Made in Świętokrzyskie #9

Page 1

Jakub Żubrowski / Piłkarze to nie idioci

#9

ISSN 2451-408X

magazyn bezpłatny


madeinswietokrzyskie.pl

Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”?

KIELCE I OKOLICE: Instytucje: »» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2) »» Centrum Edukacyjne Szklany Dom w Ciekotach (Masłów, Ciekoty 76) »» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5) »» Filharmonia Świętokrzyska (ul. Żeromskiego 12) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Miedzianej Górze »» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie »» Instytut Dizajnu w Kielcach (ul. Zamkowa 3) »» Kielecki Park Technologiczny (ul. Olszewskiego 6) »» Kielecki Teatr Tańca: • Impresariat (pl. Moniuszki 2B) • Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3) »» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B) »» Muzeum Historii Kielc (ul. Leonarda 4) »» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Dworek Laszczyków w Kielcach (ul. Jana Pawła II 6) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Park Etnograficzny w Tokarni »» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku »» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej (ul. Sienkiewicza 29) »» Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne w Podzamczu »» Świętokrzyski Urząd Marszałkowski (al. IX Wieków Kielc 3) »» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki (al. IX Wieków Kielc 3) »» Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach (ul. Sienkiewicza 32) »» Wojewódzka Biblioteka Publiczna (ul. ks. Ściegiennego 13) »» Wojewódzki Dom Kultury (ul. ks. Ściegiennego 2) Uczelnie: »» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7) »» Społeczna Akademia Nauk (ul. Peryferyjna 15) »» Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach (Rektorat, ul. Żeromskiego 5) »» Wszechnica Świętokrzyska (Biblioteka, ul. Orzeszkowej 15) »» Wyższa Szkoła Ekonomii, Prawa i Nauk Medycznych im. prof. Edwarda Lipińskiego (ul. Jagiellońska 109) Hotele/ośrodki SPA: »» Best Western Grand Hotel (ul. Sienkiewicza 78) »» Binkowski Dworek (ul. Szczepaniaka 40) »» Binkowski Hotel (ul. Szczepaniaka 42) »» Hotel Aviator & SPA (Kielce-Dąbrowa, Masłów Pierwszy, ul. Szybowcowa 41) »» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34) »» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7) »» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178) »» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4) »» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D) »» Odyssey Club Hotel Wellness & SPA (Dąbrowa 3) »» Pensjonat Łysica Wellnes&SPA (Święta Katarzyna, ul. Kielecka 23A) Zdrowie/rekreacja/rozrywka: »» Oaza Zdrowia Agroturystyka i Zielarnia (Huta Szklana 18) »» Centrum Medyczne Omega (Galeria Echo, ul. Świętokrzyska 20) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Jagiellońska 70) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Szajnowicza 13E) »» Centrum Medyczne VISUS (ul. gen. Sikorskiego 14) »» Centrum Psychoterapii i Rozwoju Osobistego Empatia (ul. Turystyczna 11, lok. C) »» CH Pasaż Świętokrzyski (ul. Massalskiego 3) »» Fit Mania. Fitness klub (os. na Stoku 72K) »» Gabinet Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE (ul. Żeromskiego 15/2) »» Kino Helios – Galeria Echo (ul. Świętokrzyska 20) »» Kino Moskwa (ul. Staszica 5) »» Klub Squash Korona – Galeria Korona (ul. Warszawska 26) »» Kompleks Świętokrzyska Polana

(Chrusty, Zagnańsk, ul. Laskowa 95) »» Medicodent Stomatologia (ul. Zapolskiej 5) »» NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A) »» Pensjonat Wczasowo-Leczniczy „Margaretka Świętokrzyska” (Masłów, Brzezinki 83) »» Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6) »» Pracownia Rezonansu Magnetycznego „Rezonans” (ul. Zagnańska 77) »» Re Vitae. Centrum medycyny estetycznej i kosmetologii (ul. Wojska Polskiego 60) »» Salon Kosmetyczny Trychologia Estetica (ul. Chopina 18) »» Strefa Piękna Gabinet Kosmetyczny Magdalena Wasińska (ul. Leonarda 13) »» Studio Figura Anny Rodak (ul. Piekoszowska 88) »» Studio Figura Kielce Słoneczne Wzgórze (ul. Zapolskiej 5) »» Vita. Salon Odnowy Biologicznej i Rehabilitacji. Kosmetyka (ul. Jagiellońska 69) Restauracje/kluby/kawiarnie: »» AleBabeczka Cukiernia (ul. Leonarda 11) »» Backstage Restaurant & Bar (ul. Żeromskiego 12) »» Baravino (ul. Sienkiewicza 29) »» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4) »» Bohomass Lab (ul. Kapitulna 4) »» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18) »» Calimero Café (ul. Solna 4A) »» Choco Obsession (ul. Leonarda 15) »» Klubokawiarnia Inna Bajka (ul. Solna 4A) »» La Baguette (ul. Silniczna 13/1) »» MaxiPizza (ul. Słoneczna 1) »» Pieprz i Bazylia (Plac Wolności 1) »» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1) »» Si Señor (ul. Kozia 3/1) »» Sushi-Ya (ul. Leonarda 1G) »» 16 Widelców (ul. Bodzentyńska 4) Firmy: »» Antykwariat Naukowy im. Andrzeja Metzgera (ul. Sienkiewicza 13) »» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A) »» Autocentrum I.M. Patecki (ul. Zakładowa 12) »» Bartocha Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy (ul. Warszawska 21/48) »» Batero Spółka Jawna (ul. Pakosz 2) »» By o la la…! (Galeria Korona Kielce, ul. Warszawska 26) »» Car-Bud (Daleszyce, ul. Chopina 21) »» Creative Motion (ul. Strasza 30) »» FMB Fabryka Mebli Brzeziny (ul. Ściegiennego 81) »» Folwark Samochodowy – Hyundai (ul. Sandomierska 233A) »» Folwark Samochodowy – Mitsubishi i Suzuki (ul. Morcinka 1) »» Galeria Korona Kielce (ul. Warszawska 26) »» Grupa MAC S.A. (ul. Witosa 76) »» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6) »» Księgarnia Wesoła Ciuchcia (ul. Paderewskiego 49/51) »» Maxi Moda Kielce (ul. Klonowa 55C) »» Optomet Salon Optyczny (ul. Klonowa 55) »» Piekarnia pod Telegrafem (punkty przy ul. Ściegiennego 260, Żytniej 4, IX Wieków Kielc 8C, os. Barwinek 28 i Świerkowej 1) »» Przedszkole Niepubliczne Zygzak (ul. Olszewskiego 6, budynek Skye) »» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B) »» Souczek Design. (ul. Polna 7) »» Swoyskie z Domowej Spiżarni (ul. Okrzei 5) »» Świętokrzyski Związek Pracodawców Prywatnych Lewiatan (ul. Warszawska 25/4) »» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1) »» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (ul. Solna 6 i ul. Malików 150 p. 3) »» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8) »» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (Kielce, ul. Paderewskiego 55)

Biura podróży: »» Agencja Turystyczno-Usługowa Gold Tour (pl. Wolności 3) »» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24) REGION: Busko Zdrój: »» Czytelnia Szpitala Krystyna (ul. Rzewuskiego 3) »» Hotel Bristol (ul. 1 Maja 1) »» Hotel Słoneczny Zdrój Medical Spa & Wellness (ul. Bohaterów Warszawy 115) »» Piekarnia pod Telegrafem (ul. Wojska Polskiego 34) »» Recepcja Sanatorium Marconi (Park Zdrowy) »» Recepcja Sanatorium Mikołaj (ul. 1 Maja 3) »» Recepcja Szpitala Górka (ul. Starkiewicza 1) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Wojska Polskiego 31) Ostrowiec Świętokrzyski: »» Centrum Medyczne Visus (ul. Śliska 16) »» Galeria BWA (al. 3 Maja 6) »» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6) »» Miejskie Centrum Kultury (al. 3 Maja 6) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Furmańska 5) Rytwiany: »» Gminna Biblioteka Publiczna (ul. Szkolna 1) »» Hotel Rytwiany Nowy Dworek (ul. Radziwiłła 19) »» Hotel Rytwiany Pałac (ul. Radziwiłła 19) Sandomierz: »» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18) »» Brama Opatowska »» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Koseły 22) Skarżysko-Kamienna: »» Kombinat Formy (ul. Rejowska 99) »» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Metalowców 54) Solec Zdrój: »» Mineral Hotel Malinowy Raj (ul. Partyzantów 18A) »» Hotel Medical Spa Malinowy Zdrój (ul. Leśna 7) Starachowice: »» Centrum Medyczne VISUS (ul. Medyczna 3) »» Hotel Senator (ul. Krywki 18) »» Niepubliczna Szkoła Podstawowa (ul. Sienkiewicza 65) »» Starachowickie Centrum Kultury (ul. Radomska 21) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Kwiatkowskiego 4) »» ZDZ, Centrum Rehabilitacji Medicum (ul. Wojska Polskiego 15) Włoszczowa: »» Dom Kultury (ul. Wiśniowa 19) »» L.A. Language Academy (ul. Żwirki 40) »» Villa Aromat (ul. Jędrzejowska 81) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Młynarska 56) Ponadto: »» Dom Opieki Rodzinnej (Pierzchnica, ul. Wyszyńskiego 2) »» Gospodarstwo Rybackie Stawy (Stawy 2A) »» Ośrodek Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia (Chroberz, ul. Parkowa 14) »» Piekarnia pod Telegrafem (Pińczów, pl. Wolności 7) »» Terra Winnica Smaku (Malice Kościelne 22) »» Seart Meble z Drewna (Kotlice 103) »» Świętokrzyski Park Narodowy (siedziba Dyrekcji, Bodzentyn ul. Suchedniowska 4) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (Jędrzejów, ul. Głowackiego 3) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego: • Chmielnik, ul. Mielczarskiego 7 • Jędrzejów, al. Piłsudskiego 6 • Kazimierza Wielka, ul. Kolejowa 27 • Końskie, ul. Piłsudskiego 82 • Opatów, ul. Konopnickiej 2 • Pińczów, ul. Żwirki i Wigury 40 • Staszów, ul. Koszarowa 7 • Przedszkole HaHaHa, (Opatów, ul. Konopnickiej 2)


Dzień dobry! Jesteśmy tym, co w swoim życiu powtarzamy. Doskonałość nie jest jednorazowym aktem, lecz nawykiem. Arystoteles

Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska tel. 506 141 076 monika@madeinswietokrzyskie.pl Sekretarz redakcji Mateusz Wolski tel. 784 136 865 mateusz.wolski@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Skład Tomasz Purski

Nowy Rok, nowe otwarcie. Moc sprawcza każdego początku jest ogromna. Wszystko, czego nie dało się zrobić, co przewyższało nasze zdolności i możliwości, nagle staje się możliwe. Zaczynamy tworzyć siebie od nowa. Odrzucamy te cechy, które wydają nam się być słabe, i zastępujemy je innymi. Te czynią nas mądrzejszymi, bardziej serdecznymi dla bliskich. Dajemy sobie szansę na stanie się lepszymi. Niepowtarzalną, bo jeśli coś ma się zmienić, to tylko teraz – na początku roku. Listę noworocznych postanowień spisuje co trzeci z nas. Obiecujemy sobie, że będziemy się więcej ruszać, lepiej odżywiać, więcej czytać. Palacze zrywają z nałogiem. Na odchudzanie i większą aktywność stawiają przede wszystkim panie. Panowie obiecują sobie, że będą więcej czasu spędzać z rodziną. Co ciekawe, wciąż bardziej interesuje nas to, co na zewnątrz. Nie obiecujemy sobie, że będziemy częściej się uśmiechać, że będziemy bardziej życzliwi i pomocni innym, że każdą złą myśl lub słowo zrównoważymy dobrym uczynkiem. Ale to temat na inne rozważania. Co tak magicznego jest w tej dacie, że skłania nas do tego, by się zmienić? Dlaczego, skoro wiemy, że nie do końca żyjemy tak, jakbyśmy sobie tego

życzyli, o postanowieniach zapominamy dość szybko, by znów z kolejnym rokiem do nich wracać? Chodzi więc o realną zmianę czy może raczej chęć zmiany, którą szybko neutralizuje ogólna niemoc? Należę do tej części społeczeństwa, która wraz z Nowym Rokiem sporządza listę cech i zachowań, które chce zmienić. Zwykle wytrzymuję przez kilka pierwszych tygodni, a później wracam w dotychczasowe tryby i koleiny. I tak co roku. Nawykiem staje się… chęć zmiany. Tylko czy czyni mnie doskonalszą? Przez jakiś czas na pewno. I bardziej świadomą, że pewne rzeczy w życiu trzeba zmienić. A świadomość to pierwszy krok, który potrzebuje siły napędowej. Musimy ją tylko w sobie znaleźć. I tego nam wszystkim życzę.

Wydawca Marcin Agatowski Fundacja Możesz Więcej ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce

Na okładce Jakub Żubrowski

Monika Rosmanowska Redaktor naczelna

Zdjęcie Mateusz Wolski


W numerze 4 Zapowiedzi 6

Laura Sitek – brązowa medalistka mistrzostw Europy

Ryzyk-fizyk – kabaret 12

16 Piłkarze to nie idioci

15 lat z KSM

Piękniejsze niż warszawskie 22 Kioski pana Kiebabczego

Kiosk zwierciadłem śródmieścia 28 Jak sprawić, by centrum Kielc wypiękniało?

Tkaczki spod Łysicy 36 Krosien jeszcze nie składają

O aktorce, która nie lubiła teatru 44 Sylwia Sławińska

Matka Ziemia kontra Wstręciuchy 48 „Kapitan Porządek”

Kompozytor ujęć 50 Mateusz Śliwa o filmowych Kielcach

Drugie życie książki 58 Niezwykły dom w Rżuchowie

Kolory na rozgrzewkę 70 Kwiat akacji, lipa, czarna porzeczka…

Trenuj z mistrzem! 76 Mateusz Jachlewski

Spełniaj marzenia! 81 Paweł Jańczyk

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

8 Laura ćwiczy kata

Na scenie, ekranie i w galerii

Jakub Żubrowski nie tylko o piłce

26 Prekursorka designu, czyli filcowe wzornictwo Anna Narzymska-Prauss i jej zabawki

32 Czajka w krainie pingwinów Rok na Antarktyce

40 „Wesele!” Tęgich Chłopów Melodie i przyśpiewki weselne z okolic Sędka

47 Nieśmiertelna mowa nienawiści „1946”

49 Domy oficerów Kielce zapomniane

52 Templariusze w Opatowie? Między legendą a historią

62 Kielecki Krąg Kobiet Babskie sprawy

72 Drezno. Perła nad Łabą Miasto zmian

78 Arteterapia Mateusz Wolski & Bartek Śmietański

82 Nawet spróchniały konar wskazuje właściwy kierunek Jakub Porada



Zapowiedzi 6

Koncerty

Spektakle

Bohosiewicz jako Monroe

Czesław Śpiewa Solo Act

Zza moich oczu

Czego nie wiemy o Marilyn Monroe? Sekrety gwiazdy zdradzi Sonia Bohosiewicz podczas koncertu „10 sekretów Marylin Monroe”. W repertuarze tego wieczoru znajdą się utwory Elli Fitzgerald, Franka Sinatry czy samej Monroe. Usłyszymy m.in. „Diamonds Are a Girl’s Best Friend”, „New York, New York”, „I’ve Got You Under My Skin”, „Teach Me, Tiger”, „I’m Beginning to See the Light” czy „On the Sunny Side of the Street”, tytułowy utwór z „Excentryków”, dzięki któremu grająca w filmie Sonia Bohosiewicz zdobyła uznanie czołówki polskich jazzmanów. Sonia Bohosiewicz to jedna z najciekawszych i najzdolniejszych aktorek filmowych i teatralnych młodego pokolenia. Chętnie bierze też udział w projektach kabaretowych i muzycznych. Wyjątkowa osobowość i talent. Spontaniczna i ekspresyjna. Artystce towarzyszą: Michał Walczak – gitara, Michał Rorat – piano, Andrzej Zielak – kontrabas i Patryk Dobosz – perkusja. Początek koncertu w niedzielę 4 lutego o godz. 18 na małej scenie KCK. Bilety kosztują 80 zł.

Znany całej Polsce wokalista, próbujący swoich sił także jako aktor filmowy i teatralny, wystąpi przed publicznością Czerwonego Fortepianu. „Czesław Śpiewa Solo Act” to połączenie monodramu, stand-upu i koncertu. Przewrotna, słodko-gorzka i bardzo zabawna opowieść o patriotyzmie, emigracji i ojczyźnie, a także o codziennym życiu popularnego artysty. Co to znaczy odnieść sukces w Polsce? Jak siedzieć na ławce rezerwowych, a i tak strzelać gole? Czy bycie alternatywnym artystą daje popularność wśród dresiarzy? Nasz kraj widziany z perspektywy podwójnego emigranta, żyjącego między Danią a Polską, kochającego absurdy obu tych krajów i patrzącego na wszystko z humorem. Historie z życia, opowiedziane za pomocą największych, zagranych na żywo hitów Czesława. Start w czwartek 22 marca o godz. 20. Bilety w przedsprzedaży kosztują 50 zł, w dniu imprezy – 60 zł. Rezerwacje miejsc siedzących i biletów pod numerem telefonu: 512 170 995.

Kielecki Teatr Tańca zaprasza na trzyczęściowy wieczór przygotowany przez trzy choreografki: Karolinę Garbacik, Izabelę Zawadzką oraz Małgorzatę Ziółkowską. Zobaczymy trzy różne historie ukazujące kobiecy punkt widzenia i taki też sposób interpretacji relacji międzyludzkich. Część pierwsza to „Fragment/Akcja” w choreografii Karoliny Garbacik. Druga – „Giselle. Akt I” w choreografii Izabeli Zawadzkiej, autorska interpretacja romantycznego baletu. I wreszcie trzecia – „Carme(n)love” w choreografii Małgorzaty Ziółkowskiej, autorska interpretacja opery „Carmen” Georgesa Bizeta. Premiera w piątek 2 lutego o godz. 18 na scenie Kieleckiego Teatru Tańca.

Janusz Radek na Walentynki

Na tropie wieloryba

Dedykowany zakochanym i niezakochanym koncert Janusza Radka. Ze sceny Czerwonego Fortepianu popłyną najbardziej znane utwory wokalisty, m.in. „Kiedy U-kochanie”, „Dziękuję za miłość” czy „Dziwny ten świat”, „Kocham panią”, „Powietrzem”, „Kiedy umrę kochanie”,” Jeśli chcesz mnie…”, „Królowa nocy”, „Żałuję każdego dnia bez ciebie”... Koncert rozpocznie się w czwartek 15 lutego o godz. 20. Bilety kosztują 50 zł. Konieczna jest rezerwacja miejsc pod numerem telefonu: 512 170 995.

„Pan Maluśkiewicz i wieloryb” w reżyserii Krzysztofa Zemły na podstawie wiersza Juliana Tuwima, to najnowsza propozycja Teatru Lalki i Aktora „Kubuś”. Jest to opowieść o niezwykłej morskiej wyprawie, w którą wyrusza najmniejszy człowiek na świecie. Celem jego podróży jest odnalezienie największego żyjącego stworzenia – wieloryba. W łódce zrobionej z łupinki orzecha Maluśkiewicz podróżuje po świecie i – zamiast wieloryba – odkrywa dziwną wyspę… Premiera w sobotę 3 lutego o godz. 17.

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8



Uwaga! Talent 8

laura cwiczy kata tekst Łukasz Wojtczak zdjęcia Bartosz Kruk i Artur Węgliński

Słaba płeć? Na pewno nie Laura Sitek. Młoda mieszkanka Piekoszowa, która od niespełna czterech lat trenuje karate, w listopadzie zdobyła brązowy medal na odbywających się w Kielcach mistrzostwach Europy.

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


Na co dzień niepozorna, filigranowa uczennica gimnazjum. Podczas treningów, pokazów i zawodów można zobaczyć jej drugą twarz – nieustępliwej wojowniczki, która każdego dnia realizuje swoją pasję. Ostatnie miesiące były dla Laury wyjątkowe. Zawodniczka Klubu Karate Morawica i Piekoszów dostała się do kadry narodowej, wystąpiła na mistrzostwach Europy, które odbywały się w Kielcach, i wywalczyła brązowy medal. – To dla mnie najważniejszy czas, odkąd zaczęłam trenować. I dopiero początek drogi. Powołanie do kadry dało mi dużą motywację, a jeszcze większą – udział w mistrzostwach Europy. Mam nadzieję, że to dobry prognostyk na następne lata – mówi zawodniczka. Powołanie do reprezentacji Polski nie przyszło łatwo. – Przed kwalifikacjami do mistrzostw Europy powiedziano mi, że nie mogę wziąć udziału w turnieju finałowym, bo nie skończyłam 15 lat –

zdobyte podczas wcześniejszych zawodów pozwoliło uniknąć niepotrzebnego stresu. – Często startuję. Byłam m.in. w Holandii, Szwajcarii oraz na Litwie. Poznałam wielu zawodników. Kiedy przed mistrzostwami zobaczyłam, kim będą moje rywalki, okazało się, że wiele z nich znam, a nawet miałam już okazję się z nimi mierzyć. Nic mnie szczególnie nie zaskoczyło, choć zdawałam sobie sprawę, jak bardzo muszę być skupiona przed każdą walką – przyznaje zawodniczka.

brakowało mi miesiąca. Przerwaliśmy więc przygotowania, ale dzień przed zauważyłam, że mojej koleżance także brakuje kilku dni do 15 urodzin, a mimo to wystąpi w zawodach. Powiedziałam o tym trenerowi Andrzejowi Hornie. Okazało się, że mogę brać udział w mistrzostwach, bo regulamin wymaga ukończenia określonego wieku dopiero w przypadku seniorów. Wystąpiłam bez większego przygotowania, mimo to wywalczyłam drugie miejsce, premiowane zakwalifikowaniem się do kadry, a tym samym na mistrzostwa Europy – mówi z uśmiechem Laura. Dla młodej zawodniczki udział w turnieju tak wysokiej rangi był wyjątkowy. A doświadczenie

karate wydawało mi się po prostu zbyt łagodne. Szybko okazało się, że wcale tak nie jest – mówi Laura. Karate to nie tylko walka, ale też nauka szacunku do drugiego człowieka. – Karate ma dwie dyscypliny – kata i kumite. Kumite to walka, a kata to układ ruchów, który trzeba wykonać w pełni doskonale. Niezwykle ważny jest też stosunek do innych osób. Na macie walczymy ze sobą, ale kiedy z niej schodzimy, znów jesteśmy przyjaciółmi – zapewnia Laura. Swoją pasją zaraziła rodzinę. Teraz karate trenuje jej młodszy brat oraz rodzice. Razem jeżdżą na obozy. – Karate traktujemy jak sport, który pozwala nam lepiej i zdrowiej żyć oraz spędzać

Dyscyplina rodzinna

REKLAMA

Laura, w odróżnieniu od swoich koleżanek, od dziecka lubiła sztuki walki. Niewiele brakowało, aby zamiast karate trenowała boks. – Interesowałam się boksem, ale kolega mamy, którego syn także trenuje karate, namówił mnie, żebym spróbowała. Początkowo byłam dość sceptyczna,


Uwaga! Talent 10 Klub jak rodzina

wolny czas z dziećmi. Laura ma inne podejście, bo to jej największa pasja – przyznaje mama zawodniczki. Na zawody Laura woli jednak jeździć sama. – Rodzice za bardzo przeżywają, mama chyba nawet bardziej niż ja. Wyjątkiem są te, które odbywają się blisko domu – przyznaje.

Za mała do strzemion Codzienne treningi to przyjemność, ale też ogromny wysiłek, nie tylko fizyczny. Trzeba walczyć z własnymi słabościami, momenty zwątpienia zdarzają się każdemu. Dla karate trzeba też wiele poświęcić. – Czasami żartuję sobie, że kiedyś miałam znajomych. Sport zajmuje dużo czasu, z przyjaciółmi widuję się głównie w szkole. W weekendy jestem na zawodach, a w tygodniu, popołudniami mam treningi. Myślę, że przyjaciele to rozumieją, wiedzą, że to moja pasja. Na szczęście mam też takich, którzy trenują ze mną w klubie – zwraca uwagę. Profesjonalne treningi w każdej niemal dyscyplinie wymagają z jednej strony odpowiednich predyspozycji fizycznych, a z drugiej pewnych cech charakterologicznych. – Laura od zawsze była sprawna fizycznie. Zaczęła chodzić kiedy miała niespełna 9 miesięcy. W wieku 5,5 roku zaczęła intensywnie jeździć konno. Wszyscy myśleli, że nie poradzi sobie z koniem, ale ona jest zawzięta. Jak sobie coś postanowi, zawsze to zrealizuje. I faktycznie dała radę, choć ledwo sięgała nogami do strzemion. Z karate jest podobnie. Jeśli czegoś bardzo chce, osiąga cel – przyznaje mama Laury. Każdy sportowiec musi liczyć się z kontuzjami. Laura, jak do tej pory, uniknęła poważnych urazów, ale te drobniejsze to niemal chleb poLU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

wszedni. – Zazwyczaj przynoszę do domu tylko większe lub mniejsze siniaki. Czasami mam guza na głowie. Nikt się już temu specjalnie nie dziwi. Nauczyciele, gdy tylko zauważają, że jestem poobijana, pytają: „Gdzie byłaś na zawodach?”. Zapytana o zdarzenie, która najbardziej utkwiło jej w pamięci podczas dotychczasowej kariery, Laura z uśmiechem wspomina zawody w Holandii, na których jeden z trenerów przewidział, że Polka może niebawem osiągnąć sukces. – Podczas jednej z walk zostałam zdyskwalifikowana za zbyt mocną technikę, choć nie była ona zakazana. Przyszedł do nas wówczas trener zawodniczki, z którą walczyłam, i powiedział, że to nie jest technika na ich małe zawody, tylko na mistrzostwa Europy. Okazało się, że były to słowa prorocze. Sprawdziły się pół roku później – śmieje się.

Klub, w którym trenuje Laura, to nie tylko miejsce, gdzie można nauczyć się karate. Równie ważne są aspekty wychowawcze, kształtujące młodych ludzi. Zawodnicy i trenerzy stanowią zgrany kolektyw, także w życiu prywatnym. – Wszyscy mocno się wspieramy. Najbardziej odczułam to w trakcie przygotowań do mistrzostw. Bywały dni, kiedy chciało mi się płakać, bo nie miałam już siły. Mogłam wtedy liczyć na moich przyjaciół, którzy ciągle byli ze mną. Nie musieli, ale robili to dla mnie. Gdyby nie oni, nie wiem, czy zdobyłabym medal. Wspierał mnie cały klub – mówi. Ostatni sukces dziewczyny zwrócił uwagę wójta gminy Piekoszów, Zbigniewa Piątka, znakomitego kolarza. Laura za swoje osiągnięcie otrzymała stypendium. – To dla mnie duże wsparcie. Pieniądze są potrzebne, jeśli chce się jeździć na turnieje zagraniczne. Decyzja wójta jest też o tyle ważna, że docenił zawodniczkę uprawiającą karate, które zwykle pozostaje w cieniu innych sportów. Mam nadzieję, że m.in. dzięki udanym mistrzostwom coś się w tej kwestii zmieni – wierzy. Czy nowy rok przyniesie ze sobą wysyp nowych talentów karate? – W naszym klubie jest wielu utalentowanych zawodników, którzy nie mogli jeszcze wystartować w mistrzostwach. Mają duży potencjał i ćwiczą na równi ze mną – potwierdza dziewczyna. 15-latka nie jest jeszcze pewna, co chce robić w przyszłości, ale na pewno dyscyplina, którą uprawia, będzie częścią jej życia. – Myślę, że nie postawię wszystkiego na jedną kartę. Chcę jednak trenować i rozwijać się w tej dyscyplinie. Zobaczymy, co będzie… Nasz Sensej mówi, że kiedyś to my przejmiemy klub i będziemy uczyć innych – śmieje się. ■



Jubileusz 12

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

13 * Drogi Czytelniku! Bardzo często w wywiadach znaleźć możesz wskazówkę od autora, mówiącą o reakcji bądź nastroju rozmówcy. Na potrzeby niniejszego tekstu przyjmijmy założenie, że całemu towarzyszy dopisek: „śmiech”, a momentami nawet: „gromki śmiech”.

Ryzyk-fizyk – kabaret rozmawiała Daria Malicka zdjęcia Marcin Boruń

O marzeniach, polityce, wytrwałości i – mimo wcześniejszego sprzeciwu grupy – etymologii nazwy Kabaret Skeczów Męczących opowiadają Karol Golonka, Jarosław Sadza, Michał Tercz i Marcin Szczurkiewicz.

DM: O co nie lubicie być pytani podczas wywiadów? Jarosław Sadza, Karol Golonka, Michał Tercz, Marcin Szczurkiewicz (chórem): O to, skąd pomysł na nazwę, jak powstaje skecz, z czego najchętniej śmieją się Polacy. I jeszcze o wiele innych rzeczy, które także pewnie zapisałaś w tym swoim notesiku. DM: Mam nadzieję, że jednak nie… To teraz już tak na poważnie – kim chcieliście być w dzieciństwie? Jarosław Sadza: Dyrektorem fabryki. DM: Fabryki czego? JS: Tak po prostu – dyrektorem fabryki. Jeszcze nie wymyśliłem czego, chociaż jest to moje marzenie od trzeciej klasy szkoły podstawowej. Karol Golonka: Czyli to nawet nie jest marzenie, ale plan? Wciąż możesz zostać dyrektorem fabryki. JS: I zostanę! Marcin Szczurkiewicz: A ja zawsze marzyłem, żeby pracować w fabryce, w której Jarek będzie dyrektorem. Jeszcze się nie znaliśmy, a już wiedziałem, że to będzie naprawdę coś. Po pierw-

szym spotkaniu tylko się w swojej decyzji upewniłem… DM: Michale, a kim Ty chciałbyś być w fabryce Jarka? Michał Tercz: Nikim. Zawsze chciałem być koszykarzem. Niestety, pewnego dnia okazało się, że nie jestem czarny i nie mam dwóch metrów wzrostu. No i po marzeniu… Grałem w kosza w liceum. KG: O, to pamiętam… Michał naprawdę nieźle grał. I kiedyś złamał rękę… Niejeden raz chyba. Nie wiem, dlaczego to pamiętam… DM: A Karol? Kim Ty chciałeś być? Tylko nie mów, że zawsze marzyłeś o byciu właścicielem przedszkola! KG: Nie, o tym akurat nie marzyłem. W dzieciństwie na pewno chciałem być aktorem. Niby prawie się udało, ale jednak aktor a kabareciarz to co innego. Zapytaj jakiegokolwiek aktora, co sądzi o kabareciarzach… Rzecz jasna, są wyjątki – jest Maciek Stuhr, który jest aktorem, kabareciarzem i satyrykiem. KG: Ale to naprawdę rzadkie. Zawsze chciałem

występować i często to robiłem. Grałem w szkolnych akademiach, przedstawieniach... JS: Na dyskotekach…. KG: Na dyskotekach to później. Wtedy nie chciałem już być aktorem. DM: A kiedy po raz pierwszy pomyśleliście o kabarecie? Zwróćcie uwagę, ze nie pytam o etymologię nazwy. MS: Bardzo zgrabnie omijasz drażliwe tematy. KG: Warto jednak wspomnieć w tym miejscu, że inspiracją dla powstania naszego kabaretu było pojawienie się Kieleckiej Spółdzielni Mieszkaniowej, od której to... MS: A był to rok 1867… MT: Sprytnie zadane pytanie, żeby jednak wydusić z nas genezę KSM-u… DM: Ależ skąd! Spytałam tylko, kiedy pojawiła się myśl: zróbmy sobie kabaret. Jarku, chciałeś być dyrektorem fabryki – jakaś droga musiała poprowadzić Cię tu, gdzie jesteś. KG: Po prostu Michał okazał się zabawnym koszykarzem. Jest bardzo dobry w tym, co robi, ale po godzinach powinien grać w NBA. Bezdysku-


Jubileusz 14 syjnie! Z góry uprzedzamy – nasze wywiady wyglądają tak: najpierw gadamy i pleciemy, co nam ślina na język przyniesie, bez ładu i składu, a później zaczynamy: … a tak naprawdę, to jest tak… I taka będzie też i ta rozmowa, z pewnością! MS: No już trzeba poważnie. Minuty mijają, wystrzelaliśmy się… KG: Zatem – tak naprawdę – to w liceum. JS: W V LO, które – notabene – znajdowało się na osiedlu Kieleckiej Spółdzielni Mieszkaniowej. MS: Zgadaliśmy się już w pierwszej klasie. Skład grupy się zmieniał, ale ciągnęło nas do tego typu działań. Jedni odchodzili, inni przychodzili. Był czas, że grupa liczyła kilkanaście osób. DM: Wszyscy chodziliście do tego liceum? MT: Jarek nie… DM: To skąd się Jarku wziąłeś w KSM-ie? KG: No właśnie? Skąd on się wziął w ogóle? To jest bardzo dobre pytanie! Skąd Ty się wziąłeś? JS: Z innego osiedla…. MS: Kiedy już po skończeniu liceum zabraliśmy się tak bardziej na serio za tworzenie kabaretu, z zespołu odszedł kolega. Zostaliśmy we trzech, a wydawało nam się, że czwórka to taki układ idealny. MT: I wtedy zobaczyliśmy Jarka, jak szedł po KSM-ie… I on tak bardzo śmiesznie szedł…. MS: Pomyśleliśmy: kurczę, ale gość śmiesznie idzie! JS: Od najmłodszych lat rozśmieszałem ludzi. Zawsze mi to dobrze wychodziło, tak naturalnie. KG: (szeptem) Jarek to kiedyś był też w teatrze… I grał… JS: Od razu grał... Coś tam próbowałem… DM: A pamiętacie swój pierwszy występ? W obecnym składzie? MT: A nie było to tutaj… W… JS: Nie, nie.. MS: Ej no, gdzie to było? KG: Boisko! Boisko szkolne! MS: Tak! To był występ na boisku szkolnym, a potem pojechaliśmy gdzieś pod Kielce. Na festyn z zespołami ludowymi. To było straszne, ale to był prawdziwy występ, „na zamówienie”. KG: Nieważne gdzie, ale to była na pewno niskobudżetowa impreza. Dlatego się tam znaleźliśmy… MS: Nie wydano na nią złamanego grosza, wystarczyło i na nas. KG: Więc… Jak Jarek do nas dołączył, graliśmy już po dwa występy dziennie! JS: Wydawało mi się, że to jest coś! Dotychczas występowałem w zamian za słodkie bułki, a tu LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

taka odmiana losu. Tak mi się zdawało… MS: Byliśmy formacją, która już grała… Jarka skusiła wizja zarobku. DM: A pamiętacie program tego występu? JS: Coś tam pamiętam… Pod jednym z numerów na pewno bym się dziś nie podpisał. MS: Dużo było numerów, z których człowiek nie jest dziś dumny. Przeróbka piosenki Ryszarda Rynkowskiego „Natalie” – „Na hali” na przykład, która zawierała podtekst seksualny z góralem i owcą w tle. Mamy takie kwiatki… Może odważymy się zagrać to jeszcze raz na 30-lecie naszej działalności, jak już nam będzie wszystko jedno. A może zagra to dwóch znanych aktorów! Być może jest to numer, który wyprzedził swoje czasy… DM: Studiowaliście różne kierunki… KG: Tak, m.in. politologię i anglistykę. Tę ostatnią do pierwszej sesji. To były początki naszych występów i z czegoś musiałem zrezygnować. MS: Jestem filologiem angielskim. MT: A ja próbowałem nim być, ale mi nie wyszło. JS: Skończyłem zarządzanie i inżynierię produkcji z myślą o tym dyrektorze fabryki. KG: A wyszło, jak wyszło… DM: Macie poważne wykształcenie, poważne zawody… JS: Nie przepracowałem ani dnia w tym zawodzie, ale zawsze mogę, jakby co… MS: Mnie się przydaje moje wykształcenie, gdy pomagam synowi w lekcjach. Z angielskiego ma same szóstki. Nie zmarnowałem więc potencjału i wykształcenia! Jestem spełnionym filologiem. KG: Jako politolog realizuję się w kabarecie doskonale – na pewno lepiej niż gdybym miał to robić na scenie politycznej jako polityk. Polityka jest obecna w naszym kabarecie tak samo mocno jak sprawy społeczne. Patrząc obiektywnie, mogę przyznać, że wykonuję swój zawód tylko pod przykrywką kabareciarza. I w przeciwieństwie do polityków – ludzie mnie lubią. DM: A jak zareagowali Wasi bliscy na wieść, że chcecie być kabareciarzami i żyć z rozśmieszania ludzi? Może pokładali w Was nadzieje… JS: Samo tak wyszło. Rodzice nam pomagali, nie tylko wpierając nas mentalnie, ale też finansowo. MS: Moja mama długo traktowała to jako wygłup… Do czasu, gdy zaczęliśmy na występach zarabiać. KG: Jak przypomnę sobie, jakie to były pieniądze, to szkoda słów… MT: Jednak już pod koniec studiów wiedzieliśmy,

że właśnie to chcemy robić. MS: Michał zaczynał wtedy po raz trzeci socjologię… MT: Bo ja jestem konsekwentny… KG: A tak naprawdę to jest tak, że, owszem, rodzicie traktowali to chwilami jako wygłup, ale przyszedł taki moment, kiedy stanęliśmy przed wyborem: albo w to idziemy na poważnie, albo szukamy czegoś innego. Kończą się studia, a wraz z nimi luz i pieniądze… Coś trzeba było postanowić. Początki kariery są trudne. Zanim osiągnie się sukces trzeba czasu i wysiłku. To jest chyba problem dzisiejszej młodzieży, która chce mieć wszystko już, natychmiast. Chce szybko zdobyć popularność, zaistnieć, zarobić. A tak się nie da! I właśnie fakt, że to wymaga tak dużo czasu i na początku jest tak mocno niepewne, sprawił, że odszedł z ówczesnego składu nasz kolega. Był rok starszy, skończył studia wcześniej niż my i nie miał już czasu na sprawdzanie: uda się czy nie. Podjęliśmy to ryzyko i poszliśmy drogą kabaretu. No i jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. To wymagało od nas naprawdę wielkiej pracy i cierpliwości. DM: Pytam, dlatego że wsparcie rodziny w przypadku wyboru akurat takiej drogi jest chyba niezwykle ważne. Inaczej brzmi „mój mąż jest z zawodu dyrektorem” niż „mój mąż jest z zawodu … śrubą”. KG: No tak. Zdecydowanie inaczej. MS: Na samym początku nie brzmiało to dumnie i nie było czym się chwalić. KG: Wręcz usłyszałem od swojej mamy: no co ty, nie tacy jak ty próbowali, nie tacy jak wy mają szansę na kariery… Znajdź sobie lepiej dziecko jakąś normalną pracę… MS: …Znajdź sobie jakąś dziewczynę z pieniędzmi. JS: Moi rodzicie nigdy nie wstydzili się tego, że ludzie śmieją się ze mnie na scenie. Przeciwnie – od początku wiedzieli, że pójdę tą drogą i miałem ich pełne wsparcie. DM: Michale, a dlaczego Ty siedzisz tak cichutko? MT: A bo wiecie… Jak się tak zastanowię, to moja mama nigdy na ten temat ze mną nie rozmawiała… I nie wiem, co tak naprawdę sądzi… MS: Musicie koniecznie to przegadać. Może ona tak chodzi dookoła ciebie, zerka i coś ją uwiera? Może liczyła, że zostaniesz jednak tym koszykarzem lub ostatecznie socjologiem? JS: Mama kupiła mu nawet ostatnio dostęp do NC+, żebym sobie pooglądał NBA… MS: Myślę, że musimy zadzwonić do mamy Michała, bo będzie tu siedział taki zgaszony…


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

15 DM: Kto jest szefem? KG: Mamy demokrację kabaretową. Tak to się będzie nazywać do końca życia. DM: A jak jest naprawdę? Wszyscy naraz: A tak naprawdę… Każdy może wyrazić swoje zdanie. Każdy może mieć swój pomysł. Nikt nikomu nic nie nakazuje. Nikt nie rządzi. Każdy broni swojej racji. Dzięki temu możemy się konkretnie pokłócić! JS: Ale funkcjonujemy… KG: I każdy ma swoją rolę w zespole. MS: Mamy wspólne hobby... KG: Tylko ostatnie wyniki wątroby Marcina nie pozwalają nam go realizować. JS: Oczywiście mamy na myśli aktywne uprawianie sportu. KG: A tak naprawdę… Każdy ma w zespole swoją określoną rolę, swoje zadanie, które najlepiej do niego pasuje i w którym najlepiej się odnajduje. Czasem trzeba podejmować trudne decyzje, czasem się spieramy, ale nie jest tak, że kierunek artystyczny nadaje jeden z nas. Każdy wnosi swoje pomysły i pracujemy nad nimi wspólnie… DM: Zbliżasz się do pytania: jak powstaje skecz… MS: Nie, nie! Karol – nie idź tą drogą! Skręcaj, skręcaj! KG: Czasem jest tak, że bardzo chciałbym coś przeforsować, ale koledzy mówią stanowcze nie. MT: Jak będziesz miał swój kabaret, to będziesz robił, co chcesz. JS: Jesteśmy jak stare dobre małżeństwo: rozmawiamy, kłócimy się, dyskutujemy, ale nie chodzimy ze sobą do łóżka. DM: A czy nie jest wam trudniej w takim układzie? Ciężko tu o indywidualność. Nie jesteście postrzegani jako Jarek, Michał, Marcin czy Karol. Widzowie być może nie znają nawet Waszych imion… MS: Każdy z nas musiał po części zrezygnować z siebie. Dzięki temu jesteśmy dobrym, zgranym zespołem. DM: Nie żal Wam czasem, że nie jesteście postrzegani jak np. Smoleń czy Laskowik? MS: Nie. I to jest właśnie składowa sukcesu, o którym mówiliśmy na początku. Umiejętność kompromisu, rozmowy, czasem rezygnacji z siebie, wymagała czasu, ale dzięki temu mamy… MT: …świadomość tego, co jest dobre. I nikt na siłę niczego nie robi. Mamy to mocno przepracowane i poukładane. DM: A jak któryś z Was tak indywidualnie dosta-

nie intratną propozycję? JS: To niech idzie, byle się kasą podzielił! MS: Często odrzucamy indywidualne propozycje. Te, które kolidują z… nami. Z nami jako całością. KG: Skupiamy się na sukcesie tworu, jakim jest Kabaret Skeczów Męczących. I każdy z nas musiał kiedyś zrobić maleńki krok w tył i uświadomić sobie, że sukces i miejsce, w którym się znajduje, zawdzięcza wspólnej pracy. Jak każdy pociągnie w swoją stronę, to KSM się rozpadnie. Każdy z nas ma inne predyspozycje – ktoś lepiej pisze, inny ładniej śpiewa, lepiej improwizuje… MS: Gdy tego śpiewającego czy improwizującego postawimy na scenie samego, to będzie jednym z wielu. A Kabaret Skeczów Męczących jest niepowtarzalny. KG: To, że frontmenem KSM-u jest Jarek jest naszą świadomą decyzją. Jeśli widzimy, że coś się sprawdza, to się tego trzymamy. DM: Kabaret Skeczów Męczących a polityka… MS: Lubimy politykę i polityków. Dostarczają nam wielu tematów, to niewyczerpane źródło. KG: Ale to nie jest tak, że jesteśmy nastawieni anty wobec obecnej władzy. Generalnie sprzeciwiamy się, gdy ktoś robi coś głupiego, coś z czym

się nie zgadzamy. I nie ma znaczenia, pod jakim sztandarem występuje. Zresztą wystarczy obejrzeć nasze skecze sprzed czterech, pięciu czy siedmiu lat – one zawsze uderzały w politykę. Mocno. Nasz pierwszy polityczny numer, którym zresztą wygraliśmy Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej w 2003 roku, był o przesłuchaniu Lwa Rywina. Kabaret powinien śmiać się z władzy. Nie podoba mi się to, co dzieje się na scenie politycznej, z obu stron. Politycy nie potrafią się śmiać z samych siebie. MS: A my potrafimy! DM: Z okazji jubileuszu 15 lat działalności artystycznej życzę Wam, abyście nigdy tej umiejętności nie zatracili! Dziękuję za rozmowę. ■ Kabaret Skeczów Męczących (KSM) działa od 2003 roku. Jeden z najpopularniejszych polskich kabaretów tworzą: Karol Golonka, Marcin Szczurkiewicz, Michał Tercz i Jarosław Sadza. KSM uczestniczy w największych festiwalach kabaretowych oraz współprowadzi największe wydarzenia muzyczne: Eska Music Awards, Sabat Czarownic, Top Trendy czy kabaretowe, m.in. największą trasę rozrywkową w Polsce – Polską Noc Kabaretową.


Postać 16

Jakub Żubrowski

Piłkarze to nie idioci rozmawiał Maciej Sierpień zdjęcia Mateusz Wolski

– Niektórzy piłkarze dość szybko dochodzą do wniosku, że szkoła niekoniecznie przyda im się w grze w piłkę – mówi Jakub Żubrowski. I przyznaje, że obraz środowiska, zwłaszcza wśród niezainteresowanych futbolem, jest mało korzystny. Niesłusznie.

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

17


Postać 18

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

19 Cierpliwość to twoja najważniejsza cecha? Pewnie tak, choć wcale nie byłem przekonany, że do tej ekstraklasy wreszcie trafię. Do pewnego momentu nie myślałem, że jestem w stanie tego dokonać. Pokonywałem kolejne szczeble ze Stalą Mielec, krok po kroku piąłem się w górę. Myślę, że rok przed powrotem do Korony po raz pierwszy poczułem, że jestem blisko, że to marzenie może się spełnić. Byłem też kapitanem drużyny, a to w połączeniu z wiekiem i moją pozycją na boisku wcale nie jest w piłce takie oczywiste. Na tle wychowanków Korony jesteś ewenementem. Wielu zdolnych młodych piłkarzy z tego klubu odchodziło, ale do ekstraklasy wróciłeś tylko Ty. W wieku 19 lat przeszedłem do trzecioligowej Stali, trudno było trafić niżej... Moje szczęście polegało na tym, że już w pierwszym sezonie awansowaliśmy. Został otwarty nowy stadion, zainteresowanie piłką w Mielcu było spore. W drugiej lidze mieliśmy lepszą frekwencję niż połowa REKLAMA

klubów w ekstraklasie. O Stali zrobiło się głośno, więc łatwiej było zwrócić na siebie uwagę. A wracając do piłkarzy, którzy odchodzili z Korony, to nawet w moim roczniku było mnóstwo utalentowanych chłopaków. Uchodziliśmy za jednych z najzdolniejszych w historii Korony. I co? I dziś poza mną mało kto gra w piłkę. To nauka dla juniorów, którzy dziś są w Koronie? Patrzę czasem na nich, jak chodzą po korytarzu, jak unikają kontaktu z nami, nie powiedzą „cześć”, „dzień dobry”… I wiem, że już na starcie robią wiele błędów. Z drugiej strony sam taki byłem. Nam też wydawało się, że podbijemy ekstraklasę. A statystyki są niestety brutalne. Z grupy juniorskiej mało kto jest w stanie dotrzeć do drugiej ligi, nie mówiąc o ekstraklasie. Co decyduje o tym, że jednym się udaje, a innym nie? Przyjęło się mówić, że sam talent to zaledwie kilka procent na drodze do sukcesu, a reszta to ciężka

praca. I głowa. Trener Gino Lettieri stale nam powtarza, że nie możemy robić wszystkiego na boisku, że powinniśmy się skupić na tym, co mamy najlepsze. To akurat nieszczególnie odkrywcze. Tylko pozornie. Świadomość w piłce jest niesamowicie ważna. Ja osiągnąłem ją w wieku 22 lat, choć pewnie powinienem co najmniej cztery lata wcześniej. W drodze do celu wszystko jest ważne. To, jak podchodzisz do swoich obowiązków, ile dajesz z siebie na treningu, co jesz, czy jesteś wyspany. Teraz młodym piłkarzom w Koronie jest łatwiej, bo klub funkcjonuje zdecydowanie bardziej profesjonalnie. Jeśli dziś młody chłopak zakoduje sobie w głowie, że chce grać na najwyższym poziomie, to na pewno ma na to większą szansę niż jeszcze kilka lat temu. Poznając uroki trzecioligowego futbolu na Podkarpaciu, nie myślałeś, że może warto by zająć się w życiu czymś innym?


Postać 20 Chyba za głupi wtedy byłem, aby mając 19 lat snuć tak dalekosiężne plany. Choć pewne ruchy poczyniłem, bo wspólnie z paroma kolegami ze Stali zapisaliśmy się na dzienne studia wychowania fizycznego do Rzeszowa. Ostatecznie trochę przez lenistwo, a trochę przez męczące dojazdy, ich nie skończyłem. Co, nie ukrywam, trochę mi doskwiera, bo jednak miło byłoby biegać po boisku jako magister. Potem było jeszcze dziennikarstwo w Kielcach. Nie przyjęli mnie (śmiech). Nie wystartował kierunek. Moja mama zawsze powtarza, że z tym, ile potrafię mówić, powinienem zostać adwokatem. Ale w dziennikarstwie też bym się obronił. Nie chcesz być postrzegany jako stereotypowy piłkarz? Nasz obraz, zwłaszcza wśród osób nieinteresujących się piłką, jest mało korzystny. Ludzie oceniają całe nasze środowisko przez pryzmat wypowiedzi piłkarzy, którzy, delikatnie mówiąc, nie grzeszą inteligencją. A ja zawsze powtarzam: wśród stu dziennikarzy też trafi się dziesięciu idiotów. Tak jest wszędzie. Myślę, że niektórym piłkarzom nie pomaga to, że zbyt szybko rezygnują ze szkoły, uznając, że niekoniecznie przyda im się w grze w piłkę. Na boisku może nie, ale już w kontaktach z mediami warto umieć sklecić parę zdań. Jak człowiek przeczyta parę książek, to wzbogaci swoje słownictwo.

Ty lubisz czytać. Na pewno nie należę do tej „elity”, która nie przeczytała ani jednej książki w ostatnim roku. Sporo czytam. Jeszcze grając w Mielcu, założyłem się z koleżanką, która zadeklarowała, że przeczyta jedną książkę w miesiącu. Powiedziałem, że przeczytam dwadzieścia cztery w ciągu roku. Spojrzałem w nasz terminarz, sprawdziłem, kiedy mamy dłuższe wyjazdy i regularnie zabierałem książki do autokaru. Bo najczęściej

Po tym sezonie zmienisz klub? Chcę się rozwijać, więc na pewno chciałbym spróbować sił w lepszej lidze niż polska. Mam

Przyjęło się mówić, że sam talent to zaledwie kilka procent na drodze do sukcesu, a reszta to ciężka praca. I głowa.

czytam właśnie w podróży czy podczas zgrupowań przed rundą. Po co sięgasz najchętniej? Kryminały, literatura faktu. Lubię reportaże. Ostatnio kupiłem Ryszarda Kapuścińskiego i Orianę Fallaci. Ale na razie leżą na półce, bo parę rzeczy w moim życiu prywatnym się dzieje i czasu na czytanie brakuje. Ale będzie liga i wszystko nadrobię. Zostałeś też niedawno jedną z twarzy kampanii promującej badania cytologiczne dla kobiet. Koledzy w szatni nie powiedzieli, że to mało męskie? Przeciwnie, uważam, że to bardzo męskie. Oczywiście większość takich akcji promują kobiety, bo to ich bezpośrednio dotyczy, ale myślę, że w taki sam sposób dotyka to nas – facetów. Jeśli kobieta zachoruje, to konsekwencje dotkną też jej mężczyznę. Dlatego niesamowicie istotne jest uświadamianie wszystkim dookoła, jak ważne są badania cytologiczne i męski głos również powinien być słyszalny. Nie wyobrażam sobie, że moja dziewczyna czy mama, czyli najważniejsze kobiety w moim życiu, mogłyby zachorować. Mam nadzieję, że moja obecność w tym projekcie sprawi, że kilka kobiet z mojego otoczenia czy kobiety moich kolegów z szatni pójdą na badania. Jeśli cytologia uratuje komuś życie, będzie to mój mały sukces.

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

A sportowo co będzie sukcesem? Korona plan na wiosnę ma akurat wyjątkowo sprecyzowany. Najpierw finał Pucharu Polski na Stadionie Narodowym, a potem pierwsza „ósemka”. To będzie mały sukces. A duży to zdobycie pucharu i może podium w ekstraklasie.

swoje ambicje, ale nie chcę robić nic na siłę. Już po poprzednim sezonie miałem oferty, ale nie na tyle interesujące, żebym zdecydował się z nich skorzystać. Jeśli wiosną ustabilizuję formę, a przede wszystkim osiągnę wyższy poziom, to pewnie coś się pojawi. Zwłaszcza, że wciąż jestem relatywnie młodym piłkarzem. Na pewno nie będę kierował się czynnikiem finansowym. Tak samo było zresztą z transferem do Korony. Reprezentacja to marzenie czy cel? Przede wszystkim ogromny bodziec do pracy. Trener Adam Nawałka często daje szasnę piłkarzom grającym w ekstraklasie, więc wiem, że to wcale nie jest coś poza moim zasięgiem. Zwłaszcza, że ten pierwszy kontakt ze sztabem szkoleniowym reprezentacji już był. Mam sygnały, co muszę poprawić, nad czym pracować. A zatem i marzenie, i cel. Ale na czerwiec masz już inne plany… Termin ślubu zawsze można zmienić (śmiech). Myślę, że moja przyszła żona wybaczyłaby mi, gdybym taki argument przedstawił. Ale tak poważnie mówiąc, mundial nie spędza mi snu z powiek. Choć oczywiście daje niesamowitą motywację. Na pewno będę robił wszystko, żeby przekonać do siebie selekcjonera. Powiem inaczej: bez względu czy w czerwcu wezmę ślub, czy polecę z kadrą do Rosji, zrobię coś, o czym zawsze marzyłem. Oby tylko zdrowie było. To tak jeszcze a propos mojego udziału w kampanii. ■


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

21

Nie takie badanie straszne… „Przejdź do ofensywy. Idź na cytologię” – zachęca Jakub Żubrowski, piłkarz Korony Kielce w kolejnej odsłonie kampanii promującej badania profilaktyczne. Co to tak właściwie znaczy? Jak wygląda badanie? Czy jest bolesne? Te pytania i brak odpowiedzi często zniechęcają panie do wizyty u lekarza.

Badania cytologiczne to dziś najbardziej skuteczne narzędzie wczesnego wykrywania stanów przedrakowych szyjki macicy. Cytologia umożliwia zdiagnozowanie zmian komórkowych w stadium przedinwazyjnym, a więc w momencie, gdy są one w pełni uleczalne. Pozwala też rozpoznać zakażenie wirusem HPV (brodawczaka ludzkiego). Bo to on jest sprawcą zachorowań. Występujący powszechnie wirus (zakażenie dotyka przynajmniej raz w życiu nawet 80 proc. kobiet) nie zważa na wiek czy uwarunkowania genetyczne. Każdego dnia diagnozę „rak szyjki macicy” lekarze przekazują 10 Polkom. 5 z nich umiera. Jak to możliwe w XXI wieku i cywilizowanym kraju? Odpowiedź jest prosta. Na badania wciąż zgłaszamy się zbyt późno. Tymczasem nie ma się czego bać. Badanie jest bezbolesne, szybkie i proste. Lekarz ginekolog lub pielęgniarka pobiera specjalną szczoteczką wymaz z szyjki macicy. Komórki te są następnie badane pod kątem obecności ewentualnych nieprawidłowości. Po raz pierwszy cytologię powinno się wykonać w wieku 20-25 lat lub wkrótce po inicjacji seksualnej. Każda kobieta aktywna seksualnie powinna badać się nie rzadziej niż raz na trzy lata. Najlepiej jednak robić cytologię raz w roku. Jak przygotować się do badania? Przede wszystkim zaplanujmy wizytę, nie czekając aż pojawią się

określone dolegliwości. Najlepiej jest wybrać stały termin i zapamiętać tę datę. Co trzy lata badanie refunduje NFZ, co roku możemy skorzystać z prywatnej wizyty. Badanie nie jest drogie (kosztuje ok. 30 zł). Druga ważna rzecz to przygotowanie. Zastanówmy się, jakie pytania chciałybyśmy zadać lekarzowi, i zapiszmy je. Nie bójmy się pytać o wszystko, co nas nurtuje. Wstyd nie jest tu dobrym doradcą. Jeśli czujemy obawę przed badaniem,

60% wybierzmy lekarza lub pielęgniarkę, którym ufamy. Pamiętajmy, że są to najczęściej osoby z wieloletnim doświadczeniem. Nieobce są im rozmowy na tematy zdrowia, także te najbardziej intymne. Udział w bezpłatnych badaniach cytologicznych umożliwia projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia”, który jest skierowany do pań w wieku 25-59 lat, mieszkanek Kielc i Kieleckiego Obszaru Funkcjonalnego, czyli gmin: Sitkówka-Nowiny,

Strawczyn, Zagnańsk, Piekoszów, Morawica, Miedziana Góra, Masłów, Górno, Daleszyce, Chmielnik, Chęciny. Do maja 2019 roku Stowarzyszenie PROREW wspólnie z partnerami przebada blisko 12,5 tys. kobiet, zapewniając także bezpłatny transport na badania i z powrotem dla pań spoza Kielc lub umożliwiając wykonanie cytologii na miejscu. Od kilku miesięcy w ramach projektu organizowane są też spotkania edukacyjne na temat profilaktyki

kobiet, które chorują na raka szyjki macicy, nigdy wcześniej nie robiło cytologii!

raka szyjki macicy w Kielcach i w każdym sołectwie na terenie KOF, na których prowadzone są również zapisy na badania. Harmonogram spotkań, a także informacje na temat udziału w projekcie, w tym formularz zgłoszeniowy można znaleźć na stronie www.jestemkobietacytologia.org. Na pytania i wątpliwości eksperci odpowiadają telefonicznie (infolinia: 691 439 297) oraz mailowo (cytologia@jestemkobieta.org).

Projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia” jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020.


22

Piękniejsze niż warszawskie tekst i zdjęcie Jacek Korczyński rys. Robert Lisowski


Miejsca mocy

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

23

Pan Kiebabczy, utrzymujący przy ul. Dużej agenturę gazet, ustawił piękne kioski przy ul. Ruskiej, w Rynku i na Bazarach. W kioskach tych, będących ozdobą ulic powyższych, sprzedawane będą czasopisma i gazety, przyjmowana będzie prenumerata na wszelkie pisma wychodzące w Królestwie, Cesarstwie i zagranicą – donosiła „Gazeta Kielecka” w październiku 1910 roku. Eleganckie, zaprojektowane w stylu odrodzenia kioski przez kilkadziesiąt lat cieszyły oczy mieszkańców miasta. Dziś, dzięki dwóm regionalistom i pasjonatom historii: Rafałowi Zamojskiemu i Robertowi Lisowskiemu, wierna replika kiosku stoi już na kieleckim Rynku. I – jak dawniej – służy kielczanom.

ul. Czarnowskiej tor do wyścigów rowerowych, który gromadził „kwiat miejscowego i okolicznego kolarstwa”. Sport ten stawał się wówczas coraz bardziej popularny, a w latach 30. powstało Kieleckie Towarzystwo Cyklistów. Pierwsze wzmianki o rodzie Kiebabczych pochodzą z początków XX stulecia. – W jednej z krakowskich gazet z 1900 roku znalazłem listę gości pensjonatów zakopiańskich. Był wśród nich także Dzeron Kiebabczy z rodziną. Dzeron to ormiańskie imię męskie, spolszczone później na Zenon – wyjaśnia Robert Lisowski, który przygotował projekt rekonstrukcji kieleckich kiosków, dokonując przy tym solidnej archiwalnej kwerendy.

Pierwsze kioski

REKLAMA

Rodzina Kiebabczych, osiadłych w Kielcach przedsiębiorców ormiańskiego pochodzenia, prawdopodobnie zajmowała się z początku handlem wschodnimi kobiercami. Na pomysł założenia firmy kolportującej prasę wpadł Zenon Kiebabczy i w 1910 roku otworzył trzy wspomniane już kioski. Znajdowały się one – używamy obecnego nazewnictwa – na rogu Placu Wolności i ul. Mickiewicza, na skrzyżowaniu ulic Leśnej i Sienkiewicza oraz na Rynku. Kioski przybrały kształt okrągły i stały pod spiczastymi daszkami w całym mieście, przede wszystkim na rogach ulic – pisze Jerzy Jerzmanowski w swej książce „W starych Kielcach”. Te urokliwe elementy małej architektury miasta zbudowane zostały według projektu znanego architekta Władysława Pietrzykowskiego. Chwaliła je „Gazeta Kielecka”: Kioski do sprzedaży gazet, jakie wystawił na ulicach naszego miasta p. Kiebabczy, są daleko piękniejsze niż w Warszawie. Czternaście lat po debiucie, przy krakowskiej rogatce stanął czwarty kiosk. Firma – pod nazwą „Biuro Dzienników Marii Kiebabczy” – należała wówczas do córki Zenona, zmarłego w 1914 roku, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej. Przedsiębiorstwo cieszyło się zasłużoną renomą. Firma kolportażu prasy i akwizycji ogłoszeń pod szyldem Maria Kiebabczy słynęła rzetelnością, czego najlepiej dowodził fakt, że korzystała z otwartych rachunków w krajowej i światowej prasie. Ogłoszenie wysyłane np. do londyńskiego Timesa przez Biuro Maria Kiebabczy najpierw ukazywało się w gazecie, a dopiero potem nadchodził rachunek do pokrycia. Zdarzało się to częściej, niż nam się to dzisiaj może wydawać – wspominał Jerzy Jerzmanowski. Warto wspomnieć, że rodzina Kiebabczych znana była także z działalności społecznej. Maria Kiebabczy wspierała np. budowę krakowskiego Muzeum Narodowego czy fundowała nagrody dla zwycięzców naszych lokalnych zawodów sportowych. Zainteresowanie sportem przejawiał Jerzy Kiebabczy, zięć Zenona i zapalony cyklista. Ufundował on przy

Gazety i konkurencja

Na początku handlowano wyłącznie gazetami, firma zajmowała się bowiem kolportażem prasy i ogłoszeniami. Czy asortyment z czasem się rozszerzał – trudno dziś ustalić. Być może sprzedawano później także papierosy czy popularne „kogutki” na ból głowy. Możemy się domyślać, jakie tytuły mogły dominować w pierwszym okresie działalności kiosków Kiebabczego. Na pewno była to „Gazeta Kielecka”, istniejąca wtedy na rynku już od czterech dekad i wydawana do wybuchu drugiej wojny. Regularnie przychodziły – dzięki regularności linii kolei żelaznej – gazety stołeczne, na które, oprócz ówczesnych instytucji administracyjnych, oczekiwała także zapewne grupa klientów firmy Kiebabczych. Z regionalnych czasopism być może sprzedawano wydawany w Kielcach „Przegląd Diecezjalny” oraz sprowadzano dla prenumeratorów gazety z Radomia czy Sando-


Miejsca mocy 24

Część kiosków Kiebabczego działała do końca drugiej wojny. Ten na Rynku zlikwidowali okupanci, przystosowując teren do swoich potrzeb. Kiosk przy placu bazarowym w 1926 r. (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

mierza. Lokalny rynek prasowy lat sprzed pierwszej wojny był mało stabilny. W tym gorącym okresie ukazywało się sporo pism – efemeryd. Wydawano kilka numerów, które szybko upadały, a na miejsce pojawiały się nowe. Z reguły też nie na długo. Pewien porządek zapanował po odzyskaniu niepodległości. Lista dłużej ukazujących się regionalnych wydawnictw stała się szersza, poza tym coraz więcej klientów zdobywała sobie prasa ogólnopolska. Trudno sobie wyobrazić, by w Kielcach nie można było zdobyć np. poczytnego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. Czy Zenon Kiebabczy miał konkurencję? Jego znanym rywalem był Józef Unger, który przy ul. Dużej prowadził księgarnię wraz ze sprzedażą prasy. Od 1904 roku był on także dumnym posiadaczem automobilu, bodajże pierwszego w Kielcach. I stąd wzięła się jego jedna konkurencyjna przewaga nad firmą Kiebabczego, o czym z humorem pisał Jerzy Jerzmanowski. Było to tuż przed pierwszą wojną, a kielczanie byli wyjątkowo głodni aktualnych wieści. Przed kioskami ludzie sterczeli całe godziny, oczekując na przywiezienie prasy. Wtedy właśnie miało miejsce jedyne handlowe niepowodzenie

Kiosk w dniu inauguracji – 11 grudnia 2017 r. LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


króla miejscowego kolportażu – Kiebabczego. Nim konną dorożką dopadł swego pierwszego kiosku pędząc z dworca kolei żelaznej, już zmotoryzowany konkurent Unger zdążył w swojej księgarni wyprzedać całe naręcza prasy codziennej. Część kiosków Kiebabczego działała do końca drugiej wojny. Ten na Rynku zlikwidowali okupanci, przystosowując teren do swoich potrzeb. Kiosk na rogu Sienkiewicza i Leśnej funkcjonował jeszcze jakieś trzy lub cztery lata po wojnie, podobnie jak kiosk przy Mickiewicza i placu bazarowym. Były one własnością miasta, dzierżawioną na rzecz Biura Dzienników. Kielecki rynek. Listopadowe popołudnie. Zaciekawieni przechodnie obserwują ekipę montującą elementy kilkumetrowej, drewnianej budowli. Po wielu latach na swoim miejscu znów stanął historyczny kiosk Zenona Kiebabczego. Na pomysł przywrócenia miastu tego pięknego symbolu wpadł Rafał Zamojski, świetny znawca dziejów Kielc, działający w Stowarzyszeniu Kieleckie Inwestycje. – Odkąd pamiętam, nie mogę pogodzić się z otaczającą nas bylejakością. Projekt odtworzenia kiosku Kiebabczego zgłosiliśmy jako projekt w drugiej edycji kieleckiego budżetu obywatelskiego. Proponowaliśmy, by cztery zrekonstruowane kioski były wizytówkami muzeów czy instytucji kulturalnych – mówi. Obywatelski projekt nie przeszedł, ale pomysłodawcy nie odpuścili. Dzięki poparciu władz miasta, sprawą zainteresowała się spółka „Kolporter”, która sfinansowała budowę repliki kiosku. – Byłem zadowolony. Połączenie dwóch pięknych tradycji kieleckiego kolportażu prasy było znakomitym rozwiązaniem – podkreśla Rafał. Trzeba dbać o historyczne detale. Tym zajął się Robert Lisowski. Do opracowania projektu architektoniczno-budowlanego wykorzystał m.in. zachowane fotografie kiosków. Żmudna praca przyniosła świetne efekty. – Należało odtworzyć pierwotny wygląd kiosków, wymiary, połączenia oraz ich kolorystykę i na tej podstawie wykonać projekt techniczny. Nie było to łatwe i wymagało dużo pracy. Dawnych zdjęć zachowało się sporo, ale są one raczej mało wyraźne. Po pomiarach terenowych, wstępnych konsultacjach z dr. Maciejem Praratem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, wyposażony w wiedzę z XIX-wiecznych podręczników i ówczesne normy, wykonałem opis szczegółów konstrukcji i rysunki. Teraz mogę spokojnie powiedzieć, że położenie wszelkich elementów, konstrukcyjnych czy dekoracyjnych, ma swoje uzasadnienie – zaznacza Robert Lisowski. Co jeszcze wiemy o dawnych kioskach? – Replikę zrobiono z drewna sosnowego, bo takie zostało wykorzystane w tych wcześniejszych – wyjaśnia Robert. – Były one oświetlane od wewnątrz dwoma lampami: jedną wiszącą i jedną biurkową. Wiemy także, jak wyglądała ekspozycja. Gazety były porozwieszane na sznurkach i poprzypinane spinaczami. Na zlecenie firmy „Kolporter” replikę kiosku z sukcesem wykonała pracownia stolarska Karola Gołąbka w Mąchocicach Kapitulnych. Jak wyszło – można przekonać się, kupując gazetę na kieleckim Rynku. Kiosk przy Rynku już mamy. Nasze miasto w pełni zasługuje na takie właśnie „perełki” wyśmienicie łączące historię i tradycję z nowoczesnością. Czekamy więc na kolejne. ■

REKLAMA

Kiosk: reaktywacja


Design 26

Prekursorka designu, czyli filcowe wzornictwo tekst i zdjęcie Krzysztof Żołądek

Zanim jeszcze w Kielcach powstał Instytut Dizajnu, miasto kojarzone było z wzornictwem i to już w latach powojennych. Jedną z najbardziej znanych w kraju designerek była Anna Narzymska-Prauss. Jej filcowe zabawki i miniaturowe lalki w czasie komuny trafiały za żelazną kurtynę. Mimo estymy, jaką darzyli ją przedstawiciele branży zabawkarskiej, w Kielcach nie była znana. Pozostawała w cieniu swojego męża – artysty malarza Ryszarda Praussa.

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

27

A

nna Narzymska-Prauss urodziła się w 1913 roku w Kijowie. Ojciec prowadził dom handlowy, ale po wybuchu rewolucji październikowej cała rodzina przeniosła się do Warszawy. Tam właśnie zaczęła się artystyczna przygoda Anny. Najpierw w Miejskiej Szkole Sztuk Zdobniczych i Malarstwa, potem w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych i Akademii Sztuk Pięknych. To wtedy powstały pierwsze szmaciane lalki sygnowane jej nazwiskiem. Jeszcze przed wybuchem wojny dzieła te były prezentowane na wielu wystawach w kraju i za granicą. W latach okupacji to właśnie wykonane z materiału lalki pozwalały przeżyć. Stawały się towarem, za który Anna Narzymska mogła się utrzymać. Po zakończeniu wojny los rzucił ją do Kielc. Nadal robiła to, co jej wychodziło najlepiej. Projektowała nowe lalkowe postacie w strojach ludowych i etnicznych, ale też wszelkiej maści zwierzęta – słonie, wielbłądy, osły, gazele. Powstawały na zamówienie Wydziału Wytwórczości, przekształconego ostatecznie w 1950 roku w Instytut Wzornictwa Przemysłowego. Tworzyła prototypy, które trafiały do masowej produkcji. W tym też roku rozpoczęła pracę jako projektantka w kieleckiej Spółdzielni Przemysłu Ludowego i Chałupniczego, czyli późniejszej Spółdzielni Przemysłu Ludowego i Artystycznego „Gromada”. To właśnie kieleckie lalki stały się hitem, który wysyłano na eksport do Wielkiej Brytanii. W Kielcach zostało ich niewiele, a dziś są wręcz unikatowe. Zabawkami powstałymi według jej projektów zachwycano się także na licznych zagranicznych wystawach, m.in. w Paryżu czy w Moskwie, o czym można było się dowiedzieć m.in. z Polskiej Kroniki Filmowej. Jeden z odcinków poświęcono przygotowaniom do zagranicznej wystawy Anny Narzymskiej. O jej życiu prywatnym niewiele wiadomo. Nieznane są też bliżej okoliczności, w jakich poznała swojego późniejszego męża – Ryszarda Praussa, malarza i nauczyciela rysunku w Liceum Sztuk Plastycznych w Kielcach, zarazem prezesa kieleckiego oddziału Związku Polskich Artystów Plastyków. Artyści pobrali się, ale ich małżeństwo przerwała choroba i śmierć Praussa. Jego – liczącą pół tysiąca obrazów i rysunków – kolekcję Anna

REKLAMA

przekazała Muzeum Świętokrzyskiemu. Sama poświęciła się pracy. Ale i ten okres jej życia nie jest wyraźnie udokumentowany. Właściwie niewiele wiadomo, co się z nią działo od śmierci męża do jej śmierci w 1997 roku. Wyjątkowe prace Anny Narzymskiej-Prauss postanowili przypomnieć szerszemu odbiorcy pracownicy Muzeum Zabawek i Zabawy. Wystawa „Filc i Spółka” prezentuje zaprojektowane przez nią zabawki i lalki. Część z nich pochodzi ze zbiorów własnych muzeum, część wypożyczono z Ośrodka Wzornictwa Nowoczesnego Muzeum Narodowego w Warszawie. Znajdziemy tu zarówno lalki przytulanki, jak i miniaturowe laleczki. Te ostatnie mają zaledwie kilka centymetrów wysokości, ale mogą zachwycić dbałością o detale, misternością wykonania, którą można porównać do precyzji modelarzy. Ekspozycję można oglądać do listopada 2018 roku. Pracownicy muzeum liczą, że dzięki niej uda im się zgromadzić więcej informacji o artystce. Dlatego wystosowali apel do mieszkańców Kielc. Czekają na tych, którzy ją znali, mają pamiątki po niej lub chociażby lalki i zabawki jej autorstwa. ■ Zdjęcie Anny Narzymskiej-Prauss dzięki uprzejmości Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach; źródło: „Moda i Życie Praktyczne” nr 10/58, kwiecień 1948 r., autor nieznany.


Architektura 28

Kiosk zwierciadłem śródmieścia tekst Rafał Zamojski

Udało się! Po blisko 70 latach przerwy w krajobrazie śródmieścia Kielc znów pojawił się kiosk Kiebabczego. Czy był sens go rekonstruować? Uważnie śledziłem głosy kielczan i stwierdzam, że odkąd pojawiły się pierwsze informacje o możliwości jego powrotu, zdecydowanie dominowały reakcje pozytywne, często entuzjastyczne. Głosy sprzeciwu pojawiały się z rzadka. Kielczanie dali wyraz tęsknocie za lokalnym historycznym dziedzictwem. Miasto się zmienia. Każdy czas ma swojego ducha, swoją architekturę, swój design. Każde pokolenie powinno pozostawić po sobie przede wszystkim dzieła właściwe swoim czasom. Stąd nieliczne głosy, że odtwarzanie dawno nieistniejącego kiosku nie jest celowe. A jednak czasem nie tylko warto, ale wręcz trzeba świadomie wrócić do przeszłości. Po to, by przywrócić „pamięć miejsca”, ciągłość historyczną, by historyczne punkty odniesienia pomagały nam podejmować lepsze decyzje dotyczące tego, co tu i teraz. Dlatego też w całym kraju odtwarzane są ważne historycznie budowle zniszczone podczas dziejowych zawieruch – zamki, pałace, kwartały kamienic. Budzi to gorące dyskusje, tym bardziej, że granica między rzetelną rekonstrukcją a fantazją na temat (gdy brak nam źródeł) jest płynna. Kioskowi, będącemu przykładem historycznego detalu małej architektury, bliżej do rzeczy drobnych, takich jak historyczne wzory latarni czy witryn. W tym kontekście życzyłbym sobie, by stał się zwierciadłem, w którym przejrzy się reszta kieleckiego starego śródmieścia.

Uważnie obserwując śródmieścia innych historycznych miast, można zauważyć, że Kielce w dbałości o szczegóły i detale wciąż odstają. I choć remonty śródmiejskich ulic zdecydowanie podniosły jakość kieleckiego krajobrazu, wiele szans niestety nie zostało wykorzystanych.

Piękno detalu

Wielu z nas, nawet gdy się nad tym świadomie nie zastanawiamy, cieszy widok pięknie odrestaurowanych starówek miast. Czujemy się w takim otoczeniu dobrze, rośnie w nas duma z historycznego dziedzictwa, turystycznej atrakcyjności, czasem zakłuje w sercu zazdrość (bo inni mają ładnie, a u nas jakoś tak byle jak…). I gdy się tym zabytkowym przestrzeniom bliżej przyjrzymy, dostrzeżemy, że niesłychanie ważne są w nich szczegóły: stolarka okienna i drzwiowa, szyldy, witryny, bramy, latarnie, ławki, kwietniki, słupy ogłoszeniowe… Czy zawsze są to oryginalne detale? Oczywiście, że nie. W przestrzeni starych centrów miast naturalną rzeczą jest przywracanie historycznego wzornictwa (a w wyjątkowych przypadkach, odtwarzanie zniszczonej wcześniej architektury). W takim kontekście nie tylko ma to uzasadnienie i sens, ale wręcz staje się konieczne. Chciałbym, aby i ścisłe śródmieście Kielc stało

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Uliczne latarnie sprzed hotelu Bristol, pocz. XX w. (zdjęcie ze zbiorów Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków)

29


Architektura 30 się czerpiącą z historii przestrzenią. Dlatego apeluję dziś o uwagę do kielczan, którzy mogą mieć wpływ na wygląd centrum, ot choćby na witrynę sklepową czy stolarkę okna.

Brak konsultacji

Uważnie obserwując śródmieścia innych historycznych miast, można zauważyć, że Kielce w dbałości o szczegóły i detale wciąż odstają. I choć remonty śródmiejskich ulic zdecydowanie podniosły jakość kieleckiego krajobrazu, wiele szans niestety nie zostało wykorzystanych.

kowa stolarka w zabytkowych kamienicach jest niedopuszczalna (tamtejsi wojewódzcy konserwatorzy wygrali takie sprawy przed sądami administracyjnymi). W innych miastach powstają magazyny, w których składuje się takie elementy, jak np. żeliwne tralki balkonowe z rozbieranych ruder (do wtórnego wykorzystania lub jako wzór). W Kielcach, gdy próbowałem odkupić od Miejskiego Zarządu Budynków zdemontowaną 170-letnią żeliwną balustradę balkonu (z budynku przy ul. Wesołej 38), dowiedziałem się, że została

Słup ogłoszeniowy na kieleckim Rynku (fragment pocztówki z pocz. XX w.)

Pomyślmy o naszych szyldach, jeszcze zanim zacznie obowiązywać uchwała krajobrazowa. Wyobraźmy sobie, że nasz sklep znajduje się na starówce zachodnioeuropejskiego miasta. Pierwsze etapy remontu śródmieścia odbywały się bez konsultacji społecznych i bez konkursów architektonicznych (były to przetargi na projekt z kryterium najniższej ceny), a nieudane propozycje (czasem kuriozalne, jak będące efektem błędnego odczytania przepisów nieproporcjonalne dachy kiosków kwiaciarek) zbyt łatwo przechodziły przez sito nadzoru miejskiego i konserwatorskiego. W mieście słynącym niegdyś z kamienia i żeliwa brak jest wytycznych dotyczących projektowania z wykorzystaniem lokalnych materiałów. Tylko w nielicznych przypadkach udało się coś zmienić. Dzięki interwencjom Stowarzyszenia Kieleckie Inwestycje w ostatniej chwili uchroniliśmy przed zasypaniem znajdujące się pod płytą Rynku trzy XVIII-wieczne piwnice i zmieniliśmy niepasujące do starówki oświetlenie zaprojektowane dla placu NMP, ulicy Kapitulnej oraz części ulic Dużej i Małej.

Miasto powinno dawać przykład

Historyczna tkanka miejska traktowana jest przez władze Kielc w dużej mierze jako „przeszkoda dla inwestorów”. Dlatego też, choć już od kilku lat powinien obowiązywać – podobnie jak w innych miastach – miejski program ochrony zabytków, wciąż nie ma woli politycznej do jego uchwalenia. Co więcej, dwa lata temu miał być powołany Miejski Konserwator Zabytków – utworzono takie stanowisko, ale do dziś pozostaje ono nieobsadzone. Jednym z przykładów zaniechania jest sztandarowy zabytek znajdujący się w zasobach komunalnych – dom własny architekta Franciszka Ksawerego Kowalskiego przy ul. Wesołej 31, którego remont ze względu na zły stan miał zostać przeprowadzony 12 lat temu. Do dziś się nie rozpoczął. W przypadku nieruchomości będących własnością lub znajdujących się pod zarządem gminy dbałość o szyldy, stolarkę, detale architektoniczne w sposób, który będzie inspirował innych kamieniczników czy najemców, powinna być obowiązkiem. Niestety w Kielcach jest odwrotnie – historyczne detale z komunalnych kamienic niezgodnie z prawem znikają i nie są odtwarzane. Nawet w jednej z kamienic przy Rynku (wpisanej do rejestru zabytków) – za przyzwoleniem Urzędu Ochrony Zabytków –zastosowano kilka lat temu plastik i styropian. Gdzie indziej w dużych miastach plastiLU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

ona wywieziona „na nieznany śmietnik”. Podobnie było z pozostałością oryginalnej 170-letniej bramy z tej kamienicy – jej resztki zabrał pracownik Muzeum Historii Kielc.

Co z tą rewitalizacją? Nie ma też w Kielcach rewitalizacji rozumianej zgodnie z jej definicją, tj. stałego angażowania mieszkańców, właścicieli nieruchomości i przedsiębiorców, co w innych miastach skutkuje – poza zmianami społecznymi i gospodarczymi – również większą dbałością o przestrzeń miejską, w tym zagospodarowanie podwórek. Rewitalizacją kielecki magistrat zajmuje się na poziomie strategicznym (wyznaczania terenów i ogólnych celów). Ten zakres jest realizowany dobrze, ale w strukturze UM nie ma ani jednej osoby, która zajmowałaby się jakąkolwiek codzienną systemową współpracą z mieszkańcami i przedsiębiorcami z rewitalizowanych terenów. W efekcie rewitalizacja sprowadza


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

31 się głównie do remontów ulic – po ich zakończeniu nie ma zaplanowanych żadnych dalszych działań. Takimi kwestiami, jak oświetlenie, czy wygląd chodników, rządzi przypadek. Źle zaprojektowaną iluminację kamienic Rynku uratował specjalista od oświetlenia prof. Antoni Różowicz z Politechniki Świętokrzyskiej. On też przekonał władze Kielc do zmiany źródeł światła w latarniach przy ulicy Sienkiewicza. Niestety, te zastosowane w kolejnych śródmiejskich latarniach są całkowicie przypadkowe. Nikt w Kielcach nie projektuje chodników. Niedawno przy ulicy Jana Pawła II zastosowano najtańszy wzór kostki. Inny niż w najbardziej obfitującej w zabytki części ulicy.

W ręce mieszkańców Nie potrafię pogodzić się z otaczającą nas bylejakością, dziadostwem i z przyzwalaniem na nie. Z zastępowaniem historycznej stolarki tandetnym plastikiem, z bezmyślnym wyrzucaniem na śmietnik białogońskich żeliwnych detali, z zaklejaniem detali architektonicznych i elewacji z okładzin kamiennych i szlachetnych tynków pierzyną styropianu. Dlatego dziś zachęcam – wspólnie zmieniajmy Kielce! Niech przestanie nam wystarczać, że coś zostało zrobione, bo jest lepiej niż było. Nie zadowalajmy się, że coś jest na czwórkę, miejmy ambicje by było na szóstkę! Pilnujmy tego. Wymieniając okna, pamiętajmy, że podziały okienne są częścią zewnętrznej architektury budynku i że w całej kamienicy powinny REKLAMA

być jednakowe (także pod względem kolorystycznym), najlepiej jeśli są zgodne z pierwotnym projektem. Bezmyślna wymiana zniszczyła wygląd wielu kamienic – zacznijmy ten proces odwracać. Na początek np. montując zewnętrzne szprosy (poprzeczki). Przy ocieplaniu budynków pamiętajmy o detalach architektonicznych, które nadają budynkowi wyraz. Przykrycie styropianem na równo to barbarzyństwo. Nie pokrywajmy też styropianem okładzin kamiennych czy szlachetnych tynków. Pomyślmy o naszych szyldach, jeszcze zanim zacznie obowiązywać uchwała krajobrazowa. Wyobraźmy sobie, że nasz sklep znajduje się na starówce zachodnioeuropejskiego miasta. Dajmy innym przykład. Remontując nowsze budynki lub te spoza strefy ochrony konserwatorskiej, nie oszczędzajmy na projekcie elewacji. Przygotowany przez dobrego architekta to niewielki procent kosztów. Pamiętajmy, że efekt remontu elewacji zmienia na długie lata miejski krajobraz – niechlubny zwycięzca konkursu „Pod dobrą pacą” w kategorii dysharmonia, czyli wieżowiec przy ul. Grochowej jest widoczny z całej ulicy Sienkiewicza. Pomyślmy też, co możemy zrobić z naszymi podwórkami – czasem wystarczy stylowa ławka, latarnia, kwietnik… Przyznacie, że przy rzeźbionym kiosku Kiebabczego plastikowa witryna z nalepionym napisem wygląda jeszcze gorzej niż wcześniej. Niech Kielce, dzięki naszym staraniom, wypięknieją. ■


Pasja 32

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

33

Czajka w krainie pingwinów tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Damian Czajka

Uchatki chciały się z nim bawić, pingwinom zawdzięcza siniaki, a wydrzyk zerwał mu z głowy czapkę. Choć słonie morskie budzą duży respekt, tylko raz musiał uciekać przed potężnym samcem. Damian Czajka przeżył przygodę życia na Wyspie Króla Jerzego, gdzie przez rok pracował w polskiej stacji badawczej. Spełnił marzenie z dzieciństwa, a każdy dzień dawał mu powody do zachwytu.

Tropem Centkiewiczów Zwierzętami zainteresował się tak dawno, że nawet nie pamięta kiedy dokładnie. Ma natomiast pewność, że przyczynił się do tego sir David Attenborough, którego programy oglądał z rodzicami. Wychował się też na książkach Włodzimierza Puchalskiego. Początkowo przyrodę podglądał na podwórzu rodzinnego domu w Kazimierzy Wielkiej, potem z obserwacjami wychodził dalej. Ciągnęło go do ornitologii, ale nie tylko ptaki stały się obiektami jego badań. Zajmuje się także monitoringiem pilchowatych, czyli przemiłych popielic oraz nietoperzy, a jednym z jego ulubieńców jest chomik europejski. Angażował się w przyrodnicze akcje oraz projekty świętokrzyskie i ogólnopolskie. Skończył Technikum Leśne w Zagnańsku, a potem ratownictwo w Policealnej Szkole Medycznej w Morawicy. – Od kiedy pamiętam, miałem dwa kierunki zainteresowań: przyrodę i ratownictwo – podkreśla. Po szkole medycznej zawodowo związał się z kieleckim pogotowiem ratunkowym, a przyrodnicze zainteresowania realizuje m.in. w Stowarzyszeniu Most. Skąd wziął się pomysł na Antarktykę? Był już na dobre rozmiłowany w zwierzakach, kiedy w II klasie podstawówki przeczytał Zaczarowaną zagrodę Anny i Czesława Centkiewiczów. Bohaterami książeczki, której akcja toczy się na – aktualnie nieczynnej – stacji antarktycznej im. Dobrowolskiego, są pingwiny i badający je naukowcy. – Lektura zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Minęło 20 lat i myśl o Antarktyce zaczęła wracać – wspomina. Uczył się jeszcze na ratownika, gdy pierwszy raz trafił na ogłoszenie o pracy na stacji antarktycznej im. Arctowskiego. Zwierzał się kolegom, że chętnie by pojechał... Minęły dwa czy trzy lata i w marcu 2016 roku natknął się na anons, że szukają ratownika medycznego na 41. Wyprawę Antarktyczną. – Przeczytałem i machnąłem ręką, bo wymagania nie takie, a termin upływał następnego dnia... Ale znajomi przekonywali: „Co ci szkodzi, wysyłaj!”. Na wariackich papierach napisałem podanie i CV, skompletowałem wymagane

dokumenty i poszło w świat – mówi. W terminie podanym w ogłoszeniu nie doczekał się odpowiedzi, ale zamiast się martwić, postanowił lepiej przygotować się do kolejnej rekrutacji. Nieoczekiwanie w czerwcu zadzwonił telefon z zaproszeniem na rozmowę. Przez godzinę opowiadał o sobie. I został uczestnikiem 41. Wyprawy Antarktycznej! – Pingwiny były zapalnikiem, ale zdecydowałem się na ten wyjazd, bo chciałem przeżyć przygodę, sprawdzić siebie w ekstremalnych warunkach i poznać tę część świata, do której niewielu dociera – podsumowuje.

Arctowski Polska Stacja Antarktyczna im. Henryka Arctowskiego, nazywana Arctowskim, znajduje się na półkuli południowej w archipelagu Szetlandów Południowych na Wyspie Króla Jerzego. Ponad 14 tys. km od Polski. Opiekę logistyczną i merytoryczną nad stacją sprawuje Zakład Biologii Antarktyki Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN. Prowadzone są tam badania w dziedzinie oceanografii, geologii, geomorfologii, glacjologii, meteorologii, sejsmologii, biologii i ekologii oraz obserwacje monitoringowe: ekologiczne, glacjologiczne i meteorologiczne. Latem załogę stacji stanowi 16 osób, zimą – 8. Ekipa zapewnia funkcjonowanie Arctowskiego i sama prowadzi badania. Latem przyjeżdżają naukowcy z całego świata, wtedy na stacji przebywa nawet 40 osób. Czajka należał do „zimowników”, czyli tych, którzy spędzili na Antarktyce okrągły rok. Na Arctowskim nie ma lekarza, więc na jego barkach spoczywało bezpieczeństwo uczestników wyprawy. – O ile latem można pojechać do specjalisty na brazylijską stację Ferraz lub ewakuować chorego, o tyle zimą jest to utrudnione. Wówczas jesteśmy zdani na siebie. Możemy się nie lubić, sprzeczać, ale i tak musimy współpracować, bo jedna osoba bez drugiej nie jest w stanie funkcjonować. Na szczęście moja wyprawa była dość bezpieczna i obyło się bez poważnych zdarzeń – relacjonuje. Z czystym sumieniem mógł więc poświęcić się swojej drugiej pasji. – Uznano, że jestem odpowiednią osobą do pracy w monitoringu ekologicznym. Na stacji każdy ma mnóstwo zadań, nie tylko związanych ze swoim fachem. Zespół jest tworzony tak, by jego członkowie się wzajemnie uzupełniali, szczególnie w ekipie zimującej – tłumaczy. Dzień pracy zależy od pory roku. Latem po krótkiej porannej odprawie wyruszają w teren łodziami motorowodnymi lub na piechotę. Pracują do wieczora z przerwą obiadową, ale „monitoringowcy” często wracają do stacji dopiero na kolację, a zdarza się, że wcale. Wtedy nocują w jednym z domków służących jako baza terenowa. Czasem mogą tam utknąć na dwa, trzy dni, gdy pogoda się popsuje. Zadań jest mnóstwo: codzienny monitoring kolonii rozrodczych pingwinów Adeli: określanie liczebności gniazd, piskląt czy sprawdzanie sukcesu


Pasja 34 lęgowego. Przyrodnicy zakładają pingwinom nadajniki, aby śledzić ich wędrówki, zliczają gniazda innych ptaków, np. wydrzyków. Do ich zadań należy też monitoring całego 15-kilometrowego odcinka plaży. Liczą wtedy haremy i młode słoni morskich oraz innych gatunków płetwonogich ssaków: uchatek i fok. Zimą pracują tylko do obiadu, przede wszystkim na stacji. Głównym zadaniem jest monitoring płetwonogich, który powinni robić co 10 dni, ale w rzeczywistości pogoda pozwala na to najwyżej raz na miesiąc, półtora. Tuż przy stacji zliczają zimujące ptaki. – Gdy przychodzi zima, zmienia się wszystko. Nie ma już tak częstych wyjść w teren, bo nie pozwala na to wiatr. Zaczyna sypać śnieg. Bywają takie dni, że nie da się wyjść z budynku, a przejście do najbliższej hali zamiast kilku minut zajmuje kilkadziesiąt – tłumaczy. Podmuchy przenoszą spore przedmioty, a lód uniemożliwia poruszanie się skuterem. – Człowiek zdaje sobie wtedy sprawę, jak niewiele od niego zależy. Planujesz wyjazd na monitoring, prognozy na najbliższe godziny są super, a po dotarciu na miejsce okazuje się, że nie możesz wrócić, bo zasypało jedyny przejazd. Takich sytuacji było mnóstwo. Jednego dnia na lodowcu wiatr zaczął przesuwać ważące 400 kilogramów skutery i to na dodatek… razem z nami – opowiada. Latem temperatury wahają się od – 2 do +8 stopni Celsjusza, zimą z reguły jest około – 10. Podczas pobytu Czajki zdarzyło się, że słupek rtęci wskazywał – 27. Na Wyspie Króla Jerzego panuje oceaniczny klimat, dlatego nie jest tak mroźno jak na kontynencie, gdzie termometr pokazał wtedy – 80,

a temperatura odczuwalna była na poziomie – 96. – Natomiast wiać na wyspie potrafi konkretnie, nawet 200 km na godzinę. Tam wiatr może i człowieka przenieść, o czym przekonałem się na własnej skórze. W pewnym momencie podmuchy o prędkości 100-120 km/h nie robią już wrażenia. W Polsce tego rodzaju wichury sieją spustoszenie, a nam zdarzało nam się wychodzić na monitoring – przyznaje.

Praca marzeń Monitoring to dla Czajki praca marzeń. – Latem każdy dzień był zaskoczeniem, przynosił nowe doświadczenia. Śledziłem m.in. narodziny młodych słoni, to jak się zachowują, jakie jest poruszenie w stadzie, jak zlatują się pochwodzioby, które chcą przy tej okazji uszczknąć coś dla siebie. Moment klucia pingwinów też robi wrażenie. Codziennie w gniazdach przybywa młodych – mówi. W pobliżu bazy kolonie rozrodcze zakładają trzy gatunki pingwinów, ale Czajce udało się zobaczyć też trzy inne, które tylko czasami pojawiają się na Wyspie Króla Jerzego. Zwieńczeniem jego pracy była obserwacja pary pingwinów cesarskich. Poza tym „zaliczył” dwa gatunki wydrzyków, dwa oceanników, petrelca olbrzymiego, pochwodzioba, rybitwę antarktyczną, mewę południową, warcabnika... W sumie 20 gatunków ptaków, a z ssaków: słonie morskie, uchatki antarktyczne, lamparty morskie, fokę Weddella i fokę krabojada. – Pobyt na Arctowskim przerósł moje przyrodnicze oczekiwania. Było mnóstwo niezwykłych sytuacji i scen. Obserwowałem gatunki, o których mi się nie śniło. Na jednej z plaż przebywała dorosła foka Weddella z młodą weddelką, co było tym bardziej interesujące, że ten gatunek nieregularnie wyprowadza swoje młode – opowiada. Nie potrafi powiedzieć, co urzekło go najbardziej. – Gdy wydawało mi się, że już nic mnie nie zaskoczy i nie zachwyci, to przychodziła kolejna niezwykła chwila. Gdy myślałem, że już wszystko widziałem, zaczęły się rodzić młode słonie. Gdy i z tym się oswoiłem, zobaczyłem pochwodzioba spijającego mleko, które pił młody słoń. Takich scen były tysiące. A na zakończenie, gdy wypłynęliśmy z Zatoki Admiralicji, pojawiło się tak piękne LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

35 słońce, że mieliśmy wrażenie, że opuszczamy bramy raju – wspomina. I dodaje: – Ale to nie jedyny raj na ziemi, który warto odwiedzić.

Oczy Antarktyki Kilka pomysłów w czasie tego roku powstało, kilka zweryfikowała rzeczywistość. A Damian Czajka zaczął kierować się zasadą: przestać planować, zacząć działać. Do Polski wrócił tylko na miesiąc i po Bożym Narodzeniu znów wybył, tym razem za ocean. Obecnie jest w Brazylii, w odwiedzinach u przyjaciół, których poznał na stacji badawczej Ferraz. Wraca pod koniec lutego. Stęsknił się już za pracą w pogotowiu. Ma też w głowie kilka przyrodniczych projektów. Wbrew przewidywaniom, na Arctowskim niewiele miał czasu na przemyślenia. Niepotrzebnie też – jak to mól książkowy – martwił się, że zabraknie mu książek do czytania. Biblioteka jest tam dobrze zaopatrzona. Spisywał również swoje obserwacje w notesach i na blogu oczyantarktyki.blogspot.com. W założeniach blog był przeznaczony dla kilkorga znajomych, ale liczba czytelników się rozrosła, a posty mają średnio około 200 wyświetleń. – Może nie jest to zawrotna liczba, ale doceniam, że tak dużo osób ma ochotę poświęcić kilka minut, żeby przeczytać o tym, co się wydarzyło na Antarktyce czy w czasie mojej podróży po Ameryce Południowej. Często dostaję informacje zwrotne. To jest największa nagroda – zapewnia. Na blogu zamieszcza zdjęcia, których zrobił mnóstwo. Niestety Antarktyka nie służyła aparatowi i w drodze poREKLAMA

wrotnej odmówił współpracy. Na pochwały oglądających Czajka odpowiada skromnie: – To zasługa zwierzaków, które dobrze współpracowały. Przed wyjazdem do Brazylii zdjęcia zdążył też pokazać podczas spotkań w Kazimierskim Ośrodku Kultury oraz w siedzibie dyrekcji Zespołu Świętokrzyskich i Nadnidziańskich Parków Krajobrazowych w Kielcach. Po powrocie z Ameryki Południowej chciałby zaprezentować je na wystawie. Wyprawa była spełnieniem marzeń, ale Damian Czajka podkreśla, że – jak to w życiu – nie zawsze było kolorowo. Każdy jej uczestnik to indywidualność i bywały dni, gdy ludzie zamykali się w pokojach i przez cały weekend się nie widywali. Innym razem ekipa zbierała się, by zagrać w siatkówkę, wspólne gotować, pogadać czy obejrzeć film. Mieli nawet festiwal filmów antarktycznych. Najtrudniejsze momenty to te, gdy zdawał sobie sprawę, że życie w Polsce się toczy, a on jest daleko i nie może w nim uczestniczyć. W grudniu umarła jego babcia, z którą nie mógł się pożegnać. Tęsknił wiele razy: za rodziną, za Polską, za przyrodą. Szczególnie, gdy na stacji kończył się sezon, a z kraju dostawał wiadomości, że wracają pierwsze ptaki: bocian czarny, czajka, skowronek. Obiecuje, że wróci z Brazylii, by nie przegapić kolejnej wiosny. Ale zastrzega, że życie może te plany zweryfikować. – Półtora roku temu nie sądziłem, że pojadę gdziekolwiek. Teraz wiem, że jedyne bariery mamy w sobie – przekonuje. Czy wróci jeszcze na Arctowskiego? – Dziś mówię zdecydowanie: nie. Ale co będzie za rok, dwa... Tego nie wie nikt. ■


Pasja 36

Tkaczki spod Łysicy tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Mateusz Wolski

Mąż pani Beaty żartuje, że cały świat gna do przodu, stawia na nowoczesność, a ona, jakby na przekór, cofa się i z uporem wraca do tego, co było. Mieszkanka urokliwej wsi Ściegnia w gminie Bodzentyn wie jednak swoje – gdy zamyka się w warsztacie i siada przy krosnach, to żaden kłopot i żaden smutek nie mają tu wstępu.

Niegdyś w gminie Bodzentyn przy krosnach wychowywały się całe pokolenia. Tkało się niemal w każdym domu – kilimki, chodniki, obrusy, zapaski, chusty… Wprawione w ruch drewniane krosna bujały się całymi godzinami jednostajnym rytmem, wyczarowując najcudowniejsze sploty. A każdy niepowtarzalny, bo jak twierdzą tkaczki – nie da się powtórzyć dwóch takich samych wzorów. Nic więc dziwnego, że to właśnie w Bodzentynie w 1950 r. powstała Spółdzielnia Pracy Rękodzieła Ludowego i Artystycznego „Tkactwo Świętokrzyskie”, która działała do początku lat 90. W czasach swojej świetności mogła się pochwalić solidną halą produkcyjną i kilkudziesięcioma pracownikami. Miała nawet swoją filię w Wiączce, bo zbyt na ręcznie tkane wyroby był ogromny. Ale czasy się zmieniły – ludowizna przestała się podobać, rynek zalały tanie wyroby chińskie. Krosna poszły więc w zapomnienie. Na szczęście tylko na chwilę.

Przystanek I – Ściegnia. Lniana Ostoja

Prawdziwą sztuką jest założenie osnowy na krosna. Każdą nitkę trzeba włożyć w nicielnicę, a potem w płochę. Jeden fałszywy ruch, jedna pomyłka i wszystko trzeba zaczynać od nowa.

Beata Syzdół wita nas mocnym i serdecznym uściskiem dłoni. Od razu wiemy, jaki to typ kobiety – rozpiera ją energia, ma w głowie pełno pomysłów i nawet jeśli jest marzycielką, to prędzej czy później realizuje swoje zamysły. To ona na początku 2014 r. skrzyknęła kobiety z gminy Bodzentyn i zaraziła je ideą odtworzenia tradycji tkackich. Sama, choć pochodzi ze Skarżyska, zżyła się z tą górzystą okolicą, w której i powietrze jest ostrzejsze niż choćby w niedalekich Kielcach, i ludzie bardziej zahartowani do pokonywania trudności. Schodzimy do piwnicy, gdzie pani Beata urządziła swoje królestwo. Pełno tu koszyków z motkami wełny, na niewielkim stole leżą wykrochmalone lniane obrusy, na kanapie charakterystyczne czarno-czerwone zapaski, podłogę przykrywają chodniki – świętokrzyskie pasiaki. Ale w tym pomieszczeniu najważniejsze są krosna. Dla laika to skomplikowana maszyneria, ale nie ma się co martwić – gospodyni cierpliwie, LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

37


Pasja 38

krok po kroku, wytłumaczy, jak sprawić, by urządzenie stało się posłuszne człowiekowi. – To krosno kupiłam, ale mam też odziedziczone po nieżyjącej już teściowej. Pozostały po niej chodniki i nici – szare i bardzo mocne – pani Beata uśmiecha się do swoich wspomnień. Pamięta, że na początku tkackiej przygody pisała do mieszkańców apele o udostępnienie krosien i wszelkich związanych z tkactwem narzędzi. Odzew był niewielki. Obeszła też wraz z koleżankami okoliczne wsie, wędrując od domu do domu, by ze strychów i piwnic wyciągać wszystko to, co tkaczkom niezbędne do pracy. – Najtrudniej było zdobyć płochy – mówi pani Beata, a widząc znaki zapytania, które malują się na naszych twarzach, pokazuje osadzony w ruchomej części krosna grzebień tkacki. To przez jego szczeliny przewleka się nitki osnowy tkaniny. Jak przyznaje, ona sama i jej koleżanki miały na początku nikłe pojęcie o technice tkania. – Tak naprawdę nie wiedziałyśmy nic – śmieje się Beata Syzdół. – Poprosiłyśmy więc panią Marię Szafraniec z Orzechówki, by pokazała nam krok po kroku, jak pracuje się przy krosnach. Potem napisałyśmy projekt do programu „Góry Świętokrzyskie naszą przyszłością” i dzięki dotacji mogłyśmy pojechać do Domu Tkaczki do Bliżyna na warsztaty prowadzone przez Urszulę Wolską. Projekt się skończył, a my dalej tkamy. A skoro już zostały przy tej pasji, to postanowiły jakoś nazwać swoją grupę. Wymyśliły słowo: „Alebabki”, ale dziś trochę kręcą nosem, określenie przestało im się podobać, szukają więc nowego znaku rozpoznawczego. Może przemianują się na „Aletkaczki”? Całkiem zgrabnie to brzmi. Ale to akurat nie jest najważniejsze. Pierwszorzędne jest to, że znalazły coś, co daje im

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

radość i czym chętnie dzielą się z innymi. A poza wszystkim – bardzo się polubiły. Gdy tylko się zejdą, momentalnie robi się wesoło, a na stole nie wiadomo skąd pojawia się kawałek ciasta i naparstek domowej nalewki. Tej serdeczności przyszło i nam doświadczyć, bo tkaczki z Bodzentyna, nijak nie chciały nas wypuścić bez poczęstunku i zaserwowały pyszne, przypiekane pierogi. Mimo że godzina była przedpołudniowa i do obiadu jeszcze daleko.

Przystanek II – Wzdół-Parcele. Zacisze pod Gołyską Pytamy, co daje im siedzenie przy krosnach. Uśmiechają się tajemniczo. – Gdy zamykam się w swoim warsztacie, to zapominam o wszystkim, żaden kłopot i żaden smutek nie mają tu wstępu – mówi bez chwili zastanowienia pani Beata. – Krosna mają znakomite działanie terapeutyczne. Jest ich osiem. Każda ma w swoim domu krosna, przy których spędza długie godziny, bowiem czas biegnie tu inaczej – patrzysz za okno, a tu już zrobiło się ciemno i chodnik prawie gotowy, choć dopiero snuło się pierwszy rządek… Bo tkanie, choć wymaga cierpliwości i precyzji, daje szybki efekt.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

39 Trzeba jednak jasno powiedzieć – to nie jest zajęcie dla wszystkich – albo się to kocha, albo wzrusza obojętnie ramionami. – W tej pracy nie trzeba mieć żadnego planu, można sobie pozwolić na całkowitą improwizację – przekonuje Agnieszka Nowak, która w miejscowości Wzdół-Parcele prowadzi gospodarstwo agroturystyczne Zacisze pod Gołyską. Gdy tylko przekroczy się próg jej domu, od razu widać, że trafiliśmy do królestwa tkaczek – centralne miejsce zajmują tu krosna, a wszędzie pełno wełnianych, kolorowych motków i kawałków materiału. Tnie się je na cieniutkie paseczki, potem nawija na cewki i wkłada do czółenka przekładanego potem między nićmi osnowy. Takie skrawki wykorzystuje się głównie do tkania chodników. Czy tkanie to trudna sztuka? Jak mówią Alebabki z Bodzentyna, najbardziej żmudny jest wstęp do pracy, który trwa przynajmniej cztery godziny. Aby przygotować się do tkania, czyli mieć gotową osnowę, trzeba wykonać tysiące skomplikowanych ruchów. Tak jak setki lat temu. Prawdziwą sztuką jest założenie osnowy na krosna. Każdą nitkę trzeba włożyć w nicielnicę, a potem w płochę. Jeden fałszywy ruch, jedna pomyłka i wszystko trzeba zaczynać od nowa. Przy tym żmudnym przygotowywaniu warsztatu samo tkanie to już przyjemność i relaks. – Przy krosnach człowiek wylogowuje się z codziennych stresów – śmieje się Agnieszka Nowak, która pierwszy warsztat tkacki odziedziczyła po babci. Trochę wiedzy i umiejętności miała, ale więcej eksperymentowała, by w końcu dojść do wprawy, choć, jak przyznaje, zawsze jest potrzeba uczenia się i podpatrywania mistrzów tego rzemiosła. Tym bardziej, że kobiety z gminy Bodzentyn chcą swoją pasją zarażać innych, szczególnie dzieci. Te – ku ich radości – garną się do tkania. Nasze bohaterki organizują więc warsztaty, pokazy, biorą udział w imprezach folklorystycznych, z dumą prezentując swoje niepowtarzalne wyroby.

Przystanek III – Wiącka. Na Górce

Celem grupy jest przypomnienie i ożywienie w gminie tradycji tkackich, tak silnych na tych terenach przed laty. Beata Syzdół ułożyła nawet na tę okoliczność wiersz: Mijacie Wzdoły i już Bodzentyn, A tu przed laty tkalnia istniała Na całym świecie z pasiaków znana Wiele tu naszych babć i mam pracowało, Wiedzę o krosnach nam przekazało. Tkaczki z Bodzentyna przygotowały projekt „Utkane wspomnienia”. Jego uczestnicy odkrywają tajemnice powstawania tkanin – od zasianego w polu ziarenka lnu do lnianej koszuli. Ścieżka zaczyna się w gospodarstwie agroturystycznym Na Górce Jadwigi Dulęby w Wiącce. Zaglądamy z ciekawością do stodoły, w której gospodyni urządziła izbę regionalną. Wystarczy spędzić tu godzinkę, by dowiedzieć się wszystkiego (no może prawie) o lnie. Przenosimy się w świat wiejskiej, drewnianej chałupy, kołowrotków, krosien, pstrokatych dywaników i wieszanych na kuchennych ścianach makatek. – Kiedy ruszyłam z agroturystyką, musiałam wymyślić coś atrakcyjnego dla gości. I tak zrodził się pomysł Lnianej Izby – tłumaczy Jadwiga Dulęba. Gospodyni z Wiącki zna prawie wszystkie tajemnice lnu. Dowiadujemy się więc, że roślina ta nie lubi ani suchych, ani zbyt wilgotnych gleb, że odporna jest na przymrozki, można ją wysiać bardzo wcześnie. Wówczas można liczyć na najlepsze plony. A, i jeszcze jedno: lnu nie wolno kosić, trzeba go delikatnie wyrywać z ziemi, potem cierpliwie

suszyć. Kolejne etapy to oddzielanie główki od słomy i nasion od plew oraz roszenie. Potem jest międlenie, trzepanie i sortowanie włókien na poszczególne gatunki. – Dobre włókno powinno być mocne, ciężkie, długie i lśniące – wylicza pani Jadwiga. – Posortowane wyczesuje się, a następnie przystępuje do przędzenia nici i pracy przy krosnach. Jak mówi właścicielka gospodarstwa Na Górce, droga od ziarenka lnu do gotowego wyrobu ma aż czterdzieści etapów. A każdy żmudny i wymagający pieczołowitości. Wspólna praca przed laty jednoczyła ludzi, gromadziła całe rodziny – babcie cięły szmatki, dzieciaki nawijały je na cewkę, mężczyźni zajmowali się snuciem i przygotowywali warsztat dla swoich żon. Te czasy bezpowrotnie minęły, ale warto zachować choć niewielką cząstkę tych rytuałów. Mąż pani Beaty Syzdół żartuje, że cały świat gna do przodu, stawia na nowoczesność, a ona, jakby na przekór – cofa się i z uporem wraca do tego, co już było. Mieszkanka urokliwej wsi Ściegnia w gminie Bodzentyn wie jednak swoje. – Owszem, w tym co robię jest przeszłość, ale i – co do tego nie ma wątpliwości – teraźniejszość i przyszłość. Siedzimy przy gościnnym stole w domu Jadwigi Dulęby. Zajadamy się pierożkami i pysznym ciastem. Dołączyła do nas Anna Ledwójcik ze Wzdołu Kolonii, która nie ma równych sobie w wyrobach rękodzielniczych, m.in. z wikliny. Tkaczki z Bodzentyna zdradzają, że chciałby jeszcze nauczyć się prząść na kołowrotku. Biorąc pod uwagę ich upór i konsekwencję, nie mamy wątpliwości, że za jakiś czas znów wrócimy do nich, by przygotować kolejny artykuł, tym razem o prządkach spod Łysicy. ■ REKLAMA


Kultura 40

Wesele! Tęgich Chłopów tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia z archiwum zespołu

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

41

Stare melodie i przyśpiewki weselne z okolic Sędka na Kielecczyźnie rozbrzmiewają na płycie „Wesele!” grupy Tęgie Chłopy. „Sędkowian”, „Marsz weselny”, „Chłop do bicia”, „Oczepinowy”, „Polka ociesęcka”, „Śpiwa Stanisława”, „Przytulany”... Premierowy koncert artyści zagrali na początku grudnia w Muzycznym Studiu Polskiego Radia im. Agnieszki Osieckiej, a wydawnictwo trafiło na listę bestsellerów wśród płyt z muzyką sięgającą źródeł.


Kultura 42 Wesela się zmieniają – stare obrzędy odchodzą, zastępują je nowe zwyczaje. Ale choć nad głowami nie latają już scyzoryki i nie idą w ruch sztachety, nie rozplata się i nie obcina warkocza Młodej, to nie można wyobrazić sobie wesela bez muzyki! – przekonują autorzy płyty. „Wesele!” to drugi – po „Dancingu” – krążek w dyskografii grupy, która narodziła się latem 2013 roku podczas pierwszego Taboru Kieleckiego w Sędku koło Łagowa. Przypomnijmy: tabor to organizowane przez Dom Tańca oraz Stowarzyszenie To.pole spotkanie amatorów tradycyjnej muzyki zbierających stare pieśni i melodie od lokalnych wykonawców. W nauce pomagają im muzycy, którzy wcześniej penetrują region w poszukiwaniu artystów kultywujących tradycje, a następnie prowadzą warsztaty śpiewu czy gry na instrumentach. Z tej to taborowej kadry spontanicznie, podczas wieczornych prób i potańcówek, wyłoniła się grupa Tęgie Chłopy. Inspiracją był nauczyciel muzyki z okolic Sędka Stanisław Witkowski, lider słynnej swego czasu Kapeli Braci Witkowskich. Nazwa zespołu nawiązuje do „chłopów”, jak w okolicach Sędka nazywane są trójmiarowe melodie. Wyjątkowo mocna jest w grupie, tak jak w dawnych kapelach kieleckich, sekcja dęta. Ich pierwsza płyta „Dancing” (Wydawnictwo Muzyka Odnaleziona 2015) została bardzo dobrze przyjęta, a na występy przychodziły tłumy miłośników wiejskich potańcówek.

Hip chłop i inni wieczorowcy Tęgie Chłopy to artyści dobrze znani miłośnikom wiejskiej muzyki, grający w różnych innych składach. Oprócz mistrza Stanisława Witkowskiego (klarnet, śpiew) są to: Maniucha Bikont (tuba, śpiew), Maciej Filipczuk (skrzypce, gitara elektryczna), Ewa Grochowska (skrzypce, śpiew), Mateusz Kowalski (akordeon, baraban, skrzypce i śpiew, yamaha electone), Michał Maziarz (skrzypce), Dorota Murzynowska (baraban), Szczepan Pospieszalski (trąbka), Michał Żak (klarnet, saksofon sopranowy, gitara basowa) i Marcin Żytomirski (skrzypce). Na płycie „Wesele!” pojawiają się dodatkowo „wieczorowcy”, jak na Kielecczyźnie mówiono o nieproszonych gościach, czyli: Kazimierz Nitkiewicz (sakshorn tenorowy) i Mikołaj Kubicki (rap, trąbka). Rapujący występ tego drugiego muzyka, znanego jako Meek, Oh Why?, w promującym wydawnictwo utworze „Kędziory” jest zaskakującym wtrętem do tradycyjnego repertuaru. Autorzy płyty tłumaczą, że zaproszenie rapera jest też nawiązaniem do... kieleckich scyzoryków, a ktoś nawet ukuł nowe określenie „hip-chłop”. Na płycie znajdziemy, charakterystyczne dla Tęgich Chłopów, melodie taneczne od mistrza Stanisława Witkowskiego, który jest niewyczerpanym źródłem inspiracji, ale także przyśpiewki zaczerpnięte od sędkowskich śpiewaczek, wśród których prym wiedzie charyzmatyczna Maria Kowalikowa.

Śpiwy na weselu Wesele było tematem drugiego (odbyły się cztery edycje) Taboru Kieleckiego w Sędku w 2014 roku. Uczestnicy uczyli się od najstarszych mieszkańców wsi nie tylko weselnych melodii i przyśpiewek, ale słuchali o tym, jakie dawniej bywały wesela. Na koniec wydarzenia zainscenizowano cały weselny obrzęd. Starodawna muzyka z Kielecczyzny – nasza ulubiona – unosiła tańczących pod sam sufit. Do nieba! Kobiety „ośpiewywały” wesele, asystowały przy oczepinach, improwizowanymi naprędce „śpiwami” wbijały szpilę tym, którzy skąpili na czepek, albo osobom, które mimo stosownego wieku wciąż zwlekały z własnym ślubem. Wszyscy znali swoje role: Młodzi i rodzice, druhny i drużbowie, weselny starosta, muzykanci i śpiewaczki, wreszcie goście, a wśród nich ci nieproszeni, czyli wieczorowcy. Takie właśnie wesela chcemy przywołać LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

na naszej płycie. Dawne – melodią i brzmieniem, a te całkiem współczesne – naszą energią i codziennym, żywym doświadczeniem – deklarują artyści.

Na liście bestsellerów

Nagrania zrealizowano w Studio S-4 Polskiego Radia w Warszawie w marcu 2017 roku. Wydawcą jest Wodzirej, a współproducentem Polskie Radio. Płyta ukazała się w grudniu i trafiła na listę bestsellerów popularnego wśród znawców muzyki źródłowej sklepu serpent.pl. Lepiej sprzedawał się tylko „Śpiewnik kolędowy” Warszawskiej Orkiestry Sentymentalnej. Do sklepów stacjonarnych „Wesele” trafiło w styczniu. Krążek wychwalają w swoich recenzjach znamienici twórcy. ■

Globalizacja. Korpokracja. Koncentracja kapitału. Bełkot farmaceutów i ekonomistów. Uniformizacja kultury. Co robić? Grać swoje! Nie zawsze równo, ale zawsze razem. Nie zawsze doskonale, ale zawsze prawdziwie. Poprzez korzenną, tradycyjną, organiczną muzykę uświęcać zwykłe ludzkie codzienne sprawy i zamieniać je w miłosne rytuały. Tęgie Chłopy wykonują świetną robotę. Widać tu intelektualną pracę włożoną w rozpoznanie zasad rządzących ludową frazą, słychać troskliwość w stosunku do tradycyjnej formy, która nakazuje, by nieść ją uważnie i ostrożnie, tak, aby nie uszkodzić jej krawędzi. Czuć wyzierającą z ich pracy świętość i godność Ludzi Ziemi. Bo to jest język Ziemi. Nasz język. Odradzamy się dzięki takim płytom. Leszek Możdżer Muzyka, nazwijmy ją umownie „źródłową”, czyli folklor miejski i wiejski przez całe lata robiła wszystko, by oddalić się od własnych korzeni. Polukrowana, zideologizowana – straciła cały animusz i stała się monidłem ku pokrzepieniu serc, najczęściej zagranicznej Polonii. Wystarczy przywrócić jej mądrość i energię, dodać umiejętności i niekłamaną radość grania, by znów wróciła do nas i stała się perełką naszej kultury. Na swojej kolejnej płycie Tęgie Chłopy udowadniają, że to się musi udać i… że już się udaje. Wojciech Waglewski Porywająco ekstatyczna, poważna a zarazem dowcipna, nowoczesna i tradycyjna – taka jest najnowsza płyta Tęgich Chłopów. Jeśli już koniecznie musimy w czymś naśladować dzisiejszych Węgrów, winniśmy równie twórczo pochylić się nad naszą ludową spuścizną muzyczną, by znów trafiła tam, skąd wyszła, pod strzechy mianowicie. Dzięki Tęgim Chłopom ów śmiały plan ma szanse powodzenia. Robert Makłowicz

Więcej o Tęgich Chłopach i ich pierwszej płycie można przeczytać w pierwszym numerze „Made in Świętokrzyskie”. Magazyn jest dostępny na naszej stronie internetowej www.madeinswietokrzyskie.pl



Kultura 44

O aktorce, która nie lubiła teatru rozmawiał Łukasz Wojtczak zdjęcia Magda Szczoczarz, Izabela Kubrak

Kielczanka Sylwia Sławińska, aktorka Teatru Współczesnego w Krakowie i wykładowca Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, stale poszukuje nowych wyzwań. Na swoim koncie ma kilka ról telewizyjnych, wyreżyserowała spektakl „Rut”. W życiu prywatnym pełna optymizmu i pozytywnej energii, uwielbia aktywnie spędzać czas, miłośniczka zwierząt.

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


Przyglądając się Twojej aktywności zawodowej, można odnieść wrażenie, że uwielbiasz, gdy w Twoim życiu wiele się dzieje. Sylwia Sławińska: Nie lubię bezczynności i staram się być ciągle aktywna. Nie ma znaczenia, czy jest to taniec, śpiew, aktorstwo... Jak mówią – praca uszlachetnia. Zależy mi, aby stale się doskonalić, podejmować nowe wyzwania. Poprzez studia, pracę i różne projekty wciąż odkrywam siebie na nowo. Robię w życiu to, co lubię, łączę kilka pasji, poznaję wspaniałych ludzi. Dziś już nie tylko sama się uczysz, ale przekazujesz swoją wiedzę innym. Jesteś wykładowcą… Praca ze studentami daje dużo satysfakcji. Czerpiemy od siebie nawzajem. To coś w rodzaju pozytywnej wymiany energii. Nie sądziłam, że takie wyzwanie stanie się kiedyś moim udziałem. Gdzie dziś można zobaczyć Cię na scenie? Pracuję w Teatrze Współczesnym w Krakowie, który ukierunkowany jest głównie na młodego widza. Występujemy zarówno na miejscu, jak i w wielu miejscowościach w całej Polsce, docierając często tam, gdzie teatr nie funkcjonuje na stałe. Dzięki temu mam okazję obserwować różne reakcje publiczności. W Krakowie gram Elzę w „Opowieściach z Lodowej Krainy” i wcielam się w kilka postaci w „Opowieści wigilijnej”. Wyjazdowo odgrywam rolę chłopca – Nemeczka w „Chłopcach z Placu Broni” i kilka bajkowych postaci w spektaklu „Kuba i Buba, czyli savoir-vivre dla dzieci”. Występuję też w „Kamieniach na szaniec”. Wcześniej pracowałaś w kilku innych teatrach. Debiutowałam w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie, gdzie dostałam główną rolę w kryminale „Intryga”. Następnie trafiłam do czeskiego Cieszyna. Tam wcieliłam się w Sonię w „Zbrodni i karze” oraz zagrałam epizod w „Lalce”. Potem rozpoczęłam studia śpiewu w Kielcach i z czasem zaczęłam łączyć wiele różnych projektów.

Zanim zostałaś aktorką, miałaś na siebie wiele pomysłów, ale o występach na deskach teatru – delikatnie mówiąc – nie marzyłaś. Moim marzeniem było dostać się do wojska (śmiech). Do dziś interesuję się militariami, tę pasję zaszczepił we mnie wujek. Od dziecka w moim życiu ważny był też taniec. Mój obecny zawód to pewien paradoks losu, bo kiedyś nawet nie lubiłam teatru. Nudził mnie. W szkole nie brałam udziału w żadnych przedstawieniach. Po skończeniu liceum dostałam się na biologię, ale nie wytrzymałam zajęć w prosektorium.

REKLAMA

Spotkałem się ostatnio z opinią, że gdy ktoś pokocha Kraków, to miasto staje się dla niego wprost idealne do życia. Różni się jednak od Warszawy choćby pod względem ilości i różnorodności ofert pracy dla aktora. Warszawa rzeczywiście daje nieco większe możliwości, ale w Krakowie jest niepowtarzalna atmosfera, z którą nie sposób się rozstać. Warszawa jest bardziej chaotyczna, tam nie można wypaść z obiegu. W Krakowie wszyscy zwalniają, to jakby oaza sztuki. Ma się wrażenie, że na każdym rogu malowniczych uliczek da się spotkać artystyczną duszę. Zakochałam się w tym mieście.


Kultura 46 Przełom nastąpił, gdy trafiłaś do teatru Pegaz w Kieleckim Centrum Kultury. Poznałam tam Macieja Kukiałkę, który zdawał do szkoły aktorskiej. Zaproponował, żebym pojechała z nim na egzaminy wstępne. Pojechałam… i się dostałam (śmiech). Tak trafiłam do Olsztyna, ale myślę, że tak naprawdę teatr pokochałam dopiero po szkole. W swoim aktorskim CV masz występy w serialach telewizyjnych. Myślisz jeszcze o telewizji, czy już tylko o teatrze? Dziś wybieram teatr, to zupełnie inny rodzaj pracy. Na scenie ma się bezpośredni kontakt z widzem, to adrenalina, od której człowiek się uzależnia i już nie może się uwolnić. Miałam w życiu czas, w którym nie brałam udziału w żadnych wydarzeniach artystycznych i strasznie mi tego brakowało. Zdałam sobie wówczas sprawę, że scena to miejsce dla mnie i muszę wrócić. Pamiętasz swój debiut sceniczny? To był występ w „Intrydze” w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Nowe miejsce, nowy zespół, próby trwały dwa miesiące. Musiałam skonfrontować z rzeczywistością wszystko to, czego dotąd się nauczyłam oraz to, czego jeszcze nie umiałam. To było niezwykłe przeżycie.

dzając lekkie zmiany ze względu na obsadę, następnie przeprowadziłyśmy castingi, a potem zaczęły się próby. Ważnym etapem było zintegrowanie ze sobą młodzieży, co chyba się udało, bo zaowocowało prywatnymi znajomościami. Bycie reżyserem jest ciekawym doświadczeniem, pozwala zobaczyć spektakl z zupełnie innej perspektywy. Czy w związku z tym myślisz o pracy reżyserskiej? Chyba wolałabym zostać po drugiej stronie lustra... Jednocześnie nie zamykam się na kolejne projekty z młodzieżą. Czy w Kielcach są wystarczające warunki, aby młodzi ludzie mogli rozpocząć karierę artystyczną? Dla chcącego nic trudnego. Kielce dają takie możliwości, ale z racji tego, że to mniejsze miasto, potrzeba dużego uporu i determinacji. Jeśli chodzi o taniec i śpiew jest kilka instytucji, które pozwalają rozwijać swoje umiejętności. Wystarczy wymienić Kielecki Teatr Tańca, Szkołę Muzyczną czy chociażby wydział śpiewu estradowego na UJK. Być może nieco trudniej jest z aktorstwem, ale również można nawiązać kontakty z osobami, które zawsze pomogą, aktorami Teatru im. Żeromskiego.

Jakie są cechy dobrego aktora? Pokora i szacunek wobec kolegów, reżysera, publiczności. Aktor uczy się cały czas, zdobywa doświadczenia, powinien być na to otwarty. Możesz wskazać swoją największą zaletę oraz wadę jako aktorki? Słyszałam kiedyś takie powiedzenie, że jeśli chcesz poznać czyjeś wady, to zapytaj jego byłą sympatię, a o zalety – mamę (śmiech). Jestem pracowita, sumienna i obowiązkowa. Myślę, że wiele osób mogłoby to potwierdzić – przynajmniej tak mi się wydaje (śmiech). A wady…. Nie masz?! Mam, jak każdy. Czasami ciężko jest mi się podporządkować. Zdarza się, że daną scenę w spektaklu czuję inaczej niż reżyser. To wtedy musi dać o sobie znać wspomniana wyżej pokora. Masz za sobą debiut reżyserski. Spektakl „Rut” kosztował Cię wiele pracy, ale odniósł sukces. Faktycznie to był mój debiut reżyserski i nie powiem, że podeszłam do tego projektu bez obaw. Włożyłam w spektakl wiele cierpliwości, własnego doświadczenia, ale też konsultowałam się z kolegami. Słowem, robiłam wszystko, aby udało się jak najlepiej. Premiera odbyła się na dużej scenie w Kieleckim Centrum Kultury. Byłam dumna z młodzieży, że przed tak dużą widownią, dali radę. „Rut” traktowałam jako wyzwanie i sprawdzenie samej siebie, zwłaszcza jeśli chodzi o umiejętności pedagogiczne. Niektórzy z aktorów mieli już wcześniej styczność ze sceną, inni nie. Jak to się w ogóle stało, że zostałaś reżyserem? To był czas, kiedy studiowałam śpiew estradowy w Kielcach. Moja obecnie dobra przyjaciółka, Zuzanna Ferenc-Warchałowska, zapytała, czy nie podjęłabym się wyreżyserowania „Rut”. Przeczytałyśmy scenariusz, wprowaLU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

Co będziesz robiła w najbliższej przyszłości? Zakładam, że pomysłów masz sporo. Chcę się nadal rozwijać. Nie lubię stagnacji, dążę do ciągłych zmian. Pokochałam podróże i mam nadzieję stanąć na deskach różnych teatrów, poznawać jak najwięcej ciekawych ludzi. Marzę też o występie w musicalu. Masz niezwykle pozytywne nastawienie do życia. Staram się nie myśleć pesymistycznie, choć kiedyś było inaczej. Chcę przeżyć życie jak najlepiej, robić to, co kocham i czerpać z tego jak najwięcej dla siebie. Momenty zwątpienia są, ale gdy się ma wiele zajęć, to nie ma czasu myśleć o tym, że coś się może nie udać. Trzeba brać życie w swoje ręce. Dziękuję za rozmowę. ■


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

47

Nieśmiertelna mowa nienawiści tekst ŁB zdjęcie Natalia Kabanow

Tragiczne wydarzenia z 4 lipca 1946 roku w kamienicy przy ulicy Planty 7/9 w Kielcach, podczas których zginęło kilkadziesiąt osób narodowości żydowskiej, są jak niekończąca się historia: niezależnie od upływającego czasu wywołują skrajne emocje, pobudzają wyobraźnię artystów i wywołują burzliwe dyskusje. Jakby zbrodnia dokonana przez Polaków nie mieściła się w naszych patriotycznych głowach i szukała coraz to innych sposobów na zepchnięcie jej w polską zbiorową nieświadomość. Spektakl „1946” jest kolejną próbą spojrzenia na pogrom kielecki, tym razem z perspektywy współczesnej sytuacji politycznej i… kulturalnej.

Obedrzeć z anonimowości

Próba rekonstrukcji pogromu kieleckiego jest nielinearna i ujęta w umowny nawias. Sztuka rozpoczyna się od sceny, w której polscy turyści zwiedzają miejsce zbrodni. Przewodnik (Dawid Żłobiński) powoli, przyciszonym głosem opowiada ze szczegółami o przeznaczeniu każdego pomieszczenia, włączając w to historie o mieszkańcach i sam przebieg mordu. Ofiary już w tym momencie stają się konkretnymi osobami z własnym losem, marzeniami i codziennymi sprawami. Nie są tylko „jakimiś Żydami”. Nie są numerkiem jak w obozie czy kłębowiskiem nierozpoznawalnych ciał w zbiorowej mogile. To pozbawianie ofiar anonimowości przybiera na sile wraz z upływem spektaklu. Tomasz Śpiewak, dramaturg i autor tekstu, wplótł w dialogi bohaterów fragmenty ocalałych zapisków (wiersze i niedokończoną sztukę teatralną) Bajli Gertner, która nie przeżyła pogromu. W tle wyświetlane są zdjęcia ofiar. Widzowie muszą im spojrzeć prosto w oczy, stawić czoła ich człowieczeństwu. Pogrom kielecki przestaje być suchym faktem historycznym, co czyni go jeszcze bardziej niewygodnym i trudnym w odbiorze.

Siła plotki

Wydarzenia 1946 roku wywołała pogłoska, że kieleccy Żydzi uprowadzili polskiego chłopca i przetrzymują go w piwnicy przy kamienicy przy ul. Planty 7/9. Nikt nie próbował dociec prawdy. Nikogo nie obchodził fakt, że ten budynek nie ma podpiwniczenia. Wystarczyło jedno hasło, jeden gest nienawiści, żeby poruszyć tłum żądny krwi. Matka zaginionego chłopca (świetna w tej roli Magda Grąziowska) wprost nawołuje do publicznego linczu, krzycząc „Bij Żyda!”. Wydawać by się mogło, że Hitler nie poniósł porażki, a Holokaust wcale się nie skończył. Nie ma się co dziwić, skoro antysemityzm podsycany był wśród Polaków wiele wieków wcześniej. O tym również mówi spektakl „1946”. W jednej ze scen słyszymy fragment „Żywotów Świętych” Piotra Skargi z 1577 roku, opowiadający o cierpieniu

„1946” w reżyserii Remigiusza Brzyka to kolejna propozycja Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Pogrom Żydów staje się punktem wyjścia do rozważań na temat odwiecznej walki: my kontra oni, znane przeciwko obcemu, nasze w opozycji do innych, lepsze, pewne i swojskie w przeciwieństwie do gorszego, podejrzanego, nieznanego. niewinnego chrześcijańskiego chłopca, którego torturują bezduszni Żydzi. A warto przy tym wspomnieć, że „Żywoty” były najczęściej czytaną polskojęzyczną książką w dziejach naszego narodu. Widzowie dowiadują się również o zamordowaniu przez Polaków czterech mężczyzn żydowskiego pochodzenia, które miało miejsce 11 listopada 1918 roku w budynku teatru w Kielcach, a było efektem, a jakże, plotki, że Żydzi zabili polskiego oficera. Mamy 2018 rok i nadal jesteśmy świadkami antysemickich zachowań. Co gorsza, mowa nienawiści poszerza zasięg i tyczy się każdego, kto nie jest Polakiem. W mediach aż roi się od niesprawdzonych informacji na temat gwałtów na polskich kobietach dokonywanych przez „ciapatych”, kradzieżach, których dopuszczają się Cyganie czy Ukraińcy. Popadamy w swoistą paranoję: domagamy się niezbitych dowodów, gdy mowa o zbrodni dokonanej przez Polaka, a osoby innej narodowości osądzamy na podstawie anonimowego wpisu na Facebooku. Poza hasłem „Bij Żyda” coraz głośniej wybrzmiewają: „Precz z Arabami”, „Wybić Cyganów”, „Polska dla Polaków”. Pogrom trwa, zwiększył jedynie swój zasięg. Mam wrażenie, że przede wszystkim to próbują nam uświadomić twórcy spektaklu. Dlatego też Dagna Dywicka wychodzi z roli Elżbiety i opowiada o samej sobie, o tym, że wcale nie jest z Kielc, ale skoro mieszka w tym mieście od kilku lat, to czuje się w pewnym sensie kielczanką. Ciekawe, ile osób na widowni pomyślało w tym momencie, że jest obca, że przesadza, że lepiej by było, gdyby wróciła do siebie. Znamienny jest również monolog Joanny Kasperek, która próbuje na własny sposób zrozumieć pogrom, ogarnąć mroczną historię i wyciągnąć z niej budujące wnioski na przyszłość. Słowo ma moc: źle wypowiedziane staje się bronią, która rani i zabija. Niezależnie od czasów, każda zbrodnia zaczyna się od zdania przepełnionego nienawiścią. Wiedzą o tym doskonale aktorzy, pracujący słowem na co dzień. Czy rozumiemy to i my?

Lokalna zbrodnia

Pogrom kielecki skutecznie skłócił miejscowe środowisko. Wielu obawiało się, że spektakl „1946” ponownie wywoła burzę, a twórcy będą chcieli umoralniać, stawiać swoje tezy i narzucać jednoznaczną interpretację. Na szczęście tak się nie stało. Sztuka jest wyrazistym głosem w tej sprawie, ale głosem empatycznym, pełnym współczucia, wręcz delikatnym. Jest szkicem teatralnym, który stawia pytania, nie narzucając z góry odpowiedzi. Poruszając kwestie uniwersalne, odchodzi od lokalnych zagadnień, stając się tym samym spektaklem nie tylko dla widzów z Kielc, a dla każdego z nas, któremu zależy na uniknięciu błędów historii. ■


Kultura 48

Matka Ziemia kontra Wstręciuchy tekst ŁB zdjęcie Bartek Warzecha

Segregowanie śmieci jako materiał na sztukę – czy to ma sens? Twórcy spektaklu „Kapitan Porządek” udowadniają, że jak najbardziej. Śmietnikowy mikrokosmos – zużyty czechosłowacki Telewizor zakochany w starej Lodówce, kontener na szkło w roli Superbohatera, konająca i błagająca ludzi o litość Matka Ziemia – oto świat, do którego zaprasza Teatr Lalki i Aktora „Kubuś”. Sztuka na podstawie tekstu Magdaleny Mrozińskiej w reżyserii Przemysława Żmiejko powstała na zamówienie Wydziału Gospodarki Komunalnej i Zarządzania Środowiskiem kieleckiego magistratu. Premiera, niestandardowo, miała miejsce w sali gimnastycznej SP nr 5. Spektakl będzie grany zarówno na deskach teatru, jak i w szkołach. Przedstawienie jest elementem szerszej kampanii edukacyjnej skierowanej do przedszkolaków i uczniów klas I–III, mającej na celu kształtowanie postaw proekologicznych wśród najmłodszych.

ne używanie produktów ze szkodliwego plastiku, śmiecenie i brak podstawowej wiedzy na temat segregacji śmieci, zostawianie włączonego światła, marnowanie wody. Według bohaterów spektaklu każdy, kto postępuje w ten niechlubny sposób, zasługuje na miano Wstręciucha. Jeśli nie chcesz być tak okropnie nazywany, musisz zmienić swoje złe przyzwyczajenia i dawać tym samym przykład innym. Dziecięca widownia śledzi historię z zapartym tchem i często, w porywach emocji, wtrąca się w dialogi, co świadczy o zaangażowaniu i zainteresowaniu tematem.

Kapitan Porządek – śmietnik z misją

Nieśmiały nie znaczy gorszy

Naczelny Kontener mianował pojemnik na szkło Kapitanem Porządkiem (ciekawa kreacja Magdaleny Daniel) – bohaterem, który ma uratować Świat przed ekologiczną katastrofą. Musi uczyć ludzi właściwego segregowania odpadów i szacunku do zasobów naturalnych. Początkowo mały kontenerek nie potrafi odnaleźć się w tej roli. Brakuje mu charyzmy i pewności siebie. Na szczęście Kapitan Porządek nie jest sam. Pomagają mu: ekscentryczna Lodówka (świetna Beata Ostrowska), która marzy o przeprowadzce nad morze i stary Telewizor (zabawny Andrzej Skorodzień) – zakochany „po anteny” w owej lodowatej damie na emeryturze. Wspólnie zapraszają do siebie Matkę Ziemię i pozwalają jej na wyrażenie wszelkich opinii na temat działań człowieka. Nie są to słowa miłe dla ucha. Pod adresem dwunożnych padają poważne oskarżenia: nadmierna produkcja odpadów, niepotrzeb-

Przedstawienie ma też swoje drugie dno. Kapitan Porządek to introwertyk, który boi się wystąpień publicznych: ze wstydu nie może wydusić z siebie słowa, panikuje i płacze. Najchętniej zrezygnowałby z roli ekologicznego wybawcy i zaszyłby się gdzieś w samotni. Przyjaciele dodają mu odwagi, wspierają w trudnych chwilach, a przede wszystkim bezwarunkowo w niego wierzą. To sprawia, że Kapitan Porządek małymi kroczkami pokonuje swoje bariery i staje na wysokości zadania: ratuje świat przez śmieciową katastrofą. Sztuka staje się formą psychoterapii: ukazuje magię przyjaźni i udowadnia, że można pokonać nawet największy strach i odnaleźć w sobie superbohatera. Ciekawy jest również wątek miłości między Lodówką a Telewizorem. Ona – zrezygnowana, nieszczęśliwa, żyjąca wspomnieniami i przekonana, że najlepsze lata ma już za sobą. On – optymista mimo ciężkich doświadczeń,

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

minimalista, odnajdujący piękno nawet na wysypisku śmieci. To Telewizor walczy o względy Lodówki i swoim uporem zmusza ją do reakcji na zaloty. Czechosłowacki grat cierpliwością i empatią rozmraża lodowate serce swej wybranki i uczy ją, jak mimo wszystko czerpać z życia radość. Piękna lekcja dla osób w każdym wieku.

W nurcie eko Najnowszy spektakl Teatru Lalki i Aktora „Kubuś” doskonale oddaje ducha coraz bardziej popularnych w kraju i poza nim ruchów ekologicznych. Już nie tylko Greenpeace, WWF i Banki Żywności kojarzą się z kampaniami i działaniami na rzecz ochrony środowiska czy poprawy jakości życia wśród najuboższych. Na naszych oczach powstają lokalne inicjatywy w stylu: Zero Waste (ograniczanie do minimum ilość produkowanych w gospodarstwie domowym odpadów), GoEthic (stawianie na lokalność, fair trade i produkty pochodzenia naturalnego), kuchnie społeczne (dzielenie się jedzeniem, promowanie weganizmu i wegetarianizmu), slow life/slow food (pochwała spokojnego życia z dala od zgiełku miast, korzystanie z lokalnych, ekologicznych i zdrowych produktów), foodsharing (tworzenie miejsc, gdzie można zostawić nadmiar jedzenia dla osób, którym go brakuje), wioski ekologiczne (kilka rodzin wspólnie uprawia ziemię, dzieląc się swoimi plonami). Program edukacyjny Urzędu Miasta w Kielcach w pełni wpisuje się w nurt ekologiczny, a „Kapitan Porządek” udowadnia, że tego typu działania mogą być ciekawe i pozbawione fanatyzmu czy demagogii. Polecam nie tylko dzieciom i nie tylko przez wzgląd na wagę poruszanej tematyki. Spektakl uczy i bawi jednocześnie, a jego oglądanie zwyczajnie sprawia przyjemność. Dobra gra aktorska, ciekawa scenografia Joanny Biskup-Brykczyńskiej, muzyka Filipa Sternala i zapadające w pamięć kwestie bohaterów to naprawdę godna obejrzenia mieszanka. ■


Kielce zapomniane

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

49

tekst Rafał Zamojski

K

Kieleckie materialne dziedzictwo w wersji drewnianej znika po cichu z krajobrazu miasta. Wspominaliśmy już XVII-wieczny dom wójta, ostatnie XVIII-wieczne domy koło kościoła św. Wojciecha, drewnianą kanonię w miejscu dzisiejszego placu Artystów… W ostatnich latach zniknęły z krajobrazu m.in. bardzo poważane w środowisku architektów dawne szkoły bliźniacze przy ul. Warszawskiej, piękna willa Grzegorzewskiego na Szydłówku, unikatowe, choć zniszczone, duże domy robotnicze koło dworca PKS, ciekawa willa przy ul. Mazurskiej. Drewniane obiekty nie cieszą się poważaniem – nawet przepiękny kościółek na Białogonie kilkanaście lat temu był zagrożony. Ówczesny proboszcz usiłował się go pozbyć, by na jego miejscu wybudować nowy murowany obiekt. W tym przypadku pomogła interwencja wojewody, którym był wtedy Wojciech Lubawski – nowy białogoński kościół został ostatecznie wybudowany w innym miejscu. Można odnieść wrażenie, że znaczna część kielczan traktuje drewnianą zabudowę z lekceważeniem, kojarząc ją z biedą, zacofaniem, wsią. Tylko po części można to usprawiedliwić pamięcią o licznych niegdyś, rozpadających

Dawne domy oficerów na początku lat 60. (w tle budowa bloków przy ul. Bema). Zdjęcie z archiwum Edwarda Modrzejewskiego

Domy oficerów

się domkach kieleckiej biedoty. Sęk w tym, że oprócz wielu bezwartościowych chałup, w Kielcach było też niemało solidnej drewnianej architektury o charakterze miejskim. Bardzo ciekawe domy stały jeszcze w latach 70. m.in. przy ul. Prostej, Karczówkowskiej, Żelaznej (vis a vis wylotu ul. Złotej – poszukuję fotografii tego domu). Do dziś zachowały się absolutnie nieliczne – przy ul. Topolowej, Mazurskiej, Mahometańskiej (przebudowane). I ciekawy, nieużytkowany od dłuższego czasu, dom na rogu Tarnowskiej i Poniatowskiego – z zawieszonym wyrokiem rozbiórki. Bardzo ważnym rozdziałem w historii wartościowej drewnianej architektury w Kielcach były dwie państwowe inwestycje z początku lat 20., czyli okresu rodzącej się po latach zaborów polskiej państwowości. Pierwsza to dom na rogu ul. Prostej i Żeromskiego z mieszkaniami dla urzędników tworzącego się Urzędu Wojewódzkiego. Przez lata traktowany przez władze Kielc jako barak z mieszkaniami socjalnymi, konsekwentnie degradowany architektonicznie (wymiana okien na plastikowe), po pożarze spowodowanym uderzeniem pioruna doczekał się wyroku: sprzedaż, rozbiórka i budowa nowej nieruchomości. I to mimo, że jest unikatowy. Drugą taką inwestycją, zrealizowaną w latach 1923–25 w rejonie starej prochowni i dawnych carskich koszar przy ul. Prostej (po odzyskaniu niepodległości zajętych przez batalion 4. PP Leg.) był zespół siedmiu „zakopiańskich” domów jednorodzinnych wybudowanych dla oficerów kieleckiego garnizonu. Powstały wtedy (przy dzisiejszej uliczce Kosynierów) drewniane jednorodzinne, pięciopokojowe domy dla oficerów starszych oraz dwurodzinne dwupokojowe z kuchnią dla oficerów młodszych. Do chwili obecnej zachował się ostatni z nich, na rogu ul. Kosynierów i Wojska Polskiego. Czy ten ostatni przetrwa jako świadek epoki? Jego przyszłość nie rysuje się różowo – w jego przypadku również zaplanowano wyburzenie. ■


Kultura 50

Kompozytor ujęć rozmawiał Kamil Wojtczak zdjęcia Wiktor Szafrański

Kielczanin Mateusz Śliwa nakręcił ponad sto dwadzieścia teledysków dla największych gwiazd polskiego hip-hopu. Zajmował się reportażami i fabularyzowanymi dokumentami, kinem artystycznym, współpracował ze stacjami telewizyjnymi. Od trzech lat rozwija całkowicie niezależną filmową grupę producencką, jedyną taką w regionie.

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


To wydawca największych gwiazd tego gatunku… Chyba się długo nie zastanawiałeś? Byłem jeszcze na studiach, a już trafiała się możliwość zarabiania na tym, co tak bardzo chciałem robić. Pamiętam, że nakręciłem wtedy klip dla zespołu Trzeci Wymiar do niesamowicie popularnej piosenki „Skamieniali”. I się zaczęło, z grubej rury. Pracowałem z artystami z największych wytwórni, jak Universal czy BMG. Robiłem teledyski dla Liroya, Tedego, Borixona, Wzgórza Ya-Pa 3, Onara, Pezeta, czyli praktycznie dla całej hiphopowej śmietanki z początku lat dwutysięcznych. Mam tych klipów na koncie ponad sto dwadzieścia, ale w końcu przyszedł taki czas… …że miałeś dosyć? Człowiek musi się rozwijać, a robienie teledysków w pewnym momencie przestało być wyzwaniem. W końcu uczyłem się, jak robić filmy. I odezwały się w Tobie te filmowe tęsknoty? Tak. Poza tym chciałem podziałać tutaj, na świętokrzyskim podwórku. Trzy lata temu zacząłem tworzyć niezależną, filmową grupę producencką Light Broadcast Media. Niezależną czyli niekomercyjną? Czysto artystyczną? Zupełnie nie o to chodzi. Przez niezależność rozumiem posiadanie własnego zaplecza technicznego, czyli kilku kamer filmowych z wysokiej półki, obiektywów, świateł itd. To kosztuje, ale takie zaplecze technologiczne jest konieczne, jeśli

chce się być niezależnym i – co chcę podkreślić – w pełni profesjonalnym. To nam daje całkowitą wolność i pozwala realizować rzeczy i komercyjne, i te własne, artystyczne, które sprawiają mnóstwo satysfakcji. Jestem pewny, że drugiej takiej grupy producenckiej nie ma w regionie, a możliwe, że i w całym kraju. Sprzęt to jednak tylko narzędzie, grupa to przede wszystkim fantastyczni ludzie z pasją. W sumie dwadzieścia pięć osób. Na przykład Mikołaj Wróbel. Chłopak ma dopiero osiemnaście lat, a niesamowicie czuje obraz i rytm filmu, pisze świetne scenariusze. Według jednego z nich kręcimy teraz krótkometrażowy kryminał pt. „Credo”. Kończymy też robić film innego kolegi – Krzyśka Poczętego. To już średni metraż, około pół godziny fantastyczno-naukowej, postapokaliptycznej wizji pod nieco enigmatycznym tytułem „R019”. Ten film jest już w fazie montażu. Jak widać, obracamy się w różnych klimatach. Co ciekawe, ani Mikołaj ani Krzysiek nie byli w szkołach filmowych, po prostu mają talent i pasję. Oba filmy chcemy pokazywać na festiwalach, krajowych i międzynarodowych. I planujemy kolejne. Jaka jest twoja rola w grupie? Jesteś szefem? Mentorem? Przez kilkanaście lat nazbierałem doświadczeń, więc się nimi dzielę. I cały czas uczę się od innych. Kręcąc klipy, bywałem równocześnie autorem zdjęć, operatorem kamery, scenarzystą i montażystą. Ale film jest skomplikowaną formą i wymaga wyraźnego podziału zadań. Nadzoruję całość, więc w pewnym stopniu jestem producentem, ale przede wszystkim autorem zdjęć. Czyli trzymasz kamerę? Nie (śmiech). Wiele osób spoza branży to myli. Zdarza się, że łapię kamerę i kręcę konkretne ujęcia, ale przede wszystkim pilnuję kadru. Tak jak kompozytor i aranżer „pilnują” muzyków grających utwór, tak ja stoję za operatorem i patrzę mu przez ramię. Można powiedzieć, że jestem kimś w rodzaju kompozytora ujęć. Co w tym komponowaniu jest dla Ciebie najważniejsze? Światło. To jak ono pada, jak się rozprasza, jaki ma kolor. Światło wyraża emocje, tworzy klimat ujęcia. Widz zazwyczaj tego świadomie nie dostrzega, bo skupia się na aktorach. Światło może kompletnie zmienić sens sceny, tak jak montaż. Kamera to tylko urządzenie rejestrujące. Cały film, cały obraz opowiada się światłem. Dziękuję za rozmowę. ■

REKLAMA

Jak to się stało, że zacząłeś robić filmy i teledyski? To przez hip-hop, a konkretnie hiphopowe wideoklipy – magiczne połączenie obrazu i muzyki. Hip-hop fascynował mnie do tego stopnia, że w 1995 roku założyłem razem z kolegą Adamem Sitarskim zespół Schowani Za Murem. A rok później nagraliśmy płytę „Kieleckie Uderzenie”. Jednak cały czas po głowie chodziły mi te klipy i w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że chcę je tworzyć. Już na pierwszym roku w Łodzi, gdzie studiowałem realizację obrazu filmowego, nakręciłem pierwszy. Zrobiłem go na tradycyjnej taśmie 35 mm, dla grupy Tosteer, do piosenki „The Hardest Task”. Teledysk zdobył duże uznanie w środowisku twórców klipów, dostałem za niego kilkanaście nagród. Puszczały go telewizje, m.in. Viva i MTV. Internet nie funkcjonował wtedy tak jak obecnie, więc to było niezwykle ważne. No i pewnego dnia zadzwonił właściciel wytwórni Camey Studio – Maciej Sierakowski z propozycją robienia hiphopowych klipów.


52


Historia

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

53

Templariusze w Opatowie? Między legendą a historią

Wielce ciekawą wydała się naszemu dziejopisowi opowieść, jakoby kolegiata opatowska była pierwotnie przeznaczona dla Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. Historię tę uznał Jan Długosz za oczywistą, gdy zobaczył na portalu kościoła wykute w kamieniu postaci dwóch rycerzy, odzianych w habity i płaszcze z krzyżem, które uznał za wizerunki templariuszy. Choć ich pobyt w Opatowie i założenie tam komandorii historycy traktują za rzecz niepewną, przekaz Długosza rozbudził dyskusję pełną hipotez i domniemań.

tekst i zdjęcia Jacek Korczyński

Rycerze-zakonnicy Zakon powstał w XII stuleciu, by chronić chrześcijańskich pielgrzymów podróżujących do Ziemi Świętej. Ich nazwa pochodziła od łacińskiego słowa „templum”, czyli świątynia – siedziba zakonu znajdowała się bowiem w pobliżu dawnej świątyni Salomona w Jerozolimie. Zgodnie z zakonną regułą, templariusze nosili nad ciemnym habitem biały płaszcz, później oznaczony czerwonym krzyżem na lewym ramieniu. Często publikowany wizerunek pieczęci templariuszy przedstawia dwóch rycerzy jadących na jednym koniu, co miało symbolizować ubóstwo i pokorę. Templariusze byli świetnie wyszkoloną organizacją militarną. Wznosili obronne fortece, brali udział w wielu bitwach. Stworzyli dobrze funkcjonującą administrację terytorialną opartą na prowincjach, baliwatach, komandoriach. Okazali się także znakomicie zorganizowaną, używając współczesnego nazewnictwa, biznesową korporacją. Zwłaszcza wtedy, gdy już opuścili Ziemię Świętą i przenieśli się do Europy. Tu otrzymali od władców szereg nadań ziemskich i, jak na prawdziwych biznesmenów przystało, dość szybko zgromadzili niezły majątek. Jeszcze na Bliskim Wschodzie stosowali „czeki podróżne”, dzięki którym pielgrzymi nie musieli wozić ze sobą gotówki. Odpowiedni dokument wystawiony np. przez jedną komturię, gdzie zdeponowano pieniądze, pozwalał na ich pobranie w innej komturii, oddalonej o wiele kilometrów. Oczywiście za odpowiednią prowizją. Pielgrzymkowe szlaki nie były bezpieczne, więc sposób ten cieszył się powodzeniem. System czekowy templariusze usprawnili w Europie, co sprawiło, że szybko stali się zamożnymi bankierami, a z ich usług korzystali nawet królowie. Nie wnikajmy szczegółowo w dzieje tego zakonu. Literatura przedmiotu jest bogata i wszystkich zaintrygowanych umiejętnościami templariuszy namawiam do lektury. Na początku XIV stulecia zakonnicy zostali oskarżeni o herezję, bałwochwalstwo i różne, nazwijmy to ogólnie, bezeceństwa. Jaki był prawdziwy powód ich końca? Zapewne finansowy. Kilkanaście lat temu w watykańskim archiwum odnaleziono XIV-wieczny dokument, tzw. pergamin z Chinon. Jest to zapis papieskiego śledztwa w czasie procesu templariuszy, z którego wynika, że strona kościelna nie uznawała zakonnych rycerzy za odstęp-

ców od wiary (choć wyszły na jaw różne inne nadużycia). Mimo upływu stuleci bogactwo zakonu nadal podsyca wyobraźnię literatów i filmowców na całym świecie. Wspomnijmy tu choćby naszego „Pana Samochodzika i templariuszy” z niezapomnianym Stanisławem Mikulskim w serialowej wersji znanej książki. Być może legendarne skarby templariuszy gdzieś istnieją. Kto wie…

Nad Wisłą Czy templariusze przybyli kiedykolwiek do Polski? Jak najbardziej. Pojawili się u nas w XIII wieku, a pierwsze ziemskie nadania otrzymali od księcia śląskiego Henryka Brodatego oraz księcia wielkopolskiego Władysława Odonica. Założyli swe komandorie (czyli ośrodki zarządu dóbr, a zarazem rycerskie siedziby) m.in. w Oleśnicy Małej, Rurce, Chwarszczanach, Sulęcinie, Wielkiej Wsi, Myśliborzu, Czaplinku. Dziś możemy podziwiać pozostałe po nich piękne zabytki, jak np. gotyckie kaplice w Chwarszczanach czy Rurce. W Wielkopolsce, na Pomorzu, Śląsku i ziemi lubuskiej, bo tam głównie osiedlali się templariusze, założono kilkadziesiąt komandorii. Samych rycerzy zakonnych, pochodzących z różnych krajów Europy, było zapewne nie więcej niż 200. Domyślać się tylko możemy, że najsilniejsze były domy najstarsze, założone jeszcze w latach dwudziestych XIII w. Całą liczącą około 50 placówek prowincję niemiecko-słowiańską tworzyć miało (na początku XIV w.) 150-200 braci – rycerzy oraz równo dwa razy tyle giermków – braci służebnych. Na jedną komandorię przypadało więc średnio 3-4 rycerzy. Trudno ocenić na ile te szacunkowe obliczenia są prawdziwe – podkreśla prof. Mateusz Goliński. Ziemskie dobra templariuszy mocno uszczuplił najazd mongolski na Polskę w 1241 r. Walczący o swoje bracia zakonni brali udział u boku Henryka II Pobożnego w słynnej bitwie pod Legnicą. Rozbudowa zakonu w Polsce trwała nieprzerwanie aż do początków XIV w.

Wracamy do Opatowa Rzekomy pobyt templariuszy w Opatowie wzmiankowany jest tylko przez Jana Długosza, który opierał się jedynie na ustnych przekazach. Ich siedzibą miała być późniejsza kolegiata św. Marcina, nasz wspaniały zabytek romań-


Historia 54 skiej architektury. Świątynia ta, jedna z nielicznych dobrze zachowanych od XII wieku do naszych czasów, swoimi rozmiarami, okazałością i wysoką klasą architektoniczną daje świadectwo kunsztu średniowiecznych budowniczych. Jak wspomniałem, Długosz widział na portalu kościoła kamienne figury rycerzy, dość już zniszczone w jego czasach i dziś nieistniejące, które wziął za wizerunki templariuszy. Kwestia identyfikacji wyrzeźbionych postaci jest trudna. Niektórzy badacze przypuszczają, że mógł być tam przedstawiony książę Henryk Sandomierski i któryś z polskich rycerzy pielgrzymujących do Jerozolimy (np. Jaksa z Miechowa). Pierwszą okazję do sprowadzenia rycerzy Świątyni miałaby stanowić domniemana pielgrzymka Jaksy w orszaku Henryka Sandomierskiego w 1154 r., podczas której zostali konfratrami zakonu i jako fundatorzy kościoła św. Marcina w Opatowie zostali przedstawieni na portalu w habitach templariuszy. Potwierdzeniem tej tezy ma być też świadkowanie osoby określonej jako „Velislaus jerosolymitanus” na dokumencie wystawionym w Opatowie w 1189 r. oraz saskie wpływy widoczne w architekturze budowli, wynikające z powiązań Jaksy z pograniczem niemiecko-połabskim – pisze prof. Maria Starnawska. Tu zaczynają się jednak wątpliwości. Nie ma pewności, że Jaksa odbył swą pielgrzymkę wraz z księciem Henrykiem. Nie jest także udowodnione, że książę sandomierski miał jakiekolwiek bliższe kontakty z templariuszami. Ponadto sama kolegiata opatowska nie przypomina innych świątyń templariuszy w Polsce czy Europie. Wydaje się więc, że pogląd o przybyciu templariuszy do Opatowa w II połowie XII w. nie jest uzasadniony. Bardziej

prawdopodobne byłoby sprowadzenie templariuszy do Opatowa przez biskupów lubuskich w XIII w., skoro na obszarze ich diecezji leżały dwa domy tego zakonu – zaznacza prof. Starnawska. Gdyby jednak zakonni rycerze faktycznie przybyli do Opatowa w XIII stuleciu, ich wizerunki nie powinny znaleźć się na wcześniejszym, XII-wiecznym tympanonie fundacyjnym kolegiaty, pochodzącym z okresu budowy kościoła. Zdaniem prof. Marii Starnawskiej, wystarczającym wytłumaczeniem powstania opatowskiej legendy templariuszy jest ich udział w inicjatywach na pograniczu Rusi i Jaćwięży, spośród których powołanie diecezji łukowskiej (…) wywołało żywą kontrakcję biskupstwa lubuskiego (…). W trakcie tych polemik prawdopodobnie pomylono ustalenia dotyczące roli templariuszy w tym przedsięwzięciu i dlatego tradycja ostatecznie umieściła ich w Opatowie, gdzie nigdy w rzeczywistości nie rezydowali. Jak widzimy, wątpliwości w tej kwestii jest sporo, choć niektórzy historycy przychylają się do teorii istnienia opatowskich dóbr templariuszy. Znając dość bogatą literaturę na ten temat, przyznaję, że nie jestem przekonany co do pobytu rycerzy świątyni w Opatowie. Ale historia ta jest jednak tak fascynująca, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. ■

W tekście wykorzystano m.in.: Maria Starnawska Między Jerozolimą a Łukowem. Zakony krzyżowe na ziemiach polskich w średniowieczu, Warszawa 1999, Mateusz Goliński Uposażenie i organizacja zakonu templariuszy w Polsce do 1241 r., „Kwartalnik Historyczny” 1991, nr 1 oraz informacje ze strony internetowej autorstwa Katarzyny Lisowskiej, poświęconej kolegiacie p.w. św. Marcina w Opatowie (kolegiataopatow.sandomierz.opoka.org.pl).

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Rok inwestycji i remontów

Trwają prace termomodernizacyjne w budynku Rektoratu UJK przy ul. Żeromskiego oraz budynku Wydziału Pedagogicznego i Artystycznego przy ul. Krakowskiej. Obie inwestycje mają się zakończyć w połowie roku. A to dopiero początek prac na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach. W połowie roku będą również widoczne fundamenty Centrum Komunikacji Medialnej i Informacji Naukowej, które powstaje obok Biblioteki Uniwersyteckiej i Centrum Języków Obcych. Budowa rozpoczęła się w grudniu 2017 roku, obiekt zostanie oddany do użytku w drugim kwartale 2019 roku. Do Centrum przeniosą się trzy instytuty Wydziału Humanistycznego UJK, w tym Instytut Dziennikarstwa i Informacji, który nie ma obecnie samodzielnej siedziby. Studenci dziennikarstwa będą mogli pracować w nowoczesnym studiu radiowym i telewizyjnym. Na drugim piętrze znajdzie się Instytut Filologii Polskiej, który obecnie mieści się w budynkach Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego. Najwyższa kondygnacja służyć będzie studentom historii, którzy przez lata mieli zajęcia przy ul. Żeromskiego, a w ostatnim czasie także korzystają z pomieszczeń Wydziału Matematyczno-Przyrodni-

czego. Koszt budowy Centrum to 28,6 mln zł. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego przekaże na ten cel ponad 17 mln zł. Duże zmiany szykują się także w kompleksie Wydziału Lekarskiego i Nauk o Zdrowiu UJK. To jeden z najszybciej rozwijających się wydziałów uczelni. Mamy już trzy roczniki studentów kierunku lekarskiego, do tego dochodzą: dietetyka, kosmetologia, fizjoterapia. Nie słabnie też zainteresowanie pielęgniarstwem, położnictwem i ratownictwem medycznym. Liczba studentów wydziału zbliża się do 3 tys. W budynku u zbiegu ul. Radiowej i al. IX Wieków Kielc zaczyna być ciasno. Projekt „MEDPAT” przewiduje jego rozbudowę oraz wyposażenie pracowni i laboratoriów. Koszt to 40 mln zł. Pieniądze pochodzą z Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego. W części nadbudowywanej nad budynkiem stojącym wzdłuż al. IX Wieków Kielc (wizualizacja na zdjęciu) powstaną pracownie naukowe i sale dydaktyczne. Dobudowane zostanie też nowe skrzydło budynku z pracownią posturologii i analizy ruchu. Będzie można się tam dostać głównym wejściem od al. IX Wieków Kielc. Na pierwszym piętrze planowane są pomieszczenia punktów pobrań wraz z gabinetami konsultacyjnymi oraz wydzieloną

strefą dla laboratorium diagnostycznego. Na drugim zaprojektowano zakład patologii z pracowniami hybrydyzacji oraz biologii molekularnej, a także wyodrębnioną część z pracownią planowania nowoczesnych zabiegów operacyjnych. Na trzecim znajdzie się kompleks pracowni fizjologii i patofizjologii oraz wyodrębnione laboratorium mikrobiologii. Planowane zakończenie inwestycji to połowa 2021 roku. W tym samym budynku powstanie Monoprofilowe Centrum Symulacji Medycznych dla Pielęgniarek i Położnych. Sale i laboratoria przejdą remont oraz zostaną wyposażone w najnowszy sprzęt, w tym symulatory wiernie oddające konkretną sytuację medyczną. Koszt projektu „SIMED – symulacja w kształceniu pielęgniarek i położnych – program rozwojowy UJK w Kielcach” to 4,2 mln zł. Zakończenie prac planowane jest na koniec 2020 roku.

Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach ul. Żeromskiego 5 tel. 41 349 73 30 www.ujk.edu.pl

55


Artykuł partnerski

56

Polisa na dom? Sprawdzam! Początek roku to dobry czas na weryfikację ubezpieczenia naszego domu. Niezmieniana od lat polisa dawno przestała być aktualna. I co do kwoty, na jaką ubezpieczony jest majątek, i co do jej zakresu. We wcześniejszym systemie ubezpieczeń większość polis na dom, garaże i budynki gospodarcze zaczynała się 1 stycznia i kończyła 31 grudnia z prolongatą na kolejny miesiąc. – Na początku roku wiele osób zgłaszało się więc do towarzystwa ubezpieczeniowego, by przedłużyć ochronę na kolejne 12 miesięcy. Powszechność zjawiska przełożyła się na spadek jakości obsługi. Polisy były odnawiane bez negocjacji warunków i – co gorsza – bez analizy aktualnej sytuacji w gospodarstwie – mówi Bronisław Osajda, właściciel firmy UbezpieczeniaPlus. Tymczasem wiele domów, również za sprawą unijnych środków, zostało w ostatnich latach rozbudowanych i odremontowanych, przez co ich wartość wzrosła. – W stosunku do początku lat 90. majątek zwiększył się wielokrotnie, a wznawiane bezrefleksyjnie co roku polisy zaczęły coraz bardziej odstawać od rzeczywistości – tłumaczy Bronisław Osajda. Dom ubezpieczony na 30 tys. zł niejednokrotnie wart jest dziś 10 razy tyle. Sprzęt, w który jest wyposażony, to kolejne 20-30 tys. zł. Trzeba pamiętać też o otoczeniu: ogrodzeniu, bramie wjazdowej, roślinach. Każde 100 tys. zł majątku będzie nas kosztowało ok. 100 zł w skali roku. – Dlatego warto przyjrzeć się dotychczasowym polisom. Na nowo rozpisać majątek i na taką wartość go ubezpieczyć. Warunki możemy zmienić, podpisując aneks lub wprowadzając równoległą polisę ubezpieczeniową, osobny produkt, który uzupełni to, co już mamy. Możemy to zrobić w tym samym towarzystwie lub poszukać lepszej oferty na rynku. Tym bardziej, że są towarzystwa, które specjalizują się w tego typu ubezpieczeniach – zwraca uwagę Bronisław Osajda. Warto pomyśleć o weryfikacji dotychczasowej oferty także ze względu na zakres ubezpieczenia, który znacznie się poszerzył. Zmieniły się też definicje poszczególnych ryzyk, co jeszcze bardziej zwiększyło zasięg ubezpieczenia. Ubezpieczyć możemy wszystko: dach, mury, fundament, drzwi i okna, wszelką zabudowę i wyposaLU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

żenie domu, w tym rzeczy osobiste, sprzęt, dzieła sztuki. Polisa chroni nasz majątek przed pożarem, powodzią, wichurą, lawiną błotną, ulewą; włamaniem; kradzieżą; dewastacją; stłuczeniem szyb (nie tylko okien, ale wszystkich szklanych elementów) etc. – Proszę mi powiedzieć, co może się zdarzyć, a ja odpowiem, że jest to objęte ochroną. Tak dzisiaj działają towarzystwa ubezpieczeniowe – zapewnia Bronisław Osajda. Dzisiejsze polisy mają też rozbudowany assistance. Ubezpieczając dom, zyskujemy np. nocleg, jeśli stanie się coś, co uniemożliwi nam dalsze przebywanie w domu, dowóz rzeczy, ochronę mienia uszkodzonego, ale też dostęp do specjalistów: hydraulika, ślusarza, elektryka, a nawet lekarza, który przyjedzie z domową wizytą, także gdy będziemy na wakacjach. Sprzęt, który chcielibyśmy naprawiać, nie może mieć więcej niż 6 lat. Zamawiana usługa nie

może być też droższa niż 250 zł. UbezpieczeniaPlus oferują darmowy przegląd dotychczasowej polisy. – Sprawdzamy aktualne warunki i podpowiadamy, co trzeba zmienić, ale to do klienta należy decyzja, czy tego potrzebuje – zapewnia Bronisław Osajda. Agenci uświadamiają też klientów, jakie obowiązki (regularne przeglądy instalacji elektrycznej oraz wentylacyjnej i kominowej) na nich spoczywają. To ważne w przypadku wypłaty odszkodowania za szkodę, którą mogła wywołać wadliwa instalacja.

UbezpieczeniaPlus tel. 41 230 20 20 www.uplus.pl


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

57

Gdy trzeba walczą jak lwy Adwokaci i radcy prawni to dziś pełnoprawni członkowie każdego zespołu w szanującej się firmie. Tej dużej i prężnie funkcjonującej, ale też małej, dopiero rozpoczynającej swoją działalność. Bo profesjonalne wsparcie potrzebne jest każdemu. Kim jest prawnik w życiu przedsiębiorcy? Wojciech Stachowicz-Szczepanik, radca prawny: Rolą kancelarii obsługującej biznes jest zapewnienie profesjonalnego wsparcia, które nie tylko pozwala rozwiązać pojawiające się problemy, ale też zapobiegać ewentualnym kłopotom. W praktyce jesteśmy jednym z głównych merytorycznych partnerów, stoimy przy boku właściciela firmy, dbamy o dobro jego przedsiębiorstwa. Odpowiadamy za podpisywane umowy, dokumentację wewnętrzną, wszystkie korporacyjne sprawy spółek prawa handlowego, prawną strategię rozwoju przedsiębiorstwa, a także robimy groźne miny na negocjacjach z przeciwnikami naszych klientów. Jeśli rozmowy nie pomogą, to zakładamy togę i już na sali sądowej szukamy mądrego wyroku. Często jesteśmy powiernikiem największych sekretów i tajemnic naszego klienta. Stajemy się częścią firmy i rozwijamy się razem z nią. Klienci kancelarii są naszą biznesową rodziną, a o rodzinę należy walczyć jak lew. Brzmi interesująco. I takie jest! Pociągająca jest różnorodność zagadnień, które towarzyszą mi każdego dnia. Praca z szeroko pojętym biznesem wymaga ode mnie nie lada aktywności. Tempo pracy jest niezwykle szybkie, a burza mózgów często trwa do późnych godzin wieczornych. Piękno mojego zawodu przejawia się jednak w zupełnie innym aspekcie: w wolności wyboru. Mogę decydować o mojej zawodowej drodze. Czym charakteryzuje się świętokrzyski biznes? Przedsiębiorcy zmienili się na przestrzeni ostatnich lat. Poza wieloma firmami z tradycjami obserwuję także rozwój całej rzeszy mniejszych i średnich przedsiębiorstw doskonale radzących sobie na rynku. Nastąpiła też zmiana świadomości prawnej. Dziś świeżo upieczony student puka do drzwi kancelarii i pyta, jak może zabezpieczyć i rozwinąć swój pomysł. Czy da się zarządzać firmą bez udziału prawnika? Oczywiście! Mamy klientów, którzy przychodzą do nas z problemem i mówią, że nie byli u prawnika od 10 lat. Jeżeli jednak właściciel firmy myśli o naprawdę dynamicznym rozwoju i jego plany są ambitne, to rola prawnika jest istotna. Możemy omówić z klientem rozwiązania oraz mechanizmy, które świetnie działają u innych przedsiębiorców. Najlepiej uczyć się od największych i najsprytniejszych. Wspólnie z adwokatem Markiem Bartochą stworzyliście Państwo duży zespół prawników. Największym sukcesem kancelarii są ludzie. To oni tworzą otoczenie i budują atmosferę. Co ciekawe, dbamy o parytet zatrudnienia, w zespole są cztery

kobiety i czterech mężczyzn. Oferujemy klientom kompleksowe wsparcie, bez wyjątków i wykluczeń. Co więcej, jesteśmy w stanie stworzyć kilkuosobową grupę prawników, która obsłuży najbardziej wymagające projekty. Kancelaria została partnerem merytorycznym „Made in Świętokrzyskie”. Co zamierzacie Państwo przekazać naszym czytelnikom? Tematy naszych artykułów będą się odnosić do kwestii prawnych, z którymi w swoim funkcjonowaniu stykają się przedsiębiorcy. Odniesiemy się także do spraw prywatnych, które towarzyszą nam w życiu codziennym, a które także mogą być i są przedmiotem prawa. Nie zdradzę szczegółów, ale obiecuję, że w przystępny sposób przekażemy czytelnikom taką małą pigułkę wiedzy, która na pewno zwiększy ich świadomość.

Partner merytoryczny „Made in Świętokrzyskie”: Bartocha Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy Kancelaria prawna ul. Warszawska 21/48, Kielce www.kbss.pl


Być eko 58

Drugie życie książki tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

59

Zapomniane, niechciane, nieczytane... Zniszczone tomy bez okładek i bestsellery. W Domu Spokojnej Książki dostają szansę na drugie życie lub dożywają swoich dni. Piotr Kogut i Monika Kowalczyk-Kogut zamienili stodołę w miejsce nadzwyczajne. Bo dla nich książki są ważne.

Daleko od szosy

Niełatwo tutaj trafić. Rżuchów (przez ż!) nie jest zwykłą ulicówką – wąska droga wije się w krajobrazie Wyżyny Sandomierskiej, co rusz krzyżując z innymi. Niby daleko widać horyzont, ale są i wzniesienia, i kotlinki, i wąwozy. Pytamy dobrych ludzi o Dom Spokojnej Książki i wreszcie zjeżdżamy z szosy w polną drogę. Jeszcze tylko raz mylimy gospodarstwa i podjeżdżamy pod właściwą bramę, obok której stoi imponujący świerk. Nic nie wskazuje na to, że trafiliśmy do miejsca z duszą. Dom zamknięty na głucho, więc wchodzimy głębiej w podwórze. Gospodarz Piotr Kogut czeka na nas w drzwiach drugiego budynku. Przekraczamy próg i... trafiamy do raju moli książkowych. Ogromną ścianę stodoły pod sam sufit wypełniają półki z książkami. Na ścianach fotografie i obrazy, klimatu dodają pęki ziół i łapacze snów. Uwagę zwraca fisharmonia, a brzozowy pieniek godnie zastępuje stolik kawowy. W kominku płonie ogień – nic tylko rozsiąść się w fotelu z kubkiem kawy, zatopić w lekturze i zapomnieć o bożym świecie…

Drugie życie książek

Pomysł na takie miejsce chodził mu po głowie od lat. – Kiedy kupiliśmy z żoną mieszkanie w Ostrowcu, poprzedni właściciel zostawił w nim wszystko, łącznie z pokaźną biblioteką. Wtedy sobie uświadomiłem, że wielu ludzi ma książki, z którymi nie wie co zrobić. Trzymają je na strychach albo zostawiają następnym lokatorom. I pomyślałem sobie, że fajnie byłoby stworzyć miejsce, gdzie można byłoby te książki zbierać, dać im drugą szansę – mówi Piotr Kogut. W Świętokrzyskie przywędrował z Wielkopolski dla dziewczyny ze Starachowic, dziś żony. Z Moniką Kowalczyk połączyło go zamiłowanie do recytacji. Kilka lat temu kupili posiadłość w Rżuchowie. Chcieli wyremontować dom i tutaj zamieszkać. Plany się pozmieniały, a gospodarstwo na razie stało się siedzibą ich stowarzyszenia „Głowa do góry”. Działania w tym miejscu zainaugurowali dwa lata temu wigilią wiejską zorganizowaną wspólnie ze stowarzyszeniem „Nasz Rżuchów i kropka”. Zaprosili mieszkańców i na spotkanie w zwykłej murowanej stodole z klepiskiem przyszło 70 osób. Potem udało im się pozyskać pieniądze z funduszy szwajcarskich, dzięki którym wyremontowali stodołę. Regały dostali z likwidowanej biblioteki. Pierwsze książki pochodziły z ich mieszkania w Ostrowcu i z innej biblioteki. Dom Spokojnej Książki otworzyli uroczyście w czerwcu ubiegłego roku. Pamiątką jest „półka otwarcia”, na którą trafiły książki podarowane przez gości przybyłych na tamtą uroczystość. Wtedy tomy zajmowały mniej niż połowę regału. Po inauguracji więcej osób dowiedziało się o ich pomyśle i zaczęły napływać kolejne książki z Polski, a nawet z Anglii. Spodziewają się też przesyłki z Chin od dziewczyny, która odwiedziła ich, będąc na wolontariacie w pobliskich szkołach. – Dostaliśmy również sporo tomów od pani, która przez długie lata tłumaczyła z mężem fantastykę rosyjską i książki farmaceutyczne. Przekazała nam mnóstwo słowników, i to tak oryginalnych jak rosyjsko-suahili albo rosyjsko-arabski czy podręcznik do nauki sanskrytu – opowiada. Regał z lekturami ma sześć metrów wysokości. Żeby sięgnąć po te ustawione na górnych półkach, trzeba rozłożyć rusztowanie. – To nie jest typowa biblioteka, w której wszystko jest dostępne. Te książki na górze mają mieć spokój i dożywać swoich dni. Kiedyś, jak będę miał czas, to wszystko skataloguję. Jednak jeśli ktoś bardzo będzie chciał przeczytać książkę z góry, to rozłożę rusztowanie i wejdę – zapowiada. Szacuje, że Dom Spokojnej Książki przygarnął już mniej więcej sześć tysięcy „pensjonariuszy”. – Czasem ktoś pyta, czy książki mają być dobrej jakości, ładne, niezniszczone. Odpowiadam: zasada jest taka, że przyjmujemy wszystko. I są tu książki bardzo różne: i zniszczone, i nowiutkie – mówi.


Być eko 60 Jest Biblia, Koran i Bhagawadgita, są książki techniczne: mechanika czy mineralogia z 1904 roku, Rysunek zawodowy dla szkół odzieżowych. – Jest kilka pozycji, które chciałem mieć, na przykład Śniadanie mistrzów, czyli żegnaj, czarny poniedziałku Vonneguta, książki Marqueza, Kosińskiego. Moją ulubioną powieść, czyli Mistrza i Małgorzatę mamy w dwóch egzemplarzach. Ostatnio dostaliśmy nowiuteńkie Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk. Z kolei wczoraj, gdy przywiozłem i układałem kolejne tomy, zaskoczył mnie tytuł: My chcemy Boga. Śpiewnik dla zakładów penitencjarnych. Nie wiedziałem, że taka literatura jest wydawana – dziwi się. Są też dwie półki z literaturą dziecięcą, kilka książek przedwojennych, sporo z lat 40. i 50. XX wieku. – Ludzie, którzy tutaj przyjeżdżają, podchodzą do półek i zaczynają szperać, gdy znajdą coś dobrego mogą to wypożyczyć lub zabrać na zawsze. Bo książki mają żyć – podkreśla gospodarz. Żeby zachęcić do czytania, publikuje na profilu Domu Spokojnej Książki na Facebooku wypisane z wybranych tomów pierwsze zdania. I gromadzi czerwone cegły na budowę kolejnych półek.

Wywiedzione ze słowa

Dom Spokojnej Książki nie jest otwarty codziennie, ale przy okazji imprez; korzystają z niego uczestnicy spotkań i warsztatów. Stowarzyszenie „Głowa do góry” zajmuje się działaniami związanymi z kulturą i sztuką. W stodole w Rżuchowie odbyły się już półkolonie dla dzieciaków z gminy Sadowie, zaprzyjaźniona grupa młodzieży ze Skarżyska miała tu próby przed kolędowaniem. W ramach projektu szwajcarskiego gospodarze zorganizowali m.in. warsztaty pieczenia chleba. W stodole wystąpił Kamil Urbański, pianista który zdobył Fryderyka. Myślą o warsztatach fotograficznych. – Mamy też pomysł na zajęcia introligatorskie, bo wiele naszych książek jest zniszczonych – w latach 80. kleje były tak paskudne, że te tomy się rozpadają. Będziemy dla nich wymyślać ładne okładki. Dostaliśmy od pewnej pani ozdoby zrobione z kartek starej książki niemieckiej, trójwymiarowe serduszka i choinki. Nie będziemy stronić od takich pomysłów, choć ortodoksi mogą mieć nam za złe, że tak traktujemy książki. Latem, kiedy będzie można spać w namiotach, chcą zaprosić więcej osób na konkurs recytatorski. Być może uda się też zorganizować rywalizację w dziedzinie, która nazywa się „wywiedzione ze słowa”. Monika Kowalczyk-Kogut organizowała coś takiego w Czechowicach-Dziedzicach, w Łodzi i w Mostkach. – Polega to na tym, że recytator może zrobić z tekstem co mu się podoba: śpiewać, tańczyć, tupać, użyć rekwizytu, a najbardziej zapaleni szukają w tekście drugiego dna – tłumaczy Piotr Kogut.

Drzwi do lasu

Czytelników zachęcamy do wysyłania książek na adres: Rżuchów 90, 27-580 Sadowie. LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

Wokół Domu Spokojnej Książki jest jeszcze sporo do zrobienia, budynki wymagają remontu. Na podwórzu malowniczo rdzewieją zabytkowe maszyny rolnicze, a drogowskaz prowadzi do Secret Garden. Za domem gospodarz pokazuje nam instrumenty skonstruowane przez dzieci ze starych garnków czy kawałków drewna. Dalej stoją prawdziwe drzwi do lasu. – Kiedy szukaliśmy domu najbardziej spodobał mi się pobliski wąwóz i kawałek lasu. Drzwi powstały trochę przez przypadek, bo kiedy mieliśmy warsztaty z dziećmi, to one zawsze na koniec chciały iść do lasu. Latem ten wąwóz zmienia się w magiczne miejsce. Schodzi się długim zejściem, a listowie sprawia, że zmienia się światło, przez co zdaje się, jakbyśmy wkraczali do tajemniczego świata – opowiada. Wąwóz rzeczywiście ma bajkowy klimat, nawet w szary grudniowy dzień. W głąb lasu uciekają spłoszone przez nas sarny. – Skoro dzieci tak ciągnie do lasu, to pomyśleliśmy, żeby w przyszłości postawić tam ogromną szafę, przez którą będzie się przechodzić jak do Narni. Marzeń i planów mamy całe mnóstwo – zdradza gospodarz. ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

61

Dobry rok dla kranówki informuje, czy dobrze pracują pompy, a nawet czy ktoś niepowołany nie otworzył jakichś drzwi. Wszystko to trafia do komputerów, jest wyświetlane na monitorach. I możemy łatwo planować pracę urządzeń, reagować szybko na awarie. Czy ktoś zauważył ostatnio, żeby w kranie spadło ciśnienie wody? O niczym takim nie było słychać. Ano właśnie. Bo ono nie spadło, mimo że my obniżyliśmy ciśnienie w sieci. Było to możliwe właśnie dzięki systemowi SMiS. A niższe ciśnienie oznacza mniej awarii i mniejsze straty wody. Przecież wszystkim nam o to chodzi. Ale to nie wszystko. Kupimy jeszcze drugi nowoczesny samochód do udrażniania i czyszczenia kanalizacji. To taka fabryka na kołach, ma kamerę ułatwiającą kierowcy najechanie na studzienkę kanalizacyjną, a operator za pomocą joysticka może kierować rurą przypominającą trąbę słonia. Jaki był 2017 rok dla firm wodociągowych i dla nas – odbiorców korzystających z wody na co dzień? Henryk Milcarz, prezes Wodociągów Kieleckich: Zacznijmy od mieszkańców, bo przecież oni są najważniejsi. To był dobry rok dla odbiorców z terenu obsługiwanego przez naszą spółkę. Przypomnę, że oprócz Kielc obejmujemy również gminy Masłów, Sitkówka-Nowiny i Zagnańsk, w sumie 230 tys. mieszkańców. Przez cały czas dostawali oni od nas najzdrowszy napój – wodę źródlaną, wydobywaną wyłącznie ze studni głębinowych, którą mogą pić bez gotowania, filtrowania i uzdatniania, bezpośrednio z kranu. Nasza woda ma idealny skład dla ludzkiego organizmu, jest bogata w wapń, magnez, sód, potas. Przez cały rok, podobnie jak i w latach poprzednich, nie odnotowaliśmy żadnego skażenia wodociągu. Jak udaje się to osiągnąć? Po pierwsze, jak już wspomniałem, mamy wodę tylko z ujęć głębinowych. Są to studnie o głębokości od 60 do 120 m. Nie jest tam w stanie dotrzeć żadna bakteria. Woda deszczowa przenika do podziemnych szczelin skalnych, przez 15-25 lat nasycając się minerałami. I dopiero taką wodę my podajemy do sieci, a nasi mieszkańcy piją. A co ze ściekami? W Kielcach już 95 proc. mieszkańców mieszka

w domach podłączonych do kanalizacji, podobnie jest w gminie Sitkówka-Nowiny. W Masłowie i Zagnańsku przekroczyliśmy już 70 proc. Ścieki płyną do należącej do najnowocześniejszych w Europie oczyszczalni w Sitkówce-Nowinach. Oczyszczamy je tak dobrze, że wypływająca z naszej oczyszczalni do Bobrzy woda jest czystsza niż ta w rzece. W minionym roku rozpoczęliśmy realizację kolejnego projektu unijnego, już czwartego w naszej historii, dzięki któremu ta sytuacja jeszcze się poprawi. Uszczelniliśmy kanalizację w Kielcach, m.in. na ul. Witosa i Zagnańskiej. Wszystko to było robione w nocy, bez rozkopywania ziemi, więc mieszkańcy nawet nie zauważyli. Podpisaliśmy umowę na dofinansowanie projektu wartego 87 mln zł z Narodowym Funduszem Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Na wiosnę planujemy uroczyste wbicie łopaty pod budowę nowych odcinków kanalizacji w gminie Masłów. Podczas ostatniego projektu unijnego nie tylko położyliście nowe rury, ale też modernizowaliście urządzenia. Czy tak będzie i tym razem? Jak najbardziej. Rozbudujemy nasz komputerowy System Monitoringu i Sterowania Siecią (SMiS). To bardzo interesujący system. Kilkaset czujników w różnych miejscach sieci raportuje nam, jak szybko płynie woda, w jakim kierunku, pokazuje jej poziom w zbiornikach czy ścieków w pompowniach,

Ubiegły rok to również zmiany w przepisach dotyczących gospodarki wodnej. Co one oznaczają? Pojawił się zupełnie nowy urząd – Państwowe Gospodarstwo Wodne „Wody Polskie”. Teraz to Wody Polskie, a nie samorządy, będą kontrolowały ceny za wodę i ścieki. Będą też różne nowe opłaty, wpływające na koszty nie tylko wodociągów, ale elektrowni, hodowców ryb, a nawet przystani żeglarskich. Na razie jest jeszcze za wcześnie aby mówić, jak to wpłynie na nasz rynek. Ten rok dopiero to pokaże. Dziękuję za rozmowę.

Wodociągi Kieleckie świadczą usługi: • naprawy, czyszczenia, eksploatacji sieci wodociągowej i kanalizacyjnej; • przeprowadzania badań laboratoryjnych wody, ścieków i osadów ściekowych. Prowadzimy działalność usługowo-handlową w dziedzinie inżynierii sanitarnej, a w szczególności w zakresie poboru i rozprowadzania wody, odprowadzania i oczyszczania ścieków, usług wodociągowo – kanalizacyjnych, badań laboratoryjnych wody i ścieków.


Być eko 62

Kielecki Krąg Kobiet tekst ŁB zdjęcia Mateusz Wolski

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

63

Kobiety z odmiennych kultur, w różnych czasach historycznych i rozmaitych uwarunkowaniach religijnych czy politycznych, spotykały się we wspólnej przestrzeni z dala od mężczyzn. Budowały i umacniały w ten sposób silną więź płci, wspierały się w podejmowaniu życiowych decyzji, wymieniały doświadczeniami. Siostrzeństwo (z ang. sisterhood) to pradawna forma żeńskiej przyjaźni i lojalności. W Kielcach co sobotę odbywają się Kręgi Kobiet, które w pełni oddają ducha dawnych żeńskich wspólnot i są antidotum na wszelkie bolączki kobiecego dnia powszedniego.

Z Rygi do Kielc Pomysłodawczynią Kieleckich Kręgów jest Anna Kulczycka – joginka i dyplomowana bioenergoterapeutka – zakochana w życiu, ludziach i naturze. Niezwykle empatyczna, przez co wzbudza sympatię od pierwszego wejrzenia. Zaraża energią i uśmiechem. Figlarnym tonem opowiada o tym, jak jej rodzice, ojciec Polak i mama pochodząca z Tadżykistanu, spotkali się przypadkowo w pociągu. Historia jak z kinowego romansu. Mała Anna dorastała w Rydze, a 16 lat temu przeprowadziła się do Kielc. Skończyła filologię rosyjską i studium psychotroniki. W 2015 roku założyła swój własny gabinet, w którym oferuje m.in. zajęcia z jogi, sesje terapeutyczne przy dźwiękach gongów, masaże ciała i warsztaty z tworzenia tradycyjnych laleczek słowiańskich, zwanych motankami. Przez ten czas intensywnej pracy, dzięki naturalnej otwartości i zaangażowaniu, zbudowała silną więź ze swoimi klientkami. To właśnie wtedy narodziła się w niej myśl, by stworzyć coś na podobieństwo pradawnych żeńskich odosobnień, by wykreować bezpieczną przestrzeń tylko dla kobiet. Pomysł spotkał się z olbrzymim entuzjazmem, więc wprowadziła go w życie. Tym samym w Kielcach co tydzień każda kobieta może wziąć udział w Kręgu. Nie ma żadnych wymogów wiekowych, zdrowotnych, ubraniowych, ani jakichkolwiek opłat.

Symbolika koła Nieprzypadkowo są to Kręgi, czyli spotkania podczas których uczestniczki siadają obok siebie, tworząc kształt koła. W takiej konfiguracji nie ma lepszych i gorszych, równych i równiejszych. Wszystkie są tak samo ważne. Jest to zgromadzenie dobrowolne, podczas którego nikt nie może być do czegokolwiek zmuszany. Każda kobieta traktowana jest z szacunkiem. W ten sposób rodzi się pierwotna żeńska jedność, o której coraz częściej wspominają współcześni naukowcy, zajmujący się feminizmem i jego wpływem na samoświadomość kobiet, a także antropolodzy, którzy poświęcili się badaniom nad dawnymi kulturami matriarchalnymi. Spotkanie trwa przeważnie około trzech godzin, podczas których kobiety śpiewają, tańczą, grają na bębnach, ćwiczą, medytują, rozmawiają, opowiadają różne historie ze swojego życia, dzielą się przepisami na potrawy, naturalne kosmetyki,

dyskutują o ulubionych filmach, książkach i na sam koniec zasiadają do wspólnego posiłku. Kieleckie Kręgi Kobiet są ciekawą mieszanką imienin u cioci, koła gospodyń i zajęć z rozwoju osobistego.

Odkryć kobiecą moc

Żeńskie spotkania cieszą się coraz większym zainteresowaniem. Wynika to z uwarunkowań politycznych i silnego oddziaływania ruchów feministycznych, ale również, a może i przede wszystkim, jest efektem zwiększenia dostępu kobiet do edukacji seksualnej i wiedzy na temat kobiecego ciała, chociażby poprzez kampanie społeczne i niezależne czasopisma dla dziewcząt i dojrzałych czytelniczek. – Głównym celem kręgów jest powrót do potencjału, jaki drzemie w każdej kobiecie. Odkrycie boskiej, wyjątkowej kobiecości, która powinna opierać się na solidnych fundamentach, takich jak poczucie własnej wartości, szacunek do zmieniającego się ciała, odwaga do wyrażania i realizacji swoich potrzeb – tak Anna Kulczycka opisuje założenia spotkań. Kieleckie zgromadzenia są szansą na wielokierunkową inspirację, wspólny rozwój i odkrycie na nowo siły tkwiącej w żeńskim pierwiastku ludzkiej natury, charakteryzującym się zdolnością do budowania trwałych relacji zarówno z kobietami, jak i mężczyznami, empatią, wrażliwością, kreatywnością i opiekuńczością. Bycie kobietą powinno być powodem do dumy. Kręgi Kobiet skutecznie tę dumę budzą i wzmacniają. – Spotkania z kobietami przede wszystkim zwiększyły moje poczucie wyjątkowości. Uświadomiły, że każda z nas jest inna, ale równie ważna, wartościowa, wyjątkowa i piękna. Kręgi to swego rodzaju szkoła rozwoju osobistego bez ustalonego z góry harmonogramu: naturalna i spontaniczna – to słowa Grażyny, jednej ze stałych uczestniczek Kieleckich Kręgów. Olga, która należy do tzw. Starszyzny i pomaga Annie w prowadzeniu zgromadzeń, swoje przeżycia opisuje w ten sposób: – Podczas spotkań doświadczam wolności i swobody, radości i troski, wspierania i bycia wspieraną, czuję się otoczona autentyczną opieką i miłością wielu kobiet w różnym wieku. Utwierdzam się w poczuciu, że naprawdę jesteśmy siostrami, bez względu na indywidualne doświadczenie, wiek, pochodzenie czy kulturę.

Pramatka

Pierwotnie kręgi kobiet były ściśle związane z kultem Matki Ziemi i cyklem księżycowym. Świątynie Bogiń, Szałasy Miesięczne, Czerwone Namioty to różne nazwy na przestrzeń przeznaczoną do tego celu. Kolor czerwony był związany z menstruacją, którą traktowano jako coś wyjątkowego, czas przeznaczony tylko i wyłącznie dla kobiety. Łono uznawano za symbol boskości, „najświętsze miejsce”, źródło przyjemności i nowego życia. Kobiecy cykl miesięczny wyrażał powtarzalność zjawisk natury. Pierwiastek żeński był ceniony przede wszystkim za łączność z ziemią, która stwarza i do której ostatecznie wszystko powraca. Jamie Sams w swojej kultowej już książce 13 Pierwotnych Matek Klanowych stwierdza: Kiedy uzdrawiamy siebie, inni zostają uzdrowieni. Kiedy karmimy swoje marzenia, umożliwiamy, aby narodziły się marzenia ludzkości. Kiedy kroczymy jako pełne miłości aspekty Matki Ziemi, stajemy się płodnymi, dającymi życie Matkami Twórczej Siły. Kiedy szanujemy swoje ciała, swoje zdrowie i swoje potrzeby emocjonalne, robimy przestrzeń dla urzeczywistnienia się naszych marzeń. Kiedy mówimy prawdę z naszych uzdrowionych


Być eko 64 serc, pozwalamy, aby bogactwo i obfitość życia były stale obecne na naszej Planecie Matce. Taka postawa przyświeca również współczesnym kręgom. Jest to przekonanie, że praca nad sobą, uświęcenie własnej kobiecości i docenienie jej, ma ogromny wpływ na relacje z innymi zarówno w życiu intymnym, prywatnym, jak i zawodowym, co ostatecznie przekłada się na całe nasze otoczenie. – Kobiece Kręgi dają możliwość powrotu do korzeni i odkrycia swojego miejsca w życiu, swojego przeznaczenia – twierdzi Anna Kulczycka. Inicjatywa Siostrzeństwa w Kielcach to tylko jeden z przykładów na odradzającą się praktykę żeńskich kręgów. W każdym większym mieście w Polsce można znaleźć podobne propozycje, często wzbogacone o wykłady, warsztaty czy zajęcia ruchowe dedykowane wyłącznie kobietom. Anna również planuje poszerzyć swoją działalność o nowe treści i aktywności. Szczegółów nie zdradza, żeby nie zapeszać. Trzymam kciuki i oczywiście zapraszam na Kielecki Krąg Kobiet. Spotkania odbywają się w Gabinecie Masażu i Naturoterapii „Surya Prema” w Kielcach przy ul. Dużej 24. ■

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Laserem po kurzych łapkach nie tylko zmarszczki, ale też ogólna jakość skóry: przebarwienia, rozszerzone i popękane naczynka. Emerge świetnie sobie radzi z powierzchniowymi niedoskonałościami, wyrównaniem kolorytu skóry. Ładnie zwęża pory – zapewnia Julita Stępień. Chcąc uzyskać efekt, potrzebujemy około 4-6 zabiegów, wykonywanych co 2-3 tygodnie. Przy bliznach, także potrądzikowych i rozstępach, potrzeba więcej zabiegów – 8-10. Aby nie przegrzać skóry, zaleca się zastosowanie laseru na maksymalnie dwie partie ciała jednocześnie, np. twarz i szyję czy szyję i dekolt. Zima to najlepszy czas na zabiegi z użyciem laserów. Przeciwskazaniem do tego rodzaju zabiegów jest słońce. Podobnie jak przyjmowanie suplementów i leków, które są fotouczulające, choroby autoimmunologiczne, nieuregulowana cukrzyca, stany zapalne, skłonność do przebarwień, bliznowców. To dlatego podczas pierwszej wizyty kosmetolodzy Lumiére przeprowadzają dokładne rozpoznanie i wykluczają przeciwskazania. Rozmawiają też o problemie i oczekiwaniach klienta, konfrontując je ze swoją wiedzą i spostrzeżeniami.

Gdy zmarszczki nie są głębokie, warto zadziałać prewencyjnie i skorzystać z dobrodziejstw lasera Emerge. Urządzenie doskonale radzi sobie z tzw. kurzymi łapkami i przebarwieniami. A przy skórze dojrzałej, w widoczny sposób poprawia jej jakość. Emerge to laser frakcyjny nieablacyjny, którego działanie powoduje głęboką regenerację skóry. – Urządzenie skutecznie zapobiega starzeniu się, wiotczeniu, utracie jędrności. Radzi sobie także z widocznymi zmarszczkami, szczególnie tymi mniej głębokimi. Jeśli skóra jest dojrzała, zaniedbana, głębokich zmarszczek nie uda się zlikwidować, ale na pewno staną się mniej widoczne, a cera bardziej promienna. Laser wykorzystujemy też do redukcji blizn, rozstępów i bruzd wargowo-nosowych – wylicza Julita Stępień, kosmetolog i właścicielka gabinetu Lumiére. Laser Emerge służy do resurfacingu skóry, czyli przebudowy włókien kolagenowych, elastynowych, a także starych, zrogowaciałych komórek. Urządzenie wykorzystuje energię w postaci mikrowiązek światła, które w kontrolowany sposób uszkadzają wybrane obszary naskórka i skóry właściwej. Na-

turalny proces gojenia się sprawia, że uszkodzone komórki skóry zastępowane są przez nową, zdrową tkankę. Efektem jest zdrowsza i młodziej wyglądająca cera. Emerge jest nieinwazyjny i bezpieczny. Doskonały dla osób, które nie chcą słyszeć o zabiegach z użyciem igły. Laser posiada certyfikat FDA, czyli Amerykańskiego Stowarzyszenia ds. Żywności i Leków, potwierdzający skuteczność i bezpieczeństwo jego stosowania przy redukcji cienkich linii, czyli tzw. kurzych łapek. – Działamy w bliskiej okolicy oka, także na górnej powiece. Laser dociera pod samą dolną linię rzęs. Nasze klientki mogą się czuć bezpiecznie – nie ma wątpliwości Julita Stępień. Emerge działa głęboko, docierając niemal do skóry właściwej. Proces odbudowy trwa, a efekty są długotrwałe. – Zanim zaczną być widoczne, musi upłynąć chwila. To jest fizjologia, procesy przebudowy skóry trwają. Im młodsza skóra, tym ten czas jest krótszy – tłumaczy Julita Stepień. Funkcja zapobiegawcza Emerge doskonale sprawdza się u osób 30+ i 40+. Zabiegi stymulujące i regenerujące spokojnie możemy wykonywać do 65. roku życia, ale do Lumiére trafiają też starsze klientki. – Profilaktyka przeciwstarzeniowa to

ul. Żeromskiego 15/2, Kielce tel. 500 230 124 info@gabinetlumiere.pl www.gabinetlumiere.pl

65


66

Tylko nie o raku!

Profilaktyka onkologiczna to wciąż temat tabu. I choć w mediach coraz częściej słyszymy sformułowania zachęcające do badań, sami rzadko o tym rozmawiamy. Podczas rodzinnych spotkań nie wstydzimy się mówić o zawale, bólu w kręgosłupie czy reumatyzmie, ale kiedy pada słowo „rak”, „mammografia” czy „profilaktyka” najczęściej nabieramy wody w usta. Dlaczego?

Uwielbiamy rozmawiać o zdrowiu – według sondażu TNS OBOP ponad 60 proc. z nas uważa zdrowie za główny temat pogawędek. Bolączki codziennego dnia, przebyte choroby, problemy z dostaniem się do specjalisty – to nasze podstawowe tematy. Co jednak ciekawe, rozmowa o chorobach onkologicznych jest krępująca. Według Krajowego Rejestru Nowotworów w 2015 roku (brak nowszych danych) 163 281 Polaków zachorowało na raka. Abstrakcyjnie wielka liczba – tak, jakby chorowała większa część mieszkańców Kielc. A to tylko nowotwory zdiagnozowane w jednym roku. Skala zjawiska jest ogromna. A my wciąż nie potrafimy i nie chcemy o tym rozmawiać. – W moim domu nie poruszano tematu profilaktyki zdrowotnej. Nie mówię tylko o tej onkologicznej, ale w ogóle o zapobiegawczym dbaniu o siebie i swoje zdrowie. Do lekarza, jak w większości polskich domów, chodziło się, jeśli już coś się działo – tłumaczy jedna ze Świętokrzyskich Amazonek.

Choroby onkologiczne to problem globalny, który dotyka coraz więcej rodzin. Prawdopodobnie każdy z nas ma wśród swoich bliskich kogoś, kto musiał stoczyć walkę z rakiem. Wykorzystajmy więc naszą otwartość w rozmowach o zdrowiu i przypominajmy o profilaktyce. – Często, składając urodzinowe życzenia, mówimy: „Życzę ci dużo zdrowia”, „bo to zdrowie jest najważniejsze”. Warto przypomnieć sobie te słowa podczas późniejszych rozmów i w sposób łagodny, życzliwy, nieoceniający, zachęcić bliską osobę do profilaktyki. Zadać pytanie „co sądzisz na temat badań profilaktycznych?”, co pozwoli w delikatny sposób zainicjować naszą rozmowę – radzi Marta Szydłowska-Pierzak, psycholog i psychoterapeutka. Tak rozpoczęta pogawędka może zachęcić bliską nam osobę do wykonania badań profilaktycznych. Warto rozmawiać o zdrowiu, o tym jak o nie dbać, nawet jeśli są to dla nas trudne tematy.

Projekt „Jestem kobietą, więc idę. Mammografia” jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020. LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

67

Stwórz siebie od nowa Gdy osiągnęła cel, wyznaczyła kolejny – następne 5 kg. Dziś do jego osiągnięcia zostały już tylko dwa. – Walczę dalej, bo przy wsparciu, jakie dostaję w Studiu, grzechem byłoby odpuścić – zapewnia. Metamorfozę Pani Ani wzmocniła profesjonalna lekcja makijażu, wykonana przez MAC Cosmetics, mieszczący się w Galerii Echo; analiza kolorystyczna wraz z zakupami ze stylistką Katarzyną Soją i nowa fryzura stworzona przez Katarzynę Łygońską. Marzysz o podobnym efekcie? Spróbuj! Do Studia Figura Anny Rodak trafiają panie, które chcą zrzucić nadmierne kilogramy, popracować nad sylwetką, ujędrnić ciało czy pozbyć się cellulitu. – Podczas pierwszej wizyty staramy się jak najlepiej poznać

w organizmie – tłumaczy Anna Rodak, właścicielka Studia i firmy Arfit, ekspert nowoczesnych metod modelowania sylwetki. Pomiary są potem wykonywane regularnie co sześć wizyt, co pozwala stale kontrolować efekty naszej pracy. Treningi powinny się odbywać 2-3 razy w tygodniu. Jeden trwa od 1 do 1,5 godziny. Studio jest wyposażone w urządzenia do treningów wysiłkowych, dzięki którym możemy zbudować kondycję oraz relaksacyjnych, poprawiających jakość skóry. Studio Figura to przestrzeń tylko dla kobiet. Małe pociechy też znajdą tu miejsce dla siebie. – Urządziliśmy kącik dla maluchów. Dzieciaki doskonale zagrzewają mamy do większego wysiłku – mówi Ania Rodak.

klientkę. Pytamy o cel, który sprawił, że do nas przyszła, ewentualne problemy zdrowotne, dotychczasową dietę i czas, który może poświęcić na ćwiczenia. Ważny jest też budżet, to panie określają na co je stać. Dopiero na tej podstawie układamy plan zabiegowo-treningowy – wylicza Marta Kaniewska, menedżer Studia i specjalistka w profilaktyce zdrowotnej. Na początku panie otrzymują zestaw dietetyczno-oczyszczający (złożony z suplementów Studia Figura) i szczegółowy jadłospis na każdy dzień. Przed pierwszą wizytą w Studiu podpowiadają też, jak się ubrać na trening. – Wystarczy zwykła koszulka i leginsy. Najlepiej białe lub jasnoszare, co ułatwi zamontowanym w urządzeniu specjalnym lampom dostęp do tkanki tłuszczowej. Podczas pierwszej wizyty mierzymy obwody i ważymy panie. Sprawdzamy poziom tkanki tłuszczowej, mięśniowej, wiek metaboliczny, ilość wody

Studio Figura to marka, z którą codziennie zmienia się dziesiątki tysięcy kobiet na całym świecie. Dołącz do nich w Studiu Figury Anny Rodak. I – przy wsparciu specjalistek – osiągnij swój cel.

Gdy samodzielnie ułożona dieta zawodzi, a plan treningowy pozostaje w sferze zamiarów z wciąż odraczaną datą realizacji, warto skorzystać z pomocy specjalistów. Tak jak Pani Ania, która wspólnie ze Studiem Figura Anny Rodak Kielce Pod Dalnią schudła już 13 kg. I nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa… Po dwóch ciążach i ciągłym kończeniu posiłków po dzieciach Pani Ania przestała mieścić się w ulubione spodnie. Pierwsza myśl – dieta. Początkowo sama starała się pilnować, kiedy i co je, ale przy maluchach szybko okazało się, że wszelkie ustalenia już po pierwszym posiłku tracą sens. Wtedy zaczęła szukać wsparcia w Internecie. Tak trafiła na Studio Figura Anny Rodak Kielce Pod Dalnią. Pierwsza wizyta i cel – schudnąć 10 kg w trzy miesiące. – W studiu dostosowałyśmy plan treningowy do moich możliwości finansowych. A dieta… była dodatkiem. Posiłki składały się z produktów, które zawsze są w domu. Nawet córka zaczęła podjadać z mojego talerza – śmieje się Pani Ania. Największym wyzwaniem była logistyka. Dostosowanie godzin posiłków i treningów do zajęć dzieci i własnych. – Ćwiczenia to jest wspaniała odskocznia od codziennych obowiązków, czysta przyjemność. Na początku niektóre wydawały się być ciężkie, ale po pewnym czasie przestały być wyzwaniem, a gdy w wakacje zrobiłam sobie przerwę, to nagle czegoś zaczęło mi brakować – przyznaje.

Studio Figura Anny Rodak Kielce Pod Dalnią ul. Piekoszowska 88 tel. 883 536 536


INFOLINIA 690 06 06 41

jestem kobietą, więc idę. mammografia www.jestemkobieta.org

50 %

20 %

17 TYS.

WIEK Ryzyko zachorowania na raka piersi wzrasta wraz z wiekiem. Prawie 50% zachorowań diagnozuje się między 50. a 69. rokiem życia.

BADANIA Tylko 20% kobiet, które mogą skorzystać z badań wykonuje mammografię.

CHORYCH Liczba chorych na raka piersi w 2013 roku wynosiła 17 142 *. *Krajowy Rejestr Nowotworów, brak późniejszych danych.

4 14 90 %

RAK Co 4 nowotwór złośliwy, na który zachoruje kobieta, to rak piersi.

CHOROBA Szacuje się, że na raka piersi zachoruje co 14 Polka.

WYKRYCIE Mammografia pozwala wykryć 90-95% zmian. Zastosowanie tej metody pozwala obniżyć śmiertelność kobiet z powodu raka piersi o 25-30%.

INFORMACJA I REJESTRACJA NA BADANIA TEL. 41 345 08 00 Partnerzy Projektu

Projekt „Jestem kobietą więc idę. Mammografia” jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020.


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Kosmetyczna wojna ze smogiem

Jedno z największych wyzwań współczesności – smog – truje nas i szkodzi naszej skórze. Jakość powietrza nie zależy tylko od nas, jakość naszej cery już tak. Studio Kosmetyczne Wiosna zaprasza na zabiegi antysmogowe. Stres i zanieczyszczenie środowiska powodują spowolnienie aktywności mitochondrialnej (odpowiadającej za utlenienie organizmu); glikację, czyli reakcję, która prowadzi do utraty elastyczności i jędrności skóry, oraz występowania zmarszczek; wpływają na komunikację międzykomórkową, która – jeśli przebiega sprawnie – odpowiada za prawidłowe funkcjonowanie organizmu i zachowanie wewnętrznej równowagi. Smog wywołuje również mikrozapalenia, narusza funkcje obronne skóry, uszkadza DNA komórek. Odwadnia i wysusza, pozbawia skórę jędrności i elastyczności. Wywołuje nadwrażliwość, wzrost pigmentacji i przebarwień, trądzik, egzemę, pokrzywkę. Sprawia, że cera staje się szara i szorstka. Zwiększa także ilość wolnych rodników, które przyspieszają przedwczesne starzenie się i jego oznaki: zmarszczki i linie mimiczne. – Oferowane przez nas zabiegi wykonujemy na bazie linii produktów Urban Response, które działają jak tarcza chroniąca skórę przed zanieczyszcze-

niami. Zabieg natlenia, nawilża i rozświetla skórę. Efekt? Promienna i aksamitna cera – zapewnia Ewa Romańska, kosmetyczka dyplomowana, właścicielka Studia Kosmetycznego Wiosna. W pierwszej fazie zabiegu skóra jest oczyszczana, następnie zakłada się maskę złuszczającą (peeling chemiczny, który rozpuszcza tłuszcz i nieczystości skóry), serum natleniające, silnie odnawiające serum odtruwające, maskę z aktywnym węglem oraz krem, który wzmacnia metabolizm skóry i zapewnia ochronę przed zanieczyszczeniem, UV i wolnymi rodnikami. Podczas zabiegu podawana jest także maska połączona z minibutlą tlenową. Oddychanie przez nią pozwala oczyścić również drogi oddechowe. Urban Response bazuje na aktywnych składnikach, m.in. oleju z awokado, oleju sojowym, witaminie E i C, kwasie salicylowym, aktywnym węglu (naturalnym oczyszczaczu pochodzenia roślinnego), oleju z ryżem. – Wprowadzając aktywne składniki, dotleniamy skórę, dostarczając jej 95 proc. tlenu – tłumaczy Ewa Romańska. Zabieg redukuje przyleganie do skóry pyłu zawieszonego w atmosferze, neutralizuje metale ciężkie, zwalcza działanie wolnych rodników, zmniejsza uszkodzenia wywołane węglowodorem i metalami ciężkimi, zapobiega tworzeniu się zmarszczek. Skóra jest oczyszczona, ma świetlisty i zdrowy wygląd. Jest też chroniona przed podrażnieniami i przedwczesnym starzeniem się. W studiu można się też zaopatrzyć w kosmetyki: zmywacz, krem na dzień i na noc oraz serum, które pozwolą prawidłowo zadbać o skórę w warunkach domowych. Zabiegi antysmogowe to nowość na rynku kosme-

tycznym. W Polsce dostępne od wiosny ubiegłego roku. Urban Response działa bardzo szybko, efekty widać po 7 dniach. Najlepiej powtórzyć go co najmniej 5-krotnie i dwa razy w tygodniu. – Jeśli jednak ktoś jest uczulony na któryś ze składników aktywnych, to możemy zastosować inną metodę natleniania skóry przy użyciu specjalnego aparatu. Tlenem wtłaczamy wówczas w skórę odżywcze ampułki. Zabiegi możemy wykonywać zarówno na twarz, jak i skórę głowy, co zimą, gdy chowamy włosy pod czapką, jest szczególnie ważne. Włosy zaczynają odrastać już po 5 zabiegach. Są też w dużo lepszej kondycji – mówi Ewa Romańska. I zaprasza: – Na miejscu w studiu ocenimy skórę i zaproponujemy najlepsze rozwiązanie. Panie i panowie, którzy zechcą wypróbować zabiegi na pewno znajdą u nas coś dla siebie.

Studio Kosmetyczne Wiosna ul. Solna 8, Kielce tel. 41 343 15 86, 41 343 94 20

69


Nożem i widelcem 70

Kolory na rozgrzewkę tekst Krzysztof Żołądek zdjęcia Krzysztof Żołądek, Mateusz Wolski

Nalewka z owoców to trunek wyborny. Smakuje nie tylko w mroźne zimowe wieczory, ale też w chłodne letnie dni, gdy szukamy rozgrzewki lub po prostu delektujemy się smakiem. Bo to trunek, podobnie jak wino, przygotowywany dla smakoszy i przez nich doceniany.

Wytwarzanie nalewek, które zaspokoją najbardziej wymagające podniebienia gości, to hobby Agnieszki Szymczyk, właścicielki gospodarstwa agroturystycznego w Kluczewsku. Jej goście chwalą gospodynię za kunszt, ale również za umiejętne łączenie składników nalewek. Nie bez powodu w 2005 roku jej nalewka z kwiatu akacji została uhonorowana pierwszą nagrodą w konkursie „Nasze Kulinarne Dziedzictwo”. Równie wybornie smakuje nalewka z lipy. I jak twierdzi Agnieszka Szymczyk – obie mają działanie lecznicze. Receptury jednak zdradzić nie chce. – Powiem tylko tyle, że wbrew pozorom nalewki, w tym także tę z lipy, robi się w prosty sposób, bo i receptura zwykle jest jedna i ogólnodostępna. Diabeł tkwi w szczegółach, czyli składnikach i przyprawach. To właśnie one sprawiają, że naLU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

71

Stawiam na rośliny

lewka ma określony smak czy właściwości. Nadają jej unikatowy charakter – przyznaje. – Dlatego też receptura pozostanie moją tajemnicą. Lepiej nie mieć konkurencji – dodaje z uśmiechem.

Rzecz smaku

Podstawowy przepis bez problemu znajdziemy w niejednej książce kucharskiej czy w Internecie. W przypadku nalewki z lipy musimy najpierw zebrać kwiat lipy i przyrządzić z niego syrop. Następnego dnia, po ostudzeniu i przecedzeniu, dolewamy alkohol i odkładamy całość do leżakowania. Trzeba poczekać, bo nalewka z kwiatu lipy jest najlepsza po upływie 3-4 miesięcy. W produkcji nalewek najczęściej używa się czystego spirytusu, choć zwolennicy nieco słabszych odmian łączą spirytus z jego mniej procentowymi odpowiednikami. – Wszystko jest kwestią gustu – dodaje Agnieszka Szymczyk. – Niektórzy też zamiast spirytusu dodają do nalewek różnego rodzaju winiaki. Tak się robi w przypadku nalewki z tataraku. Przygotowuje się ją z kłączy tataraku, choć dziś znaleźć go jest niezwykle trudno.

Produkt dla cierpliwych

To, co w nalewkach najlepsze, poza, rzecz jasna, smakiem, to kolor. Od bladożółtych nalewek z kwiatu lipy i sosny po nasycone purpurą i bordowymi odcieniami nalewki z aronii czy czarnej porzeczki. – Kolor jest niezwykle ważny. Ciemną barwę ma nalewka z czarnej porzeczki, do której przygotowania używam zarówno owoców, jak i liści. Liście zbieram w pierwszych trzech dniach maja i zalewam je syropem z cukru. To sobie stoi i naciąga, zyskując aromat, który później wzmocni zapach nalewki. Gdy w innym naczyniu będziemy już mieć gotowy sok z owoców czarnej porzeczki (by powstał trzeba owoce zasypać cukrem – przyp. red.) zlewamy go i czekamy dwa tygodnie, by wszystko się ustało. Łączymy syrop z liści z sokiem z owoców i dodajemy alkohol. Po zmieszaniu tych składników znów całość musi leżakować. Taki optymalny okres to trzy miesiące. Musimy pamiętać, że nalewki to produkt dla cierpliwych – puentuje nasza rozmówczyni. Są też nalewki, które muszą leżakować rok, a nawet dwa lata. – Na nalewkę z buraka ćwikłowego, której jeszcze nie próbowałam robić, trzeba czekać 12 miesięcy – zdradza Agnieszka Szymczyk. – Z tych długoterminowych warto też wymienić tzw. nalewkę farmaceutów. Przygotowywana jest z mleka, cytryny i spirytusu. Po dolaniu alkoholu do mleka wytrąca nam się serwatka, która po ponad roku staje się nalewką – dodaje.

Nowy Rok, nowe postanowienia. Chcemy być lepsi, zdrowsi, bardziej fit. A skoro tak, wielu obiecuje sobie, że ograniczy jedzenie mięsa. Tylko, co jeść, gdy w codziennym jadłospisie nagle zaczyna brakować podstawowych dań? Inspiracji dostarcza Vegekoszyk.pl.

Robienie nalewek to sztuka, w której warto eksperymentować. – Jestem z zawodu plastykiem, zajmuję się tkaniną artystyczną i tworzenie kompozycji to moja codzienność. Skończyłam w Zakopanem szkołę Heleny Modrzejewskiej, a później w Poznaniu pracowałam w szkole, która zajmowała się sztuką sakralną. To doświadczenie przekłada się dziś na dobór składników do nalewek – przyznaje Agnieszka Szymczyk. Metodą prób i błędów osiąga się doskonałość receptury. A ta sprawia, że po dany przysmak potrafią się ustawiać długie kolejki. U pani Agnieszki chętnych do degustacji nigdy nie brakuje. ■

Artykuł partnerski

W drodze do ideału

A konkretnie blog kulinarny Vegestyl, na którym znajdziemy pomysły na dania kuchni roślinnej. Autorzy – Kamila i Darek – umieszczają tylko te przepisy, po które sami regularnie sięgają. – Zdajemy sobie sprawę, że mogłoby ich być więcej, ale wciąż brakuje czasu, by wszystko spisać i zaprezentować. To nasze postanowienie noworoczne: dalszy rozwój bloga – śmieje się Dariusz Olszewski, właściciel sklepu internetowego Vegekoszyk.pl. Na Vegestyl.pl znajdziemy m.in. przepis na pieczarki w sosie curry z mleczkiem kokosowym, makaron z bakłażanem, zupę botwinkową zabielaną śmietaną kokosową, boczniaki z batatami czy pudding z chia. Składniki do nawet najbardziej obco brzmiących dań bez problemu znajdziemy na Vegekoszyk.pl. Sklep ma już w swojej ofercie ponad 1200 najróżniejszych produktów, w tym m.in. ogromny wybór odpowiedników sera czy kilkadziesiąt rodzajów napojów na bazie migdałów, kokosa, orkiszu, soi, ryżu, do złudzenia przypominających mleko. Ci, dla których odstawienie mięsa może być trudnym doświadczeniem, znajdą też pasztety, kiełbasy, wędliny, smakujące jak te zrobione z mięsa. A leniwi gotowe dania – bitki wegetariańskie, sznycelki, pulpety, gulasz i wiele innych. – Dziś każdy produkt pochodzenia odzwierzęcego ma roślinną alternatywę. Kuchnia roślinna jest prosta i szybka w przygotowaniu. Dariusz Olszewski żartuje, że czas zrobienia jednego posiłku wyznacza czas potrzebny do ugotowania ryżu czy makaronu. Bo warzywa gotują się dużo szybciej, (brokuł potrzebuje zaledwie 5 minut). Dla tych, którzy nie wierzą i nie do końca czują się na siłach, chce organizować kursy gotowania. Po sukcesie zorganizowanej przez niego Wegańskiej Kuchni Społecznej można sądzić, że chętnych nie zabraknie.– Każdy krok w kierunku eliminacji mięsa z diety i ograniczenia jego spożycia do 2-3 razy w tygodniu jest dobrym rozwiązaniem. Dieta roślina najlepiej nam służy – przekonuje Dariusz Olszewski.

Vegekoszyk.pl, ul. Zapolskiej 41, kontakt@vegekoszyk.pl www.vegekoszyk.pl


Turystyka 72

Drezno. Perła nad Łabą tekst i zdjęcia Andrzej Kłopotowski

Kiedy w lutym 1945 roku alianci zbombardowali w nalotach dywanowych miasto, jego centrum zmieniło się w morze gruzów. Dziś stara rana właściwie w pełni się zabliźniła. Drezno przyciąga tysiące turystów. A tytuł Florencji nad Łabą jest w pełni zasłużony.

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

73 Kto był w Dreźnie dwie dekady temu i teraz do niego wraca, może odnieść wrażenie, że jest w zupełnie innym miejscu. Dziś nad rynkiem znów wznosi się kopuła kościoła Frauenkirche. A zamek, który mozolnie podnoszono z gruzów, można zwiedzać i podziwiać jedną z najbardziej fascynujących kolekcji sztuki. Ba, na miejscu pustych posesji w centrum ponownie stanęły kamienice. Zbudowano je już w XXI wieku, ale na dawnych fundamentach, odtwarzając staromiejską zabudowę i tworząc niezwykłą atmosferę. A to oznacza, że szeroko zakrojone prace rekonstruktorów i konserwatorów zabytków przyniosły efekt.

Miasto wielu twarzy Miasto baroku, władców, sztuki. Miasto z alternatywną twarzą, z reliktami NRD… Wszystkie te określenia pasują do Drezna. Barok obecny jest tu na każdym kroku. Patrząc na starówkę z nowomiejskiego brzegu Łaby, widzimy spójną panoramę, na którą składają się wieże i kopuły kościołów, bryła zamku, opery, fasady gmachów stojących wzdłuż tarasu Brühla… Nie byłoby ich, gdyby nie kilka ważnych osób. Po pierwsze, kolejnych władców z dynastii Wettinów. To z niej wywodzą się znani również z rządów w Polsce August II Mocny i August III Sas. I to oni – jak mało kto – wpłynęli na wizerunek Drezna. Po drugie, wspomagali ich wybitni architekci: Matthäus Daniel Pöppelmann i George Bähr. Bez nich Drezno nie wyglądałoby tak jak dziś. Po trzecie, nie wyglądałoby tak też, gdyby nie Canaletto. Jego płótna okazały się bardzo przydatne podczas powojennej odbudowy zabytków. By obejrzeć miasto z góry, warto wdrapać się na kopułę wspomnianego kościoła Frauenkirche. Ponad dachami rozciąga się z niej widok na okolicę. Efekt odbudowy możemy podziwiać z bliska w trakcie spacerów przez staromiejskie zaułki. W jednym z nich znajdziemy niezwykłą dekorację ścienną z początku XX wieku. Wykonano ją z 25 tysięcy porcelanowych płytek, wyprodukowanych w pobliskiej Miśni. Całość składa się na „Paradny orszak władców Saksonii”. Robi wrażenie. Każdy, kto chciałby zobaczyć, co można wyprodukować na zlecenie władców, powinien zajrzeć do zamkowych skarbców. Kielichy z kokosów, sztućce zdobione koralem, zęby rekina ze scenami z życia Jezusa czy pestka wiśni,

Miasto baroku, władców, sztuki. Miasto z alternatywną twarzą, z reliktami NRD… Wszystkie te określenia pasują do Drezna. w której wyrzeźbiono 185(!) ludzkich twarzy, to tylko początek zdobniczego szaleństwa. Prawdziwymi perełkami w kolekcji są scenki rodzajowe z licznymi postaciami, zwierzętami i pałacami. – It’s crazy! – można usłyszeć od zwiedzających.

Miasto sztuki Drezno jest ważnym miejscem na muzealnej mapie Europy. Drezdeńska Galeria Starych Mistrzów zlokalizowana w Zwingerze wymieniana jest często jednym tchem obok madryckiego Prado, paryskiego Luwru, londyńskiej Tate Gallery czy monachijskich Pinakotek. Ozdobą kolekcji są m.in. „Ołtarz Drezdeński” Albrechta Dürera oraz „Madonna Sykstyńska” Rafaela. Na ścianach wiszą też dzieła Rembrandta, Rubensa, El Greco, widoki Drezna wspomnianego Canaletta i „Dziewczynka z czekoladą” Liotarda. W innym skrzydle zgromadzono kolekcję porcelany z cudami zamawianymi m.in. przez Augustów. Jednak Zwinger, późnobarokowy zespół architektoniczny, to tylko jedno z godnych polecenia muzeów. W Albertinum wystawiane są rzeźby antyczne i współczesne, a obok obrazów Edgara Degasa pojawia się Otto Dix czy Marc Chagall. Miłośnicy komunikacji z pewnością zahaczą o Muzeum Techniki. Regionaliści – o interesujące Muzeum Sztuki Ludowej, gdzie udokumentowano kulturę Łużyc i Rudaw. Ci, których fascynuje ludzkie ciało, zajrzą do Muzeum Higieny. Jeszcze jednym ważnym punktem jest Muzeum Militarno-Historyczne. Gmach Arsenału do nowych potrzeb przebudował


Turystyka 74

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Miłość ma smak

sam Daniel Libeskind, twórca m.in. Muzeum Żydowskiego w Berlinie czy niezrealizowanej koncepcji Bramy Łodzi.

Miasto alternatywy i NRD

Alternatywę w Dreźnie można rozumieć na kilka sposobów. Wizyta w leżącym na drugim brzegu Łaby Nowym Mieście pozwoli poznać dosłowne znaczenie tego słowa. Kilka kwartałów starych kamienic to dzielnica alternatywnych klubów i knajpek, w której można znaleźć też squaty, punkowe ekipy i kolorowe murale. Między nimi znajduje się niezwykłe miejsce – Pasaż Sztuki, gdzie ściany kamienic udekorowano wizerunkami afrykańskich zwierząt czy pokręconymi rynnami przypominającymi instrumenty dęte. Tu też odnaleźć można sklep mleczny z wyposażeniem z końca XIX wieku. Alternatywą może być także wypad do zlokalizowanej we wschodniej części Drezna dzielnicy Loschwitz, która ma zgoła odmienny klimat niż śródmieście. Z własnym centrum, zabytkami – m.in. cudownym, ażurowym mostem przerzuconym nad Łabą – oraz kolejkami przewożącymi turystów i mieszkańców do wyżej położonych części dzielnicy. Wypad można połączyć z wizytą w pobliskim pałacu Pillnitz. Miastem w mieście jest też Hellerau, dzielnica-ogród z początku XX wieku, jaka wyrosła na północ od centrum. Niewielkie, ustawione w szeregach domki nie zmieniły się ani trochę. Jedynie samochody ustawione na wąskich ulicach psują dziś klimat całości... Jeszcze inną alternatywą jest NRD-owska twarz Drezna. Najszybciej znajdziemy ją w okolicach Prager Straβe. Zabudowana blokami i domami towarowymi, przypominającymi warszawskie domy Centrum, dziś odnowiona, pokazuje, że architektury powstałej w latach socjalizmu wcale nie trzeba oklejać styropianem i doprawiać pastelozą.

Zbliżające się Walentynki to doskonała okazja, by obdarować ukochaną osobę czymś wyjątkowym. Pierwsze w regionie prawdziwe delikatesy Wehikuł Smaku dostarczają mnóstwa inspiracji. Począwszy od starannie wyselekcjonowanych win od małych producentów, których próżno szukać na półkach w innych sklepach, przez niepowtarzalne, ręcznie wyrabiane praliny oraz słodycze z Belgii, Włoch, Hiszpanii i Szwajcarii, po produkty na wyjątkową kolację: jeden z najbardziej luksusowych przysmaków francuskiej kuchni – foie gras (pasztet strasburski z gęsich wątróbek) czy kawior.

Miasto na wypady

Delikatesy przysmaków z całego świata mają dużo więcej. Na półkach Wehikułu Smaku znajdziemy włoskie wędliny długodojrzewające; najlepsze sery z Francji, Hiszpanii, Włoch, Szwajcarii, Danii i Norwegii; duży wybór kaw i herbat, a także oryginalne włoskie produkty – makarony, przyprawy i sosy oraz tradycyjne świętokrzyskie pieczywo. Przy wyborze najlepszych produktów pomaga profesjonalna i uprzejma obsługa, a czas spędzony w sklepie umila jego wyjątkowy wystrój, który zachęca do odbycia kulinarnej podróży dookoła świata. W Wehikule Smaku doskonale poczują się nawet ci, którzy na co dzień unikają zakupów. Zapraszamy!

Artykuł partnerski

Jest wreszcie Drezno doskonałą bazą na krótkie wypady poza miasto. Właściwie tuż za jego rogatkami zaczyna się kraina zwana Szwajcarią Saksońską. Najsłynniejszą formacją skalną jest tu tzw. Basteja. To skalne ostańce wznoszące się na wysokość ponad 300 metrów nad dolinę Łaby. Jesienią, o poranku, często spowite są we mgle. Wyłaniając się z niej powoli, odsłaniają niesamowite widoki. I skał, i płynącej w dole rzeki. Równie imponująca jest pobliska twierdza Königstein, także usytuowana na wysokiej skale. W Moritzburgu znajduje się jeszcze jeden pałac. To ulokowana na wyspie myśliwska rezydencja Wettinów. Wewnątrz zobaczyć można niezwykłe łoże z baldachimem wykonanym z około dwóch milionów(!) ptasich piór. Kto złapie porcelanowego bakcyla, oglądając kolekcję zgromadzoną w Zwingerze, powinien podjechać do pobliskiej Miśni – miasta porcelany. Godzinami można kluczyć tu po zaułkach starówki rozłożonej nad Łabą oraz po wzgórzu zamkowym. Koniecznie trzeba też zajrzeć do wytwórni porcelany. Zwiedzający mogą na własne oczy przekonać się, jak powstają wyroby z porcelany, nazywanej przecież białym złotem. W przyfabrycznym muzeum pokazywane są przedmioty wykonywane według projektów Johanna Joachima Kändlera, ale też porcelanowa wersja „Dziewczynki z czekoladą” Liotarda. A Radebeul to miejsce, które powinni odwiedzić miłośnicy Karola Maya. To tu mieszkał i tworzył twórca przygód Winnetou. W jego willi powstało muzeum przybliżające tradycję i kulturę Indian Ameryki Północnej. Tu też – na lokalnym cmentarzu – znajduje się grób pisarza. Również w Radebeul można cofnąć się w czasie. Na kilku piętrach Muzeum NRD zebrano pamiątki po czasach szczęśliwie minionych. ■

Delikatesy „Wehikuł Smaku” ul. Starowapiennikowa 39D, 25-112 Kielce tel. 797 712 998 facebook.com/delikatesywehikulsmaku

75


Mateusz Jachlewski

76

Trenuj z mistrzem! Mogę się założyć, że połowa z Was na listę swoich noworocznych postanowień wpisała spadek wagi lub regularne wizyty na siłowni. Nie mylę się, prawda? Zróbcie wszystko, aby w tych założeniach wytrwać. Niech to nie będzie Wasza przygoda. Pamiętajcie też, że podstawą zdrowego stylu życia jest dieta! Jeśli już o nią zadbaliście – czas na trening! Tym razem skupimy się na mięśniach nóg. Potrzebne będą: mata do ćwiczeń i piłka lekarska lub ciężarek o wadze 3 kg.

1 2 3

Dynamiczne wyrzuty nóg Oprzyj ręce na macie i mocno się zaprzyj. Następnie dynamicznie wyrzucaj do tyłu raz jedną, raz drugą nogę. Pamiętaj, aby podciągać nogę aż do łokcia, a ruch prowadź na zewnątrz. Ilość powtórzeń: 20

Przekładanie piłki lekarskiej w wykroku Chwyć piłkę lekarską w obie ręce. Dynamicznie zmieniaj nogi w wykroku, lekko przyklękając (nie dotykaj kolanem maty). Piłkę lekarską przenoś przed sobą lub nad głową. Ilość powtórzeń: 20

Przysiady ze wspinaniem się na palce Wykonaj przysiad, szeroko rozstawiając nogi. Stopy skieruj na zewnątrz. Pamiętaj o prostych plecach. Gdy wykonujesz przysiad, ręce znajdują się między nogami, przedłużając ruch. Przy wyproście wespnij się na palce, trzymając ręce nad głową. Ilość powtórzeń: 20

4

Półprzysiad z wykopem Wykonaj półprzysiad na jednej nodze, a następnie dotknij palców stopy, na której stoisz. Wyprostuj się i wykonaj wykop unoszonej nogi. Ilość powtórzeń: 10 na jedną nogę

5

Jaskółka z rękoma wzdłuż tułowia Zrób jaskółkę – stań na jednej nodze i pochyl ciało do przodu napinając mięśnie i trzymając ręce wzdłuż tułowia. Wracając do pozycji pionowej, przyciągnij łokieć do kolana nogi, która jest uniesiona. Ilość powtórzeń: 10 na nogę

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8



Arteterapia 78

Mateusz Wolski

amodobrego poczucia tutaj nie znajdziesz, bo nawet gwiazda polarna boi się w tym miejscu wskazywać północ. Nie daj Bóg, żeby tutaj utkwić. Jak już, to tylko przelotem, szybciutko na drugą stronę, „Kubusia” minąć i w długą. Więc lepiej nic nie mówić. Nic. Cicho.

Bartosz Śmietański

LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

79


3 sektor 80

Bo zawsze można więcej tekst Monika Rosmanowska zdjęcia Mateusz Wolski

10 lat temu grupa studentów pedagogiki UJK założyła stowarzyszenie. Chcieli, aby to, co robią dla dzieci i młodzieży, odbywało się na większą skalę. Dziś większość rozjechała się po Polsce lub poszła zupełnie inną drogą. Stowarzyszenie przetrwało, stając się jedną z największych i najprężniej działających organizacji w regionie. Stowarzyszenie PROREW – skrót od profilaktyka i rewalidacja (przywracanie człowiekowi pełnej sprawności) – wywodzi się z istniejącego do dziś koła naukowego „Gryps”. Grupa studentów pedagogiki i pracowników naukowych wspierała wówczas dzieci, młodzież, osoby uzależnione, a także osadzonych. – W pewnym momencie to przestało nam wystarczać. Chcieliśmy robić więcej i na większą skalę. Wtedy wpadliśmy na pomysł założenia stowarzyszenia. Patrzono na nas z zainteresowaniem, ludzie zastanawiali się, czy nam się uda. Potencjału i sił nam nie brakowało – wspomina Marcin Agatowski, prezes organizacji. Pierwszą inicjatywą było otwarcie świetlicy środowiskowej dla dzieci i młodzieży „Brachu” (zresztą do dziś działającej). – Wszystko robiliśmy własnymi rękoma. Odremontowaliśmy cały lokal, wstawiliśmy drzwi, okna, kładliśmy podłogę. To był fajny czas – mówi Agatowski. Początki nie były łatwe, nie było też tylu środków co dziś na tego typu działania. Mimo to sporo udało się zrobić. Stowarzyszenie aktywizowało mieszkańców i pracowało z dziećmi, pomagając im wyrównywać dysproporcje i rozwijać talenty m.in. w Sandomierzu czy Żarnowie w województwie łódzkim. Z czasem członkowie stowarzyszenia zaczęli się wykruszać, szczególnie ci z innych miast, którzy po studiach wracali do domu lub szukali zawodowego spełnienia w większych ośrodkach. Dziś stowarzyszenie realizuje około 25 projektów w czterech województwach: świętokrzyskim, łódzkim, mazowieckim i lubelskim. PROREW działa na rzecz dzieci i młodzieży, seniorów, osób bezrobotnych, wykluczonych, samotnie wychowujących swoje pociechy. Włącza się też w akcje promujące profilaktykę zdrowotną, realizując projekty zachęcające kobiety LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

do regularnych badań cytologicznych i mammograficznych. Są to projekty unijne, a także ze środków Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej czy Świętokrzyskiego Urzędu Wojewódzkiego. Pięć lat temu Marcin Agatowski założył też Fundację Możesz Więcej, która dziś jest m.in. wydawcą „Made in Świętokrzyskie”. – W tym czasie zamieszkałem w gminie Morawica i chciałem zrobić coś dla lokalnej społeczności. Szybko wyszliśmy jednak poza te ramy, realizując projekty europejskie i w ramach programu Erasmus+ wysyłając młodzież na praktyki zawodowe do Anglii, Hiszpanii, Portugalii – zwraca uwagę Agatowski. Fundacja prowadzi cztery świetlice środowiskowe: w Morawicy, Kielcach, Nowinach i Starachowicach. Dzieci i młodzież mogą w nich liczyć na pomoc w lekcjach, biorą udział w ciekawych

zajęciach, spotykają się z pedagogiem czy psychologiem. Organizacja wspiera też seniorów z Morawicy, Połańca, Jędrzejowa i Nowin, organizując dla nich warsztaty, spotkania, wyjścia do kina, teatru czy wycieczki. Jest też wydawcą magazynu „Made in Świętokrzyskie”, który co dwa miesiące trafia do rąk czytelników. – To projekt inny niż dotychczasowe. Chcieliśmy stworzyć w regionie pięknie wydane i interesujące pismo, które będzie się skupiało na pozytywnych sprawach. Chcemy promować ciekawych ludzi, pokazywać często zapomniane miejsca, wspierać wartościowe inicjatywy – zapowiada Marcin Agatowski. Obie organizacje angażują się też w doradztwo. Marcin Agatowski jest w Komitecie Monitorującym Regionalny Program Operacyjny Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020, a także przewodniczy Miejskiej Radzie Pożytku Publicznego w Kielcach. Czego życzyć jubilatom? – Stu lat działalności i jak najwięcej pozytywnych ludzi wokół. Byśmy ciągle mogli więcej – mówi Marcin Agatowski. ■


Felieton

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

81

Spełniaj marzenia! Paweł Jańczyk

P

ierwsze miesiące roku to czas zmian. Zmienia się ostatnia cyfra w dacie, ale zmieniamy się też my, a przynajmniej w zdecydowanej większości, zamierzamy „coś” ze sobą zrobić. Zapełniają się kluby fitness, a w internetowych wyszukiwarkach pojawia się wzmożony ruch przy hasłach: „bieganie” i „jak zacząć biegać”. No właśnie, jak? Przede wszystkim już teraz! Jak tylko skończysz czytać ten tekst. Na początku często szukamy wymówek. Tłumaczymy, że nie mamy odpowiednich ciuchów, butów, zegarka, pulsometra… Bzdura! Wystarczą dresy, lekka kurtka, zwykłe adidasy i można ruszać. Nie ubieramy się za ciepło, ale tak, by w pierwszej chwili po wyjściu z domu było nam… zimno. Gwarantuję, że już po kilku minutach będziemy się rozbierać. W specjalistyczny sprzęt zawsze zdążymy się wyposażyć. Zdarza się, że gdy już podejmiemy decyzję o bieganiu, to w naszych głowach od razu pojawia się zdradliwa myśl, że kiedyś graliśmy w piłkę, godzinami chodziliśmy po górach, jeździliśmy

na rowerze bez zadyszki… No tak, ale – zgaduję – było to kilka lub kilkanaście lat temu i kilka(naście) kilogramów wcześniej. Musimy się z tym pogodzić – nie jesteśmy sportowcami i na początku nie będziemy biegali tak, jak robią to na igrzyskach. Będziemy maszerowali, od czasu do czasu podbiegając. Nie będzie to też tempo na złamanie karku, ale konwersacyjne, czyli takie, które pozwoli nam rozmawiać (zazwyczaj ze sobą: „po co ja to robię”, „o Jezu, już nie mogę”). Jeśli zaczynie przytykać, to znaczy, że jest za szybko. Gdy tylko przyłożymy się do tego sumiennie (aktywność 3-4 razy w tygodniu po 30-40 minut), w dość krótkim czasie zaczniemy biegać, choć osobiście wolę to nazywać szuraniem. Będziemy w stanie biec 30 minut bez przerwy, serio! Oczywiście wolno (będą nas wyprzedzali emeryci z psem), ale będziemy biegli, a przecież o to chodzi. Wtedy tak naprawdę rozpoczniemy spełnianie swoich marzeń. Jeśli nie odpuścimy, zaczniemy zauważać delikatne zmiany w naszym ciele, poznamy mięśnie, o których nie mieliśmy

pojęcia. I co najważniejsze – będziemy robić coś fajnego. Wtedy można też poszukać grup biegowych (w Kielcach polecam DOBRUNOC – bieganie nocą), rozejrzeć się za jakimś krótkim biegiem masowym i cieszyć się tą aktywnością. A jeśli kiedykolwiek marzyliście o tym, aby wbiec na metę z uniesionymi rękami, przekroczyć swoje biegowe granice, jeśli śnicie o medalu, dumie, satysfakcji, fantastycznych uśmiechniętych ludziach dookoła, a może nawet o zazdrosnym spojrzeniu Waszych koleżanek i kolegów to… MACIE TO! Sam kiedyś o tym marzyłem i zaczynałem dokładnie tak samo… Śniłem o ukończeniu jakiegokolwiek biegu, o medalu, a maraton (trochę ponad 42 kilometry) wydawał się być poza zasięgiem. I jak się skończyło? Mam mnóstwo medali i trzy ukończone maratony, żadnego biegu nie wygrałem, nigdy nie stanąłem na podium, ale wygrałem dla siebie to, co najważniejsze. Pokazałem sam sobie, że można! Chcecie wiedzieć więcej? Zapraszam na mój blog: www.szuranie.pl ■


Felieton 82

Nawet spróchniały konar wskazuje właściwy kierunek Jakub Porada

N

owy Rok oznacza nowe decyzje. Chwalimy się nimi przed znajomymi i upojeni przyszłymi powodzeniami wrzucamy obietnice do sieci: jeden pobiega, inny zacznie zgłębiać arkana języka włoskiego. Jeszcze ktoś deklaruje, że przeczyta w 2018 roku sto książek. A reszta chce schudnąć, żeby atrakcyjnie wyglądać na wiosnę. To, że składamy postanowienia, jest godne pochwały. Gorzej, że pragnienia trudno spełnić. Najczęściej bowiem wykonanie projektu przebiega trzyetapowo. Na warsztatach motywacyjnych porównuję je w żartach do miłosnej relacji. Na początku rozkwita obopólna fascynacja. Potem atakuje kryzys. Zaczynają irytować drobiazgi, a dotychczasowe zalety przypominają teraz wady. Warto je jednak przeczekać, bo w finale przesilenie zmienia się… w przyzwyczajenie. Kluczem do szczęścia w związku jest zaliczenie trzeciej fazy. Dokładnie tak jak w planach: chodzi o to, żeby słomiany zapał zastąpić trwałym nawykiem. Nagrodę otrzymują jednak nieliczni. Zbyt wiele ofiar pada na etapie drugim. Sam nie jestem wyjątkiem od reguły. Po ubiegłorocznym LU T Y / MARZ E C 2 0 1 8

Sylwestrze chciałem nauczyć się… węgierskiego. Mam pomysł na książkę o tym pięknym kraju i znajomość wymowy mi go ułatwi. Niestety rychło zacząłem zaniedbywać konwersacje na rzecz trywialnych przyjemności, w końcu machnąłem ręką. Poddałem się na drugim etapie, kiedy znużenie pokonało uzależnienie. Na pocieszenie, mimo porażki na jednym polu, mogę również mówić o wiktorii na innej niwie. Nie opanowałem węgierskiego, za to daję radę z hiszpańskim. Przerabiam rozmówki, czasem w domu, czasem w podróży. Rezultat? Często latam do Barcelony, jednak niedawno przestałem tam komunikować się po angielsku. Przerzuciłem się na hiszpański i choć na pewno popełniam błędy, mam poczucie zadowolenia. Pokonałem kryzys. Spróbuj zrobić podobnie, a przekonasz się, że dobrze być konsekwentnym. Zwłaszcza, że wystarczy trzymać się zaledwie dwóch zasad. Oprócz wyrobienia rytuału, porównywalnego ze słaniem łóżka, czy myciem zębów, stosuj metodę drobnych kroków. Przypomnę cytowane w poprzednich felietonach hasło

z mojej siłowni: sukces to minimalny wysiłek, ale powtarzany codziennie. Nie dźwigaj więc dużych ciężarów, nie zakładaj, że zrobisz dziesięć lekcji obcego języka. Nie obżeraj się wreszcie bez umiaru, zapijając dania słodkimi napojami. Lepiej mniej, a regularnie. To droga do laurów w niemal każdej dziedzinie. Nie jest najszybsza, ale na dobre rzeczy warto czekać. A jeśli złamiesz się po drodze, przypomnij sobie anegdotę o wykładowcy, który przestrzegał studentów przed zgubnym wpływem picia wódki. Któregoś razu słuchacze dostrzegli pijanego profesora pod płotem. Na kolejnych zajęciach zarzucili nauczycielowi nieszczerość. Ten odpowiedział jednak niezrażony: Pamiętajcie kochani, nawet spróchniały konar może wskazywać właściwy kierunek. Rozumiesz, co to oznacza? Jeśli nie udało ci się przeczytać stu książek, ważne, że podjąłeś próbę. Następnym razem będzie lepiej. A jeśli skrewiłeś, zacznij realizację marzenia od początku, nie czekaj na 2019 rok. Ja także ponownie zacznę naukę węgierskiego. ■




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.