Bronisław Opałko / Pół żartem, pół serio…
#8
ISSN 2451-408X
magazyn bezpłatny
Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”?
madeinswietokrzyskie.pl
KIELCE I OKOLICE: Instytucje: »» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2) »» Centrum Edukacyjne Szklany Dom w Ciekotach (Masłów, Ciekoty 76) »» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5) »» Filharmonia Świętokrzyska (ul. Żeromskiego 12) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Miedzianej Górze »» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie »» Instytut Dizajnu w Kielcach (ul. Zamkowa 3) »» Kielecki Park Technologiczny (ul. Olszewskiego 6) »» Kielecki Teatr Tańca: • Impresariat (pl. Moniuszki 2B) • Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3) »» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B) »» Muzeum Historii Kielc (Leonarda 4) »» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Dworek Laszczyków w Kielcach (ul. Jana Pawła II 6) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Park Etnograficzny w Tokarni »» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku »» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej (ul. Sienkiewicza 29) »» Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne w Podzamczu »» Świętokrzyski Urząd Marszałkowski (al. IX Wieków Kielc 3) »» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki (al. IX Wieków Kielc 3) »» Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach (ul. Sienkiewicza 32) »» Urząd Miasta Kielce, sekretariat Wydziału Kultury, Sportu i Promocji Miasta (ul. Strycharska 6) »» Wojewódzka Biblioteka Publiczna (ul. ks. Ściegiennego 13) »» Wojewódzki Dom Kultury (ul. ks. Ściegiennego 2) Uczelnie: »» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7) »» Społeczna Akademia Nauk (ul. Peryferyjna 15) »» Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach (Rektorat, ul. Żeromskiego 5) »» Wszechnica Świętokrzyska (Biblioteka, ul. Orzeszkowej 15) »» Wyższa Szkoła Ekonomii, Prawa i Nauk Medycznych im. prof. Edwarda Lipińskiego (ul. Jagiellońska 109) Hotele/ośrodki SPA: »» Best Western Grand Hotel (ul. Sienkiewicza 78) »» Binkowski Dworek (ul. Szczepaniaka 40) »» Binkowski Hotel (ul. Szczepaniaka 42) »» Hotel Aviator & SPA (Kielce-Dąbrowa, Masłów Pierwszy, ul. Szybowcowa 41) »» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34) »» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7) »» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178) »» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4) »» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D) »» Pensjonat Łysica Wellnes&SPA (Święta Katarzyna, ul. Kielecka 23A) Zdrowie/rekreacja/rozrywka: »» Oaza Zdrowia Agroturystyka i Zielarnia (Huta Szklana 18) »» Centrum Medyczne Omega (Galeria Echo ul. Świętokrzyska 20) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Jagiellońska 70) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Szajnowicza 13E) »» Centrum Medyczne VISUS (ul. gen. Sikorskiego 14) »» Centrum Psychoterapii i Rozwoju Osobistego Empatia (ul. Turystyczna 11, lok. C) »» CH Pasaż Świętokrzyski (ul. Massalskiego 3) »» Fit Mania. Fitness klub (os. na Stoku 72K) »» Gabinet Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE (ul. Żeromskiego 15/2) »» Kino Helios – Galeria Echo (ul. Świętokrzyska 20) »» Kino Moskwa (ul. Staszica 5)
»» Klub Squash Korona – Galeria Korona (ul. Warszawska 26) »» Kompleks Świętokrzyska Polana (Chrusty, Zagnańsk, ul. Laskowa 95) »» Medicodent Stomatologia (ul. Zapolskiej 5) »» NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A) »» Pensjonat Wczasowo-Leczniczy „Margaretka Świętokrzyska” (Masłów, Brzezinki 83) »» Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6) »» Pracownia Rezonansu Magnetycznego „Rezonans” (ul. Zagnańska 77) »» Re Vitae. Centrum medycyny estetycznej i kosmetologii (ul. Wojska Polskiego 60) »» Rodzinny Gabinet Kosmetyki Estetycznej „My Clinic” (ul. Przecznica 4/2) »» Salon Kosmetyczny Trychologia Estetica (ul. Chopina 18) »» Strefa Piękna Gabinet Kosmetyczny Magdalena Wasińska (ul. Leonarda 13) »» Studio Figura Kielce (ul. Zapolskiej 5) »» Vita. Salon Odnowy Biologicznej i Rehabilitacji. Kosmetyka (ul. Jagiellońska 69) Restauracje/kluby/kawiarnie: »» AleBabeczka Cukiernia (ul. Leonarda 11) »» Backstage Restaurant & Bar (ul. Żeromskiego 12) »» Baravino (ul. Sienkiewicza 29) »» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4) »» Bistro/Restauracja Zielnik Kielecki (ul. Głowackiego 1) »» Bohomass Lab (ul. Kapitulna 4) »» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18) »» Calimero Café (ul. Solna 4A) »» Choco Obsession (ul. Leonarda 15) »» La Baguette (ul. Silniczna 13/1) »» MaxiPizza (ul. Słoneczna 1) »» Pieprz i Bazylia (Plac Wolności 1) »» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1) »» Si Señor (ul. Kozia 3/1) »» Sushi-Ya (ul. Leonarda 1/G) Firmy: »» Antykwariat Naukowy im. Andrzeja Metzgera (ul. Sienkiewicza 13) »» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A) »» Autocentrum I.M. Patecki (ul. Zakładowa 12) »» Batero Spółka Jawna (ul. Pakosz 2) »» By o la la…! (Galeria Korona Kielce, ul. Warszawska 26) »» Car-Bud (Daleszyce, ul. Chopina 21) »» Creative Motion (ul. Strasza 30) »» FMB Fabryka Mebli Brzeziny (ul. Ściegiennego 81) »» Folwark Samochodowy – Hyundai (ul. Sandomierska 233A) »» Folwark Samochodowy – Mitsubishi i Suzuki (ul. Gustawa Morcinka 1) »» Galeria Korona Kielce (ul. Warszawska 26) »» Grupa MAC S.A. (ul. Witosa 76) »» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6) »» Księgarnia Wesoła Ciuchcia (ul. Paderewskiego 49/51) »» Maxi Moda Kielce (ul. Klonowa 55C) »» OPTOMET Salon Optyczny (ul. Klonowa 55) »» Piekarnia pod Telegrafem (punkty przy ul. Ściegiennego 260, Żytniej 4, IX Wieków Kielc 8C, os. Barwinek 28 i Świerkowej 1) »» Przedszkole Niepubliczne Zygzak (ul. Olszewskiego 6, budynek Skye) »» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B) »» Souczek Design. (ul. Polna 7) »» Studio Figura Anny Rodak (ul. Piekoszowska 88) »» Swoyskie z Domowej Spiżarni (ul. Okrzei 5) »» Świętokrzyski Związek Pracodawców Prywatnych Lewiatan (ul. Warszawska 25/4) »» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1) »» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (ul. Solna 6 i Malików 150 p. 3) »» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8) »» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64)
Biura podróży: »» Agencja Turystyczno-Usługowa Gold Tour (pl. Wolności 3) »» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24) REGION: Bodzentyn: »» Świętokrzyski Park Narodowy (siedziba Dyrekcji, ul. Suchedniowska 4) Busko Zdrój: »» Czytelnia Szpitala Krystyna (ul. Rzewuskiego 3) »» Hotel Bristol (ul. 1 Maja 1) »» Hotel Słoneczny Zdrój Medical Spa & Wellness (ul. Bohaterów Warszawy 115) »» Piekarnia pod Telegrafem (ul. Wojska Polskiego 34) »» Recepcja Sanatorium Marconi (Park Zdrowy) »» Recepcja Sanatorium Mikołaj (ul. 1 Maja 3) »» Recepcja Szpitala Górka (ul. Starkiewicza 1) Chroberz: »» Ośrodek Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia (ul. Parkowa 14) Jędrzejów: »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (ul. Głowackiego 3) Kotlice (gm. Chmielnik) »» Seart Meble z Drewna (Kotlice 103) Malice Kościelne (gm. Lipnik n/Opatówką) »» Terra Winnica Smaku (Malice Kościelne 22) Ostrowiec Świętokrzyski: »» Centrum Medyczne Visus (ul. Śliska 16) »» Galeria BWA (al. 3 Maja 6) »» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6) »» Miejskie Centrum Kultury (al. 3 Maja 6) Pierzchnica: »» Dom Opieki Rodzinnej (ul. Wyszyńskiego 2) Pińczów: »» Piekarnia pod Telegrafem (pl. Wolności 7) Rytwiany: »» Gminna Biblioteka Publiczna (ul. Szkolna 1) »» Hotel Rytwiany Nowy Dworek (ul. Artura Radziwiłła 19) »» Hotel Rytwiany Pałac (ul. Artura Radziwiłła 19) Sandomierz: »» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18) »» Brama Opatowska »» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20) Skarżysko-Kamienna: »» Kombinat Formy (ul. Rejowska 99) »» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25) Solec Zdrój: »» Mineral Hotel Malinowy Raj (ul. Partyzantów 18A) »» Hotel Medical Spa Malinowy Zdrój (ul. Leśna 7) Starachowice: »» Centrum Medyczne Visus (ul. Sawickiej 3) »» Hotel Senator (ul. Krywki 18) »» Starachowickie Centrum Kultury (ul. Radomska 21) Stawy (gm. Imielo) »» Gospodarstwo Rybackie Stawy (Stawy 2A) Włoszczowa: »» Dom Kultury (ul. Wiśniowa 19) »» L.A. Language Academy (ul. Żwirki 40) »» Villa Aromat (ul. Jędrzejowska 81)
Dzień dobry! Sprawy ludzkie toczą się kołem, które w swoim obrocie nie dopuszcza, żeby zawsze ci sami byli szczęśliwi Ryszard Kapuściński
Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska tel. 506 141 076 monika@madeinswietokrzyskie.pl Sekretarz redakcji Mateusz Wolski tel. 784 136 865 mateusz.wolski@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Skład Tomasz Purski
Odpowiadając Ryszardowi Kapuścińskiemu: a dlaczego właściwie nie? Dużo – szczególnie w literaturze – mówi się ostatnio o szczęściu. Na półkach w księgarniach można znaleźć mnóstwo pozycji o duńskim hygge, szwedzkim lagom, japońskim ikigai i – za sprawą wydawnictwa Znak – polskim jakoś to będzie. Co więcej, w Kopenhadze, stolicy najszczęśliwszego kraju na świecie, działa Instytut Badania Szczęścia. Poważni naukowcy zastanawiają się nad tym, w czym podobni do siebie są ludzie, którzy uważają się za szczęśliwych, oraz co wpływa na to, że czujemy się szczęśliwi i zadowoleni z życia. No właśnie co? I czy jesteśmy szczęśliwi? Jeśli wierzyć badaniom liczba Polaków uważających się za bardzo lub dosyć szczęśliwych systematycznie rośnie i w 2015 roku osiągnęła poziom 83,3 proc. Co ciekawe, wyprzedziliśmy pozostałe państwa Europy Środkowo-Wschodniej, Włochów, Hiszpanów, Portugalczyków i Greków. Nasze jakoś to będzie to niezachwiana wiara, że bez względu na mody, autorytety, przeciwności losu, a nawet głos zdrowego rozsądku, jakoś sobie ze wszystkim poradzimy. Co to jest szczęście? Nie ma jednej definicji. To może być zapach świeżo upieczonego przez
mamę ciasta, nieraz odrobinę przypalonego; wypad z przyjaciółkami na biegówki, choć za każdym razem, gdy cudem dobiega się do mety obiecuje się, że nigdy więcej (!) i światło w oknie, gdy – po kilkunastu godzinach pracy i załatwiania mnóstwa niecierpiących zwłoki spraw – wracamy wreszcie do domu. Osobista lista każdego z nas powinna być jak najdłuższa i codziennie zyskiwać przynajmniej jedną dodatkową pozycję. Z okazji nadchodzących świąt Bożego Narodzenia w imieniu całej redakcji „Made in Świętokrzykie” życzę Państwu mnóstwa szczęścia i radości, zaklętych w nawet najkrótszej i najbardziej zwyczajnej chwili. Uśmiechu, bliskości i ciepła, przy którym można się ogrzać nawet w najtrudniejsze i najmroźniejsze dni. A w Nowym Roku spełnienia marzeń i realizacji planów. Szczególnie tych najbardziej abstrakcyjnych, niedorzecznych i w pierwszym odczuciu nierealnych. W końcu jakoś to będzie.
Wydawca Marcin Agatowski Fundacja Możesz Więcej ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce
Na okładce Bronisław Opałko
Monika Rosmanowska Redaktor naczelna
Zdjęcie Mateusz Wolski
W numerze 4 Zapowiedzi 6 Na scenie, ekranie i w galerii
Rysiaczek 12 Wspomnienie Ryszarda Zięzio
Na tropie Karpia 22 W Doświadczalnej Stacji Rybackiej
8 Być jak Folya Jak z powodzeniem połączyć hard rock i alternatywę?
16 Pół żartem, pół serio Bronisław Opałko
26 Z wizytą u pana na Nagłowicach Ukochane miejsce Mikołaja Reja
Tego zazdroszczą nam Skandynawowie 30
34 Kwiatki w betonie
Co się kryje za sukcesem Lyo Food?
Oset to, czy dziewięćsił?
Dziewczyna (nie) z plakatu 38 Magda Szczepanek
Komiks nie jest najważniejszy 44 Rozmawiamy z Norbertem Rybarczykiem
Carskie koszary na Czarnowie 47 Kielce zapomniane
Rajski ogród Przybyszów 56 Z wizytą w Andruszkowicach
Biorę się w garść i działam 62 Sandra Drabik
Świeża jak pizza 80 Smak kuchni neapolitańskiej
Magia radia 87 Paweł Jańczyk
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
42 Historia trupem się toczy „Rasputin”
46 Feminizm z szablonu wycięty Akademia Pani Beksy
48 Co dalej z browarem? Przeklęte Wzgórze Karscha
60 Kiedy pozwolić dziecku powiedzieć „nie” Psychologia
76 RoślinnieJemy Moda na weganizm
84 Przez Góry Fogaraskie i uliczki Bukaresztu Tajemnice Rumunii
88 Jak czytać jedną książkę dziennie Jakub Porada
Zapowiedzi 6
Koncerty Bitamina w Bohomass Lab Jeden z najbardziej rozchwytywanych składów elektronicznych wraca do Kielc. Jesienią przyciągnęli sporą widownię podczas Masscode Festival. Czy powtórzą ten sukces na klubowej scenie? Bitamina powstała z miłości do muzyki i przyjaźni Amara, Mateusza i Piotra. Działają od 2005 roku i choć nie zabiegają o błysk fleszy, to wokół siebie potrafią zgromadzić mnóstwo ludzi. Ich pierwszy album „Listy Janusza” utrzymany był w stylistyce eksperymentalnego hip-hopu i jazzu. Następnie ukazał się „Plac Zabaw”, z zainteresowaniem przyjęty przez fanów i krytyków oraz instrumentalny album „C”. Ostatnia produkcja to „Kawalerka”. Początek koncertu w piątek, 8 grudnia o godz. 21 w Bohomass Lab. Bilety kosztują 49 zł i można je kupić na portalu www.biletyna.pl lub w klubie.
Wydarzenia Wegetarg Interesujesz się zdrową żywnością, szukasz ekologicznych produktów, a może chcesz spróbować diety roślinnej? Przyjdź 19 grudnia na plac przed Wegemanią przy ul. Targowej 17 i weź udział w Wegetargu. Na stoiskach będzie można kupić ekologiczną żywność i kosmetyki. A w Wegemanii przekonać się, jak może wyglądać i smakować świąteczny stół wege. Targ będzie czynny od godz. 14.30 do 17. GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Startup weekend
później, o tej samej porze, w ramach Dyskusyjnego Klubu Teatralnego Wysokich Obcasów z twórcami porozmawia dziennikarz i krytyk teatralny Mike Urbaniak. Premierę poprzedzą też dwa spotkania. Podczas pierwszego (w czwartek, 7 grudnia o godz. 17 w Muzeum Dialogu Kultur, Rynek 3) zostanie pokazany film dokumentalny „Pogrom w Kielcach” autorstwa Michała Sierleckiego i Krzysztofa Banacha. W niedzielę, 10 grudnia o godz. 17 rozpocznie się w teatrze dyskusja z udziałem Bogdana Białka, prezesa Stowarzyszenia im. Jana Karskiego w Kielcach.
Już po raz trzeci w Kieleckim Parku Technologicznym od 8 do 10 grudnia odbędzie się Startup Weekend Kielce, międzynarodowa inicjatywa łącząca młodych pomysłodawców, mentorów i inwestorów. Podczas spotkania przez 54 godziny uczestnicy będą pracować nad rozwiązaniami wspierającymi miasta i ich mieszkańców. Poprzednie edycje zgromadziły ponad 140 uczestników oraz 30 mentorów i sędziów, reprezentujących firmy związane z nowymi technologiami oraz funduszami inwestycyjnymi.
PATRONAT:
W galerii
Spektakle
Szermentowski – Kostrzewski
1946 Tomasz Śpiewak i reżyser Remigiusz Brzyk, twórcy najnowszego spektaklu w Teatrze im. Stefana Żeromskiego „1946”, wracają do tragicznych wydarzeń sprzed 71 lat. To wówczas przy ul. Planty 9 zginęło ponad 40 osób. W czasie niesłabnących nastrojów antysemickich plotka o porwaniu polskiego chłopca „na macę” stała się iskrą, która wywołała pogrom żydowski. Tłum przy współudziale służb mundurowych dokonał zbrodni, której pamięć w Kielcach jest wciąż żywa, a dyskusje, organizowane m.in. przy okazji kolejnych rocznic, pełne emocji. Jak kielczanie zareagują na spektakl? Premiera już w sobotę, 16 grudnia o godz. 19. Dzień
Ponad 200 dzieł przedstawicieli polskiego realizmu II połowy XIX wieku – Józefa Szermentowskiego i Franciszka Kostrzewskiego będzie można oglądać od 7 grudnia w dawnym Pałacu Biskupów Krakowskich, oddziale Muzeum Narodowego w Kielcach. Artyści byli związani z regionem świętokrzyskim, obaj przebywali w Kielcach na zaproszenie Tomasza Zielińskiego, kolekcjonera i mecenasa młodych artystów. Tworzyli pejzaże, sceny rodzajowe i ilustracje, portretowali przedstawicieli różnych warstw społecznych. Ekspozycję „Józef Szermentowski – Franciszek Kostrzewski. Uczeń i pierwszy mistrz” można oglądać do 8 kwietnia 2018 roku. Wernisaż wystawy o godz. 18.
PATRONAT:
Uwaga! Talent 8
b
y
ć
jak
F
ol
y
a
rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcia Małgorzata Stępnik
Twórczość zespołu Folya można określić jako połączenie hard rocka i muzyki alternatywnej. Muzycy formacji starają się tworzyć swój własny, indywidualny styl, nie bojąc się nowych wyzwań i eksperymentów muzycznych. Mają na koncie udaną płytę „The Rising” i mnóstwo planów koncertowych. O przyszłości zespołu opowiada jego gitarzysta i wokalista Kamil Wojtczak.
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Inspirujecie się muzyką rockową i to słychać. Cechuje Was także niezwykle spójne brzmienie. To musiało wymagać dużego nakładu pracy i wielu prób. Czuje się, że długo gracie już razem. Od początku gram z basistą i wokalistą Rafałem Baką. Jest między nami porozumienie i tak zwana muzyczna chemia. Razem nagraliśmy
debiutancką płytę. W 2015 roku rozpoczęliśmy współpracę z perkusistą Filipem Curusiem. Rozwinęliśmy się muzycznie. Czuliśmy, że ten trójnóg ma wszystko dobrze podparte. Zaczęliśmy się pojawiać na festiwalach, ciekawych koncertach, przeglądach… Dużą wagę przywiązujecie do zdobywanych nagród i wyróżnień? Pytam dlatego, że macie ich mnóstwo. Wymienię choćby I miejsce na festiwalu Rockfront 2015 w Kielcach, I miejsce na Motorockowisku w Rybniku w 2015 roku czy I miejsce w eliminacjach Liga Rocka 2017 w Jeleniej Górze. Jesteście także wyróżniani jako instrumentaliści. To nas oczywiście inspiruje i napędza, ale ten medal ma dwie strony. Tak jak na wszystkich zawodach sportowych. Jak się wygrywa, jest fajnie. Gorzej, gdy zaczynasz przegrywać. Na festiwalach daje się odczuć ukrytą rywalizację. Wszyscy ci gratulują zwycięstwa, ale w głębi duszy każdy chciałby zdobywać nagrody. My też na początku mieliśmy takie ciśnienie. W Giżycku
REKLAMA
Folya to dość oryginalna nazwa dla zespołu. Szukaliśmy takiej, która będzie prosta i krótka. Chcieliśmy, by nie przysłaniała muzyki, była charakterystyczna i intrygująca. Później okazało się, że do tego można dobudować całą warstwę filozoficzną. Folia może cię oddzielać od czegoś realnego i namacalnego i wprowadzać w świat nierzeczywisty, metafizyczny, czyli taki, który powinna nieść ze sobą każda forma sztuki. Poza tym to także nawiązanie do łacińskiej nazwy liści, czyli czegoś rosnącego i rozwijającego się. Jeszcze w innym języku słowo to oznacza strumień, czyli także coś pozytywnego. A jak się ten wyraz odwróci, to powstaje aylof, które w brzmieniu kojarzy się z miłością.
Uwaga! Talent 10
na jednym z konkursów, gdzie zdobyliśmy II miejsce, odkryliśmy, że to, co robimy, ma sens i… odpowiedni poziom. Zwłaszcza, że w jury był muzyk z zespołu Kobranocka. Zdarzało się też, że graliśmy nie zdobywając żadnej nagrody. Udział w festiwalach uczy pokory. W pewnym momencie zaczynasz się także zastanawiać, po co to robisz? I myślę, że chodzi po prostu o wspólne przeżycie chwili podczas koncertu. Tak ze strony odbiorców, jak i naszej. Masz na myśli rodzaj pewnego sprzężenia zwrotnego? Chyba tak. Moja ciocia, która pochodzi ze Świętokrzyskiego, a mieszka od wielu lat w Warszawie, opowiadała mi, że kiedyś była na koncercie plenerowym muzyki Krzysztofa Pendereckiego. Orkiestra grała trudny utwór, a ona w pewnej chwili poczuła, że wszyscy – muzycy i publiczność – stali się jednością. To był jedyny raz. I chyba właśnie o to chodzi podczas koncertu. Zjawisko nie do powtórzenia w żadnej innej sytuacji. Chodzi też czasem o to, by się razem pobawić. Oczywiście zawsze chcesz, by muzycznie wszystko było dopracowane i dobrze brzmiało. Ale publiczność wychwytuje tylko część tego, co ty słyszysz. Po prostu każdy, kto się zajmuje czymś profesjonalnie, widzi i słyszy dużo więcej. A jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju gratyfikacje finansowe za występy, jest to miłe, bo czasem pomaga częściowo sfinansować na przykład wydanie następnej płyty. I to kusi. Jednocześnie jednak bywa niebezpieczne. Zauważyłem zjawisko tak zwanych zespołów festiwalowych, formacji, które wygrywają takie imprezy w cuglach. Po prostu potrafią się idealnie wstrzelić w nastrój i klimat rywalizacji. A jury też nie zawsze bywa obiektywne. To pokazuje, że są różne gusta, o których się nie dyskutuje. Nagraliście znakomity album „The Rising”. Zrealizowaliście wideo do piosenki „Lovesong”. Jak wspominasz pracę nad płytą i przy tworzeniu teledysku? Płytę nagrywaliśmy długo, bo dwa lata, i trochę metodą domową, to znaczy rejestrowaliśmy czyste ścieżki na komputerze, które dopiero potem obrabiało się w studiu. Nie mieliśmy ciśnienia, bo nie płaciliśmy za studio. Plusem było to, że zarejestrowaliśmy wszystko tak, jak chcieliśmy, a minusem, że się nie spieszyliśmy, zatem wszystko się rozwlekało. To żmudna praca, wymagająca poszukiwań i wielu dogrywek gitar z mojej strony. Oczywiście dzisiaj nagrywałbym zupełnie inaczej. Wtedy nie mieliśmy GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
ca i choć zabrzmi to trochę przewrotnie, to nie słucham ich najnowszych płyt. Nie ukrywam, że na pierwszym naszym krążku inspirowałem się stylem ich gry. Podoba mi się, jakie mają podejście do tworzonego przez siebie show. To jest ogromny poziom zaawansowania. Muse też robi świetne show. Mają wyobraźnię i wizję tego, co robią. W tej muzyce jest po prostu drive i groove, który powinien mieć każdy zespół. Powiedział nam to kiedyś Mietek Jurecki z Budki Suflera. Dostrzegł to w nas i zasugerował, byśmy śpiewali po polsku. Sam widzę dzisiaj, że w muzyce często wartościowe okazuje się coś, co jest proste, ale nie prostackie. Czy Folya pracuje już nad kolejną płytą? Tak. Drugi krążek ma roboczy tytuł „W nieskończoność”. Mam nadzieję, że nie będzie nagrywany w nieskończoność (śmiech). Jest po polsku? Trzy piosenki z dwunastu są śpiewane w języku angielskim, reszta po polsku. doświadczenia i popełnialiśmy błędy. Po latach mogę stwierdzić, że płyta wciąż ma swój urok. A „Lovesong” podoba się każdemu. Bo to ładny i prosty utwór. Wideo do niego to pomysł i koncepcja Mateusza Śliwy. Jest specjalistą w tej branży i całkowicie mu zaufałem. Czy przyznajesz się do jakichś inspiracji muzycznych? Mam oczywiście swoje typy. To m.in. Metalli-
Czekamy zatem na premierę. Dziękuję za rozmowę. Dziękuję. ■
Obecnie zespół Folya to kwartet w składzie: Kamil Wojtczak (wokal, gitara), Rafał Baka (gitara basowa, wokal), Filip Ciuruś (perkusja, wokal), Michał Niedzielski (gitara)
Postać 12
Rysiaczek tekst i zdjęcia Jacek Korczyński
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
13
„Tu lalunia, a tam misio – oto cały Rysio. Na konika bierze misia. Wreszcie umarł. Nie ma Rysia”. Żartobliwe epitafium. Sam je sobie napisał, gdy kierował jeszcze swym dziełem: kieleckim Muzeum Zabawkarstwa, które potem zmieniło nazwę na Muzeum Zabawek i Zabawy. Stworzył zresztą sporo podobnych rymów dla przyjaciół – bo miał ich przecież wielu. Każdy z tych wierszyków zawierał taką moc sympatii do adresata i do samego życia, że – mimo ostatecznego przesłania – budziły wyłącznie uśmiech. Bo ich autor był radosny – takim go pamiętamy i pamiętać będziemy. Naszego przyjaciela Ryszarda Zięzio pożegnaliśmy w ostatni piątek września.
Rysio. Tryskający radością wulkan energii, dusza towarzystwa, kochający ojciec i dziadek. Etnograf, muzealnik, regionalista, zafascynowany Słowiańszczyzną miłośnik przyrody i tradycji, niezwykły erudyta, a do tego zapalony fotografik, mól książkowy, wyborny kucharz… Długo można wymieniać. Cóż jednak robił najlepiej? Dzielił się z innymi. Z serca. Czymkolwiek, co tylko miał. Nie potrafił inaczej. Niezapomniane spotkania, na które Rysio nas zapraszał do swego pełnego książek mieszkania, miały w sobie coś z rytuału. Zawsze uśmiechnięty, serdeczny gospodarz, solidna grupa przyjaciół i znajomych, radosna atmosfera, elegancka konwersacja, a do tego znakomite dania i napitki. Któż tam nie bywał! Dodając jeszcze Rysiową bogatą kolekcję czarnych płyt i muzykę z nich puszczaną na staromodnym gramofonie – czegóż do szczęścia było potrzeba? Jako emeryt w pełni oddawał się swym poznawczym pasjom. Był sercem i mózgiem Towarzystwa Wiedzy o Dawnych Kulturach, organizował świetne przedsięwzięcia, dużo pisał, miał na koncie szereg fachowych publikacji i jeszcze więcej planów... Bywalcy spotkań w kieleckim Antykwariacie Naukowym Andrzeja Metzgera z pewnością pamiętają Rysia ze znanych Głośnych Czytań Nocą, których nie opuszczał, a wiele z nich prowadził – najczęściej w towarzystwie swych przyjaciół Ryśków: Harasimowicza i Mikurdy. Podczas jednej z tych imprez, jako nagle i niespodziewanie zwolniony dyrektor, dał się nawet wywieźć na taczkach pożyczonych z jakiejś budowy. Z entuzjazmem pokazywał zakątki swego ulubionego Ponidzia. Na krajoznawcze wyprawy pakował nas do słynnego czerwonego opla kombi, którego od razu nazwaliśmy „zięźmobilem”. To były zacne wycieczki. Pełne wspaniałych widoków i opowieści, jakimi Rysio nas raczył, a wiedzę miał przeogromną. Lubił nieco koloryzować, ale miało to swój urok. Tym bardziej, że – widząc przekorne błyski w jego oczach – świetnie wiedzieliśmy, kiedy wpuszcza nas w maliny. Pamiętam wspólne wyprawy do januchtowskich lasów – pełnych klimatu, ciszy i grzybów. Ryś był bowiem grzybiarzem wyśmienitym. Znał się na tym
jak nikt, zawsze znajdował najwięcej, nawet gdy inni targali puste kosze. Co roku symbolicznie otwieraliśmy sezon grzybowy. W lesie Rysio czuł się szczęśliwy, z przyrodą żył w czystej przyjaźni. Nie przeszkadzaj naturze, a tym bardziej nie wyrządzaj jej krzywdy. Ona i tak najlepiej poradzi sobie bez nas – mawiał. Czasem podczas wspólnych leśnych wypraw, zapatrzony w „piękne okoliczności przyrody”, potrafił nam się zgubić. Podarowaliśmy mu kiedyś z Adasiem wściekle pomarańczową czapeczkę, by móc dojrzeć go w gęstwinie drzew. To nawet działało! Wyjątkowo paskudnie zachowała się ta Szczupła Czarna Pani, nie pozwalając Rysiowi nacieszyć się jeszcze tegorocznymi zbiorami grzybów, choćby tymi ostatnimi w życiu – jeżeli tak już być musiało… Ciężko jest myśleć o naszym Rysiu w czasie przeszłym. Tym bardziej trudno jest zebrać wspomnienia w niewielu zdaniach. Cóż, Rysiaczku, pozostaje w podzięce napisać – używając jednego z Twych ulubionych powiedzonek – za te wszystkie piękne chwile „nasza wdzięczność będzie Cię ścigać”...
Postać 14
Przyjaciele o Rysiu Najpierw otwierało się furtkę do ogrodu. Na początku była zardzewiała i nie chciała się domykać, i tę lubiłam najbardziej. Potem ścieżka wzdłuż krzaków pigwy, najlepiej po deszczu, gdy tworzyły się niewielkie kałuże i pachniała trawa. A na pięterku niewielkiego budynku: Rysio. Uwielbiał gościć znajomych i przyjaciół. Sadzał nas przy drewnianym solidnym stole, a sam smażył, gotował i gadał. Niezapomniane potrawy Rysia! Pieczone ziemniaki zawijane w boczku, a nawet zwykła ogórkowa. Rysiu gadał, żartował, fantazjował i przeklinał… histerycznie szczekającego jamnika sąsiada. Niekiedy ponosiła go wyobraźnia, innym razem jego sąd o świecie i ludziach był klarowny i przenikliwy. Zachorował nagle, nie mogliśmy uwierzyć. Nadal nie wierzę, że już nigdy nie otworzę tej furtki do ogrodu. Ewa Ziółkowska-Darmas, kielecka bajkopisarka, dziennikarka i tłumaczka • Stary, nieco rozklekotany, czerwony opel. To nieprawdopodobne, ile kilometrów przejeżdżał, wożąc wesołą gromadkę przyjaciół (nie licząc psa). Rysio woził nas nim w miejsca, na które nigdy nie zwrócilibyśmy uwagi, opowiadając przy tym niesamowite historie. A energii miał tyle, że nawet cztery psie łapy nie mogły dotrzymać mu kroku. Bez Rysia nie poznalibyśmy może trochę dziwnych, ale na pewno interesujących ludzi i może trochę nieoczywistych, ale na pewno interesujących miejsc. Kochał naszą wiejską chałupkę i czuł się w niej jak w domu. Obchodził okoliczne lasy i wykroty, fotografował co tylko się dało. Zostały po nim kapcie („kapciuszki”, jak je sam nazywał). Czekają... Katarzyna Lisowska, towarzyszka wypraw • Rysio był optymistą, humorystą, zagubionym w otaczającym go świecie pełnym hipokryzji, pogoni za pieniędzmi, sławą i władzą. Razem z przyjaciółmi czerpał jednak z życia, co tylko się dało. Nic dziwnego, że podczas Głośnego Czytania Nocą w kieleckim antykwariacie został ukoronowany na „Króla Życia”. Pamiętam, jak w skansenie w Tokarni organizowaliśmy kolejny zlot motocykli SHL. Padał deszcz. Rysio założył kolorową czapeczkę, wziął gałązkę i – machając nią – wypowiadał jakieś niezrozumiałe słowa. Okazało się, że rozpędzał chmury i… chmury gdzieś odpłynęły. Nazwałem GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
go wtedy „węgierskim szamanem” i ta nazwa do niego przylgnęła. Gdy odbywał się tegoroczny zlot, Ryszard był już chory. W Tokarni lało przez cały dzień. Ryszard Harasimowicz, jeden z „antykwarycznych” Ryśków • Rysio przez jakieś osiemnaście lat mieszkał z kotem. Kot miał na imię Bandyta (vel Bandzio). Był wrednym s...kotem, ale mnie lubił, a ja lubiłem jego. Rysio opowiadał, że wiedział kiedy przyjdę, bo Bandzio czekał przed drzwiami. Teraz czekają obaj. Pierwszy mruczy, drugi „zięzi”! Adam Kowalewski, artysta plastyk • Biesiada w gronie przyjaciół. Miejsce: Widoma. Grill, ognisko, małe co nieco – jak zawsze. Rysiek gdzieś znika. Mijają minuty, a Rysia nie ma. Parę godzin wcześniej odkrył pod kasztanem małe grzybki. O ich cudownych właściwościach opowiadał tak sugestywnie, że podejrzewaliśmy, że borowiki są trujące. Nazwał je „halusie”. I coś w tym było. Kiedy kończyliśmy kolejny napitek, Rysio niespodziewanie wylądował w płożastym, dużym jałowcu z okrzykiem „Motylem jestem, a co!”. Jałowiec wytrzymał, jest i czeka. Może motyl wyląduje raz jeszcze… Ryszard Mikurda, kielecki regionalista i historyk motoryzacji, przyszywany bliźniak • Rysiek był stałym bywalcem i przyjacielem naszego Antykwariatu Naukowego. Niewiele organizowanych u nas imprez odbyło się bez jego udziału. Część z nich prowadził, szczególnie Głośne Czytania Nocą i dzienne czytania bajek dla dzieci. „Antykwarycznych” Ryśków, serdecznie się przy-
jaźniących, było trzech. Wszyscy zyskali tytuł „Królów Życia”, otrzymali korony wykonane przez Adasia, naszego nadwornego plastyka. Niestety, Rysio nie będzie już mógł włożyć swej korony i zarażać nas radością życia. Igor Metzger, antykwariusz • Rysiek to dla mnie zawodowiec-specjalista. Tylko on wiedział jak wyleczyć moją dnę moczanową. Z tego oto powodu, jako pewnie jeden z niewielu ludzi w Kielcach, a może nawet całej Polsce, wiem jak smakuje woda spod ziemniaków. Oj Rysiek, Rysiek. A tę książkę, z przepisami na obniżenie kwasu moczowego we krwi, oddam Ci dopiero przy naszym następnym spotkaniu. Ale wiesz co – nie będę się spieszyć. Bartek Śmietański, coach i trener mentalny, inspektor w Świętokrzyskim Urzędzie Wojewódzkim • „To ja sp… He he he!” No i sp..., Rysio, zostawiając nas z zapasem mąki ziemniaczanej do Kasinych włosów, bo na cóż miała wcierać chemię w nadwątloną czuprynę. Zostawiłeś mnie z podróżą czarterowym busem kursowym do Nowin, ze wspólnym obiadem na 4. piętrze i sprintem na Hubalczyków, z wyścigami po pierwszego grzyba… Zostawiłeś nas z tym, co najcenniejsze, ze wspomnieniami. Wybacz Rysio, ja jeszcze nie sp…, hehehe!” Mateusz Wolski, fotograf
Niezapomniane spotkania, na które Rysio nas zapraszał do swego pełnego książek mieszkania miały w sobie coś z rytuału. Muzeum Zabawkarstwa kierował przez 21 lat od 1985 roku, choć – jak sam przyznał w tekście napisanym do jubileuszowego albumu instytucji – trafił tam jakby przypadkiem. Na początku zajmował się głównie… propagandą i organizowaniem targów i spotkań wszystkich spółdzielców produkujących w Polsce zabawki. Eksponatów było niewiele, na dodatek muzeum nie miało swojej siedziby. Mimo „niepoważności” tematu – w końcu zabawki są tylko dla dzieci – i dzięki jego uporowi i staraniom – udało mu się malutką izbę pamięci przekształcić w prawdziwe muzeum: organizujące wystawy, prowadzące działalność naukową, wydające kwartalnik „Zabawy i Zabawki”, skupiające wokół siebie naukowców zajmujących się tą tematyką. To jego zawzięcie, połączone z przychylnością władz miasta sprawiły, że Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach po ponad 20 latach tułaczki uzyskało wreszcie własny kąt. Teraz możemy oglądać wystawy gier i zabawek w zabytkowym budynku dawnych hal targowych przy pl. Wolności. Szkoda, że Ryszard Zięzio przestał być dyrektorem tuż przed tym wyjątkowym dniem, gdy muzeum w nowej, wyremontowanej siedzibie otwierało swoje podwoje dla małych i dużych. Redakcja „Made in Świętokrzyskie”
REKLAMA
Ryszard Zięzio – oficjalnie
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
17
Bronisław Opałko
Pół żartem, pół serio... tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Mateusz Wolski
W Marzyszu tak cicho. Polną drogę wijącą się wśród lasu i nielicznych domów pokryła gęsta mgła. To jest dobry moment, by siąść przy fortepianie i zaśpiewać. Pora zmyć już z twarzy makijaże, kostium klauna rzucić gdzieś do kąta – wokalizuje Bronek Opałko.
Artystę odwiedzamy w jego domu w podkieleckiej wsi. To tu przed laty przeprowadził się z Kielc. Bronek Opałko – znakomity kompozytor i wokalista, jazzman i kabareciarz, szerokiej publiczności znany jako Genowefa Pigwa. W Marzyszu znalazł swoje miejsce na ziemi, tu dorastała jego jedynaczka Agatka, która dziś studiuje scenografię na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. W swoim domu stworzył studio nagrań, w którym pracuje nad kolejnymi muzycznymi projektami. Ale to nie tu, lecz w salonie, gdzie na honorowym miejscu stoi czarny, lśniący fortepian Steinwaya, zdaje się bić serce tego domu. – Mój nieżyjący już brat podarował mi kawałek działki, postanowiłem więc zbudować na niej dom. Lubię to miejsce – mówi z uśmiechem Bronek Opałko. – Gdy jeździłem po Polsce i świecie z koncertami, to zawsze uspokajała mnie myśl, że mam tę swoją zarośniętą drzewami enklawę, gdzie nikt nie wali w ścianę, gdy głośniej gram na fortepianie.
Pigwa w futrze i kapeluszu?
– Nie martw się. Napiszę to, choćbym miał siedzieć do ósmej rano – Bronek Opałko obiecuje Sebastianowi Przybyłowiczowi, z którym wspólnie tworzą audycję „Radio Pigwa”. W telefonie zalega cisza. Sebek – bo tak o swoim artystycznym partnerze mówi Bronek – wydaje się być uspokojony. – Trzeba jeszcze wymienić Jerzego Szczepanka, który od początku realizuje ten program – dodaje muzyk. Tłumaczy, że „Radio Pigwa” z przymrużeniem oka i dystansem komentuje codzienne wydarzenia, z typową dla babki z Napierstkowa dobroduszną kpiną i ironią. Bo Genowefa Pigwa, choć zawsze była uszczypliwa, to przecież ostatecznie z wielką wyrozumiałością odnosiła się do naszych przywar. Ot, taki typ kobiety: co w życiu już tyle widziała, że niewiele jest ją w stanie zaskoczyć czy wytrącić z równowagi.
Postać 18
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
19 I choć czasem Bronek Opałko szczerze ma dość pyskatej babki, to doskonale wie, że nijak nie uda mu się od niej uwolnić. Zestarzeli się razem, byli ze sobą na dobre i na złe. W tym związku o rozwodzie czy choćby separacji nie może być mowy. Genowefa już tak weszła mu w krew, że uwolnić się od niej nie sposób. A może artysta wcale tego nie chce? Wie, że babka z Napierstkowa przesłoniła jego prawdziwe oblicze – subtelnego, lirycznego twórcy, który przy fortepianie potrafi wyczarować najcudowniejsze światy – ale ma do niej wielki sentyment. Bo Genowefa wciąż jest sobą: nie marudzi, zbytnio nie narzeka, jest bystra, czasem kąśliwa, czasem zabawna. I wciąż trzyma formę. Urodziła się w 1975 roku w Rzeszowie. Bronek występował wówczas jako akompaniator podczas Kabaretiady. – W zanadrzu miałem parodię babki, którą pamiętałem z dzieciństwa. Przynosiła do domu masło czy wiejskie jaja i zawsze swoje trzy grosze dorzuciła – wspomina. Wcieliłem się w tę babkę i sam rozmawiałem z nią jako dziennikarz. W jury zasiadały wówczas m.in. Agnieszka Osiecka i Maria Czubaszek. Ku mojemu zaskoczeniu wygrałem konkurs na indywidualność kabaretową – opowiada. Od tego czasu wraz z Genowefą Pigwą zjeździł cały świat – występował w małych, polskich miasteczkach i w odległej Australii, na wiejskich festynach i w kultowych, telewizyjnych „Spotkaniach z balladą”. Gospodyni z Napierstkowa brylowała w telewizji, m.in. w „Teleexpresie” i satyrycznym programie „Express Dimanche”. Show Genowefy Pigwy wszędzie święcił tryumfy, nic więc dziwnego, że z Bronkiem Opałką chętnie występowali znani artyści. Tym początkującym współpraca z Pigwą pomagała rozwinąć skrzydła i zarobić na chleb. W pamięci widzów utrwaliło się nierozłączne trio: Opałko, jego żona Irena i znakomity flecista oraz saksofonista Jan Kozłowski. Na temat Genowefy Bronek ma mieszane uczucia. – Czasami ją lubię, ale pod warunkiem, że nie jest namolna – uśmiecha się. A taka jest, gdy ludzie dzwonią i dopominają się o jej występy. I nie chcą niczego więcej. – Wyob-
rażam sobie, że Pigwa zrzuci kiedyś świętokrzyską zapaskę, zdejmie z głowy chustkę, a potem przebierze się w futro i kapelusz – żartuje Bronek Opałko.
Ciemna strona sławy
Do Marzysza zabrała nas Bożena Barchan – kuzynka artysty, wokalistka, zwyciężczyni „Szansy na sukces”. Pod koniec lat 80. razem występowali w kieleckim Kabarecie Dziennikarza. Bez niej pewnie długo kluczylibyśmy po krętych drogach wsi, zanim trafilibyśmy do położonego z dala od zabudowań domu artysty. Cicho tu i spokojnie. Szybko zapada zmierzch, pobliski las tworzy ciemną, nieprzyjazną ścianę. Za dnia pewnie wszystko wygląda inaczej. Nie bez powodu przecież Bronek Opałko zakochał się w tym miejscu. Dziś mieszka tu sam – jeszcze do niedawna towarzyszył mu wierny pies, ale zwierzak zdechł. Muzyk myśli o przygarnięciu kolejnego czworonoga, ale póki sam nie wydobrzeje po skomplikowanym złamaniu kości szyjki miednicy, nie chce brać na siebie nowych obowiązków. Tymczasem dobrzy ludzie pomagają mu w codziennym życiu. Ktoś podrzuci obiad, ktoś zrobi zakupy. Bożena Barchan krząta się po kuchni. – Może zrobisz gościom kanapki – proponuje Bronek. Bożena zamiast tego stawia na stole pysznie wyglądający sernik i filiżanki z herbatą. – Bronek jest taki gościnny – mówi ściszonym głosem. – Przez ten dom przewinęło się tyle osób… Jak były imieniny, to drzwi się nie zamykały, setka ludzi przyjeżdżała złożyć mu życzenia i każdego chciał jak najlepiej ugościć. Było wesoło, gwarno. Teraz zrobiło się cicho. Ostatnie lata to dla artysty bardzo trudny czas – wyjazd córki i żony do Warszawy, śmierć brata i mamy, kłopoty ze zdrowiem, oskarżenia o uprawę konopi indyjskich i produkcję marihuany. Dla jednego człowieka to aż nadto… – Z czterech doniczek trzymanych w garażu rozpętała się afera na całą Polskę. Z igły zrobiono widły – mówi z goryczą Opałko. Nie chce się uspra-
Artysta nie ukrywa, że chętnie zdejmuje strój Genowefy Pigwy i zakłada marynarkę.
REKLAMA
Postać 20
Jak to dobrze, że są oceany Takie ciepłe i takie ogromne Bez nich przecież nigdy bym nie dotarł Na Zielonej Nadziei Przylądek. słowa: Andrzej Błaszczyk To kabaret, choć nie zawsze chce się śmiać Miej ten dystans, by na luzie siebie grać. To kabaret, ty aktorem jesteś też I może częściej nam do płaczu, Lecz kabaret jest. słowa: Wojciech Dróżdż Co zrobisz, gdy ja umrę Panie? Jam dzban Twój, kiedy zbije się w kawały, Jam napój Twój, kiedy się kwaśnym stanie, Jam Twe rzemiosło, Twe ubranie. Beze mnie stracisz sens Twój cały. słowa: Rainer Maria Rilke
wiedliwiać, ale ma wrażenie, że ktoś rozdmuchał całą sprawę. Do jego domu wpadła brygada antyterrorystów, policjanci biegali po sąsiadach i wypytywali o niego. Chciał dobrowolnie poddać się karze, ale prokuratura się nie zgodziła. Po procesie zapadł wyrok – rok i trzy miesiące w zawieszeniu na trzy lata. – Czuję się sponiewierany, bardzo to przeżyłem – mówi. Marihuana miała pomóc mu w wyjściu z nałogu alkoholowego, z którym zmagał się od lat, a wpędziła w kolejne tarapaty. Bez wątpienia przy tej historii przyszło mu zmierzyć się z ciemną stroną sławy. W tamtym czasie dzień w dzień pod jego domem stały ekipy telewizyjne, czyhające, żeby tylko wychylił się przez okno. Nie pozostało mu nic innego, jak spróbować podejść do tego z przymrużeniem oka, choć nigdy nie zdobył się na artystyczny komentarz. Zamiast niego zrobił to Leszek Kumański podczas niedawnego benefisu artysty. Pozostała jednak gorycz, bo wiele osób, które kiedyś grzały się w blasku jego sławy, odsunęło się od niego. Ale jest też satysfakcja, bo grono sprawdzonych przyjaciół, którzy są z nim na dobre i na złe, nadal pozostało bardzo liczne. Wydarzenia ostatnich lat sprawiły, że Bronek Opałko rzadziej się uśmiecha, zrobił się bardziej nostalgiczny, zadumany, wyciszony. Tak jak jego dom w Marzyszu.
Zmyć makijaż, zdjąć kostium
W końcu doczekaliśmy się. Bronek Opałko odsuwa laptopa, wstaje z kanapy i komputerową klawiaturę zastępuje klawiszami fortepianu. Masywna sylwetka czarnego steinwaya odbija się w zajmujących całą ścianę szybach. Pora zmyć już z twarzy makijaże, Kostium klauna zrzucić gdzieś do kąta Już przymyka świetliste powieki Dzień złocisty, jak trąbka Armstronga – intonuje muzyk. I to jest ta cudowna, niewytłumaczalna chwila, kiedy kilkudziesięciomeGRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
21 trowy salon zamienia się w salę koncertową. Jest artysta. Jest publiczność. Słuchamy jak zaczarowani. Czujemy się wyróżnieni, że to właśnie nam przyszedł w udziale ten intymny moment. Bronek Opałko komponuje do tekstów różnych autorów – Andrzeja Błaszczyka, Adama Ochwanowskiego, Marka Tercza, Leszka Kumańskiego. Bywa, że sięga po klasyków – Wisławę Szymborską czy Rainera Marię Rilkego. Stworzył blisko 200 utworów, po mistrzowsku rozpisanych na fortepian i głos. Szkoda, że wciąż tak niewiele osób poznało tę drugą twarz artysty – subtelnego pianisty, który tak pięknie potrafi przenieść słuchacza w krainę łagodności. Dwa lata temu – z okazji jubileuszu 40-lecia pracy – nagrał płytę „Jeszcze mi się śni”, na której znalazło się czternaście utworów wybranych z jego bogatej twórczości. Jak mówi – chciał utrwalić na krążku te piosenki, które stanowią ważny punkt odniesienia, są jakby komentarzem do jego życia i twórczości. Raz, choć jeden raz sięgnąć gwiazd/Poszybować, pofrunąć, po ten blask, złote runo/Na chwilę odbić się od dna – śpiewa Opałko w jednym z najbardziej znanych utworów do słów Andrzeja Błaszczyka. W kolejnej zwrotce prosi, by choć na chwilę mógł oszukać czas i by dane mu było iść przez puste ulice, po wieczorne księżyce, z połatanym latawcem pod wiatr. Bronek Opałko wciąż oszukuje czas, szczególnie w ostatnich latach udało mu się wielokrotnie przechytrzyć tego bezwzględnego spryciarza. Najprostszy rachunek jest taki – 65 lat życia, ponad 40 lat na scenie… Szmat czasu. Jak jedna piosenka przeleciały lata studiów w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Kielcach, wystęREKLAMA
py w kabaretach: Pod Postacią, Zespół Adwokacki Dyskrecja, Orkiestra do Użytku Wewnętrznego i wreszcie Pigwa Show, trasy koncertowe po Polsce i do najdalszych zakątków świata, programy telewizyjne. – Zdarzało się, że przez wiele tygodni nie było mnie w domu, czasami graliśmy po kilka koncertów dziennie – od ósmej rano do wieczora. Trudno było wytrzymać to szaleńcze tempo – wspomina. Wszyscy chcieli Genowefy Pigwy, więc nakładał kostium, modulował głos i bawił publiczność. Krytykował, wyśmiewał absurdy, ale cenzura była dla niego łaskawa, bo jak to podsumował na benefisie Bronka Opałki Tadeusz Drozda: – Za babę się przebrał i mógł gadać, co chciał. Artysta nie ukrywa, że chętnie zdejmuje strój Genowefy Pigwy i zakłada marynarkę. W zaciszu swojego domu myśli o tym, co za nim, a co wciąż przed nim. Czasami schodzi do piwnicy do studia, czasami siada przy fortepianie, najczęściej jednak można go zastać pochylonego nad laptopem. Co mu się w życiu udało? – Dziecko to mi się udało – mówi po chwili zastanowienia i widać od razu, jak jego oczy nabierają blasku. – Niepokorna dziewczyna z tej mojej Agaty, chodzi swoimi ścieżkami. Dusza artystyczna. Nie żałuje też swoich twórczych wyborów – miał wierną publiczność, nigdy nie pisał do szuflady, kabaret stał się dla niego najlepszą formą wyrazu. Szalenie pasuje mu ten klimat „pół żartem, pół serio”. A co przed nim? Któż to wie. Każdy dzień przynosi coś innego, każdy jest filmem, który przeżywa, mając świadomość, że tego odcinka już nigdy nikt nie powtórzy. ■
Miejsca mocy 22
Na tropie karpia rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcia Mateusz Wolski
Karpia znamy wszyscy i kojarzymy głównie z kolacją wigilijną. Mało kto jednak wie, że niedaleko Kielc, w Rudzie Malenieckiej karp jest ważny nie tylko w święta. Właśnie tam ponad sto lat temu otwarto pierwszą w Polsce i jedną z pierwszych w Europie Doświadczalną Stację Rybacką.
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Prowadzono w niej badania hodowli ryb karpiowatych. Pracami kierował biolog, filozof, publicysta i działacz oświatowy, twórca nowoczesnej ichtiologii i brat wielkiego poety Leopolda, prof. Franciszek Staff, zaproszony przez przemysłowca i właściciela Rudy Malenieckiej Felicjana Jankowskiego. Dziś o tym ważnym punkcie historii tego wyjątkowego miejsca opowiada Izba Tradycji, miejscowe gimnazjum nosi imię prof. Staffa, a nieopodal stoi jeden z niewielu na świecie pomników królewskiego karpia. A wszystko dzięki badaniom z początku wieku oraz zapałowi i zaangażowaniu współczesnych mieszkańców Rudy Malenieckiej. MS: Znajdujemy się w pięknym miejscu, gdzie kiedyś prowadzono badania i udało się wyhodować smaczną rybę. Dziś to Izba Tradycji im. prof. Franciszka Staffa i miejsce o aspiracjach edukacyjnych z ciekawym zapleczem muzealnym i historycznym. Obiekt odnowiono i odbudowano dzięki zaangażowaniu wielu osób. Marian Soboń (historyk): Kiedy zacząłem pracować w tej miejscowości, ludzie mówili tak: – Ja mieszkam na doświadczalni – albo starsi opowiadali, że chodzili na brydża ze Staffem na doświadczalnię. I ja oczy wybałuszałem, ale od nikogo nie byłem w stanie się dowiedzieć, na czym polegała owa doświadczalnia. Opowiadano, że zjawiali się tu studenci z Warszawy, że byli różnojęzyczni. Była to dla mnie rzecz niepojęta. I w latach 70., kiedy oddawano nowy budynek szkoły, napisałem do Polskiej Akademii Nauk z prośbą o materiały dotyczące Franiszka Staffa. Jego imieniem chcielibyśmy nazwać nową szkołę. Przysłano mi wówczas m.in. jego pierwszą pracę „Stacya Doświadczalna Rybacka w Rudzie Malenieckiej”. Kiedy ją przeczytałem, doznałem olśnienia, że tu dokonało się coś wspaniałego i wielkiego. Szkole nie udało się nadać imienia Staffa, bo wówczas decydowały władze, a nie lud. Patronem został Stefan Żeromski, przypadała właśnie okrągła rocznica jego śmieci i niemal wszystkie szkoły i obiekty otrzymywały jego imię.
MS: Prof. Staff pojawił się w Rudzie Malenieckiej dzięki Felicjanowi Jankowskiemu, jednemu z najbogatszych ludzi w Królestwie Polskim tamtych czasów.
REKLAMA
MS: Nie poddał się Pan. MS: Nigdy nie zapomniałem tego, co przeczytałem. Wiedziałem, że historia jest związana z folwarkiem, majątkiem ziemskim. Nie wiedziałem nic o właścicielach tego majątku i dopiero w roku 2009 odbywała się rozprawa administracyjna, w której uczestniczyła córka ostatniego właściciela Krystyna Froelich. Powiedziałem jej wówczas, że jestem zainteresowany pozyskaniem materiałów o dworze i jego byłych właścicielach. Dzięki jej kuzynowi otrzymałem rękopis wspomnień Felicjana Jankowskiego i suplement napisany przez jego wnuczkę, panią Jadwigę Olizar. Kolejne dokumenty udostępniła nam Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, a my upubliczniliśmy je w 2012 roku. Wówczas odsłonięto pomnik karpia, a szkole nadano wreszcie imię prof. Franciszka Staffa. Przez trzy lata intensywnie pracowaliśmy. Setna rocznica powstania stacji zobowiązywała.
Miejsca mocy 24
MS: Jankowski, kupując Rudę, natychmiast zaczął inwestować. Szybko zorientował się, że jest mnóstwo terenów niezagospodarowanych. Zauważył też niewielkie stawy nad rzeką i zobaczył, że gospodarstwa rybackie mogą przynosić zyski. W roku 1910 nawiązał kontakt z profesorem chemii rolnej, politykiem, Józefem Mikułowskim-Pomorskim, który ułatwił mu poznanie Franciszka Staffa. Gdy ten przyjechał do Rudy Malenieckiej, zachwycił się lasami, wodą i warunkami, które sprzyjały powstaniu tu ośrodka badawczego. MS: Felicjan Jankowski, zgodnie z projektem Franciszka Staffa, przekazał na ten cel 33 morgi ziemi i postawił budynek, który istnieje do dziś i nazywany jest Rybałtówką. Wyposażył go i zatrudnił pracowników. MS: Budowa trwała niecałe półtora roku. W 1912 oddano do użytku budynek i stawy stanowiące drugą część projektu. Franciszek Staff miał tu swój gabinet (dziś znakomicie odtworzony – przyp. autora) z biblioteką, dygestorium pełniącym rolę prosektorium, w którym badano padnięte i śnięte ryby ze stawów. Były dwie sale chemiczne, pracownia biologiczna i basen, do którego schodziło się w dół po schodach. Znajdowały się tam cztery zbiorniki, w których pływały ryby przeznaczone do badań i doświadczeń naukowych. Na barierkach klatki schodowej był rząd akwariów. Wszędzie pływały różnego rodzaju ryby, dekoracyjne i doświadczalne. GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
MS: Jak postępowały badania? MS: Rozpoczęły się na dobre wiosną 1913 roku. Staffowi wystarczyło niecałe dwa lata, by ogłosić wszystkim, że najlepszą i najbardziej wartościową rybą jest lustrzeń pochodzenia małopolskiego i odtąd nazywany jest on karpiem rasy polskiej. Badania były oczywiście prowadzone nad całą masą różnych ryb karpiowatych. Obejmowały genetykę, odporność na choroby, spożywanie paszy i racjonalne trawienie, przyrosty. Potem karpia rasy polskiej poddano całemu cyklowi selekcji. Działalność stacji kontynuował Związek Selektywny Hodowli Karpia Rasy Polskiej utworzony przez prof. Staffa w 1921 roku. Zawojował tym karpiem Europę. Dziś sprowadzamy często na święta karpie z Czech lub z Ukrainy. Były bowiem lata, gdy u nas brakowało tych ryb. Ale skąd byśmy go nie sprowadzali, jest to karp polski. MS: Budynek Rybałtówki przeszedł całkowitą renowację. We wnętrzach urządzono sale wystawowe. Udało się otworzyć Izbę Tradycji imienia profesora. Co mogą zobaczyć zwiedzający? MS: Monika Grzegorczyk (Gospodarstwo Rybackie Ruda Maleniecka): Opowiadamy im całą historię, zwiedzają sale wystawowe, a potem odtwarzamy film „Skąd się biorą karpie?”, omawiamy również historię karpiarstwa w Polsce. Finałem filmu jest oczywiście karp na bożonarodzeniowym stole.
MS: A skąd wziął się pomysł wybudowania pomnika karpia? MS: Gdy przygotowywaliśmy uroczystości stulecia powstania stacji doświadczalnej, chcieliśmy wprowadzić element, który zostawiłby ślad po tym zdarzeniu na trwałe. Wreszcie wójt trochę ironicznie powiedział: – A może by postawić pomnik karpia? A my to podchwyciliśmy. Projekt przygotowała żona rybaka Agnieszka Nalewczyńska. Potem dopisaliśmy do niego trochę poezji: Cieszy oko, zdobi stawy Nie opasły i nie chudy Skąd ten karp tak wielkiej sławy? Stąd pochodzi, z naszej Rudy! Tu przed laty stu dokładnie Staff z Jankowskim uzgodnili Hodowanie ryb przykładnie, Co kraj wzmocni i umili MS: Bardzo dziękuję za rozmowę. ■
REKLAMA
MS: Robicie także imprezę „Konecka Ryba”, która wpisała się już na stałe w kulturalny obraz powiatu. To na nią zjeżdżają się ichtiolodzy z całej Polski. MS: Jest organizowana już od ponad dziesięciu lat. Przyjeżdżają naukowcy, wycieczki, pojawiają się również potomkowie Felicjana Jankowskiego, czy córka Franciszka Staffa, Elżbieta Staff-Zielińska. Mam ogromną satysfakcję z tego, co udało się osiągnąć i pełną świadomość, czym była stacja doświadczalna w Rudzie Malenieckiej, na czym jej sens polegał i kim byli ci dwaj wielcy: Jankowski i Staff. Takich postaci jest mało na świecie. Byli zdolni, pracowici, pełni pasji i patriotyzmu.
Miejsca mocy 26
Z wizytą u pana na Nagłowicach tekst Daria Malicka zdjęcia Mateusz Wolski, Maksymilian Malicki
Bom ja prosty Polak, Nigdzie nie jeżdżając, Tym się pasł na dziedzinie, Jako w lesie zając. Z granicy polskiej mili Nigdziem nie wyjechał, Lecz co wiedzieć przystoi, przeciem nie zaniechał. Mikołaj Rej GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
N
iespełna godzinę jazdy samochodem od Kielc znajduje się wyjątkowe miejsce, które Mikołaj Rej ukochał ponad wszystko. W otoczeniu pięknego ogrodu, w sercu niewielkiego parku, na końcu długiej podjazdowej alei stoi malowniczy dwór. Warto zajrzeć na chwilkę do „pana na Nagłowicach”, wyjrzeć przez okna, przez które on wyglądał, odetchnąć tą samą atmosferą – bo czas tu jakby stanął w miejscu – i posłuchać historii o wielkim moraliście, patriocie, poecie, człowieku niezwykle pracowitym i laureacie pierwszej w Polsce, swoistej w formie i nieco zaskakującej, nagrody literackiej. XVIII-wieczny dwór, w którym dziś znajduje się Muzeum Mikołaja Reja, wybudował właściciel majątku Kacper Walewski. Oryginalny dworek Rejowski był drewniany, jednak w XVI wieku uległ niemal całkowitemu zniszczeniu. Od Walewskich dwór odkupiła rodzina Kosickich, którzy byli również fundatorami kościoła w Nagłowicach. W 1914 r. dzieci Józefa Kosickiego sprzedały Nagłowice księciu Januszowi Radziwiłłowi. I tak ostatnim prywatnym właścicielem był Michał Radziwiłł, który w okresie międzywojennym wybudował obszerny pałac i połączył go z dworkiem. W 1945 r. stał się on częścią majątku Związku Literatów Polskich. Obecnie w budynku znajduje się Gminna Biblioteka Publiczna.
500 lat od narodzin Wchodząc do holu dworku, od razu trafiamy na wystawę książek na temat twórczości Mikołaja Reja i epoki, w której przyszło mu żyć. Znajdujemy tu też pamiątki, jakie zostały wydane z okazji 500-lecia urodzin pisarza. Chcąc uczcić tę rocznicę NBP wybiło monety: srebrne 10-złotówki i złotą 200-złotówkę, a Poczta Polska wydała kartki i znaczki pocztowe, specjalną kopertę oraz stempel pamiątkowy. W pierwszej sali na uwagę zasługuje sakiewka z boratynkami, czyli dawnymi miedzianymi szelągami, a także liczne cytaty
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
27 – myśli najróżniejszych pisarzy i poetów, ich wypowiedzi na temat Mikołaja Reja, opinie i sentencje o jego twórczości, stylu pisarskim czy wpływie na innych, które składają się na obraz poety, odmalowywany jeszcze za jego życia i już po śmierci. Znajduje się tu również plakieta ufundowana z okazji 500. rocznicy urodzin pisarza, jej oryginał można podziwiać w krakowskiej Akademii Umiejętności. To właśnie w roku tego niezwykłego jubileuszu rodzina Rejów zorganizowała w Nagłowicach wielki zjazd – przybyli na niego Rejowie ze wszystkich stron świata…
Mikołaj Rej z Nagłowic Kolejna sala urokliwego muzeum wypełniona jest drzeworytami, na których przedstawiono fragmenty m.in. biografii Mikołaja Reja oraz jego dzieł. Znajdujące się tu gabloty mieszczą również mapę posiadłości z XVI w., pochodzącą ze zbiorów Czartoryskich, z zaznaczonymi salami, w których mieszkał i przebywał poeta. Ciekawostką jest to, że sam Rej, gdy został właścicielem Nagłowic zaczął używać podpisu: „Mikołaj Rej z Nagłowic”. I tak figuruje we wszystkich źródłach, chociaż był właścicielem również innych majątków, m.in. Rejowca koło Lublina i Okszy (dzisiejszej Oksy) nieopodal Nagłowic. W sali odnajdujemy również portret Mikołaja Reja, nad którym widnieje najbardziej znany cytat z twórczości pisarza: Niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają. W gablotach zamknięte są kopie strojów szlacheckich z XVI w., zaś na ścianach namalowano scenki rodzajowe z utworu „Żywot człowieka poczciwego”, przedstawiające życie na wsi. Każda opatrzona jest cytatem. REKLAMA
Kolejne drzeworyty przedstawiają edukację młodego Mikołaja. A była ciekawa, bo w żadnej ze szkół poeta nie zagrzał miejsca dłużej niż rok. Nie interesowała go specjalnie nauka. Dopiero gdy skończył 18 lat, rodzice odesłali go na dwór do wojewody sandomierskiego, gdzie nabrał nieco ogłady. Pobyt okazał się owocny. Mikołaj zaczął obcować z ludźmi wykształconymi, z wyższych sfer, którzy znali literaturę łacińską. Zdał sobie wtedy sprawę z własnych braków i postanowił nadrobić zaległości m.in. w klasycznej łacinie. Po raz pierwszy też podjął się próby pisania listów w języku polskim. Tak mu się to spodobało, że na własną rękę zaczął się dokształcać, wiele czytał. Na dworze przebywał blisko pięć lat. Wrócił na pogrzeb rodziców, zajął się sprawami spadkowymi i założył rodzinę. Ożenił się z Zofią Kościeniówną z Sędziszowa.
Wieś w nagrodę Mikołaj Rej dorobił się dość sporego majątku. Pod koniec życia posiadał na własność kilkanaście wsi, miast i kamienic, lubił się gościć i bywać na dworkach szlacheckich, m.in. u króla Zygmunta Starego. Sam król nazwał go „nadwornym rymarzem”, gdyż bawił gości swoimi rymowankami. Prowadził intensywną działalność gospodarczą. Był posłem na sejm, moralistą, reformatorem, gorliwym patriotą… Ówcześni nazywali go „pieniaczem” i „moczymordą”, jednak określania te nie miały nic wspólnego z rzeczywistością, bo sam Rej, o czym wielokrotnie pisał, stronił od pijaństwa. Miał nawet swoją kapelę – Orkiestrę Włoszczańską, która dawała koncerty na dworze Zygmunta Starego. Król, chcąc uhonorować go za jego pisarstwo,
Miejsca mocy 28 podarował mu wieś Temerowska. Ten prezent można uznać za pierwszą w Polsce nagrodę literacką.
Oksza na kształt Krakowa
Mikołaj Rej tworzył już w dojrzałym wieku. Znakomita większość utworów powstała, gdy skończył 40 lat. Co ważne, mimo iż doskonale znał łacinę i biegle się nią posługiwał, pisał wyłącznie po polsku, czego potwierdzeniem są np. kopie listów, m.in. do sąsiada. Zachowało się również zeznanie podatkowe pisarza, które oczywiście w niczym nie przypomina dzisiejszych PIT-ów. W muzeum można również zobaczyć, jak zmieniał się herb Okszy. Ciekawostką jest to, że Rej nadał mieszkańcom specjalne przywileje. Każdy, kto chciał się tam osiedlić, dostawał działkę budowlaną z ogrodem lub bez, z prawami do upraw, wylęgu i karczowania lasów oraz z ówczesną ulgą podatkową, tzw. „wolnizną”. Jedynym warunkiem, jaki musieli spełnić przyszli mieszkańcy, było udzielanie dożywotnio gościny wszystkim podróżnym, którzy przejeżdżali przez miasto i chcieli odpocząć. Pisarz miał nadzieję, że dzięki temu Oksza się rozwinie, w przyszłości stając się metropolią. Wybudowano tam dwór, który miał stać się siedzibą rodu, powstał zbór kalwiński. Niestety, nic z tych metropolitarnych planów nie wyszło. Po śmierci Reja Oksza utraciła prawa miejskie, została zdegradowana do osady wiejskiej o nazwie Oksa. Z dworu pozostały jedynie fragmenty, a na miejscu zboru kalwińskiego powstał kościół katolicki. Do dziś zachował się jedynie ryneczek Oksy, który powstał na wzór krakowskiego i ma niemal identyczny układ ulic.
Rej a mnichy
Muzeum ma w swoich zbiorach także fragmenty utworów Reja, które opisują problemy życia społecznego, z jakimi borykali się ludzie w XVI w.. Rej martwił się także o przyszłość Polski, czego dowodem chociażby słynny cytat: Rzeczpospolita to jest prawa matka, a przez złe syny zginie do ostatka. Sam Rej służbę poselską uważał za misję, a posłów i senatorów nazywał „stróżami Rzeczypospolitej”. Opisywał obrady sejmu, mówił otwarcie o tym, jak przekupywano sędziego, aby wygrać sprawę w sądzie. Mikołaj Rej chciał również zreformować kościół. Oficjalnie przeszedł na kalwinizm dopiero po śmierci Zygmunta Starego. Zaczął też wtedy wytykać w swoich utworach różne wady i przywary duchowieństwa, słynął z licznych procesów i sporów z duchownymi, jeden z nich to „Rej a mnichy”, podczas którego procesował się z zakonem cystersów z Jędrzejowa. Kościół nie darzył go sympatią, zaczął mu się też odgryzać różnymi złośliwościami.
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Ślub u Reja
Wśród dzieł zgromadzonych w muzeum znajdują się wreszcie fragmenty utworu: „Krótka rozprawa między trzema osobami, Panem, Wójtem i Plebanem”, zaczynająca się od słów: Ksiądz pana wini, pan księdza, a nam prostym zewsząd nędza. Pierwszy druk rozprawy Rej opublikował pod pseudonimem Ambroży Korczbok Rożek. Pisarz prawdopodobnie miał obawy, jak jego utwór zostanie przyjęty w świecie literackim. Kolejne wydania ukazywały się już pod prawdziwym nazwiskiem. Dziś w dworze Reja z Nagłowic mieści się biblioteka, odbywają się tu śluby, organizowane są lekcje muzealne, wystawy malarstwa. Jest tu też nowoczesna sala audiowizualna, w której znajduje się wystawa: „Pradzieje Nagłowic”. ■ O muzeum i Mikołaju Reju opowiadała autorce przewodnik Beata Gajos.
Ciekawostką jest to, że sam Rej, gdy został właścicielem Nagłowic zaczął używać podpisu: „Mikołaj Rej z Nagłowic”.
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
29
Z szacunku do tradycji Kultura ludowa to nasze korzenie, które należy pielęgnować. W powiecie kieleckim działa ponad 60 zespołów ludowych oraz blisko 100 kół gospodyń wiejskich, dbających o to, by nasze dziedzictwo nie poszło w zapomnienie – mówi Michał Godowski, starosta kielecki. Powiat kielecki ściśle współpracuje z artystami ludowymi. Skąd to zainteresowanie tradycją? Samorząd powiatu kieleckiego od wielu lat podejmuje działania, które mają na celu podtrzymywanie i upowszechnianie kultury i tradycji ludowej. Jak mówił Józef Piłsudski: Naród, który nie szanuje swej przeszłości, nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości. Potrzeba ocalenia i zachowania tradycji leży u podstaw powstania i działalności wielu zespołów ludowych oraz kół gospodyń wiejskich w naszym powiecie. Te grupy sprzyjają też rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego, bo ich działalność często wykracza poza muzyczne ramy. Kultura ludowa jest silnie związana z danym regionem. Opowiada o świecie, który już przemija, i daje możliwość wejrzenia w swoją narodową tożsamość. Ponadto dla wielu jest sentymentalną podróżą do lat dzieciństwa. Jakie działania Państwo podejmujecie, by pokazać te piękne tradycje wsi polskiej? Nie zawsze osoba żyjąca w określonym kręgu kulturowym zdaje sobie sprawę z wyjątkowości własnej tradycji. Nie zawsze też w pełni aktywnie uczestniczy w jej podtrzymywaniu. Dodatkowo rozwój nowoczesnych technologii spowodował osłabienie relacji międzyludzkich. Jak wiadomo, czas działa na niekorzyść tradycji ludowych, które funkcjonują dzięki przekazywaniu ich z pokolenia na pokolenie. Starostwo jest organizatorem wielu imprez kulturalnych, które zachęcają mieszkańców powiatu do przekazywania i poznawania pięknej, bogatej kultury wiejskiej. Co roku urządzamy barwne, roztańczone i rozśpiewane dożynki powiatowe. Po ciężkiej pracy rolnicy dziękują za udane plony i za ziarno, z którego wypiekany jest chleb. To piękny zwyczaj, który warto pielęgnować. Dzięki Powiatowemu Przeglądowi Kapel Ludowych publiczność może usłyszeć swojskie polki i oberki w różnych aranżacjach muzycznych. Powiatowy Przegląd Zespołów Folklorystycznych i Solistów od wielu lat przyciąga do Chmielnika rzesze miłośników kultury ludowej. W tym roku na
rynku w Chmielniku wystąpiło blisko 600 artystów. W wyjątkowym miejscu, bo na Świętym Krzyżu, odbywa się Powiatowy Przegląd Zespołów Chóralnych, podczas którego możemy usłyszeć najpiękniejsze patriotyczne, religijne i ludowe pieśni. Kultura ludowa to nie tylko muzyka, śpiew i taniec, ale też kuchnia. Tak i pamiętamy o tym. W tym roku po raz dziesiąty organizowaliśmy „Konkurs na najsmaczniejszą potrawę powiatu kieleckiego”. Przepisy często przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Aby nie utracić naszego kulinarnego dziedzictwa, po każdym konkursie powstaje wydawnictwo, w którym zebrane są wszystkie przepisy. Konkursowych potraw możemy spróbować w dobrych restauracjach i hotelach na terenie Kielc i powiatu. Warto dodać, że w tym roku wydaliśmy książkę kucharską, która jest podsumowaniem wszystkich edycji konkursu.
W jaki jeszcze sposób promujecie Państwo kulturę ludową? Informacje o powiatowych twórcach ludowych można znaleźć w naszych wydawnictwach i filmach dostępnych na stronie starostwa lub na naszym kanale YouTube. W miesięczniku „Kalejdoskop Powiatu Kieleckiego” w cyklu „Znani nieznani” przybliżamy sylwetki artystów i twórców ludowych. Jesteśmy współorganizatorem m.in. Świętokrzyskiego Przeglądu Teatrów Wiejskich, Regionalnego Przeglądu Gadek „Toto nase ludowe godanie” oraz Dziecięcej Estrady Folkloru. Współpracujemy z gminami z terenu powiatu, organizując Jarmark Świętokrzyski na Świętym Krzyżu. Artyści ludowi towarzyszą nam przy ważnych wydarzeniach. Do promocji kultury ludowej włączają się powiatowe placówki oświatowe. W ramach Narodowego Czytania „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego przygotowały niezapomniane widowisko. W pięknej scenerii Muzeum Wsi Kieleckiej, w ludowych strojach i przy akompaniamencie muzyki ludowej, z podziałem na role czytaliśmy dzieło polskiego dramaturga. Dziękujemy za rozmowę.
Design
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
31
Tego zazdroszczą nam Skandynawowie tekst Maciej Rzepka zdjęcia Przemysław Skrzypek
Historia sukcesu młodej kieleckiej firmy produkującej żywność liofilizowaną dla podróżników i sportowców to dowód na to, jak inwestycja w design może pomóc osiągnąć cele pozornie nieosiągalne. Po kilku latach działalności Lyo Food stało się inspiracją dla konkurentów z Niemiec czy Skandynawii.
Spójna i wyraźna identyfikacja wizualna, wysoki poziom estetyczny, przemyślane rozwiązania opakowań, pozwoliły firmie zwrócić na siebie uwagę nie tylko branży, ale przede wszystkim konsumentów. A są nimi najsłynniejsi podróżnicy, sportowcy i tysiące innych, wiernych klientów. W dobie masowej produkcji, minimalizacji kosztów, planowanego postarzania produktów, postawa przedsiębiorcy, który nie poddaje się presji cenowej i tworzy produkt idealny dla użytkownika, zasługuje na uznanie. Szczere podejście i chęć sprostania potrzebom powinny być wyznacznikiem uczciwego i społecznie odpowiedzialnego działania. To ściśle wiąże się z designem, często błędnie postrzeganym jako działanie dotyczące jedynie estetyki wyglądu, a tak naprawdę w dużej mierze skupiającym się na funkcjonalności. Znamy to uczucie przyjemności, gdy korzystając z dopracowanego produktu, wyrażamy w duchu uznanie dla drobnych usprawnień, które choć proste i tanie w produkcji, kapitalnie poprawiają jego walory użytkowe. Zresztą – wracając do wspomnianej estetyki – czy stając przed półką sklepową, wybierzemy produkt szpetnie krzyczący do REKLAMA
nas jaskrawymi kolorami, czy raczej sięgniemy po ten, który zachęci nas subtelną harmonią barw i kształtów?
Smacznie i zdrowo…
Ten artykuł nie jest sponsorowany (paczki pysznego, zielonego curry z pokrzywą nie liczymy). Temat broni się sam: rodzinne przedsiębiorstwo z Daleszyc od ponad 20 lat produkuje żywność liofilizowaną, głównie na potrzeby przemysłu spożywczego. Zdobywa światowe rynki, deklasując konkurencję rewelacyjną jakością posiłków oraz wzorcową strategią wizualną. The Outdoor Industry Award 2013, Outdoor Editor’s Choice, finalista ISPO Brandnew, nominacja do II Ogólnopolskiej Wystawy Znaków Graficznych, wreszcie wybór właścicielki firmy Laury Godek-Miąsik do grona najbardziej utalentowanych Europejczyków przed 30-tką (m.in. obok Adele i Emmy Watson), to dowody na to, że fascynacja autora tego tekstu nie jest tylko subiektywnym wrażeniem. Liofilizacja to skomplikowany proces technologiczny, w którym w warunkach próżniowych, poprzez kontrolo-
Design 32 wane podgrzewanie, z zamarzniętych – w tym przypadku – potraw odparowywana jest woda. Przechodzi ona więc bezpośrednio ze stanu stałego do lotnego. Pozwala to zredukować wagę żywności o 90 proc., zachowując jej naturalne wartości odżywcze, a po zalaniu wrzątkiem odtworzyć również formę i konsystencję. Wszystko odbywa się w specjalnych pomieszczeniach, zamykanych potężnymi, okrągłymi wrotami, przywodzącymi na myśl te z bankowych skarbców. Na tyłach budynku pracuje złożona maszyneria, zajmująca powierzchnię niewielkiej kawalerki. Dania Lyo Food przygotowywane są w 100 proc. z naturalnych składników. Nie znajdziemy w nich żadnych konserwantów czy ulepszaczy. Firma ma przewagę nad konkurencją, bo posiłki przygotowuje z lokalnych składników, a dopiero potem poddaje je procesowi liofilizacji.
… a do tego ładnie i funkcjonalnie Troska o zdrowie, odpowiednie przygotowanie organizmu na trudne warunki – chociażby wysokogórskiej wspinaczki – są pokrewne priorytetom designu. Nie chcąc ujmować chwały kucharzom i dietetykom, wróćmy jednak do sfer zarezerwowanych dla projektantów. A tu firma wyróżnia się jeszcze bardziej. Wszystko dzięki udanej współpracy ze specjalistą z tej branży – Przemysławem Skrzypkiem, który przepracował wiele lat
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
33 w agencji artystycznej we Włoszech. Tworząc identyfikację wizualną Lyo, Skrzypek szukał uniwersalnego spójnika – wzoru, który będzie bliski wszystkim klientom: alpinistom, podróżnikom przemierzającym morza i oceany, pustynie czy dżungle. Oprócz mocnej typografii stała się nim, nomen omen, topografia. Obraz map, przedstawiających zróżnicowanie terenu, został przekształcony tak, by ostateczna forma stała się jeszcze bardziej organiczna. Motyw przewodni, mimo że achromatyczny, zachwyca dynamiką i bijąca z niego energią. Z jego czernią kontrastują zaś żywe barwy opisów i fotografii dań. Design w Lyo Food nie kończy się na sferze wizualnej. Opakowania posiłków są nie tylko ładne, ale i niezwykle praktyczne, schlebiając idei design thinking. Nie potrzebujemy żadnych garnków ani misek. Po oderwaniu górnej części opakowania wrzątek wlewamy wprost do niego. Następnie zaciskamy zapięcie strunowe, czekamy kilka minut, po czym odrywamy kolejną część, dzięki czemu opakowanie przekształca się w wygodne naczynie, w którym dużo łatwiej operować łyżką.
Smaczne inspiracje
Na wzór polski
Projektant to intrygująca postać. Mieszka w głębi lasu, gdzieś na południu Polski. W tej idyllicznej i nieco tajemniczej atmosferze tworzy i projektami dla Lyo wizualizuje energię, jaką Laura, jej siostra Wioletta i mąż Łukasz wkładają w rozwój firmy. – W naszym przypadku obok jakości samego produktu, jego komunikacja wizualna jest najważniejsza. Od samego początku była jednym z filarów całego przedsięwzięcia. To dzięki niej zostaliśmy zauważeni na rynkach europejskich zarówno przez liderów branży, jak i użytkowników finalnych – nie ma wątpliwości Przemysław Skrzypek. Zdaniem projektanta styl wizualny firmy jest tak odmienny i charakterystyczny, że stał się jednym z atutów samej marki. Jest wartością dodaną samego produktu. – To oczywiście musiało zostać zauważone przez konkurencję w całej Europie. Po ostatnich międzynarodowych targach branży outdoorowej – OutDoor Friedrichshafen 2017 – możemy bez fałszywej skromności powiedzieć, że nasza komunikacja wizualna wyznacza trendy i jest punktem wyjścia dla znacznie większych firm, do czego część otwarcie się przyznaje. Inni „inspirują” się Lyo po cichu, w tym lider na rynku skandynawskim, który zatrudnił jedną z lepszych agencji z Oslo do stworzenia nowej komunikacji wizualnej, podając nas jako wzór – mówi. W ubiegłym roku do niemieckiego biura firmy z planu filmowego zadzwonił scenarzysta, prosząc o pozwolenie na wykorzystanie paczek Lyo w jednej scenie. Produkty innych firm reżyser zdecydowanie odrzucił.
Święta Bożego Narodzenia zbliżają się wielkimi krokami. Nadchodzi czas odpoczynku, refleksji, ale i coroczny dylemat, czym w tym wyjątkowym czasie obdarować najbliższych. Odpowiedzi warto poszukać w pierwszych prawdziwych w naszym mieście delikatesach „Wehikuł Smaku”. W swojej ofercie delikatesy mają ogromny wybór produktów idealnych na upominek pod choinkę. Niepowtarzalne słodycze z Belgii, Włoch, Hiszpanii, Szwajcarii, starannie wyselekcjonowane wina oraz mocne alkohole, a także szeroki wybór kaw i herbat. Wehikuł Smaku to także idealne miejsce na codzienne zakupy. Polecamy świetne sery, wędliny, najlepsze świętokrzyskie pieczywo i mnóstwo innych ciekawych produktów. Jest to przestrzeń wyjątkowa nie tylko ze względu na zawartość półek, ale też profesjonalną, uprzejmą i pomocną obsługę. A wystrój sklepu gwarantuje nam kulinarną podróż dookoła świata. Zakupy w Wehikule Smaku to czysta przyjemność!
Sukces Lyo Food to efekt połączenia znakomitej jakości produktów, identyfikacji wizualnej na światowym poziomie oraz niezwykłej energii wspólników. Wszyscy uprawiają sporty ekstremalne i są odbiorcami własnych produktów. Słuchają też rad i opinii przyjaciół, również sportowców, podróżników. To we współpracy z nimi powstają specjalne, sygnowane dania. Przepis na curry z pokrzywą zaproponował wspinacz Sean Villanueva O’Driscoll. Wśród ambasadorów marki są też m.in. Aleksander Doba (który po raz trzeci przepłynął ostatnio kajakiem Atlantyk), żeglarz Roman Paszke, polarnik Marek Kamiński czy najbardziej znani światowi alpiniści, w tym Simone Moro. Produkty Lyo, określane zresztą dopiskiem Expedition, sprawdzają się także w mniej ekstremalnych warunkach – na kempingu czy w pracy. Spróbujesz? ■
Artykuł partnerski
Rady od Aleksandra Doby
Delikatesy „Wehikuł Smaku” ul. Starowapiennikowa 39D, 25-112 Kielce tel. 797 712 998 facebook.com/delikatesywehikulsmaku
Pasja
fot. Joanna Biskup
34
Kwiatki w betonie Dla jednych oset, dla innych – dziewięćsił. Mural autorstwa Henryka Papierniaka przez lata zdobił ścianę bloku przy ul. Warszawskiej 7 w Kielcach. Nie przetrwał remontu budynku, tak samo, jak płaskorzeźba Hanny Grabiwody. To świetne przykłady „kwiatków w betonie” – powstałych w PRL-u prac plastycznych, które dodawały charakteru szarej rzeczywistości ówczesnej Polski. Od ponad pięciu lat takie kwiatki zbiera nieformalna grupa pasjonatów wrażliwych na otaczającą przestrzeń.
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
fot. Igor Bednarski
tekst Agnieszka Gołębiowska
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
35 Witraż
Akcja społeczna „Kwiatki w betonie” wzięła się z zainteresowania sztuką w przestrzeni publicznej i niezgody na jej „niewidzialność”, niedocenianie i bezrefleksyjne niszczenie. Grupę tworzą fotografowie, artyści, dziennikarze związani z Kielcami i regionem. Zaczęło się od dyskusji w gronie przyjaciół, ale bezpośrednim impulsem do działań stało się poszukiwanie spuścizny po zmarłym w 2011 roku Adamie Wolskim. – Robiąc film o tym artyście dla TVP, odkryłam, że witraż zrobiony przez niego w 1972 roku dla Gminnego Ośrodka Kultury i Sportu w Masłowie jest w renowacji – wspomina Małgorzata Chmiel, dokumentalistka, absolwentka kieleckiego Plastyka i łódzkiej Filmówki, inicjatorka „Kwiatków w betonie”. Autorka filmu namówiła ówczesnego dyrektora GOKiS Adama Grzegorzewskiego, żeby dzieło odsłonić uroczyście w pierwszą rocznicę śmierci Wolskiego. Wydarzenie połączono z inauguracją akcji „Kwiatki w betonie”. Impreza odbyła się 9 marca 2012 roku, a goście ledwo pomieścili się w masłowskiej placówce. Był wśród nich Paweł Pierściński, który fotografował Wolskiego, gdy ten tworzył witraż. – Pan Pierściński od początku wspierał naszą akcję – dodaje Chmiel. Obecny był także wieloletni dyrektor BWA w Kielcach Marian Rumin, który wygłosił wykład o sztuce PRL-u.
Mozaiki
Murale, witraże, mozaiki, sgraffito, neony, rzeźby, mała architektura... Rozmawiając z Ruminem o estetyzacji przestrzeni, Chmiel odkryła, że nie ma żadnego spisu prac plastycznych, zdobiących REKLAMA
obiekty użyteczności publicznej, place i skwery. Ich odnalezieniu miała służyć akcja „Kwiatki w betonie”. Każdy, nie tylko profesjonalny fotograf, mógł przysłać zdjęcie, które prezentowane było na blogu i na Facebooku. Przez ponad pięć lat akcji nadesłano setki fotografii. Głównie z regionu, ale też z odległych miast i miasteczek. Już w grudniu 2012 roku pierwszy plon akcji był prezentowany na wystawie w Muzeum Historii Kielc. Grupa działała też poprzez otwarte plenery fotograficzne, na których uczestnicy eksplorowali
też powinny zniknąć bez śladu. Nie wszystkie z nich to dzieła sztuki, zdarzały się chałtury. Nie były dziełami metalowe muchomorki ze skweru koło hali przy ul. Żytniej czy wzbudzające kontrowersje, ale mające swój charakter, przystanki ozdobione mozaiką z herbem Kielc, ufundowane przez nieistniejący już Chemadin. Jedne i drugie zniknęły z przestrzeni miasta w czasie trwania akcji. Uczestnicy „Kwiatków w betonie” często wskazują na emocjonalne motywy udziału w akcji. – Odczuwam sentyment do czasów dzieciń-
Uczestnicy „Kwiatków w betonie” często wskazują na emocjonalne motywy udziału w akcji. ciekawe przestrzenie: dworzec PKS, tereny kolejowe, opuszczone budynki. Po pomieszczeniach dawnej galerii BWA przy ulicy Leśnej oprowadzał ich Rumin, opowiadając anegdoty z historii placówki. Kadry z plenerów prezentowali podczas otwartych spotkań.
Przystanki
W założeniach akcja miała nie tylko dokumentować, ale też wywołać dyskusję o tym, czy dekoracje z czasów PRL-u wciąż zachwycają, czy
stwa, a przez to także do przestrzeni, w której dorastałem. To są naprawdę ciekawe projekty – tłumaczy Marcin Michalski, który jest artystą plastykiem, rzeźbiarzem i fotografikiem. Wśród najbardziej interesujących wymienia fotomontaż zmultiplikowanych gałęzi autorstwa Janusza Buczkowskiego w hotelu Gromada w Cedzynie, nawiązujący do ukształtowania terenu projekt kolorystyczny osiedla Słoneczne Wzgórze czy też najbardziej charakterystyczne formy rzeźbiarskie Adama Myjaka i Ryszarda Wojciechowskiego.
Pasja
fot. Magdalena Wolff
fot. Marcin Michalski
fot. Tomasz Siudak
fot. Magdalena Wolff
36
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Przez ponad pięć lat akcji nadesłano setki fotografii. Głównie z regionu, ale też z odległych miast i miasteczek. Jedna z najaktywniejszych uczestniczek akcji, członkini Fotoklubu Galeria MCK w Ostrowcu Świętokrzyskim Magdalena Wolff podkreśla, że dzięki „Kwiatkom w betonie” trzykrotnie została laureatką międzynarodowego konkursu fotografii przemysłowej Foto-Pein w Rybniku. Jej tato był inżynierem w Hucie Stalowa Wola, ona pracuje w cementowni w Ożarowie, więc od dziecka towarzyszyły jej „industrialne klimaty”, które teraz eksploruje, zajmując się fotografią artystyczną. – Konstrukcje i formy industrialne nie są mi straszne, a wręcz inspirują do tworzenia autorskich prac fotograficznych. Mowa tu np. o rzeźbach powstałych na terenie obiektów przemysłowych, jak i o materiałach wykorzystywanych do prac plastycznych, takich jak mozaiki z odpadów szklanych. Dlatego akcja „Kwiatki w betonie” jak najbardziej wpasowała się w moje spojrzenie i artystyczne działania. Jako dziecko PRL-u na co dzień obserwowałam sztukę, którą mijało się na ulicy i w obiektach przemysłowych, a która dziś – przez to, że tak szybko przemija – budzi respekt, szczególnie u nas – obserwatorów i uczestników akcji.
Rzeźby i miasteczka
Przy okazji zbierania „kwiatków” kiełkowały kolejne pomysły. 8 marca 2015 roku pod hasłem „Sztuka jest kobietą” zorganizowali happening „Goździk dla sztuki”, który miał zwrócić uwagę na rzeźby w przestrzeni Kielc. Przyozdabiali je czerwonymi goździkami. Zaczęli od drewnianego dzieła profesora Stanisława Kulona „Kobieta z pól” na osiedlu KSM. Tej rzeźby nie ma już w plenerze – staraniem Towarzystwa Przyjaciół Kielc trafiła pod dach i czeka na renowację. Kwiatami ozdobili też „Kobietę z ptakiem” Anny Jung-Wojciechowskiej, „Macierzyństwo” Henryka Burzeca czy „Przysięgę miłości” Ryszarda Wojciechowskiego, zwaną przez kielczan Birutą. Ostatni goździk symbolicznie wręczyli dworcowi autobusowemu, który jest ich oczkiem w głowie. Gdy tej architektonicznej perle miasta zagroziła katastrofa w postaci przekształcenia w hipermarket, rozpoczęli na Facebooku kampanię pod hasłem „Ocalmy dworzec autobusowy”. Relacjonowali ważne dla budowli wydarzenia, uczestniczyli w dyskusjach. Następnym projektem, który narodził się przy okazji „Kwiatków w betonie” były „Miasteczka” zainicjowane przez Marcina Michalskiego. – Natrafiłem na album Jerzego Piątka „Smutek i urok prowincji” i zachwyciłem się zdjęciami zrobionymi przez niego w latach 1975-1985 na Kielecczyźnie. Zrodził się pomysł, żeby odwiedzić te same miasteczka i zbadać, jak teraz wyglądają – mówi. Odbyły się już trzy otwarte plenery: w Rakowie, Bodzentynie i Chmielniku. Zaproszenie młodszych kolegów do udziału w dwóch wyprawach przyjął Jerzy Piątek. Projekt będzie kontynuowany, w planach jest m.in. wizyta w Chęcinach.
Jelcz
„Made in Świętokrzyskie” było patronem medialnym wydarzenia „5 lat Kwiatków w betonie”.
REKLAMA
Po ponad pięciu latach inicjatorzy podsumowali działania. Dzięki współpracy z Gminnym Ośrodkiem Kultury i Sportu w Masłowie oraz pomocy kierującej nim Krystyny Nowakowskiej, uroczysty jubileusz odbył się 7 października w Szklanym Domu w Ciekotach i przyciągnął wielu zwiedzających. Najważniejszym punktem wydarzenia było otwarcie wystawy prezentującej dorobek akcji. W programie był m.in. wykład prezesa świętokrzyskiego oddziału Związku Polskich Artystów Rzeźbiarzy Piotra Suligi o rzeźbie plenerowej w Kielcach, prezentacja Polskich Kronik Filmowych z projektora, koncert. Smaku imprezie dodał zabytkowy jelcz, który przywiózł publiczność z dworca PKS w Kielcach do Ciekot, gdzie powitała go Młodzieżowa Orkiestra Dęta. Po drodze uczestnicy wycieczki „szlakiem kwiatków w betonie” obejrzeli witraż Wolskiego w GOKiS w Masłowie. Współpraca z Instytutem Dizajnu zaowocowała tym, że artystycznie przetworzone fotografie „Kwiatków w betonie” pokazano w Kielcach, na murze IDK. – Jubileusz zamyka ten etap akcji, nie jesteśmy w stanie w nieskończoność pracować społecznie. Nadal można przesyłać zdjęcia na adres kwiatkiwbetonie@gmail.com. Jeśli temat wciąż będzie budził zainteresowanie, to nie wykluczamy dalszych działań, ale w dużej mierze będą one zależały od wsparcia instytucjonalnego – zapowiada Małgorzata Chmiel. ■
Dziewczyna (nie) z plakatu rozmawiał Łukasz Wojtczak zdjęcia Aneta Świrek
Kielczanka Magda Szczepanek to doskonały przykład na to, że marzenia się spełniają. Utalentowana wokalistka i aktorka, od dziecka obeznana ze sceną. Dziś mieszka i realizuje się w ukochanym Krakowie, gdzie współpracuje m.in. z Wojtkiem Kościelniakiem, Januszem Józefowiczem i Januszem Szydłowskim.
Kultura
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
39 Jako nastolatek mocno ściskałem kciuki za pewną dziewczynę, która wystąpiła w kultowej „Szansie na sukces”. Ba! Wygrała ten program. Tą dziewczyną byłaś Ty… Magda Szczepanek: Występ w „Szansie na sukces” był dla mnie przełomowy, ale śpiewałam już jako czterolatka. Chodziłam na lekcje śpiewu do Młodzieżowego Domu Kultury w Kielcach. Brałam udział w licznych konkursach i festiwalach. „Szansa na sukces” była kolejnym programem telewizyjnym. Szczęśliwie udało mi się go wygrać. Był to odcinek z piosenkami Katarzyny Geartner. Po programie koncertowałam z Kasią i jej zespołem. Graliśmy cykl koncertów „Testament Agnieszki Osieckiej”, czyli utwory z nigdy niepublikowanymi tekstami, do których muzykę skomponowała Geartner. Wspaniale wspominam ten czas. Co jeszcze dał Ci ten program? „Szansa na sukces” to początek moich występów na teatralnej scenie. Ówczesny dyrektor kieleckiego teatru – Piotr Szczerski – zauważył mnie i zaprosił do współpracy. Potrzebował młodej osoby potrafiącej śpiewać. Tak zaczęła się moja przygoda. Na kieleckiej scenie spędziłam trzy lata, ale ciągle nie byłam pewna, w którym kierunku pójść. Wiedziałam tylko, że chcę być na scenie. Na szczęście istnieją musicale, które pozwalają na realizowanie obu moich pasji: grania i śpiewu, a ostatnio również tańca. Jako miejsce do życia wybrałaś Kraków. Zawsze chciałam tu mieszkać. Tu kończyłam szkołę aktorską. Potem na jakiś czas wróciłam do Kielc, jeździłam z teatrem po całej Polsce. REKLAMA
to, że do każdego projektu trzeba się po prostu dostać. Jak Ci się pracowało z Józefowiczem? To było spotkanie po latach. Zapytał wówczas: – Czy my się nie znamy? – Znamy – odpowiedziałam. Miałam obawy, czy nie będzie chciał utrzeć mi nosa za to, że kiedyś miałam okazję z nim pracować, ale się nie zdecydowałam. Tak się jednak nie stało. Jest to człowiek wymagający, ale nigdy nie mieliśmy ze sobą konfliktu. To on jest reżyserem, a ja starałam się skrupulatnie realizować w spektaklu to, czego oczekiwał. Cały czas myślałam jednak o powrocie do Krakowa. To miasto ma wyjątkowy klimat, nie ma w nim gonitwy. Można tu żyć spokojnie, a przy tym korzystać z bogatej artystycznej oferty. Warszawa daje więcej możliwości grania w filmach, serialach czy reklamach telewizyjnych, ale wolę ten hermetyczny Kraków. Jeśli kiedyś będę potrzebowała zmiany, chętnie zamieszkam w Gdyni, gdzie działa teatr muzyczny, a do tego jest morze, które uwielbiam. Twój powrót do Krakowa był związany z powstaniem Teatru Variété… Dowiedziałam się, że otwiera się tutaj teatr muzyczny – czyli spełnienie moich marzeń w mieście moich marzeń. Powiedziałam sobie wtedy, że muszę się znaleźć w tym zespole! Castingi do „Legalnej blondynki” były wieloetapowe, można je porównać do poligonu, wzięło w nich udział 760 osób z całej Polski. Mimo to udało się! Był to początek współpracy z Variété, który nie jest teatrem etatowym, a impresaryjnym. Oznacza
Na scenie masz okazję występować z prawdziwymi gwiazdami, takimi jak Tadeusz Huk czy Iwona Bielska. To pomaga czy przeszkadza? Tadeusz Huk i Iwona Bielska spędzili wiele lat na scenie, a w żaden sposób nie dają mi odczuć, że jestem od nich gorsza. Traktują mnie jak równą sobie. Przy nich się rozwijam, obserwuję ich i podziwiam. To wspaniali ludzie, także poza teatrem. Zdarzają się sytuacje, że współpraca na scenie się nie układa? Czasami spotyka się ludzi, z którymi – mówiąc w naszym żargonie – „nie żre”, ale nie ma wyjścia, trzeba to udźwignąć i robić swoje. W takich sytuacjach trzeba ratować sytuację. Identyfikujesz się z postaciami, w które się wcielasz? Zdecydowanie nie. Oczywiście na scenie staram się być wiarygodna i prawdziwa, ale kiedy wracam do domu, jestem Magdą.
Kultura 40 W jakich spektaklach można Cię obecnie oglądać? W Teatrze Variété można mnie zobaczyć w „Legalnej blondynce”, „Dziewczynie z plakatu” oraz „Variete film show”, który ma formę koncertową. Są to największe hity filmowe oprawione znakomitymi wizualizacjami i choreografiami. Jesteśmy tuż po premierze musicalu „Chicago” w reżyserii Wojtka Kościelniaka. To wymagający projekt, ale wspaniale się przy nim pracuje. Oprócz tego w Teatrze Plejada można mnie zobaczyć w „Mayday II”, „Survivalu”, a niedawno miałam premierę bardzo przyjemnego, familijnego spektaklu muzycznego „Czary mary”. Interesuje mnie „Dziewczyna z plakatu”, bo grasz tam właściwie rolę tytułową. To bardzo przyjemna rzecz do grania. Wcielam się w rolę dziewczyny, która ożywa i wychodzi z plakatu z lat 20. XX w. reklamującego biustonosze. Widzi ją tylko główny bohater i z tym wiążą się jego wszelkie perypetie. Polly jest rozbawiona, roztańczona, bez krzty kąśliwości i złośliwości.
Jakie rady dałabyś młodym dziewczynom, które marzą o karierze scenicznej? Może to zabrzmi banalnie, ale jeśli ktoś ma w sobie pasję, talent, nie ciąży na nim presja, wszystko robi z własnej woli, to jest duża szansa, że osiągnie sukces. Warto myśleć o ciągłym rozwoju, a nie tylko zbieraniu żniwa. Nie należy się spieszyć, porównywać do innych, ulegać gonitwie. Podobno masz jeszcze jedną pasję – gotowanie… Uwielbiam gotować! Gdybym nie występowała na scenie, to mogłabym się spełniać w kuchni. Cały czas chodzi mi po głowie, żeby w przyszłości otworzyć małe bistro z dobrym jedzeniem. Moją ulubioną kuchnią jest kuchnia tajska, ale generalnie jem i gotuję wszystko. Lubię podejmować się zadań specjalnych, co w praktyce oznacza, że otwieram lodówkę i robię coś z produktów, które akurat w niej są (śmiech). Plany na przyszłość? Chcę spokojnie pracować, realizować się i rozwijać, najlepiej w jednym miejscu. Wolę mieć mniej, ale tu w Krakowie. Zawód aktora jest jednak nieobliczalny… ■ GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
41
Z kamerą wśród firm Obrazem docieramy do odbiorców szybciej i skuteczniej, a zamieszczane w Internecie filmy biją rekordy popularności. Wideomarketing to dziś najbardziej rozwijający się segment branży reklamowej. W ciągu ostatnich kilku lat nastąpiła rewolucja w odbiorze internetowych treści. Z roku na rok coraz większe znaczenie, szczególnie w mediach społecznościowych, ma format wideo. Mówi się nawet o kulturze obrazkowej, która wraz z rozwojem Internetu opanowała świat. Dziś raczej przeglądamy tekst niż go czytamy w całości. Skupiamy się na pierwszych kilku zdaniach, a resztę „skanujemy”. Liczy się szybkość i trafność przekazu. Zabiegani nie mamy czasu na przyswajanie dłuższych treści. To dlatego najskuteczniejszą formą docierania z informacją są mikroblogi i klipy wideo, a zamieszczane w Internecie poradniki, niezależnie od tematu, biją rekordy popularności. Każdego dnia na platformie YouTube przybywa 500 godzin nagrań. Jak wynika z badań Facebooka, z którego miesięcznie korzysta 2 mld ludzi i na którym konto ma ponad 70 mln firm z całego świata, reklamy wideo (oglądane nawet przez sekundę) przekładają się na zwiększenie rozpoznawalności marki i budowanie jej świadomości. Większa liczba odbiorców zaczyna też rozważać zakup produktu bądź usługi po obejrzeniu nagrania. Im dłużej jest odtwarzane, tym lepsze osiąga wyniki. Dlaczego? Bo komunikaty wizualne przyswajamy szybciej i łatwiej. Tego rodzaju przekaz silnie oddziałuje też na nasze emocje. Za pośrednictwem filmu można prezentować każdą branżę. Warto reklamować oferowane produkty czy usługi oraz samo przedsiębiorstwo i jego pracowników, co pozwala pokazać ludzkie oblicze marki. Można też zamieścić opinie dotychczasowych klientów i niezależnych ekspertów, którzy wypowiedzą się o firmie czy oferowanym produkcie, ale też pomyśleć o filmach instruktażowych, poradnikach, animacjach. Wszystko to można nagrać w dowolnej lokalizacji lub studiu Greenbox, który daje cały szereg możliwości w postroprodukcji. Po co? Bo dzięki przekazom wideo w nowatorski sposób docieramy do klientów, także tych nowych, zwiększamy świadomość marki, wpływamy na sprzedaż produktów i usług, nawiązujemy bliższą relację z odbiorcą, budujemy pozycję eksperta i zwiększamy zaufanie do marki. Wideomarketing
pozwala przedstawić firmę w sposób, który klienci mogą szybko i łatwo zweryfikować. Jak wyprodukować dobre wideo? Przede wszystkim trzeba pamiętać, że do odbiorców film dociera za pośrednictwem treści, dźwięków, odpowiednio dobranych scen i środków przekazu. Ważna jest długość filmu: im dłuższy, tym trudniej utrzymać uwagę odbiorcy. Optymalny czas to 2-3 minuty w zależności od tematu. Filmy publikowane na Facebooku są dużo krótsze – najczęściej 15-sekundowe. Materiał musi być nagrany profesjonalnie. Amatorski sprzęt czy dobór nieodpowiednich treści może negatywnie wpłynąć na odbiór firmy. O pomoc warto więc zwrócić się do profesjonalistów. Skuteczny wideomarketing nie może też być akcją jednorazową. Nagranie i opublikowanie jednego filmu nie przyniesie oczekiwanych efektów. Warto rozważyć cykl materiałów lub stworzyć jeden, większy, i podzielić go na kilka części. To na pewno wpłynie na zaufanie klientów do marki. No to akcja!
Creative Motion Video & Media Group ul. Strasza 30, Kielce tel. 600 943 973, 790 545 972 info@creativemotion.pl www.creativemotion.pl
Kultura 42
Historia trupem się toczy tekst ŁB zdjęcia Krzysztof Bieliński
Car Mikołaj II Romanow, caryca i ich pięcioro dzieci, mnich Grzegorz Rasputin, Włodzimierz Ilicz, Żydzi z kieleckich ulic 1946 roku… Szalony, bezwolny, obłędny, zawieszony poza czasem danse macabre – oto mocna i mroczna propozycja Teatru im. Stefana Żeromskiego. Śmierć tuli w ramionach przebaczenie Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin ponownie sięgają po postaci historyczne, by poprzez dawne wydarzenia mówić o kondycji teraźniejszości. Przeszłość to tylko kostium, w który sprytnie przebrano bohaterów naszych czasów. Konfrontacja–ekshumacja, tak nazwać można zderzenie losów rosyjskiej rodziny carskiej ze współczesnym światem polityki i mediów. Elity odcięte od społeczeństwa, brak możliwości dialogu, gdyż obie strony mówią w innym języku – brzmi znajomo. Sztuka, która winna być narzędziem w rękach państwa, upamiętniać ważne wydarzenia i pełnić funkcję narodową – jeszcze bardziej rozpoznawalne tony. Ciągłe rozgrzebywanie ran, szukanie odpowiedzi w zakopanych szkieletach, bezcelowo powtarzane rekonstrukcje, które służyć mają tylko określonej ideologii grupy rządzącej – paralela nasuwa się sama. Już Maria Janion wiele lat temu apelowała o zerwanie łańcuchów martyrologicznych, gdyż ciągłe powracanie do złego to prosta droga do kolejnej katastrofy. Ślepe, wręcz machinalne upamiętnianie mroków historii powoduje, że stajemy się jej więźniami. Czy jest alternatywa? Zdaje się, że tak: zamiast kolejny raz zniekształcać kości umarłych, spróbujmy najzwyczajniej w świecie zapomnieć i, o zgrozo, wybaczyć oprawcom. Duchy księżnych: Tatiany i Anastazji (świetne w tych rolach: Anna Antoniewicz i Dagna Dywicka), w akcie przebaczenia, odnajdują szansę na „wieczne odpoczywanie”. Proszą widzów o pomoc w przeprowadzeniu owego rytuału: martwi wstają z grobów, błagając o święty spokój. Tylko wybaczenie umożliwia pójście do przodu i przepracowanie historii tak, żeby wyciągnąć z niej konkretne wnioski – trudna lekcja dla narodu umęczonego, który tak bardzo lubuje się w rocznicach, a nawet miesięcznicach.
Pedały i Żydzi są wśród nas Tytułowy Rasputin (fenomenalny Maciej Pesta) nie jest, wbrew przypuszczeniom, główną postacią spektaklu, a raczej jego wodzirejem: z lekka nawiedzonym, może troszkę schizofrenicznym przedstawicielem ludu, który nie chyli czoła przed rządzącymi i, co gorsza, bezczelnie zwraca się do widowni, zapraszając do udziału w spektaklu. Okazuje się, że granice nie istnieją: są płynne jak nasze poglądy, którymi można w łatwy sposób sterować. Pałac carski nagle staje się tylko teatrem, a Rasputin to pseudoartysta, a w dodatku pedał. Irracjonalna tkanka spektaklu demaskuje kiepską konGRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
dycję społeczeństwa jako całości – wszyscy cierpimy na chorobę borderline: wystarczy jeden obraźliwy, głośno wypowiedziany (albo w dobie social mediów – napisany) rzeczownik, by tłum zmienił perspektywę i z bohatera zrobił ofiarę. Słowa-klucze do tej podłej gry, jak chociażby „bolszewik” czy „Żyd”, często padają z ust aktorów, wywołując niepokój wśród odbiorców. Dramat nie rozgrywa się tylko na scenie, ale również w nas samych.
Pionki w grze
Manipulacja miejscem wydarzeń powoduje, że nie tylko postaci spektaklu są pionkami w rękach machiny zwanej historią, ale również widzowie stają się poniekąd, chcąc nie chcąc, elementem rosyjskiej układanki. Wspólny śpiew, konieczność udzielania odpowiedzi na niewygodne pytania (milczenie też jest reakcją), możliwość pogonienia aktorów (tym razem w roli Żydów, ofiar pogromu kieleckiego) widłami po ulicy Sienkiewicza i długie momenty, kiedy to światło na widowni nie gasło i trzeba było twarzą w twarz konfrontować się z wydarzeniami na scenie, powodują, że zobaczenie „Rasputina” nie jest zwykłym, kolejnym z rzędu pójściem do teatru, a czymś znacznie bardziej złożonym. Widz bierze udział w performansie, od jego reakcji zależy często, co się rozegra między postaciami, jak potoczy się historia. Wreszcie odbiór dramatu nie jest bierną czynnością, a zmusza do szybkiego podejmowania decyzji, wymaga od widza odwagi. Dlatego też nie polecam sztuki tym, którzy do teatru chodzą się pokazać, a ich zaangażowanie kończy się na wyborze kreacji i kupnie biletu. Szkoda waszego i twórców czasu. „Rasputin” potrzebuje dojrzałej widowni i takową zachęcam do „obejrzenia” spektaklu. Naprawdę warto. ■
Kultura 44
Komiks nie jest najważniejszy rozmawiał Rafał Urbański ilustracje Norbert Rybarczyk
Dorastał na KSM-ie, a swoje miejsce na ziemi znalazł w Warszawie, gdzie od paru lat mieszka z rodziną. Jest absolwentem kieleckiego plastyka, studiował w Instytucie Sztuk Pięknych Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Norbert Rybarczyk – autor komiksów i ilustracji, współtwórca powieści graficznych wydanych w Polsce i za granicą.
Publikujesz swoje ilustracje już prawie dwie dekady, jesteś profesjonalistą. Czy zarabianie rysowaniem w Polsce to ciężki kawałek chleba? Wydaje mi się, że każda praca bywa ciężka, zależy jak się do tego podchodzi. Kiedy jednak pozwala się rozwijać i na jakiejś płaszczyźnie sprawia frajdę, to nie jest ciężko i można pracować bez większego stresu. W przeszłości bywały sytuacje, gdy miałem dość rysowania, zwłaszcza na zlecenie, ale to były pojedyncze przypadki, w których głównym problemem byli niezdecydowani klienci, agencje, studia produkcyjne etc.
walką o przetrwanie, a stała się procesem, który ma początek i koniec. Może to brzmieć chłodno czy wyrachowanie, ale dobrze jest nie myśleć za dużo i po prostu dostarczać produkt. Trochę jak w piekarni, sklepie czy kinie, kiedy dostajemy to, za co zapłaciliśmy.
Kiedy postanowiłeś, że właśnie tak chcesz zarabiać na życie? W sumie nie wiem, czy miałem wybór. Pamiętam, że chciałem rysować, ale początki zarabiania w ten sposób bywały ciężkie. Musiałem się dużo nauczyć i dużo zmienić w sobie, żeby ta praca przestała być
Twój ostatni komiks to „Wpatrzeni ze wzgórza”. Bardzo przyjemny, niezbyt długi i z niesamowitym klimatem. Zauważyłem, że ma bardzo dobre recenzje. To mały komiks, bardzo chciałem, żeby taki był. Zrobiłem go dla siebie,
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Publikujesz także komiksy, czy w Polsce da się z tego wyżyć? Myślę, że o to należałoby spytać kogoś, kto faktycznie się z komiksu w Polsce utrzymuje (poza wydawcami), ale osobiście nie znam nikogo takiego. Można na tym zarobić, ale nie jest to stały dochód, więc nie da się z tego utrzymać. Może jest gdzieś tam ktoś, kto żyje tylko z tego? Halo?!
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
45 na pamiątkę dla syna i znajomych. Nie spodziewałem się tak ciepłego przyjęcia, więc jest mi bardzo miło, gdy docierają do mnie dobre recenzje i miłe słowa.
stresem i pójściem na kompromis. Recenzenci mnie skrytykowali, natomiast czytelnicy w większości byli zadowoleni, a przecież o to w tym wszystkim chodzi.
Czy wydawnictwa zauważyły ten album? Posypały się zamówienia? Miałem odzew z jednego wydawnictwa we Francji. Spodobała im się kreska i podobno chętnie wydaliby zwykłą komercyjną przygodówkę utrzymaną w tej konwencji.
Masz syna, który może jako pierwszy recenzować twoje prace skierowane do dzieci. Co Nikodem mówi o pracach taty? Zwykle „łał, fajnie” i coraz częściej prosi, żebyśmy narysowali coś razem.
Czyli wchodzisz ze swoimi opowieściami rysunkowymi na rynek francuski? Brzmi łatwo, ale tak nie jest. To trudny rynek i niestety nie mam czasu, aby się tym teraz zająć. Pracuję, ważne jest też życie prywatne, a komiksy… staram się robić mniej, ale lepiej i konkretniej i tak, żeby nie nadszarpnęło mi to zdrowia, ani nie zabrało czasu przeznaczonego dla rodziny. Kiedy zobaczymy dalszy ciąg „Wpatrzonych ze wzgórza”? Pracuję nad „Duchami Orwaldu”, bo taki będzie tytuł drugiego tomu, od momentu zakończenia prac nad „Wpatrzonymi”, ale zwyczajnie nie mam na to czasu i sił. Mam historię, którą udało mi się spisać, i nie mogę się doczekać żeby to narysować, pokolorować i wysłać do wydawcy. To kiedy? Postaram się zająć nią na przełomie 2017 i 2018 roku. To będzie kolejna mała, choć troszkę większa niż poprzednia, książka z napisem tytułowym autorstwa Artura Kępińskiego, który już jest gotowy. Promowałeś swój komiks za granicą, album został wydany w języku angielskim i francuskim. Jak został przyjęty? Jakie są reakcje fanów komiksu poza Polską? W Wielkiej Brytanii komiks został przyjęty bardzo miło, opowiadana przeze mnie historia interpretowana jest alegorycznie, ale to mi nie przeszkadza. Na festiwalu w Kopenhadze miałem przyjemność porozmawiać z kilkoma osobami, też byłem mile zaskoczony. Fajnie było wejść w ten wielki świat komiksu i pomachać innym ze sceny. Ale dla mnie zawsze najprzyjemniejsze będzie i tak siedzenie nad kartką papieru w słuchawkach, opowiadanie i rysowanie. Ostatnio uczestniczyłeś w kilku wystawach w Niemczech i USA, publikujesz coś na tamtych rynkach czy robisz to dla własnej satysfakcji? Były Niemcy, Australia i Los Angeles, ale, póki co, to zamknięty temat, niemniej pomogło mi to w zdobyciu stałej i satysfakcjonującej pracy. Pracujesz także z innymi rysownikami, kolorowałeś kolejne części „Misia Zbysia”, komiksu dla dzieci. Pracowałem przy trzech częściach, ale pożegnałem się z tą serią, żeby zająć się własnymi produkcjami. Dzięki temu więcej czasu mogę poświęcić na działanie, a „Miś Zbyś” w czwartym tomie zyskał kolejnego, świetnego kolorystę w osobie Tomka Kaczkowskiego. Narysowałeś także historyjkę obrazkową do albumu z nowymi przygodami Kajka i Kokosza. Porwałeś się na kultowe dzieło Janusza Christy, zaryzykowałeś i zinterpretowałeś tą historię po swojemu. „Kajko i Kokosz” to było spełnienie moich marzeń, okupione dużym
Co zobaczymy w najbliższym czasie? Nad czym obecnie pracujesz? Od jakiegoś czasu na Instagramie staram się co tydzień, dwa, wrzucać odcinek komiksu „Korposzczury w Akcji!”, opartego na moich doświadczeniach z pracy w warszawskim Mordorze. Ten czas już na szczęście za mną. Dziś mam stałą pracę jako concept artist, współpracuję też z Browarem Komitet. Co dla nich robisz? Wykonałem kilka autorskich etykiet na różne rodzaje piwa, kolejne są w drodze. Dobrze w końcu robić swoje i na przykład planować kontynuację „Wpatrzonych ze wzgórza”, lub innych pomniejszych projektów. Ale do tego momentu w życiu i pracy wiodła mnie droga długa i wyboista. Dziękuję za rozmowę. ■
REKLAMA
Kultura 46
Feminizm z szablonu wycięty tekst ŁB zdjęcia Bartek Warzecha
Nowy sezon Teatr Lalki i Aktora „Kubuś” rozpoczął spektaklem dedykowanym głównie dorastającym dziewczynkom. „Akademia Pani Beksy”, w reżyserii Roberta Drobniucha, to swoista kontynuacja znanego wszystkim, kultowego dzieła Jana Brzechwy. W „Akademii Pana Kleksa” dziewczynek nie ma. Julia Holewińska, autorka tekstu, czując się zawiedziona tym faktem, postanawia to zmienić. W ten oto sposób trafiamy do magicznego świata, w którym rządzą kobiety. Główną bohaterką spektaklu jest Basia Niezgódka (córka Adasia Niezgódki – ucznia Pana Kleksa). Dziesięcioletnia samotna dziewczynka (nie ma rodzeństwa, ani nawet psa, a chłopcy nie chcą się z nią bawić) we śnie trafia na lekcje do Pani Beksy i odkrywa uroki życia w świecie, w którym nie musi być zawsze czysta, grzeczna, miła i delikatna. Staje się łobuziarą, nie martwi się połamanymi paznokciami, siniakami czy strupami na kolanach. Może płakać, kiedy chce, i wreszcie nie dostaje na obiad okropnej brukselki. Basia Niezgódka, wraz ze swoimi nowymi koleżankami, odkrywa uroki radosnego dzieciństwa, wolnego od nakazów i zakazów.
Chłopczyca kontra plastikowa lala Świat przedstawiony w sztuce dzieli się zasadniczo na dwa przeciwstawne bieguny. Z jednej strony mamy Panią Beksę: rozczochraną, ubraną w dziwaczny kombinezon ekstrawertyczkę, która pozwala dziewczynkom na harce i zabawy, jednocześnie przekazując im w ciekawy sposób wiedzę o otaczającym świecie. Pani Beksa to singielka, która robi, co chce i kiedy chce, spełniając się w roli nauczycielki feministki. Z drugiej strony poznajemy świat Różowej Królowej, uosobienia współczesnych kobiecych klonów, zmanipulowanych przez media, chodzących w podobnych ubraniach i często odwiedzających gabinety kosmetyczne. Co ciekawe, Różowa Królowa dla odmiany ma córkę, niestety o partnerze Królowej nie wiemy nic: może jest, a może dawno temu odszedł do młodszej kochanki. Sytuacja rodem ze współczesnych social meGRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
diów: inteligentne Chutnikowe, Gretkowskie i Wellmanowe kontra zadbane, ale ponoć puste Rozenkowe, Lewandowskie czy Chodakowskie. Bardzo uproszczony, krzywdzący obraz świata. Rzeczywistość zero-jedynkowa, czarno-biała, stereotypowa, szablonowa. Coś, w co w żadnym wypadku, moim zdaniem, nie wolno mieszać dzieci. Próba ukazania problemów współczesnych dziewczynek została sprowadzona do poziomu niezgodnych z prawdą banałów: jeśli nosisz różowe ubranka, masz tablet i jesz grzecznie obiad, wiedz, że jesteś klonem Joanny Krupy – wstydź się maleńka, a pfe! Za to jeśli pyskujesz, nie lubisz sukienek i skaczesz po drzewach – o tak, będą z ciebie ludzie! Nie tędy droga niestety, jeśli chcemy wychować pokolenie odważnych, pewnych siebie, inteligentnych kobiet. Można być bizneswoman w różowym żakiecie lub spełnioną matką i żoną, jeżdżącą po zakupy na deskorolce. W szpitalach często kobiety ginekolog noszą różowe fartuchy – czyżby nie znały własnej wartości i dały się omamić przez media? Czy wszystkie dziewczynki, które siedziały na widowni w różowej garderobie (a było ich sporo: trafiły się nawet prawdziwe „klony” – bliźniaczki tak samo ubrane w pastelowe barwy), to zniewolone przez Internet i otoczenie biedne ofiary współczesnej mody? Raczej nie! Cel przedstawienia ważny, ale realizacja kulawa, a szkoda.
Dozwolone od lat siedmiu Kolejny problem w odbiorze „Akademii Pani Beksy”, to fakt, że mimo informacji o tym, że
spektakl dedykowany jest dzieciom w wieku 7+, na widowni dało się zauważyć sporo młodszych odbiorców, którzy, niestety po upływie około 40 minut, zaczynali się wiercić, krzyczeli do mam, że są głodni i zadawali smutne pytanie „długo jeszcze?”. Starsi chłopcy też nie radzili sobie z długością przedstawienia, ale pewnie wynikało to z braku, tym razem, męskich wzorców na scenie.
Uczta dla oczu i uszu
To, co w spektaklu wysuwa się na plan pierwszy, to warstwa wizualna i muzyczna. Kostiumy autorstwa Hanki Podrazy powalają: zwłaszcza elegancka suknia Różowej Królowej czy urocza piżamka Psa Balzakina. Ucztę zmysłów dopełnia muzyka skomponowana przez Piotra Klimka, w świetny sposób nawiązująca do stylistyki lat 80. ubiegłego wieku. W pamięci na dłużej pozostaje fenomenalne wykonanie utworu „Dwa Bażanty” i piosenka-hymn „Włóż róż”, za interpretację której Agata Sobota winna dostać specjalne wyróżnienie. Ostatecznie polecam spektakl dorosłym, jako studium przypadku, opis kierunku w jakim zmierza nasze społeczeństwo, a odradzam młodym, dorastającym widzom: szkoda karmić chłonne umysły i tak wszechobecnymi stereotypami. ■
Kielce zapomniane
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
47
Carskie koszary na Czarnowie tekst Rafał Zamojski
Pisząc w poprzednim numerze „Made in Świętokrzyskie” o dawnej prochowni, wspomniałem o wybudowanych nieopodal, przy ul. Prostej, koszarach (dziś w pokoszarowych budynkach mieści się szpital położniczy). To nie były jedyne koszary w carskich Kielcach. Przez 100 lat zaboru rosyjskiego powstało ich dużo więcej.
N
Na przełomie wieków liczba przebywających w Kielcach żołnierzy sięgała 3 tysięcy (w tym 150-250 oficerów), co w mieście, które w roku 1900 liczyło 23 tysiące mieszkańców, stanowiło znaczący odsetek. Warto dodać, że nie byli to tylko Rosjanie. Armia imperium była mozaiką różnych narodowości (stąd nazwa ul. Mahometańskiej – pamiątka po części cmentarza, na której byli grzebani zmarli w Kielcach carscy żołnierze, wyznawcy islamu). Obecność garnizonu zaborczego wojska była uciążliwa, ale też miała spory wpływ na gospodarkę miasta. Ten zawsze wypłacalny kontrahent dawał zarobek rzemieślnikom, dostawcom żywności, restauratorom (oficerowie nie szczędzili grosza), kamienicznikom i inwestorom w nieruchomości, bo koszary niejednokrotnie były prywatnymi inwestycjami, jak np. kamienica stojąca do dziś na rogu ulic Jana Pawła II i Miodowicza. Ponieważ jednak wynajmowanie lokali od miejscowych przedsiębiorców było dość drogie, władze inwestowały we własne budowle. W ten sposób powstało kilka zespołów koszar. W związku z wybuchem powstania w 1863 roku wybudowano zespół baraków przy ul. Warszawskiej. Powstały także tzw. koszary miejskie przy ul. Wozniesienskiej (dziś ul. Głowackiego). Warto wiedzieć, że w części wyburzonej pod budowę gmachu Filharmonii Świętokrzyskiej do końca zachowało się wiele oryginalnych reliktów, w tym
Na zdjęciu: część koszar od strony ul. Mielczarskiego rozebrana w 2000 r. (z archiwum Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków).
m.in. unikatowe żeliwne piece, które prawdopodobnie powędrowały na złom. Zbudowano także tzw. koszary skarbowe przy ul. Prostej; kompleks przy ulicy Chęcińskiej (oprócz baraków stanęły tam też piekarnia, rzeźnia, pralnia i łaźnia – ich pozostałością jest budynek obecnego przedszkola). Koszarowe budynki w większości miały prostą architekturę. Wyjątkiem była ostatnia duża carska inwestycja wojskowa w Kielcach – zespół koszar wybudowany w 1900 roku w rejonie dzisiejszych ulic Mielczarskiego, Grochowej i Łąkowej. Kompleks, powstały obok wybudowanej kilkanaście lat wcześniej linii kolejowej, charakteryzował się ceglaną architekturą o mocno dekoracyjnym charakterze. To był najstarszy i jeden z najciekawszych zabytków Czarnowa. Niestety niechroniony. Pamiętam, że gdy w latach 90. zacząłem odkrywać mniej oczywiste zakątki Kielc, zachwyciłem się urokiem budowli przy ul. Mielczarskiego. Po-
myślałem wówczas, że to świetne miejsce np. na klub muzyczny. Niedługo potem, w roku 2000, ta część dawnych koszar została jednak wyburzona (z wyjątkiem niewielkich reliktów), a w prasie zaczęły się pojawiać ogłoszenia, że jest to działka oferowana pod hipermarket. Skończyło się na jednym z licznych w Kielcach dworców busów. Po koszarach od strony ulicy Łąkowej pozostały jeszcze dwie piętrowe kamienice, dawniej zajmowane przez oficerów. Wartość większej z nich dostrzegli kieleccy urbaniści. Przygotowując miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego dla tzw. nowego miasta za torami, planowali uczynić z niej znak tożsamości dzielnicy i ważny punkt orientacyjny. Niestety, w tym samym czasie inny wydział magistratu wydał zgodę na rozbiórkę, która ostatecznie nastąpiła we wrześniu 2012 roku („budynek stał na dosyć podmokłym gruncie i miał spróchniały dach”). Tak oto właściciele wyjątkowego obiektu wyjątkowo niechlubnie wpisali się w historię Kielc. ■
Historia
Co dalej z browarem? tekst i zdjęcia Rafał Zamojski
Gdybyśmy zadali dziś kielczanom pytanie, który fragment śródmieścia wygląda najgorzej, sądzę, że najprawdopodobniej wskazaliby tzw. Wzgórze Karscha – sąsiadujący z piękną i zadbaną zabudową Wzgórza Zamkowego obszar ruin, odpadających tynków, szczelnie oblepiony tandetnymi budami handlowo-usługowymi i reklamowym śmietniskiem.
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
49 Miejsce od dziesięcioleci sprawia wrażenie przeklętego. Przechodnie zapytani o to, czy ich zdaniem jest tam coś cennego, prawdopodobnie wskazaliby na zrujnowany dworek. Na budynek dawnego browaru zwróciliby uwagę nieliczni. Tymczasem właśnie on jest obiektem wyjątkowo cennym. To, nie licząc Białogonu, najważniejszy świadek początków nowoczesnego przemysłu w Kielcach – niezwykle ważna część naszego dziedzictwa architektonicznego.
Nowa jakość w Kielcach
Zaczęło się jednak od dworku, który na części dawnego pobiskupiego folwarku Psiarnia wybudował w 1850 r. budowniczy powiatu kieleckiego Aleksander Borkowski. Ciekawostką jest to, że w ścianę domu, stojącego przy pobliskiej ul. Owocowej, wmurowano fundacyjną płaskorzeźbę Matki Boskiej Piekoszowskiej, pierwotnie znajdującą się w fasadzie dworku. Borkowscy dość szybko zaczęli rozbudowywać budynek czynszowymi i gospodarczymi oficynami. Ostatecznie w 1868 r. sprzedali go, wraz z większą częścią terenu, rodzinie radomskich przemysłowców Stumpfów. A ci rok później rozpoczęli budowę browaru według projektu Franciszka Ksawerego Kowalskiego. To była nowa jakość w Kielcach – pierwszy nowoczesny zakład przemysłowy w mieście. Ze starannie zaprojektowanego kompleksu budynków wyróżniała się zaawansowana technicznie suszarnia słodu (na ziemiach Kongresówki była taka jeszcze tylko w Warszawie), mająca formę czteroREKLAMA
kondygnacyjnej wieży. W tym czasie energię młynowi słodowemu i pompie rozprowadzającej rurami wodę zapewniał czterokonny kierat (w 1877 r. zastąpiony maszyną parową). Blisko ul. Ogrodowej stanęła altanka w kształcie wieżyczki, służąca do detalicznej sprzedaży piwa. A cała posesja została otoczona dekoracyjnym kamienno-drewnianym arkadowym ogrodzeniem.
Norymberskie i bawarski porter
Od 1882 r. samodzielnym właścicielem browaru został Ludwik Stumpf, fundator m.in. gmachu kieleckiego teatru, współtwórca i jeden z naczelników Kieleckiej Straży Ogniowej, członek zarządów Resursy Kupieckiej i Rady Gospodarczej Kieleckiego Towarzystwa Dobroczynności. W 1884 r. Stumpf rozpoczął stawianie nowego browaru parowego (również według projektu Kowalskiego), wkomponowanego w skarpę od strony ul. Ogrodowej. Rozbudowa spowodowana była m.in. nowymi możliwościami zbytu (m.in Zagłębie i Śląsk), jakie otworzyła budowa linii kolejowej przez Kielce (Stumpf zakupił nawet specjalny wagon kolejowy). W szczytowym okresie rozwoju browar zatrudniał ponad 60 pracowników. Produkowane przez niego piwa: zwyczajne „norymberskie”, ciemne bawarskie i bawarski porter, szybko zyskały uznanie konsumentów. Do tego stopnia, że na rynek zaczęły trafiać podróbki wprowadzane przez nieuczciwą konkurencję. Ludwik Stumpf zaprzestał prowadzenia interesów w Kielcach w 1890 r., a browar przeszedł w ręce Stanisława Skarbka-Borowskiego, autora sztuk teatralnych wystawianych w kieleckim teatrze.
Historia 50 W 1892 r. browar kupił radomski przedsiębiorca, właściciel dobrze prosperujących garbarni i zasłużony radomski społecznik Teodor Karsch. Nowy właściciel na stałe mieszkał w Radomiu, a kieleckim browarem w jego imieniu zarządzał najstarszy syn Edward Adam Karsch. W 1903 r., po śmierci ojca został on jedynym właścicielem dworku i zakładu. Edward Karsch szybko wrósł w środowisko kieleckie, stając się znanym społecznikiem, w tym – podobnie jak Ludwik Stumpf – wieloletnim naczelnikiem Kieleckiej Straży Ogniowej. Za czasów Karschów blasku nabrał ogród za dworkiem, żona Edwarda Jadwiga piastowała godność Prezesa Związku Ogrodników Kieleckich.
Pożar początkiem końca
Momentem krytycznym w historii browaru był rok 1916, kiedy po podpaleniu spłonął główny korpus zakładu. Po pożarze część zabudowań odbudowano, część (lodownia, skrzydło zachodnie) zaczęła popadać w ruinę. Produkcja wznowiona pod nazwą „Browar Parowy, Fabryka Słodu, Fabryka Wódek, Likierów i Wód Gazowych” nie trwała długo. W 1922 r. wprowadzono ogromny podatek akcyzowy, który spowodował upadek wielu polskich browarów. Pod koniec lat 20. kielecki browar został zamknięty. Do 1939 r. funkcjonowała jedynie słodownia w głównym budynku. Po wojnie znacjonalizowany wraz z dworkiem kompleks zaczął popadać w ruinę. Zaczęto wyburzać kolejne fragmenty zabudowy, w tym w 1967 r. wieżę dawnej suszarni słodu. Na początku lat 70., w związku z poszerzeniem ul. Jana Pawła II (wtedy Świerczewskiego), zniknęła większość arkadowego ogrodzenia. Pozostałe zabudowania wpisano do rejestru zabytków, a następnie z niego wykreślono. W międzyczasie pojawiały się kolejne plany zabudowy tego terenu. Pod koniec lat 60. „Słowo Ludu” informowało, że staną tam kolejne wieżowce mieszkalne (takie jak ten koło pływalni). W latach 70. zaplanowano na rogu Ogrodowej i Świerczewskiego Dom Turysty. Pod koniec lat 80. dworkiem zaczął interesować się Exbud. Ostatecznie dekadę później cały teren wrócił w ręce spadkobierców przedwojennych właścicieli. Niestety, przez ostatnie ćwierć wieku trwały spory sądowe między nimi.
Wartość przemysłowych zabytków
Przez ten czas kompleks był użytkowany przez współwłaścicielkę i jednocześnie administratorkę całości bez jakiegokolwiek poszanowania przestrzeni publicznej. W tym roku, w ramach lex Szyszko zostały też wycięte wszystkie pozostałości dawnego ogrodu oraz wyszło na jaw, że administratorka chce teren od strony ul. Krakowskiej sprzedać lub wydzierżawić pod supermarket. I tu pojawia się wiele ważnych pytań, na które powinniśmy sobie odpowiedzieć. Po pierwsze, czy dworek i pozostałości browaru są dla Kielc ważne? Czy to część kieleckiego dziedzictwa, o którą warto zadbać? Czy – szerzej – w ogóle ważna jest dla nas przemysłowa część materialnego
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
dziedzictwa? Wszystko wskazuje na to, że nie. Cenne obiekty na Białogonie znikają jeden po drugim lub są deformowane. Wpisane do rejestru zabytków ruchomych urządzenia z kieleckich Marmurów (drugiego po browarze dużego zakładu, wybudowanego po sąsiedzku w 1873 r.) zniknęły. Podobnie część wyposażenia młyna przy ul. Krakowskiej. Przedwojenne zabudowania SHL-ki niedawno wyburzono, młyn i lokomotywownia na Herbach są zagrożone. W Kielcach nikt nie myśli o np. przerobieniu ich na powierzchnię mieszkalną, czyli modne i ekskluzywne lofty. Jedynym wyjątkiem jest przebudowa dawnego magazynu „Społem” przy ul. Głęboczki na Stację Biznesu. A przecież browar jest, obok zakładów białogońskich, najstarszy i najcenniejszy, a dodatkowo położony w centrum miasta.
Rozwiążmy ten problem
Jeśli dojdziemy do wniosku, że budynek browaru jest dla nas cenny, to musimy pójść dalej i odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie powinniśmy ustalić granicę między starym i nowym. Bo przecież nie chodzi o to, aby odbudować całość tak, jak wyglądała przed 1916 r. Co z pozostałości koniecznie trzeba zachować, a co można poświęcić? Tzw. nowy browar ma pod paskudną zewnętrzną powłoką niezwykle ciekawe wnętrza – jakie nowe funkcje można więc im nadać? Czy ruiny starego browaru, w tym obszerne sklepione piwnice, można wkomponować w nową komercyjną zabudowę o charakterze loftowym? Może z dworku zostawić tylko najcenniejszą środkową część? Co z obszarem wokół niego? Duża wolna przestrzeń nie będzie przynosić zysków. W jaki sposób komercyjnie zabudować przestrzeń od strony ul. Krakowskiej? Niewątpliwie ta część może być terenem do nowej zabudowy. I nietrafionym pomysłem jest postawienie tam supermarketu. Po pierwsze, ze względu na to, jak cenna i ekskluzywna w tkance miasta jest to przestrzeń. To domknięcie reprezentacyjnego placu – tu wręcz prosi się zabudowa o podobnym charakterze, jak budowane nieopodal na terenie po Marmurach osiedle Legionów. Po drugie, ze względów komunikacyjnych – obsługa ewentualnego dużego parkingu przy supermarkecie to w tym miejscu gwarantowane gigantyczne korki.Dobrze, że Świętokrzyski Konserwator Zabytków i Dyrektor Wydziału Rozwoju i Rewitalizacji Miasta kieleckiego magistratu storpedowali ostatnie supermarketowe pomysły, ale zadajmy sobie pytanie, czy w ogóle jest możliwe rozpoczęcie sensownych inwestycji, z zachowaniem tego, co cenne, przy takim nastawieniu właścicieli? A może nie da się tego pogodzić i miasto powinno wziąć na siebie odpowiedzialność za ten teren i go wykupić? podobnie jak to miało miejsce w przypadku obiektów powięziennych. Zabytki niszczeją, mamy coraz mniej czasu. Nie zwlekajmy, rozwiążmy ten problem.
Przy pisaniu tekstu korzystałem z prac poświęconych dworkowi i browarowi autorstwa Krzysztofa Myślińskiego i Anny Kwaśnik-Gliwińskiej.
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
51
Życie z gwarancją spokoju Odsuwamy od siebie myśli o chorobie, wypadku, śmierci. To naturalne. Warto jednak zastanowić się nad ubezpieczeniem na życie. Pieniądze z polisy mogą nie tylko zabezpieczyć naszą rodzinę i wspólnika, ale też umożliwią dostęp do szybszej i lepszej opieki medycznej czy rehabilitacji. Nie myślimy o polisie na życie, bo nie zakładamy, że coś może nam się stać… Bronisław Osajda, właściciel firmy UbezpieczeniaPlus: Ubezpieczamy samochód wart 30-40 tys. zł, który de facto jest tylko kawałkiem blachy. Potrafimy płacić nawet 2 tys. zł rocznie za ochronę przed jego utratą. Za taką samą kwotę moglibyśmy zabezpieczyć naszą rodzinę i siebie samych na dziesięciokrotnie większe kwoty. Niestety, wciąż brakuje świadomości społecznej na temat tego, jak ważne są ubezpieczenia na życie. A może obawiamy się ryzykownego inwestowania naszych pieniędzy? Rozumiem, że możemy być rozczarowani dotychczasową ofertą rynku, bo w dużej części była ona nieuczciwa. Nie w zakresie tego, co proponowała, ale w jaki sposób była przedstawiana. Jednak polis-lokat już nie ma, a towarzystwa ubezpieczeniowe są ściśle nadzorowane. Trzeba na nowo spojrzeć na rynek ubezpieczeń na życie. Zresztą sama nazwa jest myląca, bo nie są to już polisy tylko na życie. To znaczy? Ważnym ich elementem jest ubezpieczenie naszego zdrowia. Dziś bardziej niż kiedykolwiek jesteśmy narażeni na choroby cywilizacyjne wywołane stresem, złą dietą, smogiem. I możemy przeznaczyć określoną kwotę na leczenie schorzeń, których katalog jest ściśle określony. Co więcej, wszystko, co nie zostanie objęte ubezpieczeniem, musi być wyraźnie wskazane, wyłączeń jest niewiele i są oczywiste. System opieki zdrowotnej jest niedoskonały, składki są zbyt niskie, byśmy mogli liczyć na opiekę na wysokim poziomie. Ubezpieczenie zdrowotne pozwala nam więc uzupełnić świadczenia, które uzyskujemy od państwa. Możemy liczyć na szybką diagnozę, opiekę wyspecjalizowanych lekarzy, precyzyjne leczenie. Wielu z nas ma dziś kredyt na mieszkanie, który będzie spłacać przez 20, 30 lat. Ubezpie-
czamy mury, mienie, bo tego wymaga od nas bank, ale o sobie zapominamy. Umowy kredytowe są tak skonstruowane, że w miarę spłaty spada suma ubezpieczenia, co jest naturalne, bo odpowiada ona pozostałemu kapitałowi. Dodatkowo nałożona jest cesja, co oznacza, że cała wartość polisy trafia do banku. Polisa na życie może nas zabezpieczyć, co jest szczególnie ważne dla rodzin, w którym mamy jedynego żywiciela, ale też osób samotnych. Gdyby cokolwiek się stało, tylko 25 proc. kwoty ubezpieczenia może być przedmiotem działań komorniczych, pozostała część zawsze trafia do osoby uposażonej. Nie dotyczą nas też kwestie spadkowe. Co zabezpieczają polisy na życie? Za naprawdę niewielkie pieniądze – miesięcznie około 100 zł – możemy uzyskać komfort i spokój. W przypadku choroby, wypadku, a nawet śmierci, nasza rodzina jest zabezpieczona. Jeśli chodzi o uszczerbek na zdrowiu i czasową niezdolność do pracy, możemy liczyć na spory zastrzyk gotówki, który pozwoli skorzystać np. z rehabilitacji. Mamy też typowe NNW, dodatkowe wsparcie, za które możemy na przykład opłacić opiekę z zewnątrz. Będąc w spółce cywilnej czy spółce z o.o., jesteśmy też w stanie zabezpieczyć naszego wspólnika.
Oczywiście prawo określa kwestie dziedziczenia w tym przypadku, ale czas oczekiwania na dopełnienie formalności może sparaliżować działania firmy. Ubezpieczenie pozwala zadbać o jej płynność finansową. W jaki sposób dobieramy warunki ubezpieczenia na życie? To sprawa bardzo indywidualna. Przede wszystkim bierzemy pod uwagę wiek, wykonywany zawód, miejsce pracy czy sytuację rodzinną, czyli kogo chcemy zabezpieczyć. Zachęcam do zapoznania się z ofertą ubezpieczeń na życie. To niezwykle ważna sprawa, której nie powinniśmy dziś zaniedbywać. Dziękujemy za rozmowę.
UbezpieczeniaPlus tel. 41 230 20 20 www.uplus.pl
Artykuł partnerski
52
Uniwersytecki kalendarz
Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach podsumowuje mijający rok na uczelni. A działo się naprawdę sporo.
UJK. Uczelnia po raz czwarty wzięła udział w ogólnopolskiej akcji. • 14 studentów UJK otrzymało stypendia ministra nauki i szkolnictwa wyższego.
Styczeń
• Komisja Europejska nadała uniwersytetowi logo „HR Excellence in Research”. To wyróżnienie przyznawane instytucjom, które tworzą przyjazne środowisko dla pracy naukowej i transparentne zasady rekrutacji.
• Przygotowany przez Teresę Romańską chór UJK wystąpił w Operze Narodowej w Warszawie w spektaklu „Eugeniusz Oniegin” Piotra Czajkowskiego (reż. Ryszard Cieśla).
• Wicepremier Jarosław Gowin oraz prof. Jacek Semaniak podpisali umowę w sprawie dofinansowania budowy Centrum Komunikacji Medialnej i Informacji Naukowej UJK.
• Dr Anna Gutowska z Instytutu Filologii Obcych UJK została stypendystką programu Horyzont 2020.
• Naukę na kieleckiej uczelni rozpoczęły… sześciolatki, w ramach projektu „Uniwersytet Odkrywczego Sześciolatka”. Przed nimi warsztaty, pokazy i pierw-
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
• Kapituła Nagrody Miasta Kielce przyznała prof. Stanisławowi Głuszkowi, prorektorowi ds. medycznych UJK nagrodę za doprowadzenie do stworzenia w Kielcach kierunku lekarskiego.
Luty
• Wydział Zamiejscowy UJK powstał w Sandomierzu w miejsce Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej. To pierwsza konsolidacja uczelni wyższych w Polsce. I – jak zapewnia prof. dr hab. Jacek Semaniak – ważne wydarzenie dla miasta i uczelni.
• Trzy tysiące osób uczestniczyło w Nocy Biologów na
sze naukowe doświadczenia.
Marzec • Po raz ósmy odbyła się Świętokrzyska Matura Próbna, którą koordynuje UJK. Przystąpiło do niej 13,5 tysiąca maturzystów z sześciu województw. • Nowym prorektorem ds. studenckich i kształcenia została dr hab. Monika Szpringer, prof. UJK. • UJK wspólnie z V LO zorganizowało sesję popularnonaukową poświęconą pisarzowi w 160. rocznicę urodzin Josepha Conrada Korzeniowskiego • Prof. Zoltan Kövecses z Budapesztu, wybitny językoznawca i kognitywista, otrzymał tytuł doktora
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
53 honoris causa UJK. • Dziekani wydziałów medycznych z całej Polski oglądali, jak funkcjonują kierunki medyczne w Kielcach, w tym kierunek lekarski. Kwiecień • 26. Konferencja Studenckich Kół Naukowych „Człowiek i jego środowisko” Maj • UJK gospodarzem Dni Narodowego Centrum Nauki. Pracownicy wzięli udział w warsztatach i spotkaniach poświęconych aktualnej ofercie grantowej. • Juwenalia. Barwny korowód przeszedł ulicami Kielc. Młodzi przejęli klucze do bram miasta. Tradycyjny „Bieg przez Kampus” zgromadził niemal tysiąc uczestników. Czerwiec • 19. Rajd Gwiaździsty, zorganizowany przez Studium Wychowania Fizycznego i Sportu UJK. Wzięło w nim udział 300 studentów i pracowników uczelni.
głównym tematem XLVII Zjazdu Ogrodów Botanicznych i Arboretów w Kielcach. • Umowa o współpracy z Centralnym Laboratorium Głównego Urzędu Miar, które w 2021 roku ma powstać w Kielcach.
• W Bibliotece Uniwersyteckiej odbyło się III Świętojańskie Spotkanie poświęcone życiu i twórczości patrona uczelni. Najważniejszym dziełem Jana z Czarnolasu była tego dnia „Pieśń Świętojańska o Sobótce”.
• W 2017 roku UJK przyjęło blisko 200 cudzoziemców, w tym: 156 osób z Ukrainy i jedną z Mołdawii. Kolejne 26 to studenci medycyny w języku angielskim. 70 żaków przyjechało do Kielc w ramach międzynarodowych programów wymiany. Wśród nich są m.in. Japończycy, Chińczycy, Hiszpanie, Grecy, Portugalczycy, Litwini i Koreańczycy. W sumie na uczelni studiuje pół tysiąca obcokrajowców z 19 krajów.
• Uroczyste posiedzenie Senatu połączone z wręczeniem promocji doktorskich. Otrzymało je 45 osób, a 5 uzyskało tytuł doktora habilitowanego. Uroczystość połączona z nadaniem tytułu doktora honoris causa UJK wybitnemu fizykowi, prof. Andrzejowi Kajetanowi Wróblewskiemu. • Podpisanie umowy między UJK a Zgromadzeniem Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Współpraca dotyczy dziedzictwa historycznego i naukowego Świętego Krzyża.
• 25 lat istnienia Wydziału Prawa, Administracji i Zarządzania UJK.
• 59. Zjazd Katedr i Zakładów Prawa Konstytucyjnego na UJK z udziałem polskich prawników, sędziów Trybunału Konstytucyjnego, twórców konstytucji i nauczycieli akademickich.
• Nowy rok akademicki rozpoczęło 12 tys. studentów.
• Pierwszy raz w 16-letniej historii Rankingu Uczelni Akademickich „Perspektywy” uniwersytet znalazł się na 47. miejscu. W rankingu poszczególnych kierunków uczelnia odnotowała awanse niemal we wszystkich. Lipiec • Udana rekrutacja. O miejsce na UJK starało się 13,3 tys. kandydatów. Najpopularniejsze kierunki to: kierunek lekarski (28,8 osób na miejsce), dietetyka (8,1), kosmetologia (7,7), kryminologia stosowana
Październik
(6,2), finanse i rachunkowość (4,7), psychologia (4,0). Pięć z nich zostało utworzonych w ostatnich trzech latach! Sierpień • Adapciak, czyli obóz adaptacyjny dla nowych studentów UJK w Jastrzębiej Górze.
• Gościem inauguracji roku akademickiego na Wydziale Prawa, Administracji i Zarządzania była Hanna Lehtinen, ambasador Finlandii, bo uczelnia uruchomiła studia skandynawskie w języku angielskim. • MNiSW przedstawiło wyniki parametryzacji jednostek naukowych polskich uczelni i instytutów badawczych. W grupie wydziałów ocenionych bardzo dobrze (ocena A) znalazł się Wydział Humanistyczny UJK. Pozostałe otrzymały ocenę B. Listopad
Wrzesień • Ogrody botaniczne i ich rola w rozwoju miast były
• Pięć studentek UJK otrzymało nagrodę „Talent Świętokrzyski” dla wybitnie uzdolnionej młodzieży.
54
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
55
Prof. Andrzej Neimitz dr h.c. Prof. Andrzej Neimitz odebrał najwyższą godność nadawaną przez Senat Politechniki Świętokrzyskiej, tytuł doktora honoris causa. Naukowiec jest uznanym w świecie specjalistą badającym problemy mechaniki ciała stałego, a na kieleckiej uczelni pracuje od ponad 45 lat. Mechanika pękania to nauka badająca wytrzymałość materiałów i konstrukcji, w których są pęknięcia. Te, choć niechciane, występują wszędzie: w statkach, rurociągach… Powstają w wyniku procesów technologicznych m.in. przy spawaniu czy obróbce metalu, a także już w eksploatacji, szczególnie w warunkach korozji czy wyższej temperatury przy zmiennych w czasie obciążeniach. Gdy już się je wykryje, trzeba sobie zadać pytanie, czy pęknięcie można przez jakiś czas ignorować, czy trzeba się nim zająć natychmiast. Nauka dostarcza narzędzi, które pozwalają na te wątpliwości odpowiedzieć. Stosując narzędzia mechaniki pękania, można było na przykład uniknąć katastrofy wahadłowca Challenger w 1986 r., w której zginęło siedmiu astronautów. Przyczyną było pęknięcie uszczelki, wykonanej z tworzywa wrażliwego na niskie temperatury. NASA zlekceważyła ostrzeżenia inżynierów. Dziś na Zachodzie bez takich obliczeń nie dopuszcza się pewnych odpowiedzialnych konstrukcji do eksploatacji. W Polsce znawcą tej dziedziny jest prof. dr hab. inż. Andrzej Neimitz. Z SHL na uczelnię Profesor rozpoczynał pracę naukową w latach 70. To były początki Politechniki Świętokrzyskiej. Uczelnia funkcjonowała zaledwie od kilku lat, a w miejscu obecnego kampusu miała jeden budynek. – Nie było laboratoriów, biblioteki ani środowiska naukowego na przyzwoitym poziomie. Samodzielną kadrę można było policzyć na palcach jednej ręki. Mimo to wspominam ten czas niezwykle miło. Będąc młodym chłopakiem prowadziłem już wykłady, co dziś byłoby niemożliwe – mówi prof. Neimitz. Na uczelnię trafił z Kieleckich Zakładów Wyrobów Metalowych Polmo-SHL. – Pracowałem tam jako konstruktor dużych tłoczników karoseryjnych do samochodów ciężarowych i osobowych. Projektowaliśmy m.in. narzędzia do tłoczenia malucha. Samochody były oczywiście produkowane w Tychach, ale to w Kielcach mieściła się największa w tym czasie narzędziownia i tłocznia – wspomina Andrzej Neimitz. – To doświadczenie okazało się niezwykle przydatne w późniejszej pracy dydaktycznej. Uczyłem tych przedmiotów, które w praktyce stosowałem na co dzień – dodaje. Na salach wykładowych zasiadali głównie studenci z Kielc. Całkiem nieźli. Ograniczona liczba miejsc i egzaminy wstępne pozwalały na rzetelną selekcję. Wyjazd do USA Prosto z KZWM absolwent krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej przyszedł do politechnicznego Zakładu Przeróbki Plastycznej. Jego kierownikiem był dr Andrzej Radowicz, dziś profesor, wówczas fizyk-teoretyk. – Radowicz zajmował się teorią dyslokacji, więc i ja zainteresowałem się tym tematem. I do dziś jestem wierny mechanice, choć działam w innych niż dyslokacje obszarach – zaznacza. Działalność naukowa profesora koncentruje się wokół problematyki mechaniki ciała stałego, ze szczególnym naciskiem na mechanikę pękania. – To, że się tym zająłem, to był przypadek. Brzmiało to dla mnie wówczas równie obco, co dla niejednego zwykłego zjadacza chleba – przyznaje. Po obronie doktoratu Andrzej Neimitz potrzebował kontaktów ze światem naukowców, a wówczas było to możliwe m.in. za granicą. – Złożyłem do minister-
stwa podanie o stypendium, ale kompletnie nie wiedziałem, gdzie mam jechać. Nie było wówczas literatury i nie wiedziałem, jak się w tym świecie poruszać – opowiada. Traf chciał, że w tym czasie odbywała się w Kielcach konferencja, na którą zjechały gwiazdy światowej nauki, w tym prof. Jan Achenbach. Zaczepiony na korytarzu, za pośrednictwem prof. Zorskiego zaprosił dr. Neimitza na staż naukowy w Northwestern University w Evanston w Stanach Zjednoczonych, jednej z najlepszych, a w przypadku mechaniki najsilniejszej wówczas uczelni USA, na której prof. Achenbach był wielką postacią. Z wykładami w Portugalii i Chinach Cztery lata później, bo tyle trwało staranie się o stypendium, dr Andrzej Neimitz wyjechał. To był początek lat 80. Z dwóch zaproponowanych przez prof. Achenbacha obszarów badań wybrał mechanikę pękania, o której niewiele wiedział. W Polsce nie była to popularna dziedzina. Efektem stażu była praca prof. Achenbacha i doktora Neimitza, opublikowana w „Engineering Fracture Mechanics”. – To była moja wizytówka. Wszystkie drzwi się przede mną otwierały, gdy widziano moje nazwisko obok Achenbacha – wspomina. W USA prowadził wykłady (cztery lata później podczas kolejnego wyjazdu na kontrakt profesorski) z wytrzymałości materiałów i teorii sprężystości, w Finlandii kurs mechaniki pękania i zmęczenia materiałów m.in. dla doktorantów, a także seminaria i wykłady we Włoszech, Portugalii, Japonii, Szwajcarii, Chinach. – W Chinach spotkałem się z najbardziej zaskakującym odbiorem. Zaplanowany na dwie godziny wykład trwał sześć godzin. To były niekończące się pytania z sali – opowiada. Nie mówię „dość” W Polsce mechanika pękania zaczęła się rozwijać w latach 80. W 1986 r. Rada Naukowa Instytutu Podstawowych Problemów Techniki PAN nadała naukowcowi stopień doktora habilitowanego. W 1995 r. otrzymał tytuł profesora nauk technicznych. Przez lata prof. Andrzej Neimitz budował i przewodniczył Polskiej Grupie Mechaniki Pękania, a także komitetom naukowym i organizacyjnym Krajowych Konferencji Mechaniki Pękania. Połączył dwie grupy badaczy: tych, którzy zajmowali się zmęczeniem materiałów i konstrukcji, z tymi, którzy badali procesy pękania przy obecności szczelin. Prof. Neimitz pełnił funkcję dziekana Wydziału Mechanicznego, kierownika Katedry Podstaw Konstrukcji Maszyn, rektora Politechniki Świętokrzyskiej. Jakie wyzwania stawia sobie dziś? – W pewnym wieku człowiek nie sili się już na zbyt ambitne cele. Czuje, że zbliża się do pewnej ściany. Coraz trudniej o formułowanie odważnych hipotez, nowych pomysłów. Również nowatorskie narzędzia stosowane w nauce – wyspecjalizowane maszyny i – szczególnie – programy komputerowe, których trzeba się uczyć, stają się obciążeniem – przyznaje. I dodaje: – W pewnym momencie trzeba sobie powiedzieć dość. Nie jestem zwolennikiem trwania na uczelni do granic przyzwoitości. Nie chciałbym tu przychodzić dla samego przychodzenia i prowadzić wykładów, których nikt nie będzie słuchał. Ale jeszcze nie powiedziałem dość. To, co mnie interesuje, co jest przyjemnością, to praca twórcza. Tylko ona może dać prawdziwą satysfakcję.
Być eko 56
Rajski ogród Przybyszów tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski
– Byłam niedawno w Warszawie i miałam déjà vu, że znowu żyję tym szarym, smutnym życiem – mówi Anna Przybysz, mama Pauliny i Natalii Przybysz, wokalistek tworzących przed laty zespół Sistars, a dziś rozwijających solowe kariery. Od czterech lat mieszka z mężem Jackiem w Andruszkowicach koło Sandomierza. Tutaj ma swój raj. Dom
– Ceglany dom w Andruszkowicach zbudował sto lat temu pradziadek Ani, Paweł Bryła. Ale materiał jest jeszcze starszy, bo pochodzi z rozebranej stanicy carskiej – opowiada Jacek Przybysz. Dziadek Stanisław tutaj się urodził, ale jeszcze przed wojną zamieszkał w Warszawie, gdzie w 1939 roku przyszedł na świat jego syn Lucjan. Stanisław przywiózł rodzinę do Andruszkowic tuż przed wybuchem powstania warszawskiego. Niestety, przez ten teren przetaczał się front i radziecki szrapnel na podwórzu zabił jego żonę Natalię. Lucjan wychowywał się w domu dziadków, uczył się w Collegium Gostomianum w Sandomierzu i dopiero potem wyjechał do Warszawy, gdzie założył rodzinę. Jego córka Anna spędzała wakacje w Andruszkowicach u rodzeństwa dziadka: cioci Sabiny i wujka Edwarda. – Wychowałam się w mieście, ale od dziecka marzyłam, żeby tutaj zamieszkać. Byłam blisko natury, lubiłam ciotki, ich dobroć i prostotę. Tutaj miałam koleżanki, kolegów i poczucie szczęścia, które nie towarzyszyło mi w Warszawie. Wszystko działo się powoli – wspomina. – „Znowu dziecek się najdzie i będzie bałagan” – powtarzała ciotka z drugiego domu. Potrafiłam przyjechać pociągiem, przyjść pieszo z dworca, a jak dom był zamknięty, to wejść przez okno do koleżanki i spać w jej łóżku. Tutaj prowadziłam życie jak Pippi Langstrump. Byłam koniarą, więc wyprowadzałam siwka z obory i plotłam mu warkocze – dodaje. Nie było łazienki, ale jej nawet kibelek z serduszkiem się podobał. Przeszkadzały tylko kurze odchody, więc Anna szorowała wszystko, łącznie ze zwierzętami. Jako nastolatka uczyła się w liceum plastycznym. – Tutaj miałam raj: przyjeżdżałam bez rodziców, codziennie malowałam, rysowałam, chodziłam po polach albo do miasta – mówi. GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
57 Wymyśliła, że po maturze pójdzie do Krakowa na ASP i wtedy będzie mieszkała w Andruszkowicach. Z kolegą z liceum wyremontowali pokój. To były lata 70. Materiałów budowlanych nie można było kupić, więc musiała wszystko zdobywać. Narwała czereśni, żeby dostać cement. Obecny sołtys, wówczas młody chłopak, pomógł jej przywieźć deski. Marzyła o tym, że będzie sobie malowała i hodowała konie. Miała plan, że kupi taniej araby ze Służewca. Ciocia powiedziała jej, że aby prowadzić gospodarstwo musi być rolnikiem. Za plecami rodziców poszła więc do ministerstwa, gdzie dowiedziała się, że nie może mieć dwóch szkół, bo nie można mieć dwóch zawodów: albo technik plastyk, albo rolnik. Ona stwierdziła, że to jakaś bzdura, uparła się i poszła na kurs przysposobienia rolniczego. Przez cztery lata w sobotę i niedzielę pieszo pokonywała trzy kilometry z Brwinowa do Pszczelina. Przy astmie to była męka. Koledzy z liceum plastycznego się z niej śmiali, a ona uczyła się o knurach i zbożu, i otrzymała zaświadczenie, że jest wykwalifikowanym rolniREKLAMA
kiem. Tylko prawa jazdy na traktor nie zdążyła zrobić, bo w tym samym czasie była matura. Nawet myślała o tym, żeby zrezygnować z egzaminu dojrzałości, ale mama wybiła jej to z głowy. Potem okazało się, że kolega z liceum, z którym remontowała pokój, jako student Akademii nie chce już mieszkać w Andruszkowicach. Poznała Jacka – żeglarza, który grał na gitarze, ale też nie chciał przeprowadzić się na wieś. W 1981 roku założyli drukarnię, rok później wzięli ślub. W 1983 roku urodziła się Natalia, a dwa lata później – Paulina. Wybudowali dom w Ząbkach.
Muzyka Muzyka była zawsze obecna w ich życiu. – Grałem na gitarze, a Anka śpiewała, więc nasze dzieci też śpiewały od małego – wspomina Jacek Przybysz. Przełomowym wydarzeniem w życiu rodziny stał się występ Natalii na organizowanym przez harcerzy festiwalu Morda w 1994 r. 11-latka zdobyła wtedy nagrodę publiczności i telewizor. Podczas występu laureatów zaśpiewały razem z Pauliną. – Publiczności się bar-
dzo podobało, szalała, tupała. Nie było innego wyjścia, dzieci musiały grać i śpiewać, najpierw w warunkach domowych, potem poszły do szkół muzycznych. I w którymś momencie powstał zespół Sistars. Od 2005 roku razem z córkami uczestniczyli w warsztatach gospelowo-śpiewaczych Hannibala Meansa. W pewnym momencie artysta namaścił Annę Przybysz, mówiąc, że ona powinna prowadzić warsztaty, zamiast w nich uczestniczyć. Zajęli się więc muzyką profesjonalnie. W Warszawie stworzyli chór Be Free Gospel Family. W 2007 roku prowadzili finansowane z mechanizmów norweskich warsztaty w czterech ośrodkach Monaru. – To była bardzo trudna praca, bo jak namówić do śpiewania kogoś, kto nie chce żyć? Ale jeździliśmy tam cały rok szkolny, a Anka jest na tyle charyzmatyczna, że porozbudzała tych najgorszych zakapiorów i na końcowych występach byli solistami – wspomina Jacek. Cztery lata temu Anna Przybysz stała się właścicielką domu, o którym marzyła od dziecka,
Być eko 58 Owoce
i przenieśli się do Andruszkowic. Budynek wymagał generalnego remontu, podłoga się zapadała, większość ścian postawili na nowo. Na chleb – bezglutenowy z niepalonej kaszy gryczanej – zarabiają muzyką. Ich firma nosi nazwę Świętokrzyski Ogród Inspiracji u Przybyszów. Sprzęt nagłaśniający kupili dzięki dofinansowaniu z funduszy szwajcarskich. Z tego samego źródła pochodziły pieniądze na zrobienie schodów na poddasze. Urządzili miejsca noclegowe dla kilkunastu osób i łazienkę, więc mogą tam mieszkać uczestnicy warsztatów. W sandomierskim zamku prowadzą chór SAN-do-MIR, propagując wspólne śpiewanie dla pokoju. W Zajeziorzu z paniami z Koła Gospodyń Wiejskich stworzyli zespół Przelaski. Prowadzą zajęcia artystyczno-plastyczno-edukacyjne w szkołach. Ogród Inspiracji oferuje również warsztaty integracyjne ze śpiewem dla firm. Jako Triodeon koncertują, przypominając piosenki Ordonki czy Edith Piaf. Zakupili stare kinowe krzesła i mogą u siebie organizować koncerty. W stodole, którą jeszcze czeka remont, na początku listopada zorganizowali koncert włoskiego pianisty Giuseppe Amadei. To pierwszy recital fortepianowy w gminie!
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
– Zawsze wiedziałam, że trzeba jeść rzeczy, które tutaj rosną. To mi smakowało. Znosiłam zielsko, gotowałam, robiłam kawę zbożową. Sprzątałam, ustawiałam wazony z kwiatami i chciałam dziadkom zrobić do jedzenia coś nowego. „Oj, Hanka, Hanka znowu kawiarnię robisz” – śmiali się. W dorosłym życiu, z powodu wciąż dokuczającej jej astmy, zainteresowała się zdrową dietą. Była nawet na spotkaniu z nestorką polskiego wegetarianizmu Marią Grodecką. 20-dniowa głodówka, którą przeszła w 1990 roku, zmiana stylu życia, Tai Chi, sprawiły, że nie trafia już do szpitala. Ich córki od dziecka są wegetariankami i angażują się w prozwierzęce kampanie. Wnuki nigdy nie jadły mięsa. Samborzec jest gminą rolniczą, wyspecjalizowaną w sadownictwie. Mieszkańcy żyją z jabłek i brzoskwiń, a idą do marketu i kupują przetworzone jedzenie. Artyści zauważyli też, że na wszystkich imprezach króluje niezdrowy cukier w postaci placków i piętrowych tortów. Ani dzieci, ani dorośli nie jedzą owoców. Z sąsiadami założyli więc nieformalną grupę „Owocna droga” i Ania Przybysz napisała projekt „Ciśniemy moc”. Dzięki środkom z programu „Działaj Lokalnie” zakupili wyciskarkę i blender, i zaczęli zarażać dzieci i dorosłych miłością do zdrowych soków. Organizowali pokazy w domu, jeździli po szkołach. Zaprosili dentystkę, tłumaczyli dziadkom, że miłość do wnuków można wyrażać inaczej niż przez słodycze. Zaczęli też zabierać sprzęt i jabłka na koncerty. 600 porcji soku wydali na dożynkach prezydenckich w Spale i nawet para prezydencka spróbowała ich przysmaku. Na Święcie Policji w Sandomierzu wycisnęli 500 kubków. Filmik opisujący projekt dostał pierwszą nagrodę, za którą kupili odpowiednią maszynę i teraz sami wytłaczają olej lniany. Kolejny krok Przybyszów w propagowaniu zdrowego stylu życia i regionalnych produktów spożywczych, to pomysł, żeby typowy dla gminnych imprez catering zastąpić bardziej wartościowymi potrawami. Już raz udało się na spotkaniu w Chobrzanach, gdzie nawet gospodyni księdza przygotowała „rawfoodowe” ciasta i 80 osób jadło zdrowe pyszności. – Kobiety przyjechały do mnie po przepisy i uczyłam je gotować – dodaje Anna Przybysz. A panie z Koła Gospodyń Wiejskich zgodziły się na to, by na gminnych obchodach Święta Niepodległości w Zajeziorzu była grochówka wegetariańska z tofu wędzonym, kuleczki jaglane czy smalec kokosowy. – Postawiłam postulat, że wolnym można być od róż-
Dzięki środkom z programu „Działaj Lokalnie” zakupili wyciskarkę i blender, i zaczęli zarażać dzieci i dorosłych miłością do zdrowych soków.
nych uzależnień. Można uwolnić się od alkoholu, cukru, mięcha i dać temu wyraz na takim święcie. Powiedziałam im: będziecie prekursorkami – opowiada. Podczas wakacyjnych zajęć uczyli też dzieci, jak zrobić zdrowe posiłki, np. naleśniki na mące ryżowej z brzoskwiniami.
Królestwo
– Byłam niedawno w Warszawie i miałam déjà vu, że znów żyję tym szarym, smutnym życiem. Czekasz na autobus, jedziesz nim bez końca, albo siedzisz w aucie w korku i nie masz z kim porozmawiać. W Warszawie byłam trybikiem w ogromnej maszynie, ludzikiem, który zawsze coś musi, przeznaczony do orania w trudzie i znoju. Tutaj mam kontakt z ludźmi w różnym wieku, znam swoich sąsiadów, lubię ich, rozmawiamy o ważnych sprawach. Uczestniczę w życiu osób, którzy mają swoje królestwa i ja jestem królową, bo mam kawałek ogródka i co wymyślę, to robię. Realizuję pomysły i spełniam marzenia – przekonuje Anna Przybysz. ■
Artykuł partnerski
m a de in ś w i ę to k rzys k ie
59
Święta pachnące zdrowiem Niskocukrowe dania bogate w przyprawy pozwolą nam przejść przez święta obronną ręką. Bo jadłospis, który przygotowujemy na wigilijny stół, może być zdrowy, wystarczy tylko zachować umiar w jedzeniu. Święta to wyjątkowy czas. Stół wygląda tak uroczyście tylko raz w roku. A to, co się na nim znajduje, może i powinno służyć naszemu zdrowiu. Do Wigilii długo się przygotowujemy. Niektórzy pieczenie pierników zaczynają już na początku grudnia. – Ten tradycyjny, długodojrzewający jest zdrowy. Mąka żytnia musi przeleżakować. Dochodzi wówczas do fermentacji i staje się bardziej strawna. A dodawane do piernika przyprawy mają właściwości przeciwzapalne, chronią wątrobę, wpływają na trawienie – tłumaczy dr Katarzyna Nowak z Centrum Medycyny Żywienia. W przygotowaniu świątecznych dań nie warto oszczędzać na orzechach włoskich, które pozytywnie oddziałują na nasz mózg. – Zawierają dobrze przyswajalne kwasy tłuszczowe. Dzięki nim lepiej kojarzymy, myślimy. Przed spożyciem warto tylko sprawdzić, czy nie są spleśniałe. Wymoczyć je, sparzyć, potem wysuszyć lub wyprażyć, by pozbyć się ewentualnych grzybów. I zdecydowanie lepiej, gdy kupujemy je w łupinach i samodzielnie łuskamy – radzi dr Nowak. Dużo witamin i błonnika mają suszone owoce. Kompot z suszu świetnie wpływa na przemianę materii. Suszone śliwki mają sporo żelaza i enzymy, które wpływają na to, że lepiej trawimy. W typowych przepisach na potrawy wigilijne nie brakuje też grzybów, które mają właściwości lecznicze. – Badania wciąż trwają i na pewno jest jeszcze wiele do odkrycia. Niemniej już dziś pozyskuje się z nich wiele substancji czynnych. Mają dużo mikroelementów i pierwiastków śladowych, stymulujących odporność. Są małokaloryczne, choć dość ciężkostrawne, więc nie powinniśmy ich jeść w nadmiarze – ostrzega dr Katarzyna Nowak. Rybę w galarecie też można polecić. Zawiera dużo kolagenu, rybie białko i fosfor. Bardzo zdrowa jest też kasza jaglana – symbol dobrobytu – niezwykle bogata w wartości odżywcze, nieobciążająca układu pokarmowego. Kolejne danie, którego nie może zabraknąć na świątecznym stole, to kapusta. Zdrowa, zawierająca dużo witamin, o właściwościach przeciwzapalnych, dobrze wpływająca na gospodarkę cukrową. Kapusta należy do tych jarzyn, które pojawiają się w diecie przeciwnowotworowej. Kiszona dodatkowo zyskuje na wartości. Bigos to idealne połączenie białka zwierzęcego, tłuszczu i jarzyny. – Oczywiście ten dobry powinien mieć więcej kapusty niż dodatków – mówi dr Nowak. Również kutia, z dużą ilością maku i pełnych ziaren, jest bogata w składniki odżywcze. Nie wolno tylko przesadzić ze słodzeniem. Wystarczy odrobina miodu. Ważne nie tylko dla smaku są także przyprawy. Cynamon chroni nas przed wysokim cukrem. Goździki działają przeciwzapalnie, zabijają wirusy i bakterie. Właściwości antywirusowe, antybakteryjne i przeciwpasożytnicze mają też: ziele angielskie, majeranek, kardamon, kurkuma, kminek, czosnek, imbir. A więc to wszystko, co wykorzystujemy w wigilijnych potrawach.
Centrum Medycyny Żywienia Galeria Echo w Kielcach (poziom 2+) ul. Świętokrzyska 20 tel. 41 366 31 21, 882 013 880, 602 619 161 www.cmz-kielce.pl
Psychologia 60
Kiedy pozwolić dziecku powiedzieć „nie” rozmawiała Daria Malicka zdjęcie Mateusz Wolski
„Gdy innym mówisz tak, upewnij się, czy sobie nie mówisz nie”. Każdy z nas, także dziecko, do zrównoważonego rozwoju potrzebuje przestrzeni i jasno wyznaczonych granic. To one nas chronią, jednocześnie dając poczucie wolności – przekonuje Marta Szydłowska-Pieżak.
Dużo słyszy się o konieczności stawiania dzieciom granic. Czym one są i czemu mają służyć? Każdy człowiek już od małego potrzebuje zarówno przestrzeni do własnego rozwoju, jak i ograniczeń. Ta przestrzeń to możliwość dokonywania samodzielnych wyborów, wyrażania własnych uczuć czy tworzenia przekonań. Wymowny cytat „gdy innym mówisz tak, upewnij się, czy sobie nie mówisz nie” ma zastosowanie w wielu sytuacjach, w których zgadzamy się na coś, co w konsekwencji powoduje w nas napięcie, złość, frustrację. Granice nas chronią, jednocześnie dając poczucie wolności.
odmowę dziecka, stwarzamy mu przestrzeń do dokonywania wyborów w zgodzie ze sobą. Umożliwiamy trenowanie przeciwstawiania się innym w bezpiecznych, domowych warunkach. Dziecko chroniące siebie, dbające o to, co ważne, może stać się towarzyszem innych na życiowej drodze. Szanując siebie i otoczenie, strzeże swoich granic nie dopuszczając „najeźdźcy”. Można pokusić się tu o analogię z granicami państwa – wiemy, jakie zasady panują na terenie naszego kraju i ta wiedza sprawia, że nasze czyny są „uporządkowane”, a jednocześnie – mamy poczucie bezpieczeństwa i swoistej wolności wynikającej z istnienia granic. ■
Czyli nie pozwalać dzieciom na wszystko? Dziecko do zrównoważonego rozwoju potrzebuje przestrzeni i jasno wyznaczonych granic. Mówiąc przestrzeń, mam na myśli uczenie dziecka, że ma prawo do mówienia o tym, co czuje, czego chce, co mu się nie podoba, na co się nie zgadza. Przy jednoczesnym zaznaczeniu, że to dorośli wyznaczają granice i nadal pozostają rodzicami, a nie przyjaciółmi. Taka równowaga i elastyczność w zachowaniu, daje maluchowi poczucie bezpieczeństwa i wzmacnia więzi w rodzinie. Sprzyja również kształtowaniu umiejętności szanowania norm życia społecznego, siebie i drugiego człowieka. Wielu rodziców być może zastanawia się, czy nie wychowa egoisty, jak będzie tak pozwalać na mówienie o sobie, o uczuciach…? Dajmy dziecku cenną lekcję odmawiania, przy jednoczesnym poczuciu, że ma do tego prawo i dalej pozostaje kochane i akceptowane. Czy to nie takich zachowań oczekujemy od naszego nastoletniego syna czy córki? Pragniemy, żeby potrafili odmówić bez względu na to, co proponują koledzy, żeby dokonywali wyborów zgodnie z tym, co myślą czy czują. Mimo obaw, że konsekwencją może być wykluczenie z grupy społecznej. Dziecko stale spełniające oczekiwania innych, uczy się dopasowywać do wymagań otoczenia i przestaje słuchać siebie samego. Staje się kameleonem – już nie wie, kim jest i czego chce. Mówiłyśmy o budowaniu świata wewnętrznego dziecka, a co z przekraczaniem granic zewnętrznych? Ostatnio pojawia się wiele informacji dotyczących fizycznych nadużyć ze strony dorosłych czy rówieśników w stosunku do dziecka. Ponownie odwołam się do środowiska domowego, w którym dziecko doświadcza sytuacji, wpływających na jego zachowanie w różnych miejscach. Uczmy maluchy, że mogą powiedzieć „nie”, jeśli znajdą się w niekomfortowej sytuacji, nawet jeśli dorośli mają inne zdanie. Słuchając, rozmawiając i rozumiejąc GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Marta Szydłowska-Pierzak – psycholożka, psychoterapeutka poznawczo-behawioralna. Założycielka Centrum Psychoterapii i Rozwoju Osobistego Empatia, pracuje z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi. Terapeutka w programach naukowych Trakt na UW, prowadzi terapię traumy PTSD dla ofiar wypadków komunikacyjnych oraz E-compared na Uniwersytecie SWPS, pracuje z osobami cierpiącymi na depresję. Członek Zarządu Polskiego Towarzystwa Terapii Poznawczej i Behawioralnej.
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
61
Papuzi raj
Lolek to największy rozrabiaka, uwielbia błyskotki. Teodor jest gwiazdą, ma parcie na szkło i pięknie się przedstawia. Czesio lubi damskie torebki, a Jarek to kolekcjoner guzików. Chcecie ich poznać? Odwiedźcie papugarnię Arę. Lokal przy ul. Starowapiennikowej Sebastian Kaczor i Tomasz Prokop przejęli w stanie surowym. Wszystko urządzali sami. Równocześnie zajmowali się pięćdziesiątką papuzich piskląt. – Zdarzało się, że przyszliśmy coś pomalować i przez cały poranek nie zrobiliśmy nic, bo bawiliśmy się z maluchami – zdradza Tomasz Prokop. W Arze mieszka blisko 50 papug i australijskie zeberki. Jest ara zwyczajna, kakadu różowe, fruwają aleksandretty, lorysa górska, modrolotki, rudosterki, mnichy nizinne, konury słoneczne. Uwagę przyciąga długowieczna ara (dożywa nawet stu lat) oraz żako. Do swojej dyspozycji mają 100 m kw. Nie są zamknięte w klatkach, ale swobodnie latają, decydując, kogo zaczepić. – Doskonale wyczuwają człowieka. Do jednych podchodzą z rezerwą, inni nie mogą się od nich opędzić – przyznaje Sebastian Kaczor. Ptaki można karmić. Na miejscu jest karma. Do papugarni wchodzimy na własne ryzyko. Papugi gustują w bluzkach z cekinami, więc zdarza się, że przy wyjściu wzór się nie zgadza. Czesio (mnicha nizinna) uwielbia podgryzać damskie torebki. Mali-
na (kakadu różowe) nie odpuści żadnym sznurkom i sznurówkom. Jarek (aleksandretta wielka) to kolekcjoner guzików. Teodor (ara zwyczajna) – miłośnik gumek do włosów i coli (otworzy każdą butelkę). Sporo też niszczy. – Chyba popełniliśmy jakiś błąd wychowawczy. Przechodzi bunt trzylatka – śmieje się Tomasz Prokop. Papugarnia zaprasza indywidualnych zwiedzających, a w dni powszednie także grupy zorganizowane (przedszkolaki, uczniów czy seniorów). Właściciele myślą o urządzeniu salki dydaktycznej i przygotowaniu warsztatów dla najmłodszych. Wielu gości traktuje wizyty w papugarni jak te-
rapię. – Przychodzą, by się odstresować po całym dniu pracy – mówi Tomasz Prokop. Papugarnia Ara jest czynna codziennie (poza poniedziałkiem) w godz. 10-18.
Papugarnia Ara ul. Starowapiennikowa 39D tel. 660 109 886 Facebook/Papugarnia Ara
Pasja 62
Biorę się w garść i działam rozmawiała Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Mateusz Wolski
O bieganiu z kolegami po podwórku, miłości do kick-boxingu i boksu, marzeniach o igrzyskach, bolesnych porażkach i wielkich tryumfach oraz o tym, czemu warto poświęcić swój czas rozmawiamy z Sandrą Drabik. Pamięta Pani taki moment swojego dzieciństwa kiedy pomyślała sobie – nie lalki, nie falbanki, ale poobijane kolana, siniaki i być może złamany nos? Od małego chodziłam innymi ścieżkami niż moje koleżanki. One rzeczywiście bawiły się lalkami czy w dom, a ja wolałam biegać z chłopakami po podwórku i psocić. A że zawsze byłam dobra w sporcie, wyróżniałam się spośród innych dzieci sprawnością, więc naturalną rzeczą było to, że bardzo ciągnęło mnie do aktywności fizycznej i rywalizacji. Ale żeby sporty walki? Przecież jest tyle ładnych i widowiskowych dyscyplin. Patrzę na Panią i widzę śliczną, filigranową dziewczynę… Poszła Pani pod prąd? Może odrobinę, choć mój wybór był zupełnie naturalny, podyktowany nie tyle przekorą, co fascynacją. O sportach walki pomyślałam po raz pierwszy, gdy miałam trzynaście, może czternaście lat. Oglądałam wiele filmów, których głównym motywem były sporty walki, i bardzo mnie to fascynowało. A gdy w telewizji relacjonowano igrzyska olimpijskie lub jakieś mistrzostwa, to marzyłam, by tak jak ich zwycięzcy, dostawać medale, stawać na podium. I z tej mieszanki marzeń i pragnień zrodził się kick-boxing? W dużej mierze tak. Jako czternastolatka zaczęłam się rozglądać za sportami walki, ale wówczas w Kielcach nie było klubu, w którym można byłoby trenować takie dyscypliny. Minął rok i nagle moi koledzy mówią, że idą na trening kick-boxingu. Poprosiłam, żeby zabrali mnie ze sobą. Początkowo bardzo się przed tym bronili – uważali, że jestem za młoda. Ale jeden z nich w końcu uległ moim prośbom i obiecał zabrać mnie na trening. Wsiadłam więc w autobus, pojechałam, otworzyłam drzwi klubu i już zostałam. Od pierwszego momentu wiedziałam, że to jest właśnie to, czego szukałam, choć większość znajomych stukała się w głowę i mówiła „po co ci to, poobijają cię, za miesiąc ci się odechce”. Byłam tak podekscytowana, że nie miało to dla mnie większego znaczenia. Co Panią uwiodło w kick-boxingu? Ciężkie pytanie… Myślę, że przede wszystkim – różnorodność. Jest to dyscyplina, która wymaga wielu sprawności, trzeba być nie tylko silnym, szybkim czy wytrzymałym, ale i mieć pewną elastyczność czy poczucie rytmu. W kick-boxingu walczy się, stosując zarówno elementy boksu – ciosy pięścią, ale i np. kopnięcia czy elementy samoobrony, a na trening składa się m.in. siłownia, bieganie, pływanie. Poza tym jest to sport indywidualny – ile pracy włożysz, tyle wyciągniesz. A więc jest Pani indywidualistką… Od dziecka byłam niezależna, chciałam pokazać, że jestem silna, że sobie GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e
63
Pasja 64 poradzę, że nie wystraszę się ciężkich treningów. Kick-boxing uczy panowania nad stresem, daje pewność siebie i poczucie własnej wartości. Tego szukała Pani w sporcie? Myślę, że tak. A dziś, gdy jest już Pani na szczycie, to co Pani dostrzega na samej górze? Próbuję udowodnić, że mogę jeszcze więcej, bo nowe góry jednak wciąż wyrastają. Nie ukrywam, że mam większe sportowe aspiracje. Chciałabym postawić kropkę nad „i”. I żeby tę kropkę postawić zdradziła Pani kick-boxing dla boksu? Wezmę Panią trochę pod włos – nie jest Pani stała w uczuciach… Ależ jestem, nadal kocham kick-boxing, ale w tej dyscyplinie zdobyłam już wszystko – mistrzostwo świata, mistrzostwo Europy w dwóch formułach… I gdy już miałam te tytuły na swoim koncie, pojawił się w moim życiu boks. Na spróbowanie sił w tej dyscyplinie namówiła mnie koleżanka. Postanowiłam zmierzyć się z boksem, który z jednej strony jest dyscypliną pokrewną
kick-boxingowi, ale z drugiej – jednak różniącą się… Gdy powiedziałam o tym trenerowi, stwierdził, że chyba zwariowałam, ale twardo stałam przy swoim – chciałam podjąć nowe wyzwania, mieć nową motywację do treningu. Pojechałam na pierwsze zawody i od razu dostałam powołanie do kadry. Jakaż to była dla mnie satysfakcja! Później, gdy już się w niej znalazłam, musiałam ostatecznie wybrać, bo jednak te dyscypliny różnią się od siebie – inną przyjmuje się pozycję, inny jest dystans. Poza tym federacja bokserska zabroniła startowania w obu dyscyplinach jednocześnie. I z tym wiąże się jeden z trudniejszych momentów w Pani karierze… Tak, zostałam zawieszona, ponieważ stwierdzono, że uprawiam obie dyscypliny. Tymczasem doszło do nieporozumienia. Gdy przepis zaczął obowiązywać, nie startowałam w kick-boxingu od roku. W 2014 roku pojechałam na mistrzostwa, do których trenowałam długie miesiące. Wygrałam pierwszą walkę, przygotowywałam się do drugiej, a tu nagle dowiedziałam się, że zostałam zdyskwalifikowana. Próbowałam dociec, co się stało i okazało się, że dokumenty o mojej rezygnacji z kick-boxingu nie zostały wysłane. Zawód był ogromny, moja ciężka praca poszła na marne. GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
65 Więcej było płaczu czy złości? Był i płacz, i frustracja, i poczucie niesprawiedliwości. Wszystkie uczucia wymieszały się, bo ktoś czegoś nie dopilnował, ktoś o czymś ważnym zapomniał. Później gdy ochłonęłam, próbowałam całe nieporozumienie wyjaśnić, tym bardziej, że byłam zakwalifikowana do pierwszych igrzysk europejskich. Objawiła się wówczas natura wojowniczki? Tak. Jeśli mam chwilę słabości, to sobie popłaczę jeden, dwa, najwyżej trzy dni, a później biorę się w garść i działam. Sport nauczył mnie tego, że trzeba walczyć o swoje, ale też wlał we mnie dużą dawkę pokory, bo w sporcie trzeba wiele pracować, żeby coś osiągnąć, a niekiedy – mimo ciężkiej pracy – nie osiąga się celu. Szybko podnosi się Pani po porażkach? Zależy jakich, bo gdy nie zakwalifikowałam się na igrzyska olimpijskie do Rio de Janeiro, to długo rozpamiętywałam tę porażkę, ale np. gdy przegrywam na turnieju, to raczej traktuję to jako lekcję, nauczkę, czego mam nie robić i gdzie popełniłam błąd. Igrzyska to nie była lekcja, to był egzamin, którego nie zdałam i to bardzo bolało. To też wynika pewnie z mojego charakteru – od dziecka byłam stanowcza, miałam swoje zdanie, jak już coś sobie postanowiłam, to do tego dążyłam. Jestem uparta i dlatego pewnie spełniam się w sporcie, ale też trudniej przychodzi pogodzić mi się z przegraną. Jak to jest wkroczyć w męski, niedostępny dla większości kobiet, świat? Od dziecka przebywałam w męskim świecie i – jak już mówiłam – sporo czasu spędzałam na podwórku z chłopakami, więc treningi z mężczyznami nie były dla mnie czymś szokującym. Pewnie, że jak wchodzę w męską grupę, która mnie nie zna, to często dostrzegam uśmieszki. Ale nie ma to dla mnie znaczenia, nie deprymują mnie docinki czy uwagi w stylu – „taka drobna, a boks trenuje”. Oczywiście, nigdy nie chciałam, żeby panowie postrzegali mnie jako słabą jednostkę. Zresztą wiem, że wielu mężczyzn ma znacznie słabszą kondycję niż ja. Jak w tym świecie boksu wyglądają relacje damsko-męskie? REKLAMA
Duża grupa mężczyzn traktuje mnie jak koleżankę, poważną zawodniczkę, ale może wynika to z tego, że znają moje osiągnięcia. Czy mężczyźni boją się takiej silnej kobiety jak Pani? Ponoć tak, ale ja jakoś tego nie zauważyłam. Może mają problem z tym, że jestem bardziej zdecydowana i pewna siebie. Moi koledzy czasem powstrzymują się przed powiedzeniem pewnych rzeczy w mojej obecności. Gdy ktoś dowiaduje się, że trenuję boks, to jest bardzo zdziwiony. Cieszę się, że nie wyglądam, jak zawodnik wagi ciężkiej. A ja cały czas krążę wokół tematów sercowych. Czy jest w Pani życiu ktoś wyjątkowy? Nie ma takiej osoby, może się jeszcze taki nie urodził… Może brak czasu… Z czasem jest u mnie rzeczywiście krucho, gdy wyjeżdżam na zgrupowania przez wiele dni nie ma mnie w Kielcach. Nie każdemu pasowałaby taka kobieta, która w domu jest tylko przez jeden tydzień w miesiącu. Co to za związek? Sportowcom ciężko jest ułożyć sobie życie osobiste – druga strona też musi być sportowcem albo bardzo wyrozumiałą osobą. Czy funkcjonując w tym męskim świecie nie brakuje Pani rozmów o ciuchach i paznokciach? Takie typowego babskiego trajkotania? Gdy wyjeżdżam na zgrupowania to są tam same dziewczyny, więc możemy sobie pogadać, ale zastrzegam – nie jestem typową kobietą, nie przepadam za kupowaniem ciuchów, gdy idę do galerii, to dlatego, że muszę. Zakupy są dla mnie męczące, wolę coś zrobić dla siebie, spędzić czas z rodziną czy przyjaciółmi, niż biegać po sklepach. Może niektórych shopping relaksuje, ale mnie nie. Paznokcie też nie są dla mnie tematem do rozmów. A jakie są ważne sprawy w Pani życiu, oczywiście oprócz sportu? Rodzina, wolę spędzać czas z bliskimi, odwiedzić siostrę i chrześniaka, wyjść ze znajomymi do teatru czy kina, wybrać się we wspólną podróż. Czy zdarzyło się Pani kiedykolwiek prywatnie wykorzystać swoje umiejętności…
Pasja 66 Miałam taką sytuację w gimnazjum… Musiałam użyć siły, ale na szczęście dla wszystkich skończyło się to dobrze. Czy ta świadomość, że ma Pani asa w rękawie, daje Pani poczucie pewności siebie? Tak, ale staram się unikać pewnych sytuacji, bo nie jestem zwykłą panią Kowalską, która, gdy kogoś przewróci, to nic wielkiego się nie stanie. W moim wypadku odpowiedzialność jest znacznie większa, muszę więc hamować swoje negatywne emocje, nawet jak ktoś bardzo mnie zdenerwuje. Mam dynamiczny charakter, jestem pyskata, ale nie ma we mnie odruchu użycia siły fizycznej. Wyżywam się w zupełności podczas treningów. Znajomi mówią o Pani – Sandra „Adrenalina” Drabik… Uwielbiam sporty ekstremalne, które są poza zasięgiem zwykłego śmiertelnika. Nie każdy skoczy na bungee, nie wszyscy polecą na flyboardzie (urządzenie do uprawiania ekstremalnych sportów wodnych – dop. red.), bo po prostu się boją. Tymczasem ja lubię próbować czegoś nowego i niebezpiecznego. To jest dla mnie zastrzyk adrenaliny.
Priorytetem są dla mnie kolejne zawody, ale czy będzie to trwało dwa, trzy czy cztery lata – nie jestem tego w stanie powiedzieć. Wiem jedno – sport zawsze będzie obecny w moim życiu. Wróćmy do tej kropki nad „i”… Moim marzeniem są igrzyska olimpijskie, czyli to, co się nie udało. To byłaby najsmakowitsza wisienka na torcie. Zastanawiam się, czego Pani życzyć pod choinkę? To oczywiste – kwalifikacji na Igrzyska Olimpijskie w 2020 roku w Tokio. To już naprawdę niedługo. Tego więc życzę Pani na tegoroczne i następne Boże Narodzenie. Położę też pod choinkę wymarzony lot samolotem akrobacyjnym. ■
Co daje Pani ta adrenalina? Radość, pozytywne emocje… Schodząc z bungee miałam poczucie wielkiego, trudnego do opisania, szczęścia. Skoczyłam z dźwigu o wysokości 90 m, nawet na chwilę nie zamknęłam oczu. Było bungee, gokarty, spadochron… Na co jeszcze ma Pani ochotę? Chciałabym polecieć samolotem akrobacyjnym z pilotem, który bierze udział w zawodach. Jestem pewna, że w niedalekiej przyszłości zrealizuję to marzenie. Jak Pani widzi siebie za parę lat? Jest Pani absolwentką fizjoterapii, czy sport będzie kształtował Pani przyszłość? Mam bardzo dużo pomysłów na siebie, co miesiąc chciałabym iść inną drogą, ale tak naprawdę nie wiem, co będę robić za pięć czy dziesięć lat. Czy to będzie fizjoterapia? Niedawno zadano mi pytanie, czy nie chciałabym zacząć praktyki w tym zawodzie, ale na dziś mówię – nie, bo sport jest ważniejszy. Prowadzę zajęcia z fitness i kick-boxingu, wciąż startuję.
Sandra Drabik – rodowita kielczanka, zodiakalny Lew, absolwentka fizjoterapii na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego. Mistrzyni świata i mistrzyni Europy w kick-boxingu, mistrzyni Europy w boksie, wicemistrzyni Igrzysk Europejskich w boksie. Klub – Soma Gym Kick Boxing Kielce, trener – Marek Soboń.
Sandra Drabik jest ambasadorką kampanii społecznej „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia”. Pięściarka przekonuje kobiety w wieku 25-59 lat z Kielc i Kieleckiego Obszaru Funkcjonalnego do regularnej cytologii. Wykonywane raz w roku krótkie i bezbolesne badanie może uratować życie. Każdego dnia diagnozę „rak szyjki macicy” słyszy dziesięć kobiet, pięć z nich umiera. Więcej informacji o kampanii: www.jestemkobietacytologia.org, www.facebook.com/jestemkobietacytologia
Projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia” jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020. GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
67
Skuteczność potwierdzona osobiście Dziś każdy chce być fit. Zdrowo się odżywiać i dbać o swój wygląd. Pomaga w tym Studio Figura, polska marka obecna na rynku od kilkunastu lat. Przy ul. Piekoszowskiej jej ideę realizuje Anna Rodak, która ofertę studia najpierw przetestowała na sobie. Skutecznie. Annie Rodak po ciąży zostało 11 kilogramów nadwagi. Małe dziecko w domu i mnóstwo nowych obowiązków sprawiły, że ciężko jej było zadbać o siebie. – W pewnym momencie zobaczyłam w lustrze obcą osobę. Niepewną, zamkniętą w sobie. Wcześniej mogłam i chciałam zawojować świat. Nadwaga odebrała mi pewność siebie – opowiada. Poszła do dietetyka, zaczęła inaczej się odżywiać. Na wysiłek fizyczny brakowało jednak czasu. – Było ciężko. W cztery miesiące schudłam 6 kg, ale przyszły wakacje, a wraz z nimi lody, gofry, grill… – przyznaje. Jesienią znów dieta, ale już połączona z aktywnością fizyczną – tańcem. – I znów starałam się odżywiać zdrowo, ale bywało różnie. W końcu trafiłam do Studia Figura. Cel: zrzucenie 10 kg. Prosta dieta, która nie wymagała wielkiego zaangażowania w przygotowanie posiłków, i ćwiczenia trzy razy w tygodniu, do tego taniec. Przez cały czas motywował mnie mój synek – Józio. W ciągu miesiąca schudła 4 kg i straciła w sumie 20 cm w obwodzie. Dziś biega, ćwiczy, regularnie i zdrowo się odżywia. Założyła też własne Studio Figura Anny Rodak Kielce Pod Dalnią, kształci się na dietetyka. – Chcę pomagać innym, tym bardziej, że przetestowałam to na sobie i wiem, że działa – tłumaczy. Planuje uruchomić swój kanał na YouTube oraz blog, gdzie dodatkowo będzie zachęcać panie do bycia fit. – W każdym działaniu potrzebne jest zaangażowanie. A my już zadbamy o to, by je odpowiednio podtrzymywać. Wspieramy i motywujemy panie na każdym kroku – zapewnia. Markę Studio Figura wyróżnia indywidualne podejście do każdej kobiety (mężczyźni nie mają tu wstępu), własna linia suplementów i kosmetyków, a także innowacyjne urządzenia, dobierane
Anna Rodak, właścicielka Studia Figura Kielce Pod Dalnią oraz firmy Arfit, ekspert nowoczesnych metod modelowania sylwetki w zależności od chęci, motywacji i celu, z którym zgłaszają się panie. Tu nie ma ograniczeń wiekowych. – Dla każdej pani jesteśmy w stanie dobrać najbardziej optymalny zestaw ćwiczeń i rozpisać dietę. Pierwsze spotkanie to rozmowa, w której poznajemy się wzajemnie, rozmawiamy o potrzebach, problemach, motywacjach. Ważne – co cały czas podkreślamy – by cel realizować dla siebie, nie dla innych – zapewnia Pani Ania. Wsparcia szukają u niej kobiety, które chcą wymodelować sylwetkę, zredukować wagę, ujędrnić ciało czy pozbyć się cellulitu. – Zapraszamy wszystkie panie oraz mamy do przychodzenia z maluchami, przygotowaliśmy dla nich specjalny kącik zabaw. Zresztą dzieciaki świetnie dopingują swoje mamy – przekonuje Pani Ania. Odważ się! Ty też możesz być fit. Przyjdź do nas, pomożemy Ci osiągnąć cel.
Studio Figura Anny Rodak Kielce Pod Dalnią ul. Piekoszowska 88 tel. 883 536 536
Artykuł partnerski
68
Żylaki – choroba czy estetyka? * dr n. med. Andrzej Kustra jest lekarzem, chirurgiem-flebologiem, lekarzem medycyny estetycznej. Specjalizację I stopnia uzyskał z chirurgii ogólnej. Absolwent Podyplomowej Szkoły Medycyny Estetycznej w Warszawie. Właściciel prywatnej kliniki medycznej „Re Vitae” Centrum Medycyny Estetycznej i Chirurgii Plastycznej.
Niegroźne pajączki na nogach, które często bagatelizujemy, mogą być początkiem żylaków, czyli choroby nazywanej przewlekłą niewydolnością żylną. I nie ma specyfików, które są w stanie wyleczyć to schorzenie. Tu potrzeba chirurga i nowoczesnych metod z zakresu medycyny estetycznej.
Później dochodzą do tego pojedyncze żylaki, a na koniec – w tym najpoważniejszych stadiach – grube żylaki, zmiany zakrzepowe czy nawet niebezpieczna zakrzepica żylna i owrzodzenia żylakowe. To są przewlekłe i trudne do gojenia stany, które bardzo przeszkadzają w codziennym życiu.
Co trzeci pacjent w Polsce ma problem z żylakami. Co jest tego przyczyną? dr Andrzej Kustra*: Za przewlekłą niewydolność żylną (PNŻ), bo tak prawidłowo nazywa się to schorzenie, w największym stopniu odpowiada genetyka. Jeśli ktoś odziedziczył po rodzicach skłonność do powstawania żylaków, to – choćby nie wiem jaką profilaktykę stosował – ten problem prędzej czy później wystąpi. Choroba ta dotyczy często młodych kobiet i występuje np. po ciąży, na skutek zmian hormonalnych, siedzącego lub stojącego trybu życia. Zaczyna się od popękanych naczynek, obrzęków nóg. To pierwsze objawy PNŻ, którą dzielimy na sześć etapów.
Zdarza się, że pacjenci doprowadzają się do takiego stanu? Oczywiście! Żylaki bolą tylko w początkowych stadiach, a to właśnie ból najczęściej motywuje nas do pójścia do lekarza. Nie wolno nam bagatelizować żadnego etapu choroby.
Co to znaczy? Etapy od C1 do C6 określają stopień zaawansowania choroby. W początkowych stadiach pękają pojedyncze naczynka na nogach, pojawiają się tzw. pajączki żylne, pacjentka skarży się na ciężkie nogi, skurcze łydek, obrzęki. I to są niepokojące objawy, na które już trzeba zacząć reagować. GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Mówimy o genetycznych skłonnościach, ale przecież to, że w naszej rodzinie nikt nie leczył się na żylaki, nie chroni nas przed tą chorobą. Oprócz genetycznych skłonności możemy być także narażeni na chorobę żylną, powstającą w skutek zmian hormonalnych, wywołanych np. stosowaną doustną antykoncepcją czy – u starszych kobiet– hormonalną terapią zastępczą. Również ciąża jest dużym czynnikiem ryzyka. Jak się leczy przewlekłą niewydolność żylną? To jedna z dziedzin medycyny, nad którą stale i – co ważne – z sukcesem pochylają się naukowcy. W ciągu ostatnich kilkunastu lat wprowadzono wiele nowych metod leczenia żylaków, odpowiednich
dla każdego stadium rozwoju choroby. W początkowych etapach, kiedy mamy do czynienia z obrzękami nóg, gdy pojawiają się pojedyncze pajączki, już samo założenie podkolanówek przeciwżylakowych, a więc zastosowanie tzw. kompresjoterapii, daje dobre rezultaty. Drobne pajączki zamykamy też laserowo. Do większych naczyń stosujemy skleroterapię, która polega na wstrzykiwaniu do światła pajączków środka, wywołującego zakrzepienie i zarośnięcie tych drobnych zmian. W poważniejszych stadiach stosuje się wewnątrznaczyniowe laserowe zamykanie żył. Operacja trwa dwie godziny i nie zostawia blizn. Laser wprowadzany jest do światła żylaka, paląc go od środka. Namawiam do leczenia w okresie jesienno-zimowym, bo choć po operacji od razu wracamy do codziennych czynności, to proces gojenia i pełnego powrotu do zdrowia trwa. Co ważne, leczeniem żylaków od początku do końca powinien się zajmować ten sam lekarz. Począwszy od przeprowadzenia USG Dopplera, przez dobranie metody i wykonanie zabiegu. Pod jego opieką pacjent powinien zostać także później, bo skłonność do występowania żylaków nie znika. Ale żylaki to nie tylko nogi… I tu rozpoczynamy wstydliwy, ale ważny temat. Żylaki odbytu tzw. hemoroidy, często pojawiają się na przykład u młodych kobiet po porodzie. To dokuczliwa, bolesna choroba. Istnieje wiele nowoczesnych metod leczenia jednodniowego. Operacja trwa dwie, trzy godziny. Tu także wykorzystujemy skleroterapię, laseroterapię, radiofrekwencję. Nie należy się tego wstydzić. Warto przyjść i rozwiązać problem. Dziękujemy za rozmowę.
Artykuł partnerski
70
Świeć jak gwiazda Jeśli mówimy o imprezie, to oczywiście nie powinniśmy zapominać o samym makijażu. W Strefie Piękna wybór jest duży: makijaż dzienny, wieczorowy, sylwestrowy. – Staramy się być na bieżąco z obowiązującymi w danym sezonie trendami – zapewnia kosmetolog. Coraz większym zainteresowaniem cieszą się makijaże permanentne brwi, wykonywane metodą piórkową. To idealne rozwiązanie dla osób, które mają zbyt rzadkie brwi, o nieregularnym kształcie. – Microblanding polega na dorysowaniu pojedynczych włosów na powierzchni skóry. Dzięki tej metodzie uzyskujemy nie tylko naturalny kształt, ale też strukturę brwi. Zabieg wykonywany jest ręcznie, przy znieczuleniu miejscowym i trwa około 2-3 godzin. Efekt utrzymuje się do kilku lat – zachęca Magdalena Wasińska.
Bioinfuzja tlenowa, fale radiowe, microblanding… Choć brzmią tajemniczo, to są jednymi z najbardziej pożądanych przez kobiety zabiegów w świąteczno-karnawałowym czasie. Bo która nie chce być wtedy młoda i piękna… Od 14 już lat na piętrze kamienicy przy ul. Leonarda w Kielcach mieści się Strefa Piękna, salon kosmetyczny Magdaleny Wasińskiej. Spośród wielu zabiegów na twarz, ciało, dłonie i stopy w świąteczno-karnawałowym menu na plan pierwszy wysuwa się kilka obowiązkowych pozycji. Przed ważną uroczystością, np. wigilijną kolacją czy sylwestrowym balem, warto sobie zaaplikować zabieg bankietowy. – W krótkim czasie jesteśmy w stanie spłycić zmarszczki, rozświetlić cerę, nadać jej blask – zachęca Magdalena Wasińska. Przed Sylwestrem warto też pomyśleć o komórkowej bioinfuzji tlenowej, czyli maksymalnym dotlenieniu skóry i spłyceniu zmarszczek. Metoda ta, wykorzystując specjalne urządzenie, pozwala w bezbolesny i bezpieczny sposób dostarczyć skórze cennych substancji i zaopatrzyć komórki w życiodajny tlen. – To jeden z ulubionych zabiegów Madonny. Inne gwiazdy też chętnie po niego sięgają – przekonuje kosmetolog. Zabieg powinno się wykonać 4-5 dni przed wyjściem, ale dobre efekty uzyskamy nawet wtedy, gdy przyjdziemy w ostatniej chwili – dzień przed. Kolejnym kołem ratunkowym może się okazać zabieg wykorzystujący fale radiowe, monopolarne lub GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Każda osoba, która przyjdzie do Strefy Piękna z ósmym numerem magazynu „Made in Świętokrzyskie”, otrzyma 25% rabatu na każdy z oferowanych zabiegów.
bipolarne. – To jedna z najbardziej efektywnych metod odmładzania skóry, która stymuluje wytwarzanie kolagenu i elastyny, spłyca zmarszczki i poprawia owal twarzy. Zabieg ten nadaje skórze elastyczność, polepsza jej gęstość i dodaje cerze blasku – wylicza Magdalena Wasińska. Bezpieczny i bezinwazyjny, pozwala zgłosić się do specjalisty nawet na kilka godzin przed imprezą. Warto o tym pomyśleć, bo po takim zabiegu makijaż utrzymuje się na skórze dużo dłużej.
„Strefa Piękna” Gabinet Kosmetyczny Magdalena Wasińska ul. Leonarda 13 tel. 660 741 660 magdawasinska@op.pl www.strefapiekna-kielce.pl
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
71
Pozorny chaos Niewielka firma odzieżowa z Kielc przez lata zaopatrywała hurtownie w kraju i za granicą. Dziś otwiera się na klientów indywidualnych, oferując ubrania z metką Chaoos w Internecie. W kamienicy przy ul. Wspólnej 5/5 powstają projekty i ubrania marki Chaoos. Po przekroczeniu progu wchodzimy w inny świat. Przestrzeń, w której kobiety tworzą dla kobiet. Szum maszyn do szycia, podłoga pokryta ścinkami… Praca wre. Kolejna partia ubrań musi być gotowa na czas. Chaoos jest z pewnością uporządkowany, bo na rynku odzieżowym działa już od 17 lat. – Sami tworzymy projekty, inspirując się naturą i tym, co widzimy dookoła. Nasze ubrania są odpowiedzią na aktualne trendy. Tu każdy dopasuje coś do siebie – zapewnia właścicielka firmy Edyta Łupińska. W tym sezonie modne są połączenia materiału z siatką, ubrania w kolorze butelkowej zieleni i klasycznej hiszpańskiej czerwieni. Chaoos projektuje i szyje ubrania wyłącznie dla pań w rozmiarach 34-44. Na wieszakach znajdziemy bluzki, kombinezony, kurtki, sukienki, tuniki. Wszystko wykonane z dobrych gatunkowo materiałów (tkaniny i dodatki krawieckie pochodzą od polskich i zagranicznych producentów i importerów) oraz w oryginalnym stylu. – Stawiamy na klasykę i komfort. Nasze ubrania są praktyczne i świetnie sprawdzają się na co dzień. Oferujemy paniom dobrą jakość za rozsądną cenę – mówi Edyta Łupińska. Dotychczas firma szyła dla hurtowni w Polsce i za granicą, dziś otwiera się na nowe rynki i klientów detalicznych. Ubrania można już kupić w sklepie internetowym (www.chaoos.pl). – Ciągle staramy się zmieniać, ulepszać, obserwując to, co dzieje się dziś w branży i na świecie. Internet dominuje, dlatego chcemy z naszymi produktami docierać do klienta online – tłumaczy Edyta Łupińska. Chaoos to niewielka firma o niepowtarzalnej atmosferze. Panie pracują tu od początku i są mocno związane ze sobą i właścicielką. A przez to jeszcze więcej serca wkładają w to, co robią.
www.chaoos.pl
info@chaoos.pl
Artykuł partnerski
72
Nowa ona, nowa ja Chcesz zrzucić kilka kilogramów, a może przeciwnie – nabrać mięśni i wymodelować sylwetkę? Zgłoś się do Studia Figura Kielce Słoneczne Wzgórze. Zadbaj o swoje zdrowie i ciało. To przestrzeń tworzona przez kobiety i wyłącznie dla kobiet. W kameralnej, przytulnej atmosferze spotykają się panie w różnym wieku i z różnymi celami. Chcą schudnąć, pozbyć się cellulitu, poprawić kondycję skóry np. po ciąży, ale też zbudować tkankę mięśniową, wyrzeźbić ciało. Tu nikt nie jest anonimowy i pozostawiony sam sobie. A kobieca pozytywna energia, jak nic innego, motywuje do działania. – To miejsce uzależnia. Tu zawiązują się nowe znajomości, przyjaźnie. Tu chce się wracać – mówi Monika Frąk ze Studia Figura Kielce Słoneczne Wzgórze. gładzające, wyszczuplające i peelingi oraz suplementację: preparaty intensywnie oczyszczające organizm i wspomagające odchudzanie. Oferuje także zabiegi z medycyny estetycznej: endermologię, kriolipolizę, lipolaser, liposukcję kawitacyjną i liporadiologię. Niezależnie można skorzystać z porad dietetyczki Joanny Szlufik. Nadwaga, niedowaga, żywienie dzieci, dieta podczas choroby, menopauzy, ciąży, intensywnych treningów, zaburzenia odżywiania – znajdziemy tu odpowiedzi na mnóstwo pytań. Studio współpracuje też z Kinem Kobiet, przeprowadzając metamorfozy pań. Magda i Agnieszka w dwa miesiące zrzuciły 10 kg. Katarzyna, także podopieczna studia, schudła 31 kg w pół roku. Wygrała ogólnopolski konkurs Studia Figura na najlepszą metamorfozę i w nagrodę wyjechała na Teneryfę. Pierwsza wizyta w studio to konsultacja i analiza dotychczasowych nawyków żywieniowych i składu ciała. To także pomiary, powtarzane następnie co czwartą wizytę. Konsultacja i pierwszy 90-minutowy zabieg są bezpłatne. – Do każdej z pań podchodzimy indywidualnie. Służymy wiedzą i radą na każdym etapie. Nieraz będąc na siłowni widzę osoby, które nie wiedzą, jak mają się zachować i szybko się zniechęcają. U nas panie są pod stałą opieką specjalistów – zapewnia Monika Frąk. Następnie powstaje indywidualnie dopasowany plan diety, w tym oczyszczania organizmu przy użyciu suplementów, które studio posiada na wyłączność, oraz plan zabiegowo-treningowy. Do dyspoGRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
zycji pań jest roll shaper, swan shaper, vacu shaper, limfodrenaż, rower, platforma wibracyjna, elektrostymulacja oraz sauna. Liczba urządzeń i różnorodność ustawień parametrów pozwala stworzyć niezliczoną ilość niepowtarzalnych treningów. – Nie ma jednej, sprawdzonej recepty. Dobór diety i ćwiczeń zależy od naszego wieku, trybu życia, stanu zdrowia, a nawet grupy krwi… „Skuteczne i szybkie” wzajemnie się wyklucza. Tylko zbilansowana dieta i rozłożone w czasie treningi pozwolą przywrócić organizmowi równowagę i zachować wygląd na długie lata – przekonuje Monika Frąk. Studio Figura Kielce Słoneczne Wzgórze ma własną linię kosmetyczną: kremy antycellulitowe, wy-
Fit Dietetyk Joanna Szlufik Poradnia Fit Dietetyk tel. 696 790 975 ul. Zapolskiej 5, Kielce www.szlufik.fitdietetyk.pl Studio Figura Kielce Słoneczne Wzgórze ul. Zapolskiej 5, Kielce tel. 793 566 066 studiofigurakielce@wp.pl www.studiofigurakielce.pl
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Obdaruj ukochaną osobę chwilą przyjemności [comfort zone] – włoska marka z ponad 20-letnią tradycją jest już dostępna w Kielcach. Produkty i zabiegi uznanego na całym świecie producenta można przetestować w gabinecie Lumiére. – Podarujmy sobie i bliskiej osobie odrobinę komfortu. To najlepszy prezent, także pod choinkę. O tym marzy każda kobieta – nie ma wątpliwości Julita Stępień, kosmetolog i właścicielka Lumiére. Kosmetyki [comfort zone] to połączenie zaawansowanych badań naukowych i innowacyjnych naturalnych składników. Marka dostępna jest tylko w wybranych salonach kosmetycznych i ośrodkach SPA w ponad 70 krajach na świecie. – To kompletny plan terapeutycznych działań dla skóry ciała oraz duszy. Podróż do młodości, pochwała zrównoważonego stylu życia i wynik holistycznego podejścia do kwestii zdrowia i urody – wylicza Julita Stępień. Warto wypróbować Salt Massage-Leczniczy, peeling bogatą w minerały solą himalajską. To rewitalizujący zabieg na ciało i umysł, połączony z masażem gorącymi kamieniami solnymi. Ma działanie lecznicze, zdrowotne, przeciwbólowe i intensywnie detoksykujące. – Masaż ciała i twarzy gwarantuje relaks, ale też – dzięki wykorzystaniu olejków i substancji aktywnych – zapewnia aksamitną, jedwabistą i pachnącą skórę – zachęca Julita Stępień. Rozkoszą dla zmysłów jest też Tranquillity Pro-Sleep Massage, kompleksowy zabieg na twarz i ciało, który doskonale relaksuje i odpręża. Podczas masażu wykorzystywane są olejki i substancje aktywne gwarantujące aksamitną i jedwabistą skórę. – To niesamowita podróż w krainę esencji i wspaniałych aromatów. W rytuale wykorzystujemy elementy masażu ajurwedyjskiego i balijskiego oraz aksamitne pędzle do ciała. Całości towarzyszy muzyka w rytmie bijącego serca – zdradza Julita Stępień. To doskonała propozycja dla osób zestresowanych, mających problemy ze snem, potrzebujących wyciszenia i głębokiego relaksu, zabieganych i zapracowanych. Kolejna propozycja to Body Strategist Cellulite, zabieg wyszczuplająco-ujędrniający na cellulit. Ekstrakt z mięty pieprzowej drenuje i sprzyja eliminacji toksyn z organizmu, a bogate w jod, przyprawione
ekstraktem z cytrusów brązowe algi wzmacniają efekt wyszczuplenia sylwetki. Kuracja oparta jest na wodach termalnych z Florencji o działaniu detoksykująco-antycellulitowym. Zabieg w widoczny sposób redukuje cellulit, stymuluje spalanie tkanki tłuszczowej, odnawia tkanki i silnie ujędrnia. Jest idealny do poprawy samopoczucia oraz wyglądu skóry, przed ważnym wyjściem i jako wstęp do kuracji antycellulitowej i wyszczuplającej. Zabieg łagodzi bóle mięśni i zwalcza napięcia, stymuluje metabolizm, poprawia krążenie krwi, detoksykuje organizm i peelinguje skórę. Pomaga stracić kilogramy, a zimą dodatkowo rozgrzewa i zapewnia skórze ciepłą warstwę ochronną.
Gabinet Kosmetyki Profesjonalnej Lumiére ul. Żeromskiego 15/2, Kielce tel. 500 230 124 info@gabinetlumiere.pl www.gabinetlumiere.pl
73
3 sektor 74
Pomogą małym i dużym
Nowińskie Centrum Rozwoju będzie działało w miejscowym Zespole Szkół Ponadpodstawowych. Codziennie w specjalnie urządzonej i wyposażonej świetlicy, w godz. od 14 do 20, opiekunowie będą czekać na dzieci i młodzież w wieku od 6 do 16 lat. – W sumie możemy przyjąć 20 osób, które podzielimy na dwie grupy wiekowe i do nich dostosujemy zajęcia i inne atrakcje – zapowiada Marcin Agatowski, prezes Fundacji Możesz Więcej, odpowiedzialnej za realizację projektu. Podopieczni świetlicy będą mogli liczyć na pomoc w odrabianiu lekcji i nauce. Na miejscu będą osoby od języków obcych, przedmiotów ścisłych i humanistycznych. Tu także dzieciaki rozwiną zainteresowania. Fundacja zamierza stworzyć sekcję sportową, plastyczną, fotograficzną, filmową, taneczną, muzyczną. Będą też wyjścia na basen i cały wachlarz gier z wychowawcami. W wakacje dzieci wyjadą na obozy językowe. Świetlica będzie wyposażona w komputery, aparaty, kamery, ale też różne przyrządy do zabawy: piłkarzyki, dart, stoły do cymbergaja i chusty animacyjne. GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Ale Nowińskie Centrum Rozwoju to nie tylko świetlica. Tu będą funkcjonowały grupy wsparcia dla mieszkańców, którzy borykają się z uzależnieniem czy problemami wychowawczymi. Z tematyką profilaktyczną fundacja chce też dotrzeć do szkół, organizując zajęcia na temat niebezpieczeństw narkomanii, alkoholizmu i innych uzależnień. Będą też dyżury specjalistów: pedagoga, psychologa, prawnika, socjoterapeuty. – Poprzez dzieci być może uda nam się dotrzeć do ich rodziców, bo tak to się najczęściej odbywa. Gdy przychodzą odebrać dziecko możemy z nimi porozmawiać, zachęcić do spotkania z pedagogiem, psychologiem – przyznaje Anna Agatowska. Fundacja Możesz Więcej prowadzi trzy świetlice: w Kielcach, Starachowicach i Morawicy. Nowińskie Centrum Rozwoju ma być przyjaznym miejscem, które będzie przyciągało ludzi w różnym wieku, także seniorów, i o różnych potrzebach. Oferta warsztatów i innych działań będzie stale uzupełniana. – Powstanie atrakcyjne miejsce, a do jego współtworzenia chcemy zaprosić mieszkańców. Może zorganizujemy otwarty
fot. Paweł Małecki
fot. Paweł Małecki
fot. Mateusz Wolski
Świetlica dla dzieci i młodzieży, grupy wsparcia, porady specjalistów, warsztaty, spotkania… W Nowinach powstaje miejsce przyjazne wszystkim mieszkańcom, bez względu na wiek, zainteresowania czy problemy. Tu każdy znajdzie wsparcie.
konkurs na logo? – zastanawia się Agatowski. Wsparcie dzieci w świetlicach ma sens. – Nasi podopieczni idą na studia, często pedagogiczne, bo też chcą pomagać. W ten sposób rośnie kolejne pokolenie tych, którzy są wrażliwi na potrzeby i problemy innych. Obserwujemy też w dzieciakach dużą zmianę w podejściu do życia, do działania. Kompleksowe i wieloletnie wsparcie pozwala w realnych sposób wpłynąć na tych młodych ludzi – nie ma wątpliwości Jan Duda, wiceprezes fundacji. Finansowany z pieniędzy unijnych projekt trwa dwa lata, do 31 sierpnia 2019 roku. – Porozumieliśmy się już z gminą, by po tym terminie działania były kontynuowane już z lokalnych środków – mówi Marcin Agatowski.
Projekt Nowińskie Centrum Rozwoju jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020.
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
75
Smaki dzieciństwa Przepis na sernik z rosą Składniki: • 1 kg sera twarogowego półtłustego Krajanka • 200 g (1 i 1/2 szklanki) mąki • 125 g (1/2 kostki) margaryny • 225 g cukru (pełna szklanka) • 7 jajek • 750 ml (3 szklanki) mleka • 1 łyżeczka proszku do pieczenia • 3 łyżki oleju • 2 budynie śmietankowe z cukrem (jeśli są bez cukru, trzeba dodać do masy tyle cukru, ile jest podane na opakowaniu budyniu) • 4 łyżki cukru (do ubicia z białkami) • wiórki kokosowe do posypania Przygotować spód: pół kostki margaryny utrzeć z 3 żółtkami, 1 i 1/2 szklanki mąki, 1/4 szklanki cukru i z łyżeczką proszku. Ciasto ma być miękkie. W razie potrzeby dodać więcej mąki.
Masło wyrabiane w specjalnej masielnicy, przeznaczonej do wykorzystywania tylko w rzemieślniczej produkcji, bez konserwantów, z samej śmietany. To nowość wypuszczona na rynek przez Gminną Mleczarnię w Pierzchnicy. – Zastosowanie tradycyjnej technologii pozwoliło uzyskać niepowtarzany smak, kojarzący się z domem dziadków. Produkt w większości wyrabiany jest ręcznie. Tylko pakowanie odbywa się maszynowo – zapewnia Piotr Dąbrowski, prezes Gminnej Mleczarni w Pierzchnicy. Masło Extra z Pierzchnicy jest już dostępne w wybranych sklepach, m.in. w Lewiatanie i Delikatesach Centrum. – Chcemy cały czas dopracowywać produkcję. Oferujemy klientom produkt, który jest zdrowy i zawiera w sobie tylko śmietanę. To dlatego na etykiecie nie ma składu. Po prostu nie ma w naszym maśle innych składników – zapewnia Piotr Dąbrowski. Gminna Mleczarnia w Pierzchnicy słynie z tradycyjnie wytwarzanych twarogów. Firma działa od 1996 roku. Mleczarnia należy do Sieci Dziedzictwo Kulinarne Świętokrzyskie, wspierającej żywność naturalną, bezpieczną i smaczną.
Gotowe ciasto wyłożyć równomiernie na dnie blachy o wymiarach 23x33 cm (blachę wyłożyć wcześniej papierem do pieczenia). Przygotować masę serową: w dużej misce zmiksować biały ser z budyniami w proszku. Następnie dodać 4 żółtka, 3/4 szklanki cukru, olej oraz mleko. Na ciasto w blasze wylać masę serową. Masa serowa po wymieszaniu powinna być płynna. Piec ok. 35-40 min w 180°C. Po upływie ok. 25 minut pieczenia przygotować pianę z białek: 7 białek ubić z 4 łyżkami cukru na sztywną pianę. Gdy ciasto będzie gotowe, wyjąć je i pokryć delikatnie pianą. Całość posypać wiórkami kokosowymi. Piec jeszcze dodatkowe 10-15 min. Po upieczeniu ciasto od razu wyjąć z piekarnika. Odstawić w blasze w chłodne miejsce i poczekać, aż stężeje. Najlepiej podawać schłodzone, po 8 godzinach w lodówce.
Gminna Mleczarnia w Pierzchnicy sp. z o.o. Pierzchnianka 66 26-015 Pierzchnica tel. 695 660 524 tel./fax 41 353 80 26
Nożem i widelcem 76
RoślinnieJemy tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
77
Latem tego roku media obiegła informacja, że Warszawa znalazła się w światowej czołówce metropolii przyjaznych weganom – zajęła trzecie miejsce w rankingu portalu Happy Cow, wyprzedzając Nowy Jork i Londyn. Jednocześnie w Kielcach zwolennicy diety roślinnej wreszcie doczekali się pierwszego wegańskiego bistro, a Wegańska Kuchnia Społeczna zawędrowała pod świętokrzyskie strzechy.
Opracowując ranking najbardziej przyjaznych dla zwolenników diety roślinnej miejsc na planecie, portal Happy Cow wziął pod uwagę bezwzględną liczbą wegańskich restauracji i przedsiębiorstw w mieście, ich liczbę w stosunku do gęstości zaludnienia oraz przychylność bezmięsnym inicjatywom. Pierwsze dwie lokaty przyznano – co nie dziwi – Berlinowi i San Francisco, ale nieoczekiwanie trzecie miejsce na podium zajęła Warszawa. Okazało się, że nad Wisłą funkcjonuje 38 całkowicie wegańskich lokali. Autorzy rankingu podkreślili, że w stolicy w większym tempie niż gdziekolwiek na świecie wzrasta liczba „veg-friendly” miejsc. O znalezienie odpowiedniego dla siebie lokalu weganie nie muszą się martwić też we Wrocławiu, Trójmieście czy na Śląsku,
Mam znajomych maratończyków, którzy po odstawieniu mięsa poprawili życiowe rekordy w ciągu dwóch tygodni. gdzie wciąż powstają nowe restauracje. Natomiast w Kielcach do niedawna pytanie o wegański albo chociaż wegetariański lokal budziło frustrację. Był to zresztą główny temat rozmów uczestników spotkań Wegańskiej Kuchni Społecznej – jedni namawiali drugich do otwarcia lokalu, zapewniając, że będą się tam żywić. Jednak lata mijały, a nad Silnicą nawet twórcy najsmakowitszych dań, mimo zamiłowania do gotowania, nie podejmowali ryzyka. Aż powstała Wegemania. I okazała się sukcesem.
Wegemania – Czasami przychodzą ludzie i pytają, czy tu wszystko jest wegańskie, a gdy słyszą, że tak, oddychają z ulgą – mówi Dorota Wawrzycka, dietetyczka pracująca w Wegemanii. Początkowo bistro przy Targowej 17 miało oferować także da-
Nożem i widelcem 78 nia wegetariańskie, ale ostatecznie właścicielka Kamila Lis zaryzykowała i postawiła na kuchnię stricte roślinną. – Nawet się trochę martwiłyśmy, czy będzie w Kielcach tylu wegan, ale liczyłam na to, że przyjdą do nas osoby, które chcą się świadomie odżywiać. Otworzyłyśmy 20 czerwca i byłyśmy w szoku, bo brakowało jedzenia, nie mogłyśmy nadążyć z realizacją zamówień. To zdziwiło nas tym bardziej, że Wegemania ruszyła bez żadnej reklamy, była tylko informacja na Facebooku. W wakacje się trochę uspokoiło, ale i tak było bardzo dobrze. Na początku roku szkolnego ruch się zwiększył. Są takie godziny, że przychodzi 20 osób – relacjonuje Wawrzycka. Jej zdaniem otwarcie lokalu przy Targowej może nawet wpłynąć na decyzje o zmianie diety osób, które chciały przejść na weganizm, ale dotych-
nia na roślinny poprawia wszystkie wyniki. Mam znajomych maratończyków, którzy po odstawieniu mięsa poprawili życiowe rekordy w ciągu dwóch tygodni. To nie jest prawda, że trzeba jeść mięso, kiedy się jest sportowcem – podkreśla.
czas nie były w stanie samodzielnie temu sprostać. Wśród klientów są też weganie znani jej ze spotkań Kuchni Społecznej, młodzież, która chce jeść inaczej, pracownicy okolicznych firm, którzy nie boją się nowych smaków oraz osoby chore, które dietą chcą poprawić stan swojego zdrowia. Szczególnie na ten ostatni aspekt Wawrzycka zwraca uwagę, gdyż jest przekonana, że dzięki nieprzetworzonej diecie roślinnej, która wyklucza nie tylko produkty pochodzenia zwierzęcego, ale także potrawy smażone, olej palmowy i kokosowy oraz cukier i białą mąkę, można pozbyć się otyłości, nadciśnienia i cukrzycy typu 2. – Taka dieta wskazana jest dla wszystkich, z wyjątkiem osób, które mają problemy z wątrobą. Wspomaga leczenie wszystkich chorób, które są konsekwencją jedzenia zbyt dużej ilości tłuszczu i braku aktywności. Na diecie roślinnej człowiek ma więcej energii, lepiej się czuje – zachwala dietetyczka, która sama od lat jest weganką, a jednocześnie biega w maratonach. – Zmiana sposobu żywie-
Gospodarczyk, która wspólnie z Emilią Tuśnio zorganizowała spotkanie. Zapowiada, że będą kolejne edycje, Wegańska Kuchnia Społeczna ma się odbywać regularnie. Nie będzie to łatwe, bo pochodzące ze Skarżyska-Kamiennej organizatorki z racji studiów mieszkają aktualnie z dala od rodzinnych stron. Ale ich celem jest obalanie mitów, że weganizm to restrykcyjna dieta, a roślinne gotowanie jest trudne. – Chcemy zainspirować innych do spróbowania takiego sposobu żywienia. Podczas kolejnych spotkań zamierzamy wprowadzić dyskusje, wykłady, prelekcje i filmy – zapowiada.
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Mostki Zainteresowanie dietą roślinną zatacza coraz szersze kręgi. Świadczy o tym wrześniowe spotkanie Wegańskiej Kuchni Społecznej w Wiejskim Domu Kultury w Mostkach w gminie Suchedniów. Na stołach pojawiły się samosy, zupa z dyni, szarlotka, różne hummusy, sałatka z ciecierzycy, kotlety jaglane, pasta z czerwonej soczewicy i wiele innych dań. – Przyszło około 15 osób, a potraw było tak dużo, że musieliśmy zabierać je do domu – wspomina Aleksandra
Pierwsze kroki
Początkującym Wawrzycka proponuje, żeby przez tydzień spróbowali „diety pudełkowej”, czyli zamówili dostawę roślinnych posiłków na cały dzień, albo wprowadzili jeden wegański dzień w tygodniu. Podkreśla, że jest teraz mnóstwo blogów i książek, w których można
szukać przepisów i porad. Przestrzega jednak, żeby nie zaczynać od dużej ilości roślin strączkowych, bo organizm trzeba powoli przyzwyczajać do wzdymających substancji. Jednocześnie podkreśla, że mitem jest przekonanie o braku białka w diecie roślinnej. – Ono jest wszędzie: w ryżu, w kaszy, w chlebie. W naszym kraju jest ogromny strach przed niedoborem białka, który jest praktycznie u zdrowych ludzi niespotykany, a tymczasem umieramy od nadmiaru tłuszczu zwierzęcego w diecie – uważa. Zainteresowani roślinnym jedzeniem kielczanie mogą poszukać odpowiednich dla siebie potraw także w menu bistro Pozdrowienia przy ul. Bodzentyńskiej, które nawet przygotowywało wegańskie menu na premiery w Teatrze im. Stefana Żeromskiego. Latem na Rynku – ku radości wegan – pojawił
się wegański lokal z falafelem i hummusem, ale właściciel narzekał na małą liczbę klientów i w krótkim czasie wprowadził do menu mięsne burgery. Tym, którzy zamierzają popróbować własnych sił w roślinnym gotowaniu, polecamy pierwszy „cruelty-free” punkt w mieście, czyli internetowy i stacjonarny sklep VegeKoszyk.pl. Świetnym sposobem na wypróbowanie roślinnych potraw jest udział w Wegańskiej Kuchni Społecznej, która odbywa się regularnie w restauracji Pałacyku Zielińskiego. ■ Tytuł artykułu nawiązuje do kampanii Stowarzyszenia „Otwarte Klatki”, której celem jest przyspieszenie procesu pojawiania się opcji roślinnych w barach i restauracjach. Lokale zainteresowane wprowadzaniem dań wegańskich mogą bezpłatnie skorzystać z pomocy stowarzyszenia, a informacje znaleźć na stronie internetowej www. otwarteklatki.pl/roslinniejemy
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
79
Nie tylko sałata i trawa Dieta roślinna jest zdrowa, sycąca i – co ważne – dla każdego. Stosowana przy nowotworach, cukrzycy, chorobach serca pozwala poprawić wyniki badań. W Kielcach powstało pierwsze bistro, którego menu oparte jest na produktach roślinnych: zbożach, owocach i warzywach. Co to oznacza być weganinem? Czym to się – nomen omen – je? Dorota Wawrzycka, dietetyk m.in. w Wegemanii, specjalistka żywienia klinicznego, diet coach: Weganizm to doktryna. Być weganinem oznacza hołdować pewnym zasadom: nie jeść produktów odzwierzęcych, nie nosić skóry, pereł, wełny, nie używać kosmetyków testowanych na zwierzętach… W Wegemanii dotykamy tylko kwestii kulinarnych, promując dietę roślinną. Nie oznacza to – jak wielu może się wydawać – że zachęcamy do jedzenia sałaty i trawy. Nasze menu to warzywa strączkowe, węglowodany złożone, czyli kasze, i to wszystko, co jest zielone i czerwone, także owoce. To dieta, która służy każdemu i dostarcza wszystkich potrzebnych organizmowi składników? Jeśli weźmiemy pod uwagę osoby zdrowe, to tak – jest to dieta dla każdego. Trzeba się jednak do niej przyzwyczaić. Zawiera dużo błonnika, którego strawienie nie jest proste, przynajmniej na początku. Mogą się pojawić wzdęcia, drobne dolegliwości, ale to mija. Później zaczyna się chudnąć, czujemy się lżej. U pacjentów, którzy stosują tę dietę, udaje się uregulować cukier, zauważamy też obniżenie poziomu cholesterolu. Co więcej, onkolodzy podkreślają, że za występowanie nowotworów odpowiada m.in. spożywanie mięsa. Dieta roślinna jest też w pełni zbilansowana. Białko roślinne jest tak samo przyswajalne jak zwierzęce. Czym się żywi statystyczny Polak? Podstawa pozycja w codziennym menu to kanapka z szynką i żółtym serem na śniadanie, ewentualnie z plasterkiem pomidora czy ogórka. Na drugie śniadanie… kanapka z szynką i żółtym serem. Później zjadamy jednodaniowy obiad: obfitą zupę lub drugie danie, najczęściej kurczaka w panierce. Na kolację znów nasza kanapka. W weekendy dochodzi jajecznica. Jemy mało warzyw, surówki pojawiają się tylko przy obiedzie. Jeśli posiłki są nieregularne, to do tego dochodzą słodycze, szczególnie wieczorem.
Na czym polega dieta roślinna? Chodzi nam o to, by nasze posiłki maksymalnie uprościć. Do makaronu, kaszy (czym grubsza i ciemniejsza, tym lepiej), komosy ryżowej, amarantusa dodajemy groch, fasolę, soczewicę, tofu. Co ważne, nie rozgotowujemy produktów, podane al dente są dla nas bezpieczniejsze. Jedynie strączkowe suche trzymamy w wodzie aż będą miękkie, bo łatwiej je wtedy strawić. W typowej polskiej diecie wszystko musi być w sosach i łatwe do zjedzenia, a jedzenie musi być wyzwaniem. Każdy kęs powinniśmy gryźć 20, 30 razy. Jedzenie w biegu nie daje uczucia sytości. Co znajdziemy w menu Wegemanii? Karta jest bogata i obejmuje wszystkie posiłki. Mamy kanapki z upieczonego na miejscu chleba orkiszowego z warzywami, pastami z zielonego groszku, tofu. Można zamówić sałatki, które bazują na warzywach, humusie, kaszy i dobrych sosach. Jeśli ktoś lubi śniadanie na słodko, to polecamy owsiankę z owocami. Codziennie jest lunch dnia, złożony z zupy i drugiego dania. Istnieje możliwość darmowego dowozu przy zamówieniu dziesięciu obiadów w miesiącu lub powyżej pewnej kwoty. Dania są pełnoziarniste i wysokobłonnikowe, oparte na kaszy, ryżu. Można też zamówić zestaw obiadowy z karty. W Wegemanii znajdziemy także łakocie,
które w niewielkich ilościach z czystym sumieniem można zjeść po dobrym obiedzie. Ciasta codziennie są inne. Można też u nas zamówić całodzienną dietę pudełkową, mamy także specjalne menu dla dzieci. Dziękujemy za rozmowę.
Bistro Wegemania ul. Targowa 17, Kielce tel. 790 300 809 www.wegemania.pl
Nożem i widelcem 80
Świeża jak pizza rozmawiał Jakub Juszyński zdjęcia Mateusz Wolski
Wszyscy znają pizzę. W każdym zakątku świata kucharze i pizzermani tworzą i pieką drożdżowe okrągłe placki, pokryte pomidorowym sosem i ozdobione wieloma świeżymi, często lokalnymi dodatkami. Tylko czy to jeszcze są pizze? Czy tą nazwą możemy określić tylko tę prawdziwą włoską? O sekretach południowej kuchni opowiada Teo Fabozzi z lokalu Monte di Procida.
GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
81 Czy jest coś takiego jak włoska pizza? Istnieje jeden wzór? W każdym regionie pizza wygląda nieco inaczej. W Rzymie ciasto wałkowane jest wałkiem, w Neapolu wyrabia się je ręcznie, aż fruwa, a na Sycylii ma wyższe brzegi. To, co łączy wszystkie włoskie pizze to składniki. Muszą być przede wszystkim świeże. W całym kraju używana jest specjalna mąka do wypieku pizzy oraz pomidory określonych odmian (np. San Marzano, Pelati). To podstawa, a reszta to składniki zależne również od regionów – w Neapolu, skąd pochodzę, obowiązkowa jest świeża mozzarella di bufala. Nam Polakom, a podejrzewam, że i reszcie świata, włoska kuchnia kojarzy się z pizzą i pastą. Ale przecież Włosi nie jedzą tylko tego. Które dania ze swojej rodzinnej, neapolitańskiej kuchni uważasz za najlepsze? Na pewno panzerotti – kotleciki z gotowanych ziemniaków z mozzarellą i szynką. Robione są także pizze, w których składniki nakładane są na smażone ciasto. Oba te dania są przepyszne. Ciekawe są także frittelle, dania z makaronu z jajkiem i dodatkami typowymi dla pizzy. Ostatnio coraz bardziej znane w Polsce są arancini. To smażone kulki z ryżu, groszku, prosciutto crudo (surowej włoskiej szynki) i innych dodatków. Sporo smażonych przekąsek robionych jest w okolicach plaż, gdzie ludzie potrzebują szybkich dań. Ciekawą propozycją jest również neapolitańskie lasagne. Różnią się od tych, które znamy w Polsce. Dodaje się do nich białą kiełbasę i ricottę. Od niedawna prowadzisz lokal w naszym mieście, serwując pizzę. Jak gotujesz dla kielczan? Tradycyjnie, czy eksperymentujesz? Moja kuchnia jest tradycyjna. Tak gotowała moja mama i tak gotuje się w Neapolu. Wprowadzam pewne innowacje związane z lokalnymi gustami, ale trzymam się tradycyjnego podejścia, jeżeli chodzi o składniki, jak i smaki. Dobrym przykładem jest moje ciasto, do którego dodaję mało drożdży, ale daję im czas na to, żeby wyrosły. Często ludzie o tym zapominają i z braku czasu dodają więcej, aby ciasto szybciej rosło. Gdy zdarza się, że któryś produkt mi się skończy, a nowa dostawa z Włoch jeszcze w trasie, nie zastępuję go innym, tańszym. W Polsce jesteś od niedawna. Co skłoniło Cię do takiej zmiany w życiu? Zasadniczo dwa powody. Po pierwsze zamarzył mi się lokal z tradycyjną neapolitańską pizzą.
Zacząłem pracę w kuchni mając 20 lat. Pracowałem w pizzerii w moim rodzinnym mieście Monte di Procida, potem w większej pizzerii i w różnych miejscach na świecie. Od 35 lat robię pizzę, kocham to, więc dlaczego nie tutaj? Drugim powodem była moja żona, która teraz może być bliżej swojej rodziny. Przez 20 lat ona mieszkała u mnie, więc teraz ja mogę mieszkać w jej rodzinnych stronach. Czy masz już ulubione dania polskiej kuchni? Flaczki. Uwielbiam je! Lubię też polskie kotlety i surówki: z kiszonej kapusty, z pora i wiele innych. Z deserów – sernik, ale jeżeli chodzi o słodkości to pozostanę wierny neapolitańskim przysmakom. Zapomniałbym jeszcze o rosole z kaczki – to jest również mój faworyt. Czy masz jakiś patent, jak poznać, czy pizza, którą właśnie przyniesiono nam do stolika będzie nam smakować? Zawsze zwracam uwagę na zapach. Dobra pizza pachnie smakowicie. Dla mnie najważniejsza jest świeżość. Codziennie szykuję świeże składniki – kroję warzywa i inne dodatki do pizzy, aby była ona najsmaczniejsza. W każdym tygodniu przyjeżdża do nas także dostawa produktów prosto z Włoch. Czasem wystarczy tylko rzut oka na pizzę i od razu widać, jak wyrośnięte jest ciasto i czy składniki są wysokiej jakości. Dzięki lokalowi Monte di Procida możemy dowiedzieć się, jak smakuje neapolitańska pizza. Czy planujesz przekonać nas do innych dań? Myślę o rozszerzeniu oferty o makarony. Przydałoby się więcej stolików. Po prostu chcę robić to, co lubię. Dziękuję za rozmowę. ■
Moja kuchnia jest tradycyjna. Tak gotowała moja mama i tak gotuje się w Neapolu.
Artykuł partnerski
82
Pyszne ciasta już są
Jeśli uwielbiacie słodycze i macie ochotę na coś dobrego, to ciężko będzie Wam przebrnąć przez ten tekst. Lepiej najpierw zajrzyjcie do cukierni La Baguette, wybierzcie swój smak (łatwo nie będzie) i z uczciwą porcją na talerzu sięgnijcie po lekturę. Cztery kielczanki – dwie przyjaciółki Magda i Justyna w Krakowie i ich siostry Iwona i Marta w Kielcach – próbują swoich sił w cukierniczym biznesie. Najpierw w Krakowie, w budce przy przystanku zakładają La Baguette. Wielu mówi: „nie uda się Wam”, ale one nie słuchają. I dobrze! Po trzech latach mają dwie wzięte cukiernie w Krakowie i trzecią – do otwarcia której namówiły rodzone siostry – w Kielcach. Kielecka odsłona La Baguette mieści się przy ul. Silnicznej, na tyłach banku ING, w pobliżu hotelu DAL. Właścicielki chcą odczarować ten zapomniany przez kielczan zakątek. Z trudem, bo większość klientów wciąż jeszcze najpierw pędzi w okolice ul. Solnej i bulwarów nad Silnicą. Lokal znajduje się w starej kamienicy, nad drzwiami wisi baner „Pyszne ciasta już są! Szyld się jeszcze robi”. W przytulGRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
nym wnętrzu kilka stolików, za ladą najróżniejsze tarty i ciasta. Popisowy produkt to tarta z mascarpone i przygotowaną na miejscu konfiturą porzeczkową lub malinową. Nie można też przejść obojętnie obok bezy Pavlova, ani bardzo czekoladowego brownie (72 proc. kakao) i tarty kawowo-kardamonowej z wiśnią. Na święta warto pomyśleć o piernikach: zwykłym, choć w smaku niezwykłym i z bakaliami; tarcie serowo-makowej z kajmakiem; makowej z białego i ciemnego maku; tarcie czekoladowej z marcepanem; gruszkowej (w syropie z cydru, na słodkich procentach), orzechowej czy zdobionych lukrem pierniczkach, doskonale sprawdzających się podczas firmowych wigilii. Wszystkie przepisy są autorskie, a finalne smaki powstają metodą prób i błędów. Ciasta wypiekane są na miejscu. Właścicielki nie oszczędzają na składnikach, produkty pochodzą od sprawdzonych dostawców. Same robią masło orzechowe, marcepan, a nawet adwokat. – Każde ciasto, każdy tort przygotowujemy w taki sposób, byśmy same nie mogły się mu oprzeć – mówi Iwona Piec, współwłaścicielka La Baguette.
W La Baguette zamówimy ciasta, torty i desery na najróżniejsze uroczystości: urodziny, imieniny, ważne rocznice. Dziewczyny przygotowują aranżację słodkiego stołu weselnego oraz słodkie paczki dla weselnych gości. Wyrobów La Baguette można też spróbować na miejscu przy kawie.
La Baguette ul. Silniczna 13/1, Kielce tel. 507 518 064 www.labaguette.pl Facebook: La Baguette Kielce
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Swojskie, czyli własnej produkcji PRZEPIS NA KIEŁBASĘ DOMOWĄ Składniki i akcesoria (poza mięsem dostępne w sklepie): • 5 kg łopatki wieprzowej bez kości • 1 kg boczku • 90 g soli do peklowania • pieprz czarny ziarnisty lub grubo mielony • główka czosnku • jelito cienkie (wieprzowe) • zrębki wędzarnicze mieszane • maszynka do mielenia • nadziewarka • wędzarnia Łopatkę i boczek pokrój w kostkę i odłóż do osobnych naczyń. Zasyp mięso solą do peklowania, dokładnie wymieszaj i wstaw do lodówki na 2-3 dni. Pamiętaj, żeby raz lub dwa razy dziennie mieszać mięso. Po tym czasie dokładnie wypłucz jelita, a później je mocz przez około 3 godziny.
A gdyby tak w tym całym zabieganiu, szybkim jedzeniu byle jak i byle gdzie, zatrzymać się choć na chwilę i przygotować coś samodzielnie? Powiecie, że trudne i czasochłonne? Nic bardziej mylnego! Nie wierzycie? Zapytajcie w sklepie Swoyskie z Domowej Spiżarni. Rodzinny biznes prowadzą Karolina i Patryk Zawierucha, a sam sklep powstał dwa lata temu przy ul. Okrzei, w punkcie Mas-polu, którego właścicielem jest tato Karoliny. Jego małe przedsiębiorstwo wyrosło na dużą, nowoczesną hurtownię i zmieniło siedzibę. Swoyskie z Domowej Spiżarni ułatwia zakupy tym, którzy zwracają uwagę na to, co jedzą. – Coraz częściej zaczynamy zastanawiać się nad tym, co ląduje na naszym talerzu. Wybieramy produkty zdrowe, bez konserwantów, ulepszaczy, sztucznych barwników. Coraz chętniej sami próbujemy coś przygotować. Zaczynamy wypiekać chleb, wracamy do robienia przetworów – wylicza Karolina. W sklepie (także dostępnym online) znajdziemy wszystko to, czego potrzebujemy do wyrobu wędlin (m.in. siatki, jelita), chleba (kosze rozrostowe, a dla zabieganych również gotowe mieszanki), serów, przetworów (słoiki niemal w każdym rozmiarze i kształcie) czy alkoholu (np. ozdobne buteleczki do nalewek). W sumie kilka tysięcy produktów, w tym
sprzęt, akcesoria i przyprawy z najróżniejszych stron świata. Jeśli nie czujemy się swobodnie między półkami, możemy poprosić o pomoc pracowników sklepu, w tym piwowara z 10-letnim doświadczeniem, który podpowie, jakich produktów i sprzętu potrzebujemy, by w warunkach domowych uwarzyć dobre piwo. Wszyscy służą wiedzą, radą i sprawdzonymi przepisami. Na miejscu jest też biblioteczka z literaturą o tematyce kulinarnej, a właściciele planują uruchomić warsztaty piwowarskie, wędliniarskie czy szkolenia, jak robić przetwory. – Z nami upieczenie chleba czy uwarzenie piwa to czysta przyjemność. I pamiętajmy, to wcale nie musi być czasochłonne i drogie – zapewnia Karolina.
Następnie zmiel boczek w maszynce do mielenia z sitkiem o drobnych oczkach (2-4 mm), a łopatkę z sitkiem o grubych oczkach (8-10 mm). Wszystko wyrób na jednolitą masę, dolewając stopniowo ok. 750 ml zimnej wody i przyprawiając pieprzem, majerankiem oraz wyciśniętym czosnkiem. Teraz możesz przejść do nadziewania. Po zakończeniu powieś kiełbasę na kiju i odłóż ją w przewiewne i chłodne miejsce na około 1,5 godziny. Możesz rozpocząć wędzenie, 2-3 godziny w temperaturze 50-70˚C, dopóki kiełbasa nie osiągnie ciemnobrązowej barwy. Po uwędzeniu kiełbasę trzeba sparzyć. Rozgrzej wodę w garnku do ok. 70-80˚C i zanurz w niej swój wyrób. Utrzymuj taką temperaturę przez ok. 20 minut. Po tym czasie możesz wyjąć kiełbasę, ostudzić. Smacznego!
Z magazynem „Made in Świętokrzyskie” do 28 lutego 2018 r. 5% rabatu na wszystko
Swoyskie z Domowej Spiżarni ul. Okrzei 5, Kielce tel. 601 614 444 sklep@domowaspizarnia.pl www.domowaspizarnia.pl
83
Turystyka 84
Przez Góry Fogaraskie i uliczki Bukaresztu tekst i zdjęcia Agata Niebudek-Śmiech
Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia ktoś puka do waszych drzwi i każe się wam wyprowadzić. Tak jak wszystkim mieszkańcom waszej kamienicy, ulicy, całej dzielnicy. Tak właśnie na początku lat 80. wysiedlono 40 tys. mieszkańców Bukaresztu, by zbudować drugi co do wielkości gmach na świecie. Tak spełnił się jeden z szalonych planów prezydenta Rumunii, Nicolae Ceaușescu. GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
Rumunia to kraj pełen kontrastów – majestatyczne Karpaty, przez które słynny dyktator przeciągnął wijącą się jak wstążka i wgryzającą się w skały Drogę Transfogaraską. Tajemnicze i oblegane przez turystów zamki, przy których zamiast urokliwych kafejek straszą kominy fabryk. Szczycące się romańskimi korzeniami miasteczka, z pięknymi, choć proszącymi się o generalny remont kamieniczkami i biedne romskie wsie z rozlatującymi się chałupami i spacerującymi po ulicach stadami osłów. Wielu wyobraża sobie Rumunię jako kraj niebezpieczny, dziki i mało ciekawy. Nic bardziej mylnego. Rumunia zaskakuje na każdym kroku i gdy tylko zapuścimy się w jej głąb, odkryjemy niepowtarzalne piękno. Trzeba więc odrzucić stereotyp biednego, mało atrakcyjnego kraju, który
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
85 wprawdzie należy do Unii Europejskiej, ale wciąż jest jej bardzo ubogim krewnym. Przekonał się o tym Jeremy Clarkson, który właśnie w Rumunii realizował jeden z odcinków kultowego programu „Top Gear”, biorąc „na tapetę” dacię. I co tu dużo mówić, trochę się przejechał…
100 kilometrów adrenaliny
Clarkson przejechał się dosłownie i w przenośni. Siadając za kierownicą luksusowego lamborghini wyruszył w szaloną podróż Trasą Transfogaraską. I nie krył zdumienia oraz zachwytu nad tą jedną z największych atrakcji Rumunii. Licząca prawie 100 km kręta, stroma i wykuta w skałach droga łączy położony na północy Siedmiogród z południową Wołoszczyzną. To jeden z wielu kaprysów Nicolae Ceaușescu, bo przecież nie było potrzeby przebijania trasy przez najwyższe pasma Gór Fogaraskich. Ale po interwencji Związku Radzieckiego w Czechosłowacji dyktator doszedł do wniosku, że jego kraj może spotkać ten sam los i postanowił zbudować trasę łączącą obie części Rumunii, dzięki której możliwy będzie szybki transport wojsk i sprzętu. Wbrew powszechnym wyobrażeniom Ceaușescu nie był twardogłowym komunistą i ulubieńcem Kremla. Życzliwym okiem spoglądał na Zachód, który sowicie nagradzał go choćby za to, że wojska rumuńskie nie uczestniczyły np. w manewrach Układu Warszawskiego. Nie zmienia to faktu, że dyktator był niewyobrażalnym megalomanem, a Trasa Transfogaraska to jeden z przejawów jego pychy. Ceaușescu nie liczył się zupełnie z kosztami i nie chodzi tu jedynie o pieniądze, ale i dziesiątki ludzi, którzy zginęli przy tej gigantycznej budowie. Źródła podają, że do przebicia się przez wysokie pasma górskie zużyto 6 mln kg dynamitu, a prace prowadzone były w szaleńczym tempie – rozpoczęto je w 1970 r., ukończono zaledwie cztery lata później. Dziś mało kto pamięta o militarnym znaczeniu Trasy Transfogaraskiej, jest ona przede wszystkim wielką atrakcją turystyczną. Podróż po wijących się serpentynach, wyrastające z jednej strony potężne szczyty, z drugiej zaś rozciągająca się przepaść, dostarczają niemałej dawki adrenaliny. Dość powiedzieć, że w najwyższym miejscu droga osiąga wysokość 2034 m n.p.m. Zdecydowanie podróż przez Góry Fogaraskie wymaga mocnych nerwów, choć widoki, jakie roztaczają się wokół, zapierają dech w piersiach. Nic więc dziwnego, że choć trasa ma zaledwie 100 km, to pokonuje się ją w ciągu kilku godzin – po pierwsze dlatego, że prędkość jest tu znacznie ograniczona, po drugie zaś – turyści co rusz zatrzymują się, by napawać się bajeczną
scenerią. Szczególną uwagę trzeba zwrócić m.in. na zaporę na rzece Ardżesz, która tworzy jezioro Vidraru, czy zamek Poienari. Chcąc dotrzeć do gmaszyska, które przed wiekami należało do Włada Palownika, trzeba wdrapać się po, bagatela, 1440 schodach. Warto, bo widoki rozciągające się ze szczytu są naprawdę imponujące.
W gościnie u Drakuli
Ano właśnie – Wład Palownik. Spytacie – kto to? I słusznie, bowiem większości znany jest jako Dracula. Rzeczywistość wymieszała się z fikcją, prawda historyczna została doprawiona szczyptą pikantnej legendy. Wład Palownik, hospodar wołoski żył w drugiej połowie XV w. i zasłynął nie tyle wielkimi rycerskimi wyczynami, ale przede wszystkim niebywałym okrucieństwem. Swoich przeciwników politycznych i tych, którzy narazili mu się choćby drobnym przewinieniem, karał w okrutny sposób, wbijając ich na pal. Tak właśnie bezlitosny władca rozprawił się z bojarską opozycją, którą wcześniej zaprosił na wielkanocną ucztę. Tych, których oszczędził, zapędził do budowy wspomnianego już zamku na szczycie urwiska w Poienari. Wład zginął z rąk tych, którzy wcześniej mu służyli. A że za życia był bestią w ludzkiej skórze, nic dziwnego, że z czasem zaczęto go łączyć z wampirem – Drakulą. Postać ta stała się szczególnie popularna dzięki powieści irlandzkiego pisarza Brama Stockera, który mrożącą krew w żyłach historię osadził w rumuńskich, malowniczych realiach. Współcześnie historia Drakuli funkcjonuje w zbiorowej wyobraźni, m.in. dzięki kilku świetnym ekranizacjom filmowym. Nic dziwnego, że zarządcy i opiekunowie wielu rozrzuconych po całej Rumunii zamków w mniejszym czy większym stopniu przywołują postać legendarnego wampira. Do roli jego mrocznych samotni pretenduje kilka rumuńskich średniowiecznych budowli,
jednak największą sławą cieszy się Zamek Bran niedaleko Braszowa, w którym można zwiedzić aż 57 znakomicie zachowanych komnat. Reputację prawdziwego klejnotu kultury gotyckiej zyskał zamek Korwinów w Hunedoarze, który należał do potężnego rodu magnatów węgierskich Hunyadi. I właśnie to węgierskie dziedzictwo okazało się dla budowli przekleństwem, bowiem Nicolae Ceaușescu, nie mogąc znieść symbolu obcego panowania w Rumunii, kazał wybudować w sąsiedztwie potężna hutę. Każdego turystę wjeżdżającego do miasta witają więc ponure kominy i klocki hal fabrycznych, spoza których nieśmiało wyłania się strzelista bryła zamku. Koniecznie trzeba odwiedzić zamek chłopski w Rasznowie, który został wybudowany przez Krzyżaków, a po ich wypędzeniu, służył okolicznym mieszkańcom jako schronienie przed najazdami Turków i Tatarów. Otoczona 5-metrowym murem budowla prezentuje się imponująco, nie mniejsze wrażenie robią wybudowane u jej podnóża zabudowania. Spacerując wąskimi uliczkami między malutkimi domkami,
Turystyka 86 kwadratowych, 12 pięter i osiem podziemnych kondygnacji oraz 1100 pomieszczeń. Liczby są imponujące, ale cóż z tego, skoro po upadku dyktatora nikt nie wiedział, co zrobić z tak potężnym gmachem. Amerykański miliarder Robert Mudroch chciał kupić pałac i przekształcić to drugie co do wielkości po Pentagonie gmaszysko w gigantyczne kasyno. Rząd rumuński nie zgodził się jednak na taką profanację i w najkosztowniejszej zabawce Ceaușescu znajdują się dziś najważniejsze publiczne instytucje. Aha i jeszcze podziemnymi korytarzami zasuwa z prędkością światła we wspomnianym już lamborghini Jeremy Clarkson. Ot, taka zabawa…
Braszów i Sybin mamy niepowtarzalną okazję poznania typowej, średniowiecznej architektury, a po dotarciu do punktu widokowego – sycenia oczu widokiem potężnych górskich szczytów.
Paryż Wschodu
Nie bez powodu Bukareszt – stolica Rumunii nazywana jest Paryżem Wschodu. Jest coś niezwykłego w atmosferze tego miasta – i nie chodzi tu tylko o łuk triumfalny, który wzorem paryskiego stanowi ważny punkt orientacyjny, wokół którego dniem i nocą ciągnie sznur samochodów. Swój niepowtarzalny klimat miasto to zawdzięcza niesamowitej mieszance kultur – bizantyjskiej i zachodnioeuropejskiej, na każdym kroku napotykamy też ślady starożytności. Nie bez przyczyny zresztą nie tylko w Bukareszcie, ale i w wielu innych miastach Rumunii, odnaleźć można pomniki przedstawiające wilczycę karmiącą dwa niemowlaki. Pięknie, szczególnie nocą, prezentuje się bukaresztańska starówka z zabytkowymi uliczkami, warto wyznaczyć sobie marszrutę, której kolejne punkty wyznaczają cerkwie. Koniecznie odwiedzić trzeba Narodowe Muzeum Sztuki i urokliwy park Herastrau z pomnikiem Fryderyka Chopina. Stolica Rumunii ma też swoje drugie oblicze – wciąż mnóstwo tu biedy, obdrapanych kamienic i zaśmieconych ulic. Wiele zabytkowych budynków (szczególnie sakralnych) schowanych jest za typowymi socrealistycznymi gmachami. Brak szacunku dla wielowiekowej tradycji był, oprócz manii wielkości, znakiem rozpoznawczym Nicolae Ceaușescu. Stolicę rządzonego przez siebie kraju traktował jak planszę z tekturowymi modelami, przenosząc lub wyburzając całe ulice, a nawet zmieniając koryto rzeki. Chciał stwoGRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
rzyć modelowe, monumentalne socjalistyczne miasto. Na szczęście nie wszystko udało mu się zniszczyć. Niemniej zburzono, uszkodzono lub przeniesiono 22 cerkwie, jedną piątą powierzchni starego Bukaresztu zrównano z ziemią. Za ten eksperyment urbanistyczny miasto długie lata będzie jeszcze płacić.
Bukareszt zniszczony przez komunistycznego przywódcę nie jest częstym celem odwiedzin
Tysiące pomieszczeń Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia ktoś puka do waszych drzwi i każe się wam wyprowadzić. Tak jak wszystkim mieszkańcom waszej kamienicy, ulicy, całej dzielnicy. Tak właśnie na początku lat 80. wysiedlono 40 tys. mieszkańców Bukaresztu i wyburzono około 7 km kw. centrum starego miasta, by zbudować drugi co do wielkości gmach na świecie. W ten sposób spełnił się jeden z szalonych planów Ceaușescu, przy którego realizacji pracowało 700 architektów i 20 tys. robotników. Monumentalny, wysoki na ponad 80 metrów neoklasycystyczny pałac z białego marmuru ma powierzchnię 340 tys. metrów
turystów. A szkoda, bo miasto to, choć pełne kontrastów, warte jest, by poświęcić mu choć jeden dzień. Z drugiej jednak strony nie dziwi, że goście odwiedzający Rumunię, wybierają inne miasta, jak choćby szczycącą się wspaniale zachowaną średniowieczną zabudową i położoną pośród pięknych wzgórz Sighisoarę czy Braszów – z pięknym, barokowym rynkiem i wzgórzem, na którego szczyt można dostać się kolejką, by napawać się niesamowitą perspektywą. Wspaniale prezentuje się znany ośrodek narciarski Sinaia oraz ekskluzywna nadmorska Konstanca, zaś urokliwy Sybin słusznie zyskał miano skarbu Siedmiogrodu. Jest jeszcze pełna oryginalnych i monumentalnych budowli z czasów Habsburgów Timisoara – czwarte co do wielkości miasto Rumunii, które odwiedzić należy choćby dlatego, że to właśnie tu w grudniu 1989 r. rozpoczęła się rewolucja, która rychło ogarnęła cały kraj, obalając rządy znienawidzonego dyktatora Ceaușescu. ■
Felieton
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
87
Magia radia Paweł Jańczyk
N
igdy do końca nie rozumiałem, jak to działa. Jak to jest, że mówi się tam, a słychać tu? Od zawsze było to dla mnie magiczne. Do tego stopnia, że jako dzieciak próbowałem rozmawiać z radiem, mówiąc do głośnika. Nikt nie odpowiadał, a przynajmniej nie tak, jak chciałem… Marzyłem o tym, aby znaleźć się po drugiej stronie. Pamiętam, że w domu, w piątki, obowiązkowo słuchało się listy przebojów w Trójce. Kilka lat później odkryłem nową jakość: krakowskie żółto-niebieskie radio nadawało m.in. JW-23, a ja siedziałem z otwartą z podziwu buzią w pokoju, pod sufitem którego rozwieszone było kilkanaście metrów przewodu koncentrycznego, służącego za antenę. Tylko tak się dało słuchać. Marzenie… Błędy ortograficzne robiłem prze-
ogromne. Gdy w liceum zdradziłem, że chcę być dziennikarzem, to zostałem wyśmiany. No jak? przecież błąd na błędzie! Ale ja już wtedy wiedziałem, że chcę do radia, a tam się mówi i nie widać ortograficznych byków. A mówić mogłem godzinami… Kilka dni po maturze poszedłem do kieleckiej Famy. Tam przesłuchania, sporo ponad sto osób na korytarzu, wygrywają dwie, w tym ja. Kilka pomieszczeń, mikrofony, dwa komputery, dyktafony i to coś magicznego, wiszącego w powietrzu. Zakochałem się na dobre. Po wielu miesiącach nauki wreszcie się udało. Na początek serwis informacyjny, jeden, drugi i wreszcie własny program. Nocny. Wysyłali młodego na najnudniejsze pasmo w ciągu doby od 24 do 6 rano. A ja byłem w siódmym niebie.
Tysiąc płyt za plecami, mała lampka nad konsoletą mikserską, mikrofon, ulubiona muzyka i telefony od słuchaczy, którym kilkoma minutami dźwięków zapisanych na srebrnym krążku i puszczonych w eter można było sprawić wielką radość. To było to coś, to była ta magia, o której marzyłem od czasu montowania anten z drutu. Później inna stacja i kolejna, wszędzie wyjątkowo. Nowe wyzwania, mnóstwo znajomości i spełnianie kolejnych marzeń, no i wywiad z Metallicą, o którym nawet nigdy nie próbowałem śnić. Teraz radio wygląda już troszkę inaczej, a i ja jestem w zupełnie innym punkcie zawodowej drogi. Dałbym jednak wiele, aby tam wrócić. Zgasić światło, włączyć muzykę, ubarwić słowem i marzyć razem ze słuchaczami…■
Felieton 88
Jak czytać jedną książkę dziennie? Jakub Porada
N
o właśnie. Czy to jest w ogóle możliwe? Przecież przebrnięcie w krótkim czasie przez tysiące piktogramów to szaleństwo, porównywalne niemal z próbą podbicia Indii przez Aleksandra Wielkiego. Tam zbuntowało się wojsko, tu zbuntuje się wzrok i agenda obowiązków. Już obejrzenie dwugodzinnego filmu wymaga żelaznej dyscypliny i hartu ducha, kiedy śmieci wołają o wyrzucenie, a dzieci o… podwiezienie. Cóż dopiero książka męczona tygodniami. Ciśnie się na usta zwrot jednego ze znajomych montażystów, który, niezależnie od projektu do wykonania, zawsze krzyczy: „nie da się”. Da się. Doszedłem do rozwiązania metodą prób, w trakcie wieloletniej wyboistej drogi, która doprowadziła mnie do zawodowego spełnienia (wspominam także o tym w ,,Sztukmistrzu w Tczewie’’). W 2001 r., kiedy z grupą zapaleńców zakładaliśmy TVN24, musiałem zacisnąć pasa, żeby nie utonąć w Warszawie. Po opłaceniu obskurnej kawalerki na Sadybie, na życie zostawało 10 zł na dobę. Nici z imprezek i shoppingu na mieście. I dobrze! Zamiast tego siedziałem w fotelu, zatopiony w bieli kartek, przegryzając GRU DZ I E Ń 2 0 1 7 / S T YCZE Ń 2018
kolejne rozdziały paluszkami, popijanymi najtańszym piwem Hammer. Książek miałem pod dostatkiem, dzięki bibliotece ulokowanej po drugiej stronie ul. Konstancińskiej. Postanowiłem więc, że zabiję samotność w wielkim mieście wytężoną lekturą. Od dziecka czytać lubiłem i wiedziałem, że to recepta na wszelkie dolegliwości, nawiązując do tytułu piosenki Krystyny Prońko: lek na całe zło. Zacząłem przyjmować dawki tego leku, hołdując literaturze w sposób nieograniczony. Po jakimś czasie odkryłem prawidłowość, która pozwoliła mi zintensyfikować efekt. Zacząłem czynić plany, niemal jak Robert Lee Prewitt ze ,,Stąd do wieczności’’ Jamesa Jonesa. Łącznie mogłem zabrać z biblioteki pięć woluminów. Udawałem się tam zatem z listą pozycji „do zaliczenia”. Pierwszą wybierałem właśnie z niej, głównie pamiętniki i biografie. Kolejne tytuły oceniałem po grubości grzbietu, uważałem też na rozmiar czcionki, żeby sprawnie przełknąć tomiszcze. Ostatnie dwa tomy wrzucałem do torby według jednego kryterium: musiały liczyć do dwustu stron, żebym miał pewność, że odhaczę je wieczorem.
W domu trawiłem najcieńsze skrypty, a równocześnie mocno wgryzałem się w pozycję środkową, na koniec sesji zaczynałem najgrubszą książkę z listy. Nazajutrz kończyłem drugą broszurę, brnąc dalej w środkowy i najgrubszy bestseller. Co kilka dni wymieniałem zapas chudzinek, finiszując równocześnie z ich korpulentnymi siostrami. Rezultat? Codziennie zapisywałem w notesie jeden z tytułów, a stopniowo odnotowywałem także cegły. Przyjąłem na klatę i umysł potężne uderzenie wiedzy, a przy okazji dobrze się bawiłem. Polecam to ćwiczenie jako dobry sposób na poszerzenie horyzontów i w ogóle na wszelkie bolączki. Nie na darmo się przecież powiada, że książki to nasze przyjaciółki. A tych nigdy za dużo (żart). Zapytasz: czy to jest trudne? Odpowiem: a czy trudno jest posłać łóżko? Chodzi o nawyk, który trzeba w sobie wyrobić, tak jak mycie zębów. Z czytaniem jest podobnie. Wypracuj nawyki i pamiętaj, że sukces to mały wysiłek, regularnie powtarzany. Codzienne ,,sylabizowanie’’ sprawi, że będzie bliżej celu, niż ci się wydaje. A na pewno dobrze się zabawisz. ■