Made in Świętokrzyskie #5

Page 1

Karol Bielecki / Jestem wolnym człowiekiem

#5

ISSN 2451-408X

magazyn bezpłatny


Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”? Jesteśmy już w ponad 100 punktach w całym regionie. Wkrótce kolejne lokalizacje. »» Binkowski Hotel (ul. Szczepaniaka 42)

»» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64)

»» Binkowski Dworek (ul. Szczepaniaka 40)

»» Souczek Design. (ul. Polna 7)

»» Hostel Art (ul. Sienkiewicza 4C)

»» Batero Spółka Jawna (ul. Pakosz 2)

»» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5)

Zdrowie/rekreacja/rozrywka:

»» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1)

»» Kompleks Świętokrzyska Polana (Chrusty, Zagnańsk, ul. Laskowa 95)

»» Folwark Samochodowy – Mitsubishi i Suzuki (ul. Gustawa Morcinka 1)

»» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B)

»» Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6)

»» Kielecki Teatr Tańca:

»» Studio Figura Kielce (ul. Zapolskiej 5)

KIELCE I OKOLICE: Instytucje: »» Instytut Dizajnu w Kielcach (ul. Zamkowa 3)

• Impresariat (pl. Moniuszki 2B)

»» MEDICODENT Stomatologia (ul. Zapolskiej 5)

• Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3)

»» Kino Moskwa (ul. Staszica 5)

»» Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach (ul. Sienkiewicza 32)

»» NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A)

»» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2) »» Filharmonia Świętokrzyska (ul. Żeromskiego 12)

»» Klub Squash Korona – Galeria Korona (ul. Warszawska 26)

»» Wojewódzka Biblioteka Publiczna (ul. ks. Ściegiennego 13)

»» Pensjonat Wczasowo-Leczniczy „Margaretka Świętokrzyska” (Masłów, Brzezinki 83)

»» Dworek Laszczyków w Kielcach (ul. Jana Pawła II 6)

»» Re Vitae. Centrum medycyny estetycznej i kosmetologii (ul. Wojska Polskiego 60)

»» Wojewódzki Dom Kultury (ul. ks. Ściegiennego 2)

»» Centrum Medyczne VISUS (ul. gen. Sikorskiego 14)

»» Kielecki Park Technologiczny (ul. Olszewskiego 6)

»» Kino Helios – Galeria Echo (ul. Świętokrzyska 20)

»» Fit Mania. Fitness klub (os. na Stoku 72K)

»» Folwark Samochodowy – Hyundai (ul. Sandomierska 233A) »» Autocentrum I.M. Patecki (ul. Zakładowa 12) »» Galeria Korona Kielce (ul. Warszawska 26) »» By o la la…! (Galeria Korona Kielce, ul. Warszawska 26) Biura podróży: »» Agencja Turystyczno-Usługowa „Gold Tour” Sp. z o.o. (pl. Wolności 3) »» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24) REGION: Bodzentyn: »» Świętokrzyski Park Narodowy (siedziba Dyrekcji, ul. Suchedniowska 4) Busko Zdrój:

»» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej (ul. Sienkiewicza 29)

»» Gabinet Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE (ul. Żeromskiego 15/2)

»» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki (al. IX Wieków Kielc 3)

»» Vita. Salon odnowy biologicznej i rehabilitacji. Kosmetyka (ul. Jagiellońska 69)

»» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku

»» Centrum Medyczne Omega (Galeria Echo ul. Świętokrzyska 20)

Solec Zdrój:

»» Pasaż Świętokrzyski (ul. Massalskiego 3)

»» Mineral Hotel Malinowy Raj (ul. Partyzantów 18A)

»» Muzeum Wsi Kieleckiej – Park Etnograficzny w Tokarni »» Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne w Podzamczu »» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie »» Gminna Biblioteka Publiczna w Miedzianej Górze »» Świętokrzyski Urząd Marszałkowski (al. IX Wieków Kielc 3)

Restauracje/kluby/kawiarnie:

»» Hotel Słoneczny Zdrój Medical Spa & Wellness (ul. Bohaterów Warszawy 115) »» Hotel Bristol (ul. 1 Maja 1)

»» Hotel Medical Spa Malinowy Zdrój (ul. Leśna 7)

»» Bistro/Restauracja Zielnik Kielecki (ul. Głowackiego 1)

Ostrowiec Świętokrzyski:

»» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1)

»» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6)

»» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18)

»» Galeria BWA (ul. Siennieńska 54)

»» Backstage Restaurant & Bar (ul. Żeromskiego 12)

»» Centrum Medyczne VISUS (ul. Śliska 16)

»» Miejskie Centrum Kultury (ul. Siennieńska 54)

Uczelnie:

»» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4)

»» Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach (Rektorat, ul. Żeromskiego 5)

»» Czerwony Fortepian (ul. Bodzentyńska 10)

Sandomierz:

»» Choco Obsession (ul. Leonarda 15)

»» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20)

»» Wyższa Szkoła Ekonomii, Prawa i Nauk Medycznych im. prof. Edwarda Lipińskiego (ul. Jagiellońska 109)

»» Si Señor (ul. Kozia 3/1)

»» Brama Opatowska

»» Calimero Café (ul. Solna 4A)

»» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18)

»» MaxiPizza (ul. Słoneczna 1)

»» Calimero Café (ul. Opatowska 9)

»» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7)

»» Bohomass Lab (ul. Kapitulna 4)

Skarżysko-Kamienna:

»» Wszechnica Świętokrzyska (Biblioteka, ul. Orzeszkowej 15)

»» AleBabeczka Cukiernia (ul. Leonarda 11)

Hotele/ośrodki SPA:

»» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8)

»» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D)

»» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B)

»» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34)

»» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6)

»» Starachowickie Centrum Kultury (ul. Radomska 21)

»» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7)

»» Antykwariat Naukowy im. Andrzeja Metzgera (ul. Sienkiewicza 13)

»» Centrum Medyczne VISUS (ul. Sawickiej 3)

»» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4) »» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178)

»» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A)

»» Pensjonat Łysica Wellnes&SPA (Święta Katarzyna, ul. Kielecka 23A)

»» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149)

Włoszczowa:

»» Car-Bud w Daleszycach (ul. Chopina 21)

»» Dom Kultury (ul. Wiśniowa 19)

»» Hotel Tara (ul. Kościuszki 24)

»» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1)

»» Villa Aromat (ul. Jędrzejowska 81)

Firmy:

»» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25) »» Kombinat Formy (ul. Rejowska 99) Starachowice:

»» Hotel Senator (ul. Krywki 18)

madeinswietokrzyskie.pl


Dzień dobry! Egoizm nie polega na tym, że żyje się tak, jak się chce, lecz na żądaniu od innych, by żyli tak, jak my chcemy. Oscar Wilde

Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska tel. 506 141 076 monika.rosmanowska@madeinswietokrzyskie.pl Sekretarz redakcji Mateusz Wolski tel. 784 136 865 mateusz.wolski@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Skład Tomasz Purski

Karol Bielecki w wywiadzie dla „Made in Świętokrzyskie” mówi: spróbowałem na przekór tym wszystkim głosom: „już po karierze”, „bez oka nie masz szans grać”. Mnóstwo osób mówiło, że to już koniec! A ja sobie postanowiłem, że nic się w moim życiu nie zmieni. I uratowałem swoją karierę jeszcze na dobrych kilka lat… Trzeba dziś odwagi, by żyć po swojemu, unikając stosowania popularnych i akceptowalnych schematów, odmawiając wkładania przewidzianej dla nas maski. Tak to już jest, że wielu doskonale wie, jak powinniśmy żyć, jak się zachowywać i w jakich sytuacjach, co nam wolno, a co nie wypada. I jeśli nie żyjemy w zgodzie z pewnym wyobrażeniem, to narażamy się na oskarżenie, że „życia nie znamy”, a skoro tak, to powinniśmy zamilknąć i nie zabierać głosu w publicznym dyskursie, a już na pewno przestać afiszować się z tą swoją nieprzystawalnością. Bycie innym trudne nie jest. Nie pasują ci, którzy nie jedzą mięsa, nie chodzą do kościoła, nie mają rodziny. To dziwacy. Jeszcze bardziej odstają ci, którzy modlą się do innego Boga, nie mówią po polsku. To już obcy. CBOS od lat bada nastawienie Polaków do innych narodów. Największą niechęć czujemy do Romów (ok. 58 proc. badanych),

Rosjan (50 proc.), Rumunów (43 proc.), Turków (36 proc.), Żydów i Ukraińców (po 32 proc.). Ta niechęć od lat trzyma wysoki poziom. A jej ślady bez trudu odnajdujemy choćby w sposobie komunikacji. Gdy chcemy kogoś obrazić i poniżyć nazywamy go „pedałem”. Mówienie o idei wielokulturowości, współistnieniu w różnorodności jest więc często tylko pozerstwem, fasadą, polityczną poprawnością, marketingowym chwytem. Życząc Państwu otwartości na inność polecam lekturę piątego już numeru „Made in Świętokrzyskie”. Kolejny raz proponujemy historie nietuzinkowych ludzi i miejsc, tych innych i nieprzystawalnych. O doborze tematów zdecydowała jedynie ciekawość i przekonanie, że to co inne jest równie wartościowe.

Wydawca Marcin Agatowski Fundacja Możesz Więcej ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce

Na okładce Karol Bielecki

Monika Rosmanowska Redaktor naczelna

Zdjęcie Mateusz Wolski


W numerze 4 Zapowiedzi 6

8 Urodzony dla telewizji

Na scenie, ekranie i w galerii

Mateusz Szymkowiak o pracy i pasji

Z Hookiem na listy przebojów 12

16 Jestem wolnym człowiekiem

Całkiem obiecujący debiut zespołu z Końskich

Karol Bielecki

Zwierzę piszące 22

26 Być blisko

Scenarzystka Agnieszka Krakowiak-Kondracka

Ewa Błaszczyk

Takie buty! 36 Szewc-legenda z Rudy Strawczyńskiej

Zawsze chciałam więcej 44 Aneta Oleszek buduje markę Stopa Kielecka

Antybiografia materiałem na sztukę 50 „Zaucha. Welcome to the .PRL”

Stworzenie świata w technice tintamareski 54 Premiera w „Kubusiu”

Wampiry nad Wisłą 58

Kto mówi do nas przez megafony?

48 Renesans komiksu Na tym rynku tak dobrze jeszcze nie było

52 Anonimowość jako przyczyna śmierci „Zabić celebrytę”

56 Kryminał tango, czyli mały pitaval kielecki Kronika kryminalna początku lat 30.

62 Dom, który wspiera

Opowieść o dawnych przesądach

Naturalne budownictwo

Łatwiej jest dawać 66

70 Trenuj z mistrzem!

Kielecki Bank Czasu

Pozostałości dawnego przemysłu 74 Śladami staszicowskich planów

Arteterapia 82 Mateusz Wolski & Bartosz Śmietański

Marzenia 85 Paweł Jańczyk

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

40 Głos kieleckiego targowiska

Mateusz Jachlewski

78 Cel: Morawy Brno i okolice

84 Co znaczy „to coś”? Jakub Juszyński

86 Polacy nic się nie stało! Jakub Porada



Zapowiedzi 6

Na scenie Ostatnia premiera sezonu Premiera dramatu „Opowieści Lasku Wiedeńskiego” Ödöna von Horvatha zakończy sezon w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Historia Marianny, kobiety, która zakochała się wbrew woli rodziny, napisana została na początku lat 30. XX wieku. To nie tylko romans, ale opowieść o zasadach i wyjątkach od zasad, przypowieść o społecznych mechanizmach sprzyjających uciszaniu niepokornych oraz kompromisach, na które godzimy się w imię „wyższego dobra”. Spektakl w reżyserii Michała Kotańskiego jest przedstawieniem dyplomowym studentów IV roku Wydziału Aktorskiego krakowskiej PWST. Premiera 28 maja o godz. 19. Zdjęcia: Krzysztof Bieliński

Komu „Dzika Róża”? Tradycyjnie już Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach kończy sezon plebiscytem „Dzika Róża”. Dziennikarze i publiczność wybiorą najlepszy spektakl, aktora lub aktorkę oraz reżysera. Przez cały tydzień, począwszy od 11 czerwca, będzie można zobaczyć wszystkie premiery kończącego się sezonu. Zaczniemy od ostatniej, czyli „Opowieści Lasku Wiedeńskiego” (godz. 19). Następnie zostaną pokazane: „Zabić celebrytę” (12 czerwca, godz. 17 i 19.30), „Zaucha. Welcome to the .PRL” (13 czerwca, godz. 19), „Zachodnie wybrzeże” (14 czerwca, godz. 19), „Kieł” (16 i 17 czerwca, godz. 17), „Harper” (16 czerwca, godz. 19.30) oraz „Kropka kreska, kropka kreska” (17 czerwca, godz. 19.30). Wstęp na wszystkie spektakle jest wolny, obowiązują bezpłatne wejściówki, dostępne w kasie teatru.

W galerii Kapelusze z głów! XIX- i XX-wieczne kapelusze, oraz współczesne nakrycia głowy będzie można oglądać na wystawie „Kapelusze z głów! – unikatowa kolekcja kapeluszy Muzeum Novojičínska” w dawnym Pałacu Biskupów Krakowskich, oddziale Muzeum Narodowego w Kielcach. Na ekspozycji pokazane zostaną nakrycia głowy z różnych zakątków świata: z Europy, Azji (Chin, Wietnamu, Mongolii), Ameryki Północnej (USA i Kanady), Ameryki Łacińskiej (Brazylii, Boliwii, Meksyku) i wielu innych rejonów świata. Kolekcja należy do Muzeum Ziemi Nowojiczyńskiej w Czechach i jest jedną z największych tego typu na świecie. Do Kielc przyjedzie tylko część zbiorów. Będzie je można oglądać od 22 czerwca do 5 listopada. PATRONAT:

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

7

W plenerze Jubileuszowe „Przedwiośnie”

Żyj zdrowo!

Święto świętokrzyskich artystów plastyków. Jak co roku ci, którzy tu mieszkają, mają dyplom tutejszej uczelni lub należą do kieleckich oddziałów związków twórczych, mają okazję sprawdzić się w konkursie plastycznym „Przedwiośnie”, organizowanym przez Biuro Wystaw Artystycznych w Kielcach. Każdy z uczestników mógł zgłosić maksymalnie pięć prac, wykonywanych w dowolnej technice, nie później jednak niż w ciągu ostatnich dwóch lat. Werdykt jury 40. Jubileuszowego „Przedwiośnia” poznamy już 23 czerwca, podczas „Białej Nocy” towarzyszącej Świętu Kielc. Wernisaż wystawy, połączony z wręczeniem nagród rozpocznie się o godz. 17. Tegorocznemu konkursowi towarzyszyć będzie wydawnictwo z serii „Kapitał sztuki” autorstwa Mariana Rumina, twórcy i wieloletniego kuratora „Przedwiośnia”.

Kielecki Festiwal Zdrowego Stylu Życia, pierwsza tego typu inicjatywa w Kielcach, promująca medycynę łączącą wyniki badań naukowych z doświadczeniami medycyny naturalnej, już 28 maja rozpocznie się w Wojewódzkim Domu Kultury. – Zależy nam na edukacji prozdrowotnej oraz podnoszeniu świadomości mieszkańców miasta i regionu w zakresie szeroko pojętej profilaktyki oraz leczenia chorób cywilizacyjnych i tych uznawanych za nieuleczalne – mówi Beata Starzyk, dyrektor kreatywny Stowarzyszenia Ekobazar, koordynatorka wydarzenia. Podczas festiwalu będzie można wysłuchać wykładów lekarzy i autorytetów z dziedziny medycyny alternatywnej. Tematem przewodnim będzie kontrowersyjna medyczna marihuana, stosowana w leczeniu różnego rodzaju chorób, m.in. onkologicznych, autoimmunologicznych, neurologicznych, padaczki, czy stwardnienia rozsianego. – Wspólnie z zaproszonymi gośćmi spróbujemy wyjaśnić, na czym polega fenomen konopi i co to jest tzw. medyczna marihuana, jaka jest różnica między olejem CBD oraz niedopuszczonym w Polsce do użytku olejem RSO. Przybliżymy również kwestie prawne i legislacyjne związane z legalizacją medycznej marihuany w Polsce – zapowiada Beata Starzyk. Wykładom towarzyszyć będą stoiska wystawiennicze z produktami na bazie konopi: kosmetyki, olejki CBD, produkty spożywcze, a także z naturalnymi i ekologicznymi miodami, przetworami i nalewkami. Organizatorem wydarzenia jest Stowarzyszenia Czas na Kielce. Wstęp wolny.

Kadzielnia ekstremalnie Już po raz trzeci za sprawą Kadzielnia Sport Festiwal Kielce zamienią się w arenę sportów ekstremalnych. Rozgrywane w malowniczym kamieniołomie Kadzielnia wydarzenie jest okazją dla wszystkich, którzy – oczywiście pod okiem doświadczonych instruktorów – chcą spróbować swoich sił w licznych konkurencjach i dla tych, którzy chcą zobaczyć pokazy profesjonalistów.

Tegoroczny festiwal zostanie podzielony na pięć stref: sportów górskich (tyrolka, zjazd kierunkowy, most linowy, drogi wspinaczkowe, techniki linowe, konkurs w skoku do chwytu); sportów miejskich (warsztaty longboard oraz trickboard, pokazy parkour, street workout, gimnastyka sportowa); freestyle (zawody BMX/SKATE na rampie 4 x 12 m, warsztaty deskorolkowe, flay bag oraz skimboard); slackline (tricklinowy puchar polski, higline, warsztaty slackline)oraz chillout (festiwal kulinarny Zjem to Fest!, foodtenty, leżaki i hamaki, frisbee). Dla najmłodszych organizatorzy – Fundacja WLK4 oraz Miasto Kielce – przygotowali minipark z przeszkodami i drogi wspinaczkowe. Start 10 czerwca o godz. 11. Szczegółowe informacje znajdują się na profilu wydarzenia na Facebooku.

PATRONAT:


Uwaga! Talent 8

Urodzony dla telewizji rozmawiał Łukasz Wojtczak zdjęcia AK

Mateusz Szymkowiak – pochodzący ze Skarżyska reporter i prezenter Telewizji Polskiej. Popularność przyniosło mu współprowadzenie pierwszej edycji programu „The Voice of Poland”. Dziś jest reporterem „Pytania na śniadanie” oraz prowadzącym magazyn kulturalny „Lajk!” w TVP2. Miłośnik popkultury, muzyki, teatru, filmu, mody, sportu i podróży. Lokalny patriota zauroczony Świętokrzyskiem.

ŁW: Czy praca w telewizji jest spełnieniem Twoich dziecięcych marzeń? Mateusz Szymkowiak: Mali chłopcy zwykle chcą zostać strażakami, policjantami, kierowcami, a ja rzeczywiście zawsze chciałem być dziennikarzem telewizyjnym. Mając pięć lat, może nie do końca zdawałem sobie sprawę, na czym ta praca polega, ale bardzo ciekawiło mnie, jak w takim małym pudełku, bo przecież telewizorów plazmowych wtedy nie było, mieści się tyle rzeczy! W moim wyobrażeniu mieszkali tam bohaterowie bajek, spikerzy, aktorzy „Teatru Telewizji”. Od zawsze chciałem zobaczyć, jak to wszystko wygląda od środka. ŁW: Już jako czternastolatek dostałeś się na staż do TVN-u. MS: Nie było wówczas lokalnego oddziału Telewizji Polskiej w Kielcach, najbliższy znajdował się w Krakowie. Miałem czternaście lat, chodziłem do gimnazjum i mama nigdy nie puściłaby mnie tak daleko. Zastanawiałem się, co zrobić, żeby na własne oczy przekonać się, jak wygląda profesjonalna telewizja. Dowiedziałem się o zgłoszeniach dla rodzin do programu „Chwila Prawdy” w TVN. Postanowiłem spróbować, o czym rodzice dowiedzieli się później, gdy dostaliśmy już zaproszenie. Zadaniem mojej mamy w programie było przenoszenie ziarenek kawy za pomocą chińskich pałeczek. Podczas tygodniowych przygotowań mieliśmy z tatą wszystko dokumentować. Nie udało nam się wygrać, ale… MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

wygrałem wtedy coś więcej. Przekonałem się, że naprawdę chcę pracować w telewizji! Poza tym udało mi się namówić jedną z zaprzyjaźnionych redaktorek, żeby zabrali mnie ze sobą do Warszawy na czas wakacji. Chciałem pomagać przy realizacji tego programu: kserować, drukować, nosić za kimś teczkę. Mama się zgodziła. Spędziłem w Warszawie ponad miesiąc i to były świetne wakacje. ŁW: Potem próbowałeś szczęścia w różnych miejscach. Jako dwudziestolatek trafiłeś do TVP, a widzowie poznali Cię jako współprowadzącego pierwszą edycję programu „The Voice of Poland”. Robisz błyskawiczną karierę. MS: Karierę robią Tomasz Kammel czy Maciej Kurzajewski. Daleko mi do nich. Ja chyba na razie spełniam marzenia. Kiedy trafiłem na studia do Warszawy w 2006 roku, zacząłem rozglądać się za miejscem, gdzie mógłbym praktykować. Pomyślałem, że spróbuję w telewizji muzycznej VIVA Polska. Pamiętam, że tuż przed 8 marca zadzwoniłem do Vivy, trochę skłamałem, mówiąc, że jestem managerem jednego z początkujących artystów i chcę się umówić z redaktor naczelną na rozmowę. Udało się! Spotkaliśmy się właśnie w Dzień Kobiet. Podarowałem jej bukiet kwiatów, od razu przyznając się do kłamstwa i tłumacząc, że przecież inaczej nigdy nie udałoby mi się z nią spotkać. Powiedziałem, że bardzo chcę pracować w telewizji i chcę nauczyć się podstaw. Od tego się zaczęło. I tak w czasie

studiów praktykowałem w różnych miejscach, zdobywając doświadczenie. Aż wreszcie trafiłem do „The Voice of Poland”. Dwójka szukała młodego, energicznego chłopaka, który interesuje się popkulturą, jest wygadany, zna język angielski. Stwierdziłem, że to dla mnie. ŁW: Wygląda na to, że masz dużo szczęścia w życiu. MS: Zdecydowanie jest coś w tym, że w odpowiednim miejscu trzeba się znaleźć w odpowiednim czasie. Miałem wiele trudnych momentów, ale nie można zrażać się porażkami czy rozczarowaniami, one nas hartują. Trzeba też umieć wyciągać z nich wnioski. ŁW: Otwartość, śmiałość i ciekawość świata to Twoje wrodzone cechy? MS: Moja mama śmieje się, że mówię odkąd tylko się urodziłem. Duże znaczenie ma wychowanie. Choć może w szkole nie do końca wszystkim nauczycielom podobał się mój temperament, ta otwartość, śmiałość i ciekawość świata, to jednak moi rodzice nigdy nie starali się mnie ograniczać. ŁW: Stawiasz nie tylko na karierę w mediach, ale zależy Ci również na własnym rozwoju. Najlepszym tego dowodem jest Twój doktorat. MS: Na razie wprawdzie zawiesiłem studia doktoranckie, ale definitywnie z nich nie zrezygnowałem i na pewno je skończę. Bardzo podoba mi się praca naukowa. Poza pracą w telewizji chciał-


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

9


Uwaga! Talent 10 shion. Oczarowała mnie też Kadzielnia. W ogóle w momencie, gdy przekraczam granicę Świętokrzyskiego, zaczynam odpoczywać. Uważam, że jest to region wciąż mocno niedoceniony, dlatego wszystkim go polecam. I tak sobie teraz myślę, że gdybym wychował się w dużym aglomeracyjnym mieście, byłbym innym człowiekiem. W mniejszych miejscowościach ludzie mają zupełnie inne wartości. Okazują szczere uczucia i emocje. W Warszawie nie wiem, kto mieszka na moim piętrze w bloku, a w Skarżysku znaliśmy się wszyscy z całego osiedla. Warto się nad tym wnikliwiej zastanowić. ŁW: Znasz kilka języków, w tym migowy. Co skłoniło Cię, żeby się go nauczyć? MS: Na naszym podwórku była głuchoniema dziewczynka, która na migi porozumiewała się z bratem. Na zasadzie podpatrywania migać nauczyli się wszyscy. Znam co prawda tylko alfabet, ale potrafię się dogadać. Kilka razy nawet tłumaczyłem na ulicy drogę osobie głuchoniemej i udało nam się porozumieć.

bym mieć kiedyś kontakt ze studentami, prowadzić zajęcia, warsztaty. Ale to jest przyszłość, bo na razie sam muszę się jeszcze sporo uczyć. ŁW: Rodzice, przyjaciele i nauczyciele wspierali Cię w Twoich marzeniach? MS: Rodzice – co naturalne – nauczyciele, zwłaszcza ci z liceum, również. Ale pamiętam, że na starcie edukacji, w I klasie podstawówki, w ćwiczeniówce, na pytanie kim będę w przyszłości, gdy odpowiedziałem: dziennikarzem telewizyjnym, nauczycielka stwierdziła, że inne dzieci mają normalne marzenia, a ja wyimaginowane. Dziś to śmieszne, ale wtedy było bardzo przykre. A znajomi? Mocno trzymają kciuki i mi kibicują. Od zawsze. To bardzo miłe. ŁW: Czy fakt, że pochodzisz ze Skarżyska miał dla Ciebie jakiekolwiek znaczenie, gdy trafiłeś do Warszawy? MS: Kiedy zaczynałem w telewizji VIVA, słyszałem za plecami opinie o „chłopcu z prowincji”. To paskudne. Po pierwsze Świętokrzyskie nie jest żadną prowincją. A po drugie uważam, że w dzisiejszych czasach prowincjonalizm co najwyżej MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

jest w nas, ale na pewno nie dotyczy miejsca naszego pochodzenia. ŁW: Jak wspominasz dzieciństwo, szkołę, przyjaciół, co najbardziej zapadło Ci w pamięć? MS: Uważam, że miałem bardzo fajne dzieciństwo. Zostałem wychowany przez rodziców raczej bezstresowo, z idealistycznym nastawieniem do świata. Byłem chłopakiem ze skarżyskiej ulicy, chodziłem po drzewach, skakałem po śmietnikach, biłem się z kolegami, dokuczałem sąsiadom. Niekoniecznie byłem grzeczny (śmiech), ale taki mam temperament! ŁW: Chętnie wracasz do domu? MS: Uwielbiam moje rodzinne miasto. Gdy tylko mogę, jeżdżę tam i odpoczywam w domu otoczonym lasem. Z rodzicami rozmawiam przez telefon codziennie, czasem nawet dwa razy dziennie. Bardzo lubię Kielce – przyjemnie jest spacerować po ul. Sienkiewicza, wejść do KCK-u, miejsca dla mnie magicznego. Jako nastolatek jeździłem tam ze Skarżyska na warsztaty teatralne, a po latach kilkakrotnie miałem przyjemność poprowadzić na tej samej scenie wielką galę finałową OFF Fa-

ŁW: Będąc reporterem „Pytania na śniadanie” musisz wykazywać się niemałą wiedzą o świecie, wymaga to chyba również solidnych przygotować przed każdym programem? MS: Jestem bardzo otwarty na to, co dzieje się na świecie, oglądam nie tylko polskie, ale i zagraniczne serwisy informacyjne. Lubię konfrontację różnych punktów widzenia, tylko taką grzeczną. W „Pytaniu na śniadanie” najlepsze jest to, że poruszamy różne tematy. Cieszę się, że trafiłem do tego programu. Tworzymy jakby rodzinę, co widać na planie. Jest między nami wiele pozytywnych emocji, bo naprawdę się lubimy. Nie ma rywalizacji. Mamy frajdę tworząc program, choć nie jest to łatwa praca, bo to przecież sześć wydań tygodniowo po trzy godziny dziennie, a wszystko na żywo. Jest mnóstwo tematów i gości. Często rozmawiamy, a nawet spieramy się w redakcji kogo zaprosić, kto będzie dobry do danego tematu. To są zawsze twórcze dyskusje. Do każdego tematu trzeba się gruntowanie przygotować, a jeśli jest taki temat, czy podczas wejścia na żywo gość, z którym masz do czynienia po raz pierwszy, to musisz się przygotować jeszcze solidniej. Lubię „Pytanie na śniadanie”, bo to program pozytywny, blisko ludzi. ŁW: Czy w Twojej pracy – często na żywo – zdarzyły się sytuacje, które szczególnie Cię zaskoczyły? MS: Było wiele takich, ale najbardziej potrafią zaskoczyć sami goście. Bywa tak, że ktoś przed


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

11

Byłem chłopakiem ze skarżyskiej ulicy, chodziłem po drzewach, skakałem po śmietnikach, biłem się z kolegami, dokuczałem sąsiadom. rozmową wydaje się mocno zestresowany, a tymczasem na antenie zaskakuje otwartością i radością, ale bywa też odwrotnie. Jeden z uroków telewizji na żywo. ŁW: Interesujesz się wieloma rzeczami, znajdujesz na to czas? MS: Uwielbiam kulturę – muzykę, książkę, film, teatr, sztukę. Zawsze znajdę na nią czas! (śmiech). Od niedawna robię o niej także proREKLAMA

gram, bo kilka tygodni temu w Dwójce, w soboty o 10:45, pojawił się nowy magazyn kulturalny „Lajk!”, który prowadzimy razem z Marceliną Zawadzką. Poza tym lubię sport, zwłaszcza jazdę na desce snowboardowej. Jeżdżę też konno, a nawet skaczę przez przeszkody. Kocham podróże, ale na nie rzeczywiście brakuje mi czasu. W tym roku kończę 30 lat i obiecałem sobie to zmienić. Chcę podróżować, przy czym niekoniecznie all inclusive. Bardziej myślę o tzw. podróżach z plecakiem, za jak najmniejsze pieniądze.

telewizję nowoczesną. Gdy byłem mały zakładałem marynarkę mojego taty, podpinałem ją z tyłu agrafkami, by była taliowana jak te Tomka, stawałem przed lustrem i bawiłem się w niego (śmiech). Przewrotność losu! Po latach spotkaliśmy się w TVP2 i dziś jesteśmy kolegami z redakcji. Jako prowadzący imponuje mi też wokalista zespołu Brainstorm – Renārs Kaupers, prezenter łotewskiej telewizji publicznej. Obaj są świetni. Nie powiedziałbym może, że się na nich wzoruję, ale na pewno podpatruję.

ŁW: Czy są osoby, które Cię inspirują, na których się wzorujesz? MS: Gdy byłem dzieckiem, bawiłem się w Tomasza Kammela (śmiech). To jedyny polski prezenter, który z powodzeniem mógłby prowadzić programy w amerykańskiej, brytyjskiej, czy niemieckiej telewizji. Doskonale mówi, ma świetną prezencję, zawsze jest dobrze ubrany. Gdy w latach 90. pojawił się na ekranie, od razu miał w sobie taki naturalny luz, reprezentował już

ŁW: Jakie masz marzenia i plany na przyszłość? MS: Zawodowo chciałbym się po prostu rozwijać. Marzy mi się program podróżniczy. Prywatnie chciałbym zrobić doktorat, a w tym roku pojechać do Andaluzji i Tajlandii. To są dwa miejsca, które koniecznie chcę zobaczyć. Marzę o tym, żeby w tej globalnej wiosce, jaką jest nasz świat, nie zagubić się, nie zwariować i nie poddać się! ŁW: Dziękuję za rozmowę.


Uwaga! Talent 12

Z Hookiem na listy przebojów rozmawiał Łukasz Wojtczak zdjęcia Patryk Ptak

Znakomita, wpadająca w ucho muzyka i przemyślane, ambitne teksty piosenek. Powstały w 2013 roku zespół Hook wydał niedawno swoją pierwsza płytę „Bunt” i zdobywa coraz więcej fanów. Pochodzący z Końskich oraz Kielc muzycy są pełni pokory i świetnych pomysłów.

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


ŁW: Hook zyskuje coraz większą popularność, jest obecny na listach przebojów, zbiera wiele pochlebnych recenzji. Powiedzcie jak to się wszystko zaczęło? Mateusz Salata: Każdy z nas zaczynał w innym zespole, ale z czasem wszystkie te projekty z różnych powodów upadły. Potrzebowałem czegoś nowego. Na początku skomponowałem trzy utwory razem z Marcinem Michalczykiem – obecnie naszym oficjalnym tekściarzem – które nagrałem i wysłałem do wytwórni fonograficznych. Ku mojemu zdziwieniu odezwały się dwie. Z jedną z nich podpisaliśmy kontrakt, który, co prawda, po roku zerwaliśmy, ale na początku byłem bardzo podekscytowany, że w końcu się udało. W poprzednim zespole grałem osiem lat i nic takiego się nie wydarzyło, a tu wystarczyły trzy piosenki, żeby zostać zauważonym. Dało mi to do myślenia, że w tym materiale coś jest i warto iść w tym kierunku. Niestety fizycznie naszego zespołu jeszcze nie było. Musiałem szybko podpisać kontrakt z wytwórnią i skompletować skład. Było o tyle łatwiej, że wiedziałem, czego chcę i jaką będziemy grać muzykę. ŁW: Kogo ostatecznie wybrałeś? MS: Od dawna byłem zżyty z Brodą (Marcin Padusiński), wiedziałem, jak gra, i byłem pewny, że jest odpowiednią osobą. Potem wspólnie zdecydowaliśmy o perkusiście Bartku Adamczyku, a z czasem spotkaliśmy się z Okiem (Paweł Okła). ŁW: Co oznacza Hook? MS: Interpretację nazwy pozostawiamy słuchaczom. Moje pierwsze skojarzenie z Hookiem było związane z filmem o tym samym tytule. Jednak najważniejsze znaczenie zaczerpnięte zostało z języka angielskiego, a chodzi o najbardziej chwytliwy element w piosence. Hook, to również hak, który cię łapie, dzięki któremu usłyszysz piosenkę, a potem przez cały dzień masz ją w głowie. Komponując utwory zawsze chciałem, aby były w nich momenty, które wywołują szczególne emocje. Zależało mi również na możliwie łatwej i krótkiej nazwie, takiej, którą wypowie moja babcia. I wreszcie huk w polskim znaczeniu, bo gramy muzykę głośną, rockową.

ŁW: W skład Waszego zespołu wchodzi czterech facetów. Są przez to zgrzyty między Wami? MS: Jesteśmy zgrani i dogadujemy się, bo życie nas nauczyło, że tylko w ten sposób możemy iść do przodu. Doświadczenie z poprzednich bandów pokazało, że inaczej nie można. To tak, jak z zakładaniem firmy, gdzie w grę wchodzą duże pieniądze. Musisz być pewnym, że osoby z którymi współpracujesz, będą cię wspierać i napędzać. Paweł Okła: Gdy spędzamy ze sobą cały weekend, z czego nawet dziesięć godzin w samochodzie, to po prostu musimy się ze sobą dogadywać. Czasem się spieramy, dyskutujemy, ale nikt się nie obraża. Co mamy sobie powiedzieć, to powiemy. Nigdy nie upieramy się, gdy ktoś drugi ma lepszy pomysł, bo wszystkim nam zależy, aby zespół szedł do przodu. ŁW: Wasz obecny tryb życia – koncerty, nagrania – musi być mocno absorbujący fizycznie i psychicznie, słyszałem już od Pawła o nocnych próbach. Nie zamienilibyście tego na spokojniejsza pracę w biurze? PO: Każda praca ma swoje plusy i minusy. Wiadomo, że po koncercie chciałbym wrócić do domu, położyć się w swoim łóżku i odpocząć. Jednak nasza pasja powoduje, że kiedy już odetchniemy, to dalej chcemy robić to samo. Wydaje mi się, że gdybyśmy pojechali w trasę na miesiąc, do obcego kraju, byli skazani tylko na siebie, wtedy możliwe, że nasze relacje mogłyby ulec pogorszeniu (śmiech). Na szczęście spotykamy się głównie na próbach i koncertach, a każdy z nas ma życie prywatne. Mamy czas, żeby od siebie odpocząć. Hook nie jest też naszym jedynym źródłem zarobku, dlatego pewne rzeczy musimy ciągle konsultować, żeby z niczym nie kolidowały. Pozostajemy ze sobą w stałym kontakcie, często dzwonimy do siebie po koncertach. ŁW: Wasze utwory są przeznaczone dla świadomego słuchacza. A teksty równie ważne, co muzyka. MS: Gdyby tak nie było, to tworzylibyśmy muzykę instrumentalną. Przygotowujemy obecnie materiał na drugą płytę, mieliśmy 44 teksty, z których wybraliśmy 10, co do których jesteśmy pewni, że trafią do słuchacza. Do


Uwaga! Talent 14 tych słów staramy się robić muzykę. Na pierwszej płycie było dokładnie odwrotnie. Teksty pisze wspomniany Marcin Michalczyk, nasz piąty Beatles (śmiech). Wszyscy dobrze się znamy, więc słowa wynikają z naszych osobistych doświadczeń. ŁW: Kiedy można spodziewać się kolejnego krążka? MS: Płyta „Bunt” ukazała się w listopadzie 2016 roku, dopiero napędzamy jej promocję. Wszystko to idzie w parze z koncertami, później skupimy się na nowym projekcie i, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wiosną 2018 roku ukaże się kolejny krążek. ŁW: Często zdarza się, że gracie supporty przed innymi zespołami. Jaki macie do tego stosunek? MS: Nie mamy z tym żadnego problemu. Dzięki kapelom przed którymi gramy, mamy szansę pokazać się przed ich publicznością, zaprezentować podobny gatunek muzyczny i zdobyć nowych fanów. Możemy być im za to wdzięczni. Pomaga nam burmistrz Końskich. Dzięki niemu mamy środki na teledyski, czy chociażby wyjazd w trasę, którą gramy na przykład z Chemią i Irą. ŁW: Czy fakt, że pochodzicie z Końskich oraz Kielc ma znaczenie, pomaga lub przeszkadza w jakikolwiek sposób? PO: Jeśli chodzi o warstwę muzyczną to nie ma żadnego znaczenia skąd się wywodzimy. Skoro ludzie z najmniejszych miejscowości robią światową karierę, a inni, z Warszawy, stoją w miejscu, to pokazuje, że pochodzenie nie ma znaczenia. Wszystko warunkuje determinacja i chęć pracy danego zespołu. Wywalają cię drzwiami, wchodzisz oknem.

uważają nawet, że popularność to kara za zawód, drudzy to lubią. Pewnie, że czasem bywa to miłe, jeśli dostajemy pochwały, ale cenimy sobie też obecną sytuację. ŁW: Jakie macie marzenia jako zespół… Opener, Woodstock? MS: Nie zabiegamy o festiwale. Trzeba osiągnąć dużo więcej, żeby to druga strona była nami zainteresowana. Przebijanie się na siłę jest trudne. Pojedynczy autorski koncert jest czymś cenniejszym, bo przychodzą na niego ludzie ukierunkowani, nastawieni na dany zespół. Na festiwalach jest inaczej, ludzie słuchają piosenki przez kilka minut i niekiedy mają dość, czekają na następnego wykonawcę. Nam zależy najbardziej, aby ściągać jak najwięcej publiczności na nasze koncerty i zarażać swoją muzyką. ŁW: Macie swoje wzory muzyczne? PO: Tak, są wykonawcy i zespoły, którymi fascynujemy się od lat, ale to nie jest tak, że się do nich odnosimy, to po prostu jest w nas. Ja na przykład słuchałem bardzo dużo muzyki gitarowej, od Beatlesów, poprzez takie gwiazdy jak Joe Satriani, Stevie Ray Vaughan, który jest dla mnie wielką inspiracją, Eric Clapton, John Petrucci z Dream Theater. Tworzymy wypadkową tego, co czujemy, tych wszystkich inspiracji. ŁW: Czego Wam życzyć? MS: Determinacji do walki ze światem managerskim, dobrych koncertów i pomysłów na nowy materiał. Reszta zrobi się sama. ŁW: Tego Wam życzę. Dziękuję za płytę i za rozmowę.

ŁW: Czy w Świętokrzyskiem są warunki, żeby rozpocząć karierę muzyczną? MS: Mamy Bazę Zbożową i Dom Kultury Zameczek w Kielcach, Klub Kaesemek w Końskich, placówki świetnie wyposażone w sprzęt. Nic, tylko iść i grać, za darmo. W Warszawie trzeba za to płacić ciężkie pieniądze. Wystarczy tylko trochę się tym zainteresować i wykazać odrobinę chęci. Niestety młodzież obecnie bardziej interesuje się Snapchatami, nie wychodzi poza telefon komórkowy. Zapytasz o Roberta Planta i oni nie mają pojęcia, kto to jest. U nas można przede wszystkim pracować nad sobą. ŁW: Śledzicie opinie na swój temat zarówno te dobre, jak i złe, bierzecie je pod uwagę, tworząc swoje piosenki? MS: Czytamy opinie i często mamy przy tym dobrą zabawę, zwłaszcza jeśli chodzi o negatywne komentarze. Przyjmujemy tylko konstruktywną krytykę, ale też wiemy, czego chcemy i co mamy robić. Jeśli komuś podoba się nasza muzyka, to nas to cieszy, jeśli jest odwrotnie, nie musi nas przecież słuchać. Zdarza się, że „pomyje się wylewają”, ale to też jedyny moment, kiedy można być totalnym egoistą. ŁW: Macie już wiernych fanów? PO: Mamy, również w innych miastach, często odbieramy od nich wyrazy sympatii. Zawsze też cieszy nas, gdy publiczność podczas koncertów śpiewa refreny razem z nami. Wiele osób pisze do nas na Facebooku, wysyła smsy. ŁW: Jesteście rozpoznawalni na ulicy, rozdajecie autografy? MS: Nie, aż tak dobrze jeszcze nie jest (śmiech). Z drugiej strony podejrzewam, że nawet bębniarz Metalliki mógłby się przespacerować ulicą Sienkiewicza i nikt by go nie poznał. Ale nie gramy muzyki po to, żeby być rozpoznawalnym i nie czekać w kolejce do lekarza (śmiech). Niektórzy MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

fot. Michał Szwerc Mateusz Salata – wokalista, gitarzysta, perkusista i czasami basista. Dodatkowo zajmuje się realizacją dźwięku i miksem w studio. Przelewanie osobistych przeżyć i emocji na autorskie kompozycje to również jego pasja. Bez muzyki chyba by nie istniał. Paweł „Oko” Okła – gitarzysta, wokalista, twórca piosenek. Absolwent Edukacji Muzycznej UJK. Instruktor muzyki w O.K. „Ziemowit” filia D.K Zameczek. Gitarzysta i wokalista zespołu Hook. Poza muzyką lubi dobre filmy, ciekawe książki i przyjaznych ludzi.



Postać 16


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

17

Karol Bielecki

Jestem wolnym człowiekiem rozmawiała Daria Malicka zdjęcia Mateusz Wolski

Z Karolem „Kolą” Bieleckim spotykam się w czytelni Instytutu Dizajnu, wybierając przestrzeń, gdzie będziemy mogli swobodnie i bez przeszkód porozmawiać. Osobiście uważam, że to człowiek o żelaznym charakterze i stalowej sile woli, absolutna czołówka polskich sportowców wszech czasów i – mówiąc nieco górnolotnie – wzór do naśladowania. Wicemistrz świata z 2007 roku, brązowy medalista Mistrzostw Świata 2009, brązowy medalista z Mistrzostw Świata 2015 w Katarze, król strzelców Igrzysk Olimpijskich 2016… Wiem już, że nie lubi być pytany o ostatnią porażkę czy sukces, cieszy się, że sesja zdjęciowa nie będzie pozowana z piłką na hali i jest absolutnie zakochany w swojej córeczce Hani. Ale nie wiem, jaki tak naprawdę jest ten Kola i jak przebiegnie nasza rozmowa…


Postać 18

P

Pozwól, że zacznę od nietypowego pytania: kim jest Karol Bielecki? Hmm... Ciężko odpowiedzieć, wiesz... (śmiech). Trudne pytanie... naprawdę! Na pewno jest sportowcem. Jest też ojcem, mężem... W pierwszej chwili definiujesz jednak siebie jako sportowca. To właśnie Ty? Tak, chyba tak – to mnie wychowało, stworzyło mój charakter. Jasne, że poświęcam dużo czasu żonie i córce, sporo sił wkładam w budowanie naszego domu – to jest dziś dla mnie równie ważne, to mój cel. A w dalszej kolejności... No kurczę, to naprawdę trudne pytanie (śmiech). Nie jest łatwo mówić o sobie. To ja Ci podpowiem. Funkcjonuje wiele określeń: żywa legenda, bohater, etos, duma narodowa, cud sportowy… To nie Ty? Nie czujesz się tak? Żywa legenda... (śmiech). No nie do końca. Wiem, że jestem osobą publiczną, jest mnie sporo w mediach, w Internecie, mówi się o mnie. Wciąż wracają rzeczy, które przeżyłem i które się ze mną kojarzą. Ale generalnie – jestem wolnym człowiekiem, który żyje tak, jak chce. Wybrałem sport, poprzez sport się realizuję i dzięki niemu mogę spać spokojnie. Moim celem było tak poukładać sobie życie, żebym to ja miał kontrolę nad nim, a nie odwrotnie. I to jest absolutny numer jeden. Mogę żyć tak, jak chcę, na odpowiadającym mi poziomie, mogę podróżować, mam dużo czasu dla córki... O, to zaskoczenie! Sportowiec mówiący, że ma dużo czasu dla rodziny... Zazwyczaj słyszymy przeciwne opinie. To prawda, bo zazwyczaj dużo wyjeżdżamy i w zeszłym roku na przykład sporo mnie nie MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

19 było... Teraz jest już inaczej, mam tego czasu więcej. I jak już jestem na miejscu, tym bardziej to doceniam. Da się lubić Karola Bieleckiego? Chciałbyś mieć takiego kolegę? (Śmiech) To dobre pytanie... Myślę, że jestem osobą, która ma dużo pomysłów. Szukam możliwości, które pozwolą mi realizować się nie tylko jako sportowiec, ale też robić różne rzeczy dla rodziny i innych. Chętnie organizuję spotkania z młodzieżą. Potrafię zmotywować człowieka, by mu się chciało w życiu, by stale wnosił do niego coś nowego. Zwracam uwagę na szczegóły, na to, że mogłoby być lepiej, ale nie zawsze nam się chce zadbać o te cztery kąty, o swoją przestrzeń. Mówisz o lokalnych sprawach? Tak... o lokalnych też. Da się więc lubić Karola Bieleckiego? Myślę, że tak… Mam też swoje wady... Potrafię być wkurzający (śmiech). Jak to facet, czasem się na coś uprę, ale tak mnie ukształtował sport. Ponad 20 lat grania w piłkę ręczną odcisnęło swoje piętno. Jeżeli już się za coś biorę, to staram się od początku do końca robić to dobrze. Wiesz to, że się – jak to mówisz – na coś zacinasz, to w kontekście czerwca 2010 roku jest zaletą. Nie znam wielu ludzi, którzy by się w takiej sytuacji uparli, że – wbrew wszystkiemu – dadzą radę. To typowe dla mnie podejście do sprawy. Mogłem iść tylko w dwie strony: nadal grać lub zakończyć karierę. Chciałem sprawdzić, czy dam radę, czy mi się uda. Gdybym nie spróbował, to bym żałował. I żyłbym z przekonaniem „co by było, gdyby...”, a to na pewno byłoby nie do zniesienia. Spróbowałem więc na przekór tym wszystkim głosom: „już po karierze”, „bez oka nie masz szans grać”. Mnóstwo osób mówiło, że to już koniec! A ja sobie postanowiłem, że tak naprawdę nic się w moim życiu nie zmieni, że nic takiego się nie stało, życie trwa. To było ważne dla mojej psychiki. I uratowałem swoją karierę jeszcze na dobrych kilka lat. Czytałam gdzieś w Twoim kontekście takie określenie: „podnieść się po porażce” i bardzo mnie to zirytowało, bo uważam, że to nie było Twoją porażką. To był wypadek. Tak, to był wypadek, zdarzenie... I udało mi się po nim podnieść. Czasem tak już w życiu bywa, że coś się dzieje, a my nie mamy na to wpływu. Po prostu stało się i trzeba w tym momencie po-

składać wszystkie klocki i sprawdzić, czy czegoś nie da się z nich ułożyć. Mnie się udało. Pamiętasz ten moment, kiedy pomyślałeś: „Tak! Dam radę!”. Bo słyszałam też Twoje wypowiedzi o niebieskiej sali do ćwiczeń, na której przeżywałeś chwile zwątpienia, że uczyłeś się od nowa chodzić, że nie masz głębi postrzegania, nie widzisz perspektywy... Myślę, że po pierwszym meczu, który zagrałem w lidze. Dotarło do mnie, że jednak to jest możliwe. Chociaż pierwsze 2-3 miesiące były na krawędzi: „może się uda, może nie”. Wiedziałem, że przede mną długa droga, rehabilitacja… Co innego iść ulicą, a co innego grać. Ciągle miałem uczucie, że czegoś mi brakuje... A potem, jak minął rok, dwa, zdałem sobie sprawę, że brak oka nie ma większego wpływu. Słyszałam też Twoją wypowiedź, że przeciwnicy grają na twarz, na okulary, że chcą Cię w jakiś sposób zdekoncentrować. To prawda? Najbardziej dało się to odczuć na początku, zwłaszcza w Bundeslidze. Ale może to ja byłem

emocje różnie mogą oddziaływać zarówno w życiu, jak i na boisku. Staram się więc nad tym panować. Jesteś jedynym sportowcem bez oka, który zdobywa takie tytuły, strzela tyle goli. Jestem w takim zespole, a nie innym... Tak, zespół... Karol, ale to jesteś Ty! Mówisz o tym, jakby nic się nie stało, albo „stało się, ale dobra, idę dalej!”. Twoje wywiady czyta się jak wykłady motywacyjne! Bo wszystko jest kwestią podejścia... Przecież kosztowało Cię to ogrom pracy! Wysiłku, uporu, hartu ducha... No tak, ale ogromu pracy i wysiłku wymaga też postawienie muru i dla faceta, który to robi, jest to coś pięknego. Dokonanie tego czegoś to jak wygranie własnego życia. Miałem do wyboru: albo będę się użalał i przegram ileś lat swojej kariery, albo mi się uda! Dla mnie najważniejsze jest to, że uratowałem siebie, kontrakt, o parę lat przedłużyłem karierę. Wciąż jestem sportowcem

Mogłem iść tylko w dwie strony: nadal grać lub zakończyć karierę. Chciałem sprawdzić, czy dam radę, czy mi się uda. Gdybym nie spróbował, to bym żałował. na to bardziej wyczulony? Na początku swojej nowej kariery, tego „nowego Karola”, po wypadku, byłem silniejszy, ale równocześnie przeczulony na punkcie kontaktu na twarz... Dalej obserwujesz, że tak jest? Nie, teraz jest tego zdecydowanie mniej. A myślisz, że to było takie sprawdzenie Ciebie? Na pewno... Bo jak ubrudzą ci okulary klejem, to musisz zejść, przetrzeć je, wybijasz się z rytmu. Jak uda ci się zdenerwować przeciwnika, to potem już nie jest tak, jak wcześniej. Ale Ciebie chyba nie jest tak łatwo zdenerwować... Tu może żona by się wypowiedziała... (śmiech). Staram się być osobą opanowaną, wiem, że te

i robię to, co lubię, co jest moją pasją. Nie zostałem zmuszony do szukania innej pracy. Czyli nie upór, a chyba bardziej konsekwencja? Konsekwencja tak, ale też podejście. Gdy sam sobie stworzysz barierę, że coś jest niemożliwe, to nawet z domu nie wyjdziesz, bo cię zje strach. Wszystko jest kwestią podejścia. Nie ma sensu wyolbrzymiać tego, co się stało. Nie każdy by tak potrafił. Masz czasami dość? Myślisz, że już wystarczy? Pograłem, pokazałem, dałem radę... Tak, czasem tak... Na początku kariery wszystko szło z górki... A potem im dalej po 30-stce, tym gorzej, ciężej. Pojawia się większe obciążenie, ciało się inaczej regeneruje, są bóle, z którymi trzeba walczyć. A mam dopiero 35 lat... Dla


Postać 20

sportowca to sporo. Wstajesz rano i boli cię w kilku miejscach, nie możesz się wyprostować. A Ty wstajesz i idziesz grać! (Śmiech) Tak... Wstajesz, przychodzi popołudnie i idziesz na trening. Taka praca. Nie możesz powiedzieć: „dzisiaj mi się nie chce, nie idę”. To jest też w pewnym sensie ćwiczenie charakteru, bo chcę czy nie, muszę to zrobić. To kształtuje konsekwencję w działaniu. Mówisz, że nie wyobrażasz sobie robienia czegoś innego, ale kiedyś ten moment na pewno nadejdzie. Otworzyłeś swoją restaurację, a to raczej nie kojarzy się ze sportem. Gotujesz? Trochę tak, może nie w restauracji, ale w domu. Restauracja była moim marzeniem i w pewnym momencie pojawiła się możliwość jej otwarcia. Mam świadomość, że kielecki rynek nie jest łatwy, ale na szczęście dajemy radę. Działamy już 2,5 roku i cieszymy się uznaniem naszych gości. Postawiliśmy na dobrą kuchnię, ciekawy wystrój lokalu. To, że ludzie mnie znają, też jest dużym plusem. Wszystko razem współgra. Do tego dochodzą moje doświadczenia z podróży, ze świata. MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

No właśnie, chciałam wrócić do tych podróży... Trochę świata już widziałeś. Tak. Hale i autostrady (śmiech).

miasta, gdzie przestrzeń w parkach jest ładnie zaadaptowana, gdzie inwestuje się w te miejsca, by były atrakcyjniejsze. U nas jest to pomijane.

No na pewno nie tylko… Mieszkasz w Kielcach, choć mógłbyś żyć właściwie wszędzie. Mam duży sentyment do Kielc, ale często wracam też do Sandomierza, bo tam są rodzice. Tutaj mam mnóstwo przyjaciół, żona stąd pochodzi i w zasadzie, jak byłem w Niemczech, myślałem, żeby wrócić właśnie tutaj. Są na pewno miejsca lepsze i gorsze, w Kielcach też jest wiele do poprawy, ale są rzeczy, o które powinniśmy dbać i się z nich cieszyć. To miasto ma potencjał, by żyło się w nim wygodnie i miło. Potrzeba jednak rodzinnej wspólnoty mieszkańców, większej integracji.

Na początku była piłka nożna, potem ręczna. Nie będę pytać dlaczego, bo jak ktoś chce poszukać takich odpowiedzi, to na pewno je znajdzie. Ale czy pamiętasz ten moment, gdy przeszedłeś z jednej dyscypliny do drugiej? Bo przecież ręczna nie jest tak popularna jak nożna. Miałem w szkole nauczyciela, który był trenerem i ogromnym fanem piłki ręcznej. To on zobaczył we mnie potencjał. Stworzył klasę w moim roczniku. Początkowo mnie to nie interesowało, chciałem grać w piłkę nożną, chociaż wiedziałem, że w ręcznej wszystko przychodzi mi dużo łatwiej. Dopiero po jakimś czasie pojawiła się prawdziwa radość grania.

Co masz na myśli? Jest przecież sporo inicjatyw, organizacji, miejsc, gdzie można wyjść. Tak, są parki, gdzie możemy spędzić czas, jest centrum miasta. Dzieje się w zasadzie dużo. Wiele rzeczy można zrobić lepiej. Na przykład stworzyć więcej parków, mamy mnóstwo zieleni dookoła. Jest Stadion, który można ożywić, wytyczyć alejki, oświetlić je. Czegoś tu brakuje. Są

Razem ze Sławkiem Szmalem uczestniczysz w projekcie Kuźnia Charakterów i charytatywnie weźmiesz udział w obozie sportowym dla dzieci. Po co to robicie? Chcemy spotkać się z tymi dziećmi, porozmawiać o podejściu do życia, do problemów, które


wcale nie są tak wielkie, jak im się może wydawać. Chcemy pokazać, że mają potencjał, że jeżeli już na coś się zdecydują i będą w tym konsekwentni, to mogą dużo osiągnąć. To tylko kwestia spojrzenia. Jak już złapią bakcyla, to pasję mogą przekuć w sposób na życie. Myślę, że zaszczepienie w tych 40 dzieciakach takich rzeczy przyniesie efekty. A jeśli połączyć to z aktywnością fizyczną, to przepis na sukces gotowy. Mamy sponsora, możliwości, poświęcamy tylko swój czas. Myślę, że w pewnym sensie chcemy oddać to, co sami dostaliśmy od życia. Jak widzisz polską piłkę ręczną za dziesięć lat? Jest potencjał? Mamy przede wszystkim ogromne zaplecze hal i możliwości rozwoju tej dyscypliny. Powstają nowe miejsca, które szkolą i odkrywają prawdziwe talenty. Kuźnia Charakterów może być jednym z takich miejsc? Tak, chodzi o to, żeby Ci młodzi ludzie zdali sobie sprawę ze swojego potencjału. To jednorazowe działanie? Może będziemy powtarzać coś takiego co roku, powielać spotkania i spędzać z tymi dzieciakami czas. Może uda się zrobić z tego działanie na lata. Zobaczymy... Uważasz, że piłka ręczna będzie się miała dobrze. Wiadomo, nie będzie Szmala, Bieleckiego... ale będą inni! A gdzie będzie wtedy Karol Bielecki, co będziesz robił? Wiadomo, życie pokaże... Zakładam różne scenariusze. Przede wszystkim jednak chciałbym trochę zwolnić, poświęcić się rodzinie. Przecież nie będziesz siedział i patrzył w niebo... Nie widzę Cię w takiej roli! (Śmiech) No raczej nie. Mam zamiar stworzyć własną firmę, taką która nie będzie działać tylko na rynku kieleckim, ale w całej Polsce. Zobaczymy, czy to się uda. Wróćmy jeszcze na chwilę do sportu. Czy jest dyscyplina, którą szczególnie lubisz oglądać i sportowiec, któremu kibicujesz? Kibicuję wszystkim polskim sportowcom. Mocno w nich wierzę i cieszę się ich sukcesami. Bardzo lubię piłkę nożną – pozostał mi sentyment z młodości, i teraz, jeśli tylko córeczka na to pozwala, staram się oglądać mecze. Zawodnikiem numer jeden jest dla mnie Robert Lewandowski. To wspaniały sportowiec.

Bardzo dziękuję za rozmowę. I nawiązując do jednego z pytań – sądzę, że Karola Bieleckiego da się lubić!

REKLAMA

Może moglibyście się wymienić koszulkami? Ciekawe, kto byłby bardziej zaszczycony... (Śmiech) Myślę, że jednak ja...


Postać 22

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

23

Zwierzę piszące rozmawiała Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia A. Golec

O bocianach, które niefrasobliwie uwiły gniazdo na kominie, podglądaniu życia i tworzeniu historii, synu, który dostarcza tematów do kolejnych scenariuszy oraz autostopie, którym zawsze dojedzie do celu, rozmawiamy z Agnieszką Krakowiak-Kondracką.

Wyglądasz na dosyć zabieganą. Nadmiar obowiązków czy warszawski, szybki styl życia? Rzeczywiście dopiero co weszłam do domu, muszę jeszcze zrobić klopsy, potem odebrać dziecko ze szkoły, a na dodatek mam awarię instalacji wodociągowej – pękła rura i trzeba powstrzymać potop. Ale spokojnie – jestem przyzwyczajona do wyzwań. O tym akurat wiem, bo zawsze byłaś przebojową dziewczyną, dla której nie było rzeczy niemożliwych. Ale żeby robić klopsy… Od tej strony cię nie znałam… O ile kiedyś myślałam, że całe moje życie powinno upływać na podróżach, to teraz ogromną radość sprawia mi siedzenie w domu, uprawianie ogródka, robienie dżemów i sadzenie pomidorów. Wiodę życie typowej matki i żony – prowadzę dziecko do szkoły i na różne zajęcia, a biorąc pod uwagę to, że mam wolny zawód, to przy okazji nastawię pranie, ugotuję obiad. Może dlatego Twoje książki i scenariusze nie są oderwanymi od rzeczywistości opowieściami o pięknych i bogatych. Tworzysz bohaterów, w których można uwierzyć, że mogą żyć gdzieś obok nas. Nadstawiasz ucha i podsłuchujesz, jak tętni życie zwykłych ludzi? Oj tak! Mój mąż, który również jest scenarzystą, opowiadał, że był na przyjęciu, gdzie była cała grupa scenarzystów. I ktoś rzucił fajną anegdotkę. Wszystkie uszy natychmiast nastawiły się w jego stronę i towarzystwo omal nie pokłóciło się o to, kto weźmie tę historię. Spotkałam ostatnio pewną znajomą, która była kłębkiem nerwów. Otóż okazało się, że zmieniła mieszkanie. Zabrała do niego stary ludwikowski komplet mebli. Wydała na niego sporo pieniędzy, ale on zupełnie nie pasuje do jej nowego, nowoczesnego wnętrza. I ten komplet stoi już od roku na środku tego pięknego mieszkania, przykryty jakimś prześcieradłem, ponieważ ona nie może się z nim rozstać za pół darmo. Pomyślałam, że wokół tego kompletu można zbudować ciekawą historię, próbowałam sobie odpowiedzieć na pytania – jaka jest przyczyna tego, że taka drobnostka paraliżuje życie tej kobiety, jak to się układa z innymi wydarzeniami i ludźmi i do czego to wszystko zmierza? Fantastycznie jest wchodzić w czyjąś głowę. Czy od takiego szczegółu zrodziła się postać Dany – bohaterki „Niani w wielkim mieście”? Po latach pracy w „Na dobre i na złe”, w pewnym momencie poczułam

zmęczenie bohaterami i materią. Chciałam czegoś nowego i tak wyrwałam się na wolność, nie wiedząc, czy w moim wieku da się jeszcze zacząć robić coś nowego. I okazało się, że się da, że w stacjach telewizyjnych jest głód nowych rzeczy, choć – z drugiej strony – trudno przebić się z kolejnym serialem. Producent Michał Kwieciński spytał mnie, czy mam jakiś fajny pomysł, bo szukają w Polsacie czego obyczajowego, a że ja – z racji wieku mojego syna – byłam „w klimacie” niań, to wokół tego zbudowałam serial. I znowu życie, a na dodatek Dana pochodzi z Nowej Słupi. Polsat chciał, aby to był ktoś spoza Warszawy, pomyślałam więc – dlaczego nie wziąć bohaterki z mojego rodzinnego Świętokrzyskiego? Miałam taką cudowną ciocię, która miała na imię Danuta, więc pomyślałam, że przydałaby mi się w serialu kobieta z taką energią. I bohaterce dałam imię cioci, ale jednocześnie wieloma jej cechami obdarzyłam matkę Dany. I tak od mojej cioci Danuty zaczęła się ta opowieść. Czy bohaterowie i fabuła to Twoje dzieło od początku do końca? To zależy od stacji – w telewizji publicznej mieliśmy zespół, ja czuwałam nad całością serialu „Na dobre i na złe”. Natomiast przy „Niani” mam absolutną wolność dotyczącą postaci, tematu, liczby zapętleń w ramach odcinka. I to jest cudowne, choć w przypadku pracy indywidualnej trudniej wykrzesać z siebie pewien rygor. Niestety jestem trochę chaotyczna, za mało pracuję nad dyscypliną w ramach opowieści. Wiem, od czego ta historia się zaczyna, do czego dąży i co jest po środku i jak to zapętlam. Na szczęście producent, z którym pracuję przy „Niani”, akceptuje mój sposób pracy i nie ma mowy o wielogodzinnych „biciopianowych” nasiadówkach. „Niania” to obyczajowa, łagodnie tocząca się opowieść, więc dyscyplina dotycząca dramaturgii nie musi być aż tak duża. Użyłaś słowa – łagodność. Ono chyba dobrze charakteryzuje Twoją twórczość. A przy tym Twoje opowieści są tak krzepiące, pokazują, że zawsze można się podnieść, że zawsze znajdzie się ktoś, kto wyciągnie rękę. Czy takie nastawienie wynika z Twojego optymizmu, życiowych doświadczeń? Moje doświadczenia życiowe były rozmaite, często bardzo trudne, ale jestem osobą, która wierzy, że wszystko może się szczęśliwie skończyć i że zawsze można się podźwignąć. Oczywiście nie wierzę w łatwe recepty, infantylny hurraoptymizm, ale gdy raz jesteśmy na wozie, a raz pod wozem,


Postać 24 to trzeba pogodzić się z tym, że ten wóz musi się nad nami przetoczyć. Chwilę trzeba wytrzymać, zanim stanie się na nogi i dostrzeże jakieś otwarte drzwi. To ostatnie zdanie wytłuścimy w „Made in Świętokrzyskie”. Zawsze szłaś przez życie jak burza. Nie wyobrażam sobie, że są jakieś ograniczenia, do tej pory jestem w stanie zatrzymać autostop, żeby gdzieś dojechać, nie przejmuję się tym, czy coś wypada lub nie. Pewnie popełniam w życiu mnóstwo różnych gaf, czasami powiem o jedno słowo za dużo. Jak na coś się uprę, to nie przyjmuję do wiadomości, że może być inaczej. Jeśli bardzo czegoś chcę, to będę przeć do tego wszelkimi możliwymi sposobami na zasadzie – zamkną drzwi, to przekopiemy korytarz. Mój mąż czasami jest tym zmęczony, pyta tylko niekiedy – no dobra, ale jak ty to zrobisz? Oczywiście nigdy nie dążę do celu po trupach, bo staram się całe życie postępować tak, by nikogo nie krzywdzić. Wszystko się zgadza. W pamięci utkwiła mi taka scena – pokój w redakcji „Gazety Kieleckiej” przy ul. Złotej w Kielcach. Siedzimy w skupieniu, pochyleni nad kartkami papieru, piszemy, kreślimy, a Agnieszka Krakowiak wpada do redakcji, wkręca kartkę w maszynę do pisania i z marszu zabiera się do roboty. Bez pisania na brudno. Pracowałyśmy w jednej gazecie i niejedno biurko dzieliłyśmy wspólnie. Ty pisałaś inaczej, bo byłaś porządną, poukładaną dziennikarką, a ja musiałam walczyć, żeby nadrobić braki konsekwencji i dyscypliny. Oj, chyba to nie tak. W „Gazecie Kieleckiej” był znakomity zespół, ale wszyscy wiedzieli, że Agnieszka ma tę iskrę Bożą. Co dało Ci doświadczenie dziennikarskie? Wszystko. Mój mąż śmieje się, że ja przez dziennikarstwo piszę niezwykle szybko, jestem zwierzęciem piszącym – siadam i to robię, nawet się

kadr z serialu „Niania w wielkim mieście”

nie zastanawiam. W gazecie trzeba było szukać tematów i to była najlepsza szkoła – nie boisz się rozmawiać z ludźmi, słuchasz ich, nie zamykasz się w swoim świecie, jedziesz do jakiegoś miejsca i wciąż szukasz czegoś w czymś. Pisanie scenariuszy to pisanie na termin. Kolejny odcinek musi iść do produkcji, ludzie nie mogą czekać. To są realia, które maja wiele wspólnego z dziennikarstwem. Ale rzuciłaś dziennikarstwo na rzecz tworzenia własnych historii. W pewnym momencie zaczęło mi brakować poruszania się w bardziej wyobrażeniowych klimatach. Odkryłam, że czasami lepiej jest sobie wymyślić pewne historie. Wydaje mi się, że to jest ideał mojego życia – pracuję wtedy, kiedy chcę, spotykam się wtedy, kiedy muszę, a pisanie jest w międzyczasie całego mojego życia, które się toczy. Ale dobrze się składa, że trochę z prawdziwego życia można wziąć do książki czy scenariusza. Wróćmy do Twoich bohaterek. Czy dajesz im trochę swojej siły? Pewnie tak. Byłam jedynaczką, córką swego ojca, mieliśmy w domu pełno zwierząt i różnych obowiązków, z którymi trzeba było sobie poradzić. Musiałam na przykład przywozić zwierzętom ze szkoły resztki ze stołówki. Byłam przyzwyczajona do tego, że trzeba sobie poradzić z różnymi wyzwaniami. A moje bohaterki są takie, jak większość kobiet – mamy romantyczne nastawienie do życia, ale to w nas jest siła, to dzięki nam funkcjonują nasze domy i rodziny. Wiemy, że jak nie chwycimy wszystkiego, to nam się to będzie rozłazić.

Agnieszka Krakowiak-Kondracka jest scenarzystką i pisarką. „Zatrudniła” w Leśnej Górze znakomitych lekarzy pisząc scenariusze kolejnych odcinków serialu „Na dobre i na złe”. Teraz w „Niani z wielkiego miasta” przestawiła się na zupełnie inną grupę zawodową. Autorka książek „Jajko z niespodzianką” i „Cudze jabłka”, kończy kolejną powieść, której akcja toczy się w Górach Świętokrzyskich. Kielczanka. Absolwentka IV LO im. Hanki Sawickiej i dziennikarstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, przez lata pracowała w lokalnych mediach m.in. „Gazecie Kieleckiej”. MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

Akcja „Niani w wielkim mieście” toczy się w Warszawie. Czy stolica już pochłonęła Cię bez reszty? W ogóle nie czuję się warszawianką, choć mam tu wspaniałych przyjaciół, na których mogę liczyć, więc pewnie w jakimś sensie przynależę już do tego świata. Jakiś czas temu wyprowadziłam się z Warszawy, ale korki tak mi dały w kość, że sprowadziłam się tu z powrotem. I dziś żyję trochę na wsi, trochę w stolicy, gdzie wszystko toczy się w szaleńczym tempie. I jak pojedziesz na wieś, to sadzisz pomidory… Wczoraj bocian zaczął budować gniazdo na kominie naszego domu i mamy problem, bo nie wiadomo co z tym zrobić. Trzeba będzie chyba


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

25 zbudować jakąś platformę, żeby przenieść to gniazdo. Oby tylko bociek nie zmienił adresu, bo sąsiedzi dzwonią do mnie, gratulują, że mamy szczęśliwy dom. Tego nie można zlekceważyć. Bywasz w Kielcach? Niestety, prawie w ogóle, przyjeżdżam tu właściwie raz do roku we Wszystkich Świętych na groby rodziców. Wraz z ich śmiercią wiele rzeczy się pokończyło, ale niektóre przyjaźnie wciąż trwają. Co zostało w Tobie z Kielc? Bardzo dużo, a przede wszystkim taka najlepiej pojęta małomiasteczkowość, w której liczy się na przyjaźnie, i jest pewność, że jak przyjdzie bieda, to ktoś pomoże. Kielecka jest potrzeba utrzymywania więzi, zapraszania przyjaciół, wpadania do kogoś bez wcześniejszego anonsowania się. Jakie będą nowe bohaterki, które wyjdą spod pióra, a raczej klawiatury Twojego komputera? Teraz najważniejsza jest „Niania”, komentarze widzów są bardzo dobre, ale pojawiły się też inne propozycje z Polsatu. Kończę książkę, właśnie oddaję ją do wydawnictwa. Nie ma jeszcze tytułu, ale jest to opowieść o kobiecie, która została zraniona przez życie i wrednego męża. Ucieka więc od tego wszystkiego i zakłada w Górach Świętokrzyskich schronisko dla zwierząt. Będzie oczywiście nowa miłość i odpowiedź na pytanie, czy bohaterka pozbiera się po tych wszystkich przejściach? Po raz pierwszy w Twojej książce pojawią się zwierzęta. Rzeczywiście wcześniej ich nie było, choć uwielbiam zwierzaki – mam w domu dwa koty, psa staruszka, za płotem u sąsiada są kozy i co chwilę przylatują do nas ptaki. Mój syn ostatnio przyniósł dwie kotki i wkrótce będę miała kociątka. Co jest dla Ciebie najważniejsze w życiu? Mogę wysilać się na różne mądre odpowiedzi, ale powiem – zdrowie REKLAMA

i rodzina. Życie tak mnie przetestowało, że zaczęłam wracać do podstaw. W Twoich książkach i filmach występuje cała plejada dzieci. Czy któreś z nich jest odbiciem twojego syna? Oj tak, mój 7-latek jest kopalnią wiadomości, ma swoje zdanie na każdy temat, wciąż dostarcza mi nowych pomysłów. Dużo jest go w „Cudzych jabłkach” w postaci małej bohaterki. Na czym polega różnica w pisaniu książki i scenariusza? W scenariuszu od razu można przejść do następnej sceny, nie trzeba wysilać się nad tworzeniem klimatu opowieści, tym, co się dzieje wokół, jak wygląda otoczenie postaci. Jak dobrze wymyślisz sobie bohatera w scenariuszu, to wokół niego wszystko się toczy, musisz pomyśleć tylko o dialogu, fajnym bon mocie. Scenopisarstwo daje większą niespodziankę, bo zastanawiasz się, jak twoje słowa zostaną zekranizowane, jaki świat zbudowałaś. Natomiast w książce musisz budować klimat i do jego stworzenia potrzeba strasznie dużo słów. To jest zupełnie inna praca, ale miałam olbrzymią potrzebę napisania książki, chciałam się sprawdzić w czymś nowym. Życzę Ci, aby Twoja najnowsza powieść zawładnęła sercami czytelników. Po cichu liczę na to, że w końcu dotrzesz do Kielc na spotkanie autorskie. Bardzo bym tego chciała, bo rzeczywiście nigdy nie promowałam swojej książki w rodzinnym mieście. I mam nadzieję, że jeśli powstanie drugi sezon „Niani”, to Dana odwiedzi rodzinną Nową Słupię. Taki jest plan. Dostaliśmy nawet zaproszenie z Nowej Słupi. Mam już w głowie sceny, jak bohaterka wspina się na Łysicę i wszyscy widzowie podziwiają świętokrzyskie widoki. Dziękuję Ci za rozmowę.


Postać 26

Być blisko rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcia Mateusz Wolski

Aktorka teatralna i filmowa. Grała m.in. w filmach Krzysztofa Kieślowskiego („Dekalog IX”), Wiesława Saniewskiego („Nadzór”, „Sezon na bażanty”) oraz serialach „Boża Podszewka” Izabelli Cywińskiej czy „Zmiennicy” Stanisława Barei. Ale Ewa Błaszczyk to także wokalistka. I założycielka fundacji Akogo?, która pomaga osobom przebywającym w śpiączce. W stworzonej przez nią klinice Budzik wybudziło się już 31 dzieci. W komie wciąż pozostaje jej córka Ola.

Z ziemią świętokrzyską łączy Panią pewnego rodzaju więź. Pani ojciec w czasach Armii Krajowej i walk partyzanckich udzielał się czynnie, działając właśnie na tych terenach. Tak. Wojenna zawierucha rzuciła tatę ze Starego Miasta w Warszawie w te rejony. Rozwoził meldunki schowane w kierownicy roweru. Jeździł „pod ramą”, bo był smarkaczem. Nikt nie podejrzewał go o jakieś konspiracyjne zadania. Potem tak się złożyło, że poznałam jego dowódcę, doktora Hoffmana, który współpracował z profesorem Kazimierzem Dąbrowskim, specjalistą od dezintegracji pozytywnej. Zadebiutowała Pani jako studentka w 1977 roku na scenie Teatru Współczesnego w Warszawie. Czy zawód aktorki był w pełni świadomym wyborem? W którym momencie okazło się, że jest to fach, któremu warto się poświęcić? To był ostatni rok przed maturą. Kiedyś lokowałam nadzieje w psychiatrii, psychologii, co wynikało niejako z historii ojca i ze współpracy z profesorem Dąbrowskim. To było coś, co mnie interesowało. Ale miałam też kłopot ze sobą w życiu, bo byłam nieśmiałą osobą i chciałam się z tym rozprawić. Znalazłam aktorstwo. Postanowiłam spróbować dostać się do szkoły teatralnej, a jak nie wyjdzie, to chciałam wrócić do swoich pierwotnych planów. Ale wyszło. W swojej karierze zetknęła się Pani z niemieckimi twórcami. W latach 80. były to filmy „War MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

schon die zeit” i „Ein Sohn aus gutem Hause”. I sztuka „Opera za trzy grosze” Bertolta Brechta z Romanem Wilhelmim w roli Mackie Majchra w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pamięta Pani ten spektakl? To była tylko część szerszej współpracy z Rysiem Perytem, który był reżyserem spektaklu, a z którym wcześniej robiłam „Joannę d’Arc” Honeggera i Claudela. Grałam u niego również w „Romeo i Julii” Szekspira. A jeszcze wcześniej współpracowaliśmy ze sobą w szkole. Był też taki czas, w którym profesor Aleksander Bardini prowadził zajęcia z rokiem aktorstwa i reżyserii. Był tam Krzysiek Zaleski, którego poznałam i u którego zagrałam później w Teatrze Współczesnym rolę Ilzy w „Przebudzeniu wiosny”. Rodziły się artystyczne przyjaźnie. Ludzie się spotykali. Poznałam Janusza Wiśniewskiego, Marka Grzesińskiego. I żonę Ryśka Peryta, Sonię, z którą do dziś się przyjaźnię. Teraz świat pędzi w zupełnie innym tempie i mam wrażenie, że o takie relacje młodym ludziom dużo trudniej. Świat się zmienił i zmienili się ludzie. Dla mnie dżentelmenem teatru i osobą o dużym wpływie na aktorów był Adam Hanuszkiewicz. Miała Pani okazję pracować z nim w spektaklach „Droga do Damaszku” i „Śpiewnik Domowy”. Czy w pracy był wymagający? Był bezpośredni. Miałam z nim bardzo dobre relacje. Lubiliśmy się i to przekładało się również na pracę. Ponieważ przyjaźniłam się w szkole


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

27


Postać 28 się dużo i ogromne nakłady finansowe na całym świecie idą w tej chwili na badania, które dotyczą systemu nerwowego i mózgu. Pokłosiem konferencji naukowej ma być nowy program eksperymentalny, który pozwoli pójść w badaniach naprzód. Oczywiście chodziłoby nam o to, by zaprosić środowisko ekspertów tutaj i by ta wiedza została w kraju.

z jego córką Kasią Hanuszkiewicz, to gdy dochodziło do tarć między nimi, on próbował łagodzić napięcie przeze mnie. Pojawiała się zatem jeszcze jedna płaszczyzna komunikacji. Wiedział, że człowiek musi się cały czas rozwijać. W tamtym okresie, kiedy robił przedstawienia na przykład w Niemczech, potrafił zrozumieć, że ktoś się chce wyrwać i zawalić jakąś część roboty w teatrze, by zrobić w tym czasie film. To było bardzo cenne. Myślę, że na początku mojej drogi artystycznej miałam dużo szczęścia do ludzi, bo Zofia Mrozowska właściwie „wyjęła” mnie ze szkoły i przeniosła do teatru Erwina Axera. W międzyczasie grałam w Narodowym, w Ateneum, Tadeusz Łomnicki zabierał mnie do Teatru Na Woli. Było tego dużo. I wokół mnie były same fantastyczne osobowości. Sztuka „Rok magicznego myślenia” wymagała od Pani zmierzenia się z tekstem amerykańskiej scenarzystki i pisarki Joan Didion: Życie zmienia się w jednej chwili. Siadasz do kolacji i życie takie, jakie znasz, kończy się. Pozostaje kwestia żalu nad sobą… Kameralna scenografia i Pani w intymnym kontakcie z publicznością, zmagająca się z własną traumą po niespodziewanej stracie męża i wypadku córki. Podobne były przeżycia autorki tekstu. Czy traktowała go Pani jako swoistą autoterapię? Na pewno tak. Ale tam są jeszcze kropki: Pozostaje kwestia żalu… nad sobą. Zobaczyłam, że jest jakaś szansa w tym tekście, że nie jest on sentymentalny. Pomyślałam, że jeśli dla autorki może on być jakimś wyjściem z sytuacji, to ja powinnam wyjść na scenę. Wiedziałam, że ludzie będą patrzeć na mnie w skali „jeden do jednego”, ale bardzo się starałam temu zaprzeczyć. Chciałam profesjonalnie wykonać zadanie i wydaje mi się, że to się udało. Było mi to bardzo potrzebne. Grałam sztukę trzy lata. Rozprawiłam się z pewnymi sprawami. Zamknęłam jedne drzwi. Mogłam pójść dalej i otworzyć następne. I widziałam ludzi, którzy przychodzili na ten spektakl wielokrotnie. Widocznie też potrzebowali przejść pewną drogę, usłyszeć te słowa jeszcze raz. Potem ich już rozpoznawałam. Były osoby, które przychodziły siedem razy, czasem więcej. Ostatni film z Pani udziałem to kino familijne. „Za niebieskimi drzwiami” w reżyserii Mariusza Paleja, na podstawie książki Marcina Szczygielskiego. To ciekawy projekt, z którego część dochodów ze sprzedaży biletów została przekazana fundacji Akogo?. To m.in. dzięki takim akcjom fundacja jest w stanie promować MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

Klinika Budzik od jakiegoś już czasu zajmuje się nie tylko dziećmi, analizuje także przypadki dorosłych. Wśród nich jest Tomek, który ratował spadającego kolegę. Sam doznał urazu i zapadł w śpiączkę. Jednak udało się go wybudzić… Tak. Tomek ma wciąż jeszcze kłopoty motoryczne, ale uczestniczy w intensywnym procesie neurorehabilitacji i idzie do przodu. Natomiast jeśli chodzi o refleks, proces myślowy, żart, jest niesamowicie błyskotliwy i reaguje fantastycznie.

i stosować najnowsze metody leczenia osób w śpiączce, organizować wymianę wiedzy, wdrażać programy eksperymentalne i organizować konferencje naukowe z udziałem najwybitniejszych lekarzy z Niemiec, Belgii, Polski i Japonii. Ci ostatni przodują w leczeniu prądem niskonapięciowym. Japończycy jako pierwsi zastosowali go przy śpiączce. Wcześniej był wykorzystywany przy bólu i przy różnego rodzaju innych historiach, ale nigdy w odniesieniu do komy. Zaprosiliśmy Japończyków na konferencję, żeby o tym opowiedzieli i przedstawili nam swoje wyniki. Mają bardzo dobre osiągnięcia. W tej chwili już piętnaście operacji zostało wykonanych przez naszych lekarzy w Polsce. Również będziemy chcieli pokazać te wyniki i postaramy się włączyć je do programu medycznego. Bo na razie to był tylko eksperyment. Chcemy zapraszać ekspertów z całego świata reprezentujących najróżniejsze dziedziny, czy to jest stwardnienie zanikowe boczne, czy inne urazy mózgu. Są już prowadzone próby kliniczne z ludźmi, nie tylko ze zwierzętami i nie tylko na zasadzie łączenia genów oraz używania wirusa jako transportera, by trafić w miejsce uszkodzonego mózgu. Chcielibyśmy usystematyzować tę wiedzę i pokazać, co się dzieje w najnowszej medycynie. Bo dzieje

Inną, równie ważną Pani działalnością jest twórczość muzyczna. Występy sceniczne, kontakt z publicznością, piosenki Osieckiej, Młynarskiego i innych wielkich artystów. Nagrywa Pani płyty, a wśród nich ostatni album „Pozwól mi spróbować jeszcze raz”, w którym mierzy się Pani z takimi kompozycjami jak „Życie to krótki sen” Stanisława Sojki. Zetknięła się Pani także z Filipem Hadrianem Tabęckim, który napisał muzykę do tekstu „Gwiazdy” ks. Jana Twardowskiego. Ważną rolę w pani drodze twórczej odegrał chyba także kompozytor Jerzy Satanowski. To ciekawe wyzwania dla śpiewającej aktorki. Jak pracuje się przy tak ambitnych projektach? Z Jerzym Satanowskim tworzyłam wiele rzeczy. To kawał dojrzałego życia i artystycznych przygód. Jurek mnie w dużej mierze prowadził. Był starszy, troszeczkę więcej wiedział. Chciał więcej usłyszeć i we mnie uwierzyć. Rozwijał mnie. I to wszystko jest bardzo cenne i do dziś buduje pewną bliskość. Minęło wiele czasu, a kiedy się widzimy, jest tak, jakby pewne rzeczy zdarzyły się wczoraj. A Przemysław Gintrowski i obecność jego muzyki w wielu filmach z Pani udziałem? Nawet w serialu „Zmiennicy”… Jako chłopiec nie mogłem uciec od tych katastroficznych dźwięków (śmiech). Przyjaźniliśmy się. Przemek siedział często u nas w domu. To była w ogóle inna epoka. Kabaret Pod Egidą, wspaniali tekściarze, którzy ciągle przynosili żywe, aktualne słowa do piosenek. Kofta, Osiecka, wcześniej Kreczmar,


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

29 Janczarski, potem Młynarski, to cała gama wybitnych ludzi, którym wystarczyło powiedzieć: „Potrzebuję takiej piosenki, która jest skierowana na przykład do mężczyzny, kraju i Boga, ale żeby to nie była Edith Piaf, ale niech się nazywa „Nie żałuję”. I Agnieszka (Osiecka) to przynosiła. Błyskawicznie. Po prostu na początku swojej kariery żyłam w kręgu tak wybitnych ludzi, miałam wielkie szczęście, bo mogłam nawiązywać z nimi przyjaźnie. Urzekła mnie Pani rola muzy Witkacego – Czesławy Oknińskiej w filmie Jacka Koprowicza „Mistyfikacja”. Treść tego filmu i świetne aktorstwo Jerzego Stuhra i Macieja Stuhra sprawiają, że każdy kadr chłonie się z przyjemnością. Jak wspomina Pani chwile spędzone nad scenariuszem, zdjęciami, ujęciami, które są pełne zagadek i tajemnic dotyczących życia i śmierci artysty? Bardzo lubię ten film i postać, którą zagrałam. Spotkałam przy tej produkcji panią Joannę Muszkowską-Penson, lekarkę, która podczas strajków w Stoczni Gdańskiej pilnowała, by nie otruto Lecha Wałęsy. Do dziś pracuje. Ma już ponad dziewięćdziesiąt lat, ale cztery godziny spędza w biurze Pana Wałęsy. Kiedy się dowiedziała, że będę grała Cześkę Oknińską, wysłała do mnie maila. Napisała w nim, że jest chyba ostatnią żyjącą osobą, która ją naprawdę znała, Czesława przyjaźniła się z jej matką. I to była skarbnica wiedzy na temat tej postaci. Jako artyści interpretujemy tylko pewną historię i to ona zostaje, a nie prawda historyczna. Dzięki Joannie REKLAMA

Penson mogłam lepiej poznać swoją postać. To, co mamy w literaturze, to relacje osób przebywających w tym środowisku, zaprzyjaźnionych z żoną Witkacego. Oknińska musiała być jego metresą. Nie mogła być zwykłą, szarą osobą. Gdzie by się Witkacy z kimś takim chciał wiązać? I od Pani Joanny uzyskałam bardzo dużo informacji. Wtedy też zrozumiałam, że muszę przyjrzeć się jego fotografiom, portretom, na których ona jest. Tylko tak mogłam się dowiedzieć, co do niej czuł. I to mi dało duże wsparcie.

na wydziale aktorskim, ale ma też niezłe pióro. Nie wiem, czy stanie z jednej strony kamery, czy z drugiej. Niech to się dzieje powoli i dojrzewa. Jakie ma Pani plany artystyczne na nadchodzące dni i miesiące? Aktualnie jestem na etacie w Teatrze Studio w Warszawie, nomen omen im. Witkacego (śmiech). Planuję projekt na temat włoskiej dziennikarki, reporterki Oriany Fallaci, której portret od lat dokumentuje Remigiusz Grzela.

Myślę, że na początku mojej drogi artystycznej miałam dużo szczęścia do ludzi, bo Zofia Mrozowska właściwie „wyjęła” mnie ze szkoły i przeniosła do teatru Erwina Axera. Szkoda, że film przeszedł trochę niezauważony, nie trafił w swój czas. Rozmawialiśmy o Pani córce Oli i jej losie, ale przecież jest jeszcze druga córka Marianna Janczarska. Czy zamierza pójść w ślady mamy i też zostać aktorką? Tego jeszcze nie wiem do końca. Bardzo zależy mi na tym, by znalazła coś, co ją naprawdę pasjonuje. I nie chciałabym tego procesu przyspieszać w żaden sposób. Oczywiście studiuje teraz

Premierę przewiduję na drugą połowę listopada. A wcześniej powinny się odbyć jeszcze premiery filmów z moim udziałem. Bardzo dziękuję za rozmowę. Dziękuję.

Z Ewą Błaszczyk rozmawialiśmy w Gminnej Bibliotece Publicznej w Samsonowie. Artystka wystąpiła z okazji 70. rocznicy powstania instytucji.


Miejsca mocy 30

Wzgórze Zamkowe – miasto w mieście tekst i zdjęcia Rafał Zamojski Przy pisaniu tekstu korzystałem z pracy Jana Leszka Adamczyka „Wzgórze Zamkowe w Kielcach”.

Niebawem dawny Pałac Biskupów Krakowskich, obecnie główna siedziba Muzeum Narodowego w Kielcach, zostanie wpisany na prestiżową listę pomników historii. Pałac, najlepiej w Polsce zachowana rezydencja z epoki Wazów, jest wybitnym zabytkiem. O tym większość z nas wie. Mniej powszechna jest świadomość, że to samo można powiedzieć o jego otoczeniu – zespole budowli dawnego „miasta kościelnego” zwanego dziś Wzgórzem Zamkowym. MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

31 Choć nie wszystkie budowle pobiskupie same w sobie stanowią architektoniczną wartość, to każda z nich staje się bardzo cenna jako fragment zwartego, przemyślanego kompleksu historycznej zabudowy. Wiedzą o tym specjaliści, dlatego nie tylko Świętokrzyski Wojewódzki Konserwator Zabytków, ale też Narodowy Instytut Dziedzictwa i działająca przy Ministrze Kultury i Dziedzictwa Narodowego Rada Ochrony Zabytków stoją na stanowisku, że status pomnika historii powinien otrzymać nie sam pałac, ale całe Wzgórze Zamkowe. Nie sposób się z tym nie zgodzić.

Dawne „miasto kościelne”

Niewiele wiemy o sięgających X-XI wieku początkach Kielc, poza tym, że były znaczącą lokalnie osadą, o czym świadczy obecność parafialnego kościółka pw. św. Wojciecha, jednego z najstarszych w rejonie Gór Świętokrzyskich (według tradycji przekazanej przez Jana Długosza ufundowanego w roku 1086).Pewna, a więc znana ze źródeł historia Kielc zaczyna się wraz z nadaniem książęcym z wieku XII, na mocy którego stały się one własnością biskupów krakowskich (pierwsze znane z daty wydarzenie to śmierć w Kielcach w 1142 r. biskupa krakowskiego Radosta). W roku 1171 na wzgórzu nieopodal osady biskup Gedka (Gedeon) ufundował murowany kościół i ustanowił przy nim kapitułę kolegiacką. Wokół kolegiaty (do której przeniesiono parafię z kościoła św. Wojciecha) zaczęło powstawać „miasto księży” – delegatura władzy biskupiej na rozległe połacie północnej części diecezji krakowskiej. Od tego czasu aż do upaństwowienia Kielc, które nastąpiło w 1789 roku (czyli przez sześć wieków), miasto składało się z dwóch współegzystujących ośrodków: mieszczańskiego i kościelnego. Kielce stały się administracyjnym centrum władzy biskupiej, a to znalazło swoje odbicie w architekturze. Przeobrażające się przez stulecia „miasto kościelne” przybrało ostatecznie w wieku XVIII kształt zwartego, wielofunkcyjnego, samowystarczalnego kompleksu, nieprzystającego niejako do egzystującego wokół Rynku ubogiego miasteczka mieszczańskiego. Dziś szczęśliwie zachowana większość zespołu jest perłą Kielc i jako całość stanowi niezwykle cenny zabytek.

zwany później Austerią Pod Krakowiakami – pierwszy kielecki hotel (dziś, po XVIII i XIX-wiecznych rozbudowach, mieści się w nim siedziba kieleckiej Caritas). Przestrzeń między pałacem a murami zajął dekoracyjny ogród typu włoskiego.

Nowe inwestycje na wzgórzu Pierwsze nowożytne zmiany w architekturze wzgórza nastąpiły pół wieku przed budową pałacu – w roku 1583. Wtedy to XII/XIII-wieczna dwuwieżowa romańska kolegiata, dzięki staraniom biskupa Piotra Myszkowskiego, została powiększona o nawę wydłużającą kościelny korpus w kierunku zachodnim. W 1629 r. członkowie kieleckiej kapituły kolegiackiej zdecydowali o poszerzeniu owej nowej części kościoła o nawy boczne i wybudowaniu chóru muzycznego. Tuż przed budową pałacu – w latach 1632-35 kolegiatę wyremontowano i przebudowano. Etapy inwestycji zakończono wmurowaniem dwóch marmurowych portali z wyrytymi datami: 1632 i 1635. Zaraz po ukończeniu budowy pałacu, w latach 1644-46 pojawiła się w obrębie „miasta kościelnego” następna ważna budowla – ufundowany sumptem różnych dobrodziejów kameralny kościół p.w. Świętej Trójcy. Powstał w miejscu wcześniejszej kaplicy szpitalnej. Architektura świątyni nawiązuje z jednej strony do tzw. renesansu lubelskiego, z drugiej – do wczesnobarokowych świątyń Krakowa. Ostatnią inwestycją z połowy XVII wieku była murowana dzwonnica wybudowana obok kolegiaty na miejscu wcześniejszej drewnianej.

Pomnik biskupich dokonań

Kościelny ośrodek zaczął przybierać znany nam obecnie kształt w I połowie XVII wieku. Szczególną rolę odegrał w tym biskup Jakub Zadzik. Ten duchowny, będący też jednym z najbardziej wpływowych ówczesnych polityków, postanowił wznieść w Kielcach rezydencję będącą jednocześnie pomnikiem jego dokonań. Dzieło powierzył włoskim mistrzom: Tomaszowi Ponciniemu i najprawdopodobniej Janowi Trevano. Od tego momentu możemy mówić o Wzgórzu Zamkowym. Wybudowana w latach 1637-44 manierystyczna budowla, choć jest pałacem, jeszcze niedawno nazywana była potocznie zamkiem. Przybrała formę „pałacu w zamku” (palazzo in fortezza) tzn. pałacu otoczonego murami, które, choć sprawiały wrażenie obronnych, pełniły przede wszystkim rolę dekoracyjną. W obrębie murów znajdowały się trzy baszty (jedna z nich tzw. Prochowa – od strony ul. Staszica – zachowała się, drugą – od strony ul. Kapitulnej – odtworzono 12 lat temu, pozostałości trzeciej odkryto przy okazji remontu ul. Zamkowej). Powstało dzieło wybitne – pałac na planie zbliżonym do kwadratu, z czterema zwieńczonymi hełmami wieżami na narożnikach, z charakterystyczną trójdzielnością fasady. Nasycony symboliką i ikonografią gloryfikującą osobę fundatora. Inwestycjami towarzyszącymi były m.in.: murowana kuchnia („wchłonięta” przez wybudowane w XVIII wieku północne skrzydło pałacu, jej pozostałością jest studnia wewnątrz budynku, którą możemy zobaczyć zwiedzając Galerię Malarstwa Polskiego) oraz parterowy dom gościnny

Dla pożytku i ozdoby Kielc I połowa XVII wieku była zatem pierwszym okresem prosperity w historii Kielc – miasto diametralnie zmieniło swoje architektoniczne oblicze w ciągu zaledwie 20 lat. Następnym takim okresem były dopiero czasy biskupa Konstantego Felicjana Szaniawskiego, czyli I połowa wieku XVIII. Biskup Szaniawski ostatecznie przekształcił „miasto kościelne” w monumentalne założenie przestrzenne. Nie architektura była tu jednak najistotniejsza, ale charakter inwestycji: ponadlokalny, edukacyjny, kulturotwórczy i miastotwórczy. Najważniejszymi z nich były szkoła i seminarium pw. św. Stanisława wybudowane w latach 1724-26 po obu stronach kościoła św. Trójcy (seminarium „wchłonęło” stojące tu wcześniej budynki szpitalne). Jak napisał sam fundator, uczynił to dla pożytku kościoła kolegiackiego i ozdoby naszego miasta Kielc. Zarząd nad szkołami biskup powierzył księżom komunistom (Instytutowi Księży Świeckich Wspólnie Żyjących), zwanych od imienia


Miejsca mocy 32

swego założyciela bartoszkami. Seminarium było czwartym w diecezji – po krakowskim, lubelskim i sandomierskim.

Z pałacu do szkoły Szkoła, której kontynuatorką jest dzisiejsze LO im. Stefana Żeromskiego, przejmując pałeczkę po działającej od XIII wieku szkole kolegiackiej, zmieniała charakter kieleckiej świeckiej edukacji z lokalnej na regionalny (dziś w budynku dawnej szkoły mieści się Muzeum Lat Szkolnych Stefana Żeromskiego). Budynki szkolne były jednopiętrowe, a na przedłużeniu pierzei obok seminarium stanął murowany spichlerz oraz nowy drewniany szpital. Szczególnym rozwiązaniem architektonicznym było połączenie budynków szkolnych z pałacem biskupim w jedną całość. Biskup Szaniawski wybudował południowe skrzydło pałacu oraz – na jego przedłużeniu – murowane piętrowe ganki, pozwalające przejść pod dachem do kolegiaty (w budynku katedralnym widoczny jest ślad po zamurowanym wejściu na wysokości I piętra) i dalej, nad Bramą Krakowską, aż do budynków szkolnych. Kolejną inwestycją biskupa „zamykającą” kompleks szkolny od północy był wybudowany ok. 1728 r. murowany parterowy wikariat usytuowany prostopadle do budynku szkoły, zajmujący przestrzeń między nią, a dzisiejszą ulicą Wesołą. W roku 1728 biskup Szaniawski dokończył też rozpoczętą dziewięć lat wcześniej przez bpa Kazimierza Łubieńskiego przebudowę MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

33 kolegiaty. Zburzono ostatecznie romańską XII/XIII-wieczną część kościoła, w tym wieże wielce różniące się starożytnością i, wykorzystując do budowy kamienne ciosy pozostałe po rozbiórce, ujednolicono jego wygląd, dostosowując część wschodnią budowli do nowożytnego przedłużenia wybudowanego 130 lat wcześniej. Z fundacji biskupa Szaniawskiego postawiono ponadto dwie kamienne bramy cmentarza przykolegiackiego (jedną z nich w XIX wieku przeniesiono i jest ona teraz bramą parku miejskiego) oraz nadbudowano dzwonnicę zwieńczając ją hełmem i przyozdabiając zegarem z kwadransowym cymbałem (czyli kurantem). Prawdopodobnie też z 1729 r. pochodzi stojąca dziś obok katedry na marmurowej kolumnie figura św. Jana Nepomucena. Wnętrze kolegiaty uzyskało jednolity barokowy wystrój z warsztatu Antoniego Frączkiewicza, z obrazem Szymona Czechowicza w ołtarzu głównym. Dotychczasowy ołtarz główny przeniesiony wcześniej do Kielc z katedry wawelskiej, trafił do Bodzentyna (tam też do dzisiaj można go podziwiać).

Kapela kolegiacka Kolejną fundacją biskupa Szaniawskiego był zespół przypałacowych budynków gospodarczych: zbudowane na planie podkowy obszerne murowane stajnie i wozownie wraz z mieszkaniem masztalerza (w XIX wieku przebudowano je na więzienie – dziś mieści się w nich Instytut Dizajnu i Ośrodek Myśli Patriotycznej i Obywatelskiej), a także dom koniuszego oraz dom pisarza prowentowego i praczki z 1732 r. (dziś siedziba Galerii Sztuki Sakralnej „Dom Praczki”). Najprawdopodobniej kieleckie budowle projektował dla biskupa Szaniawskiego architekt Kacper Bażanka. Z woli biskupa powstała w Kielcach licząca sześciu muzyków kapela kolegiacka, a w szkole funkcjonował teatr. Dzięki jego darom Kielce wzbogaciły się o wiele dzieł sztuki. W skarbcu kolegiackim, pałacu i seminarium mieściły się biblioteki. Nie dziwi zatem, że na północnym filarze katedry znajduje się do dziś wielkie marmurowe epitafium z portretem biskupa Szaniawskiego, ufundowane po jego śmierci przez wdzięczną kielecką kapitułę kanoniczą.

Kolejne budowle Dzieło biskupa Szaniawskiego kontynuowali jego następcy. Kolejnymi XVIII-wiecznymi inwestycjami na Wzgórzu Zamkowym były: północne skrzydło pałacu (1745 r.) dochodzące do domu gościnnego i nieistniejącej już dzisiaj kordegardy (dziedziniec, czyli dzisiejszy plac Zamkowy, był

zamknięty murem z bramą przy kordegardzie); murowany dom starosty oraz kuźnia obok stajni i wozowni (w XIX w. włączone do kompleksu więziennego, niedługo staną się siedzibą Teatru Lalki i Aktora „Kubuś”), wielki murowany spichlerz z 1752 r. (przy ul. Zamkowej) z zachowaną do dzisiaj marmurową tablicą fundacyjną biskupa Załuskiego; rajtszula, czyli ujeżdżalnia koni z 1752 r. (przebudowana po 100 latach stanowi główny korpus pałacu Tomasza Zielińskiego – dziś Domu Środowisk Twórczych); kaplica ogrójcowa i figura NMP (1760 r.) na cmentarzu przykolegiackim oraz balkon dla muzyków na dzwonnicy (1774 r.), browar biskupi i dom pisarza browarnego z 1777 r. (browar stojący wzdłuż ul. Staszica został zburzony w latach 50. XX w., przebudowany dom pisarza browarnego rozebrano 10 lat temu – na jego zachowanych fundamentach na rogu ulic Staszica i Zamkowej znajduje się obecnie ogródek kawiarniany, zachowały się za to przy zamkowych murach obszerne XVIII-wieczne piwnice browarne).

Miasto z hejnałem Każdy z kolegiackich kanoników (a było ich w XVIII w. czternastu) z wyjątkiem archidiakona miał w obrębie Wzgórza Zamkowego własny dom. Z dwoma wyjątkami były to budynki drewniane, z których żaden się nie zachował. Tych, którzy chcą poznać ich historię zachęcam do lektury „Kielc zapomnianych”. Ostatnim budynkiem mającym dawną metrykę jest obecne probostwo katedralne przy placu NMP. Początki kilkukrotnie rozbudowywanego w XIX i XX wieku budynku to przebudowanie w 1820 r. czterech domów sług kościelnych w jeden parterowy budynek (domy sług kościelnych były na tej działce stawiane od dawna – dom organisty odnotowano tu już w źródłach z XVI w.). Tam też mieściła się niegdyś szkoła kolegiacka. Wyjątkowym zabytkiem końca XVIII w. jest wmurowana w ścianę katedry, ufundowana przez abpa Michała Poniatowskiego jedyna w swoim rodzaju marmurowa tablica, na której wyryte są alfabet, cyfry, wzory miar, wag, podstawowe wyznanie wiary, czyli innymi słowy „co każdy wiedzieć powinien”. Kolorytu XVIII-wiecznym Kielcom dodawało wygrywanie przez kolegiacką kapelę z balkonu dzwonnicy fragmentów pieśni kościelnych zwanych hejnałami. „Swoją muzykę” mieli także żołnierze biskupiej gwardii. Wśród mieszkańców „miasta kościelnego” nie brakowało księży utalentowanych. To dzięki jednemu z nich – malarzowi ks. Antoniemu Brygierskiemu możemy zobaczyć, jak wyglądało nasze miasto w ostatnim okresie ery biskupiej – w zbiorach Muzeum Narodowego znajduje się XVIII-wieczna veduta Kielc jego autorstwa.

Wzgórze Zamkowe jako pomnik Choć przez stulecia Kielce nie znaczyły wiele na mapie Rzeczypospolitej, biskupie władztwo przygotowało grunt pod późniejszy awans miasta na stolicę regionu. Bez wątpienia trwałość struktur kościelnych i stały mecenat kolejnych biskupów sprawiły, że Kielce zostały uchronione przed dziejowymi zawieruchami i nie podzieliły losu wielu podobnych im miasteczek, zmarginalizowanych po klęskach potopu szwedzkiego. Budowle ufundowane przez biskupów zaważyły na wyborze miasta w 1816 r. na siedzibę władz wojewódzkich województwa krakowskiego. Od tego momentu zaczyna się nowy, współczesny rozdział historii Kielc. Wzgórze Zamkowe to perła wciąż jeszcze nie w pełni wykorzystana, w Polsce prawie nieznana. Warto zacząć to zmieniać, również przez wpis na listę pomników historii. Argument, że samym pałacem łatwiej zarządzać, można zbić przykładami zespołów budowli o zróżnicowanej strukturze własnościowej (starówek miast) już będących pomnikami historii.


Miejsca mocy 34

Królestwo dobrej literatury tekst Aneta Zychma zdjęcie Mateusz Wolski

Najnowszy raport Biblioteki Narodowej na temat czytelnictwa Polaków pokazuje tendencję spadkową w ilości kupowanych książek. Trwa to nieprzerwanie od wielu lat. Nawet wtargnięcie lektur i bestsellerów do supermarketów nie pomogło w zwiększeniu zainteresowania słowem pisanym. W tych ciężkich, mrocznych czasach dla literatury, w zdumienie wprawia historia trwania małej, niepozornej kieleckiej Księgarni pod Zegarem. Jeden właściciel Wszystko zaczęło się w 1989 roku od hurtowni z książkami. Przyjemny szelest wertowanych kartek, zapach świeżego druku i marzenie, żeby miłość do słowa pisanego realizować również w własnym lokalu. Tak narodziła się księgarnia. Najpierw mieściła się na Placu Wolności, teraz od wielu lat jej adres to ul. Warszawska 6, tuż przy Rynku. Jeden i ten sam właściciel od samego początku. Razem z załogą śledzi rynek wydawniczy i dokonuje samodzielnej selekcji utworów. Nie celuje w tanie hity czytelnictwa. Tropi literackie nieoczywistości. Również te z regionalnych czy niszowych wydawnictw. Zna i rozumie wartość klasyki. Często podejmuje ryzykowne decyzje, kierując się sercem, smakiem czytelniczym, a nie racjonalną kalkulacją. Księgarnia to nie tylko biznes, to przede wszystkim wyjątkowe miejsce, w którym każdy egzemplarz ma swoją własną historię.

Zaskakujące wybory czytelników Pod Zegarem zdarzają się małe księgarskie cuda. Utwory, które wybrano z sentymentu, pod wpływem emocji, stają się bohaterami czytelniczego pożądania. Tak było w przypadku „Kompleksu Portnoya” Philipa Rotha, którego ostatecznie MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

sprzedano 1200 egzemplarzy. Podobna rzecz przytrafiła się „Udręce i ekstazie” Irvinga Stone’a: trafiła do Kielc z warszawskiej Składnicy Księgarskiej, gdzie leżakowała, nie wzbudzając zbytniego zainteresowania, i rozeszła się aż w 700 kompletach.

Jeśli jest autor, to jest i czytelnik – Każda książka ma swojego wielbiciela – tak twierdzi właściciel, Andrzej Nyka. Dlatego żaden egzemplarz nie trafia na makulaturę, choćby nikt o niego nie pytał przez długi czas. Jeden czekał aż 20 lat, żeby zostać zauważonym. Pewien turysta szukał owej pozycji w całej Polsce, aż stracił nadzieję na jej zdobycie, a ona, jak gdyby nigdy nic, cichuteńko tkwiła na półce kieleckiej księgarni. Właśnie dla takich momentów warto było przeżyć czas, który nazwać można prawdziwą

walką o przetrwanie, czyli lata 2004-2014, kiedy to sieciowe sklepy zaczęły obniżać ceny książek na tyle, żeby zakup literatury w małej, prywatnej księgarni przestał być dla czytelników opłacalny.

Tygrys wśród zapisanych kart W tak magicznym miejscu nie mogło zabraknąć... mruczenia. Stałym bywalcem Warszawskiej 6 jest wyjątkowy kot imieniem Tygrys. Upodobał sobie zaplecze, gdzie może spokojnie drzemać wśród stosów książek. Ulubieniec załogi. Stroni od spacerów po samej księgarni, nie lubi spoufalać się z obcymi. Uzależniony od dobrej literatury. Dodaje Księgarni pod Zegarem wyjątkowości i kameralnego, wręcz rodzinnego, domowego klimatu. Miejsce Mocy w sercu Kielc.



Pasja 36

Takie buty! tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Mateusz Wolski W artykule wykorzystałam informacje zawarte w książce „Historia mody. Dzieje ubiorów od czasów prehistorycznych do końca XX wieku” Francois Bouchera, śródtytuły stanowią przysłowia o butach.

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

37

Polski szlachcic, jak się zakochał, to cały świat musiał o tym wiedzieć. Chwytał trzewiczek wybranki swojego serca, wlewał do niego przedni trunek i wypijał jednym duszkiem. Westchniecie – och co to była za miłość, a my wam powiemy – ech, co to był za but!

W

sobotnie, leniwe przedpołudnie w Rudzie Strawczyńskiej nie ujrzysz żywego ducha. Wąską, ubitą drogą dojeżdżamy do warsztatu Krzysztofa Brzozowskiego. Rzemieślnik już czeka na nas i zaprasza do warsztatu, który wypełnia zapach skóry.

Nasze buty są świadkami naszych przejść – Tu spędzam całe dnie – od świtu do zmierzchu. Ani nie mam czasu, ani specjalnej ochoty zajmować się innymi rzeczami. Zamówień jest tyle, że praktycznie mógłbym stąd nie wychodzić – pan Krzysztof omiata wzrokiem niewielkie pomieszczenie, którego większą powierzchnię zajmują maszyny. Na podłodze, poustawiane w równym rządku, stoją kopyta. Rzemieślnik przesuwa na bok masywne czarne oficerki, które – włożone w drewniane prawidła – nabierają formy. – A to co? – pytamy o zawieszone na haczykach narzędzia, które przypominają niewielkie młoteczki lub śrubokręty. – To kulisy, które służą do wypalania podeszwy – tłumaczy Krzysztof Brzozowski. Podobny w kształcie jest ambus czyli – mówiąc potocznie – żelazko, którym wypala się boki obcasa oraz wygładza wierzch cholewki. Rzemieślnik, niczym przewodnik po tajemniczym szewskim świecie, prezentuje nam kolejne narzędzia – kantkę, sztuperek i sprytne akcesorium o wdzięcznej nazwie serduszko, dzięki któremu można wyciskać nici. Wszystkie to przedwojenne starocie, które już na niejedną nogę uszyły przedni but. I tylko takie przyrządy potrafią wyrychtować historyczne obuwie – ot, jak choćby kaligale – sandały z czasów imperium rzymskiego czy ozdobione złotą klamrą półbuty piechoty pruskiej, w których dzielni wojacy Jego Cesarskiej Mości walczyli z wojskami napoleońskimi. Do uszycia każdej pary trzeba się dokładnie przygotować – zebrać materiał historyczny, przewertować stare ryciny, czasami zasięgnąć opinii muzealnika. – Nie mogę sobie pozwolić na bylejakość, każdy element w bucie, każde przeszycie, każdy gwoź-


Pasja 38

się, że aż, ale Krzysztof Brzozowski uśmiecha się i opowiada, że zamówienia przychodzą do niego z całego świata. Jedni pasjonaci obuwia historycznego dowiadują się od drugich, że w niewielkiej wiosce pod Kielcami mieszka człowiek, który jak nikt inny potrafi zrobić but z epoki. I nie ma tu mowy o żadnym chodzeniu na skróty – wszystko musi być tak jak przed wiekami. – Czasami złość mnie bierze, bo brakuje jakiegoś elementu i szukam go długimi tygodniami. Na przykład bardzo trudno jest dostać gwoździki do butów z okresu napoleońskiego – tłumaczy szewc i wysypuje z pudełka na dłoń malutkie, srebrne ćwieki z charakterystycznie zaokrąglonymi główkami. Ot, niby nic, a jednak bez tego buta nie zrobisz. dzik – to wszystko musi być wierne realiom historycznym – mówi pan Krzysztof, pochylając się nad rozłożonym kawałkiem brązowej skóry, z której powstaną buty husarza. Ten etap pracy wymaga ogromnej precyzji, bo jak raz przyłoży się przygotowaną wcześniej papierową formę do skóry i rozetnie materiał, to nie ma odwrotu. Więc rzemieślnik długo i z wielką precyzją przelicza wszystkie parametry, sprawdza, czy aby nie pomylił się w rachunkach. Tuż obok, oparte o ścianę stoją, podobne w formie, tyle, że w kolorze żółtym, zdobione precyzyjnym haftem, wysokie oficerki. To również but husarski, którego jedyny oryginał znajduje się w szwedzkim muzeum. Gdy będzie już gotowy przemierzy ocean, by dotrzeć do Stanów Zjednoczonych. Dziwimy MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

Masz zmartwienie? Załóż ciasne buty Podeszwa z niedźwiedziej skóry, siatka ze sznurka i wypełnienie sianem – takie buty w odległym okresie neolitu nosił Człowiek Lodu, odnaleziony przez archeologów pod koniec ubiegłego wieku w Alpach. Pewnie, że znacznie wcześniej nasz praprzodek narzucił coś na swój grzbiet, ale przecież skaliste odłamki, piekący piasek czy wystające z ziemi ostre korzenie doskwierały jego stopom… Zaczął więc główkować, jak temu zaradzić. I tak rozpoczęła się długa i bardzo bogata historia obuwia – począwszy od starożytnych sandałów, które do dziś stanowią mocny punkt w garderobie pań, przez ciżemki z zadartymi czubami, w których chodzenie było nie lada wyzwaniem, i dworskie, lekkie trzewiki, po solidne, ciężkie obuwie, w jakim całe armie przemierzały

setki kilometrów, by dla swego ukochanego kraju wyszarpać kolejny skrawek ziemi. Szycie butów należy do najstarszych rzemiosł świata. Rzemieślnicy tajemną wiedzę zdobywali terminując niekiedy długimi laty u największych mistrzów, za swoje umiejętności otaczani byli estymą. Pracowali ręcznie, w pocie czoła i z wielką precyzją produkując jedną, najwyżej dwie pary butów w ciągu dnia. Dziś, gdy odbywa się to na masową skalę, dobry szewc wciąż jest na wagę złota. A jeszcze taki, który potrafi uszyć buty i to historyczne, należy do rzadkości. W butach Krzysztofa Brzozowskiego chodzą całe zastępy grup rekonstrukcyjnych, klientami rzemieślnika z Rudy Strawczyńskiej są pasjonaci historii i ci, którzy chcą włożyć na nogi niepowtarzalny but z okazji jakiejś wyjątkowej uroczystości. Ot, jak choćby nowożeńcy. Gdy czasami w telewizji pojawią się przebitki z rekonstrukcji historycznych wydarzeń pan Krzysztof od razu wie, które buty wyszły spod jego ręki. Dziś jest niekwestionowanym autorytetem, bywa, że zwracają się do niego archeolodzy czy poszukiwacze, którzy wygrzebali z ziemi zakurzoną i zmurszałą parę butów. Pan Krzysztof z dużym prawdopodobieństwem potrafi określić z jakiego okresu pochodzi odnaleziony „skarb”. A wszystko zaczęło się, jak to często w życiu bywa, od przypadku. Rzemieślnik pochodzi ze Zgorzelca, z wykształcenia jest energetykiem. Jako młody, zaledwie 20-letni chłopak, pracował w kopalni w Bytomiu i, aby dorobić trochę do pensji, za namową kolegi zatrudnił się u szewca. – I tak już zostało – uśmiecha się pan Krzysztof i szybko przelicza, że już 38 lat szyje buty. Ale droga do mistrzostwa nie była wcale taka prosta, potrzeba było cierpliwego i mozolnego termi-


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

39 nowania, by nauczyć się fachu. A uczył się od najlepszych. Gdy nadszedł niespokojny czas stanu wojennego i od ludowej władzy dostał wilczy bilet, nie pozostało mu nic innego, jak pożegnać się z kopalnią. Opuszczał Śląsk bez większego żalu, pobudował się w Rudzie Strawczyńskiej na działce podarowanej przez teściów. Wiedział już wtedy, co będzie robił w życiu – otworzył kilka zakładów szewskich, w których można było nie tylko naprawić obuwie, ale i uszyć buty na miarę. Na taką ekstrawagancję stać było osoby zamożniejsze – ręczna, precyzyjna robota kosztowała. – Obuwie szyte na miarę zawsze było w cenie, przed wojną mówiło się nawet – krowa na targ, a potem do szewca – pan Krzysztof wygładza rozłożony na stole kawałek błyszczącej skóry.

Najwygodniejsze są stare buty A kiedy zrobił pierwszą parę butów historycznych? Rzemieślnik z Rudy Strawczyńskiej wspomina, że właściwie od początku swojej pracy szył przedwojenne oficerki czy stylowe muszkietery, ale działo się to przy okazji, mimochodem. Historia zapukała do niego na dobre, gdy zaczęły powstawać bractwa rycerskie, a potem grupy rekonstrukcyjne. Pierwsze zamówienie przyszło od Karola Burego, kasztelana Chorągwi Rycerstwa Ziemi Sandomierskiej, który zamówił u Krzysztofa Brzozowskiego trzy pary butów husarskich. Później Andrzej Majzner z Bractwa Rycerskiego Ziemi Lubelskiej poprosił rzemieślnika o uszycie sześciu par rajtarów. A potem zaczęły spływać kolejne zamówienia i jak śmieje się pan Krzysztof – dziś 80 proc. rekonstruktorów chodzi w jego REKLAMA

butach. Wyrobił sobie markę, bo dba o każdy historyczny detal, a gdy nie jest czegoś pewny, szpera w źródłach dopóty, dopóki nie trafi na potrzebną mu informację. Wiele wzorów butów pan Krzysztof ma już opisanych – wycięte z kartonu formy leżą posegregowane w kopertach. Ale gdy ktoś prosi go o wykonanie zupełnie nowego modelu, wówczas zaczyna pracę od szukania historycznych źródeł. – Ostatnio szyłem buty do rekonstrukcji wydarzeń z okresu powstania styczniowego – wspomina. – Tłumaczę, że nie można wszystkich chłopów, którzy brali udział w bitwie, ubrać w buty, bo to nierealne. Oni chodzili boso, w domu była najwyżej jedna para na całą rodzinę. Po chwili dodaje, że pierwszy błąd, jaki może popełnić niezorientowany w temacie szewc, to szycie buta lewego i prawego, a przecież podział na but z lewej i prawej stopy nastąpił dopiero w XX wieku. Wcześniej był jeden model, a skóra po pewnym czasie dopasowywała się do nogi. Na początku pracy nad nową parą butów najważniejsze jest, by dobrze pobrać od klienta miarę i ustalić model, a potem precyzyjnie przenieść to wszystko na papierowy szkic. To matematyczna robota, przy której popełnia się najwięcej błędów i dlatego powtarzanie jej jest często konieczne.

Gdy wszystkie wyliczenia już się zgadzają, pan Krzysztof szuka odpowiedniej skóry. A z tym jest ogromny problem. Materiał – najczęściej skórę bydlęcą lub kozią, rzadziej z sarny – pan Krzysztof zamawia w trzech garbarniach. Sam ją farbuje. Potem przychodzi czas na przygotowanie kopyt i – jeśli szyje oficerki – drewnianych prawideł. Na te ostatnie czeka czasami miesiąc, bo właściwie robi je w Polsce tylko jeden rzemieślnik. Moment cięcia skóry i dopasowywania jej do kopyta należy z pewnością do najprzyjemniejszych. Sporo czasu, niekiedy cały dzień, zajmuje formowanie buta, następnie pan Krzysztof przystępuje do szycia. Najczęściej ręcznego. Najcięższa robota to łączenie wszystkich elementów buta, ale ten etap akurat rzemieślnik z Rudy Strawczyńskiej lubi najbardziej, bo wie, że jeszcze chwila i praca będzie ukończona. – Na wykonanie jednej pary butów poświęcam trzy, cztery dni – szacuje pan Krzysztof. Podkreśla, że pracuje od rana do wieczora, ale jak przyznaje – uwielbia swój warsztat i swoje rzemiosło. Bez tego nie mógłby żyć. Jedyne, co go martwi, to fakt, że na horyzoncie nie pojawiają się żadni następcy.

Krawiec bez surduta, szewc bez buta Już dawno minęło południe i mimo że to sobota, pan Krzysztof wcale nie zamierza kończyć dnia pracy. – Sam swoich butów nie dałbym rady nosić i tu sprawdza się stare przysłowie, że szewc bez butów chodzi… Wprawdzie buty mam, ale nie szyte na miarę – śmieje się rzemieślnik. – Żonie szyję wszystkie buty i mam nadzieję, że jest zadowolona.


Pasja 40

GĹ‚os kieleckiego targowiska MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

41

Zaczęło się w marcu. 26 lat temu. Mały fiat, mikrofon, mikser, końcówka mocy i kilka głośników – to był podstawowy zestaw, dzięki któremu na miejskim targowisku w Kielcach po raz pierwszy dało się usłyszeć głos Arkadiusza Tyry. Dziś nie sposób wyobrazić sobie straganów, gwaru tego miejsca, bez charakterystycznych dźwięków płynących z megafonów. Przez te lata informował już niemal o wszystkim. Reklamował, apelował, składał życzenia i… czerpał z tego satysfakcję, bo jak sam mówi – uwielbia swoją pracę. tekst i zdjęcie Krzysztof Żołądek

– Na początku komunikaty były sporadyczne. Ktoś kogoś zastawił samochodem i był problem z wyjazdem. Brało się więc mikrofon i ogłaszało, że kierowca danego auta jest proszony o odjechanie. Szukaliśmy też rodziców zagubionych dzieci, informując, że czekają na opiekunów w danej alejce czy przy charakterystycznym punkcie targowiska – wspomina dziś pan „Radio Bazar”. Za pomoc raz dostał podziękowania, innym razem stek przykrych słów. A to tylko dlatego, że ze znajomymi z bazaru zaopiekował się około siedmioletnim dzieckiem, które zgubiło się rodzicom w ferworze zakupów. Ci nie odpowiadali na apele z targowych megafonów, a nie było wtedy jeszcze komórek. Po kilku godzinach bezskutecznych apeli wezwano policję, a ta odwiozła malca do domu do Końskich. Po kilku dniach rodzice odwiedzili targowisko z pretensjami. Bo ich zdaniem… dzieciak wróciłby przecież sam do domu autobusem. – Siedmioletnie dziecko! Wyobraża pan sobie? – do dziś Arkadiusz Tyra nie potrafi pojąć, czym kierowali się wówczas nieodpowiedzialni rodzice.

Ja Pana skądś znam…

Więcej było jednak przyjemnych sytuacji. Kilka razy ni stąd ni zowąd otrzymał kwiaty. Od pań, które twierdziły, że ilekroć są na targowisku, lubią słuchać brzmienia jego głosu. Raz, leżąc na stole operacyjnym, usłyszał od anestezjologa: – My to się chyba skądś znamy? Ja Pana gdzieś widziałem… albo słyszałem!. Po wyjaśnieniu, że zapewne na targowisku, lekarz rozpromienił się i poinformował obecnych na sali, że „kroimy dziś gwiazdę”. Ale czy został wtedy potraktowany podczas operacji jak ktoś sławny, już nie pamięta. Narkoza zaczęła działać… Przyjemnym momentem było też otrzymanie pawilonu, bo nadawanie z malucha nie było wygodne. To właśnie w nim są dziś nagrywane

...nie zachęcaliśmy jedynie do kupna broni, narkotyków i ludzkich narządów. A najciekawszym komunikatem, jaki przez te lata popłynął z megafonów było chyba – Zaspokoję samotną czterdziestkę…

komunikaty płynące z megafonów. – Teraz są mikrofony kierunkowe, więc nie muszą to być sterylne, studyjne warunki. Montaż odbywa się na komputerze. Ale na początku nagrywałem w domu, na kasetach. W tych czasach wymagało to wielu godzin pracy. Teraz jest o wiele wygodniej, a nagrania można przynosić na kartach pamięci czy na płycie – wyjaśnia nasz rozmówca.

W międzynarodowym towarzystwie Przez ponad ćwierć wieku Arkadiusz Tyra obserwował ewolucję targowiska. Zmieniał się towar, zmieniali się sprzedający. Wiele z obecnych, dobrze prosperujących kieleckich firm, swoje początki miało na targowisku. I śmiało można powiedzieć, że ten pierwszy milion został zarobiony na bazarze, bo to było przecież jeszcze

przed denominacją. W wielu budkach czy pawilonach biznes przejęło następne pokolenie. Jeśli ktoś rezygnuje, to głównie ze względów zdrowotnych, a pawilony w lepszych lokalizacjach długo nie stoją puste. Interes się kręci. Chociaż już nie tak prężnie jak kiedyś. Dziś mniej jest już wycieczek ze Wschodu, jednodniowych sprzedających. Choć wielu obcokrajowców wrosło w bazarowy krajobraz. Osiedlili się w Kielcach, utrzymują z handlu. Jak mówi dziś z uśmiechem Arkadiusz Tyra: – Obracam się, jakby nie było, w międzynarodowym towarzystwie. Znamy się tu od lat, atmosfera jest serdeczna.

Imieninowe i matrymonialne

Przez te wszystkie lata przekazał klientom tysiące informacji. – Żeby tylko nikt tego źle nie odebrał, ale nie zachęcaliśmy chyba jedynie do kupna broni, narkotyków i ludzkich narządów. Zresztą nie przeczytałbym niczego, co jest sprzeczne z prawem czy etyką. Poza tym na bazarach komunikowałem chyba o wszystkim. – W pamięci utkwiło mi zwłaszcza jedno ogłoszenie – wspomina. – Przyszedł kiedyś pan, wręczył kartkę, a na niej słowa „Zaspokoję samotną czterdziestkę. Stoję w alei mięsnej. Sprzedaję jelita” (śmiech). Była też moda na życzenia imieninowe. – W ten sposób pozdrawiali się sprzedawcy handlujący na placu targowym – wspomina. – Taki typowy radiowęzeł. Swoim głosem Arkadiusz Tyra zachęca do zakupów, ale od pewnego czasu sam też sprzedaje. Bo, jak mówi, nie lubi siedzieć bezczynnie. Nagrywanie nie zajmuje mu już wielu godzin, więc zamiast patrzeć w sufit rozkłada towar i handluje. – Dzieci rosną i jakoś trzeba im zapewnić przyszłość. Czasem trzeba też odpocząć i pojechać gdzieś na wakacje. Zmienić klimat – tłumaczy. Ale zawsze wraca. Bo jednak na targowisku, w roli lektora, czuje się najlepiej.


Design 42

Design w podróży rozmawiała Judyta Marczewska zdjęcie z archiwum Kuby Witka

Wielu z nas marzy o podróżowaniu, wielu z nas już przemieszcza się z miejsca na miejsce, prowadząc nowoczesny, choć wędrowny tryb życia. Niektórych możemy już z angielska nazwać „digital nomads”. Cyfrowi nomadzi żyją i pracują w podróży. Jakimi przedmiotami się otaczają, by codzienność uczynić prostszą i bardziej przyjazną? O współczesnych koczownikach rozmawiamy z Kubą Witkiem, muzykiem oraz Karoliną i Wojtkiem Pirógami, architektką i projektantem. Kielczanami, dla których podróż i mobilność stały się sensem życia.

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

43 JM: Czujecie się cyfrowymi nomadami? Kuba: Zdecydowanie. Moja praca nie jest związana ze stałym miejscem, główną przestrzenią do zarabiania jest dla mnie Internet. W ten sposób zdobywam zlecenia i dystrybuuję własną twórczość. Mieszkałem w różnych miejscach, spędziłem kilka lat za granicą, przede mną kolejne wyjazdy. Karolina, Wojtek: Tak, czujemy, że jesteśmy częścią tej filozofii. Korzystamy z możliwości naszych czasów, chociażby pracując zdalnie. Jednak do cyfrowych nomadów trochę nam jeszcze brakuje. Zawsze po intensywnym podróżowaniu wracamy do Kielc i osiadamy. JM: Skąd wzięła się w Was pasja podróżowania? Czy to znak rozpoznawczy naszego pokolenia? Kuba: Wydaje mi się, że obecny trend na podróżowanie jest wynikiem zmian, jakie zaszły i wciąż zachodzą w kraju i na świecie. Bilety lotnicze są coraz tańsze, na terenie Unii Europejskiej nie potrzebujemy nawet paszportu, a i do dalszych krajów dostaniemy się bez większych przeszkód. Dziś młodzi nie chcą żyć jak ich rodzice. Praca wciąż jest oczywiście ważna, ale możliwości zarabiania pieniędzy jest wiele – wszystko zależy od odwagi, determinacji i chęci. Stąd na przykład powstanie takich zjawisk, jak digital nomadism. Karolina, Wojtek: Nasza pasja do podróży wzięła się z ciekawości świata i chęci poznania innych kultur. Duży wpływ mają też wykonywane przez nas zawody. Lubimy podglądać, jak architekci i projektanci kształtują środowiska w innych krajach. Obiecaliśmy też sobie, że odwiedzimy wszystkie stolice świata. Podróżowanie rzeczywiście stało się poniekąd znakiem rozpoznawczym naszego pokolenia. Możliwe, że jest to kwestia przystępności, otwartych granic, ale też pięknych obrazków dostępnych w Internecie, które kuszą „spakuj walizkę i jedź”. JM: Co daje Wam mobilny tryb życia? Kuba: Wolność, niezależność, możliwość prowadzenia zdrowego trybu życia – mam czas na bieganie, wypady za miasto i zdrowy sen. Cenne są także doświadczenia płynące ze współpracy z ludźmi z różnych środowisk. W ubiegłym roku miałem okazję pracować przy międzynarodowym Kongresie Bezpieczeństwa Chemicznego CHEMSS2016. Robiłem wywiady z agentami FBI, ambasadorami i specjalistami z całego świata. W trakcie przygotowań do tego projektu zwiedziłem Hagę i kawałek Holandii. Innym razem filmowałem prezentację nowego produktu polskiej firmy technologicznej, która otwierała swoje biuro w Berlinie, a ostatnio współpracu-

ję z firmami, które zajmują się wykorzystaniem technologii w sadownictwie. Oczywiście te wszystkie pozytywne aspekty mają swoją cenę, bo prowadzenie niezależnej, mobilnej działalności wiąże się często z brakiem stabilizacji, również finansowej. Taki styl życia nie jest dla każdego, ale jeśli lubi się nowe wyzwania i ma w sobie dużą dawkę pozytywnej energii, to gorsze strony niezależności stają się mało istotne. Karolina, Wojtek: Mobilny tryb życia daje nam przede wszystkim duże możliwości poznawcze. Uczy innego podejścia do życia, w którym większość przedmiotów i rzeczy materialnych staje się nagle zbędna. To także przywrócenie naturalnego biegu dnia i nocy, często zaburzanego w dzisiejszym pędzie. Pomysł naszego domu na kołach pojawił się podczas podróży po USA. Przez miesiąc mieszkaliśmy w samochodzie, którym przejechaliśmy 10,5 tys. km. Poznaliśmy też grupę wspaniałych ludzi z Tennesse, którzy żyją w wanach, wykonują wolne zawody i cztery miesiące w roku poświęcają na zwiedzanie USA. Dużo się od nich dowiedzieliśmy, np. jak wyobrażają sobie „idealny dom mobilny” i tak postanowiliśmy stworzyć projekt energooszczędnego domu na kółkach wyposażonego „pod klucz”. JM: Czym kierujecie się wybierając przedmioty, które zabieracie w podróż? Kuba: Ceną. I nie chodzi o to, że produkt ma być najtańszy, tylko żeby stosunek ceny był adekwatny do jakości – nie kupię termosu za 500 zł czy koszulki za 200. Z drobnymi wyjątkami nie wierzę w drogi sprzęt, bo płacimy głównie za markę, logo i drogi serwis. Kierujemy się też funkcjonalnością – brzmi banalnie, a jednak sklepowe półki są pełne mało funkcjonalnego sprzętu. Przy wyborze mojego ostatniego namiotu najważniejszy był cel mojej podróży – rowerowy objazd Islandii. Namiot musiał być w miarę lekki, nieduży po spakowaniu i w tym konkretnym przypadku: światłoodporny – latem na Islandii są białe noce. Udało się go znaleźć. Przetrwał najsilniejsze islandzkie wiatry i deszcze. Jeśli mógłbym coś w nim zmienić, to spróbowałbym zmniejszyć jeszcze jego wielkość po spakowaniu. Karolina i Wojtek: Przede wszystkim kierujemy się tym, czy aby na pewno są to przedmioty potrzebne w miejscu, do którego się wybieramy. Stawiamy na jakościowo dobre sprzęty oraz polecane przez np. innych podróżników. Nauczeni doświadczeniem zaopatrzyliśmy się w samorozkładający się namiot. Szczególnie przydatny, jeśli zatrzymujemy się codziennie w innym miejscu. Namiot pop-up, który jest wygodny i naprawdę szybki do rozłożenia i złożenia, też jest obo-

wiązkowy (chociaż w podróż autostopem się nie nadaje, po złożeniu jest kołem o średnicy ok. 90 cm). Do wygodnego podróżowania zabieramy zawsze dwa plecaki wojskowe m.in. z osobną przegrodą na buty. Obowiązkowa jest też turystyczna kuchenka gazowa, korzystaliśmy z różnych typów i producentów. Najlepiej taka z dobrze obudowanym paleniskiem, aby nie wyczyniać akrobacji, gdy wieje wiatr. W wyjazdach pod namiot istotna jest organizacja przestrzeni (plecaka, samochodu, campera). Na rynku brakuje produktów wspomagających przechowywanie przedmiotów. Obowiązkowy jest scyzoryk, latarka, oraz narzędzie wielofunkcyjne. No i aparat. Na rynku brakuje natomiast dobrych lodówek turystycznych, obecnie dostępne są nieporęczne, a ich wnętrze jest mało „ustawne”. JM: Czy przedmioty, które towarzyszyły Wam w podróży stały się dla Was szczególnie ważne? Kuba: W podróży preferuję zdecydowanie rzeczy, które mogę zniszczyć, zgubić lub wyrzucić. Dlatego też zawsze przy okazji wyjazdu przeżywam rozterki związane ze sprzętem do filmowania i fotografii. Karolina, Wojtek: Z ostatniej podróży przez Stany, zabraliśmy tablice rejestracyjne samochodu którym podróżowaliśmy. Ciężko było się pożegnać z autem, które przez miesiąc było dla nas domem. Oprócz tego mamy oczywiście przedmioty, które się sprawdziły i teraz już zawsze je ze sobą zabieramy.

Mobilny tryb życia daje nam przede wszystkim duże możliwości poznawcze. Uczy innego podejścia do życia, w którym większość przedmiotów i rzeczy materialnych, staje się nagle zbędna.


Biznes 44

Zawsze

chciałam więcej rozmawiała Daria Malicka zdjęcia z archiwum Anety Oleszek

Aneta Oleszek – kobieta-dynamit, zarażająca 100-procentową energią i pewnością siebie, która dzięki ogromnemu uporowi rozpoczęła prawdziwą rewolucję na europejskim rynku podologii. No właśnie – podologii… Mało kto wie o istnieniu dziedziny (a dotyczy każdego z nas, bez wyjątku), w której Aneta jest naprawdę wielkim fachowcem.

Co to takiego jest ta podologia? Przyznam, że pierwszy raz zetknęłam się z tym określeniem, gdy usłyszałam, że jakaś dziewczyna z Kieleckiego Parku Technologicznego się tym para…. To dziedzina medycyny zajmująca się szeroko pojętą problematyką stóp – ich pielęgnacją, zdrowiem, urodą. W Polsce niemal trzy miliony osób choruje na cukrzycę, a prognozy mówią o tym, że niebawem liczba ta wzrośnie do pięciu milionów. To niestety choroba cywilizacyjna, która zaniedbana może prowadzić do zespołu stopy cukrzycowej. Niestety – w Polsce mamy problem z odpowiednią pielęgnacją stóp. I chcę od razu zaznaczyć, że moje produkty nie są dedykowane tylko osobom chorym na cukrzycę – to kosmetyki do kompleksowej pielęgnacji MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

skóry, dla każdego! Swoją przygodę z podologią zaczęłam od rozwiązania stosowanego przy wrastających paznokciach. Dopiero po Podoklamrze pojawiła się linia kosmetyków Podopharm, najpierw do stóp, a teraz…

czyna to niewłaściwe obcinanie paznokci (zbyt krótko i na okrągło). Drugą, równie ważną jest zbyt ciasne obuwie. Podoklamra leczy taki problem, oczywiście w połączeniu z odpowiednią pielęgnacją stóp.

Zaraz, zaraz powolutku! Czym jest Podoklamra? (Śmiech) No tak – galopuję przez życie i w rozmowie! Podoklamra to czasowy implant do korekcji wrastających paznokci. Wykonana jest ze stali implantologicznej. Zakładają ją wyłącznie specjaliści. Aby uzyskać efekt, trzeba ją nosić przez kilka miesięcy. Niestety – wrastanie paznokci to powszechny problem i bolesna, nieprzyjemna dolegliwość. Najczęstsza jej przy-

Ale po kolei. Co robiłaś zanim zaczęłaś produkcję swojego dość nietypowego wynalazku? Przez dziesięć lat byłam dyrektorem handlowym w polskiej firmie kosmetycznej. Zbudowałam tam dział kosmetyki profesjonalnej. W pewnym momencie zarządzający koncernem postanowili jednak, że pójdą w nieco inną stronę niż chciałam. I zapadła decyzja o rozstaniu. Natomiast samą problematyką podologii zafascynowałam się ponad dziesięć lat temu, jadąc


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

45 na międzynarodowe targi do Dusseldorfu, które w całości były poświęcone problemom stóp. W tym samym czasie w Polsce pojawiały się raptem 2-3 takie stoiska, ustawione gdzieś w kącie. Wiadomo – chętniej się patrzy na piękną buzię niż na stopy z hiperkeratozą. Zresztą – jeśli już o tym mówimy – kilka osób zarzuciło mi, że wrzucam na swój facebookowy profil takie okropne zdjęcia. Ale prawda jest taka, że działam w branży, która nie zajmuje się pięknymi i pachnącymi stopami, to moje kosmetyki mają doprowadzić je do odpowiedniego wyglądu. Usłyszałam też, że to nie jest podejście marketingowe, bo ludzie chcą oglądać ładne rzeczy. To zależy do kogo chce się dotrzeć. Podolog wie, że im stopy gorzej wyglądają, tym większy jest sens jego pracy. No dobrze – porzuciłaś karierę w korpo, odeszłaś z firmy. I co dalej? Byłam totalnym start-upem – z pomysłem, zapałem i wiarą w siebie. W tym samym czasie poREKLAMA

Chcę, żeby historia podologii kojarzyła się z Kielcami. Chciałabym, aby powstała marka Stopa Kielecka. sypały się różne propozycje pracy, dzwoniono: chcemy właśnie panią. Biłam się z myślami – iść czy nie? Byłam dobra w swojej pracy, odnosiłam sukcesy, awansowałam. Ale równocześnie – odkąd pamiętam – zawsze chciało mi się więcej. Lubię szerzej patrzeć na problem i działać. Nie brakuje mi odwagi. Mam do siebie duży dystans i nie boję się wyzwań. Dlatego zaczęłam pracę na własny rachunek. Co było pierwszym produktem? Podoklamra? Tak. Pochłonęła sporo pieniędzy. Moje oszczęd-

ności praktycznie zniknęły. Nie sądziłam, że cały ten szereg badań, ocen klinicznych i uruchomienie pierwszej produkcji będzie takie kosztowne. Pierwszy rok zamknęłam z dużą stratą. Te klamry to Twój autorski produkt. Dlaczego uwierzyłaś w nie tak mocno? Ludzie, z którymi miałam zawodowo do czynienia, mi to podsunęli. Zrobiłam taki tour po Polsce, pokazywałam co to jest pedicure medyczny, jaki jest standard higieny. Tam właśnie ktoś mi zasugerował, żeby zrobić taką klamrę, bo brakuje tego rodzaju produktu na rynku. Więc pochyliłam się nad tym zagadnieniem. Oczywiście był w to zaangażowany cały sztab ludzi. Miałam tylko pomysł, a trzeba było zrobić rysunek techniczny, przygotować prototyp, wyszkolić całą kadrę instruktorów. Dość szybko produkt został nagrodzony na międzynarodowych targach Beauty Forum w Warszawie i Uroda w Gdańsku. A to sprawiło, że zaczęto na rynku inaczej na mnie pa-


Biznes 46 w Rudnikach koło Częstochowy. Na początku zwróciłam się do innego producenta, ale nie był tym projektem zainteresowany. Co prawda właściciele Chirmedu miło nas przyjęli, ale także z lekkim zdziwieniem. A ja bardzo chciałam, żeby ten produkt miał metkę „Made in Poland”. Właściwie wszystko co się tylko da, począwszy od drutu, kupuję na naszym rodzimym rynku. Kosmetyki także produkowane są w Polsce. Oczywiście, wiadomo, że są też takie surowce, które są dostępne tylko we Francji, w Niemczech czy Szwajcarii, ale niczego nie kupuję z rynków Dalekiego Wschodu. Jak wyglądał drugi rok firmy? Przez pierwsze sześć miesięcy odpracowałam straty. Pomogły nagrody, które otrzymałam. Pojawiły się pierwsze zyski, więc się zatrudniłam. Następnie przyszła do pomocy Ania, która jest obecnie kierownikiem logistyki. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy, była wyrozumiała pomimo tego, że było ciężko, ledwo starczało na pensję dla mnie i dla niej. Pojawiły się kolejne nagrody, do dziś mamy ich na koncie dziesięć. To są bardzo prestiżowe wyróżnienia, najważniejsze jakie można zdobyć w branży. One zapoczątkowały kolejne telefony od dystrybutorów m.in. z Wielkiej Brytanii i Irlandii. trzeć. Potem wprowadziłam linię kosmetyków. Na targach zauważył mnie zagraniczny dystrybutor z Czech i Słowacji. A wtedy byłam na rynku mniej niż rok! W Polsce nikt nie chciał mnie obdarzyć takim zaufaniem, bo „Pani działa dopiero trzy miesiące”. Biznesu również nie zaczynałam w Kielcach, a w Łódzkim Parku Naukowo-Technologicznym, gdzie dojeżdżałam przez osiem miesięcy. Mieszkałam praktycznie w samochodzie. Gdy w końcu przeniosłam się do Kielc zaczynałam od małego biura w podziemiach. Pamiętasz „debiut” Podoklamry? No jasne! System został przygotowany specjalnie na Targi w Warszawie. Pomyślałam, że zadzwonię do Beauty Forum i powiem, że ten swój pierwszy raz chciałabym zrobić właśnie z nimi. Byli zachwyceni. Pojechaliśmy na te targi, z grupą moich przyjaciół, na żywioł i wzbudziliśmy naprawdę ogromne zainteresowanie. To był pierwszy tego rodzaju system w Polsce. Pojawiło się pierwsze zainteresowanie: „A gdzie to jest produkowane?”, „W Polsce?”, „A gdzie?”. No właśnie, gdzie to jest produkowane? W Fabryce Narzędzi Medycznych Chirmed MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

Teraz firma ma już trzy, cztery lata? Zaczynamy czwarty rok. W poprzednim wszystko jakby się odczarowało. Pojawiły się duże przyrosty ze sprzedaży. Pomyślałam, że stworzę kilka takich produktowych petard. Każda otrzymała nagrody. Przeniosłam się do większego biura, otworzyłam gabinet podologiczny. Jak ma być postrzegana marka Podopharm? Ma być mocna, przyjazna klientowi, kojarzyć z czymś eksperckim, ale też z pewnym luzem. Ile masz teraz kosmetyków w ofercie? O rany, musiałabym policzyć. Około 30, do tego klamry, narzędzia medyczne i sześć nowych receptur, które są opracowywane. Czy ty czasem sypiasz…? Przyzwyczaiłam się już do tego tempa. Lubię to bardzo! Pomysły rodzą się, gdy jadę samochodem lub w środku nocy, kiedy zamiast spać wymyślałam nazwę firmy. A jakbyś miała wybrać, który produkt jest taki najbardziej Twój? Ulubiony, dopieszczony, z którego jesteś najbardziej dumna? Każdy z produktów ma swoją własną, osob-

ną historię. Każdemu poświęcam wiele czasu i kosztował mnie dużo pracy. Nie jesteś z wykształcenia podologiem? Nie, inżynierem produkcji. Skończyłam też zarządzanie i marketing. Skąd czerpiesz specjalistyczną wiedzę, pozwalającą tworzyć receptury kosmetyków? Uczestniczę w konferencjach naukowych, dużo czytam. To moja pasja, z której przy okazji uczyniłam sposób na życie. Wszystkim tego życzę! A po godzinach jestem kurą domową. Mam dwóch synów, z młodszym właśnie uczymy się pisać, liczyć, czytać. Jestem żoną i matką z normalnymi problemami. Gdzie będzie Aneta Oleszek za 5-10 lat? Jeszcze przez trzy będę tutaj, w Kieleckim Parku Technologicznym. A potem ma nastąpić przełom. Ale taki naprawdę, wiesz – łuuup! Chcę kupić tu teren inwestycyjny i wybudować własną halę produkcyjną, laboratorium, całe centrum szkoleniowe, magazyny. Chcę, żeby historia podologii kojarzyła się z Kielcami. Chciałabym, aby powstała marka Stopa Kielecka. Tak rozpoznawalna jak Majonez Kielecki? Tego bym chciała. To jesteś na dobrej drodze... Ale trzeba na to czasu. Te wszystkie nagrody, to, że ludzie się mną zachwycają, to jest jak paliwo, daje napęd do działania. A ilu masz dystrybutorów obecnie w Polsce? Dwudziestu. I czterech zagranicznych, a ma być sześciu. Zatrudniam też sześć osób. Oferta Twojej firmy to nie tylko produkty do stóp? Właśnie. Okazało się, że rynek wymaga też wprowadzenia innych produktów specjalistycznych. Bo diabetyk ma problemy z całym organizmem – skórą, włosami… Powstał więc szampon dla osób chorych na łuszczycę, serum regenerujące do ciała, Skinflex – krem barierowy do skóry suchej i atopowej, bezzapachowy, bardzo bogaty w emolienty, składniki regeneracyjne, taka odżywcza bomba ochronna. Kosmetyki nie mają parabenów, za to recepturę bogatą w najwyższej jakości składniki aktywne. Musisz spróbować to będziesz wiedziała, o czym piszesz! To trzeba poczuć! Dziękuję, spróbuję na pewno.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

47

Duża szansa dla naszej wody – Nie ma na co czekać. Obecna perspektywa finansowa Unii Europejskiej to prawdopodobnie ostatnie tak duże pieniądze, jakie nasz kraj otrzyma na infrastrukturę i środowisko. Jeśli my ich nie wykorzystamy, dostaną inni – mówi Henryk Milcarz, prezes Wodociągów Kieleckich. Na początku tego roku mówił Pan o nowym projekcie Wodociągów Kieleckich z funduszy unijnych. Jak idą przygotowania? Henryk Milcarz: W drugiej połowie kwietnia otrzymaliśmy pismo z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, że nasz projekt spełnił kryteria formalne i uzyskał wystarczającą liczbę punktów, aby znaleźć się na liście rankingowej. Wszystko więc wskazuje na to, że otrzymamy dofinansowanie. Ale czas biegnie. Nowa perspektywa finansowa UE obejmuje lata 2014-2020. Trzeba działać! I działamy. Nie czekając na ostateczne rozstrzygnięcia, już przygotowaliśmy pierwsze przetargi, a dokumentacja jest bardzo zaawansowana. Proszę przypomnieć, co to za projekt. Oficjalnie nazywa się on „Poprawa gospodarki ściekowej na terenie kieleckiego obszaru metropolitalnego”. A mówiąc wprost, w największej części będzie poświęcony budowie i modernizacji

sieci kanalizacyjnej. Planujemy budowę kanalizacji w gminie Masłów, w miejscowościach Mąchocice Scholasteria, Ciekoty, Radostowa, Barcza, Brzezinki, Dolina Marczakowa, Łąki, Masłów II i Nademłyn. Powstanie tam też nowa pompownia ścieków. W tej samej gminie zbudujemy wodociąg w Wiśniówce i Dąbrowie. W gminie Sitkówka-Nowiny przebudujemy sieć wodociągową w Kowali i Kowali Małej. A w Kielcach zbudujemy nową kanalizację na ulicach: Prostej, Tarnowskiej, Poleskiej i Herbskiej. Zmodernizujemy lub przebudujemy wodociąg dla ulic: Sandomierskiej, Pocieszka, Wrzosowej, gen. Maczka i Zagnańskiej. Przeprowadzimy też renowację kanalizacji na ulicach: Skrajnej, Massalskiego, Konopnickiej, Berberysowej, Złotej, Kryształowej, Zagnańskiej i Witosa. Chcemy też kupić nowe urządzenia dla oczyszczalni ścieków, samochód do przewożenia osadów ściekowych i samochód do czyszczenia kanalizacji. Ile to wszystko będzie kosztowało? Wartość projektu to ok. 80 mln zł. Będzie to jedna z największych inwestycji ekologicznych w kraju. Nie ma na co czekać. Obecna perspektywa finansowa UE to prawdopodobnie ostatnie tak duże pieniądze, jakie nasz kraj otrzyma na infrastrukturę i środowisko. Jeśli my ich nie wykorzystamy, dostaną inni. Wodociągi Kieleckie są już dobrze znane w kraju i w Brukseli z dobrego wydawania środków unijnych i musimy wykorzystać tę szansę po raz kolejny.

Inwestycje inwestycjami, ale Wodociągi Kieleckie znane są również z tego, że co roku organizują dużą scenę oraz inne atrakcje podczas Święta Kielc. Czy będzie tak i tym razem? Oczywiście. Nie możemy zawieść mieszkańców miasta i przybyłych gości. Organizujemy Święto Wody, podczas którego bawimy, ale również edukujemy. Obok sceny ustawiamy nasze stoiska, na których pokazujemy, jak dobrą wodę dostarczają nasze wodociągi i jak ważne jest dbanie o środowisko naturalne, aby źródeł tej wody nie zanieczyszczać. Łączymy przyjemne z pożytecznym. Zapraszam więc wszystkich na plac Artystów w sobotę 24 czerwca. Będzie się działo! Dziękujemy za rozmowę.

„Wodociągi Kieleckie” Sp. z o.o. www.wod-kiel.com.pl Świadczymy usługi: • naprawy, czyszczenia, eksploatacji sieci wodociągowej i kanalizacyjnej; • przeprowadzania badań laboratoryjnych wody, ścieków i osadów ściekowych. Prowadzimy działalność usługowo-handlową w dziedzinie inżynierii sanitarnej.


Kultura 48

Odrobina historii

Komiks nie miał dotychczas w Polsce dobrej passy. Niekończące się spory o jego „plebejskość”, bądź – te rzadsze – o artyzm przewijały się w mediach już w latach 70. Nie przeszkadzało to wydawnictwom państwowym w drukowaniu polskich komiksów w gigantycznych nakładach. Te błyskawicznie znikały z kiosków, a na dodruki nie można było liczyć z powodu ciągłego braku papieru. Mimo ogromnego zainteresowania nie było dostępu do zachodnich produkcji, aż do drugiej połowy lat 80. kiedy to magazyn „Nowa Fantastyka” zaczął wydawać dodatek „Komiks – Fantastyka”. Kilka lat później, wraz ze zmianą systemu, uzyskaliśmy dostęp do komiksów amerykańskich wydawanych przez TM Semic. A przedrukiem produkcji europejskich zajęło się wydawnictwo Orbita. Pod koniec lat 90. Egmont zaczął publikować magazyn „Świat Komiksu”, a niedługo po nim pierwsze albumy komiksowe. Dziś wydawnictwo wypuszcza na rynek kilkanaście tytułów miesięcznie i jest potentatem branży w Polsce. Współcześnie na temat komiksu dyskutuje się już na poważnie, gatunek uznano za nową gałąź literatury, a miłośnicy powieści graficznych wreszcie mają w czym wybierać.

tekst Rafał Urbański

Wiele tytułów, małe nakłady

Jeszcze nigdy z rynkiem komiksowym w Polsce nie było tak dobrze, ostatnie kilka lat to ciągły wzrost sprzedaży. Wydawnictwa nadrabiają zaległości w klasyce gatunku, jednocześnie starając się pokazywać to, co w komiksie najnowsze i najciekawsze. Rynek opowieści graficznych wyraźnie się ustabilizował i przez następnych parę lat powinien w tym stanie przynajmniej trwać. MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

Najbardziej widoczny i najsilniej reprezentowany w polskich księgarniach jest oczywiście komiks amerykański. Trzeba przyznać, że łatwo przyjął się na trudnym polskim rynku. Półki księgarń zostały zdominowane przez tytuły autorów dwóch największych wydawnictw: Marvel Comics i DC Comics. Działające na wielu europejskich rynkach wydawnictwo Hachette zakupiło prawa do dwóch wielkich kolekcji ukazujących historię Marvela i co tydzień wydaje zbiorczy tom, składający się z kilku zeszytów z tzw. komiksami superbohaterskimi. Dokładnie to samo dzieje się z komiksami DC Comics, wydawanymi także w olbrzymiej kolekcji przez Eaglemoss. Dodając do tego pozycje Egmontu, potentata naszego rynku, oraz małe, ale prężnie działające wydawnictwo Mucha, które raz w miesiącu wydają własne zbiorcze tomy komisów amerykańskich, otrzymujemy to, co przez kilkadziesiąt lat było dla miłośników tego gatunku w Polsce nieosiągalne. Olbrzymia różnorod-


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

49

ność wydawanych tytułów i małe nakłady (nikt już nie sili się na 100 tys. egzemplarzy) okazały się najlepszym rozwiązaniem dla niewielkiego, ale stabilnego polskiego rynku.

Wsparcie z ekranu Wspomnieć trzeba o jeszcze jednym fakcie, który ma niebagatelny wpływ na spopularyzowanie komiksów amerykańskich, a mianowicie o branży filmowej, która chętnie sięga po gotowe pomysły. Duża ilość seriali i filmów wspiera branżę komiksową, popularyzując nieznanych dotąd szerszemu odbiorcy bohaterów. Obecnie każdy liczący się kanał telewizji amerykańskiej produkuje co najmniej jeden serial na podstawie komiksu, a część z nich nawet kilka jednocześnie. W tej masie pojawiają się prawdziwe perełki, jak: „Preacher”, „Daredevil” czy „Jessica Jones”, dorównujące swym pierwowzorom i zbierające bardzo dobre recenzje wśród widzów i krytyków. W kinie potentat branży rozrywkowej, firma Disney, po zakupie wydawnictwa Marvel Comics oraz marki Star Wars pokazała co można zrobić z historiami, na które poprzedni właściciele nie mieli już pomysłu.

Japoński odłam Dużą cześć polskiego rynku komiksowego przejęły także niewielkie wydawnictwa publikujące japońskie mangi. W księgarniach od paru lat można zobaczyć osobne półki zapełnione tytułami japońskimi. Tu sytuację można porównać do tego, co dzieje się z komiksem amerykańskim. Wydaje się to, co najlepsze, a ilość tytułów jest naprawdę imponująca. Od wielu lat to chyba najbardziej stabilny odłam komiksowego rynku z rzeszą wiernych fanów ignorujących rynkową koniunkturę.

Polak potrafi Optymizm nieco przygasa, gdy zaczynamy przyglądać się komiksom polskich autorów. Niestety, tu dalej nie jest zbyt dobrze. Rodzimi rysownicy

i scenarzyści swoją pracę traktują raczej hobbystycznie. Proponowane przez wydawnictwa stawki nie wystarczają, by komiks traktować, jako główne źródło dochodu. Często, aby wydać swój projekt, autorzy ratują się akcjami crowdfundingowymi na portalach PolakPotrafi.pl czy Wspieram.to, gdzie internauci dobrowolnymi sumami finansują najciekawsze pomysły. Sporo tego typu przedsięwzięć odnosi sukces, a powstające w ten sposób komiksy są na wysokim poziomie graficznym i edytorskim. Polskich autorów doceniają i wydają zwłaszcza małe wydawnictwa, m.in. Kultura Gniewu, Centrala, Timof i Cisi Wspólnicy. W ich ofercie można znaleźć komiksy eksperymentalne, artystyczne, nietuzinkowe, takie, które są skierowane do czytelników oczekujących czegoś oryginalnego. Tytułów, w których nacisk położony jest na inteligentną zabawę z czytelnikiem, jest wbrew pozorom całkiem sporo, trzeba ich jednak szukać w małych, niszowych lub specjalizujących się w literaturze obrazkowej księgarniach.

Kieleckie propozycje W tej ofercie znalazły się bardzo ciekawe pozycje komiksowe kielczan: Norberta Rybarczyka i Jerzego Ozgi. „Wpatrzeni ze Wzgórza” Rybarczyka, wydany ostatnio przez Centralę, doczekał się tłumaczenia na język angielski i francuski. Dodatkowo komiks zbiera bardzo dobre recenzje wśród czytelników i krytyków. Rybarczyk, który od paru lat konsekwentnie buduje swoją pozycję na rynku, to jeden z najciekawszych autorów młodego pokolenia polskich rysowników komiksów. Natomiast „Yorgi” duetu Ozga-Rzontkowski, to powieść graficzna, uznawana przez wielu za jeden z najważniejszych polskich komiksów ostatnich lat. Ozga to rysownik z olbrzymim dorobkiem, którego prace zawsze cechowały się

bardzo wysokim poziomem wykonania. Jest autorem wielokrotnie nagradzanym najważniejszymi krajowymi nagrodami w dziedzinie komiksu.

Polacy na zachodnich rynkach

Autorskie prace polskich twórców nie mają niestety takiej promocji, jak albumy ich kolegów z Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych. Mimo że polscy autorzy niejednokrotnie udowadniali, że mają perfekcyjny warsztat i potrafią tworzyć ciekawe opowieści. Część otrzymuje zlecenia od największych światowych wydawców. Uznanie w postaci publikacji zeszytów w popularnych seriach na wymagających zachodnich rynkach zdobyli już: Piotr Kowalski i Katarzyna Niemczyk (rysujący dla Marvela), Szymon Kudrański (dla DC Comics), Marek Oleksicki (Image Comics), Rober Adler i Janusz Ordon (Boom! Studios). Na rynku francuskim uznanie zdobył Krzysztof Gawronkiewicz, publikując autorski projekt dla wydawnictwa Glenat. Trzeba też pamiętać, że obecnemu pokoleniu rysowników, w latach 80. i 90. na Zachodzie przecierali szlaki uznani autorzy, których wszyscy bardzo dobrze znają: Grzegorz Rosiński, Bogusław Polch czy Zbigniew Kasprzak. Choć polski komiks pozostaje niszowy, mamy obecnie namiastkę prawdziwego rynku, o czym nie tak dawno mogliśmy jedynie marzyć. Idąc na zakupy do księgarni, stajemy przed dylematem: co wybrać? Wreszcie jest co czytać i oglądać. Wygląda na to, że komisy zagościły w księgarniach na stałe.


Kultura 50

Antybiografia materiałem na sztukę tekst Aneta Zychma zdjęcie Krzysztof Bieliński

Nie żałuj, nigdy nie żałuj, że mogłeś coś zrobić w życiu, a tego nie zrobiłeś. Nie zrobiłeś, bo nie mogłeś. Złota myśl Stanisława Lema, która działa jak balsam na dusze wszystkich nieszczęśników, torturujących się koszmarnym rozważaniem „a co by było, gdyby?”. Niestety myśl raz zasianą nie jest łatwo wyplenić i nawet Lem nie pomoże, gdy umysł drąży i drążyć przestać nie może (rym zamierzony celem nastrojenia Czytelnika do antymusicalu). Dance macabre konającej wyobraźni Można przecież śmierć pokonać, można po stronie życia stanąć i nie oddać ducha wieczności po przyjęciu kuli od zazdrosnego męża własnej kochanki! Oczywiście, że można Panie Zaucha! Reżyser spektaklu „Zaucha. Welcome to the .PRL” w Teatrze im. Stefana Żeromskiego Adam Biernacki zabiera aktorów i widzów w głąb agonalnej psychiki polskiego piosenkarza, w której bal życia trwa nadal. Co prawda, jak to zazwyczaj bywa z urojeniami pod wpływem niedotlenienia organizmu, Zauchów jest wielu, wydarzenia nakładają się na siebie, a fragmentaryczne wspomnienia wkradają w chorą narrację świadomości. Widzowie są świadkami wielkich cudów, dokonywanych przez Świętego Artystę: wybrańca polskiego narodu, który swoją niezłomną postawą doprowadza do zburzenia muru berlińskiego, a nawet do rozpadu ZSRR na nieznaczące państewka.

Raj w czasach PRL-u Antybiografia koniecznie potrzebuje antyhistorii, dlatego w Polsce żyjącego Zauchy nie ma smutków, nie ma problemów, nie ma podziałów społeczMA J / C Z E R W I E C 2 0 17

nych. Przynajmniej tak chciałby sam piosenkarz w swym onirycznym urojeniu. Czy jednak sielanka może trwać wiecznie? Czy dążenie do czynienia dobra za wszelką cenę jest grą wartą świeczki? Czy bycie na podium nie implikuje w ostateczności upadku z niego? Czy bohater narodu nie ma obowiązku stać się antybohaterem? Odpowiedzi nie zdradzę: wiedza zarezerwowana dla widzów – trzeba zobaczyć i tyle.

Antyaktor? Ciężko wypowiedzieć się jednoznacznie na temat samej gry aktorskiej. Chaotyczność poszczególnych scen ogranicza możliwość skupienia się na samych walorach artystycznych sztuki i na jej wykonaniu. Zabieg prawdopodobnie zamierzony. Spektakl jest trudny w jednoznacznym odbiorze, może wywoływać konsternację, czasami nawet znużenie nadmierną nieoczywistością czy ciągłym zamieszaniem na scenie. „Zaucha. Welcome to the .PRL” to propozycja dla tych, którzy w latach 80. i 90. widzą swoisty urok i mają w sobie odwagę na konfrontację z odwiecznym pytaniem „co by było, gdyby?”.


Tysiące osób czekają na pierwszą edycję MasscodeFestival!

Kilkanaście miesięcy temu na portalu społecznościowym Facebook wybuchła prawdziwa bomba! Właściciel kieleckiego klubu i restauracji Boho zapowiedział, że w Kielcach odbędzie się pierwszy prawdziwy festiwal muzyczno-kulturalny, który przyciągnie do naszego miasta znane sceniczne nazwiska. W ciągu kilku tygodni liczba osób deklarujących zainteresowanie wydarzeniem urosła do prawie 5 tysięcy. Czas mijał i wielu użytkowników zdążyło już zapomnieć o tym, że akcja miała miejsce, ale w tym momencie Boho odezwało się ze szczegółami. Ujawnione zostały również wiążące detale. Już dzisiaj wiadomo, że MasscodeFestival odbędzie się 1 i 2 września 2017 roku w plenerze, na terenie Kieleckiego Centrum Biznesu (dawny Exbud, al. Solidarności 34, Kielce). Zaprezentowano również większą część listy artystów, którzy zadeklarowali swój udział i wystąpią podczas festiwalu. Są nimi między innymi: Grubson, Łąki Łan, Xxanaxx, Piotr Zioła, Kortez, Domowe Melodie, Małpa... Koncerty odbywać się będą na trzech scenach (głównej i pod dwoma namiotami). Dodatkowo do dys-

Bohomass Lab i Restauracja Boho rozwijają festiwalowe skrzydła

Na przestrzeni lat wiele już było w Kielcach pomysłów na rozwój kultury...

pozycji uczestników wydzielona zostanie strefa food trucków, kino festiwalowe i galeria sztuki. Kielce nie pamiętają imprezy planowanej z takim rozmachem. Co najciekawsze, ceny biletów są również bardzo przystępne i wahają się od 59 do 79 zł za bilet jednodniowy oraz od 109 do 149 zł za dwudniowy karnet. Organizatorzy przekonują, że głód porządnego festiwalu jest w naszym mieście ogromny, o czym świadczy chociażby liczebność zainteresowanych. Czy nadszedł czas, który da Kielcom cykliczną imprezę utrzymaną na wysokim poziomie? Mamy nadzieję, że tak i trzymamy za to kciuki!

Bohomass Lab ul. Kapitulna 4 bohomasslab@gmail.com www.biletyna.pl www.facebook.com/masscodefestival


Kultura 52

Anonimowość jako przyczyna śmierci tekst Aneta Zychma zdjęcia Krzysztof Bieliński

Jeśli nie masz lajków na Facebooku, ani followersów na Instagramie, wiedz, że jesteś nikim. Sława, choćby iluzoryczna, lepsza jest od smutnej, szarej i nudnej anonimowości. Ta ostatnia cechuje mało inteligentne pospólstwo, które, o zgrozo, musi żyć od wypłaty do wypłaty. „Zabić celebrytę” – najnowsza propozycja Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach – zaprasza do makabrycznie śmiesznej rzeczywistości show-biznesu.

Flow My Tears… Nieprzewidywalny umysł geniusza fantasy, niejakiego Philipa K. Dicka, w 1970 roku stworzył rzeczywistość, w której słynny muzyk, Jason Taverner, musi stawić czoło sytuacji zgoła szalonej: nagle przestaje być rozpoznawalny, nie jest już wielką gwiazdą, nikt nic o nim nie wie, jego los nikogo nie interesuje. Powieść „Flow My Tears, The Policeman Said” zainspirowała Radosława Paczochę do napisania dramatu, który to pobudził Gabriela Gietzkiego do wyreżyserowania „Zabić celebrytę”. Temat zresztą wykorzystywany już wielokrotnie przez sam świat szklanego ekranu i popkultury. Tym razem podany w zabawnej wersji teatralnej jest rodzajem performansu, balansującego na granicy telewizyjnego kiczu.

Do wtorku mój rozporku! Główna postać, a raczej marionetka spektaklu, to były muzyk, aktualny prezenter telewizyjny, który zaprasza do swego programu gwiazdki show biznesu i rozmawia z nimi na tematy niewygodne, głupkowate, podszyte tanią erotyką (skojarzenie z Kubą Wojewódzkim nasuwa się MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

mimowolnie). W odgrywaniu tego cyrku pomaga mu obecna kochanka Kate Hart i jej cenna wagina (szczegółów celowo nie zdradzę). Prostacki program prowadzony przez narcyza, który każdy odcinek kończy żałosnym okrzykiem „Do wtorku mój rozporku!”. Jeden z wielu ogłupiaczy, jakie obejrzeć można w telewizji, dlatego Jason Taverner cały czas uważnie analizuje wskaźniki oglądalności, a Kate udaje słodką idiotkę, byleby zyskać swoje 5 minut i odnieść sukces na rynku płytowym. Targowisko próżności podane w sterylnej scenografii autorstwa Marii Kanigowskiej.

Jason Anonim Wprost ze sceny nasz ulubieniec trafia do szpitala psychiatrycznego (w sumie można się było tego spodziewać). Nic biedaczek nie rozumie. Nie pamięta, jak znalazł się w tym podejrzanym miejscu. Ale to dopiero początek koszmaru. Okazuje się, że nikt go nie zna. Nikt nie zna wielkiego showmana! Rozpoczyna się rozpaczliwa walka o przywrócenie sławnej tożsamości, o odzyskanie celebryckiej godności. Taverner napotyka na swej anonimowej drodze krzyżowej istną galerię osobowości: dziwaczną pielęgniarkę (fenomenalna w tej roli Ewelina Gronowska) oraz stworzoną by „leżeć i pachnieć” kolekcjonerkę bogatych mężów (świetna Zuzanna Wierzbińska).

Prawda wyśpiewana Na szczególną uwagę zasługuje Kate Hart: wschodząca gwiazdeczka, marząca o karierze piosenkarki. Zdaje sobie sprawę z tego, że aby cokolwiek osiągnąć, musi być głupsza, niż jest w rzeczywistości. Wchodzi w rolę słodkiej, troszkę zagubionej panienki i powoli się z nią utożsamia. Resztki prawdziwego ja – małej, wystraszonej dziewczynki – skrzętnie przemyca w tekstach swoich utworów, które śpiewane z muzyką na żywo są naprawdę udanym zabiegiem teatralnym. Dagna Dywicka w roli Kate jest wręcz hipnotyzująca. Sztuka godna polecenia chociażby przez wzgląd na samą aktorkę i jej warsztat.

Tresura widza

Spektakl „Zabić celebrytę” może i nie jest dziełem wybitnym, ale w tym przypadku o wybitność raczej twórcom nie chodziło. Temat znany, w dobie globalnej wioski, omamienia szklanym ekranem, wręcz nudny, ale na szczęście podany w ciekawej, przyjemnej w odbiorze formie. Dla widzów, którzy mają w sobie na tyle odwagi, by choć przez chwilę wziąć udział w show i stanąć w świetle reflektorów, pod bacznym okiem telewizyjnego tresera.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

53

Bo w Samsonowie wiedzą, że czytelniczka to nie – zgodnie ze stereotypem – zaniedbana okularnica w powyciąganym swetrze, ale kobieta świadoma swojej wartości i zalet. Potrafiąca ubrać się modnie, dbająca o zdrowie i zbilansowaną dietę. Intelektualistka. – Dlatego do wspólnego czytania i pozowania w butiku By o la la… oraz bistro Pozdrowienia zaprosiliśmy znane kobiety, które dla wielu są autorytetami – mówi Anna Żmudzińska, dyrektor Gminnej Biblioteki Publicznej w Samsonowie. W specjalnej sesji fotograficznej w ruinach huty w Samsonowie wzięły też udział świętokrzyskie amazonki. – Bo piękna kobieta, to kobieta oczytana i dbająca o swoje zdrowie. Dzięki tej akcji mogliśmy połączyć promocję czytelnictwa z profilaktyką raka piersi – tłumaczy Żmudzińska. Zdjęcia wszystkich pań można oglądać na wystawie „Modne czytanie”, która jest prezentowana w siedzibie biblioteki. Część została też wyeksponowana w butiku By o la la… Wszystkie te akcje mają jeden cel: wzrost liczby czytelników. – Trzeba wychodzić poza mury biblioteki i w najróżniejszy sposób zachęcać ludzi do czytania. Tym bardziej, że widzimy, że tego rodzaju przedsięwzięcia przynoszą pożądany skutek. Mieszkańcy regionu pozytywnie przyjmują kolejne nasze inicjatywy – zwraca uwagę Anna Żmudzińska. – Zdajemy sobie sprawę, że musimy być stale obecni w świadomości naszych obecnych i potencjalnych czytelników. Oczywiście najważniejsza jest praca statutowa, w tym wypożyczenia, ale trzeba je napędzać. Nie możemy dać o sobie zapomnieć – dodaje. Działalność książnicy w Samsonowie doceniła kapituła, organizowanego przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną w Kielcach, konkursu i przyznała jej tytuł „Biblioteki Roku 2016 w województwie świętokrzyskim”.

Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie Samsonów 6 tel. 41 300 34 12 www.gbp-samsonow.pl

fot. Łukasz Pająk

Biblioteka w Samsonowie promując czytelnictwo nie cofa się nawet przed najbardziej nieoczywistymi pomysłami. Książki w jednym z kieleckich butików czytają znane kielczanki, a w ruinach huty Józef w Samsonowie do zdjęć pozują czytelniczki-amazonki.

Moda na czytanie

fot. Mateusz Wolski


Kultura 54

Stworzenie świata w technice tintamareski

tekst Aneta Zychma zdjęcia Bartek Warzecha

Rozmnażanie pod nieobecność Niczego

Dzika Mrówka (świetna w tej roli Ewa Lubacz) pojawia się znikąd. Przemierza Nicość w poszukiwaniu poduszki. W krainie, z której przybywa, najwyraźniej coś już istniało, dlatego Nic zupełnie jej nie odpowiada. Dziką Mrówką zawładnął instynkt macierzyński i jedyne czego pragnie to posiadanie potomstwa. Nic jest niezadowolone, nie wyraża zgody na rozmnażanie nieproszonego gościa, bo wtedy już Nic nie będzie, tzn. będzie, ale nie Nic.

Trochę dziecko, trochę dorosły

Na domiar złego nagle z nieba spada Adam, a tuż po nim Ewa. Tego jest już dla Niczego za wiele. Ludzcy bohaterowie ani nie są dziećmi, ani też nie przejawiają dojrzałości wiekowej. Trudno ich sklasyfikować: emocjonalni, zdezorientowani, a jednak jakoś sobie radzą w nieprzyjaznej Nicości. Historia niby prosta, niby skomplikowana, podana w bardzo przystępnej, lekkostrawnej formie. Dla dzieci. Zarówno rzeczywistych, jak i tych skrzętnie ukrytych we wnętrzu każdego dorosłego. MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

Jak jest Nic, to nie trzeba Nic robić. Bo jest – egzystencjalne credo jednego z głównych bohaterów spektaklu dla dzieci „Nic, Dzika Mrówka, Adam i Ewa” w Teatrze Lalki i Aktora „Kubuś”, jakby przekornie rozpoczyna ciąg wydarzeń, które z Niczym nie mają Nic wspólnego. Oto bowiem Nic nie ma Nic do gadania w obliczu stworzenia świata przez bliżej nieokreślonego kreatora, zwanego zwyczajnie „takim Panem”.

Role z góry przydzielone

Dialogi pomiędzy Adamem i Ewą są przykładem stereotypowej wersji relacji damsko-męskich. Ona płaczliwa, krzykliwa, niezrównoważona. On silny, zaradny, trochę nie rozumie zachowania Ewy, ale pragnie się nią opiekować. Kłócą się, godzą, uczą się siebie nawzajem. Ona ma oczywiście długie włosy, którymi nerwowo bawi się, nieświadomie kokietując Adama. On jest dobrze zbudowany i męski. Szablonowo, wręcz niepoprawnie politycznie (zwłaszcza w dobie odrodzenia feminizmu), ale na szczęście zabawnie.

Dziecięca ciekawość świata

Walor edukacyjny został przemycony przede wszystkim w przedstawieniu oswajania się z innością drugiego człowieka. Rozpoczynając od nagości, która zarówno dla Adama, jak i Ewy jest czymś oczywistym, a kończąc na wspólnym opanowywaniu języka dialogu. Mały chłopiec odruchowo łapie dziewczynkę za pierś, pytając się, co to takiego i do czego służy. Nie ma w tym żadnego podtekstu erotycznego, jest tylko zwykła, ludzka ciekawość, a nawet dziecięca naiwność.

Piękny, prosty sposób na ukazanie budowania relacji z otoczeniem i drugim człowiekiem.

Teatralna karykatura

Spektakl nie byłby tak miły dla oka, gdyby reżyserka Agata Kucińska i scenograf Michał Dracz, nie sięgnęli po tzw. tintamareskę, czyli technikę łączenia twarzy aktora z tułowiem lalki. Zabieg wywodzi się z jarmarcznych średniowiecznych Włoch i jest teatralnym odpowiednikiem karykatury. Przy takim rozwiązaniu scenicznym najważniejsza staje się mimika aktora, dlatego wielkie brawa należą się Annie Domalewskiej i Błażejowi Twarowskiemu (Ewa i Adam), którzy w mistrzowski sposób wcielili się w swoje tintamareskowe role. Sztukę polecam każdemu z przedziału wiekowego 5+. „Nic, Dzika Mrówka, Adam i Ewa” to świetny przepis na sprawienie przyjemności swojemu wewnętrznemu dziecku.


Kielce zapomniane

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

55

Kieleckie kanonie tekst Rafał Zamojski Przy pisaniu tekstu korzystałem z pracy Jana Leszka Adamczyka „Wzgórze Zamkowe w Kielcach”.

U

Ufundowanie w Kielcach przez biskupa Gedeona (Gedkę) kościoła kolegiackiego (1171 r.) wiązało się z utworzeniem stałej kapituły kolegiackiej tzn. zgromadzenia księży wspólnie żyjących. Oprócz najważniejszego z kanoników – prepozyta (przewodniczącego kapituły) byli to zawsze m.in. kustosz, dziekan i scholastyk. Z czasem, po wprowadzeniu systemu prebendalnego (każdy członek kapituły zaczął dysponować własnym majątkiem), kanonicy przestali mieszkać razem. Zaczęli budować wokół kolegiaty odrębne siedziby, czyli kanonie. Za czasów Jana Długosza było ich co najmniej pięć. Nadawanie godności kanonika którejś z kapituł kolegiackich stało się jedną z form beneficjów kościelnych, „kolekcjonowanych” przez niektórych duchownych. Tym samym część kanoników bywała w Kielcach tylko gościnnie – na co dzień na miejscu zastępowali ich wikariusze. Choć źródeł mówiących o historii Kielc sprzed wieku XVII nie znamy zbyt wiele, wiemy, że wśród kieleckich kanoników były postacie wybitne, w tym sam Jan Długosz i – wiek później – inny wybitny historyk Marcin Kromer. Z czasem liczba kanoników i kanonii wzrastała – w końcu okresu biskupiego (II poł. XVIII w.) ich liczba doszła do 14. Ostatnie z utworzonych były kanoniami kaznodziejskimi – ich depozytariusze, mieszkając w Kielcach na stałe, mieli w obowiązku głosić w kolegiacie kazania i uczestniczyć w chórze kanoników. Kanonie były bardzo ważną częścią zabudowy kościelnej części Kielc. Ich nazwy wiązały się z miejscami (wsiami, folwarkami, parafiami), z których kanonicy czerpali swoje uposażenie. W biskupich Kielcach oprócz domu prepozyta, dziekanii, kustodii, scholasterii, funkcjonowały kanonie: szewneńska, szydłówkowska, pierzchnicka, sieradowicka, żydowska, daleszycka, brzechowska, Głęboczka, Tumlin. Jedynie dwie kanonie były murowane i te zachowały się do dziś. To dom prepozyta z XVIII wieku (być może z elementami wcześniejszych budowli),

czyli dzisiejsza Kuria Biskupia i Muzeum Diecezjalne oraz sąsiadującą z nią, wzniesiona w 1754 roku przez Eustachego Słonkę, kanonia Tumlin (dziś Sąd Biskupi). Pozostałe kanonie były drewniane i miały formę krytych czterospadowym dachem dworków z gankiem od frontu. Posesje, których granice przylegały do dzisiejszych ulic Jana Pawła II i Kapitulnej (stąd jej nazwa), otaczało ogrodzenie z drewnianych bali spiętych murowanymi lub drewnianymi filarami, nakryte daszkiem. Jeśli opis kanonii i ogrodzenia kojarzy nam się z dworkiem Laszczyków, to słusznie. Choć zachowany do dziś dworek z 1788 roku nie był kanonią, wygląda tak samo jak one. Również jego ogrodzenie daje nam pogląd, jak ówcześnie wyglądały wszystkie ogrodzenia posesji na Wzgórzu Zamkowym. Warto dodać, że w opisie Kielc opublikowanym w 1784 roku w czasopiśmie „Magazyn Warszawski” autor Jan Filip Carosi chwali piękne mieszkania kanoników. Drewniane kanonie nie zachowały się – część od strony Kielc „mieszczańskich” spłonęła w wielkim pożarze 1800 roku, kolejne były wywłaszczane przez władze carskie i rozbierane, by na ich miejscu wybudować nowe obiekty, w tym cerkiew. W miejscu kanonii Głęboczka wybudowano pałacyk dyrektora gimnazjum (dziś jest to siedziba Warty SA), na miejscu innych stoją też najprawdopodobniej: dawna carska ochronka (dziś siedziba BWA) i kamienica z klubem Bohomass. Niezbadana jest historia rozebranego w końcu lat 50. XX wieku domu stojącego na miejscu dzisiejszego placu Artystów. Wiele wskazuje na to, że to była ostatnia pozostałość drewnianych kieleckich kanonii (odbudowana z zachowaniem elementów oryginału po pożarze). Ten właśnie obiekt prezentujemy na fotografii z 1957 roku pochodzącej z archiwum Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków.


Historia 56

Kryminał tango, czyli mały pitaval kielecki tekst Jacek Korczyński ilustracje pochodzą z tygodnika „Światowid” (1929, nr 8) oraz tygodnika „Tajny Detektyw” (1933, nr 31)

Nie mieliśmy u siebie gangsterów tej miary, co osławieni Tata Tasiemka czy Doktor Łokietek, którzy przed wojną trzęśli warszawskim półświatkiem. Na szczęście nie zadomowili się tu także bandyci pokroju Chany Bobkesa, będącego, wraz ze swym gangiem Bruderferajn, postrachem ówczesnego Wilna. Nie oznacza to oczywiście, że międzywojenna Kielecczyzna była wolną od przestępców oazą spokoju.

Opinię publiczną bulwersowały co pewien czas doniesienia o okrutnych zabójstwach i napadach, jak choćby sprawa zamordowania w 1930 r. posterunkowego policji z Niewachlowa Juliana Chojnackiego. Ludzie odetchnęli też zapewne z ulgą na wieść o likwidacji w 1934 r. szajki Krwawego Szwarca, która przez kilka miesięcy terroryzowała mieszkańców powiatu kieleckiego. Spoglądając na statystyki z początku lat 30., można zauważyć, że pod względem liczby zabójstw czy rozbojów nasze województwo plasowało się raczej pośrodku krajowej stawki. Dominowaliśmy za to w kwestii – jak to określano – uszkodzeń cielesnych, przestępstw przeciwko moralności i zakłóceń spokoju publicznego. Ale nie były to raczej tematy, którymi najchętniej zajmowali się redaktorzy popularnego tygodnika kryminalno-sądowego „Tajny Detektyw”. Lektura przedwojennej „Gazety Kieleckiej” przynosi interesujący obraz lokalnej przestępczości. Dziennikarze opisywali wszelakie występki, nie szczędząc czytelnikom ciekawych smaczków. Nie pomijali przy tym informacji o personaliach i adresach zarówno ofiar, jak i sprawców. Kiedy nie było typowo krwawych spraw, redaktorzy najczęściej donosili o kradzieżach, małżeńskich niesnaskach, ulicznych napadach i awanturach, dokonywanych zazwyczaj po spożyciu odpowiedniej dawki „monopolki”. Fantazja ludzka była niekiedy zaiste imponująca.

Sposób na małżonka Chętnie pisano o domowych nieporozumieniach. Zameldował w Komisariacie P.P. m. Kielc Stanisław B., zamieszkały przy ul. św. Aleksandra, że żona jego Józefa, z którą jest w separacji i raMA J / C Z E R W I E C 2 0 17

wów, otrzymawszy wypłatę, poszedł jak to zwykle bywa na „jednego”. Małżonka p. Sz., Stefania, oczekiwała z godziny na godzinę na powrót swego męża. O północy do mieszkania przypuszczono atak, a gdy p. Stefania otworzyła drzwi, na progu stał jej małżonek i chwiejnym krokiem rozpoczął marsz po pokoju. Stefania pod adresem swego małżonka posłała szereg obelg, które w zasadzie przyczyniły się do wywołania niesamowitej awantury. W obronie męża p. Stefanii stanęła teściowa, która swą buziuchną stworzyła istne piekło w raju małżeńskim. Pani Sz. obelgami teściowej doprowadzona do rozpaczy zażyła esencji octowej. Powstał krzyk i lament, a panią Sz. odwieziono do szpitala celem przepłukania żołądka.

I małżonkę…

zem nie mieszka, wraz ze swoim ojcem i bratową wybili okno i wtargnęli do mieszkania, gdzie potłukli mu naczynia, zdemolowali częściowo mieszkanie, zabrali garnitur wartości 80 zł, sakiewkę z 60 zł oraz różne dokumenty osobiste. Bardziej „konkretny” sposób na małżonka znalazła inna pani: Marianna G., zamieszkała przy ul. Starowarszawskiej, podejrzewając swego męża Jana o wiarołomstwo, zadała mu nożem 11 ran. Jana G. w stanie b. ciężkim odwieziono do szpitala św. Aleksandra. Teściowa, jak się okazuje, też mogła być powodem niejednego zdarzenia: Przy ulicy Starozagnańskiej rozegrała się niesamowita tragedia małżeńska, wynikła wskutek obrony teściowej. Pan Sz., lakiernik z suchedniowskiej fabryki odle-

Niezły skandal miał swego czasu miejsce przy kieleckiej ulicy Hożej: Pech chciał, że Eugeniusz R. zamieszkały przy ul. Hożej z nudów musiał się ożenić. Jak na 26-letniego małżonka przystało, prowadził żywot skromny i bogobojny. Nie wiadomo, jak długo jeszcze trwałoby szczęście małżeńskie, gdyby nie żona, która wiedziona różnemi pokusami zapragnęła swobody. Pewnego pięknego poranka sprzedała meble, samochód i w ogóle całą chudobę znajdującą się w mieszkaniu i znikła jak kamfora. Pan R. postradał z tego tytułu zmysły i rozpoczął hulaszcze życie, pijąc monopolkę jak się patrzy. Onegdaj p. R., pod wpływem silnego rozstroju nerwowego po stracie swej małżonki, zażył esencji octowej, aby wreszcie skończyć z tym marnym żywotem. Zamach samobójczy w porę jednak spostrzeżono i pana R. przewieziono na kurację do szpitala św. Aleksandra. Esencja octowa (czyli stężony roztwór kwasu octowego)


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

57 była w naszym kraju – jak dowiadujemy się z przedwojennego warszawskiego dziennika „ABC” – drugim co do popularności stosowania środkiem zażywanym przez potencjalnych samobójców. Najpospolitszym specyfikiem łykanym na skrócenie sobie dolegliwości życiowych była bowiem… jodyna.

Wróżka zamiast policji Na porządku dziennym były oczywiście zwyczajne kradzieże. Szczególne pole do popisu mieli złodzieje na tłumnie odwiedzanych targowiskach. Ale byli także bardziej wybredni przestępcy, jak choćby ci, którzy szczególnie upodobali sobie garnitury, numizmaty i błyskotki: Kielce nawiedzone zostały falą bandy włamywaczy, którzy dokonali kilku śmiałych włamań. Do mieszkania Franciszka S., zam. przy ul. Kościuszki, włamywacze dostali się za pomocą wytrycha, skąd skradli 2 garnitury męskie, 4 weksle na 500 zł, 20 zł w gotówce, 7 biletów loterii państwowej, 150 rubli w złocie, 2 kg srebrnych monet różnych państw oraz różną biżuterię. Wartość skradzionych przedmiotów p. S. określa na 4.600 zł. Smakowity był przypadek kradzieży, co prawda wyjątkowo pospolitej, ale za to o „cudownym” finale: Gospodarzowi O. ze wsi Dobromyśl pod Kielcami ukradziono pierzynę i poduszki. Jest to dla naszego kmiotka poważna strata materialna i niewygoda. Ale trzeba sobie umieć radzić. Kto inny udał by się do policji i ta albo by znalazła, albo nie znalazła skradzionych rzeczy. Nasz O., zaraz po zauważeniu braku poduszek i pierzyny, siadł na konia i popędził do Korczyna pod Łopusznem do sławnej wróżki. Natchniona ta niewiasta odpowiedziała mu jak nieboszczka Pytia: pierzyna i pościel jeszcze nie wywiezione ze wsi, znajdziesz je na polu między małym i dużym lasem. No i rzeczywiście, po powrocie do domu O., przeszukawszy pole według wskazówki wróżki, znalazł w życie skradzioną pościel.

Kradzież to czy zguba? Niektóre kradzieże budziły wątpliwość wśród stróżów prawa: Pani Ł. (ul. Wesoła) zameldowała w komisariacie policji, że nieznani sprawcy skradli z jej sklepu 40 zł z szuflady. Pamięć p. Ł. jest na tyle bystra, że przy pomocy przenikliwego swego umysłu zdołała, jak Sherlock Holmes, z niewiadomych podstaw wysnuć wniosek, że sprawcy dostali się do sklepu 12 stycznia o godz. 2 po południu przez drzwi otwarte wytrychem. Porównawszy daty, ze swej strony wysnuto wniosek, że jeżeli poszkodowana po kilku dniach wiedziała, ile było pieniędzy w szufladzie oraz że rzecz miała

się dokładnie o godzinie 2-ej – słusznem przeto by było, żeby dokładnie wiedziała imiona i nazwiska sprawców, ich rok urodzenia, wzrost, kolor włosów i imiona ich rodziców. Czasem działali także i nieznani sprawcy (nie mylić z tymi, którzy w Kabarecie Starszych Panów porywali hrabinę Tyłbaczewską): Sędziwi etymolodzy dowodzą, że imię Wicuś pochodzi od wie-coś – coś wie… Stwierdzenie to okazuje się o tyle niedającem się zastosować w życiu praktycznem, że często Wicuś nic nie wie. Dzieje się to zazwyczaj wtedy, gdy Wicuś miesza Etyl z Baczewskim. Jawnym tego dowodem jest oryginalna przygoda, jaka spotkała Wicusia G. (ul. Starowarszawska), szczęśliwego posiadacza 1.400 zł, które po pijanemu ukrył tak przemyślnie, że po trzeźwemu nie mógł ich znaleźć. Wobec czego wszczął alarm, że te 1.400 zł zostały mu skradzione. W czasie dochodzenia wstępnego ustalono pewne nietrzeźwe momenty Wicusia, a naprowadziwszy go na myśl sprytnego ukrycia złotówek, dodano mu bodźca do staranniejszego poszukania zguby, co dało pomyślne rezultaty, gotóweczka bowiem odnalazła się w całości. Wicuś teraz „wi” tylko to, że nie należy wyszukiwać tak łamigłówkowych schowków. Zdarzały się przypadki zagubienia poważnej kasiory w przypadku, gdy do głowy uderzała „finansowa woda sodowa”: Lejbuś Ż. (ul. Sienkiewicza) okazał się na tyle niezdarnym, że zgubił 250 zł – i to bynajmniej nie w wekslach, ale w gotówce. Znajomi Lejbusia mówią, że zupełnie stracił głowę od czasu, jak stał się posiadaczem tak poważnej sumy. Nic też dziwnego, że zgubił ją….

Nieczysta Czysta Spacerujący przed wojną po Kielcach tzw. porządni obywatele unikali pewnego miejsca, gdzie – jak pisano w gazecie z 1928 r. – zbierają się rogówki, złodzieje, alfonsy, prostytutki i inne szumowiny. Jest to róg Czystej i Sienkiewicza, który całkowicie znajduje się bez opieki policji. Panienki zapalczywie atakują przechodniów, alfonsi pilnują zdobyczy, a wszystko na wypadek alarmu znika gdzieś w głębiach mrocznych ulicy, zwanej jakby na urągowisko Czysta. Prasa zresztą dość często

donosiła o różnych awanturach tam się odbywających. Nie było jeszcze o klasycznych napadach z bronią w ręku. Pistolet czy nóż to mała atrakcja, w myśl powiedzonka „karate karatem, a siekierka najlepsza…”: W lesie Adamówka w powiecie stopnickim jakiś rabuś terroryzuje przechodniów nie, jak zazwyczaj, rewolwerem lub nożem, lecz kosą. Napadł na przejeżdżającego z drzewem Antoniego K., gospodarza wsi Wabówka, i odebrał mu portfel. Zawiódł się jednak bardzo, bo w portfelu nie było pieniędzy.

Gazety, Głupcze!

Na koniec małe co nieco o potrzebie czytania gazet: Jan S. (wieś Skałka, pow. włoszczowski) nie śledził żywego tempa, w jakiem życie postępuje naprzód za najnowszymi wynalazkami w różnych dziedzinach i źle na tym wyszedł. Idąc na dworzec w Kielcach spotkał się z nieznanym oszustem, który przyłączył się doń i wszczął przyjacielską gawędę. Po chwili obaj znaleźli kopertę z jakimiś papierami. W tym momencie podszedł do nich drugi oszust i oświadczając, że to on zgubił, zrewidował obydwu. S. był w porządku, więc pokazał swój portfel z pieniędzmi. Rewizja nic nie wykazała. Dopiero w domu S. obejrzał portfel i nie znalazł pieniędzy. Gdyby p. S. czytał w gazetach o tzw. „kopertach”, to by się na pewno nie dał oszukać. A sens moralny – gazety trzeba czytać.

Jest to tylko krótki przegląd lokalnych kryminałków z międzywojennej „Gazety Kieleckiej”. Jak zacni Czytelnicy oczywiście zauważyli, pominąłem szczegóły dotyczące personaliów bohaterów. Być może przykro byłoby się po latach dowiedzieć, że czyjś np. krewny lub dawny sąsiad dał się kiedyś obrobić jakiemuś podrzędnemu cwaniakowi, o innych nieeleganckich rzeczach już nie wspominając...


Historia 58

Wampiry nad Wisłą? Opowieść o dawnych przesądach tekst Jacek Korczyński

Upiory, według mniemania, trupy z trumn powstające, na domy nachodzące, ludzi duszące, krew wysysające, na ołtarze łażące, je krwawiące, świece łamiące – pisał o zabobonnej wierze w wampiry nasz XVIII-wieczny duchowny ks. Jan Bohomolec. Żyjący w tym samym stuleciu francuski mnich Dom Augustin Calmet, ówczesny autorytet w „upiornych” sprawach, tak z kolei określał legendarnych krwiopijców: jest to duch lub ożywione ciało zmarłego, które wychodzi z grobu, błądzi nocą i wysysa krew ze śpiących, przez co powoduje ich rychłą śmierć.

Chcąc zabezpieczyć się przed niechcianą wizytą upiornego gościa stosowano różne metody zarówno wobec osób wcześniej podejrzewanych o to, że po śmierci staną się upiorem, jak też i wobec tych, którzy rzekomo wracali jako „żywe trupy”, by pastwić się nad swymi sąsiadami lub bliskimi. Archeolodzy, badając stare cmentarzyska, napotykają czasem na pochówki odbiegające od praktykowanych przed wiekami obrzędów pogrzebowych. Tak było też i w naszym nadwiślańskim Sandomierzu…

Co kryje sandomierskie cmentarzysko? Średniowieczne cmentarzysko na sandomierskim Wzgórzu Świętojakubskim odkryto w latach międzywojennych podczas przygotowań MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

terenu do prowadzenia prac budowlanych. Nekropolia datowana jest na XI stulecie, a część znajdujących się tam grobów wzbudziło zainteresowanie uczonych. Miały one bowiem ślady stosowania wobec pochowanych tam osób dawnych, związanych z ludowymi przesądami, praktyk antywampirycznych: ułożenia ciała twarzą do ziemi, przebicia zwłok ostrym narzędziem lub odcięcia głowy. Dochodzi do tego lokalizacja grobu na peryferiach cmentarzyska oraz brak typowego dla tamtego okresu wyposażenia grobowego. Można oczywiście spierać się o to, czy takie ślady nie są efektem np. działań wojennych bądź różnych nieszczęśliwych wypadków. Występowanie szeregu właściwości charakterystycznych dla pochówków osób podejrzewanych o „szkodliwość pośmiertną” nie jest tu raczej

przypadkowe. Znawca tematu, dr Łukasz Maurycy Stanaszek, uznał ślady stosowania praktyk antywampirycznych w niektórych grobach na sandomierskim cmentarzysku za „cechę wyraźnie potwierdzoną”. Uczony ten, autor niedawno wydanej książki „Wampiry w średniowiecznej Polsce”, z rezerwą podchodzi jednak do zbyt entuzjastycznie przyjmowanych hipotez dotyczących „wampirobójczych” pochowków, które archeolodzy co jakiś czas odkrywają na starych cmentarzyskach. Podkreśla, że na ślady takich działań natrafia się najwyżej w dwóch przypadkach na sto czy dwieście badanych grobów.

Potencjał na upiora Samo słowo „wampir” jest pochodzenia węgier-


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

59 skiego i w zbliżonych formach pojawia się też w językach słowiańskich. Na naszych ziemiach najczęściej nazywano go wąpierzem, strzygoniem, upiorem. Postać, a raczej idea wampira, ma starożytną metrykę i jest połączeniem wielu wierzeń oraz przesądów ludowych. Mieści w sobie zarówno dawne legendy pochodzące z różnych kultur, motywy dusz zmarłych, które nie mogą zaznać spokoju, jak też częste opowieści o osobach żywcem pochowanych czy też wzmianki o różnych szaleńcach, którym chora wyobraźnia nakazywała łaknąć ludzkiej krwi. Przeprowadzając badania terenowe w różnych regionach kraju, Bohdan Baranowski zanotował, że w wierzeniach ludowych najczęściej po śmierci zostają upiorami ludzie o dwóch duszach lub o dwóch sercach rodzący się z zębami, samobójcy, zmarli tragiczną śmiercią, osoby złe, które skrzywdziły innych, nie chrzczeni lub ochrzczeni nieprawidłowo, a także ci, którzy zmarli bez spowiedzi. Kandydatami na wąpierzy byli również ludzie o sinych twarzach, nierównym oddechu, bądź mający zrośnięte brwi. Przyszłego upiora można było poznać po gęstym owłosieniu pod pachami, wampirem – w ludowym mniemaniu – mógł stać się także człowiek o widocznym kalectwie, zwłaszcza kulawy lub garbaty. Katalog potencjalnych upiorów był, jak widać, dość bogaty.

Jak unieszkodliwić wampira?

Co robiono, by zabezpieczyć się przed „pośmiertnym działaniem” osób podejrzewanych o upiorne właściwości? Po pierwsze starano się unieszkodliwić takiego „demona”, gdy uwierzono już, że po śmierci pojawia się on wśród żywych. Częstą praktyką było odkopanie grobu. Gdy już to uczyniono, stosowano wówczas kilka metod. Przekładano ciało twarzą do ziemi – by nieboszczyk „gryzł glebę”, a po przebudzeniu kopał w głąb, a nie na zewnątrz. Ucinano także zmarłemu głowę: kładziono mu ją między nogami lub zakopywano w oddzielnym miejscu. Często wkładano również kawałek żelaza do ust delikwenta – w ludowej tradycji żelazo było bowiem świetną obroną przeciw złym duchom – a także przebijano zwłoki ostrym przedmiotem: gwoździem, kolcem czy kołkiem. Szczególne emocje budził także „świeży” wygląd nieboszczyka i sugerował wampirzą działalność delikwenta. Wiedza dotycząca specyfiki rozkładu zwłok nie była przed stuleciami powszechna.

sposobem położy się koniec wszelakim strachom. Duch bowiem, aby się wydostać przez otworek, zmuszony będzie pozbierać ziarnka maku; praca tego rodzaju zabawi go do północy, tj. do czasu, w którym kury pieją, a duchy utracają, według wiary gminu, wolność swoją.

A Szafrańcowa straszy

Demon-wampir atakujący śpiącą (renesansowy drzeworyt, repr. za: E. Petoia „Wampiry i wilkołaki”, Kraków 2004)

A przecież warunki geologiczne czy klimatyczne mogą spowolnić procesy gnilne i sprawić, że odkopany niedługo po pogrzebie nieboszczyk będzie w doskonałej formie. Kolejne sposoby na unieszkodliwienie upiora to wywiercenie dziury w grobie i wlanie wody święconej do jego wnętrza, posypanie grobu ziarenkami maku czy wystawienie krzyża obok domu zmarłego. Stosowano także szeroko pojęte działania profilaktyczne. Odprawiano oczywiście mszę świętą za duszę zmarłego, wyświęcano mieszkanie po pogrzebie, wkładano nieboszczykowi do trumny nóż, sierp lub inny ostry przedmiot, by potencjalny wampir pokaleczył się i nie mógł kontynuować swej wędrówki, a po powrocie z pogrzebu przewracano wóz zmarłego.

Wampiry są wieczne Nie łudźmy się, że wiara w wampiry i wykorzystywane sposoby ich unieszkodliwiania to jedynie cecha odległych wieków. W czasach całkiem nam już bliskich również stosowano takie metody (ponoć w pewnych regionach Europy praktykowane są nadal). Ks. Władysław Siarkowski w swych XIX-wiecznych zapiskach etnograficznych dotyczących zwyczajów ludowych z okolic Kielc zanotował (przytoczył to Oskar Kolberg): Jeżeli umarły straszy po śmierci i duch jego ukazuje się w domu, w takim razie osoba najbliższa z krewnych nieboszczyka powinna udać się z grabarzem na cmentarz, wyszukać grób, w którym złożono na wieczny spoczynek zwłoki nieboszczyka, obejrzeć dobrze mogiłę, czyli nie znajdzie się na niej jaki otwór lub szparka; jeśli tak, to szparkę tę należy zasypać makiem, a tym

Wieści o zabobonnych praktykach docierały także z prowincji do stolicy. Nasz etnograf cytuje w swym dziele notatkę zamieszczoną w warszawskim „Kurierze Codziennym” z 1869 roku, a dotyczącą Bodzentyna i jego okolic. Gazeta ta donosiła: Do jakiego stopnia istnieje zabobonność między prostym ludem, dowodzi następujące zdarzenie zaszłe niedawno w m. Bodzentynie w guberni kieleckiej. Dnia 18 marca rb. starszy strażnik dostrzegł na cmentarzu parafialnym w Bodzentynie rozkopaną mogiłę włościanki Szafrańcowej, ze wsi Sieradowice, nagle zmarłej 22 lutego tegoż roku. Z wyprowadzonego przez miejscowego burmistrza śledztwa pokazało się, że Szafrańcowa po śmierci jakoby nawiedzała dom swego męża, Jana Szafrańca, straszyła go, dzieci, a nawet sąsiadów. Pragnąc pozbyć się przykrych odwiedzin nieboszczki, Szafraniec udał się na cmentarz i przy pomocy grabarza Walentego Czekaja rozkopał grób, przewrócił w trumnie trupa nieboszczki plecami do góry i związał ręce. Pomimo takiej ostrożności odwiedziny nie ustawały. Rozgniewany przeto Szafraniec, udawszy się na cmentarz, powtórnie otworzył trumnę i odciąwszy sam głowę nieboszczki żony swojej, zakopał ją w innem miejscu. Obaj sprawcy rozkopania mogiły oddani zostali pod sąd.

Straszenie z ekranu Współcześnie wampiry kojarzą nam się raczej z kulturą masową. Lubimy się ich bać, oglądając filmowe horrory. Zaczęło się oczywiście od Brama Stokera i jego XIX-wiecznej książki „Dracula”, a później kolejnych prób jej ekranizacji. Pierwszy, do dziś budzący dreszczyk emocji, ekranowy wampir pojawił się w 1922 roku, gdy Friedrich Wilhelm Murnau nakręcił słynny niemy film „Nosferatu – symfonia grozy”. Horrorowym kamieniem milowym był z kolei „Nosferatu” Wernera Herzoga z 1979 r. Dziś jednak wampiry spowszedniały za sprawą szeregu kiczowatych seriali. Aż strach się bać.

W artykule wykorzystałem m.in.: Ł. M. Stanaszek „Praktyki antywampiryczne w XI wieku stosowane na terenie cmentarzyska szkieletowego na Wzgórzu Świętojakubskim w Sandomierzu” („Biuletyn Antropologiczny” 1998, t. 2), Ł. M. Stanaszek „Wampiry w średniowiecznej Polsce” (Warszawa 2016), B. Baranowski „W kręgu upiorów i wilkołaków” (Łódź 1981), L. Pełka „Polska demonologia ludowa” (Warszawa 1987), O. Kolberg „Lud. Kieleckie. Cz. II” (Kraków 1886), R. H. Robbins „Encyklopedia czarów i demonologii” (Warszawa 1998). Zdjęcie: kadr z filmu „Nosferatu” z 1979 r.


60

UJK na scenie Opery Narodowej Pojawić się na scenie Opery Narodowej to marzenie wielu uznanych artystów. Studentom Instytutu Edukacji Muzycznej Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach udało się to już w czasie studiów. Chór przygotowany przez Teresę Romańską wystąpił w spektaklu „Eugeniusz Oniegin” Piotra Czajkowskiego w reżyserii Ryszarda Cieśli. Chórowi oraz solistom Wydziału Wokalno-Aktorskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie towarzyszyła Orkiestra Teatru Wielkiego – Opery Narodowej pod dyrekcją Rafała Janiaka. Choreografia Aleksandry Dziurosz oraz scenografia i kostiumy Karoliny Fendrejewskiej dopełniły piękna spektaklu. – Wystawienie opery „Eugeniusz Oniegin” w Operze Narodowej w Warszawie było dla nas wielkim przeżyciem. To niezapomniane chwile, które zapamiętamy do końca życia – mówi Marysia Wrona, studentka kierunku edukacja artystyczna w zakresie sztuki muzycznej. Nasi chórzyści śpiewali w języku rosyjskim, konieczne były więc konsultacje językowe. Jeździli też do Warszawy na przymiarki strojów. Efekt był znakomity. Warszawska publiczność nagrodziła „Eugeniusza Oniegina” długimi oklaskami.

Tekst: Piotr Burda Zdjęcia: EMKA Studio’s Pamiątkowe zdjęcie wykonawców spektaklu „Eugeniusz Oniegin”.

Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach ul. Żeromskiego 5 (41) 349 73 30 www.ujk.edu.pl

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17



Być eko 62

Dom, który wspiera tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia z archiwum Mateusza Szwagierczaka

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Zapach trocin, dotyk drewna, słomy i gliny, energia wspólnej pracy i poczucie sprawczości, gdy z tego, co dała natura, powstaje dom... Budownictwo naturalne nie jest tańsze i łatwiejsze od konwencjonalnego, ale niezwykle przyjemne. – Gdybym nie potrzebował pieniędzy do życia, to i tak bym budował. Większość naturalnych budowniczych tak ma – mówi Mateusz Szwagierczak.

Koszyk zdrowych produktów

Od bali do słomy i gliny

Budowniczym został przypadkiem, dwanaście lat temu. Wcześniej rzucił studia informatyczne, bo rozczarował go polski system edukacji i nie chciał spędzić życia przed komputerem. – Potrzebowałem pracy i tak mi się trafiło, że mogłem pomagać przy wznoszeniu domów z drewnianych bali – wspomina. Na początku stawiał same ściany, a ktoś inny wykańczał budynki – w sposób, który mu zupełnie nie pasował. Zaczął więc kłaść dachy, montować okna, robić podłogi... I doszedł do tego, że projektuje i stawia kompletne budynki. Na swoim koncie ma kilkadziesiąt drewnianych domów. – Uczyłem się w dużej mierze z kanadyjskich, amerykańskich i francuskich podręczników. Dalsze kroki to były eksperymenty, zakończone sukcesem lub porażką – przyznaje. Dodatkowo w Norwegii przez dwa lata zajmował się rekonstrukcją budynków historycznych, które stawiał wysoko, 300-400 metrów nad fiordem. W międzyczasie zaczęła się fascynacja budownictwem naturalnym. – Przez przypadek odkryłem w sieci budynki z gliny. Powoli, przeprowadzając eksperymenty, włączałem te technologie do swojej pracy. Zacząłem poszukiwać jakości, bo co z tego, że dom jest z drewna, skoro ma panele PCV na podłogach i gips-karton na ścianach? Dlatego z czasem większość materiałów przemysłowych zastąpiłem takimi pochodzenia naturalnego, nietoksycznymi – tłumaczy. Jeszcze kilkanaście lat temu budownictwo naturalne w zasadzie w Polsce nie funkcjonowało, dopiero zaczynała się tworzyć sieć Cohabitat, promująca m.in. naturalne materiały. Kilka lat temu powstało Ogólnopolskie Stowarzyszenie Budownictwa Naturalnego, w którym działa około stu osób, wśród nich architekci, wykonawcy, paru producentów materiałów naturalnych.

Zdrowe domy

Ekologii Mateusz Szwagierczak nie stawia na pierwszym miejscu. – Dla mnie najistotniejsze jest to, że te domy są zdrowe. Wychodzę z założenia, że Ziemia sobie bez nas świetnie poradzi, ale my możemy zaszkodzić naszym dzieciom i wnukom. W pewnym momencie przychodzi świadomość, że nieszkodzenie planecie jest nieszkodzeniem sobie. Chodzi o zdrowie, ale w bardzo szerokim ujęciu, nie tylko o wyeliminowanie substancji toksycznych, przez które zapadamy na różne choroby. Przebywając we wnętrzu z naturalnych >>

Kilkadziesiąt rodzajów napojów roślinnych, zbożowych, substytutów mięsa i słodyczy. W sumie ponad tysiąc produktów. Nie tylko dla wegan i wegetarian, ale dla wszystkich, którzy chcą zdrowo się odżywiać. – Wszystkie produkty są bez laktozy, 30 proc. nie zawiera glutenu, w żadnym nie ma składników odzwierzęcych, które mogą wywoływać alergie. Jako pierwsi w Polsce wprowadziliśmy też wegańskie analogi żółtego sera na bazie składników roślinnych, a od niedawna można u nas kupić ekologiczne warzywa i owoce – wylicza Dariusz Olszewski, właściciel sklepu internetowego Vegekoszyk.pl. Na półkach znajdziemy kilkadziesiąt rodzajów napojów na bazie migdałów, kokosa, orkiszu, soi, ryżu, które do złudzenia przypominają mleko. Sporo jest pasztetów, kiełbas, wędlin, które smakują jak produkty mięsne. I słodyczy: czekolad, batonów, które nie zawierają cukru i glutenu, za to mają w sobie nawet 80-90 proc. kakao. Klienci mogą wybierać spośród wielu produktów sypkich, w tym różnego rodzaju fasoli oraz zbóż. Nawet płatki owsiane nie zawierają glutenu. – W naszym sklepie jest wszystko to, co możemy znaleźć w supermarkecie, tylko że wegańskie. Dążymy do tego, aby wszystkie produkty były ekologiczne. Ludzie są coraz bardziej świadomi, chcą się odżywiać zdrowo. Tym bardziej, że dziś wiele chorób jest związanych ze złym żywieniem – zwraca uwagę Dariusz Olszewski. Zakupy w Vegekoszyk.pl można zrobić składając zamówienie na stronie internetowej, a produkty odebrać w sklepie. Sprzedaż odbywa się także z dostawą do domu na terenie Kielc lub wysyłkowo. Dariusz Olszewski organizuje też w Kielcach Wegańską Kuchnię Społeczną, czyli comiesięczne spotkania promujące weganizm. – Cały czas pojawiają się nowe twarze, ludzie są ciekawi tej kuchni. Dlatego myślimy też o organizowaniu warsztatów gotowania. Potrawy wegańskie nie wymagają wielogodzinnego stania przy garnkach, ani skomplikowanych czynności. Wokół zdrowego żywienia narosło sporo stereotypów, z którymi chcemy walczyć – zapowiada.

Vegekoszyk.pl, ul. Zapolskiej 41 kontakt@vegekoszyk.pl www.vegekoszyk.pl

63


Być eko 64

materiałów, czujesz się świetnie i nie do końca da się zbadać, dlaczego tak się dzieje – przekonuje. Wśród zainteresowanych domami ze słomy i gliny są dwie mocne grupy. Pierwsza to osoby majętne, które mają świadomość, jak szkodliwe są konwencjonalne materiały i chcą mieć zdrowy dom. Wtedy nie ma żadnych ustępstw i półśrodków, a że technologie są dosyć drogie, to dom kosztuje 4-4,5 tys. zł za metr kwadratowy. Druga grupa skłania się ku opcji ekonomicznej i własnej pracy na budowie. – Nie płacisz komuś 50 czy 100 tys. zł za wykonanie domu, ale za to sam go budujesz przez trzy lata. Polecam takie rozwiązanie, jeśli ktoś czuje potencjał, ma energię i zdrowie, trochę dystansu, pragnienie zdobywania wiedzy i przyzwolenie na popełnianie błędów, bo one kosztują i może się wówczas okazać, że zapłacimy tyle, co przy wynajęciu firmy – ostrzega Mateusz Szwagierczak. Jeśli brakuje nam tych cech, to samodzielna budowa nie ma sensu. Bo zmagań przy naturalnych domach jest więcej, niż przy konwencjonalnych. – Trzeba walczyć z mitami, że to jest szybkie, tanie i łatwe. Na pewno prościej jest budować w sposób konwencjonalny, bo technologia jest dobrze znana, są gotowe produkty. Z gliną jest inaczej – musisz ją odpowiednio wymieszać, porobić próbki, sprawdzić proporcje gliny, piasku i sieczki, zobaczyć, czy pęka. To wymaga większej wiedzy. Budownictwo naturalne jest przyjemne, ale technologicznie dużo bardziej wymagające – nie ma wątpliwości Szwagierczak. Podkreśla, że nie można nauczyć się budowy domu na krótkich warsztatach, tym bardziej, że często prowadzą je osoby, które mają dużo entuzjazmu, ale mało wiedzy. – Nawet podczas profesjonalnych zajęć w ciągu dwóch dni możesz poznać zaledwie niewielki wycinek, jedną techMA J / C Z E R W I E C 2 0 17

nikę. Nauczysz się zacierać tynk, ale nie będziesz potrafił robić mieszanki i tynkować – dodaje.

Kopacze i marzyciele

Obcowanie z materiałami naturalnymi i ich odkrywanie, wykorzystywanie pracy własnych rąk i poczucie sprawczości dają ogromną radość z budowania. Ważny jest aspekt społeczny, tworzą się przestrzenie wymiany doświadczeń, a w ekipach nawiązują przyjacielskie relacje. Większość naturalnych budowniczych robi to z pasji. – Trzy lata temu we współpracy z Cohabitatem poprowadziłem warsztaty w systemie build&play, na który zaprosiliśmy 40 osób. Najpierw ich nauczyliśmy pracować, a po dwóch tygodniach trafili na dwie komercyjne budowy dużych domów – opowiada Mateusz Szwagierczak. Po warsztatach wyłoniła się grupa kilkunastu osób, z których część porzuciła swoje dotychczasowe zajęcia, aby zająć się budowaniem. Diggers&Dreamers to wędrowni naturalni budowniczowie, którzy przemieszczają się tam, gdzie jest zapotrzebowanie na ich pracę. Ostatnio trzy osoby były w Portugalii. Dla „diggersów” aspekt społeczny jest bardzo ważny, od komercyjnych grup różnią się np. tym, że nie pracują tylko od godziny 8 do 16, i nie mieszkają w wynajętych domach. W zeszłym roku na Mazurach na kilka miesięcy założyli obóz na budowie, w dużym namiocie była kuchnia, mieli nawet własny ogródek z ziołami i rzodkiewką. – To zupełnie zmienia nastawienie, daje mnóstwo energii – podkreśla Szwagierczak.

Sauna społeczna

Miłość do sauny narodziła się równolegle z zainteresowaniem budownictwem naturalnym. Najpierw Szwagierczak poznał tę przyjemność

w Finlandii, potem jeszcze bardziej przypasował mu klimat ruskich bani. Działanie dwóch kontrastowych żywiołów powoduje wspaniałe samopoczucie fizyczne, psychiczne, działa też na ducha. Sauna basenowa daje tylko ułamek tych wrażeń. Ważne jest, by z bani wyjść na powietrze, poczuć deszcz czy śnieg na skórze, popatrzeć w gwiazdy. – Finowie mówią, że człowiek w saunie pozbywa się żółci – mówi. Dziesięć lat temu postawił pierwszą saunę i przez miesiąc codziennie do niej chodził. Zaczął budować kolejne. Ważnym elementem są ludzie, którzy dzielą tę przyjemność, następnym krokiem był więc pomysł na saunę społeczną. Do stawiania bani w Kaniowie zaprosił osoby zainteresowane korzystaniem z jej dobrodziejstw. Ten pomysł chce teraz, we współpracy z Cohabitatem, rozsiać po całej Polsce. Jego marzeniem jest sauna społeczna co 50 km, w której w każdą sobotę pali się ogień. Wyobraża sobie to jako rodzaj wiejskiej świetlicy, gdzie ludzie dzielą się myślami. Grupa osób zrzuca się na materiały, projekt i na trenera, który przeprowadzi warsztaty, a potem poświęca dzień lub dwa na budowę. – Lada moment wyjdzie w świat informacja, jak zebrać grupę i przejść przez ten proces – zapowiada Szwagierczak.

Własny dom

Domu dla własnej rodziny jeszcze nie zbudował. Szuka odpowiedniego miejsca. Podoba mu się połączenie szkieletu z surowego drewna, ścian słomianych, tynków glinianych i zielonego dachu. Budownictwo naturalne ma wiele nurtów: high-tech, low-tech, organiczny, współczesny, minimalistyczny. Jemu z jednej strony podobają się zaawansowane technicznie rozwiązania, bardzo wyszukane materiały i minimalizm, a z drugiej „totalna organiczność”. Bardzo bliskie jest mu też tworzenie pomostów między starym a nowym, jak panoramiczne okna wtopione w szare, zniszczone przez pogodę drewno stodoły. Jest przekonany, że budowanie ze słomy daje najlepszą energię i radość. – Bierzesz znajomych, i robicie to razem. A potem jak siedzisz w tym domu, to myślisz, że tę ścianę robiłeś z tą osobą, a tę z tamtą. I wtedy dom cię wspiera.

W pewnym momencie przychodzi świadomość, że nieszkodzenie planecie jest nieszkodzeniem sobie.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

65

Piękno prosto z lasu

Zapach żywicy, niepowtarzalny układ słojów, ciepło domowego wnętrza… W czasach wszechobecnego plastiku drewniane meble zbliżają do natury, tworzą harmonijną przestrzeń i spokojny nastrój. Stylowo i komfortowo Szafy, komody i łóżka z litego drewna stanowią dekorację samą w sobie. Wystarczy kilka przemyślanych dodatków, aby stworzyć niebanalną aranżację. W stylu rustykalnym doskonale prezentują się masywne, postarzane meble, przywodzące na myśl wnętrze tradycyjnej, wiejskiej chaty. Dla wielbicieli minimalizmu odpowiednie będą proste bryły w stylu nowoczesnym. – Nasza oferta jest bogata i odpowiada na potrzeby nawet najbardziej wymagających klientów – zapewnia Anna Sekuła z firmy Seart, zajmującej się produkcją i sprzedażą mebli z litego drewna. Drewno to niewątpliwie najzdrowszy i najbezpieczniejszy surowiec, jakim możemy wykorzystać do wykończenia wnętrz. – Do barwienia mebli drewnianych wykorzystywane są m.in. naturalne woski i oleje, dzięki czemu mamy pewność,

że wybieramy ekologiczne produkty – wyjaśnia Anna Sekuła. Meble na lata Pod względem trwałości meble drewniane nie mają konkurencji. Są odporne na uszkodzenia i z powodzeniem mają szansę służyć kilku pokoleniom. Wystarczy odpowiednia pielęgnacja i zwykła codzienna dbałość o domowe sprzęty, aby na długo zachować ich dobry stan. Ponadto prosta i niekosztowna jest renowacja mebli z drewna. Na żywo są jeszcze piękniejsze Przewagą mebli drewnianych nad ich odpowiednikami z innych materiałów jest także naturalne piękno i wrażenie, jakie wywierają w bezpośrednim kontakcie. Chcąc w pełni poznać ich urok, warto zobaczyć je z bliska, przyjrzeć się wszystkim detalom, przekonać się, z jaką dbałością są wykończone. – Nasz sklep prowadzi sprzedaż internetową, jednak zdajemy sobie sprawę, jak ważna jest możliwość obejrzenia produktu na żywo. Dlatego też uruchomiliśmy Studio Mebli Seart,

w którym dostępna jest stała ekspozycja naszych kolekcji w ciekawych aranżacjach. Zadbaliśmy o to, aby ich prezentacja była również źródłem inspiracji – dodaje Anna Sekuła.

Seart.pl Kotlice 103, 26-020 Chmielnik tel. 41 370 80 06 www.seart.pl


Być eko 66

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

67

Łatwiej jest dawać tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski

Nie cierpisz prasować, za to chętnie kogoś podwieziesz? Masz dwie lewe ręce do gotowania, ale z przyjemnością naprawisz bliźniemu komputer? Potrzebujesz pomocy przy przeprowadzce, a możesz zrobić sweter na drutach? Kielecki Bank Czasu skupia ludzi, którzy bezpłatnie wymieniają się swoimi umiejętnościami. Przy bliższym poznaniu okazuje się, że łatwiej jest im dawać, niż brać, a najważniejsze jest dla nich spotkanie z drugim człowiekiem.

Czego potrzebujesz? Co możesz dać? Pani Elżbieta potrzebowała pomocy przy myciu okien. W zamian nauczyła Ewę robić na drutach, a nawet zrobiła sweterek dla jej dziecka. Zna się na robótkach, może nawet pokazać, jak się robi frywolitki. Bo członkowie banku zyskują nie tylko bezpłatne usługi i oszczędzają czas, ale i zdobywają nowe doświadczenia oraz umiejętności. Walutą wymiany jest godzina. Pan Tomasz zamówił u kilku pań sałatki i ciasta na komunię. Ada zorganizowała zabawy integracyjne, a w zamian skorzystała z nauki niemieckiego. Wśród bankoczasowiczów jest miłośniczka prasowania, fryzjerki, korepetytorzy i chętni do mycia auta. Lista oferowanych i poszukiwanych usług Kieleckiego Banku Czasu jest bardzo długa. Są na niej nie tylko szczegółowe czynności związane z urodą, gotowaniem, sprzątaniem czy pracami remontowymi, ale także m.in. pomoc w pisaniu odwołań i zażaleń, porady prawne, stanie w kolejkach, nauka śpiewu, tworzenie prostych stron internetowych, szkolenie psa, nauka fotografii, pomoc w rozwiązywaniu problemów z dziećmi, nauka jazdy konnej, partner/partnerka na studniówkę czy wesele, a nawet porady laktacyjne. Ostatnio pojawiło się indywidualne spotkanie z terapeutą/pedagogiem/coachem. Brakuje, niestety, poszukiwanych lekcji językowych.

Spotkać człowieka Kielecki Bank Czasu wystartował w czerwcu 2013 roku. Powstał z inicjatywy czterech młodych kobiet prowadzących Stowarzyszenie Edukacji Pozaformalnej „Kalejdoskop”. – Zaczęło się od tego, że znalazłyśmy informację

o bankach czasu działających w innych miastach. Któraś z nas rzuciła hasło, żeby stworzyć taki u nas i podjęłyśmy to wyzwanie. Pani Kasia, która prowadzi Katowicki Bank Czasu, zrobiła nam szkolenie o tym, jak zainicjować takie przedsięwzięcie i jakie są problemy. Mówiła, że ludzie chcą dawać, a nie chcą brać. I to się sprawdza – mówi Izabela Ksel-Kapińska. Przykładem jest pan Roman, który jest złotą rączką, zna się na hydraulice i chętnie potrzebujących podwiezie swoim samochodem, ale nie wykorzystał jeszcze ani jednej ze zgromadzonych godzin. – Dopóki człowiek chodzi, to nie chce brać – mówi. I dodaje: – Dla mnie najważniejsze jest to, że spotykam się z ludźmi. Bo Kielecki Bank Czasu to nie tylko wymiana usług, ale także integracja. Były wspólne wyjścia na kręgle, gry planszowe, zabawa ostatkowa, majówka, ognisko i grill. – Stawiamy na integrację, bo gdy uczestnicy się poznają, to łatwiej im jest korzystać z pomocy – tłumaczy Aleksandra Snoch. Bank jest też platformą dla różnych działań społecznych, np. Kasia zebrała od bankoczasowiczów niepotrzebne im już okulary w ramach akcji Okuliści dla Afryki; co rusz któraś pani pyta, komu potrzebne są ubranka dla dzieci. Kielecki Bank Czasu uczestniczył też w finansowanym przez Świętokrzyski Urząd Wojewódzki projekcie „Międzypokoleniowy Kalejdoskop Smaków”, w ramach którego młodzież i seniorzy spotykali się przy gotowaniu, a w efekcie powstała książka kucharska. Kilka razy odbyła się Wielka Wymiana Wszystkiego, podczas której można było pozbyć się niepotrzebnych przedmiotów.

Z otwartymi ramionami Kielecki Bank Czasu czeka na kolejne osoby chętne do bezpłatnej wymiany usług. Bankoczasowiczem może być każdy, kto ukończył 16 lat; niepełnoletni za zgodą rodziców. Koordynatorki weryfikują wiarygodność zgłaszających się osób, potem bankoczasowicz dostaje identyfikator i kartę pracy. Aby się zapisać, wystarczy ze strony www.kieleckibankczasu.org pobrać dokumenty, wypełnić je i skontaktować się z koordynatorką pod numerem telefonu 537 555 588. Jeśli ktoś nie ma czasu na indywidualną rozmowę, może dołączyć podczas comiesięcznych spotkań bankoczasowiczów – informacje znajdzie na profilu na Facebooku i na stronie internetowej. Można też wypełnić dokumenty i przesłać je mailem na adres kbc@kieleckibankczasu.org, a podpisy złożyć podczas spotkania integracyjnego. Koordynatorki mówią, że często ludziom wydaje się, że nie mają nic do zaoferowania, ale przy zapisywaniu się wypełniają ankietę i okazuje się, że przecież mogą umyć okno czy zaopiekować się psem. Albo działać na rzecz banku. Z usług można korzystać od razu, zanim się swoje odpracuje. – Działamy na zasadzie wzajemnego zaufania – podkreśla Monika Sobierajska.


Psychologia 68

Jestem tyle wart, ile daję radę rozmawiała Daria Malicka zdjęcie Mateusz Wolski

– Dzieci są z natury ciekawskie, mają duszę odkrywcy i naturalną potrzebę uczenia się. Stymulowanie do podejmowania samodzielnych decyzji sprawia, że maluch uczy się ufać samemu sobie, polegać na własnym osądzie – mówi psycholog Marta Szydłowska-Pierzak. I zachęca rodziców do zwiększania przestrzeni, w której to dziecko decyduje o sobie.

„Zostaw, bo wylejesz”, „nie dotykaj, bo stłuczesz”, „daj, ja to zrobię lepiej”… Kto z nas, rodziców, choć raz nie wypowiedział takiego zdania? Tymczasem psychologowie biją na alarm – nie wychowujmy dzieci na niesamodzielne, bezwolne i niezaradne istoty! Wychowując dzieci uczymy je samodzielności, po to żeby umiały żyć po swojemu, a nie żeby były przedłużeniem nas samych. Są rodzice, którzy, obserwując kolejne osiągnięcia dziecka, poczują ulgę, zadowolenie, a niektórzy ze smutkiem powiedzą „już mnie nie potrzebuje”. Wiedząc o tym, że to środowisko domowe jest pierwszym „poligonem doświadczalnym” naszych maluchów i to wczesnodziecięce doświadczenia budują ich wiedzę na temat siebie, innych ludzi i świata, warto odpowiedzieć sobie na pytanie, MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

jak wygląda moja relacja z dzieckiem? Czy jest w niej przestrzeń na jego samostanowienie, podejmowanie samodzielnych decyzji, działanie? Mając świadomość, że proces wychowawczy polega na uczeniu dzieci strategii radzenia sobie w trudnych sytuacjach, jesteśmy na właściwej drodze w kierunku zapewnienia im prawidłowego rozwoju, wykształcenia poczucia autonomii, własnego Ja. Pamiętajmy, że uczenie polega na modelowaniu przez nas – rodziców – różnych zachowań i tu często niezbędna jest praca nad sobą, wymagająca czasu, uwagi, cierpliwości. Ale także na doświadczaniu przez dziecko różnych sytuacji. Często, chcąc uchronić je przed być może trudnymi dla niego konsekwencjami, bierzemy je w cugle, kontrolując i nie dając możliwości odkrywania świata na własną rękę. Mówiąc „nie


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

rób tego!”, „co ty wyprawiasz?”, „załóż czapkę!” kierujemy życiem dziecka. Mamy dobre intencje, możemy uchronić je przed popełnieniem poważnych błędów, jednak równocześnie pozbawiamy je ważnej możliwości wyciągania wniosków z własnych działań. Czasem nam, dorosłym, trudno jest pozwolić dziecku na takie własne doświadczanie, eksperymentowanie. Przecież my wiemy lepiej, jakie mogą być konsekwencje poszczególnych zachowań… Warto zacząć od zrozumienia siebie. Sposobem na to, by dziecko nauczyło się podejmować samodzielne decyzje, by czuło pewność siebie, nie jest ciągłe sprawowanie nad nim kontroli. Dziecko powinno uczyć się samodzielnego radzenia sobie z problemami. Zanim w pierwszym odruchu, w trosce, damy gotowe rozwiązanie, warto zadać sobie pytanie: „Czy chcę, żeby dziecko postąpiło tak, jak ja chcę? Czy pozwolę mu na samodzielne działanie, popełnienie błędu?” Zachęcam również rodziców do zastanowienia się, jak często pocieszają czy dają rady swoim dzieciom. Taka rozmowa z dzieckiem może stać się barierą komunikacyjną, a ono odbierze ją jako próbę ucięcia tematu i lekceważenie jego problemu. Będzie mu trudniej uwierzyć w to, że może być skuteczny. Dzieci są z natury ciekawskie, mają duszę odkrywcy i naturalną potrzebę uczenia się. Stymulowanie do podejmowania samodzielnych decyzji sprawia, że maluch uczy się ufać samemu sobie, polegać na własnym osądzie. Uczy się poczucia własnej skuteczności. Wiele dzieci ma mało pewności siebie, uważają, że nie są zbyt dobre, nie podejmują nowych działań, przewidują porażkę. Martwią się, próbują zmienić to, jak same siebie postrzegają. Ich częstą reakcją jest wycofanie lub zwracanie na siebie uwagi przez agresję. Walczą z obrazem samych siebie, stając się uległymi lub dręcząc innych. Czyli powinniśmy jak najczęściej chwalić dzieci? I m.in. w ten sposób budować w nich poczucie własnej wartości? I to może być celem rodzicielskim. Zachęcam rodziców do uczenia swoich dzieci samonagradzania. Jest to niezwykle ważna, wręcz kluczowa umiejętność, niezbędna również dla dorosłych. Dzieci mają dużo nagród zewnętrznych, naszą akceptację, uwagę, miłość, nasze pochwały. Dużo ważniejsze jest jednak to, żeby same siebie nagradzały, chwaliły, niż żeby czekały aż zrobi to rodzic. Zamiast powiedzieć „jestem z ciebie dumna”, warto zauważyć „możesz być z siebie zadowolony, dumny”. Dziecko uczy się szukania w sobie samym źródła nagrody. Myśli, że jest niezależne, potrafi samo o sobie stanowić, jest wewnątrzsterowne. To, które często pyta „jesteś ze mnie dumna?” staje się zależne od oceny rodzica. Jeśli natomiast zauważy, że jest skuteczne, doceni się za swoje działania, rozpocznie budowę poczucia własnej wartości i subiektywnego szczęścia. Zadowolenie z samego siebie, bez czekania, aż ktoś pochwali, to dojrzała samoocena. Wiedząc, że „życie z niską samooceną to, jak jazda z zaciągniętym hamulcem ręcznym” warto rozpocząć proces zmian już dzisiaj. Dziękuję za rozmowę.

Marta Szydłowska-Pierzak – psycholożka, psychoterapeutka poznawczo-behawioralna. Założycielka Centrum Psychoterapii i Rozwoju Osobistego EMPATIA, pracuje z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi. Terapeutka w programach naukowych TRAKT na UW, prowadzi terapię traumy PTSD dla ofiar wypadków komunikacyjnych oraz E-COMPARED na Uniwersytecie SWPS, pracuje z osobami cierpiącymi na depresję. Członek Zarządu Polskiego Towarzystwa Terapii Poznawczej i Behawioralnej.

Zdrowy powiat

Ponad 10 tys. pacjentów szpitali i 90 tys. wizyt w 30 poradniach specjalistycznych powiatu kieleckiego. To tylko wycinek pracy powiatowej służby zdrowia w 2016 roku. W Szpitalu Powiatowym w Chmielniku, Świętokrzyskim Centrum Matki i Noworodka – Szpitalu Specjalistycznym w Kielcach oraz Powiatowym Centrum Usług Medycznych w Kielcach leczą się mieszkańcy powiatu i osoby spoza rejonu. Skutecznie. Ubiegły rok powiatowe jednostki mogą zaliczyć do udanych. Również dzięki działaniom samorządu, który wsparł m.in. kwotą prawie 5 mln zł szpital w Chmielniku. – Dodatkowo gminy powiatu kieleckiego oraz ościenne, których mieszkańcy leczą się w tym szpitalu, kupiły sprzęt medyczny. Liczymy również na to, że nowy oddział alergologiczny, usługa opieki pielęgniarskiej domowej, opieki nocnej i świątecznej pozwolą na zwiększenie realnych przychodów szpitala – mówi starosta kielecki Michał Godowski. I o potrzebie istnienia tej placówki przekonuje liczbami: ponad 3 tys. pacjentów, blisko 2,9 tys. udzielonych porad, ponad 600 zabiegów chirurgicznych i 22,3 tys. osób, które skorzystały z poradni. W Świętokrzyskim Centrum Matki i Noworodka leczono ponad 7 tys. pacjentów, kolejne 11,5 tys. w poradniach, przyjęto 1,4 tys. porodów. Szpital został wyposażony w nowoczesny sprzęt i świadczy opiekę ambulatoryjną w zakresie leczenia niepłodności, patologii ciąży, neonatologii, ginekologii i położnictwa, endokrynologii i profilaktyki chorób piersi. Realizuje również programy prozdrowotne: profilaktyki raka piersi oraz badań prenatalnych i zakażeń wirusem RS u dzieci z przewlekłą chorobą płuc. Kilkanaście poradni specjalistycznych w PCUM w Kielcach udziela ponad 60 tys. porad rocznie. Centrum świadczy usługi medyczne z zakresu rehabilitacji, diagnostyki laboratoryjnej i obrazowej oraz medycyny pracy i podstawowej opieki zdrowotnej dla ok. 13 tys. pacjentów. PCUM realizuje też wart 350 tys. zł rocznie program skierowany do osób niepełnosprawnych. Dzięki temu wykonano w ubiegłym roku prawie 20 tys. zabiegów z zakresu rehabilitacji, fizjoterapii, masażu i badania gęstości kości oraz kupiono sprzęt do rehabilitacji domowej dla 167 osób.

Starostwo Powiatowe w Kielcach ul. Wrzosowa 44, 25-211 Kielce www.powiat.kielce.pl

69


Mateusz Jachlewski

70

Trenuj z mistrzem! Tak zwany sezon bikini coraz bliżej. Dla mnie jednak nie jest istotne, jak będziecie wyglądać w wakacje, ale to, czy będziecie dbać o siebie cały rok! Dlatego zachęcam Was mocno do aktywności fizycznej, ale także zdrowego odżywiania! To dwie składowe pełnego sukcesu! Dziś popracujemy nad brzuchem, ale także wzmocnimy plecy.

1

Pozycją wyjściową jest plank na boku, który mogliście zobaczyć już w „Made in Świętokrzyskie”, a także na moim profilu na Facebooku. Zmiana polega na tym, że wykonujemy dodatkowo pracę nogą i ręką, unosząc i opuszczając je jednocześnie. Dłoń wędruje za głowę, a stopa z zadartymi palcami w górę. Ilość powtórzeń: 10 na jedną nogę

Zdjęcia Patryk Ptak

2

Stań na jednej nodze następnie powoli wykonaj przysiad i podpierając się rękoma zejdź na matę do pozycji klasycznej deski. Przytrzymaj plank 2-3 sekundy, a następnie powróć do pozycji wyjściowej. Cały czas pracujemy na jednej nodze. Ilość powtórzeń: 10 na jedną nogę

3

Usiądź na macie i podkurcz nogi. Chwyć je rękoma przytrzymując za uda. Praca polega na wyprostowaniu nóg i rąk, wytrzymaniu w pozycji 2-3 sekundy. Następnie wracamy do pozycji wyjściowej, delikatnie przetaczając się na plecy. Ilość powtórzeń: 15

4 MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

Przygotuj piłkę o wadze 2 kg. Wykonaj przysiad – pamiętaj, że kolana nie powinny wychodzić poza obrys stóp, a miednica powinna być lekko przesunięta do tyłu. Piłkę podnosimy jednocześnie skręcając tułowie – ręce wyprostowane. Następnie przenosimy ją do dołu. Ilość powtórzeń: 10 na jedną stronę


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

71

Sprawdź, co jesz!

Migreny, bóle mięśni i stawów, problemy z koncentracją, chroniczne zmęczenie, a w innych przypadkach bezsenność… Jedzenie może mieć poważny wpływ na nasze samopoczucie. Na nadwrażliwość pokarmową, odpowiadającą m.in. za zespół jelita nadwrażliwego, refluks, bóle głowy, wahania wagi ciała i wiele innych przewlekłych dolegliwości, cierpią miliony. To, co jemy, nawet te „zdrowe” produkty, mogą wywołać reakcję immunologiczną. – Nasza dieta może być przyczyną przeróżnych objawów, dyskomfortu czy niedogodności w codziennym życiu – mówi dr Katarzyna Nowak z Centrum Medycyny Żywienia, lekarz internista z 20-letnim doświadczeniem, od lat zajmująca się rozpoznawaniem i leczeniem nadwrażliwości pokarmowej, doradca klubu Vive Tauron Kielce w zakresie żywienia. I tłumaczy: – Każdy z nas ma kilka metrów jelit, pokrytych mikroskopowymi kosmkami, które po rozprostowaniu dałyby powierzchnię boiska do tenisa. I na każdym milimetrze tej ogromnej powierzchni działa system aktywnie filtrujący, który przepuszcza

to, co trzeba, i zatrzymuje to, co zbędne. Tę barierę naruszają wirusy, pasożyty, ale też chemia, antybiotyki, pestycydy. I zdarza się, że do krwi dostają się cząsteczki, na które reagujemy, jak na coś obcego, co nam nie służy, z czym musimy walczyć. – Każdy z nas, na skutek genów, środowiska, w którym żyje, i historii życiowej, ma zestaw pokarmów, które znosi dobrze i źle. I teraz sobie wyobraźmy, że jeśli na tej wielkiej powierzchni występuje stan zapalny, to nie ma siły, by nie rzutował on na nasze samopoczucie – mówi dr Nowak. Reakcja każdego z nas na różnego rodzaju pokarmy jest sprawą indywidualną. – Istnieje wiele testów na nadwrażliwości, nietolerancje i alergie pokarmowe, które wykonujemy u nas w przychodni. Dzięki nim jesteśmy w stanie wskazać najlepsze produkty dla naszych pacjentów. Te, które są bezpieczne i nie powodują stanu zapalnego czy reakcji alergicznej w jelitach – zapewnia dr Nowak. – Gdy w jelitach mamy spokój, to łatwiej nam zwalczać stany zapalne, alergie i przewlekłe choroby. A dobrze działający organizm to energia, szybka reakcja, siła, sprawność umysłowa – dodaje.

Jeszcze sto lat temu ludzie nie wiedzieli, co to są alergie. Dziś właściwie większość z nas na coś reaguje źle. Najbardziej użytecznym testem jest ten, który bada ilość mediatorów reakcji zapalnych, uwalnianych przez białe krwinki po kontakcie z danym produktem spożywczym (MRT). – Wyobraźmy sobie, że nasz organizm źle reaguje na ziemniaki, bo zwykle jesteśmy nadwrażliwi na to, co wkładamy do ust codziennie. Mimo to jemy je, a miliony krwinek uwalniają przeróżne substancje, które odpowiadają za stany zapalne czy odczyny alergiczne. Objawów często nawet nie łączymy z dietą – zwraca uwagę dr Katarzyna Nowak. Na podstawie wyników testu jesteśmy w stanie ułożyć jadłospis, który jest dla naszego organizmu przyjazny i dzięki temu uzyskać poprawę w przewlekłych dolegliwościach. – Znaczna część układu odpornościowego znajduje się w jelitach. Dlatego, dla zachowania odporności oraz w chorobach autoimmunologicznych, tak ważny jest ich stan. Nawet bardzo poważne dolegliwości łatwiej pokonywać stosując dietę przeciwzapalną – zapewnia dr Nowak. Dieta to sprawa indywidualna, nie ma jednej dla wszystkich. – Dziś zalewają nas reklamy najróżniejszych produktów, można się czuć zagubionym – przyznaje dr Katarzyna Nowak. I radzi, by na to, co jemy, zwracać uwagę od małego. – Zachęcam wszystkie osoby, które mają wpływ na dietę dzieci, aby patrzyły na etykiety. Nie powinno się obciążać tych maluchów niepotrzebnymi balastami i substancjami, które mogą być dla nich szkodliwe, czyli m.in. barwnikami, nadmiarem cukru, mąki i konserwantów. Wszystko to, co jest przetworzone, z pewnością jest dla dzieci bardziej szkodliwe i obciążające. Polecam potrawy zawierające proste składniki i naturalne przyprawy. W kwestii żywienia zachęcam do prostoty, a więc i potraw przyrządzanych w domach – mówi dr Katarzyna Nowak.

Centrum Medycyny Żywienia Galeria Echo w Kielcach (poziom 2+) ul. Świętokrzyska 20, tel. 41 366 31 21 kom. 882 013 880, 602 619 161 www.cmz-kielce.pl


72

Bezpieczeństwo ponad wszystko * Lek. med. Dominika Posłowska jest absolwentką Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. Staż odbywała w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym we Wrocławiu. Pracowała w Klinice Dermatologii, Dermatologii Dziecięcej i Onkologicznej w Wojewódzkim Specjalistycznym Szpitalu im. dr. Wł. Biegańskiego w Łodzi. Obecnie w trakcie specjalizacji z okulistyki. Asystent w Klinice Okulistycznej Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Kielcach. Członkini Polskiego Towarzystwa Medycyny Estetycznej i Anti-Aging. Uczestniczka Podyplomowej Szkoły Medycyny Estetycznej w Warszawie. Ukończyła liczne kursy i szkolenia z zakresu dermatologii, medycyny estetycznej. Pracuje w „Re vitae” Centrum Medycyny Estetycznej i Chirurgii Plastycznej w Kielcach.

– Zabiegi medycyny estetycznej są niezwykle precyzyjne. Wymagają wprawy, lekarskiego doświadczenia i codziennego praktykowania. Każdy niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo – ostrzega lek. med. Dominika Posłowska z Centrum Medycyny Estetycznej i Chirurgii Plastycznej „Re vitae”. Czy zabiegi z zakresu medycyny estetycznej są bezpieczne? Lek. med. Dominika Posłowska*: To są zabiegi medyczne. Decydując się na nie, myślimy o poprawie wyglądu, redukcji mankamentów, wynikających z upływu czasu, czy też występujących w przeszłości chorób. Jakie by jednak nie były te powody, musimy mieć świadomość, że są to zabiegi inwazyjne. Które powinien wykonywać lekarz… Oczywiście, to nie może być kosmetolog, nie ujmując niczego kosmetologom. Zabieg powinien być wykonywany w gabinecie lekarskim. Najlepiej jeśli jest to lekarz, który na bieżąco i stale wykonuje tego rodzaju zabiegi. Wiele osób zajmuje się dziś medycyną estetyczną. Kończy kursy np. z toksyny botulinowej czy wypełniaczy i raz na jakiś czas ma kilku pacjentów. A tu potrzeba wprawy, doświadczenia i codziennego praktykowania. To są bardzo MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

precyzyjne zabiegi. Jak przy każdej czynności manualnej, jeśli nie robimy tego często, to nie czujemy się w tym dobrze. Nie da się tego robić „przy okazji”. Jedno to sprawność manualna, a drugie sprzęt, którym wykonuje się zabiegi. Dobrze wyposażony gabinet to bezpieczny gabinet? Zaplecze sprzętowe jest niezwykle ważne. Kompleks, w którym jest kilka gabinetów, kilku lekarzy daje możliwość holistycznego podejścia do pacjenta. Dziś botoks wykonuje się powszechnie. Zgadza się, od tego zabiegu, który przynosi świetne efekty, często zaczynamy nasz kontakt z medycyną estetyczną. Tymczasem toksyna botulinowa jest jedną z najsilniejszych toksyn i potrafi narobić naprawdę sporo szkód, jeżeli znajdzie się w niedoświadczonych i niewłaściwych rękach. Dodatkowo cała twarz usiana jest siecią naczyń krwionośnych, tętniczych, żylnych, nerwów i te wszystkie struktury mogą ulec uszkodzeniu. Podanie np. kwasu hialuronowego do naczynia tętniczego może spowodować martwicę. Oczywiście takie powikłania zdarzają się rzadko, ale trzeba mieć zaplecze, które pozwoli nam zareagować w takiej sytuacji. Jednym

z najprostszych zabiegów jest mezoterapia, czyli śródskórne podanie osocza bogatopłytkowego, czy różnego rodzaju mieszkanek bogatych w witaminy i aminokwasy. Jeśli jednak wykonamy go bez zachowania zasad aseptyki i antyseptyki, może dojść np. do zakażenie skóry. Świadomość tego, co się może wydarzyć, jest niezwykle istotna. Jak uniknąć powikłań? Bardzo ważny jest wywiad z pacjentem, podczas którego pytamy o choroby przewlekłe, autoimmunologiczne, jakie mogą być przeciwwskazaniem do niektórych zabiegów, przyjmowane leki, które mogą zwiększyć występowanie krwiaków, siniaków. Dowiadujemy się o oczekiwaniach pacjenta, mówimy o możliwościach, proponujemy kilka dostępnych metod i wybieramy wspólnie taką, która jest najlepsza. Ważne jest też, abyśmy rozmawiali o realnych oczekiwaniach. Medycyna estetyczna to nie magiczna różdżka. Często pacjenci przy wyborze gabinetu kierują się niską ceną. Niestety za niską ceną stoją słabej jakości wypełniacze, preparaty do mezoterapii bez certyfikacji, czy przechowywany w zamrażarce botoks. Wybierając się do lekarza, także medycyny estetycznej, żądajmy najwyższej jakości usługi, bo tylko to gwarantuje nam pełne bezpieczeństwo.



Turystyka 74

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

75

Pozostałości dawnego przemysłu tekst i zdjęcia Krzysztof Żołądek

Kiedyś to nie Śląsk, ale okolice Gór Świętokrzyskich miały stać się centrum polskiego przemysłu. I przez długi czas te tereny miały na to szansę. Gdyby nie historyczne perturbacje, kto wie jak dziś wyglądałby Staropolski Okręg Przemysłowy? Jaką rolę odgrywałoby obecne Świętokrzyskie w przemyśle górniczym, metalowym czy hutnictwie… Dziś możemy pogdybać o tym w miejscach, które są częścią lokalnego dziedzictwa przemysłowego i pozostałością zarówno po planach Stanisława Staszica, jak i po działalności wielu plemion zamieszkujących przed wiekami nasz region.


Turystyka 76

N

a długo przed pojawieniem się wizjonera Staszica okoliczna ludność zajmowała się wytapianiem żelaza, pozyskiwała ołów z galeny czy wyrabiała węgiel drzewny. Najstarsza kopalnia odkrywkowa hematytu w naszym regionie powstała 10000 lat p.n.e. Odkryto ją w 1937 roku w okolicach Grzybowej Góry koło Skarżyska-Kamiennej (aktualnie znajduje się tam rezerwat archeologiczny Rydno). Równie wcześnie rozpoczęło się w tych okolicach wydobycie krzemienia pasiastego. Także u stóp Świętego Krzyża przez wieki funkcjonował jeden z największych ośrodków hutnictwa w Europie. Znajdujące się tu liczne płytko ułożone złoża rud żelaza i połacie lasów dostarczających węgla drzewnego pozwoliły na rozwój hutnictwa już w I wieku p.n.e. Opierało się ono na prymitywnych piecach hutniczych zwanych dymarkami. Były to jednorazowe gliniane budowle, w których odbywał się proces wytopu. Po jego zakoń-

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


REKLAMA

czeniu piece rozbierano, a z wnętrza wyjmowano gorącą bryłę żelaza. Zachowało się kilkanaście takich pieców, a znanych jest około 1700 kolejnych lokalizacji. Najwięcej z nich odkryto w okolicach Starej Słupi, ale też w niedalekim Jeleniowie, Rudkach, Kunowie i w Nowej Słupi, gdzie oglądać je można w Muzeum Starożytnego Hutnictwa Świętokrzyskiego im. prof. Mieczysława Radwana. Jeszcze do V wieku w okolicach Starej i Nowej Słupi wytapiano żelazo. Ośrodek hutniczy prowadzili na tych ziemiach Celtowie, przybyli tu najprawdopodobniej ze Szkocji. Na początku wydobywali dostępną na powierzchni, więc stosunkowo płytko, utlenioną warstwę hematytu, pirytu i syderytu. Z czasem poszukiwali surowca, kopiąc nawet na głębokość 40 metrów. Żelazo uzyskiwane w świętokrzyskich piecach było używane do wyrobu wielu narzędzi, jak siekiery, sierpy, noże, ale wykonywano z niego także ozdoby i elementy uzbrojenia. To ze świętokrzyskich warsztatów trafiały do wielu miejsc w Europie: obosieczne miecze, groty do włóczni i strzał, uchwyty tarcz. Celtowie nie tylko wyrabiali broń, ale też zdobili jej elementy. Najczęściej poprzez rycie i wytrawianie stali kwasami roślinnymi. To dopiero była technologia! Hutnictwo w regionie to jednak nie tylko czasy starożytne… Północne rejony województwa kryją pozostałości już nieco bardziej współczesnych zakładów, pieców czy wyrobisk. Związane są z dynamicznie się rozwijającym Staropolskim Okręgiem Przemysłowym. Ten rozmach zawdzięczamy oczywiście księdzu Stanisławowi Staszicowi. To on utworzył w Kielcach Dyrekcję Główną Górniczą oraz pierwszą w Królestwie Polskim wyższą uczelnię techniczną – Szkołę Akademiczno-Górniczą. Dzięki niemu w latach 1818-1824 przemysł na Kielecczyźnie kwitł w najlepsze. Jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne zakłady przemysłowe – w Bobrzy, Samsonowie, Sielpi, Kuźniakach. To właśnie tu można po dziś dzień oglądać resztki dawnej przemysłowej potęgi. W 1823 roku na terenie Królestwa Polskiego funkcjonowało 120 zakładów, w tym 31 wielkich pieców, 139 fryszerek, w których przerabiano surówkę na stal, i jedna walcownia. Piętnaście lat później czynnych było już 51 wielkich pieców i 184 fryszerki. Tak było do połowy XIX wieku, kiedy to Staropolski Okręg Przemysłowy zaczął chylić się ku upadkowi. Dla niektórych zakładów był to definitywny koniec. Jeszcze w okresie międzywojennym opracowano plany Centralnego Okręgu Przemysłowego, do którego zamierzano włączyć (i w ten sposób aktywizować część Staropolskiego Okręgu Przemysłowego) m.in. Skarżysko-Kamienną, Starachowice czy Ostrowiec Świętokrzyski. Niestety wybuch II wojny światowej zniweczył te zamiary. Także w nazewnictwie wielu wsi można doszukać się odwołań do czasów świetności lokalnego przemysłu. To znajdująca się koło Końskich Stara Kuźnica, po dziś dzień skrywająca cenny zabytek – wodną kuźnię z XVII wieku. Ale są też miejsca, gdzie nie zachowały się nawet dawne narzędzia. To pobliska Drutarnia, przywodząca wspomnienie wytwarzanych tam prętów. U podnóża Łysicy we wsi Węgle od lat produkowano węgiel drzewny. A jest przecież i Huta Stara, Huta Szklana, Huta Nowa i wiele innych, gdzie po dawnym przemyśle została już tylko nazwa.


Turystyka 78

Cel: Morawy tekst i zdjęcia Andrzej Kłopotowski

MA J / C Z E R W I E C 2 0 17


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

79

Fakt: Praga zachwyca o każdej porze roku. W Czechach jest jednak wiele innych, równie intrygujących miejsc. Jak np. Brno i jego okolice. Dlatego dziś na cel bierzemy właśnie Morawy. Chcąc dotrzeć samochodem z Kielc do Brna, potrzebujemy około pięciu godzin. By zwiedzić samo Brno wystarczą dwa dni. Na okolice – zarezerwujmy przynajmniej kilka kolejnych. Warto. By rozkoszować się klimatycznymi miastami pełnymi zabytków, rezydencjami oraz... lokalnym winem. Bo Morawy – w przeciwieństwie do piwnej reszty Czech – tym trunkiem stoją.

Spotkanie przy kolumnie Zacznijmy od Brna. Starówka spodoba się tym, którzy od zwiedzanych miast oczekują wiekowych świątyń, okazałych kamienic, a także brukowanych ulic, po których można spacerować godzinami, rozkoszując się detalami poszczególnych budynków. Sercem Brna jest Náměsti Svobody. Duży, trójkątny, przecięty torami tramwajowymi plac otaczają kolorowe kamieniczki, między którymi stanęło też kilka intrygujących, współczesnych plomb. Stoi tu też barokowa kolumna maryjna, ustawiona w XVII wieku. Podobne są nieodłącznym elementem właściwie każdego miasta w Czechach. Wznoszone były w podzięce za ocalenie miasta przed epidemią. Niedaleko stąd znajduje się gotycki ratusz z kamiennym portalem stworzonym przez Antonina Pilgrama, znanego z prac przy wiedeńskiej katedrze. Przy wąskich uliczkach starówki natkniemy się rzecz jasna na świątynie. Kościół św. Jakuba pochwalić się może najwyższą wieżą w mieście. Kościół św. Michała Archanioła zachował romański charakter. W kościele Najświętszej Marii Panny i św. Tomasza zobaczyć można XIV-wieczną pietę. Świątynia, której patronem jest św. Jan uchodzi za najciekawszy w mieście przykład doby baroku. Wyraźnie gotycki sznyt ma natomiast katedra św. Piotra i Pawła, która stanęła w miejscu starszej, romańskiej kaplicy. Jej dwie szpiczaste wieże są jednym z punktów orientacyjnych Brna.

Mikulov

Symbole modernizmu Inny to wzgórze, na którego szczycie stanęła twierdza Špilberk. Pierwsze umocnienia w tym miejscu zbudował już w XIII wieku Przemysł Ottokar II. Przebudowywana i rozbudowywana w kolejnych stuleciach dziś jest przede wszystkim placówką muzealną. Obejrzeć można tu np. dzieła artystów związanych z Brnem, poznać historię miejsca, zajrzeć do zabytkowej apteki czy kaplicy. Miłośnicy kolekcji muzealnych powinni wejść również do usytuowanej u podnóża góry Galerii Morawskiej, gdzie prezentowane są dzieła sztuki czeskiej. Jednak za prawdziwą perełkę Brna uchodzi znacznie młodszy zabytek. To willa Tugendhatów zbudowana pod koniec lat 20. XX wieku. I to dzięki niej nazwa Brno figuruje na liście UNESCO. Powstała według projektu światowej sławy architekta Ludwiga Miesa van der Rohe uchodzi za jeden z symboli międzywojennej nowoczesności. W tym samym czasie w miasto przemysłowe przekształcany był Zlín. Do dziś w centrum można tu podziwiać modernistyczne gmachy. I są to nie


Turystyka 80

Brno

Ołomuniec

tylko budynki użyteczności publicznej czy domy, ale również... fabryki znanej w całym świecie firmy obuwniczej Bata. Niejako równowagą dla „czerwonego” – od koloru cegły, z jakiej budowano w XX wieku miasto – przemysłowego Zlína są „zielone” Luhačovice. To wciąż popularny kurort, znany już od XVIII wieku.

Tu działa się historia

Zdar

W pobliżu znajduje się przepiękny pałac biskupi w Kroměřížu. We wnętrzach wczesnobarokowej rezydencji obejrzeć można nie tylko oryginalne wyposażenie wnętrz, ale także bogatą kolekcję malarstwa europejskiego. Otaczają ją oczywiście ogrody. Ale znacznie ciekawszy jest oddalony kawałek od pałacu ogród kwiatowy, który urzeka misternie zakomponowaną i przycinaną roślinnością. Ach, zapomniałbym! Przecież Morawy to też Slavkov u Brna. Niewielka mieścina, która jednak zapisała się w historii świata. Bo Slavkov to... Austerlitz, pod którym w 1805 roku miała miejsce tzw. bitwa trzech cesarzy, rozegrana między wojskami napoleońskimi, a armiami Austrii i Rosji.

Spacer między pałacami Miłośnicy małych, uroczych miasteczek powinni obrać z Brna dwa kierunki. Pierwszym jest Znojmo. Drugim – leżący tuż przy czesko-austria-

Kromeriz MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

Lednice-Valtice

ckiej granicy – Mikulov. Łączy je fakt położenia u podnóża zamku. Ten w Znojmie założono już w XI wieku. I choć później został przebudowany, to do dziś można na nim zobaczyć romańską rotundę św. Katarzyny. Z podobnego okresu pochodzi zamek w Mikulovie. Oczywiście dziś nie jest już średniowieczną twierdzą, ale XVIII-wieczną rezydencją. Podobnie jak w Brnie, spacerując po uliczkach starówki, mijać będziemy barwne kamieniczki, świątynie i... kolumny morowe. Z Mikulova blisko już jest do kolejnej atrakcji z listy UNESCO. Jest nią zespół parkowo-pałacowy Lednice-Valtice. Między pałacem w Valticach, a neogotycką rezydencją w Lednicy zakomponowano z rozmachem park krajobrazowy. Znajdują się w nim pawilony (jeden z nich to minaret), kolumnady i altany ustawione w miejscach, z których można podziwiać okolicę. Całość świetnie nadaje się do całodniowych wycieczek pieszych i rowerowych – dość powiedzieć, że dystans między pałacami wynosi blisko 10 kilometrów!

Połączyć gotyk z barokiem

Po drodze będziemy mijać... winnice! Bo przecież Morawy winem stoją. Dlatego nikogo tu nie dziwi widok piwniczek służących do przechowywania tego tradycyjnego trunku. Oczywiście na Morawach znajdą coś dla siebie również piwosze. Jak w całych Czechach i tu nie zabraknie przyjemnych gospód z tradycyjnym jadłem. Jeszcze jedną ciekawostką Moraw są dokonania, jakie pozostawił po sobie Giovanni Blažej Santini. Architekt zasłynął jako twórca niezwykłego stylu, zwanego barokowym gotykiem. Z pozoru to powinno się wykluczać. W praktyce Santini doszedł do perfekcji, łącząc ostry gotyk z płynnym barokiem. Zrozumiemy to, zwiedzając kościół pielgrzymkowy św. Jana Niepomucena. Stoi na wzgórzu zwanym Zelená Hora, w miejscowości Žďár nad Sázavou. Kto się nim zachwyci, może też zajrzeć do innego kościoła projektu Santiniego. Stojący w miejscowości Obyčtov kształtem przypomina... żółwia. Przez jaką część jego ciała wchodzi się do środka? Proszę sprawdzić już osobiście. Wracając do Kielc powinniśmy zatrzymać się jeszcze przynajmniej w Ołomuńcu. To tu stoi najpiękniejsza z kolumn morowych. Całość mierzy aż... 35 metrów wysokości. Dla porównania to mniej więcej tyle, co PRL-owski wieżowiec! Na jej szczycie ustawiono figurę Maryi. U jej podnóża zaś piętrzą się wizerunki świętych i pucołowate, charakterystyczne dla baroku zabawne putta. Nie dziwi, że docenili ją eksperci UNESCO – od 2000 roku znajduje się na prestiżowej liście światowego dziedzictwa.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

81

Tradycyjne smaki odkrywane na nowo

Przed nami jedna z największych i najbardziej smakowitych imprez sezonu – XII Świętokrzyski Jarmark Agroturystyczny. Tradycyjnie już w pierwszą niedzielę czerwca Park Etnograficzny w Tokarni wypełni się gwarem rozmów toczonych na ponad stu stoiskach promujących gospodarstwa agroturystyczne, stowarzyszenia, gminy i największe atrakcje turystyczne regionu. W programie giełda agroturystyczna „Swojskie Klimaty – Świętokrzyskie Smaki”, kiermasz rękodzieła ludowego, pokazy ginących rzemiosł, degustacja regionalnych potraw, koncerty muzyki folklorystycznej i folkowej, a dla najmłodszych – z okazji Dnia Dziecka – liczne gry i zabawy. Na głównej scenie wystąpi Zenon Martyniuk z zespołem, a wystawcy wezmą udział w konkursie „Świętokrzyski EtnoGadżet” oraz kulinarnym „Wiejskie FIT”. Początek zabawy 4 czerwca o godz. 11. – To jedna z najbardziej smakowitych imprez sezonu turystycznego, prezen-

tująca tradycyjną kuchnię regionu, ale serwowaną we współczesny sposób. Wystawcy sięgają po przepisy swoich babć i prababć, gotując „po staremu” dla nowych pokoleń. To gwarancja zmysłowych doznań na najwyższym poziomie – przekonuje Jacek Kowalczyk, dyrektor departamentu zajmującego się m.in. promocją i turystyką w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Świętokrzyskiego. Zresztą już sam spacer po największym skansenie w Polsce, otoczonym lasami i pełną meandrów Czarną Nidą, jest przyjemnością. Atmosfera dawnej kieleckiej wsi sprzyja rodzinnym pobytom. – Park Etnograficzny w Tokarni łączy wielopokoleniowe rodziny. Dziadkowie stają się mentorami dla dorosłych dzieci i wnucząt, wyjaśniając młodszym, jak używano dawnych narzędzi, wyeksponowanych w ponad 80 obiektach. Cieszą się wspólnym spacerem i unikatową atmosferą minionych dni – mówi Mariusz Masny, dyrektor Muzeum Wsi Kieleckiej. Coraz większą popularność zdobywają spotkania z cyklu „Rodzinne niedziele w skansenie”. Uczest-

nicy pod okiem etnografów biorą udział w sianokosach, używając kosy lub sierpa czy poznają tajniki ziołolecznictwa. Cieszą się też towarzystwem zwierząt: kur, gęsi, indyków, koni, krów, kóz i owiec. – Muzeum chroni nie tylko materialne dziedzictwo kulturowe, ale poprzez współpracę z twórcami pielęgnuje i zachowuje dla potomnych dawne obrzędy i zwyczaje, muzykę, a nawet kulinaria. Zapamiętane w dzieciństwie smaki m.in. właśnie dzięki Świętokrzyskiemu Jarmarkowi Agroturystycznemu odkrywamy na nowo – zwraca uwagę Mariusz Masny.

Muzeum Wsi Kieleckiej Park Etnograficzny w Tokarni Tokarnia 303 tel. 519 467 107 www.mwk.com.pl



Arteterapia

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

83

„U la la, co za uroczo wyglądający trójwymiar. No, no, no. A jakie piórka, jaka główka śliczna, o, a jak kuperkiem zamiata. Mniam! Niezła byłaby z nas parka. Pani tutaj sama czy z chłopakiem? Tak. Tak właśnie spytam. Albo nie! Doskoczę znienacka i skubnę w skrzydełko. Tak tak, ta druga opcja zdecydowanie. Dobra. No to raz się żyje…” – Mańka, zamknij okno, bo znowu te gołębie! W kółko tylko to gruchanie, zwariować można. Aha! I zamknij bramę od strony Rynku, Grzegorz już chyba nie przyjedzie.

Bartosz Śmietański

Mateusz Wolski


Felieton 84

Co znaczy „to coś”? Jakub Juszyński

Z

astanawiałem się, czym się kierujemy, wybierając lokale gastronomiczne. Mamy przecież swoje ulubione miejsca. Dlaczego chcemy do nich chodzić? Z powodu nieustających poszukiwań kulinarnych rzadko zdarza mi się pójść do jednego lokalu kilka razy z rzędu, a jeżeli odwiedzę go dwu – lub trzykrotnie w ciągu roku, to można to uznać za sukces. Wśród moich znajomych nie brakuje jednak takich, którzy mają swoje ulubione dwa, trzy miejsca i są im wierni (przynajmniej do czasu jakiejś wpadki). Wybierając lokal, w którym chcemy zjeść obiad lub inny posiłek, powinniśmy przede wszystkim zwracać uwagę na smak podawanych potraw. Gdy do danego miejsca wchodzimy po raz pierwszy, musimy zaufać osądowi innych. Jednak ilu konsumentów, tyle smaków. I ciężko jest przekonać kogoś do naszego gustu, szczególnie MA J / C Z E R W I E C 2 0 17

jeśli jego preferencje są zupełnie inne. W tym miejscu będę jednak namawiał: próbujcie nowych smaków, potrafią zaskoczyć, a potem na stałe zagościć na talerzach i w domach. A jeśli nie smak, to co? Może cena? Tutaj znowu stajemy przed dylematem. Czy drogi lokal jest zawsze dobry, a tani zły? Nie ma reguły. Możemy zjeść pysznie i zdrowo w tanim lokalu, a możemy zjeść fatalnie w najdroższym. Czyżby czynnikiem decydującym była więc obsługa? Obawiam się, że też nie. Znam lokale z rewelacyjną obsługą, ale inne aspekty, delikatnie mówiąc, tam kuleją. W końcu przychodzimy, aby zjeść, a obcowanie nawet z najlepszymi kelnerami apetytu nam nie zaspokoi. Na kieleckim rynku znalazłoby się kilka restauracji z obsługą, która pozostawia wiele do życzenia, a mimo to klientów im nie brakuje. Może zatem chodzi o lokalizację? To zależy. Mamy w naszym

regionie lokale położone w miejscach na pierwszy rzut oka kiepskich, a drzwi do nich się nie zamykają. W końcu czasem do swojej ulubionej restauracji warto też dojechać. Co zatem sprawia, że idziemy do konkretnego lokalu, staje się on naszym ulubionym, polecamy go innym? Myślę, że chodzi tu o atmosferę. Nie mam tu na myśli jakości i natlenienia powietrza, a wypadkową wszystkich wcześniej wymienionych czynników. Dobry smak potrafi usprawiedliwić kiepską lokalizację, jakościowe produkty są wytłumaczeniem wyższych cen, a miła i sympatyczna obsługa potrafi obrócić w żart kuchenną niedoskonałość. Jeżeli chcecie się przekonać o czym mówię, to zajrzyjcie do restauracji: Solna 12, Żółty Słoń, Asean, Kilo Mąki, Kielecka, Del Favero, Azurro i wielu innych. Każda z nich ma swoją niepowtarzalną atmosferę i z pewnością mają w sobie „to coś”!


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

85

Marzenia Paweł Jańczyk

P

arę tygodni temu pracowałem z jedną z największych młodych gwiazd w naszym kraju. 11 lat, swój program w telewizji, audycja w radiu i… siedem(!) wydanych książek. Na coś w rodzaju autorskiego spotkania przyszło kilka tysięcy fanów, w większości w jej wieku. Wszystko zorganizowane profesjonalnie, stoisko z książkami, autografy, kilkugodzinna kolejka, tłum, mama przewija slajdy podczas prezentacji, ojciec wszystko filmuje, a w środku tego wielkiego zamieszania ona – 11-letnia dziewczynka. Z lokalnej prasy krzyczą tytuły – „Zostań Małą Miss i Małym Misterem”. Poznałem ostatnio jednego z rodziców Małej Miss i nie wiem komu bardziej zależało na wygranej... A raczej wiem

– zdecydowanie jemu, jego żonie, dziadkom i ciotkom. Dziecko miało to totalnie w nosie, nie rozumiało tego, co się dzieje: robienia zdjęć do gazety, wizyty u kosmetyczki (!), fryzjera, malowania paznokci… Zadziwia mnie, gdy dorośli próbują spełniać swoje marzenia kosztem dzieci, często zabierając im radość z tego, co dla nich najważniejsze, z ich dzieciństwa. Nie każdy musi być tenisistą, muzykiem, wokalistą, nie wszyscy muszą umieć tańczyć czy wygrywać konkursy miss. Niech robią to te dzieci, które tego chcą. Jestem ojcem dwóch dziewczynek, bliźniaczek, prawie dziewięcioletnich. Oczywiście, że bym chciał, aby grały w tenisa (jak siostry Williams), jeździły wyczynowo na rowerach, grały na in-

strumentach, a szczególnie na gitarze, chciałbym bo… ja też chciałbym to umieć robić, ale czy one tego chcą? No właśnie nie! Dzieci są w stanie o sobie decydować, oczywiście w granicach rozsądku. Dziewczyny zapisaliśmy na tańce trzy lata temu, pochodziły kilka miesięcy i okazało się, że nie uczestniczą w zajęciach z chęcią i radością, chciały zrezygnować, więc zrezygnowaliśmy. Zaczęły chodzić na naukę pływania, pływają świetnie, opiekun grupy zaproponował nawet, żeby trenowały w klubie bo „jest potencjał”, ale nie chciały. Nie trenują, choć basen odwiedzają regularnie. W tym roku ponownie zaczęły tańczyć, ale nie dlatego, że chcieli tego dorośli, ale dlatego, że same chciały. Chodzą tam z wielką frajdą. Dlaczego? Bo chcą!


Felieton 86

Polacy, nic się nie stało! Jakub Porada

Język polski nie ułatwia życia. Im częściej go używamy, tym większe ryzyko pomyłki. Wystarczy zmiana jednego słowa, by zdanie nabrało nowego znaczenia. Wspominałem ostatnio na warsztatach w Czerwonym Fortepianie w Kielcach antenowe słowa kolegi po fachu, który oznajmił, że „żołnierze z polskiego kontyngentu wojskowego kończą swoją misę w Iraku”. Inna redaktorka napisała w depeszy o pacjentce chorej na kamienicę nerkową. Perełki w rodzaju: „w wypadku ranna została kierująca Fiatem Panda” lub: „na A-2 doszło do zderzenia cysterny z gazem”, czasem śmieszą, czasem straszą. Zebrałem je w nowej książce ,,Sztukmistrz w Tczewie’’, żeby ułatwić wam drogę do osiągnięcia językowego mistrzostwa. Zwłaszcza, że chochliki zdarzają się nawet doświadczonym dziennikarzom. Kiedyś jeden z nich wyrecytował: „jak co roku przed Świętami Wielkiej Nocy w kościołach odbywa się tradycyjne święcenie jabłek”. Inna prowadząca odkryła, że dwa i pół miliona mężczyzn w Polsce „cierpi na erekcję”. Szybko się poprawiła, że MA J / C Z E R W I E C 2 0 1 7

chodzi o zaburzenia erekcji, lecz przejęzyczenie poszło w eter. Jak mawiali komicy grupy Monty Pythona: kto jest bez winy, w tego pierwszego rzucę kamieniem. Ja także mam swoje „pięć minut”. W 2009 roku w Poranku TVN24 przeczytałem Beacie Tadli fragment z tabloidu o zajączku, którego wychowała kotka. Gdy okazało się, że pani weterynarz nazywa się Mariola Wydra, Beata popłakała się ze śmiechu. Jednak największe przejęzyczenie zdarzyło mi się w trakcie łączenia z Jackiem Pałasińskim w Rzymie. Niechcący zmieniłem szyk w zdaniu, burząc spokój Stolicy Piotrowej tekstem: „Za chwilę przeniesiemy się do Watykanu, żeby porozmawiać o zakazie wyświęcania księży na homoseksualistów”. Po takiej bombie już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Dlaczego wspominam te historie? Ponieważ wiem, że każdy z was, niezależnie od wykonywanego zawodu, ma na koncie językowe wpadki. Nauczyciele, politycy, studenci: wszyscy są w grupie podwyższonego ryzyka. Nie wszyscy

jednak pamiętają, że pomyłka to nie koniec świata. Nie sztuką jest bowiem popełnić gafę, sztuką jest przejść nad nią do porządku dziennego. Jak mówią kibice: „Polacy, nic się nie stało!” Dzięki temu mamy szansę na zyskanie pewności siebie i rozbrojenie największego wroga publicznego wystąpienia: lęku i tremy. To one często stoją za niepowodzeniami w pracy czy nauce i zniechęcają do podejmowania wyzwań. Posłuchaj zatem nomen omen porady człowieka, który od szesnastu lat współtworzy najważniejszy kanał informacyjny, wygrał pracę w TVN i TVP w wyniku castingów i zajmuje się mówieniem zawodowo: odbiorcy lubią pomyłki. Dzięki nim, schodzimy z piedestału, stajemy się bardziej ludzcy. Jeśli zatem zdarzy ci się przejęzyczenie w trakcie wywiadówki, odpowiedzi przy tablicy lub rozmowy kwalifikacyjnej, wystarczy albo przeprosić, albo obrócić je w żart. Tak, jak koleżanka, która kończąc serwis powiedziała: „To wszystko teraz, za pół godziny spotka się z Państwem mój kolega. Mimo wszystko, życzę miłego dnia”. Mimo wszystko, ma to swój urok.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.