarzyny Figury: „Zabieram cię do Kielc, kochanie. Tam pokażę ci prawdziwą miłość!”.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
45
Boho Story „W Kielcach się nie da”, „wytrzyma pół roku”, „żadna konkurencja” – takie komentarze można było usłyszeć, gdy przed czterema laty przy ul. Bodzentyńskiej 18 swoją działalność w pierwszej lokalizacji rozpoczynał Bohomass Lab. Dziś to prężnie działający klub muzyczny ze sceną koncertową, restauracja i popularne kino letnie. Luty 2013. W centrum miasta powstaje coś, co nie przykuwa większej uwagi kielczan, a niewielki procent tych lepiej zorientowanych składa się głównie ze sceptyków. Dziwnie nazwane miejsce, za pożyczone od rodziny pieniądze, otwiera 28-letni DJ i promotor – Maksymilian Materna, znany głównie z kontrowersyjnego stylu życia. Historia miasta bogata jest w wiele niezrealizowanych planów i nieudanych prób tworzenia alternatywy dla dyskotek, co przełożyło się na trwającą wiele lat kulturalną posuchę. Lecz gdzie, jeśli właśnie nie w Kielcach, miało szansę stać się coś wyjątkowego? Bohomass Lab, czyli popularnie Boho, wystartował od tematycznych imprez muzycznych oraz kameralnych koncertów, które miały wypełnić tę niszę. Straty, korekty, obserwacje W odpowiedzi na finansową stagnację, jednym ze sposobów na ratunek klubu miał być zorganizowany pod koniec 2014 roku pierwszy „poważniejszy” koncert z udziałem bardzo modnego w tamtym czasie zespołu Mikromusic. Wydarzenie okazało się sukcesem i pokazało, w jakim kierunku Boho
powinno się dalej rozwijać. W tym okresie Bohomass zaczynał być także rozpoznawalny dzięki maleńkiej kuchni i serwowanych w niej Bohoburgerom, które szybko znalazły sporą grupę fanów. Restauracja miała stać się w przyszłości – zgodnie z planem Materny – równorzędną siłą lokalu. Nowe perspektywy pojawiły się niezwykle szybko. Dzięki przypadkowemu spotkaniu, na drodze rozwoju Boho pojawił się dodatkowy inwestor. Kultura, imprezy, koncerty, restauracja, kino letnie... Tylko gdzie? Nieoczekiwanie, lata miejskich wojaży, stały się dla właściciela Bohomassu pomocne. Znany mu z przeszłości pustostan przy ulicy Kapitulnej 4, okazał się być do wynajęcia. Prace w nowej lokalizacji ruszyły z początkiem 2015 roku. Mimo przeszkód, część klubowa Boho otworzyła swoje podwoje w drugiej połowie maja, a restauracyjna w ciągu kolejnych czterech miesięcy. W międzyczasie wystartował projekt darmowego dla kielczan kina letniego, a scenę opanowywali kolejni artyści. Do dzisiaj w Bohomass Lab wystąpili ważniejsi polscy wykonawcy (Ania Dąbrowska, Lady Pank, Organek, Kortez, Mela Koteluk, Smolik, VooVoo, Łąki Łan, Taco Hemingway i wielu innych), a kino letnie tylko w pierwszym sezonie przyciągnęło kilkadziesiąt tysięcy widzów. Rozwinęła się również restauracja Boho, uważana obecnie za jedną z najlepszych w mieście. Realizacje i dalsze działania Wiosenny program Bohomassu może imponować.
W grafiku zaplanowanych koncertów znaleźli się już m.in.: Kult, Grubson, Strachy Na Lachy, Sorry Boys, Jazzpospolita, Kamp. Godny polecenia jest również cykl imprez pod nazwą „DoomsNight”, z gwiazdami polskiej i zagranicznej muzyki elektronicznej, występującymi jednocześnie na trzech scenach. Poza koncertami, Boho można odwiedzić jako restaurację codziennie od południa i zostać w nim do późnych godzin nocnych. W weekendy natomiast łączy ono wszystkie swoje funkcje. Jest klubem muzycznym ze starannie prowadzoną kuchnią i mimo tego, że rozwinęło się poza kieleckie standardy, nadal pozostaje miejscem dla wszystkich tych, którzy chcą spędzić wolny – miejski – czas na bardzo dobrym poziomie. Możecie być również spokojni o ceny – ulokowane są one na bardzo racjonalnym pułapie. Podsumowując – nie można przejść obojętnie obok czegoś, co jest warte uwagi, a Bohomass Lab w pełni zasługuje na Waszą atencję.
Bohomass Lab ul. Kapitulna 4 tel. 530 535 305 www.facebook.com/bohomasslab
Kultura 46
Malczewski i popkultura rozmawiał Rafał Urbański grafiki Bartek Jarmoliński
Odważnie sięga po swoją twarz i ciało, czyniąc z nich wiodący motyw własnej twórczości. Krytykuje pogoń za plotkami z życia gwiazd i gwiazdeczek. Obrusza się na wielkie koncerny za profanację wizerunku Fridy Kahlo i Pabla Picassa. O sztuce, twórczości i naszym mieście rozmawiamy z malarzem i performerem Bartkiem Jarmolińskim.
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
47
RU: Twoje prace można oglądać na wystawach w najważniejszych galeriach w kraju. Żyjesz sztuką, intensywnie pracujesz na swój wizerunek, jesteś artystą rozpoznawalnym… Zadam więc podstawowe pytanie, czy można żyć ze sztuki w Polsce? Bartek Jarmoliński: Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Rzeczywiście, w ostatnim czasie dość intensywnie pracowałem i moje dzieła, także te starsze, można było oglądać na kilku wystawach. Jeśli jednak mówimy o „najważniejszych galeriach w kraju” to pozycję tych, które mnie zapraszają, określa ich działalność wystawiennicza… Nie jest to jednak Zachęta, czy Zamek Ujazdowski. Tam mnie jeszcze nie było. A na pytanie ilu twórców żyje ze sprzedaży swoich prac w Polsce, bez wahania odpowiem, że niewielu. Krajowy rynek sztuki bardzo wolno się rozwija. Nie inwestuje się w sztukę tworzoną przez młodych. RU: Oglądając twoje wystawy można zauważyć, że często to Ty jesteś tematem swoich prac. Twórcą i dziełem jednocześnie. Dlaczego tak dużo opowiadasz o sobie? BJ: Nie tyle o sobie, co raczej na swoim przykładzie. Doświadczając wielu rzeczy skupiam się bardziej na własnej osobie niż na innych. To umożliwia mi obserwację, analizę świata widzianego z mojej perspektywy, bardzo osobistej, ale być może są tacy, którzy odbierają świat bardzo podobnie. Nie tyle też jestem tematem swoich prac, co wykorzystuję własne ciało i twarz jako pojawiający się w nich motyw. Problematyka moich dzieł nie odnosi się jedynie do mojej osoby. Oceniałbym ją raczej w szerszej perspektywie – społeczno-kulturowej. RU: Widzów odwiedzających twoje wystawy nurtowało zapewne pytanie, dlaczego w swoich pracach wciąż nawiązujesz do postaci artysty malarza z przełomu XIX i XX w. Jacka Malczewskiego. Rozwiążesz tą zagadkę? BJ: Projekt „Introdukcja” traktujący o moim związku z postacią i twórczością Jacka Malczewskiego to rzecz osobista, na którą można spojrzeć także z perspektywy znaczenia malarstwa i odbioru sztuki w ogóle. Kiedy dziesięć lat temu zacząłem wykonywać zdjęcia z autoportretami Jacka Malczewskiego robiłem to z myślą o domowym archiwum, tworzyłem swego rodzaju pamiątki ze spotkań z artystą. Historia osobista stała się więc podstawą dla całego projektu, który w ubiegłym roku prezentowałem w Muzeum
Miasta Łodzi. Wybrane prace Jacka Malczewskiego zestawiłem z moimi fotografiami, obrazami i rysunkami. RU: W twoim malarstwie można też zauważyć wiele nawiązań do popkultury, także tej celebryckiej. Czym jest dla Ciebie to zjawisko, źródłem inspiracji czy celem krytyki? BJ: I jednym i drugim. Trudno jednoznacznie, czy to pozytywnie, czy też negatywnie, odnieść się do tak szerokiego tematu, jakim jest kultura masowa. Jeśli chodzi o celebrytów, to cykl obrazów „Santo Subito”, który zrealizowałem kilka lat temu, w sposób krytyczny odnosił się do dzisiejszego zapotrzebowania na fakty i mity z życia gwiazd. Cały cykl zaczął się od postaci Fridy Kahlo i Pabla Picassa. Ich nazwiska i wizerunek (w przypadku Fridy) zostały sprzedane dużym koncernom do reklamowania produktów niezwiązanych z ich życiem i twórczością. Groteskowe wydało mi się kojarzenie ich nazwisk z tymi właśnie produktami. Z drugiej strony wykorzystanie tych postaci uwidacznia ogromną siłę reklamy, najistotniejszego z narzędzi zjawiska zwanego konsumpcjonizmem. Artyści zaczęli być bardziej popularni. Zupełnie jak produkty, które za ich pomocą reklamowano. RU: Od trzech lat próbujesz zadomowić się w Kielcach. Tu wystawiasz i studiujesz. Ostatnio twoje prace można było zobaczyć na ekspozycjach w Galeriach BWA w Kielcach i Busku-Zdroju, Galerii Uniwersyteckiej UJK i Galerii XS w Instytucie Sztuk Pięknych UJK. BJ: W Kielcach rozpocząłem studia doktoranckie, a wystawy są naturalną konsekwencją mojej częstej obecności w tym mieście. Wybrane fotografie z cyklu „Uwarunkowania genetyczne” z Jackiem Malczewskim pokazywałem niedawno także w Muzeum Narodowym w Kielcach. Mam poczucie, że pojawiłem się już w najważniejszych miejscach regionu. A dlaczego Kielce? Bo wiele dobrego słyszałem o tutejszym Instytucie Sztuk Pięknych, a w łódzkiej ASP oferty studiów doktoranckich wtedy jeszcze nie było. Dziś jest, ale ja nie zamieniłbym już pracy nad doktoratem w Kielcach na studia w Łodzi. RU: Gdzie będzie można zobaczyć twoje prace w najbliższym czasie? BJ: W tej chwili pracuję nad organizacją wystawy zbiorowej w jednej z warszawskich galerii. A co będzie dalej? Zobaczymy…
Doświadczając wielu rzeczy skupiam się bardziej na własnej osobie niż na innych.
Bartek Jarmoliński jest absolwentem łódzkiej ASP. Jego prace znajdują się w zbiorach wielu galerii w Polsce, na swoim koncie ma 30 wystaw indywidualnych i kilkadziesiąt prezentacji zbiorowych w kraju i za granicą. Ostatnio jego wystawę „Układ limbiczny” można było oglądać w kieleckim BWA i Galerii Sztuki „Zielona” w Busku-Zdroju. Na co dzień pracuje w Łodzi, a swoją artystyczną edukację kontynuuje w Kielcach.
Kultura 48
Zachodnie Wybrzeże, czyli na zachód od sumienia tekst Aneta Zychma zdjęcia Krzysztof Bieliński
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
49
Otoczenie determinuje zachowanie Kiedyś spokojna, zwyczajna dzielnica rzemieślników i emerytów, teraz dziura w ziemi, teren zdewastowany, bez wody, bez normalnych mieszkań: to właśnie tutaj rozgrywa się akcja spektaklu. Kim są mieszkańcy tego zapomnianego przez Boga miejsca? Na pierwszy rzut oka to oprychy, złodziejaszki-cwaniaczki, dresiwa, nieroby, ofiary losu i sfiksowane staruchy. Jednak im uważniej obserwujemy i im dłużej słuchamy, składając w całość fragmenty ich historii, z tym większą siłą dociera do nas, że to osoby takie jak my. Kiedyś mieli normalne domy, rodziny, pracę, dzieciństwo. Coś jednak spowodowało, że postanowili opuścić swój kraj, a tym czymś była najprawdopodobniej nieuzasadniona przemoc, wojna, która najbardziej dotyka niewinnych i nie biorących udziału w sporze. Tak, nasi bohaterowie to uchodźcy. Politycznie niepoprawne słowo, a jednak konieczne w tym opisie. Uchodźcy odtrąceni, bo inni. Zesłani na obrzeża miasta, żeby tam dogorywać i cierpieć, aż wizja powrotu do zniszczonego okrucieństwem kraju będzie się równać z odzyskaniem raju utraconego. Nasi bohaterowie to obcy rodem z filmu „Dystrykt 9”: niechciani, traktowani jak wrzód na ciele miasta, lekceważeni, istoty drugiej kategorii, gorszego sortu. Zesłani na tereny nieludzkie dostosowują się do nich i dehumanizują, zlewają z ohydnym tłem, sami stając się odrażający.
Bycie obcym można stopniować Bohaterem – kluczem całej historii jest Ciapaty
Obrzeża miasta, opuszczony hangar, bieda i przemoc na porządku dziennym, szaleństwo jako efekt nieludzkich warunków i utraty nadziei na lepsze jutro, czyli „Zachodnie Wybrzeże”. Nowa, mocna propozycja Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach.
(świetny, zapadający w pamięć Piotr Stanek). Im sytuacja w hangarze staje się bardziej napięta i wymyka spod kontroli nawet tych z najsilniejszą pozycją, tym Ciapaty staje się coraz ciemniejszy, jakby zmiana koloru skóry symbolizowała zwiększanie się jego inności, nieakceptowania Ciapatego przez otoczenie. Kolejny raz reżyser Kuba Kowalski chce nam powiedzieć, że to okoliczności, sytuacja, wydarzenia determinują pewne zachowania, zmieniają perspektywę i co zaskakujące, charakter człowieka, a nie odwrotnie.
Nagość nieuzasadniona
Odarci z godności koczownicy na zachodnim wybrzeżu są wystarczająco nadzy w swym bólu i samotności, dlatego rozebrana Klara (Anna Antoniewicz), dość grubiańska i mało artystyczna scena seksu, czy całkiem naga Monika (Beata Pszeniczna), która zostaje nagle wrzucona w świat uchodźców, zdają się być tylko tanim i niepotrzebnym chwytem reżyserskim, którym
już dawno widzowie się przejedli. Cielesna dosłowność zepsuła w pewnym stopniu walory spektaklu i to tylko dlatego, że nie było konieczności sięgania po nią.
Wszyscy jesteśmy obcymi Niezrozumienie, puste dialogi, przeradzające się w monologi, to zaczątki szaleństwa, które dotyka nie tylko odtrącone jednostki, ale całe społeczeństwa. Zatracamy się w ocenianiu, szkalowaniu, dzieleniu wszystkiego na dobre i złe, nasze i potwornie nieznane, rodzime i paskudne, znajome i ohydne. Wszystko to, czego nie można na pierwszy rzut oka rozpoznać, skatalogować, zaszufladkować, nazwać, to inność, która winna być natychmiast wykluczona, a najlepiej zlikwidowana. Temat jak najbardziej aktualny, wręcz boleśnie znajomy, tabloidowy. Spektakl zabiera nas na zachód od sumienia i jak tak dalej pójdzie, w przyszłość, w której wszyscy będziemy uchodźcami.
Kultura 50
Boulevard du Crime w Suchedniowie tekst Aneta Zychma zdjęcie Mateusz Wolski
T
eatr Bulwarowy „Kuźnica” w Suchedniowie to propozycja dla wszystkich, którzy wybierając spektakl, chcą się na nim przede wszystkim dobrze bawić. Obcując ze sztuką, pragną chwili oddechu, rozluźnienia. – Ludzie potrzebują rozrywki na dobrym poziomie. Zależy mi na repertuarze zabawnym i mądrym jednocześnie – tak w kilku słowach opowiada o nowym projekcie
Osieckiej to sztuka pełna humoru i zabawnych zwrotów akcji. Jej bohaterkami są dwie niespełnione, chałturzące aktorki, uzależnione od swego menadżera. Ciągle jeszcze mają nadzieję, że los się do nich uśmiechnie i będą grać w poważnych sztukach, dla znanych i cenionych reżyserów. Ostatecznie zdesperowane i pozbawione złudzeń wreszcie biorą sprawy w swoje ręce. Dobry, po-
Romantyczna mieszanka lekkości, frywolności i rozrywki z refleksją nad kondycją ludzką… Teatr bulwarowy, który swą nazwę zawdzięcza jednej z ulic Paryża, gdzie takowe sceniczne szaleństwa się zaczęły, od niedawna istnieje w naszym regionie.
jego pomysłodawczyni, aktorka Ewa Pająk. Teatr Bulwarowy świetnie wpisuje się w mapę teatralną Kielc i okolic: razem z Teatrem Żeromskiego i Kubusiem uzupełniają się wzajemnie, proponując odmienne repertuary.
Aktor kontra rzeczywistość Spektakl inaugurujący działalność Teatru Bulwarowego miał swoją premierę 23 października. „Łotrzyce” na podstawie tekstu Agnieszki S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
nadczasowy tekst i świetna obsada aktorska (Ewa Pająk, Magdalena Daniel i Łukasz Pruchniewicz) gwarantują widzom nie byle jaką rozrywkę i przyjemność intelektualną. Drugą propozycją teatru jest sztuka współczesnego rosyjskiego dramaturga Nikołaja Kolady „Gąska”, którą można było premierowo zobaczyć 11 grudnia. To słodko-gorzka farsa o prowincjonalnych aktorach, znudzonych brakiem perspektyw i godzących się na swoją bezbarwną
egzystencję. Oba tematy poważne, bliskie sercom aktorów, a jednocześnie podane w lekkostrawnym sosie farsy.
Disco polo i improwizacja Jest nadzieja, że na świętokrzyskiej ziemi zawita na stałe komediowy, dobrze skrojony repertuar. Wizja założycielki teatru jest odważna i zważywszy na wysoki poziom dotychczasowych działań, warto poczekać na jej spełnienie. Teatr Bulwarowy chciałby wystawić sztukę kielczanina Krzysztofa Jaworskiego, pod jakże wdzięcznym tytułem „Szeherezada czyli Disco Polo Live!”. Tym razem to nie aktorzy są głównymi postaciami, a bezrobotni, którzy postanawiają zdobyć pieniądze na życie, zakładając zespół disco polo. Ewa Pająk chce też zorganizować festiwal spektakli komediowych i teatrów improwizacji „Boulevard – Boulevard”. Suchedniów stałby się wtedy kolejnym punktem na mapie teatralnych wydarzeń w Polsce, na czym zyskaliby zarówno miłośnicy teatru, jak i samo miasto.
Komedia też sztuka Teatr Bulwarowy „Kuźnica” swym poziomem i dotychczasowymi sukcesami udowadnia, że komedia również może być sztuką wysoką: świetnie podaną, perfekcyjnie zagraną i porywającą widownię. Za projekt trzymam kciuki i jestem z teatrem całym sercem: właśnie takie inicjatywy są nam potrzebne: nam – teatrofilom i nam – mieszkańcom Świętokrzyskiego.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
51
Dobry rok dla Uniwersytetu Jana Kochanowskiego
2016 rok zapisze się w historii Uniwersytetu Jana Kochanowskiego i w naszej pamięci. Zapraszamy do przeglądu wydarzeń ostatnich 12 miesięcy. STYCZEŃ Święty Krzyż. Odsłonięcie pamiątkowej tablicy poświęconej współpracy UJK z Misjonarzami Oblatami. LUTY Projekt dr. Jakuba Szlachetki z Instytutu Fizyki UJK znalazł się na liście rankingowej konkursu „Sonata Bis”, organizowanego przez Narodowe Centrum Nauki. Na jego realizację naukowiec otrzymał 1,2 mln zł. MARZEC Prof. dr hab. Jacek Semaniak został rektorem UJK na kadencję 2016-2020. Biologia, jako czwarty kierunek na Uniwersytecie, uzyskała uprawnienia do habilitowania. Prof. Tomasz Schramm, historyk z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu otrzymał tytuł doktora honoris causa UJK. M.in. o jakości nauczania rozmawiano w buskim hotelu Bristol na XI plenarnym posiedzeniu Konferencji Rektorów Uniwersytetów Polskich. MAJ 7 maja odszedł od nas Andrzej Kozieja, kulturoznawca, wieloletni wykładowca UJK. Miał 56 lat.
Juwenalia wypełniły m.in. Bieg przez Kampus, grillowanie, przejście korowodu. Gwiazdą był zespół Luxtorpeda. CZERWIEC 17 czerwca obchodziliśmy Święto Patrona. – Wykształcony w uniwersytetach Krakowa i Padwy, oddany sprawie publicznej humanista jest godnym patronem wspólnoty akademickiej – mówił rektor, prof. Jacek Semaniak. LIPIEC Zakończył się pierwszy etap rekrutacji na rok akademicki 2016/17. Uczelnia cieszyła się rekordowym zainteresowaniem. O jedno miejsce na UJK starało się 4,6 kandydatów, co daje 7. miejsce w kraju w rankingu popularności. Wśród uniwersytetów wyprzedza nas jedynie Uniwersytet Warszawski. WRZESIEŃ Przywitaliśmy zagranicznych studentów. Na uczelni studiuje 320 obcokrajowców, najwięcej w historii akademickich Kielc. 200 naukowców z całego świata zajmowało się fizyką jonów w wysokich stanach ładunkowych. Na UJK odbyła się międzynarodowa konferencja „Physics of Highly ChargedIons (HCI-2016)”. Marcin Banaszek, student zarządzania znalazł się w gronie laureatów „Diamentowego Grantu”, prestiżowej nagrody przyznawanej przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. PAŹDZIERNIK Naukę na UJK rozpoczęło 12 tys. studentów i dok-
torantów z 19 krajów świata: od geograficznie najbliższych po odległe Chiny i Japonię. Po raz pierwszy ślubowanie złożyli studenci z USA, Hiszpanii, Norwegii i Irlandii na kierunku lekarskim w języku angielskim. Literatura i moda są sobie bliskie. W Bibliotece Uniwersyteckiej, w ramach Akademii Off Fashion, odbył się pokaz kolekcji Paprocki&Brzozowski. LISTOPAD Kielecki Urząd Miasta przyznał stypendia 83 studentom UJK pochodzącym z Winnicy. Już po raz piąty studenci nagrodzili wykładowców i pracowników UJK. Tytuły „Wykładowcy Roku” i „Przyjaciela Studenta” powędrowały do prof. Marka Ruszkowskiego, prorektora ds. studenckich i kształcenia oraz Macieja Łagana, sekretarza rektora. GRUDZIEŃ Pięć studentek UJK odebrało nagrody „Talenty Świętokrzyskie”, a 14 osób znalazło się wśród stypendystów Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Konsolidacja Uniwersytetu Jana Kochanowskiego i Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Sandomierzu, która stała się wydziałem zamiejscowym UJK. – Mamy do czynienia z pierwszą udaną konsolidacją. Wszystkie strony na niej skorzystają – komentował wicepremier Jarosław Gowin.
Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach ul. Żeromskiego 5 www.ujk.edu.pl
Kultura 52
Graficzne konfrontacje tekst Rafał Urbański zdjęcia Artur Bartkiewicz
D
Dzięki inicjatywie dwóch artystów, a zarazem pomysłodawców przedsięwzięcia: Waldemara Kozuba i Wiesława Turno, kolejna, trzecia już edycja wystawy zgromadziła 37 artystów z 8 krajów. Swoje prace prezentują zaproszeni do udziału w projekcie twórcy z Belgii, Chorwacji, Finlandii, Macedonii, Węgier, Szwecji, Czech i Polski. Warto przypomnieć, że poprzednie edycje „Małej formy graficznej” w 2014 i 2015 roku, poza galeriami w Końskich i Radomiu, można było oglądać w Galerii Winda w Kielcach, Galerii Sztuki BWA „Zielona” w Busku-Zdroju oraz w Galerii Związku Polskich Artystów Plastyków w Tarnowie. Obok twórców z Polski brali w nich udział artyści z Niemiec, Ukrainy, Danii i Słowenii. Na tegorocznych wystawach przedstawiono blisko 140 prac wykonanych w technikach tradycyjnych (linorytu, mezzotinty, akwaforty) i cyfrowych, zrealizowanych komputerowo. Konfrontacja tych zupełnie odmiennych form graficznych leżała u podstaw idei powstania przedsięwzięcia. Organizatorzy zadbali także o to, by swoje prace pokazali tu twórcy z bogatym dorobkiem artystycznym, uznani i nagradzani. Zgromadzenie w jednym projekcie tak dużej ilości dzieł spowodowało iż wystawę trzeba oglądać bardzo uważnie. Każdy twórca posługując się odmienną techniką, indywidualnym kodem artystycznym, przekazuje prywatny ogląd świata, tworząc specyficzny, intymny komentarz do otaczającej go rzeczywistości. Chcąc obejrzeć wszystkie prace, trzeba przeznaczyć na to sporo czasu, ale na pewno nie będzie to czas stracony. Niewiele jest bowiem w naszym regionie cyklicznych, artystycznych inicjatyw międzynarodowych. Obok Międzynarodowego Salonu Jesiennego w Ostrowcu Świętokrzyskim i Międzynarodowego Biennale Krajobrazu w Kielcach to trzecia, tym razem graficzna konfrontacja. Co ważne, nie jest ona konkursem i nie krępuje artystów założeniami formalnymi. Jedynym charakterystycznym elementem wspólnym dla prezentowanych prac jest ich wielkość, każda z nich musi mieć wymiar 13x18cm. Jak co roku ekspozycji towarzyszy katalog, do którego słowo wstępne napisał wieloletni dyrektor kieleckiego BWA, historyk sztuki Marian Rumin. III edycję „Małej formy graficznej” objęło patronatem Polskie Stowarzyszenie Edukacji Plastycznej w Kielcach oraz Urząd Miasta i Gminy Końskie. Na wernisażu wystawy burmistrz Krzysztof Obratański mówił o potrzebie współpracy z artystami, wspieraniu i szerokim udostępnianiu sztuki lokalnej społeczności. Co ważne, te deklaracje są realizowane i kolejny raz wystawa miała swoją prapremierę właśnie w Końskich. S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
III międzynarodowa wystawa „Mała forma graficzna 13x18 – dialog warsztatu z cyfrą 2016”, to wspólny tytuł cyklu ekspozycji, które otworzono w połowie grudnia w koneckiej Galerii ATUT. W pierwszym półroczu 2017 roku prezentacje odbędą się także w Galerii „Łaźnia” w Radomiu i Galerii Sztuki Współczesnej BWA w Sandomierzu.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
53
Zaczytany Samsonów Przeprowadzka Gminnej Biblioteki Publicznej w Samsonowie z piwnicy miejscowej szkoły do nowoczesnego budynku położonego tuż przy drodze z Zagnańska do Ćmińska przyniosła wymierny efekt. Liczba czytelników niemal się podwoiła, a ilość wypożyczonych książek i audiobooków wzrosła o 5 tysięcy. I trudno się temu dziwić. Biblioteka dwoi się i troi, by swoim czytelnikom dostarczyć mnóstwa pretekstów do odwiedzin. Tylko w ostatnim czasie aktorki z Europejskiego Centrum Bajki w Pacanowie zaprezentowały spektakl „Krawiec Niteczka”, Maja Wojtaszek z Zagnańska, uczestniczka programu „The Voice of Poland” wystąpiła w świątecznym koncercie, uczennice miejscowego gimnazjum w Święto Trzech Króli wystawiły przed budynkiem scenę „Życie w raju”, a mieszkanka gminy Agnieszka Kaszuba pokazała swoje fotografie (wernisażowi towarzyszył występ zespołu Sprzedawcy Dymu). – Staramy się, aby nasi czytelnicy mieli mnóstwo powodów do tego, by do nas przyjść i rozejrzeć się po półkach z książkami. Chcemy, aby biblioteka była dla nich swoistym centrum kultury, w którym każdy znajdzie interesującą propozycję dla siebie – mówi Anna Żmudzińska, dyrektor Gminnej Biblioteki Publicznej w Samsonowie. Instytucja w tym roku świętuje 70-lecie swojego istnienia. Urodziny uświetni w marcu recital i promocja książki Ewy Błaszczyk. Na co dzień i od święta Księgozbiór biblioteki liczy 14 479 woluminów, a rocznie kupuje się ponad 1000 nowości. W bibliotece działa wrzutnia, umożliwiająca zwrot wypożyczonych pozycji o każdej porze; dobrze zaopatrzona i komfortowa czytelnia czasopism z tarasem; wypożyczalnia z wolnym dostępem do półek; pracownia multimedialna, w której można skorzystać z Internetu, i sala do warsztatów edukacyjnych. Budynek wyposażony jest w windę dla
osób niepełnosprawnych, a osobom starszym i schorowanym biblioteka oferuje usługę „książka na telefon”. Czytelnicy korzystają też z różnego rodzaju zajęć. Dorośli oswajają komputery i dyskutują o książkach. A najmłodsi realizują się w „Fabryce Kreatywności”, „Dziecięcym Laboratorium Wiedzy” i „Komputerowym Klubie Kodowania”. Dodatkowo wakacje w bibliotece spędziło blisko 200 dzieci. Dwa razy w tygodniu można ćwiczyć jogę, a ci, którzy chcieliby podszlifować swój angielski, mogą się zapisać na konwersacje z native speakerem. – Wspólnie z czytelnikami obchodzimy też Dzień Kobiet, Walentynki i Mikołajki, a także organizujemy „Urodziny z książką w tle” – wylicza Anna Żmudzińska. Biblioteka chętnie włącza się w ogólnopolskie akcje, m.in. Tydzień Bibliotek, Noc Bibliotek, Ogólnopolski Tydzień Czytania Dzieciom, czy Narodowe Czytanie. A z okazji roku Josepha Conrada organizuje ogólnoświatowy konkurs Jaseph&Józef na kartkę pocztową promująca Ruiny Huty im. Józefa. Nowa siedziba staje się także obowiązkowym punktem na mapie wycieczek, również zagranicznych. Gościli tu m.in. studenci z rosyjskich uniwersytetów, pielgrzymi z Francji i samorządowcy z Ukrainy. – Nie sposób wymienić wszystkie organizowane przez nas imprezy. Biblioteka ze składnicy książek zamieniła się w tętniący
życiem ośrodek kultury, promujący czytelnictwo na szeroką skalę. Stała się miejscem integrującym mieszkańców, skupiającym wokół siebie dzieci, uczniów i seniorów – zapewnia Anna Żmudzińska. Książka dla pań Wszystkie te działania sprawiły, że dziś kartę biblioteczną posiada ponad 850 osób, z czego ponad 70 proc. to kobiety. Statystyczni czytelnicy samsonowskiej biblioteki to pracujący młodzi mieszkańcy gminy w wieku od 25 do 44 lat oraz ich dzieci, w tym te najmłodsze poniżej 5. roku życia. Co trzeci się uczy. To także czytelnik, który stawia na nowatorskie formy obcowania z książką. O ponad 100 proc. wzrosło zainteresowanie zgromadzonymi zbiorami elektronicznymi. Rekordzista w ciągu roku wysłuchał 23 audiobooków.
Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie Samsonów 6, 26-050 Samsonów Tel. (41) 300 34 12 gbp@zagnansk.pl
Kielce zapomniane 54
Gmach Leonarda tekst Rafał Zamojski fotografia z lat 70. XIX wieku z archiwum profesora Jana Leszka Adamczyka
T
o była jedna z najważniejszych kieleckich budowli. Wszystko zaczęło się od ufundowania przez mieszczan kieleckich w XVI i XVII wieku najpierw kaplicy, a potem małego skromnego, murowanego kościółka pod wezwaniem św. Leonarda. Ta niewielka świątynia, jedyna sakralna budowla, na którą zdobyło się kieleckie mieszczaństwo, funkcjonowała „za miastem” do początku XIX wieku. Prowadziła do niej od Rynku „droga do Leonarda”. Na dalszych losach tego miejsca (a przy okazji całych Kielc) zaważyła decyzja biskupa krakowskiego Kajetana Sołtyka, który w latach 1782-1788 (do swojej śmierci) mieszkał na stałe w kieleckim pałacu. Ubezwłasnowolniony, bo po powrocie z rosyjskiego zesłania (będącego karą za sprzeciw wobec I rozbioru Polski) zaniemógł S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
psychicznie. Biskup postanowił ufundować w Kielcach – właśnie przy kościółku św. Leonarda – szpital z prawdziwego zdarzenia i klasztor dla mających go prowadzić sióstr miłosierdzia zwanych szarytkami. Po śmierci biskupa historia przyspieszyła i gdy Kielce w 1789 roku wraz z niewykończoną jeszcze budowlą zostały upaństwowione, szarytki nie zdążyły przejąć budynku. Kilka lat potem, w 1794 roku stacjonowały wokół wojska Tadeusza Kościuszki, a w gmachu urządzono tymczasowy lazaret. To właśnie w nim najprawdopodobniej zmarł Bartosz Głowacki. Po kolejnych zakrętach historii: III rozbiorze (Kielce pierwotnie znalazły się w zaborze austriackim), wojnach napoleońskich, istniejącym osiem lat Księstwie Warszawskim i wreszcie utworzeniu pod berłem cara Królestwa Polskie-
go (tzw. Kongresowego), Gmach Leonarda (bo tak zaczął być nazywany) okazał się być wielkim atutem Kielc. Gdy w 1816 roku rozważano, gdzie przenieść władze województwa krakowskiego z Krakowa, który po Kongresie Wiedeńskim uzyskał status Wolnego Miasta, ostatecznie wybrano Kielce – m.in. ze względu na tę budowlę. Władze Komisji Wojewódzkiej właśnie tu znalazły swoją siedzibę (przebudowany kościół stał się jej częścią). Wtedy też Gmach Leonarda stał się najważniejszym miejscem na mapie Kielc. Dosłownie, bo gdy w 1821 roku sporządzano pierwszy plan regulacyjny miasta, budynek stał się podstawowym punktem odniesienia – od niego miały wybiegać wachlarzowo nowo tworzone ulice. Plan zrealizowano tylko częściowo, jednak była to część bardzo istotna. W ten sposób bowiem powstała najważniejszy kielecka ulica – dzisiejsza ul. Henryka Sienkiewicza. Do 1974 roku oś kieleckiego deptaka zamykała bryła Gmachu Leonarda. Do 1974 roku, bo właśnie wtedy władze kazały obiekt wykreślić z rejestru zabytków, wyburzyć i na jego miejscu rozpocząć budowę nowej siedziby kieleckiego teatru. Dziś możemy obejrzeć makietę gmachu w Muzeum Historii Kielc. Czekamy też na posadowienie na placu przed KCK, obiecanego przez obecne władze miasta, metalowego odlewu miniatury budynku i jego otoczenia.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
55
Wielkie inwestycje, a ceny spadają Wodociągi Kieleckie realizują wielkie, warte setki milionów złotych inwestycje, a jednocześnie obniżają cenę wody. Jak to możliwe? – To nie cud, ale racjonalna gospodarka. Mądre oszczędności i rozsądne innowacje – tłumaczy Henryk Milcarz, prezes wodociągowej spółki. Ostatnie wydarzenia w Wodociągach Kieleckich pokazują, że firma potrafi połączyć wodę z ogniem: duże inwestycje z obniżką cen. Od lutego kielczanie zapłacą za metr sześcienny wody o 13 gr mniej, łącznie za wodę i ścieki o 1 gr mniej, o 1 gr potanieje też abonament. To pierwsza obniżka cen w historii spółki. – To nie jest żaden cud, ale racjonalna gospodarka. Mądre oszczędności i rozsądne innowacje. Skutecznie realizujemy program ograniczania zatrudnienia, które w ciągu czterech lat spadło z 430 do 400 osób, bez zwolnienia choćby jednego pracownika. Ludzie odchodzili na emerytury, renty i z przyczyn losowych. Oszczędności były możliwe także dzięki innowacjom – mówi Henryk Milcarz. W 2015 roku został uruchomiony komputerowy System Monitoringu i Sterowania, w skrócie SMiS. To taki teleinformatyczny mózg. 216 różnych czujników, zamontowanych na zasuwach, w hydroforniach, pompowniach ścieków, zbiornikach, wysyła jednocześnie około 3000 sygnałów do siedmiu dyspozytorni. Tam na wielkich monitorach obserwują to dyspozytorzy. Ale nie tylko obserwują. Dane są gromadzone, a odpowiednio przeszkoleni pracownicy wszystko analizują. Widzą, co się działo w sieci w różnych jej miejscach i w różnym czasie: przepływy, pracę pomp, odchylenia od standardowych zachowań. Są to olbrzymie ilości danych i bardzo przydatna wiedza. Dzięki systemowi już udało się odnaleźć wiele wycieków ukrytych, czyli takich, gdzie woda od lat uciekała do kawern podziemnych, bo na takich utworach geologicznych leżą Kielce i okolice. Po
Białogon, główne ujęcie wody Wodociągów Kieleckich
Chcesz oszczędzić? Rozejrzyj się na rynku, wybierz najlepsze rozwiązania i nie bój się zainwestować uszczelnieniu sieci można było obniżyć ciśnienie bez zauważalnych skutków dla odbiorców. To kolejna oszczędność prądu, wody i pracy. Skutek? Straty wody obniżyły się o 8 procent. – Spodziewaliśmy się takich rezultatów. Lekcja więc z tego taka: chcesz oszczędzić, rozejrzyj się na rynku, wybierz najlepsze rozwiązania i nie bój się zainwestować – zauważa prezes Milcarz. Spółka zrealizowała także jedne z największych ekologicznych przedsięwzięć w kraju. Zmodernizowała i rozbudowała oczyszczalnię ścieków w Sitkówce, co kosztowało ponad 260 mln zł. Następnie rozbudowała i zmodernizowała sieć kanalizacji i wodociągów za prawie 200 mln zł oraz zrealizowała kolejny projekt unijny za około 30 mln zł. W listopadzie podpisano ostatnie umowy z użytkownikami nowej unijnej sieci kanalizacyjnej. To nie koniec inwestycji. – Już przygotowujemy się do nowej perspektywy finansowej UE, w ramach której zamierzamy rozbudować sieć za około 80 mln zł – mówi prezes Milcarz. Rok 2017 oznacza więc rozpoczęcie prac przy dalszej rozbudowie i modernizacji Wodociągów Kieleckich.
Henryk Milcarz, prezes Wodociągów Kieleckich
„Wodociągi Kieleckie” Sp. z o.o. www.wod-kiel.com Świadczymy usługi: • naprawy, czyszczenia, eksploatacji sieci wodociągowej i kanalizacyjnej; • przeprowadzania badań laboratoryjnych wody, ścieków i osadów ściekowych. Prowadzimy działalność usługowo-handlową w dziedzinie inżynierii sanitarnej.
Być eko 56
Jakbym zawsze te lalki robiła... tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcie Mateusz Wolski
Motanki, żadanice, ziarnuszki – kilka lat temu Joannę Wrońską zafascynowały słowiańskie lalki magiczne. Gdy po raz pierwszy z kilku szmatek wyczarowała podróżniczkę, poczuła, jakby zawsze to robiła. Od tamtej pory bliskich i dalszych znajomych obdarowuje lalkami dobrych życzeń, a radością tworzenia dzieli się z dziećmi i dorosłymi podczas warsztatów.
Uniwersytet w Woli Sękowej Mówi o sobie, że jest typową babą świętokrzyską. Urodziła się w Kielcach, ale na wakacje i święta jeździła do babci do Korytnicy. Dom dziadków to była niemal świetlica, pół wsi tam przesiadywało, garnki były pełne, kobiety darły pierze, piekły chleb albo robiły kwiaty z bibuły. Pamięta, że dziadek wieszał choinkę u powały. Babcia robiła pająki i anioły z bibuły. – Nici i szmatki zawsze były mi bliskie, jestem pasjonatką rękodzieła – przyznaje. Od ponad 23 lat związana jest z Zespołem Pieśni i Tańca „Kielce” działającym w Wojewódzkim Domu Kultury. Reanimuje – jak mówi – wiekowe kostiumy: wymienia wstążki i cekiny, szyje spódnice. Sama lubi chodzić w ludowym stroju. S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
57 Marzyła o rozwijaniu swoich pasji na Uniwersytecie Ludowym Rzemiosła Artystycznego, ale edukacja artystyczna jest droga, a dojazdy do Woli Sękowej u podnóża Bieszczadów – uciążliwe. Ale wreszcie, mając 55 lat, powiedziała sobie: „Raz kozie śmierć” i rozpoczęła naukę. Dojazdy sporo ją kosztowały – z ciężkim plecakiem, teczką dla plastyków zwaną wiatrołapem i siatką wypełnioną robótkami przez dwa lata tłukła się autobusami, albo godzinami w McDonaldzie wyczekiwała na zmotoryzowane koleżanki, tkając czy pisząc pracę domową. Ale warto było – uniwersytet w Woli Sękowej to jedyna w Polsce szkoła, która uczy starego rzemiosła: tkactwa, haftu, wikliny, rzeźby, a nawet pisania ikon. – Można się sprawdzić w różnych dziedzinach, a że jestem z pokolenia tych nadgorliwych i młode koleżanki mnie wspierały, to fajnie mi się pracowało – zapewnia. Pewnego dnia miały się odbyć zajęcia z lalek ukraińskich, ale prowadząca nie dojechała. – Pomyślałam, że muszę zobaczyć, jak się te lalki robi. Wybrałam się do Krakowa do ŻyWej Pracowni, którą prowadzą absolwentki szkoły w Woli Sękowej. Pojechałam i się zachwyciłam. Robimy te lalki, a ja sobie myślę, że je znam, podobne babcia nam pokazywała. Jako pierwszą zawiązała sobie wtedy podróżniczkę, która ma pomagać, gdy jesteśmy w drodze. I z przygodami wróciła do Kielc: bus jej nie zabrał, następnego nie było i cudem dojechała do domu, dzięki pomocy poznanego na dworcu chłopaka i jego brata. – Podróżniczka spełniła swoją funkcję, więc gdy wyjeżdżam, zawsze zabieram ją ze sobą. Tak się zaczęła moja przygoda z lalkami – wspomina.
Słowiańska magia
Magiczne i obrzędowe lalki, związane z dawnymi wierzeniami słowiańskimi, zachowały się tylko na Białorusi i Ukrainie. – My o nich zapomnieliśmy. Ale kiedy bywam na kiermaszu w skansenie w Tokarni, spotykam dojrzałe panie, które opowiadają mi różne historie o lalkach. Mam tam wtedy taki malutki kącik wspomnień. Ludzi, którzy robią lalki w naszym regionie jest niewielu, panie, które kiedyś je wytwarzały, wstydzą się. Niektóre szyją, ale tylko ja je wiążę. Wiele było rodzajów lalek magicznych, na każdą okoliczność inna. Kobiety i dziewczyny darowały wyjeżdżającej osobie podróżniczkę, która miała strzec jej bezpieczeństwa. Lalkę wyposażały w woreczek z ziemią, która przypominała o domu, albo z ziarnem, by podróżny nie był głodny i dawały lubczyk, żeby mąż nie oglądał się za innymi. Ziarnuszki o kobiecych
kształtach miały zapewniać dostatek, a do środka wsypywało się kaszę, groch czy ryż. – U nas wytwarzano płaczki. Matka robiła lalkę, szła na rozstaje i tam ją zakopywała, żeby dziecko nie płakało. Od starszej pani dowiedziałam się, że były też lalki na złe spojrzenie, które wieszano w drzwiach, aby odczynić zło. Robiono też nierozłączki, które dawano w prezencie ślubnym.
Rozmowa z lalką
Najbardziej popularne są lalki dobrych życzeń, które mają spełniać marzenia. Na Białorusi mówią na nie żadanice. – Gdy robimy je na warsztatach, bywa ciekawie. Zaczynamy od wsadu z białego materiału zwanego duszkiem. Potem każdy indywidualnie ubiera swoją lalę i wtedy na jaw wychodzą różne sprawy ukryte w podświadomości. Jedna dziewczyna związała lalce nogi, więc doszłyśmy do wniosku, że boi się, żeby chłopak od niej nie odszedł. Poradziłam jej, żeby zrobiła lalkę jeszcze raz i na nowo ją ubrała. Za dwa tygodnie zadzwoniła, że tamten facet odszedł, a ona teraz jest ze swoim najlepszym przyjacielem. Ale to nie moja wina, to podświadomość tak zadziałała – zastrzega ze śmiechem. Tłumaczy, że gdy robi się lalki na spokojnie, w skupieniu, to one często pokazują nasze pragnienia, chcą nam coś zakomunikować. Gdy wyłączy się telefony, to proces tworzenia zamienia się w dwie, trzy godziny terapii. Czasem ktoś, kto jest cichutki, wycofany, na zajęciach zaczyna śpiewać, rozmawiać z lalką. Zdarza się, że mama przychodzi na warsztaty z dzieckiem, ale o nim zapomina, bo tak ją wciąga wiązanie. Wrońska najbardziej lubi warsztaty z najmłodszymi. Z reguły nie robi wtedy lalek magicznych, tylko użytkowe. – Dzieci nie są już tak sprawne manualnie, jak kiedyś, więc główkę robią z kulek styropianowych. Wychodzę z założenia, że to ma im sprawiać przyjemność, nie o to chodzi, żeby dokładnie zrobić lalkę tak, jak dawniej było. Po co katować te maluchy? Mają mieć przyjemność z tworzenia, to nie szkoła. Chłopcy najpierw nie chcą się bawić, ale gdy się okazuje, że mogą zrobić swojego ulubionego bohatera, to tworzą Batmana czy jakieś stwory z gier. Dzieci lubią kreatywne zajęcia, jeśli nie są dla nich za trudne. Gałgankowe lalki często stają się ich przyjaciółmi, a Barbie odchodzą w kąt. Przez swoje warsztaty rękodzielniczka dotarła nawet do Aresztu Śledczego w Kielcach. Wprawdzie robienie lalek uwłacza męskiej godności, ale więźniowie mogli potem swoje dzieła podarować żonie, dziewczynie czy dziecku, więc chętnie włączyli się w zabawę. – Zachowywali się zupełnie jak przedszkolaki – śmieje się.
Jest jeszcze jeden aspekt motanek – twórczyni pokazuje, że nie powinno się wyrzucać starych ubrań, serwetek. Można dać tym przedmiotom drugie życie – zrobić lalkę, która będzie przypominała nam o babci czy prababci.
Miłość do tworzenia
Plecak rozpadł się po dwóch latach jeżdżenia do Woli Sękowej. Na uniwersytecie Joanna Wrońska ukończyła dwa kierunki: haft i tkactwo. Na koniec uszyła płaszcz z wojskowego koca, który przepięknie wyszyła koralikami. To ją kosztowało pół roku pracy. Oprócz tego w Izbie Rzemieślniczej w Rzeszowie zdała egzamin czeladniczy, a potem mistrzowski z haftu. Swoją pasją dzieli się, nie tylko ucząc wykonywania lalek. Prowadzi też zajęcia z rękodzieła na Uniwersytecie III Wieku. W zeszłym roku panie filcowały, robiły korale ze sznurka i nici, w tym poznają różne techniki haftu. Za dwa lata Joanna Wrońska przechodzi na emeryturę, ale pomysłów na siebie ma na kolejne sto lat. Podoba jej się bardzo haft złotem i haft słomą. Chce jeszcze spróbować witraży czy metaloplastyki. Fascynuje ją ceramika japońska. – Niektórzy pytają, czy na tych lalkach da się zarobić. Nie, to jedna z moich pasji. Należy odtwarzać to, co było piękne i daje radość dzieciom i dorosłym. Jeśli sprzedaję lalki, to tylko po to, żeby mieć pieniądze na materiały – zaznacza. Na początku 2016 roku poważnie zachorowała. Powrót do zdrowia zajął jej kilka miesięcy. – Choroba pokazała mi, że najważniejsza jest rodzina, to, jakimi ludźmi się otaczamy, gdzie chcemy być i z kim. Owszem, pieniądze są ważne, bo dzięki nim możemy zaspokajać potrzeby i marzenia. Ale na tamtą stronę niczego nie zabiorę. Trzeba się cieszyć życiem. A lalki otworzyły mnie na ludzi, szybciej nawiązuję kontakt, szczególnie z dziećmi. Cieszę się z każdych zajęć, one przywracają mi wiarę w młodych ludzi. Daję i otrzymuję radość. Śmieję się, że będąc dojrzałą kobietą, nadal bawię się lalkami, i sprawia mi to dużą przyjemność. Skoro wróciłam do żywych, to chcę przekazać możliwie jak największej grupie dzieci miłość do lalek i ich tworzenia – mówi.
Lalki otworzyły mnie na ludzi, szybciej nawiązuję kontakt, szczególnie z dziećmi.
Być eko 58
leśne dzieci tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Barbara Zamożniewicz, autorka bloga wielkizachwyt.pl
Puszczyk w Białymstoku, Wilczek w Trójmieście, Włóczykij w Ostrołęce, Dzika Osada pod Krakowem i przedszkola przy niepublicznych szkołach w Beskidzie Żywieckim... Leśne przedszkola w Polsce wyrastają jak grzyby po deszczu. A rodzice i pedagodzy przekonują się, że witamina N ma zbawienny wpływ na dzieci.
Ostatnie dziecko lasu W 2014 roku w Polsce wreszcie ukazała się rewolucyjna książka Amerykanina Richarda Louva „Ostatnie dziecko lasu. Jak uchronić nasze dzieci przed zespołem deficytu natury”. Publikacja, która w Stanach Zjednoczonych ukazała się w 2005 roku, radykalnie zmieniła myślenie o znaczeniu przyrody dla prawidłowego rozwoju młodego człowieka. Autor przedstawia w niej wyniki badań naukowych, a także własne wyS T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
wiady i obserwacje, z których wynika, że brak bezpośredniego kontaktu z naturą i możliwości swobodnej zabawy na świeżym powietrzu destrukcyjnie wpływa na dzieci. Skutki zamknięcia najmłodszych w czterech ścianach i przyklejenie ich do elektronicznych gadżetów to nie tylko nadwaga, wady postawy i gorszy wzrok, ale także alergie, ADH, depresja i inne problemy emocjonalne. Autor „Ostatniego dziecka lasu” podaje konkret-
ne przykłady leczniczego wpływu przyrody na dzieci. Nie wystarczy jednak zabrać przedszkolaki na krótki spacer do parku, ani tym bardziej zaprowadzić je na bajerancki plac zabaw, zrobiony według najnowszej mody z kolorowych tworzyw sztucznych. Ważne jest, by miały możliwość nieskrępowanej zabawy w lesie, mogły wspinać się na drzewa, taplać w błocie, łapać kijanki w strumieniu lub wspólnie budować szałas. Książka pełna jest praktycznych pomysłów na to,
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
59 jak zapewnić dzieciom kontakt z naturą i stała się przyczynkiem do stworzenia międzynarodowej sieci edukatorów przyrody Children and Nature Network.
Nie ma złej pogody, jest tylko nieodpowiedni strój
Od kilkudziesięciu lat pozytywny wpływ przyrody na dzieci sprawdzają rodzice i nauczyciele w Europie, a przodują w tym Skandynawowie. W leśnych przedszkolach dzieci przez okrągły rok, całymi dniami, niezależnie od pogody, spędzają czas na powietrzu. W 2015 roku pierwsze przedszkola szeroko otwarte na naturę zaczęły powstawać w Polsce: jednym z pionierów był Puszczyk w Białymstoku. Leśne przedszkole tym się różni od tradycyjnego, że dzieci spędzają 80 proc. czasu na świeżym powietrzu, co zapewnia im odpowiednią dawkę ruchu, nieograniczony kontakt z przyrodą, możliwość zabawy i nauki poprzez samodzielne odkrywanie świata. To wszystko sprawia, że przedszkolaki wszechstronnie się rozwijają. Nieskrępowane ścianami i złą pogodą, maluchy hartują się i stają bardziej odporne na choroby. Nabierają odwagi, pewności siebie, uczą się samodzielności, a jednocześnie współpracy z rówieśnikami. Dzieci siedzą na mchu, zamiast na dywanie, nie bawią się kupionymi zabawkami, ale dzięki patykom, szyszkom czy liściom rozwijają kreatywność. Zgodnie z norweskim powiedzeniem, że nie ma złej pogody, jest tylko nieodpowiednie ubranie, leśne przedszkolaki wyposażone są w kaloszki, nieprzemakalne spodnie i kurtki. Na wypadek burzy, ekstremalnego upału czy konieczności przebrania się, zapewnione mają schronienie. Poszczególne przedszkola w różny sposób to rozwiązały – jest to namiot sferyczny, mongolska jurta czy specjalnie wybudowany domek z gliny.
Wielki Zachwyt
Przyroda upomina się nie tylko o dzieci. Barbara Zamożniewicz w dzieciństwie miała dobry kontakt z naturą, ale potem dorosła i ze swojej miejscowości pod Staszowem wyjechała w świat. Po pewnym czasie poczuła jednak, że musi wrócić do Polski, potem, że nie chce już mieszkać w Krakowie. Wróciła z mężem do rodzinnej wsi, do korzeni. A któregoś dnia, siedząc przed komputerem, poczuła, że musi iść do lasu, bo inaczej oszaleje. To był przełomowy dzień – las ją zawołał i nie oparła się temu. Poczuła wtedy to, co nazwała Wielkim Zachwytem. Tak zaczęła się jej dorosła przygoda z naturą. Najpierw
spacerowała po lesie, potem zaczęła biegać. Wreszcie – znów wiedziona impulsem – zabrała do lasu swoich synów, wówczas mających 2,5 i 5,5 roku. – To nie jest tak, że zarażam chłopców miłością do natury, przeciwnie – to ja wiele się od nich uczę. Dzieci rodzą się z ciekawością, miłością i szacunkiem dla przyrody. Wierzę, że każdy z nas przychodzi na świat z poczuciem, że jest częścią większej całości i z potrzebą troski o tę całość. Tylko wraz z wiekiem to się zaczyna zmieniać – mówi. Jej synowie nawiązali głęboką więź z przyrodą, starszy mówi, że zostanie strażnikiem lasu. Jego mama liczy na to, że gdy chłopcy dorosną, będą się kierowali troską o Ziemię. Kontakt z przyrodą jej samej pomógł wyjść z osobistego chaosu. A za największy dar lasu uważa zmianę relacji w rodzinie – jej z dziećmi i chłopców między sobą. Starszemu Antosiowi zdarzało się wcześniej zachowywać wobec młodszego brata agresywnie – wyprawy do lasu sprawiły, że zaczął się Michasiem opiekować. Swoimi przeżyciami Barbara Zamożniewicz dzieli się na blogu wielkizachwyt.pl. Marzę o tym, by wokół mojego bloga zgromadziły się inne kobiety i matki, dla których też ważne jest pielęgnowanie w dziecku naturalnej swobody odkrywania i budowania relacji z przyrodą – pisze. Tymczasem udało jej się zainspirować nauczycielki pracujące w przedszkolu, do którego uczęszczają jej synowie.
Zachwyt w przedszkolu Nauczycielka wychowania przedszkolnego Justyna Lis już w poprzednim roku szkolnym
wspólnie z koleżanką zmieniła sposób pracy z grupą Jeżyków w Przedszkolu nr 8 w Staszowie, wzorując się m.in. na metodzie Marii Montessori. Dzieci mogły w każdej chwili wychodzić na podwórko, założyły ogródek, budowały tipi, turlały się po trawie. Wreszcie powstał projekt „Zachwyt w przedszkolu”. Udało się przekonać wszystkich rodziców i uzyskać pomoc Nadleśnictwa Staszów, dzięki czemu od września dzieci z przedszkola na staszowskim blokowisku regularnie wyjeżdżają na leśne wyprawy. – Las jest uporządkowany, wpływa na dzieci uspokajająco i wyciszająco, jest coraz mniej konfliktów – podkreśla nauczycielka. Dzieci w terenie zaczynają nas traktować jak partnerów, wiedzą, że mogą, ale nie muszą wykonywać poleceń. Badają nowe granice. Czują się wolne od pewnych oczekiwań i to pozwala im ujawnić swój ogromny potencjał i kreatywność. – Widzimy wolność w ich postawie i w tym, co buduje się między nami a nimi. A przecież to podstawowa wartość w życiu każdego człowieka – napisała na blogu. Podczas jednej z wypraw dzieci miały szukać najgrubszego drzewa, dlatego wzięły ze sobą sznurki. Tymczasem w lesie znalazły okopy, do których część z nich pozjeżdżała na pupach, a pozostałe jak ratownicy wciągały kolegów na górę. Patyk z korytarzami korników, to dla nich zapisana legenda o smoku, rycerzu i księżniczce, a przemrożone jagody na kromce chleba smakują wyśmienicie. – Nie zdawałam sobie sprawy, że przyroda tak wspaniale może wpływać na wszechstronny rozwój dziecka. Nawet chłopiec z autyzmem, który wcześniej bał się dotknąć czegoś mokrego czy klejącego i reagował histerycznie, teraz tapla się w błocie – mówi nauczycielka. Leśne dzieci są brudne, ale szczęśliwe i nie mogą doczekać się kolejnej wyprawy. A ich opiekunki chcą się dzielić swoimi doświadczeniami, żeby inni rodzice i nauczyciele brali z nich przykład. – Bo dzieci tego potrzebują – uważa Justyna Lis.
W Dziką Stronę
W Kielcach jest grupa mam, które kochają naturę i szukają możliwości stworzenia dla swoich pociech leśnego przedszkola. Chcą stale zwiększać kontakt dzieci z przyrodą przez aktywną edukację w terenie i traktują to jak swoją misję. Na swoim facebookowym profilu „W Dziką Stronę” namawiają: Nie kombinuj, nie komplikuj! Chodź z nami do lasu. Zapatrz się w zieleń, wsłuchaj się w ciszę, pobaw i naucz się z nami. Zamknij oczy i otwórz zmysły. Poczuj jak pachnie las. Wycisz się, odpocznij. Nie szukaj wymówek. Chodź z nami. W Dziką Stronę...
Być eko 60
W zgodzie ze sobą tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski
A
Ponad trzy lata temu Dariusz Olszewski porzucił karierę dyrektora handlowego w spółce produkującej nadwozia samochodowe i założył wegański sklep internetowy. Bo chciał mieć pracę, z którą mógłby się identyfikować. Mało znany w Kielcach vegekoszyk.pl jest jednym z popularniejszych sklepów z roślinną żywnością w Polsce.
Antykariera
Wegetarianin od 1991 roku, na weganizm przeszedł dziesięć lat temu. Od zawsze związany z fundacjami i stowarzyszeniami, przez sześć lat w Rumunii pracował dla organizacji walczącej z bezdomnością dzieci. Kiedy dziesięć lat temu wrócił do Kielc, myślał o założeniu wegańskiej knajpy. Stało się inaczej, zaczął pracować w branży motoryzacyjnej. Jednocześnie działał w Fundacji Viva! Akcja dla Zwierząt. Po siedmiu latach miał po dziurki w nosie wyścigu szczurów, więc zaryzykował, zerwał wieloletni kontrakt menedżerski i założył Vegekoszyk. – Chciałem wrócić do zajęć, które są bliższe mojemu sercu, zawodowo robić to, w co wierzę. To trudne do osiągnięcia, ale nie niemożliwe – mówi. Teraz ma pracę, z którą może się identyfikować, co tylko potwierdza, stworzoną przez Ricka Jarowa, ideę „antykariery” jako pracy zgodnej z własnym powołaniem. Sklep jest sposobem na zarabianie, ale ma nie tylko wymiar komercyjny. Jego celem jest także promocja diety wegańskiej, jako etycznego stylu życia. S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Dlatego Dariusz Olszewski angażuje się w organizację Wegańskiej Kuchni Społecznej, a 5 proc. przychodu z działalności przeznacza na cele statutowe Fundacji Viva!, która walczy o prawa zwierząt. Vegekoszyk oferuje też 10 proc. zniżki na zakupy dla aktywistów organizacji prozwierzęcych. Poprzez sklep jego właściciel stara się wpływać na producentów, np. apelując do nich o wyeliminowanie nieetycznych składników, takich jak olej palmowy, którego produkcja powoduje niszczenie lasów tropikalnych. – Niektórzy producenci dostarczyli nam certyfikat, z którego wynika, że surowiec nie pochodzi z plantacji powstałych na skutek wycinki lasów – dodaje.
Świadomość Wegetarianizm dotarł do Polski głównie dzięki filozofiom Dalekiego Wschodu, poprzez osoby zainteresowane medytacją czy jogą, a także ruch Hare Kriszna. – Ale tamte kultury uważają spożywanie mleka za etyczne.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
61 Weganizm natomiast do niedawna znany był nielicznym osobom i uważany za ekstremalne wyrzeczenie – mówi Olszewski. Jego zdaniem przełom w Polsce nastąpił w 2014 roku, głównie za sprawą organizacji prozwierzęcych, które zaczęły głośno mówić, o tym że wykorzystywanie zwierząt w przemyśle spożywczym jest nieetyczne, bo one, tak samo jak ludzie, odczuwają cierpienie. Organizacje zaczęły działać na portalach społecznościowych. – Dzięki Facebookowi temat weganizmu stał się akceptowalny, a jednocześnie pojawiły się znane osoby, które przechodziły na dietę roślinną i główne media zaczęły ten temat poruszać – uważa. Zdaniem Dariusza Olszewskiego weganizm stał się popularny także dlatego, że chów przemysłowy zwierząt jest coraz bardziej nastawiony na zysk i przez to coraz bardziej okrutny.
Żałuję, że nie mieszkam w Kielcach
Vegekoszyk jest bardziej znany poza Kielcami, niż w naszym mieście. Na Facebooku ma prawie 16 tys. fanów i mnóstwo dobrych recenzji, bardzo rzadko zdarzają się uwagi krytyczne. Od czasu do czasu ktoś nawet wyraża żal, że nie mieszka w Kielcach. – To jest bardzo miłe. Staramy się, żeby produkty były świeże i żeby był duży wybór – mamy ponad tysiąc propozycji. Vegekoszyk służy nie tylko weganom i wegetarianom, zaopatrują się tutaj także alergicy i osób stosujące rozmaite diety – podkreśla Olszewski. Dla osób na diecie wegańskiej robienie zakupów w takim sklepie jest wygodne, bo nie trzeba już czytać etykietek. Właściciel Vegekoszyka postawił sobie także za cel wspieranie w jak największym stopniu lokalnych producentów. – Chcemy nawiązać współpracę z tutejszymi rolnikami i do oferty włączyć ekologiczne warzywa i owoce, które będziemy dostarczać klientom na terenie Kielc – zapowiada. Nadal myśli o założeniu wegańskiej knajpy, bo uwielbia gotować. Żartuje, że zrobi to najpóźniej na emeryturze.
Świnka z Sokółki
Media nazwały ją Blondynką. Mała świnka zimą 2013 roku uciekła hodowcy i przez ponad dwie godziny bawiła się w berka z policjantami z Sokółki. Gdy Olszewski zobaczył relację z tego zdarzenia w telewizji, uznał, że świnka powinna żyć. – Po wielu perypetiach właściciel zgodził się ją sprzedać i świnka zamieszkała w schronisku w Korabiewicach. Odwiedziłem ją latem. Teraz ma na imię Rozalia – mówi.
Leczenie morzem Thalassoterapia (gr. thalassa – morze) oznacza leczenie morzem, a dokładniej wszystkim tym, co jest z nim związane. Morze można porównać do cudownego, zachowującego naturalną równowagę ogrodu, w którym dodatkowo możemy odnaleźć naszą historię. Jest źródłem ogromnej ilości substancji o dobroczynnym działaniu dla zdrowia i urody. Bogate w związki nawilżające, regulujące gospodarkę jonową, przywracające prawidłowy poziom wapnia, usprawniające metabolizm, stymulujące siły obronne organizmu. Morze daje nam wszystko, czego potrzebuje nasze ciało: sole mineralne, oligoelementy, witaminy, proteiny. W morzu znajdziemy również algi – źródło życia – funkcjonujące na ziemi od czasu jej narodzin. Te wodorosty w wyniku osmozy koncentrują w sobie całe bogactwo podwodnego świata: mikro- i makroelementy, jod, magnez, żelazo, selen, cynk, miedź, witaminy, aminokwasy, białka, niezbędne do prawidłowego funkcjonowania każdego organizmu. Zabiegi, w których wykorzystywane są algi morskie, poprawiają jakość skóry, usuwają zmęczenie, wspomagają walkę z nadwagą i cellulitem, mają właściwości silnie nawilżające, detoksykujące i przeciwzmarszczkowe. Są idealne dla osób zestresowanych i przemęczonych. Osocze ludzkiej krwi jest podobne do wody morskiej, a to pozwala naszemu organizmowi – na drodze osmozy – absorbować wszystkie związki zawarte w wodzie morskiej i algach, niezbędne do prawidłowego działania i dobrego samopoczucia. Thalassoterapia obejmuje głównie zabiegi lecznicze, relaksujące oraz pielęgnacyjne z wykorzystaniem soli morskiej, alg morskich oraz wody morskiej, pochodzącej z nieskażonych rejonów. Laboratorium firmy Thalion, której zaufaliśmy w kwestii morskiego zdrowia, zlokalizowane jest u wybrzeży Bretanii, w sercu morza l’Roise, będącego częścią Oceanu Atlantyckiego. To jeden z najbogatszych obszarów morskiego życia, najczystsze wody i światowy rezerwat biosfery, ustanowiony przez UNESCO.
Vita Beauty Therapy Odnowa Biologiczna i Kosmetologia Kielce, ul. Jagiellońska 69 tel. (41) 366 46 53, 534 749 812 www.vita.kielce.org
Mocna końcówka 62
Profesor Robert Bucki
Niewolnik własnych myśli tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcie Mateusz Wolski
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
63
Pamięta siebie jako małego chłopca, który zamiast zajadać się czereśniami i oddawać błogiemu lenistwu, zastanawiał się, jak rodzą się te owoce. Łamał sobie głowę, tłumaczył i wzywał na pomoc intuicję. Intuicję, która – o czym przekonał się po latach – rzadko go zawodzi.
Jak to było z tymi czereśniami? Profesor Robert Bucki uśmiecha się tak, jakby w myślach przywoływał obraz z dzieciństwa i mówi, że on – mały łebek z podkieleckich Kostomłotów Drugich – w końcu wykombinował, jak wykształca się dojrzały owoc czereśni. Od tego czasu minęło wiele lat – przed nazwiskiem przybyły mu wszystkie możliwe tytuły naukowe, ale ciekawość świata, nieustanna potrzeba zadawania pytań i uporczywego szukania na nie odpowiedzi – to wszystko w nim pozostało. Jego życie nie jest opowieścią o długodystansowcu, lecz raczej sprinterze, który jako czterdziestolatek wspiął się na szczyty naukowego Parnasu i nie zamierza z niego schodzić.
Umysł, który nie wychodzi z pracy – Mój umysł nie wychodzi z pracy, stałem się niewolnikiem własnych myśli – mówi profesor. Spotykamy się w naszpikowanej komputerami sali dydaktycznej Instytutu Nauk Medycznych przy ul. Niskiej w Kielcach. Stoją obok siebie
Francji, a potem za ocean – do Filadelfii, gdzie rozpoczął pracę w Institute for Medicine and Engineering na Uniwersytecie Pensylwanii. Ta wędrówka wciąż trwa – po latach, już jako pracownik naukowy, powrócił na białostocką uczelnię medyczną, jest także kierownikiem Zakładu Mikrobiologii i Immunologii oraz opiekunem Zakładu Fizjologii Instytutu Nauk Medycznych Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach.
„Wigrami” do Białegostoku Wcześniej jednak była podstawówka w Kostomłotach Drugich i V Liceum Ogólnokształcące im. Piotra Ściegiennego w Kielcach. Trafił do klasy ogólnej. Już wtedy gorączkowo i na własną rękę poszukiwał odpowiedzi na nurtujące go pytania, sięgał po podręczniki dla studentów, które zaspokajały jego ciekawość, chłonął wiedzę, zagłębiał się w meandry biologii i chemii. Cztery lata później prawie cała jego klasa wystartowała na medycynę. Za pierwszym podejściem dostały się zaledwie trzy osoby, wśród nich –
Praca we francuskim szpitalu była dla mnie cennym doświadczeniem, z bliska mogłem zobaczyć, jak działa dobrze zorganizowana placówka medyczna. w równych rządkach jak karni żołnierze. Jest pusto i cicho. Studenci mają krótką przerwę. Profesor zawiesza na chwilę głos, jakby próbował uporządkować pędzące myśli. Po chwili dodaje: – Pracy naukowej nie da się zamknąć w ośmiogodzinnym etacie, w każdym momencie pojawiają się pytania, na które często nie znajduję odpowiedzi. Jego naukowa marszruta rozpoczęła się od Akademii Medycznej w Białymstoku, by po sześciu latach zaprowadzić go na uniwersytet w Orsay we
Robert Bucki, który zdecydował się na Akademię Medyczną w Białymstoku. Wybór uczelni był w pewnej mierze przypadkowy. Jak wspomina, namówił go kolega, który przekonywał, że choć miasto leży na drugim końcu Polski, to połączenie jest znakomite – wsiadasz do pociągu „Wigry” o dziesiątej w nocy i nad ranem jesteś już na miejscu. Ot, standardy komfortu polskiej rzeczywistości przełomu lat 80. i 90. Na białostockiej uczelni spędził kilka naprawdę dobrych lat. Jeszcze jako student ostatniego
roku został asystentem-stażystą i rozpoczął pracę w Zakładzie Fizjologii. Był to także czas pierwszych wyjazdów zagranicznych, które dla młodego chłopaka zza żelaznej kurtyny były niczym podróż do ziemi obiecanej. Od drugiego roku studiów w czasie wakacji wyjeżdżał do Francji, gdzie w szpitalu w Castres pracował jako pielęgniarz. Przydała się dobra znajomość języka francuskiego, który szlifował w ogólniaku, korespondując z kilkoma osobami. – Praca w szpitalu była dla mnie cennym doświadczeniem, z bliska mogłem zobaczyć, jak działa dobrze zorganizowana placówka medyczna – wspomina Robert Bucki. Tym boleśniejsze było zderzenie z polskim systemem opieki zdrowotnej początku lat 90. Dość powiedzieć, że zaledwie 10 proc. absolwentów rocznika profesora Buckiego znalazło pracę. Reszta, w co trudno dziś uwierzyć, wylądowała na bezrobociu. – Jedyne specjalizacje, jakie można było wówczas robić, to psychiatria i patomorfologia, a ja chciałem specjalizować się w urologii. Nie otrzymałem jednak zgody – wspomina. – Ostatecznie staż do specjalizacji odbywałem jako wolontariusz na oddziale chorób wewnętrznych. Sądziłem, że po jego zakończeniu i obronie doktoratu, otworzą się przede mną nowe, wspaniałe możliwości. Myliłem się, nie miałem co marzyć o pracy na pełnym etacie.
Przez Francję do USA Postawił wszystko na jedną kartę i postanowił szukać zawodowego spełnienia za granicą. Wybór padł na Francję. Udało mu się zdobyć stypendium naukowe i tak znalazł się na Uniwersytecie w Orsay, który jest częścią Uniwersytetu Paryskiego. – Zawsze miałem szczęście do ludzi. We Francji, dzięki wsparciu dr Françoise Giraud, udało mi się uzyskać zgodę Francuskiej Fundacji Nauk Medycznych na dłuższy pobyt stypendialny w ramach studiów podoktoranckich – mówi Robert Bucki. Tam polski naukowiec prowadził badania nad procesem redystrybucji fostatydyloseryny, który ma ogromne znaczenie podczas aktywacji płytek krwi i w procesie apoptozy. Mówiąc obrazowo – apoptoza to coś na kształt
Mocna końcówka 64 dobrze zaplanowanego i kontrolowanego samobójstwa komórki, które pozytywnie wpływa na cały organizm. Françoise Giraud wzięła pod swoje skrzydła młodego naukowca z Polski, pomogła mu znaleźć mieszkanie, zadomowić się we Francji, wejść w środowisko naukowe. Ale to również ona nie pozwoliła mu uwić sobie wygodnego i bezpiecznego gniazdka. Wciąż powtarzała, że każdy naukowiec potrzebuje nowych wyzwań i bodźców. – To właśnie od dr Giraud usłyszałem, że jeśli chcę się rozwijać i pracować naukowo, to muszę wyjechać do Stanów Zjednoczonych – kraju, który jest liderem nowych technologii. Właściwie to ona podjęła za mnie decyzję, a ja zrozumiałem, że nie mam innego wyboru, że to konieczność. Problem polegał na tym, że nie znałem angielskiego. Moja mentorka wierzyła jednak we mnie, dopingowała mnie, postanowiłem więc wrócić do Polski na intensywny kurs językowy i po trzech miesiącach wyjechałem do Filadelfii na Uniwersytet Pensylwanii – wspomina profesor.
Wolność, która pozwala błądzić
Początki były trudne – zupełnie nowe środowisko, nie najlepsza znajomość języka… Minął rok, zanim zaczął swobodnie porozumiewać się po angielsku. Institute for Medicine and Engineering był wówczas jednym z nielicznych ośrodków interdyscyplinarnych, w których obok siebie pracowali specjaliści z przeróżnych dziedzin – począwszy od fizjologii, przez chemię, biologię molekularną, po fizykę czy kierunki techniczne. W Stanach profesor Bucki zrozumiał, że praca badawcza nie może być sztuką dla sztuki. Dziś nie da się oddzielić naukowych dociekań od możliwości praktycznego wykorzystania ich efektów. – Nauka stała się biznesem – mówi krótko. Ale jest jeszcze inny, ważniejszy aspekt – uczciwość i rzetelność, które w działalności naukowej powinny być podstawowym paradygmatem. Profesor Bucki na chwilę zawiesza głos. Cisza znów wypełnia ascetyczne pomieszczenie. Po krótkiej pauzie dodaje jeszcze jedno słowo: wolność. – Wolność intelektualna daje mi możliwość rozwijania się, zadawania pytań i błądzenia – tłumaczy.
W poszukiwaniu nowych leków
Robert Bucki nie zapomniał o swojej macierzystej uczelni, do której wrócił po latach i jest obecnie kierownikiem Samodzielnej Pracowni Technik Mikrobiologicznych i Nanobiomedycznych. Dzięki współpracy Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku z uczelnią w Filadelfii profesor może prowadzić kilka projektów badawczych, S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
z których najważniejszy dotyczy zgłębienia wiedzy na temat lipidów kationowych. – Badania te służą opracowaniu nowych antybiotyków – tłumaczy. – To temat niezwykle nośny, bowiem w zastraszającym tempie rośnie liczba infekcji spowodowanych mikroorganizmami, których nie mamy czym leczyć. Swój czas poświęca także na opracowanie nowych nanosystemów, które mogą być wykorzystane jako środki przeciwbakteryjne i przeciwnowotworowe. I jeszcze jedno zagadnienie, które spędza sen z powiek naukowca – poszukiwanie markerów mechanicznych w komórkach i tkance nowotworowej, która ma inną twardość niż tkanka zdrowa. – Zmiany mechaniczne zachodzą już we wczesnym stadium choroby i jeśli wyprzedzają te o charakterze histologicznym, to daje to wielką szansę na poprawę diagnozowania chorób nowotworowych – wyjaśnia naukowiec.
Choroby książek nie czytają
Profesor Bucki ma świadomość, że praca badawcza wymaga cierpliwości i pokory. Mogą upłynąć długie lata nim dojdzie się do jakiegoś odkrycia, ale może zdarzyć się i tak, że droga którą podąża naukowiec poprowadzi go na manowce, że nagle pojawi się przed nim ściana, której w żaden sposób nie da się ominąć. – Gdy pracujemy naukowo musimy zdawać sobie sprawę z tego, że 90 proc. stawianych przez nas hipotez jest błędnych. Jednak są one cegiełkami, z których – gdy ustawimy je inaczej – może powstać solidny gmach – mówi z uśmiechem. Swoim studentom zarówno tym w Białymstoku, jak i w Kielcach powtarza, że ważniejszy jest tydzień w bibliotece niż pół roku w laboratorium. Ludzkość zgromadziła niesamowitą ilość wiedzy, do której trzeba dotrzeć, by nie wyważać otwartych drzwi i wobec której trzeba mieć pokorę. Ale swoim studentom mówi też, by nauczyli się myśleć w sposób nieszablonowy i byli przygotowani na trudne pytania. – Choroby książek nie czytają – przekonuje – W medycynie nie ma nic oczywistego i szablonowego.
Człowiek, który zawsze wraca do domu
Rozpięty między Filadelfią, Białymstokiem a Kielcami, próbuje żonglować czasem, nie zauważać zmian stref czasowych, nie męczyć się nieustannym pakowaniem walizek i pamiętaniem o paszporcie. Ostatecznie zawsze przecież wraca do domu – do podkieleckich Kostomłotów Drugich, gdzie mieszkają jego rodzice – Józefa i Ireneusz Buccy. Oni – bardzo dumni ze swojego syna, który profesurę otrzymał jako zaledwie czterdziestolatek, on – nieustannie
wdzięczny im za wielki bagaż miłości i odwagi, w który go wyposażyli. – Właśnie to kształtowało moją wrażliwość, moje postrzeganie świata i przeświadczenie, że dla drugiego człowieka można wszystko poświęcić – mówi. Gdy rozmawiamy w gmachu przy ul. Niskiej zima jak oszalała torpeduje miasto ciężkim, mokrym śniegiem. Profesor Bucki właśnie szykuje się do wylotu do Pensylwanii. Do Polski wróci za kilka tygodni. Wciąż będzie zima. – Odpocznie pan choć chwilę? – dopytuję. – A co to jest odpoczynek? – uśmiecha się przewrotnie, by po chwili dodać, że z tym czasem wolnym nie jest aż tak tragicznie. W ubiegłe wakacje udało mu się wyrwać z kalendarza kilka dni, by odwiedzić założone przez Majów miasto Chichén Itzá w Meksyku. To jeden z nowych siedmiu cudów świata. Naukowiec założył sobie, że w kolejnych latach obejrzy pozostałe sześć. Czy się uda? Kto wie, choć w jego głowie wciąż rodzą się nowe pytania. Szukanie na nie odpowiedzi może okazać się bardziej frapujące niż zwiedzanie Wielkiego Muru Chińskiego. Dziesiątki laboratoriów na całym świecie gorączkowo próbują wynaleźć antybiotyk, na który bakterie nie wytworzą odporności. W tym wyścigu uczestniczy także prof. Robert Bucki, który otrzymał grant z Narodowego Centrum Nauki na badania nad analogami peptydów przeciwbakteryjnych i ich działaniem przeciwbakteryjnym. Sprinter już stanął w bloku startowym, już odrzucił ręce do tyłu i ruszył swoim torem. Wielki Chiński Mur ma więc nie lada konkurencję.
Jego życie nie jest opowieścią o długodystansowcu, lecz raczej sprinterze, który jako czterdziestolatek wspiął się na szczyty naukowego Parnasu i nie zamierza z niego schodzić.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
65
Laserem w metrykę Rozmawiała Monika Rosmanowska
Wykorzystanie lasera w medycynie i kosmetologii jest dziś powszechne. To uniwersalne narzędzie usuwa przebarwienia, niweluje blizny, zamyka naczynka krwionośne, odmładza. I co ważne, szybki i komfortowy zabieg nie wyłącza z codziennego życia. Zima to najlepszy czas na tego rodzaju zabiegi. Julita Stępień*: Powiedziałabym nawet, że to ostatni dzwonek. Opalona skóra to bowiem jedno z przeciwskazań. Wystawienie się na słońce może prowadzić do przebarwień. Dlatego nie wykonuje się ich późną wiosną i latem. Szczególnie, że np. w przypadku depilacji laserowej mówimy o serii pięciu-sześciu zabiegów. A to dlatego, że włos przechodzi różne fazy wzrostu: aktywną, spoczynku i obumierania. Tylko w tej pierwszej możemy usnąć go trwale. W fazie aktywnego wzrostu jest w danej partii ciała ok. 20 proc. włosów, stąd konieczność wykonania serii. Najczęściej co 6 tygodni, bo naturalne przejście z ostatniej fazy wzrostu do pierwszej trwa od 4 do 12 tygodni. Już po pierwszym zabiegu widać ogromną różnicę. Laser to także idealne narzędzie do zamykania popękanych naczynek. I rozwiązania problemu, z którym borykają się w równym stopniu panie i panowie. Choroby skóry: trądzik różowaty, trądzik wieku dorosłego, czy choroby autoimmunologiczne nie oszczędzają żadnej płci. Trądzik różowaty leczy się przez zapobieganie jego objawom, czyli uszczelnianie ścian naczyń krwionośnych, wzmacnianie odporności skóry, zamykanie trwale rozszerzonych naczynek. Nie ma skuteczniejszego narzędzia niż laser bądź koagulacja. Z tym, że ten pierwszy jest nowocześniejszy, szybszy i bardziej komfortowy. To nie jest zabieg, który wykonuje się w serii, ale zdarza się, że trzeba go rozłożyć na dwa, trzy etapy. Popularne staje się też fotoodmładzanie wykonywane przy użyciu IPL. IPL (IntensivePulseLight), czyli pulsacyjne źródło światła naprawia wszelkie uszkodzenia spowodowane przez światło, uszczelnia ściany naczyń krwionośnych, łagodzi rumień, działa odmładzająco, stymulując kolagen i elastynę, wyrównuje koloryt skóry, niwelując przebarwienia. Jest to zabieg
* Julita Stępień – kosmetolog z kilkunastoletnim doświadczeniem zawodowym, specjalizująca się w zabiegach laserowych oraz zabiegach dermokosmetycznych. Właścicielka Gabinetu Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE. Członkini Stowarzyszenia na Rzecz Rozwoju Kosmetologii „Przyjazna Kosmetyka”.
bezpieczny, niewyłączający z życia codziennego. Wymaga jednak serii, a więc i czasu. Efekty są widoczne mniej więcej po 3 tygodniach i w takich odstępach wykonujemy zabiegi. To doskonały sposób na zapobieganie starzeniu się skóry, bez ingerencji i naruszenia jej ciągłości. Jeśli już mowa o odmładzaniu, to we współpracy z lekarzem medycyny estetycznej wykonujemy także zabiegi przy użyciu lasera frakcyjnego CO2. To zabieg stosowany także przy przebarwieniach, głębokich bliznach i zmarszczkach. Świetny na dłonie. Bardziej ingerujący, a więc i wymagający dłuższego czasu, w którym nie powinniśmy się wystawiać na słońce. Czy to są bezpiecznie zabiegi? Oczywiście. Przed każdym przeprowadzamy szczegółowy wywiad. Istnienie całe mnóstwo przeciwskazań do ich wykonania. Obecnie na rynku istnieje dużo suplementów i leków, które są fotouczulające. Wrażliwość na światło zwiększają także niektóre zioła, czy kremy zawierające retinol. Przeciwskazaniem są również choroby autoimmunologiczne, nieuregulowana cukrzyca, wszelkie stany zapalne na skórze, duża skłonność do przebarwień, bliznowców. Oczywiście musimy się liczyć z reakcją skóry: obrzękiem, ranką, zaczerwienieniem. W naszym gabinecie używamy wyłącznie dermokosmetyków, ściśle współpracujemy też z lekarzem dermatologiem i lekarzem medycyny estetycznej. Dziękuję za rozmowę.
66
Gdy dieta zawodzi Rozmawiała Monika Rosmanowska
Każdy z nas przynajmniej raz w życiu myślał o odchudzaniu. Równolegle funkcjonuje kilkaset mądrych i głupich, drakońskich i łagodnych diet. Co zrobić, gdy mimo wysiłków waga ani drgnie? Może pora na wizytę w centrum medycyny estetycznej? Odchudzanie to jedno z najbardziej popularnych postanowień noworocznych. Nie każdy jednak może i chce się pocić na siłowni. Co takim osobom może zaproponować medycyna estetyczna? Dr n. med. Andrzej Kustra: Nadmiar tkanki tłuszczowej to problem coraz większej grupy ludzi. Nie można go jednak mylić z otyłością, którą należy leczyć. Zdrowym osobom możemy zaoferować kilka zabiegów. Pierwszy to rozpuszczanie tkanki tłuszczowej przy użyciu zastrzyków preparatem Aqualyx. Drugi – lipoliza laserowa – przeprowadzany jest za pomocą specjalistycznego lasera, którego światło także rozpuszcza tłuszcz. Kolejny to liposukcja, o której wielu pacjentów z pewnością słyszało, natomiast na rynku jest kilka jej rodzajów. W ReVitae stosujemy liposukcję nutacyjną (infradźwiękową) – w znieczuleniu miejscowym wprowadzamy kaniulę do tkanki podskórnej, a ta przy pomocy ruchów wibracyjnych rozbija tłuszcz, który następnie odsysamy. Dla kogo są te zabiegi i jakie przynoszą efekty? Kolejność wymienionych przeze mnie zabiegów odpowiada ilości tkanki tłuszczowej u pacjenta. Lipoliza iniekcyjna przynosi fantastyczne rezultaty, ale stosuje się ją głównie w niedużych, lokalnych nadmiarach tłuszczu. Zabieg trzeba powtórzyć kilka, a nawet kilkanaście razy. Lipoliza laserowa jest skuteczniejsza, ale też ma pewne ograniczenia. Stosowana jest u pacjentów, u których nadmiar tłuszczu nie jest aż tak duży. Natomiast S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
podczas najbardziej efektywnej liposukcji jednorazowo potrafimy się pozbyć 6-7 litrów tłuszczu. Zabiegowi poddajemy brzuch, uda, bryczesy, wewnętrzną powierzchnię kolan, czy ginekomastię (rozrost tkanki tłuszczowej okolicy piersi), której doświadcza wielu młodych mężczyzn ćwiczących na siłowni. Liposukcja nutacyjna ładnie obkurcza skórę, dzięki czemu nie mamy problemu z jej nadmiarem. Jeśli pacjenci już zgłaszają się do nas z tym problemem, kwalifikujemy ich do operacji plastyki brzucha. Komu tego rodzaju zabiegi nie służą? Generalnie są bardzo bezpieczne i stosujemy je u osób, u których nie występują choroby wykluczające ich przeprowadzenie. Każdy z zabiegów poprzedzony jest wywiadem lekarskim. Wszystkie są mało inwazyjne i przeprowadzane w znieczuleniu miejscowym. Po bardziej skomplikowanej liposukcji okres rekonwalescencji trwa kilka dni, podczas których mogą wystąpić krwiaki, siniaki, niewielki ból. Pacjenci muszą też nosić specjalne ubrania uciskowe. Oczywiście mogą się zdarzyć powikłania. Dlatego najlepiej jest wykonać zabieg w miejscu, w którym będziemy mieć stały dostęp do opieki lekarskiej. Zgłaszając się do kliniki warto zapytać o doświadczenie lekarza, sprzęt na jakim pracuje, liczbę wykonanych zabiegów. Każdemu powinna towarzyszyć dokumentacja fotograficzna, którą z zachowaniem ochrony danych osobowych pacjenta personel może nam udostępnić. I możemy zapomnieć o diecie i ćwiczeniach? Absolutnie nie. Nie wyobrażam sobie, abyśmy przy leczeniu nadmiaru tkanki tłuszczowej nie współpracowali z innymi specjalistami, m.in. dietetykami. Po liposukcji odbudowanie tłuszczu jest zdecydowanie trudniejsze.
Dr n. med. Andrzej Kustra jest lekarzem, chirurgiem-flebologiem, lekarzem medycyny estetycznej. Specjalizację I stopnia uzyskał z chirurgii ogólnej. Absolwent Podyplomowej Szkoły Medycyny Estetycznej w Warszawie. Ukończył kursy specjalistyczne w kraju i za granicą z zakresu technik medycyny estetycznej i flebologii. Od blisko 10 lat prowadzi w Kielcach prywatną klinikę medyczną „Re vitae” Centrum Medycyny Estetycznej i Chirurgii Plastycznej.
To wygodny i szybki sposób, polecany szczególnie wtedy, gdy sama dieta, czy ćwiczenia nie pozwalają pozbyć się tłuszczu. Szczególnie oporne są okolice brzucha, gdzie tkanka tłuszczowa jest bardzo mało aktywna metabolicznie i nie poddaje się redukcji. Nie może być jednak tak, że pacjent podda się jednorazowemu zabiegowi i zapomni o ćwiczeniach. Czy takie „odchudzanie” wiąże się z dużym wydatkiem? Koszty to pojęcie względne. Każde odchudzanie to wydatki związane ze specjalistyczną dietą czy ćwiczeniami. W zależności od stopnia skomplikowania zabiegu mówimy o kwotach od kilkuset do nawet kilku tysięcy złotych, czy kilkunastu w przypadku konieczności wykonania plastyki brzucha. Czy jest zainteresowanie takimi zabiegami? Olbrzymie. I z roku na rok coraz większe, także wśród mężczyzn. Szczególnie wiosną. Zdecydowanie bardziej zdeterminowane są osoby młode, ale zgłaszają się też starsi pacjenci.
Moda 68
Letnia walizka zimą Karolina Janik
S
ezon urlopowy za nami. Letnie ubrania schowane głęboko w szafie, balsamy do opalania wykorzystane do ostatniej kropli, słomiane kapelusze zamienione na ciepłe czapki. Słusznie, w końcu mamy zimę. Mróz skłania nas do planowania ferii zimowych. Polskie góry czy zagraniczne stoki? I nagle pojawia się oferta egzotycznych wakacji. Co wygrywa? Oczywiście słońce i plaża! Ruszają przygotowania do wyprawy, a wraz z nimi zaczynają się dylematy: co ze sobą zabrać? Odwieczny problem, przynajmniej dla większości kobiet. Najczęściej wyjeżdżamy latem, dlatego pomyślałam, że warto przywołać w tym miejscu i czasie kilka rad, jak sprawnie spakować letnią walizkę zimą. Na co przede wszystkim powinniśmy zwrócić uwagę? Na miejsce podróży i prognozę pogody. Wiem, banał, ale bardzo często z tyłu głowy mamy obecną pogodę w naszym kraju. I nie ważne, że prognoza wskazuje w miejscu, do którego się wybieramy 25˚C, dla nas to mało skoro za oknem jest tylko 5˚C. Wystarczy też mała informacja o deszczu i od razu zapala nam się
czerwona lampka: trzeba wziąć ubrania z długim rękawem... Spokojnie! Rozkładana parasolka lub lekka peleryna przeciwdeszczowa z jedną bluzą z długim rękawem w zupełności wystarczą. Warto też wziąć pod uwagę plan podróży. Czy wypoczynek chcemy spędzić z książką na plaży czy może aktywnie? Niezależnie od tego w naszej walizce muszą się znaleźć minimum dwa stroje kąpielowe. Jeśli wylądujemy w środku prawie 40-stopniowego upału, jedyną rzeczą, którą będzie tolerowało nasze ciało będzie właśnie strój kąpielowy. Czasami, gdy powietrze jest dość wilgotne, pomimo upałów, rzeczy nie schną szybko, dobrze jest więc zabrać jeden na zmianę. W walizce nie może zabraknąć pareo, które ma kilka zastosowań. Osłania przed słońcem lub wiatrem, może służyć jako turban, okrycie w trakcie wizyt w świątyniach czy poduszka na plaży. Sukienki – lekkie, zwiewne, na plażę i kolację – w zupełności wystarczą trzy. Koszulki koniecznie z cienkiego, bawełnianego materiału. Spodenki także z naturalnego włókna. Spodnie z długą nogawką będą idealne na podróż klimatyzowanym
samolotem. Koszula lniana lub bawełniana także sprawdzi się w podróży lub w chłodniejszy dzień (chociaż szczerze wątpię, by taki był). Skarpetki – zbędny balast. Będziemy nosić głównie japonki, sandały lub buty do wody. Pozwólmy więc, aby nasze stopy odpoczęły od ciężkich butów i grubych skarpet. Must have naszej walizki to kosmetyki do i po opalaniu. Nasza skóra nie jest o tej porze roku przyzwyczajona do słońca, więc może być narażona na poparzenia. W okresie powakacyjnym bardzo ciężko jest dostać balsamy do opalania w drogeriach lub hipermarketach. Na ratunek przychodzą firmowe sklepy kosmetyczne, w których wymienione produkty są dostępne przez cały rok. Oczywiście możemy zakupić brakujące rzeczy na miejscu, ale weźmy pod uwagę ich wysoką cenę (Tajlandia) lub brak dostępności (Kuba). Absolutnie największą zaletą garderoby na wyjazd jest jej kompatybilność. Wszystko musi pasować do siebie tak, że niezależnie od tego, który element wyciągniemy z walizki, będzie on współgrał z innym, dowolnie wylosowanym. To jaki kierunek wybieracie? Ja już wybrałam!
Uwaga! Konkurs Mamy dla Państwa trzy zestawy kosmetyków ufundowanych przez firmę Lirene. Aby je zdobyć wystarczy wziąć udział w konkursie. Szczegóły wkrótce na naszym profilu na Facebooku oraz na stronie internetowej (www.madeinswietokrzyskie.pl). Zapraszamy do udziału! S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
3 sektor 70
Koleżanki z DOGadanki tekst Grzegorz Rolecki zdjęcia Mateusz Wolski
Magdalena Pawlik-Paciorek hoduje wyżły weimarskie, Aleksandra Bąk – golden retrievery. Obie znają się z psiego przedszkola, w którym socjalizowały swoje szczeniaczki. Płynąca w żyłach psiarskość i potrzeba tropienia problemów społecznych sprawiły, że zaczęły ze sobą współpracować. Jako fundacja DOGadanka pomagają niepełnosprawnym dogadywać się nie tylko ze zwierzakami.
Gorączka społecznej nocy – Na swój temat gadać nie lubię – zastrzegła Magdalena Pawlik-Paciorek przed pierwszą rozmową o DOGadance. Był koniec września 2016 roku. Wraz z Aleksandrą Bąk załatwiała wtedy setki spraw związanych z wernisażem wystawy „(Nie)pełnosprawne piękne” w Pałacyku Zielińskiego. Jak zwykle w biegu, wiecznym pomiędzy i fatalnym pojedynku z instytucją doby. Od momentu sformalizowania działalności w sierpniu 2015 roku, funkcjonują z coraz większym rozmachem. Grupa wsparcia, konferencje, seminaria, blogosfera, dogoterapia, arteterapia. Nie da się wyjść z pracy o godzinie 15, kiedy w CV widnieje pozycja „społecznik”. – Niestety – rozłożyłem wówczas ręce. – Wy też musicie dbać o PR. – Trochę to przerażające, ale próbujemy. Choć lepiej wykorzystać energię na działanie, niż na pompowanie medialnego balonu. Podczas wernisażu prezentowały sześć dorosłych, niepełnosprawnych modelek z Kielc, które wzięły udział w sesji zdjęciowej. Stylizacja na lata 20. zeszłego stulecia uwidaczniała autografy na co dzień wyblakłe – ciepło Magdy, otwartość S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
71 Karoliny, radość Marty, uśmiech Moniki, wrażliwość Mileny i blask Ani. Wodospad tych cech powinien zasilać każdą działalność charytatywną, napędzając transfuzję między dawcą a biorcą. – Gdyby tylko wszystkim chciało się tak, jak chce się DOGadance – stwierdził pod nosem jeden z urzędników. Z twarzy organizatorek sączył się jednak lęk przed pantoflowym uznaniem. Ludzie uzbrojeni w garnitury, mikrofony i kieliszki czerwonego wina odwracali ich uwagę od tego, co uszyło DOGadankę – niezgody na niezgodę, radości ze sprawiania radości i potrzeby wspierania potrzebujących. Strach przed komerchą nie dręczy jedynie artystów punkowych. Strażniczki nierozgadywania się na własny temat musiały tym razem pomóc sobie.
Fantastyczna czwórka
Innym pomagały od lat, poczynając od zajęć kynoedukacyjnych, których podstawą jest program „Bezpieczny pies – bezpieczne dziecko”. Jego uczestnicy uczą się odpowiednich zachowań względem czworonogów. Bo najniebezpieczniejsze sytuacje mają miejsce wtedy, gdy sygnały ostrzegawcze wysyłane przez pupila są ignorowane. Psiak może być zaniepokojony nawet drobnymi gestami: wymachem ręki, nagłym piskiem albo wesołą bieganiną. Wykonawcami tych czynności są najczęściej maluchy, istoty najbardziej narażone na pogryzienie. – To bardzo ważny temat – mówi Aleksandra, dogoterapeutka i trener profilaktyki pogryzień. – Z jednej strony bezpieczeństwo we wspólnych kontaktach, a z drugiej uwrażliwianie młodych ludzi na potrzeby innych istot. Stawiamy milowy krok w budowaniu lepszego społeczeństwa, w którym bezdomność zwierząt ma szansę stać się problemem marginalnym. Swój dom odnalazły u niej urocze „goldeny”: Dżaga, Jess, Suzi oraz Lulu. Mają dach nad pyskiem i ważną robotę do wykonania. Suzi, rocznik 2010, to „agentka do zadań specjalnych”. Spojrzenie ma mądre i intensywne, jakby świadome ogromu cierpienia, które ma ukoić. Najlepiej sprawdza się podczas zajęć teoretycznych. Dżaga, Jess i Lulu są mistrzami części praktycznej, bezbłędnie wykonując polecenia prowadzącego. Uwielbiają zabawę i niegroźne psoty. Fantastyczna czwórka jest doskonale przygotowana do tego, by wyszczekać światowe standardy w dziedzinie dogoterapii. Opanowała mnóstwo komend, sztuczek, a nawet elementy tańca. – Po warsztatach w jednej z podkieleckich gmin spotkałyśmy zachwyconego dziadziusia, który na nasz widok krzyknął, że wnusia opowiedzia-
Bliskie spotkania trzeciego sektora
ła mu o przebiegu zajęć. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy z rangi tego tematu – wspomina pani Magda.
Uwierz w ducha Magdalena Pawlik-Paciorek z wykształcenia jest oligofrenopedagogiem. Na co dzień pracuje z osobami upośledzonymi umysłowo, specjalizując się w terapii wspomagającej, która łączy artreterapię z dogoterapią. W ramach DOGadanki stworzyła grupę wsparcia skupiającą opiekunów i chorych. W grudniu 2016 roku fundacja odwiedziła Świętokrzyskie Centrum Sportu. Towarzyszyły im dzieci z zaburzeniami rozwoju wraz z rodzicami. Starsi poćwiczyli pilates, młodsi zajęli się zabawami integracyjnymi. – Niepełnosprawność stygmatyzuje całe rodziny. Zamyka, uzależnia i zniechęca do nawiązywania relacji społecznych. Tym ludziom marzy się wyjście do kina, spotkanie przy kawie albo przeczytanie książki. Brakuje jednak miejsc dedykowanych zarówno osobom chorym, jak i ich najbliższym. Chcemy pomóc im wyjść z domu – tłumaczy Pawlik-Paciorek. – Sama mam dwuipółletnią córkę i od początku angażuję ją w swoje pasje. Ważnym aspektem funkcjonowania grupy wsparcia jest to, że wszyscy jej członkowie mają wpływ na kolejne działania. Każdy może zaproponować własny pomysł, czy sprawdzić się w roli koordynatora. Jednym z fundamentów przedsięwzięcia są goście dzielący się z grupą własnymi pasjami. Poziom zaangażowania po obu stronach potrafi uciszyć niejeden stereotyp. Dobre duchy DOGadanki nawiedzają również sale i świetlice, gdzie organizowane są warsztaty arteterapeutyczne, oparte na autorskich scenariuszach dogoplastyki. Dzieci biorą też udział w zajęciach tanecznych, rytmizujących, opartych na dramie i biblioterapii. Wspólne malowanie, pisanie i wycinanie wykuwa autoekspresję, służąc przy okazji poprawie motoryki kończyn górnych. Samodzielne posługiwanie się sztućcami czy nakładanie ubrań potrafi być dużym wyzwaniem dla niesprawnej ręki.
Samoakceptacja rodzi się jednak z akceptacji cudzej. Magdalena i Aleksandra przygotowują happeningi z udziałem swoich podopiecznych, np. w galeriach handlowych. Chcą podejmować dialog ze społeczeństwem, uczyć zdrowego traktowania osób chorych, nieuciekania ani w obojętność ani nadmuchaną litość. – Zależy nam na tym, żeby ludzie nie postrzegali naszej pracy jako ciężkiej i wpędzającej w depresję – mówi Magda. – Cały czas mam jednak wrażenie, że dużo łatwiej o pozytywne emocje u niepełnosprawnego uczestnika wydarzenia niż u osoby postronnej. Trudno wyrwać ludzi z kontekstu ich własnego życia – dodaje. Fundacja zwołała robocze spotkanie pt. „Kielce miastem przyjaznym mieszkańcom?” z przedstawicielami instytucji działających na rzecz niepełnosprawnych. Magdalena i Aleksandra mają nadzieję, że uda im się przeszczepić na kielecki grunt rozwiązania, które dla stolicy województwa winny być normą. Pokazują mi film zrealizowany przez Urząd Miasta w Gdyni. Na nim widać m.in. podjazdy dla wózków inwalidzkich, ścieżki miejskie i system audiodeskrypcji dla niewidomych oraz tłumaczy dla niesłyszących. Marzenie! – To wierzchołek góry lodowej, drobne udogodnienia – wzdycha Magda. – Oni dochodzili do nich 20 lat. My nie musimy, bo dysponujemy dobrymi przykładami. Wspólnie z innymi organizacjami chcemy doprowadzić do tego, żeby Kielce były miastem dla wszystkich, a nie coraz węższej grupy sprawnych, młodych ludzi.
Mission (im)possible
Walczą o rzeczy odporne na dysputy i punkty widzenia. Łatwo się z nimi zgodzić, trudniej samemu być uważnym, nie zasnąć pod kocem DOGadanki. Fundacja podsuwa społeczeństwu lustro odbijające każdy gest, dobry i zły. Dwie wojowniczki potrzebują piątki przybitej od reszty świata. Wszak im dalej w las, tym więcej drzew. – Kiedyś szkoliłam przyszłych pracowników z tego, jak zachowywać się na rozmowie kwalifikacyjnej. Z tamtego czasu zostało mi stwierdzenie „największy sukces jeszcze przed nami” – podsumowuje Magda. – Rosnące zainteresowanie ze strony ludzi stanowi jego preludium – dodaje Ola. – Dzięki ich zaangażowaniu udaje nam się wykonywać misję prawie niemożliwą. Jest bożonarodzeniowa noc, a one sporządzają właśnie roczne podsumowanie DOGadanki. Po raz kolejny przegrały z dobą, wywołując przelotne opady uśmiechu.
Arteterapia 72
kawiarni Smoleńskiego do domu Franciszka było zaledwie kilkadziesiąt metrów. Ot, wystarczyło przejść przez Małą i po drugiej stronie wejść w bramę. Teraz, po skończonym koncercie, pakował klarnet do futerału. Poprawił tylko surdut, założył kapelusz i wyszedł, kłaniając się właścicielowi. Sobotnia północ pachniała rozkwitającym w parku białym bzem. Było ciepło, letni wietrzyk delikatnie smagał po młodzieńczo kapryśnej grzywce Matyldy. Czekała już. Była pod jego oknem. Serce biło jej bardzo mocno, w końcu to ich pierwsze umówione spotkanie. Zaimponował jej sposób, w jaki pojawił się w bramie. Podszedł do niej zdecydowanym krokiem i patrząc głęboko w ogromne , błękitne jak lazur oczy, przytulił ją do siebie. Potem, stawiając wszystko na jedną kartę, bo przecież sam też drżał z podekscytowania, skradł jej pierwszy pocałunek. – Słabo mi Franciszku, słabo – szepnęła Matylda. Wziął ją na ręce i szybko zaniósł na ławkę. Swoją jedwabną butonierkę zwilżył, odkręcając wodę w zdroju. Otarł jej czoło i dekolt. – Lepiej Ukochana? – spytał. – Już całkiem dobrze, mój Miły – odparła. S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
Bartosz Śmietański
Mateusz Wolski
m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e
73
Felieton 74
Kielce umierają? Paweł Jańczyk
N
ic się nie dzieje, nuda, zero pomysłów i perspektyw… Kielce umierają! Czy rzeczywiście? Ze zdziwieniem przeczytałem ostatnio, że kiedyś propozycji dla młodego człowieka było dużo więcej, działo się sporo i wybór był ogromny, a centrum tętniło życiem. Przyjaciele często mi powtarzają, że mam słabą pamięć, ale że aż tak? Stolica województwa świętokrzyskiego nie jest oczywiście Warszawą, Łodzią czy Krakowem i to jasne, że tam możliwości spędzenia wolnego czasu jest nieporównywalnie więcej. Mam 36 lat i pamiętam czasy, gdy w Kielcach koncert odbywał się raz na kilka miesięcy. Pamiętam, gdy do hali przy ul. Krakowskiej wchodziło się po piorunochronie, aby pomiędzy głowami setek widzów dostrzec Korę i Maanam. Pamiętam niezapomniane muzyczne spotkania z Proletaryatem czy Kazikiem w hali przy ul. Waligóry (obecnie Żytniej). Kilka lat później przyjemny wieczór można było spędzić w Irish Pubie nad S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
zalewem lub – przy odrobinie szczęścia – w Karczmie przy Bodzentyńskiej. I to by było na tyle, jeśli chodzi o ówczesną propozycję „kulturalną”. A na co w latach 90. mógł liczyć zainteresowany sportem? Korona w III lidze, mecze przy Szczepaniaka, klimat oldskulowy, dla niektórych niezapomniany, ale to nadal III liga. Czasy, gdy na mecze pucharowe z ówczesnymi I-ligowcami przychodziły tłumy, a posiadacze szkolnych legitymacji wejść mogli tylko z kimś dorosłym, więc szukali „wujka” przed bramą. Piłka ręczna? Pierwsze mistrzostwa, puchary, ale dostać się do starej hali było ciężko. Dwie godziny przed meczem pozajmowane wszystkie ławki, więc często wspomniany wyżej piorunochron służył wielu, a jedynym wolnym miejscem był parapet. Pozostałe sporty? Przez chwilę koszykówka. Innych próżno szukać… Ano właśnie. Mijają lata, oferta klubów muzycznych ogromna, samych klubów przynajmniej kilka, kil-
kanaście pubów, pizzerii, restauracji. W ciągu dwóch tygodni przyjeżdża Coma, T-Love, Hey i Happy Sad, chwilę wcześniej był Perfect, Wilki. Tu gra coverband, tam można potańczyć przy starych hiciorach, w jednym z klubów koncert z muzyką disco polo, a w dyskotekach kilku znanych didżejów. Mamy świetny teatr, filharmonię. Słowem wybór ogromny. Sport? Piłkarze ręczni wygrywają wszystko w Lidze Mistrzów, hala piękna, bilet można kupić (przy odrobinie szczęścia i chęci). Korona od 11 sezonów w ekstraklasie. Siatkarze w najwyższej lidze, piłkarki ręczne o ekstraklasę walczą. Każdy znajdzie coś dla siebie, jeśli tylko chce i chyba o to „chce” najbardziej chodzi. Jeśli tylko się postaramy, to nie znajdziemy powodów do narzekania. W Krakowie czy Warszawie więcej się dzieje? Racja, bo to Kraków i Warszawa, zawsze tak było i będzie. A że wszystko kosztuje i nie każdego stać na kilka koncertów w miesiącu? W innych miastach też kosztuje, zapewniam.
Felieton
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
75
Policzki i ozorki, czyli tradycyjne polskie smaki Jakub Juszyński
M
acie czasem ochotę na coś smacznego, polskiego i tradycyjnego? Na pewno tak! Mnie to zdarza się często. Nim jednak zaczniemy przełykać ślinkę i w myślach konsumować te przepyszne potrawy wypadałoby się zastanowić. Co tak naprawdę możemy uznać za polski tradycyjny smak? Wszystko i nic. Na dobrą sprawę wiele z tych dań, które znamy z dzieciństwa, także serwowanych dziś w pseudoregionalnych restauracjach wcale nie jest ani polskich, ani tradycyjnych. Na szczęście są gastronomiczne iskierki, które rodzimą kuchnię próbują rozniecić na nowo, wprowadzając do swojego menu różnorodne dania, zawierające również staropolskie smaki. Tradycyjnym daniem są dla mnie: rosół i zupa pomidorowa, kotlet mielony i schabowy oraz pieczony kurczak. Nie jest to wprawdzie kuchnia staropolska, ale te smaki zawsze miło wspominam i często do nich wracam. Jeżeli nie te dania, to jakie potrawy możemy nazwać staropolskimi? I tu musimy postawić pytanie: do
jakiego okresu chcemy wrócić? Inne prawa rządziły kuchnią średniowieczną, a inne przedwojenną czy tą pod zaborami (wypadałoby także uściślić pod jakim). Jest kilka produktów, które jednak możemy uznać za tradycyjne. Występują one także w innych kuchniach, ale my znamy je z naszego podwórka. Właściwie to znaliśmy, później popadły w zapomnienie, a teraz wracają do łask. Na porządku dziennym są znowu pigwy i różne przetwory: konfitury, soki, nalewki. Coraz częściej możemy spotkać czosnek niedźwiedzi, a jarmuż stał się obowiązkowym składnikiem posiłków dla wielu dbających o linię smakoszy i smakoszek. Przez wiele lat uznawany za chwast topinambur, czyli słonecznik bulwiasty, powrócił na nasze stoły i z powodzeniem potrafi zastąpić ziemniaka, dodając lekko orzechowej nuty do znanego nam smaku. Renesans przeżywają: pasternak, pokrzywa, czy brukiew. Koniecznie spróbujcie tych produktów, bo w restauracjach potrafią wyczarować z nich cuda. Oprócz skład-
ników przeżywających drugą młodość mamy także w naszej kuchni takie, które choć mniej popularne, to zawsze były obecne. Coraz częściej na sklepowe półki wracają produkty z gęsi czy kaczki, zdarzają się perliczki oraz wszelkiej maści dziczyzna. A policzki i ozorki dzięki wspaniałym szefom kuchni zamieniają się w symfonię wyrafinowanych smaków. Gdzie można ich spróbować? Wbrew pozorom miejsc jest sporo. Wśród nich wyróżniają się: Monte Carlo, Solna 12 czy Restauracja Kielecka, a także restauracje hotelowe: Oranżeria, Tęczowy Młyn czy Odyssey. A, gdy będziecie mieć ochotę na mniej wyszukane, ale doskonale znane smaki, to zarówno w Kielcach, jak i w regionie przyjdą Wam z pomocą jadłodajnie (niska cena i często zadowalająca jakość) oraz zajazdy/ karczmy (tu bywa różnie z cenami i jakością). I nieważne, gustujecie w polskiej kuchni serwowanej w restauracjach, czy eksperymentujecie w domowym zaciszu, moja rada może być tylko jedna: róbcie to dalej!
Mateusz Jachlewski
Trenuj z mistrzem! Grudzień to ciężki czas dla naszego organizmu. Kuszą świąteczne potrawy, wszędzie czuć zapach piernika, a na sklepowych półkach pełno pralin i smakowitych ciast. Dodatkowo aura nie sprzyja aktywności fizycznej. Chciałbym Was jednak przekonać, że ruch po świątecznym obżarstwie to dobra sprawa. Dziś będziemy ćwiczyć nogi. Przygotujcie step lub stabilne krzesło, dwa 10-kilogramowe hantle, skakankę lub kawałek sznurka.
1
Wypad ze stepem Potrzebne będą hantle i step. Rozpoczynamy od wejścia na step jedną nogą, hantle trzymamy wzdłuż ciała. Drugą nogę zginamy w kolanie. Po zejściu wykonujemy wypad obciążanej nogi do tyłu. Następnie zmieniamy nogę. Ilość powtórzeń: 16 na jedną nogę
2
Plank na boku Przyjmij pozycję jak do klasycznej deski, a następnie oderwij lewą rękę i lewą nogę od podłogi – ciało ustawiamy bokiem do podłoża. Utrzymaj się na łokciu i boku stopy. Prawa ręka oraz noga muszą być uniesione. Czas trwania ćwiczenia: 30 sekund na jedną stronę
Przeskoki 1 Przygotuj dwie skakanki lub sznurki, ustaw je w metrowej odległości od siebie. Przeskakujemy skakankę na jednej nodze, drugą trzymając zgiętą. Lądujemy na pełnej stopie. Ilość powtórzeń: 20 na jedną nogę
4
Przeskoki 2 Tym razem skaczemy na dwóch nogach. Długość skoku pozostaje taka sama – 1 metr. Ilość powtórzeń: 40
Krótkie skoki Odkładamy jedną skakankę. Nad drugą będziemy wykonywać małe skoki na jednej nodze – bokiem oraz przodem. Po serii zmieniamy nogę. Ilość powtórzeń: 20 na jedną nogę
S T YC Z E Ń / LU T Y 2 0 17
3
Zdjęcia Patryk Ptak
76
5