Made in Świętokrzyskie #12

Page 1

Magda Grąziowska / Rozpycham się uważnie

#12

ISSN 2451-408X

magazyn bezpłatny


madeinswietokrzyskie.pl

Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”?

KIELCE I OKOLICE: Instytucje: »» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2) »» Centrum Edukacyjne IPN „Przystanek Historia” (ul. Warszawska 5) »» Centrum Edukacyjne Szklany Dom (Masłów, Ciekoty 76) »» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5) »» Delegatura IPN – KŚZPNP (al. Na Stadion 1) »» Filharmonia Świętokrzyska (ul. Żeromskiego 12) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Miedzianej Górze »» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie »» Instytut Dizajnu w Kielcach (ul. Zamkowa 3) »» Kielecki Park Technologiczny (ul. Olszewskiego 6) »» Kielecki Teatr Tańca: • Impresariat (pl. Moniuszki 2B) • Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3) »» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B) »» Muzeum Historii Kielc (Leonarda 4) »» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Dworek Laszczyków (ul. Jana Pawła II 6) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Park Etnograficzny w Tokarni »» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku »» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej (ul. Sienkiewicza 29) »» Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne w Podzamczu »» Świętokrzyski Urząd Marszałkowski (al. IX Wieków Kielc 3) »» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki (al. IX Wieków Kielc 3) »» Teatr im. Żeromskiego (ul. Sienkiewicza 32) »» Urząd Miasta Kielce (ul. Strycharska 6) »» Wojewódzka Biblioteka Publiczna (ul. Ściegiennego 13) »» Wojewódzki Dom Kultury (ul. Ściegiennego 2) Uczelnie: »» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7) »» Społeczna Akademia Nauk (ul. Peryferyjna 15) »» UJK (Rektorat, ul. Żeromskiego 5) »» Wszechnica Świętokrzyska (Biblioteka, ul. Orzeszkowej 15) »» WSEPiNM (ul. Jagiellońska 109) Hotele/ośrodki SPA: »» Best Western Grand Hotel (ul. Sienkiewicza 78) »» Binkowski Dworek (ul. Szczepaniaka 40) »» Binkowski Hotel (ul. Szczepaniaka 42) »» Hotel Aviator & SPA (ul. Szybowcowa 41) »» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34) »» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7) »» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178) »» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4) »» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D) »» Odyssey Club Hotel Wellness & SPA (Dąbrowa 3) »» Łysica Wellnes&SPA (Św. Katarzyna, ul. Kielecka 23A) Zdrowie/rekreacja/rozrywka: »» Oaza Zdrowia Agroturystyka i Zielarnia (Huta Szklana 18) »» Orient Day Spa (ul. Zagórska 18A) »» Centrum Medyczne Omega (Galeria Echo) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Jagiellońska 70) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Szajnowicza 13E) »» Centrum Medyczne VISUS (ul. gen. Sikorskiego 14) »» Centrum Psychoterapii i Rozwoju Osobistego Empatia (ul. Turystyczna 11, lok. C) »» CH Pasaż Świętokrzyski (ul. Massalskiego 3) »» Fit Mania (os. na Stoku 72K) »» Gabinet Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE (ul. Żeromskiego 15/2) »» Kino Helios – Galeria Echo (ul. Świętokrzyska 20) »» Kino Moskwa (ul. Staszica 5) »» Klub Squash Korona (Galeria Korona)

»» Kompleks Świętokrzyska Polana (Chrusty, Zagnańsk, ul. Laskowa 95) »» Margaretka Świętokrzyska (Masłów, Brzezinki 83) »» Medical Vita (ul. Klonowa 23) »» Medicodent Stomatologia (ul. Zapolskiej 5) »» NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A) »» Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6) »» Rezonans (ul. Zagnańska 77) »» Re Vitae (ul. Wojska Polskiego 60) »» Trychologia Estetica (ul. Chopina 18) »» Sklep kibica Korony Kielce (ul. Ściegiennego 8) »» Strefa Piękna (ul. Leonarda 13) »» Studio Figura Anny Rodak (ul. Piekoszowska 88) »» Studio Figura Kielce Słoneczne Wzgórze (ul. Zapolskiej 5) »» Vita (ul. Jagiellońska 69) Restauracje/kluby/kawiarnie: »» AleBabeczka Cukiernia (ul. Leonarda 11) »» Backstage Restaurant & Bar (ul. Żeromskiego 12) »» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4) »» Bohomass Lab (ul. Kapitulna 4) »» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18) »» Calimero Café (ul. Solna 4A) »» Choco Obsession (ul. Leonarda 15) »» Klubokawiarnia Inna Bajka (ul. Solna 4A) »» La Baguette (ul. Silniczna 13/1) »» MaxiPizza (ul. Słoneczna 1) »» Pieprz i Bazylia (Plac Wolności 1) »» Plac Cafe (ul. Sienkiewicza 29) »» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1) »» Si Señor (ul. Kozia 3/1) »» Sushi-Ya (ul. Leonarda 1G) Firmy: »» Antykwariat Naukowy (ul. Sienkiewicza 13) »» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A) »» Autocentrum I.M. Patecki (ul. Zakładowa 12) »» Bartocha, Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy (ul. Warszawska 21/48) »» Batero (ul. Pakosz 2) »» Body Shock (Solna 4A/10U) »» By o la la…! (Galeria Korona Kielce) »» Car-Bud (Daleszyce, ul. Chopina 21) »» College Medyczny (ul. Wesoła 19, ul. Sienkiewicza 19) »» Creative Motion (ul. Strasza 30) »» Fabryka Dźwięku (ul. Piotrkowska 39A) »» FMB Fabryka Mebli Brzeziny (ul. Ściegiennego 81) »» Folwark Samochodowy – Hyundai (ul. Sandomierska 233A) »» Folwark Samochodowy – Mitsubishi i Suzuki (ul. Morcinka 1) »» Galeria Korona Kielce (ul. Warszawska 26) »» Grupa MAC S.A. (ul. Witosa 76) »» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6) »» Księgarnia Wesoła Ciuchcia (ul. Paderewskiego 49/51) »» Maxi Moda Kielce (ul. Klonowa 55C) »» Optomet Salon Optyczny (ul. Klonowa 55) »» Piekarnia pod Telegrafem (punkty przy ul. Ściegiennego 260, Żytniej 4, IX Wieków Kielc 8C, os. Barwinek 28 i Świerkowej 1) »» Przedszkola Mini College (ul. Świętokrzyska 15, ul. Jurajska 1, ul. Starodomaszowska 20) »» Przedszkole Niepubliczne Zygzak (ul. Olszewskiego 6, budynek Skye) »» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B) »» Souczek Design. (ul. Polna 7) »» Swoyskie z Domowej Spiżarni (ul. Okrzei 5) »» ŚZPP Lewiatan (ul. Warszawska 25/4) »» Szybki Angielski (ul. Częstochowska 21/3) »» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1) »» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (ul. Solna 6 i ul. Malików 150 p. 3) »» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8) »» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64) »» ZDZ (ul. Paderewskiego 55)

»» ZK Motors (ul. Wystawowa 2) »» Źródło smaków (ul. Starowapiennikowa 39H) Biura podróży: »» Gold Tour (pl. Wolności 3) »» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24) REGION: Busko Zdrój: »» Czytelnia Szpitala Krystyna (ul. Rzewuskiego 3) »» Hotel Bristol (ul. 1 Maja 1) »» Hotel Słoneczny Zdrój (ul. Bohaterów Warszawy 115) »» Piekarnia pod Telegrafem (ul. Wojska Polskiego 34) »» Recepcja Sanatorium Marconi (Park Zdrowy) »» Recepcja Sanatorium Mikołaj (ul. 1 Maja 3) »» Recepcja Szpitala Górka (ul. Starkiewicza 1) »» ZDZ (ul. Wojska Polskiego 31) Ostrowiec Świętokrzyski: »» Centrum Medyczne Visus (ul. Śliska 16) »» Consenso (ul. Świętokrzyska 14) »» Galeria BWA (al. 3 Maja 6) »» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6) »» Miejskie Centrum Kultury (al. 3 Maja 6) »» Niepubliczna Szkoła Podstawowa (ul. Sienkiewicza 65) »» ZDZ (ul. Furmańska 5) Rytwiany: »» Gminna Biblioteka Publiczna (ul. Szkolna 1) »» Hotel Rytwiany Nowy Dworek i Pałac (ul. Artura Radziwiłła 19) Sandomierz: »» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18) »» Brama Opatowska »» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Koseły 22) Skarżysko-Kamienna: »» Kombinat Formy (ul. Rejowska 99) »» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25) »» ZDZ (ul. Metalowców 54) Solec Zdrój: »» Mineral Hotel Malinowy Raj (ul. Partyzantów 18A) »» Hotel Medical Spa Malinowy Zdrój (ul. Leśna 7) Starachowice: »» Centrum Medyczne VISUS (ul. Medyczna 3) »» Hotel Senator (ul. Krywki 18) »» Starachowickie Centrum Kultury (ul. Radomska 21) »» ZDZ (ul. Kwiatkowskiego 4) »» ZDZ, Centrum Rehabilitacji Medicum (ul. Wojska Polskiego 15) Włoszczowa: »» Dom Kultury (ul. Wiśniowa 19) »» L.A. Language Academy (ul. Żwirki 40) »» Villa Aromat (ul. Jędrzejowska 81) »» ZDZ (ul. Młynarska 56) Ponadto: »» Dom Opieki Rodzinnej (Pierzchnica, ul. Wyszyńskiego 2) »» Dom Spokojnej Książki Stodoła u KOKO (Rżuchów 90) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Łącznej (Czerwona Górka 1B) »» Gospodarstwo Rybackie Stawy (Stawy 2A) »» Miejsko-Gminny Dom Kultury w Końskich (ul. Mieszka I 4) »» Ośrodek Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia (Chroberz, ul. Parkowa 14) »» Piekarnia pod Telegrafem (Pińczów, pl. Wolności 7) »» Terra Winnica Smaku (Malice Kościelne 22) »» Seart Meble z Drewna (Kotlice 103) »» Świętokrzyski Park Narodowy (Bodzentyn, ul. Suchedniowska 4) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (Jędrzejów, ul. Głowackiego 3) »» ZDZ w Chmielniku, Jędrzejowie, Kazimierzy Wielkiej, Końskich, Opatowie, Pińczowie, Staszowie


Dzień dobry! My decydujemy tylko o tym, jak wykorzystać czas, który nam dano. J.R.R Tolkien

Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska tel. 506 141 076 monika@madeinswietokrzyskie.pl Sekretarz redakcji Mateusz Wolski tel. 784 136 865 mateusz.wolski@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Skład Tomasz Purski

Przygotowując materiały do kolejnego numeru „Made in Świętokrzyskie” nie udało nam się porozmawiać z Karolem Strugiem o jego spotkaniu z Witoldem Gombrowiczem w Buenos Aires. Umówioną z dziennikarką rozmowę odwołał ze względu na złe samopoczucie. Ze szpitala, do którego trafił, już nie wrócił. Pierwszemu naczelnemu „Echa Dnia” nigdy nie udało się też opublikować relacji z tego spotkania. Zanim wrócił do kraju, Gombrowicz stał się persona non grata, a cenzura skutecznie blokowała pojawiające się wówczas wzmianki na jego temat. W ostatniej chwili udało nam się zaprezentować na łamach magazynu wspaniałą kobietę – Magdę Grąziowską. Najlepsza zdaniem naszej redakcji aktorka minionego sezonu w Teatrze im. Stefana Żeromskiego po zaledwie dwóch latach wraca do Starego Teatru. W Kielcach będzie występowała, ale już tylko gościnnie. Przyznana nagroda była ostatnią okazją, przynajmniej w najbliższej przyszłości, do spotkania z tą niezwykle utalentowaną i mądrą kobietą. To, że z upływającym czasem nie da się wygrać, wszyscy doskonale wiemy. Nie ma już chyba naiwnych, którzy próbowaliby się buntować.

Niewykorzystanych szans – z naszej winy lub nie – jednak żal. Wystarczy chwila, by się minąć i już nigdy nie spotkać. Odłożony na później telefon, gdy jego czas wreszcie nadejdzie, może milczeć. Zaplanowana na lepszy czas wizyta – wypaść z napiętego harmonogramu na zawsze. Za przykre słowa możemy nie zdążyć przeprosić, a za cudowne chwile – podziękować. W dzisiejszym pędzie wystarczy moment, by to, co ważne, uległo nieodwracalnej zmianie. Wszystkiego nie da się przewidzieć, ale uważność, wsłuchanie się w drugiego, wykorzystywanie każdej wspólnej chwili, daje nadzieję, że w ważnym momencie nie zawiedziemy. Polecając Państwa uwadze dwie wspomniane już historie życzę, by nic Państwa w życiu nie ominęło, byście zdążali wykorzystać to, co jest Wam dane.

Wydawca Marcin Agatowski Fundacja Możesz Więcej ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce

Na okładce Magda Grąziowska

Monika Rosmanowska Redaktor naczelna

Zdjęcie Mateusz Wolski


W numerze 4 Zapowiedzi 6 W galerii, plenerze i na scenie

Rozpycham się uważnie 12 Magda Grąziowska żegna się z Kielcami

Kruchy, lecz z klasą 22 Ćmielowska porcelana

Moje auta, moje życie 30

8 Pozostać sobą Ankh gra skrajne historie

18 Ogród na skale Mamy ogród botaniczny!

26 Zdrowy design? Miękki design Piankowe wzornictwo

34 Nuty na luzie

Paweł Gawron i jego pasje

Filharmonicy grają muzykę filmową

Jest mi lepiej niż moim bohaterom 38

42 Bielińscy odsłaniają kurtynę

Grzegorz Kozera

Spotkanie w Buenos Aires 46 Człowiek, który rozmawiał z Gombrowiczem

Przez Jodłową i Bonanzę 50 Restauracje i mordownie PRL-owskich Kielc

Władysław Wagner 62 Harcerz na krańcach świata

47 Szekspir na telebimie Kleczewska w Teatrze im. Żeromskiego

56 Fenomenalna przeszłość Moskwy Kino w Kielcach

63 Kamienica Strasza Dom kieleckiego fotografa

Zero waste po świętokrzysku 66

74 Trenuj z mistrzem

Bezśmieciowe życie

Poskacz z Jachlewskim

Arteterapia 76 Bartosz Śmietański & Mateusz Wolski

Myślmy, proszę! 81 Paweł Jańczyk S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

Aktorskie małżeństwo robi swój teatr

78 Romańska perła w Pirenejach Na wakacje do Andory

82 Psy szczekają, karawana idzie dalej Jakub Porada



Zapowiedzi 6

W galerii

Na scenie

Sztuka mapy

IV Festiwal Hurra! ART!

Zainspirowana m.in. nagradzaną powieścią Michela Houellebecqa „Mapa i terytorium” stworzyła cykl obrazów. W plątaninie kresek, śladów, pasków i znaków szuka odpowiedzi na pytania o przynależność. Na wystawę prac Renaty Jaworskiej zaprasza w sierpniu kieleckie BWA. Artystka jest absolwentką wydziału malarstwa na ASP w Düsseldorfie. Dyplom z wyróżnieniem obroniła w pracowni uznanego w świecie artysty prof. Jörga Immendorffa. Aktualnie uczy w międzynarodowej szkole Schule Schloss Salem. „Mapy i terytoria” powstały niedawno. – Punktem wyjścia do poszukiwań był dźwięk dzwonu kościelnego z Kościoła Garnizonowego w Radomiu, który ufundował mój prapradziadek Jan Skrzypczak. Badałam zasięg i siłę jego dźwięku, zapisując dane na mapie. Otrzymałam kształt terytorium, wzbogaconego o nowe struktury: dźwiękowe, wizualne, rodzinne, sentymentalne i religijne – opowiada artystka. Z kolei w Galerii Dolnej można oglądać „Yellow” – obrazy, ceramiki i obiekty dwójki artystów. Siraj Saxena (Indie) i Maria Polakowska-Prokopiak pokazują dzieła, które połączy… kolor. W Galerii Małej – batiki i tkaniny Ukrainki Anny Popowej. Wystawy można oglądać od 3 do 31 sierpnia.

Nie ma nudy w wakacje! – przekonuje co roku teatr Kubuś. Tak będzie i tym razem. W programie IV Hurra! ART! znajdzie się 9 spektakli, 2 słuchowiska, 5 warsztatów, pokazy filmów i czytania sztuk. W trzy weekendy sierpnia widzowie będą mogli zobaczyć m.in. „Krzyżaków” z gdańskiej Miniatury, „Straszkę pospolitą” grupy Coincidentia, „Sposób na Alcybiadesa” z Teatru im. Osterwy w Lublinie czy „Małą drakę o zwierzakach” z Opola. Po raz pierwszy zjawią się także goście z zagranicy. Taneczny spektakl dla maluszków „Kuuki” to projekt polsko-japoński, a „Mała wielka podróż” – polsko-norweski. Hurra! ART! to jednak nie tylko bierny odbiór przygotowanych przez artystów spektakli. Stąd warsztaty muzyczne i teatralne. Powodzeniem cieszą się też specjalne pokazy filmów krótkometrażowych z Lubelskiego Festiwalu Filmowego. Po raz pierwszy na scenie pojawią się słuchowiska. Poznamy historię „Pani Szast-Prast” oraz „Krainę Śpiochów”. Wydarzenia festiwalowe zaplanowano na weekendy: 11-12, 18-19 oraz 25-26 sierpnia. Szczegółowe informacje na www.teatrkubus.pl

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

Polityka w innej formie Portrety polityków I połowy XX wieku: Churchilla, de Gaulle’a, Roosevelta, Hitlera i Mussoliniego namalowane przez jednego z najbardziej oryginalnych polskich artystów współczesnych – Bolesława Biegasa można oglądać na wystawie w Muzeum Dialogu Kultur. Na ekspozycji znajdują się także prace z cyklu „Wampiry wojny”, prezentujące w symbolicznej formie okrucieństwa konfliktów zbrojnych i odwieczną walkę człowieka ze złem, przy czym zło zawsze przybiera kobiecy kształt. Prace można oglądać do 15 września.

W plenerze SHL-ka ma urodziny Równo 80 lat temu w kieleckiej Hucie Ludwików S.A. rozpoczęto seryjną produkcję motocykli SHL 98. Z popularnych SHL-ek słynęły Kielce, a chwaliła się nimi cała Polska. Właśnie te czasy chcą już po raz 12. przywołać organizatorzy Zlotu Motocykli SHL i Pojazdów Zabytkowych. Swoje wymuskane, zadbane auta i motocykle z przeszłości (wyprodukowane przed rokiem 1987) pokażą kolekcjonerzy z całej Polski. Te najsprawniejsze będą się ścigać na torze w Miedzianej Górze w zawodach Weteran Moto Bieg, te najwdzięczniejsze wezmą udział w konkursie elegancji na kieleckim Rynku. Nie zabraknie tortu dla legendarnej SHL-ki, parady ulicami Kielc i tradycyjnego pikniku motoryzacyjnego w Tokarni. W programie także konkursy, koncerty, spotkania i zabawy. Zlot Motocykli SHL i Pojazdów Zabytkowych odbędzie się w dniach 18-19 sierpnia. Szczegółowy program imprezy można znaleźć na stronie: www.zlotshl.com

Pod dachem Fantastyczny sabat Gry wideo, bez prądu, fantastyczne książki, postaci i wydarzenia. Już po raz piąty fani SF spotkają się na Festiwalu Sabat Fiction-Fest. W programie trzydniowej imprezy znajdą się wykłady, pokazy, turnieje, spotkania z pisarzami fantastyki. Nie zabraknie Mangi i Anime, cosplayu, czyli konkursu na przebranie oraz wielogodzinnych sesji RPG. Wśród gości imprezy organizatorzy wymieniają m.in. Artura Szyndlera, współtwórcę kultowej gry RPG „Kryształy Czasu”, Grupę Filmową Darwin czy autora fantastyczno-kryminalnych opowiadań Kazimierza Kyrcza. Sabat odbędzie się w dniach 17-19 sierpnia w Targach Kielce.



Uwaga! Talent 8

P ozostać

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

9

sob ą rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcia Beata Zawada

Ankh to starożytny symbol egipski – krzyż życia, atrybut bogów, talizman przywracający równowagę ciała i duszy. To także nazwa zespołu, który powstał w 1991 roku w Kielcach. Oryginalne brzmienie grupa zawdzięczała połączeniu gitar elektrycznych z elektrycznymi skrzypcami. Grali rock progresywny lub art rock, jak niektórzy próbują klasyfikować ich muzykę. Kiedyś wygrywali nagrody na festiwalu w Jarocinie. Dziś wracają z nowym albumem „Tu jest i tam jest”. Poznajcie zwycięzcę festiwalu Scyzoryki w kategorii Muzyka Alternatywna.

plarzy. Początek lat 90. był także ważnym okresem dla Polski, czasem własnych inicjatyw i podejmowania ryzyka. Jak go wspominasz? Było zupełnie inaczej niż dziś. Polska stała się innym krajem. Początek lat 90. był bardzo dobry dla polskiej muzyki. Jako zespół wpadliśmy w naturalny ciąg zdarzeń, młodzież chciała słuchać rodzimych artystów, kupowała polską muzykę, a media ją promowały. Dziś pracuję z młodymi zespołami i instrumentalistami i widzę, że zdecydowanie bardziej inspirują ich anglosaskie i amerykańskie produkcje. Ale wracając do przeszłości, mieliśmy nieprawdopodobnie dużo energii i wiary w siebie. Uważaliśmy, że gramy – jak na tamte czasy – nowatorskie rzeczy, choćby przez to połączenie rocka ze skrzypcami. To się ludziom podobało. Byliśmy naturalni, nie ulegliśmy wpływom. I ta czarna płyta też taka była. Autorska, autentyczna. Lata 90. to też moment, kiedy ludzie zaczęli się fascynować naturalnym, akustycznym brzmieniem. Przyczynił się do tego niewątpliwie cykl koncertów „Unplugged” serwowany przez MTV, wypromowany przez genialny koncert Erica Claptona. Ankh również pokusił się o taki materiał wydany na kasecie w 1994 roku i to w Jarocinie. Jarocin… Nigdy nie byłem tam jako widz. To było ważne dla polskiego rocka miejsce. W 1993 roku pojawili się wielcy sponsorzy, atrakcyjne nagrody. I jednocześnie doszło do wielkich zadym. Jarocin został zamknięty. Wydawało się, że jest szansa, aby festiwal z takiego peerelowskiego wentylu bezpieczeństwa przeistoczył się w nowoczesną, komercyjną imprezę, jak współczesny Open’er REKLAMA

Gracie rocka progresywnego w bogatych aranżacjach. To mało popularny nurt i trudny w odbiorze przekaz. A mimo to zyskaliście rozgłos w latach 90. Piotr Krzemiński (gitarzysta, wokalista): Z Jarkiem Kubalskim, naszym ówczesnym perkusistą, graliśmy najpierw w postpunkowym zespole Père-Lachaise. Założyliśmy, że będziemy jednak dbać o jakość i „literackość” tekstów. Chcieliśmy w ten sposób uciec od typowo punkrockowego śpiewania i myślenia o rzeczywistości. Zespół przestał istnieć. Z czasem pojawił się Krzysiek Szmidt (gitara basowa) i zaczęliśmy tworzyć Ankh. Zespół wykrystalizował się jednak dopiero w trakcie współpracy z teatrem studenckim Diaspora, który prowadził były basista zespołu Père-Lachaise, Tomek Marczak. Wtedy też spotkaliśmy się z Michałem Jelonkiem, naszym pierwszym skrzypkiem. Powstał pomysł, żeby tworzyć rozbudowaną muzykę rockową połączoną z treściami zaczerpniętymi ze światowej literatury. Lubimy też łączyć ze sobą skrajne historie – skrzypce z ciężkim rockiem. Mimo że było trudno, udało się to pogodzić. Nie kombinowaliśmy, po prostu chcieliśmy ze sobą grać. A kto wymyślił nazwę zespołu? Jarek Kubalski. Któregoś dnia przyszedł z tą nazwą na próbę. Narysował kredą krzyż, opowiedział jego historię i tak już zostało. Interesuję się filozofią i religioznawstwem, krzyż Ankh był mi po drodze. W lutym 1994 roku ukazała się debiutancka kaseta zespołu Ankh, a cztery miesiące później płyta kompaktowa z charakterystyczną czarną okładką. Słuchałem tej muzyki jeszcze w liceum i byłem pod wrażeniem poziomu wykonawstwa. Album okazał się hitem artystycznym i komercyjnym. Sprzedał się w ilości ponad 80 tys. egzem-


Uwaga! Talent 10 czy OFF Festival. Wtedy się nie udało, dziś Jarocin znowu wraca. I ma mieć charakter komercyjny. Nie ma już jednak takiego znaczenia, odebrał mu je Przystanek Woodstock. Przystanek, a wcześniej „Kręcioła” Jurka Owsiaka to także dobry czas dla polskiej muzyki alternatywnej. Kiedyś byliśmy sztandarową formacją Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Owsiaka. Od 1995 do 2002 roku graliśmy także na wszystkich Przystankach Woodstock. Jednak orkiestra w pewnym momencie z nas zrezygnowała. To tajemnicza historia, zespół był zaangażowany i nagle kontakt z WOŚP się urwał. W tym roku wydaliście nowy album „Tu jest i tam jest”. Jest zróżnicowany muzycznie i literacko. Opowiadacie m.in. o walce o ludzkie życie w chwilach kryzysu („Nie odchodź”), relacjach z dziewczynami („Maliny”). Muzycznie uwagę zwracają zwłaszcza orientalne dźwięki („Nie okłamuj”). Jesteśmy zadowoleni z tego materiału, choć powstawał przez długi czas. Obecnie zespół tworzą: Jan Prościński (perkusja), Michał Pastuszka (in-

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

strumenty klawiszowe, gitara), Krzysztof Szmidt (gitara basowa), Dominik Bieńczycki (skrzypce) i moja skromna osoba – gitarzysty i wokalisty. Na albumie na skrzypcach gra też Michał Jelonek. Płyta jest ciekawa w warstwie tekstowej, a muzyka wysmakowana, wręcz jazzrockowa. Progresja jest tu dla mnie kluczowa. Cały czas próbujemy tworzyć coś nowego. Mamy też taką zasadę, by nie robić dwa razy tej samej płyty, nie powtarzać się. Choć nasi fani wspominają czasy „Czarnego Albumu”, to te się zmieniły i my jesteśmy inni. Dlatego zachęcam do zapoznania się z naszym nowym materiałem. Warto też sięgnąć po zapis naszego koncertu, wydany przez brazylijską wytwórnię fonograficzną z festiwalu „Rio Art” w Rio de Janeiro. Graliśmy tam w 1999 roku. To rzadka rzecz. Gdzie w najbliższym czasie będzie Was można usłyszeć? Cały czas promujemy najnowszy album i staramy się grać jak najwięcej koncertów. Prawdziwa trasa rusza jednak jesienią. Terminy nie są jeszcze sprecyzowane, ale warto śledzić w sieci, co się będzie u nas działo. Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów. Również dziękuję. ■



12

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


13

Magda Grąziowska

Rozpycham się uważnie rozmawiała Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcia Mateusz Wolski


Postać 14

piękna

utalentowana

Jest , odważna i , a przy tym ciągle uśmiechnięta, serdeczna. Gdy trafiła do Kielc, kojarzono ją z Marleną z serialu „Barwy szczęścia”, ale z tym poradziła sobie szybko.

Doceniona w ubiegłym sezonie (m.in. nagrodą im. Zelwerowicza za rolę Harper), w tym – grając

we wszystkich spektaklach – udowodniła, że te wyróżnienia nie były przypadkowe. Niestety, żegna się z Kielcami, od września dołącza do zespołu Starego Teatru w Krakowie. Obiecuje, że będzie wracać na deski naszej sceny i to także w nowych spektaklach. Przed Wami laureatka Nagrody Publiczności oraz „Made in Świętokrzyskie” w plebiscycie o Dziką Różę, Magda Grąziowska.

W ubiegłym roku wszyscy zachwycali się Pani tytułową kreacją w „Harper” i obsypywali nagrodami. W tym, co prawda, gra Pani we wszystkich premierach, ale nie są to już tak duże role. Jak ocenia Pani mijający sezon w Teatrze im. Stefana Żeromskiego? Uważam, że był dla mnie lepszy. Czuję, że się rozwinęłam i więcej dowiedziałam o sobie samej. Cieszę się, że mogłam się spotkać z wybitnymi reżyserami. Po raz pierwszy miałam okazję pracować z Remigiuszem Brzykiem, Wiktorem Rubinem. Właśnie skończyliśmy spektakl z Mają Kleczewską. Marzyłam, aby pracować z Moniką Strzępką. Udało się i prawdopodobnie jeszcze się w pracy spotkamy. Dla mnie więc ten sezon był wyjątkowo udany. Która z ról jest Pani najbliższa? Bardzo lubię moje zadanie w spektaklu „1946”. Wspaniale się dotarliśmy z reżyserem Remigiuszem Brzykiem i dramaturgiem Tomkiem Śpiewakiem, który wyczuł w czym mogłabym zaistnieć, co mogłabym ważnego powiedzieć. Lubię także swoją rolę w „Rasputinie”. Jola Janiczak napisała ją, mam wrażenie, pode mnie, zresztą jak wszystkie kreacje w tym spektaklu. Traktuję Olgę osobiście, jej postawa jest mi bliska. Jest jeszcze Ta Obca z „Ciemności”. Zlepek różnych maluczkich, uciemiężonych, przedstawicieli prekariatu, nawet azjatyckie dziecko, które za miseczkę ryżu musi wytwarzać T-shirty dla znanej sieciówki. Zagrać kilka postaci w jednej roli nie było łatwe. Scenariusze spektakli, o których Pani wspomniała, powstawały właściwie podczas prób. Dramaty powstające na zamówienie mają przewagę nad tymi napisanymi wcześniej. Aktorzy mogą na bieżąco pracować z dramaturgiem, uczyć się, podpatrywać, wspólnie wpływać na kształt postaci. Mam wrażenie, że Tomek Śpiewak i Jola Janiczak skorzystali z tego, co my, aktorzy, mieliśmy do zaoferowania. Jeśli chodzi o „Ciemności”, to z Pawłem Demirskim nie znaliśmy się wcześniej i rola Tej Obcej była pisana na samym końcu. Moje dwa monologi powstały w ostatnim tygodniu prób. Myślę, że Paweł nie chciał mnie zostawić w takiej niedookreślonej scenicznie postaci, chciał też, żeby każdy z aktorów miał materiał, w którym mógłby zaistnieć. I choć bardzo lubię swoją rolę, to „królową” tego spektaklu jest dla mnie Ania Kłos-Kleszczewska. Trudno się z tym nie zgodzić, to naprawdę wspaniała rola. Ten nowy sposób konstruowania przedstawień sprawił, że we współczesnym teatrze mówi się raczej o reżyserach, a trochę mniej o aktorach. S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

Brzmi to, jakby pani umniejszała rolę aktorów, a dla mnie te tandemy dramaturg–reżyser mocno czerpią z aktorów. I na odwrót, właśnie ten rodzaj wymiany i wzajemnych oddziaływań tworzy przestrzeń do dialogu. Są tacy, którzy chodzą na reżyserów, chodzą na nazwiska. A ja lubię oglądać przedstawienia jako całość. Czy trudno jest grać rolę, która nie do końca Pani pasuje? Nie jest to proste. Jak się nie lubi, to się nie lubi i już. Oczywiście staram się znajdywać w każdej roli coś, dzięki czemu mam później przyjemność wychodzenia na scenę. Właściwie zawsze tak robię. Nawet jak się z czymś nie zgadzam, a reżyser naciska, aby zagrać to tak, a nie inaczej, to staram się w tym zadaniu znaleźć przestrzeń, która będzie mi sprawiała radość, ale nie boksuję się z materią, masochistką nie jestem. Jak Pani zaczyna pracę nad rolą? Czy postać trzeba najpierw zrozumieć, wytłumaczyć, czy może trzeba się nią stać na chwilę lub dłużej? Do każdej pracy podchodzę „od zera”. Daję postaci czystą kartę, którą zapisuję w procesie prób. Niewiadomą jest często także styl, w jakim pracuje reżyser czy dramaturg. Staram się nie powielać tego, co już wykorzystywałam, szukać nowych rzeczy i dostosować się do okoliczności pracy. Gdy widzę, jak pracuje reżyser, próbuję się dostroić. Za każdym razem wychodzi trochę inaczej. W przypadku Mai Kleczewskiej to była w dużej mierze praca samodzielna. Ona oczekiwała od nas propozycji, z których potem wybierała, tworzyła sceny, budowała przedstawienie. Po początkowych „nakłuciach” postaci już robiliśmy przelot całości i musieliśmy się w tym jakoś odnaleźć. Dużo improwizowaliśmy. To było kształcące doświadczenie. Myślę, że dzięki niemu mogłam dojrzeć nie tylko jako aktorka, ale i artystka, choć to chyba trochę zbyt górnolotnie zabrzmiało… (śmiech) Mnie najbardziej urzekł Pani monolog w „1946”. Matka szukająca dziecka, która z rozpaczy, bólu popada w obłęd nienawiści i pluje jadem właściwie na cały świat. Proszę zdradzić tajemnicę, jak Pani to robi, że może Pani powtórzyć te emocje co wieczór, zagrać to wiele razy? Nie robię tego tak samo. To jest trudny monolog i nie zawsze wychodzi. Zwykle tworząc rolę stawiam sobie poprzeczkę, poniżej której nie schodzę, bez względu na to, w jakiej jestem danego dnia kondycji. Akurat w przypadku tej roli, nazwaliśmy ją Antonina-Żeberko, często czuję niedosyt. Mam wewnętrze poczucie, że nie zawsze udaje mi się doskoczyć do tej poprzeczki. Jestem wymagająca, więc czasami ten wewnętrzny głos może nie mieć pokrycia w rzeczywistości. Konstruując ten monolog, wyszłam od abstrakcyjnego wyobrażenia czegoś zewnętrznego, obcego, nie mojego.


15


Postać 16 Ważne było, zresztą jak w całej pracy nad spektaklem, byśmy, my aktorzy, nie utożsamiali się w sensie psychologicznym z granymi postaciami. Jesteśmy tam raczej „cytatami”, nośnikami słów. Ten monolog jest długi, ma cztery strony, z każdą kolejną linijką słów przybywa, emocjonalność jak kula śniegowa robi się coraz większa, aż osiąga poziom swoistego szaleństwa. Staram się robić to technicznie, precyzyjnie, matematycznie, ale oczywiście moje emocje jakoś się w tej strukturze rodzą i biorą górę. W wywiadzie dla Jacka Wakara po otrzymaniu nagrody im. Zelwerowicza powiedziała Pani, że nigdy na scenie nie płacze z powodu prywatnych tematów. To prawda. Jeszcze w szkole teatralnej, gdy szukałam swojej metody, kilkakrotnie się na to nacięłam. Byliśmy proszeni przez profesorów o przypomnienie sobie czegoś traumatycznego czy smutnego ze swojego życia, co w efekcie wywoływałoby łzy u postaci, którą gramy. Nie pasowało mi to, bo czułam, że się rozwarstwiam na siebie i na rolę, i, że to jest jakiś rodzaj oszustwa, który zamiast pomagać, wytraca energię wewnętrzną. Z jednej strony jestem postacią, ale płaczę prywatnie, dziwny rodzaj schizofrenii. W momencie, gdy naprawdę wczujemy się w osobę, którą mamy zagrać, możemy przeżywać jej emocje. Wtedy to jest klarowne, jasne, spójne i moim zdaniem… prostsze. Powiedziała Pani także, że bliska jest Pani wizja, którą przedstawił Krystian Lupa. Aktor chodzi z rolą, żyje z nią nawet miesiącami, a potem się zespala. Powstaje twór, który w połowie jest postacią, a w połowie aktorem. Czy ten twór jest tylko na scenie? Czy także wychodzi z teatru? Staram się tego nie robić. Zdarza się, że przenoszę emocje wynikające z danej pracy do domu, ale wtedy siebie bardzo nie lubię, bo prawdopodobnie jestem wówczas wredną małpą (śmiech). Często frustruję się, że czegoś mi się nie udaje stworzyć, zrobić. Przenoszenie roli z teatru na grunt prywatny byłoby sporym psychicznym obciążeniem. U mnie jest odwrotnie. Mogę się wyżyć na scenie, a to pozwala mi normalnie funkcjonować w domu. Traktuję teatr jako rodzaj terapii, mogę poczuć się kimś innym, doświadczać rzeczy, których nie mogę doświadczyć w życiu, i na dodatek robię to w warunkach bezpiecznych. A jak Pani zwalcza tę wredną małpę w sobie? Chodzę na siłownię, ćwiczę. Zauważyłam, że to mi pomaga. Ten sezon trzeba zaliczyć do bardzo udanych. Po raz pierwszy mieliśmy okazję obejrzeć spektakle znanych twórców teatralnych. Wymieniła Pani ich wszystkich, mówiąc, że to ciekawe doświadczenia. Ale pewnie to nie pełna lista. U jakiego reżysera chciałby Pani zagrać? W sferze moich marzeń i chciejstw jest oczywiście Krystian Lupa i Krzysztof Warlikowski. Chciałabym pracować z Pawłem Miśkiewiczem. Wspominam ich, bo znam ich twórczość, oglądam ich spektakle i miałam okazję – z Lupą i Miśkiewiczem – pracować w szkole teatralnej. A spośród młodych, o których słyszymy od niedawna, to Anna Smolar i Jędrzej Piaskowski. Czy teatr powinien służyć przede wszystkim rozrywce? Czy raczej angażować się w to, co dzieje się dookoła nas, wsadzać kij w mrowisko, reagować? Moim zdaniem tego nie da się uniknąć. Teatr jest polityczny. I mam wrażenie, że teraz wszystko, co robimy na scenie jest polityczne. Nie da się zamknąć oczu i udawać, że to nas nie dotyczy. Oczywiście nie jest to obowiązkiem, scena może służyć rozrywce. Osobiście jednak jestem zwolenniczką tego, by teatr opowiadał się po którejś stronie, kompromitował to, co skompromitowane zostać musi, żeby był krytyczny i komentował to, co się dzieje np. w kraju. S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

17

Magdalena Grąziowska – aktorka, absolwentka krakowskiej PWST w Krakowie. Od dwóch lat jest częścią zespołu Teatru im. Stefana Żeromskiego, gdzie stworzyła ponad dziesięć kreacji aktorskich. Zagrała m.in. Ewę Pobratyńską w „Dziejach grzechu” w reżyserii Michała Kotańskiego, Saperkę w „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” w reżyserii Elżbiety Depty, Tą Obcą w „Ciemnościach” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, Antoninę –Żeberko w „1946” Remigiusza Brzyka i Pawła Śpiewaka, Febe w „Jak wam się podoba” według Szekspira w reżyserii Mai Kleczewskiej czy tytułową rolę w „Harper” Grzegorza Wiśniewskiego. Za tę ostatnią otrzymała w ubiegłym sezonie nagrodę im. Zelwerowicza, przyznawaną przez miesięcznik „Teatr”. Wcześniej związana z krakowską Bagatelą i Narodowym Starym Teatrem im. Modrzejewskiej. Grąziowska grała również w serialach, m.in. w „Barwach szczęścia”, „Londyńczykach 2” czy „Prawie Agaty” oraz filmach: główną rolę Melanii w „Ambassadzie” Juliusza Machulskiego czy prostytutkę-intelektualistkę w „Mistyfikacji” Jacka Koprowicza. Teatr polityczny dzieli. Jan Klata powiedział ostatnio w wywiadzie, że teatr powinien tworzyć wspólnotę. Trudno się z tym nie zgodzić. Nie zawsze ta polityka jest wynikiem przekonań. Często niesie za sobą oportunizm, pragmatyzm w dążeniu do realizacji własnych celów. Na konfliktach można dużo stracić, ale można też zyskać, ugrać coś dla siebie. Wszystko zależy od intencji. Cierpi na tym wspólnota, jaką powinien być teatr. Dzielą się artyści, dzieli widownia. A tak być nie powinno. Podziwiam Pani głos. Może powinna Pani zostać śpiewającą aktorką, albo wokalistką z przeszłością aktorską? Śpiewające aktorki źle mi się kojarzą. Ale nie ukrywam, że muzyka jest dla mnie ważna i jeśli tylko wystarcza czasu, staram się coś w tym kierunku robić. Śpiewam też w zespole muzycznym, ale spotykamy się zbyt rzadko. Gdy usłyszał mnie Tomek Sierajewski, autor muzyki do „Ciemności” zaproponował, byśmy razem coś stworzyli. Powstały już dwie piosenki. On napisał muzykę, a tekst Paweł Demirski. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. A poza wszystkim, marzy mi się muzyczno-teatralny spektakl techno. A jeśli chodzi o rolę, o jakiej Pani marzy? Lubię literaturę rosyjską. Z przyjemnością zagrałabym Annę z „Płatonowa” Czechowa, Gruszę z „Braci Karamazow” Dostojewskiego. Duża różnorodność – od spektaklu techno do emocjonalnego Czechowa czy Dostojewskiego. To fakt, trudno mnie określić, łączę w sobie różne skrajności, jestem zmienna. Czasami nawet mam wrażenie, że jest mnie kilka. Co jest najtrudniejsze w byciu aktorem? Wieczne niezaspokojenie, niezadowolenie z siebie. Ciągły głód, żeby być lepszą. Niebezpieczeństwo zbytniej ambicji, które zamiast budować, niszczy i przeszkadza. Na szczęście nie mam parcia, by ciągle być pierwszą. Zaraz, zaraz, Jackowi Wakarowi mówiła Pani rok temu, że się będzie rozpychać. No i się rozpycham, ale staram się to robić uważnie, gromadzić to, co dla mnie wartościowe, co mnie rozwija i pozwala mi dojrzalej spojrzeć na świat.

Z serialu zrezygnowała Pani świadomie, grała Pani także w kilku filmach. Nie ciągnie Pani na ekran? Przy takim systemie pracy nie ma czasu na castingi, role, wyjazdy. Z kilku propozycji musiałam zrezygnować. I przyznam, że trochę mi żal. Teatr jest teraz dla mnie najważniejszy. Odkrywa przede mną nowe światy i pozwala się rozwijać. Ale tak, chciałoby się robić coś więcej… To może wystarczy wyjechać do większego miasta? Wielu aktorów, którzy tutaj pracowali, tak zrobiło. Z większym lub mniejszym powodzeniem… Rok temu pojawiła się możliwość powrotu do Starego Teatru w Krakowie. Wtedy nie skorzystałam z okazji, bo z wielu względów to nie był dobry moment na tego typu ruchy, ale sytuacja uległa zmianie. Nadchodzący sezon będzie tam bardzo interesujący, więc podjęłam decyzję o powrocie. Zaczynam prawdopodobnie od współpracy z Moniką Strzępką. Z Kielc do końca nie rezygnuję – będę nadal grać swoje role, jest też szansa, abym pojawiła się w nowych spektaklach. Wierzę, że uda mi się to pogodzić. Gratuluję! Choć jest mi trochę smutno… Ja też z ciężkim sercem opuszczę kielecką scenę, nie było łatwo się zdecydować. Tu jestem częścią wspaniałego zespołu, co dostrzegają i cenią twórcy, którzy z nami pracują, oraz krytycy. Nie ma tu pędu, by zgarnąć jak najwięcej dla siebie, nie ma gwiazdorstwa. Pracujemy na spektakl jak drużyna piłkarska, która strzela do jednej bramki. Czy nadal Pani uważa, że życie składa się z samych porażek i niewłaściwych wyborów? Teraz już nie. To był dla mnie dobry rok, ciekawy zawodowo, artystycznie. Dojrzałam na scenie i chyba także dojrzałam w życiu, a przynajmniej mocno nad tym pracuję. Czego mogę Pani życzyć? Wspaniałych ról pod okiem wybitnych reżyserów. A tak po sezonie to: udanych wakacji. Dziękuję za rozmowę. ■


Miejsca mocy 18

Ogród

na skale

Na południowo-wschodnim zboczu Karczówki powstaje Ogród Botaniczny. Jedną z jego największych atrakcji będzie ogród mgieł otoczony świętokrzyskim gołoborzem oraz skałami Pienin i Tatr. Sporą część nowej miejskiej przestrzeni można już oglądać. Całość będziemy podziwiać wiosną 2020 roku. tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Z instrukcją obsługi umysłu

Zaczęło się od profesora Zygmunta Czubińskiego. Pochodzący z Kielc wybitny botanik, profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, dyrektor Ogrodu Botanicznego UAM, w 1966 roku pisał do władz miasta: Projektowany ogród botaniczny, jedyny w województwie obiekt tego rodzaju, nie tylko niewątpliwie spełni swoją rolę społeczną i dydaktyczną, ale obrazując m.in. roślinność regionu świętokrzyskiego, podniesie jeszcze bardziej walory turystyczne miasta, odznaczającego się pięknym położeniem w krajobrazie. Uczony zadeklarował bezinteresowną pomoc, wskazał także lokalizację ogrodu na tzw. gruntach Siekluckiego. Jego inicjatywa nie znalazła jednak zrozumienia u władz. Brakowało wówczas w Kielcach wyższej uczelni i środowiska naukowego zainteresowanego utworzeniem tego rodzaju przestrzeni. Kolejną próbę podjął w 1985 roku doc. Stanisław Cieśliński, kierownik Zakładu Botaniki Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Władze przychylnie ustosunkowały się do jego inicjatywy. Specjaliści wybrali teren położony na północny zachód od Karczówki, obejmujący góry: Grabinę i Dalnię. Opracowano główne założenia i szczegółową koncepcję ogrodu. W 1989 roku obradowała w Kielcach Komisja Ogrodów Botanicznych przy Komitecie Botaniki Polskiej Akademii Nauk, która entuzjastycznie oceniła lokalizację, założenia i program projektowanego miejsca. Prace przerwała transformacja ustrojowa. Dopiero po 15 latach koncepcja budowy ogrodu ponownie znalazła zrozumienie u władz miasta. Z powodu skomplikowanych stosunków własnościowych sugerowanej lokalizacji, prezydent Kielc Wojciech Lubawski zaproponował nową – na południowo-wschodnim zboczu Karczówki. Ustalono, że ogród stworzą wspólnie miasto (reprezentowane przez Geopark Kielce) oraz Akademia Świętokrzyska (obecnie Uniwersytet Jana Kochanowskiego). Pełnomocnikiem rektora ds. budowy ogrodu został prof. Stanisław Cieśliński. Podstawą prac planistycznych stało się opracowanie wykonane przez zespół pod kierunkiem prof. Jerzego Puchalskiego „Założenia i naukowa koncepcja programowa przyszłego ogrodu botanicznego w Kielcach”. Projekt wykonał wyłoniony w konkursie zespół architektów Inter Project Group, pod kierownictwem Marcina Kamińskiego.

– Na tych zajęciach czuję się jak w przedszkolu. Śmiech, ruch, zabawa i zero stresu – mówi 42-letnia Ania, kursantka w jedynej w rejonie świętokrzyskim szkole językowej z akredytacją brytyjsko-polskiego Instytutu Colina Rose. – Uczyłam się od lat, a mój angielski wciąż kulał. Nauka języka obcego kojarzyła mi się zawsze z gramatyką i wkuwaniem mnóstwa słówek. Usłyszałam o tej metodzie i postanowiłam spróbować jeszcze ostatni raz. Warto było. Po trzech miesiącach nie tylko swobodniej mówiłam, ale zaczęłam też myśleć w języku angielskim – dodaje. Dlaczego warto spróbować rewelacyjnej metody Colina Rose, którą oferuje kielecka szkoła Szybki Angielski? Bo to jedyna metoda „uszyta na miarę” kursanta, który z dnia na dzień nabiera przekonania, że nie kwestia braku zdolności językowych, a nieodpowiednio dobrany sposób nauki jest przyczyną porażek w uczeniu się języka. To, co wyróżnia metodę, to indywidualne podejście do nauczania angielskiego i uruchomienie naturalnych mechanizmów, które sprawiły, że biegle mówimy w ojczystym języku. Szkolenie rozpoczyna się od testów, u podstaw których leży teoria Inteligencji Wielorakich Howarda Garbera, pozwalającą ocenić nasze mocne i słabe strony. Zdaniem naukowca tych inteligencji jest aż osiem. Określenie, które z nich u nas dominują, jest kluczem do przygotowania odpowiedniej metody uczenia się języka. Test podstawowy można zrobić samodzielnie na stronie www.szybkiangielski.pl. Szczegółowy przechodzą kursanci, a jego wynik decyduje o tym, w jaki sposób będą poznawać język. Na jego podstawie prowadzący dobierają metody najbardziej odpowiednie dla indywidualnych zdolności, umiejętności i pracy mózgu danego kursanta. By motywować do pracy i doceniać postępy, na każdym etapie nauczania kursantom towarzyszy Osobisty Trener Językowy, który nie tylko wskazuje zadania, ale także pilnuje, by wykonać je we właściwym czasie. Każdy kursant dostaje swój indywidualny „study plan”. To „prowadzenie za rękę” jest bardzo skuteczne. Indywidualizacja kursu i wsparcie trenera sprawia, że 97 proc. kursantów kończy sześciomiesięczną naukę pełnym sukcesem, a 9 z 10 uczących się języka metodą Colina Rose poleca ten sposób następnym chętnym. Wśród nich są znani i lubiani, m.in. prezenterka telewizyjna Dorota Gardias, wokaliści: Łukasz Zagrobelny, Katarzyna Cerekwicka i Michał Szpak. Metodę poleca również Kancelaria Prezydenta, Komenda Główna Policji czy BOR. Ci, którzy nie ufają stronom internetowym i opiniom innych, z pewnością skorzystają z bezpłatnej prezentacji metody, jaką oferują wszystkie szkoły językowe uczące metodą Colina Rose. Kielecka szkoła oferuje obecnie kursy z dofinansowaniem ze środków unijnych. Niezależnie od wieku, wykształcenia czy płci, każdy pracodawca oraz pracownik może dostać nawet 80 proc. dofinansowania do szkoleń językowych.

Nasadzenia rozpoczęły się w 2010 roku – pierwsze drzewa uroczyście posadzili włodarze miasta i UJK, w tym także prof. Stanisław Cieśliński. Siedem lat później pamiątkowy modrzew zasadziła córka pierwszego inicjatora budowy ogrodu botanicznego – Marta Czubińska-Eon Duval. W tym samym dziale zbiorowisk leśnych drzewa, na pamiątkę ważnych dla nich wydarzeń, sadzili w latach 2014-2015 kielczanie. – Zainteresowanie było duże i musieliśmy wstrzymać akcję, bo nie możemy mieć w ogrodzie samych drzew – tłumaczy Katarzyna Socha, kierownik ogrodu. Kielczanie mogą już odwiedzać część ogrodu. Resztę poznają później, bo nie jest to zwyczajna budowa, a twórcy pracują z żywym materiałem w zmiennych warunkach atmosferycznych i na trudnym podłożu. – Krajobrazowo jest tu pięknie, ale warunki są bardzo trudne do uprawy. Ogród znajduje się na zboczu, gdzie teren jest otwarty i mocno nasłoneczniony, wieją silne wiatry, co jest szczególnie problematyczne w przypadku niskich tem-

Artykuł partnerski

Na skale

Szybki Angielski ul. Częstochowska 21/3, Kielce tel. 532 899 820 www.szybkiangielski.pl

19


Miejsca mocy 20 peratur i braku pokrywy śnieżnej podczas zim. Mamy też deficyt wody, gdyż podłoże skalne i stosunkowo płytka gleba znacznie ograniczają dostępność wody dla roślin. Gdybyśmy tworzyli ten ogród na bazie istniejącego parku lub lasu, które znajdują się już w pewnej równowadze ekologicznej, byłoby nam łatwiej budować poszczególne kolekcje. Tymczasem gdy w podłożu jest skała, napotykamy na różne trudności. Specyfika obszaru jest taka, że niekiedy musimy wymienić grunt na głębokość kilkudziesięciu centymetrów, bo na powierzchni znajduje się jedynie kilkucentymetrowa warstwa gleby, a pod nią występuje lita skała. Jest to kosztowne, ale bez tego rośliny nie urosną – tłumaczy.

Z Francji do ogródka wiejskiego

Ogród podzielony jest na działy, a w nich rosną kolekcje roślinne. Na prawo od głównego wejścia ogrodnicy urządzili pokazowy ogród francuski z rzeźbami dłuta Sławomira Micka. Na trawniku na placu centralnym będzie można rozłożyć koc lub leżak, tu odbywać się będą wieczorki poetyckie czy plenery malarskie. Przy górnej granicy ogrodu znajduje się dział flory rodzimej z charakterystycznymi zbiorowiskami leśnymi Gór Świętokrzyskich, czyli wyżynnym jodłowym borem mieszanym, żyzną buczyną karpacką, świetlistą dąbrową, grądem subkontynentalnym i kontynentalnym borem mieszanym. Tutaj trafiają także pozyskiwane z natury rośliny runa leśnego. Są wśród nich rzadkie i chronione gatunki, które będą rozmnażane i potem sadzone z powrotem na naturalnych stanowiskach, czyli reintrodukowane. – Ustawową rolą ogrodów botanicznych jest nie tylko edukacja, ale także ochrona przyrody – zaznacza Katarzyna Socha. Wśród roślin, na pozyskanie których Geopark Kielce uzyskał zgodę Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Kielcach, są: parzydło leśne, dziewięćsił bezłodygowy, wawrzynek wilczełyko, wiśnia karłowata, ciemiężyca zielona czy groszek wschodniokarpacki. Dział roślin ozdobnych tworzą m.in. kolekcja liliowców i piwonii, rosarium, kolekcja różaneczników i azalii. W dziale roślin użytkowych w specjalnych skrzyniach posadzono rośliny przyprawowe i lecznicze. Jest nawet pokazowy ogródek wiejski ze słonecznikami i krwawnikami oraz krzewami owocowymi i łąką kwietną. Dział geografii roślin reprezentują drzewa amerykańskie, azjatyckie i bałkańskie. – W dziale systematyki roślin pokażemy na przykładach pokrewieństwo niektórych roślin oraz ich podział na klasy, rzędy, rodziny czy rodzaje i gatunki – zapowiada Socha. Zajęcia edukacyjne w ogrodzie ruszą w przyszłym roku. S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

Ale już teraz można posłuchać botaników, którzy o roślinach opowiadają podczas cyklu „Przy środzie o przyrodzie” w Centrum Geoedukacji na Wietrzni. Geopark Kielce zapisał się już też do... Świętokrzyskiego Związku Pszczelarzy, bowiem na terenie ogrodu stanęły trzy ule. – Planujemy zajęcia edukacyjne związane z pszczołami i pszczelarstwem – mówi dr Bartosz Piwowarski, zastępca kierownika ogrodu. Być może dla najmłodszych powstaną warsztaty wykonywania hoteli dla dzikich zapylaczy. Na terenie ogrodu prowadzone są badania dziko występujących tu owadów pszczołowatych. Fauna na pewno jeszcze się wzbogaci, gdy z ogrodu znikną koparki i wytworzy się specyficzny ogrodowy mikroklimat. W planach jest m.in. założenie ogrodu hortiterapeutycznego, w którym będą odbywały się zajęcia dla osób chorych i niepełnosprawnych.

Geoatrakcje

Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom kielczan, Geopark Kielce już tego lata udostępnił część ogrodu w piątki, soboty i niedziele. W pozostałej wciąż trwają prace związane z tworzeniem alpinarium oraz budową zbiorników wodnych i udostępnieniem pustek podziemnych (spowodowanych eksploatacją górniczą). Na ten

cel udało się zdobyć pieniądze z Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego. Całość ma być gotowa z końcem 2019 roku, ale ogrody botaniczne na zimę są zamykane, więc zwiedzający zobaczą efekty inwestycji wiosną 2020 roku. Z najwyższego punktu alpinarium woda spływać będzie wodospadem do zbiorników. Powstanie ogród mgieł, krajobraz jak w górach, który będzie jedną z największych atrakcji ogrodu. – Wyróżnikiem będzie także udostępniona pustka podziemna. Jeżeli okaże się, że jest ona naturalnego pochodzenia, to będziemy jedynym w Polsce, a być może i Europie, ogrodem botanicznym, który na swoim terenie ma jaskinię – mówi dr Bartosz Piwowarski. Niewykluczone bowiem, że stwierdzone pustki lub ich część, mogą mieć pochodzenie antropogeniczne, ponieważ już od średniowiecza w rejonie Karczówki gwarkowie wydobywali galenę, czyli rudę ołowiu. Odkryto je przez przypadek – w tym miejscu miał powstać jeden ze zbiorników wodnych, ale teren zaczął się zapadać nawet na głębokość 1,5 metra, więc eksperci wykonali badania georadarem, a następnie nawiercili otwory, przez które wziernikowali podziemia przy użyciu kamer. Badania wykazały istnienie podziemnych struktur krasowych. Twórcy ogrodu nie mogą uciec od geologii, nie tylko z powodu tych przestrzeni. Podczas prac natrafiają na skamieniałości – kolonie gąbek czy koralowców. Geologia łączy się z botaniką – wapienne podłoże naturalnie porastają murawy kserotermiczne, a wśród nich tak cenne rośliny, jak aster gawędka, goryczuszka orzęsiona czy dzwonek syberyjski. – Będziemy prezentować nie tylko kolekcje roślin, zaproponujemy też coś ciekawego dla geologów. W planach jest ścieżka edukacyjna, która będzie nawiązywała do ścieżki geologiczno-kruszcowej poprowadzonej przez Karczówkę – dodaje dr Piwowarski. Najważniejsze jednak, że wraz z powstaniem Ogrodu Botanicznego w Kielcach nareszcie znikła biała plama na mapie polskich ogrodów botanicznych. Najbliższe działają w Krakowie, Warszawie, Lublinie i Łodzi. – Region świętokrzyski na tle innych wyróżnia się pod względem bogactwa florystycznego i składu gatunkowego. Z jednej strony mamy Góry Świętokrzyskie z roślinami i zbiorowiskami górskimi, a z drugiej – Nieckę Nidziańską, tzw. Ponidzie z podłożem kredowym czy gipsowym, na którym mamy bardzo interesujące murawy kserotermiczne, z gatunkami typowymi dla stepów wschodniej Europy i Azji – podkreśla botanik. ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

21

Kielce – Raj dla dzieci szłych zwycięzców Wimbledonu, a także dla tych, którzy ponad wszystko kochają karuzele i wodne kąpiele w basenach, zalewach i parkach wodnych. Produkt turystyczny „Kielce – Raj dla dzieci” promuje nie tylko miejsca, ale także imprezy i wydarzenia dedykowane dzieciom i ich rodzicom. Po atrakcjach „oprowadza” specjalnie przygotowany dziecięcy przewodnik z zadaniami do wykonania, przygotowano także rodzinny paszport, w którym można zbierać pieczątki potwierdzające odwiedziny w kolejnych miejscach. Na stronie www.rajdadzieci.kielce.eu można też znaleźć pełną bazę informacyjną dotyczącą wszelkich przygotowanych dla wakacyjnych gości atrakcji. Dla ułatwienia planowania i wyszukiwania pomysłów, podzielono je na tematyczne działy: dla odkrywców, wielbicieli rozrywek, wody, historii, przyrody, a nawet – przyszłościowo – sportów zimowych. Zapraszamy do Kielc! Tu jest Raj dla dzieci! Masz pociechy, które długo w miejscu nie usiedzą, są ciekawskie, kochają zwierzęta, przyrodę i historię, a nade wszystko nie potrafią się nudzić? Jeśli chcesz, by ich wakacje były niezapomniane, musisz koniecznie przyjechać do Kielc. To tutaj jest „Raj dla dzieci”. Świętokrzyskie obfituje w atrakcje, wydarzenia i miejsca wprost idealne dla rodzin z dziećmi. – Mamy w Kielcach i regionie wiele propozycji, które mogą zachwycić młodych ludzi. Nawet miesiąc byłby za krótki, żeby je wszystkie zobaczyć. Są miejsca wprost dedykowane dzieciom, jak Energetyczne Centrum Nauki, Centrum Geoedukacji czy Teatr Lalki i Aktora „Kubuś”, ale są też inne, o których nie myśli się, że są atrakcyjne dla najmłodszych, na przykład najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich – mówi Wojciech Lubawski, prezydent Kielc. W Kielcach można także poznać historię zabawek w Muzeum Zabawek i Zabawy, przyjrzeć się estetycznie wykonanym przedmiotom codziennego użytku w Instytucie Dizajnu, zgłębić historię miasta w Muzeum Historii Kielc czy wyprodukować własne cukierki i czekoladki. To także świetne miejsce do aktywnego wypoczynku – można skorzystać z przejażdżek konnych, ścieżek rowerowych, basenów, ścianek wspinaczkowych, parku linowego, a także ogromnego parku trampolin. Na spacero-

wiczów czekają urokliwe ścieżki biegnące wśród zieleni i atrakcji skalnych (m.in. wapienne jaskinie na Kadzielni) w pięciu rezerwatach geologicznych znajdujących się w granicach miasta. Ale „Kielce – Raj dla dzieci” to nie tylko oferta stolicy województwa. Na tropicieli historii czeka Skansen w Tokarni, Zamek Królewski w Chęcinach, a także Jaskinia Raj. Ci, którzy wolą nauki ścisłe, powinni wybrać się do Centrum Nauki Leonardo da Vinci w Podzamczu Chęcińskim, a wielbiciele architektury mogą z bliska obejrzeć najsłynniejsze budowle w co najmniej dwóch położonych niedaleko miasta parkach miniatur. Jest także oferta dla wielbicieli zwierząt, miłośników klocków i przy-

Urząd Miasta Kielce Wydział Kultury, Sportu i Promocji Miasta Kielce, ul. Strycharska 6 e-mail: turystyka@um.kielce.pl www.rajdladzieci.kielce.eu


22

Kruchy, lecz z klasą tekst i zdjęcia Dorota Nowak-Baranowska

Co łączy ćmielowskich garncarzy z przełomu XVIII i XIX wieku z wystawą „Z drugiej strony rzeczy. Polski dizajn po roku 1989” prezentowaną do 19 sierpnia w Muzeum Narodowym w Krakowie? Wspólnym mianownikiem jest rzemiosło, sztuka ćmielowskiej fabryki porcelany i jej ponad 200-letnia technologia opracowana w najmniejszych szczegółach. Przywiązanie do przedwojennych receptur i odważne eksperymenty z formą – tak w skrócie rysują się główne założenia fabryki i studia artystycznego.

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


Design Czy zastanawialiście się kiedyś, co może być ciekawą i cenną pamiątką oraz wyrafinowanym prezentem made in Świętokrzyskie? Prawdziwą regionalną perełką? Obok wyrobów z krzemienia pasiastego z Krzemionek Opatowskich, jest nią bez wątpienia ćmielowska porcelana, pochodząca z obecnie największej i najstarszej (z historią równą fabryce w Miśni) wytwórni w Europie. Oczywiście nie wszystko złoto co się świeci, a porcelana porcelanie nie równa. Ćmielów w swojej długiej historii ma jednak na swoim koncie kilka sukcesów i kilka receptur, których nie udało się powtórzyć nikomu innemu. Jedna z nich pozwoliła stworzyć unikatową, różową porcelanę.

Filiżanki (i nie tylko) w wersji de luxe

Dziki i Jelenie

Dziś instytucja działająca pod nazwą Polskie Fabryki Porcelany Ćmielów i Chodzież S.A. prowadzi działalność nie tylko produk-

REKLAMA

Znawcy i koneserzy mówią o niej „arystokracja wśród porcelan”. Człowiekiem, który opracował jej recepturę był Bronisław Kryński, przedwojenny właściciel fabryki. Zginął w obozie koncentracyjnym, a wraz z jego śmiercią przepadł przepis. Przez wiele lat po wojnie w ćmielowskiej manufakturze usiłowano odtworzyć recepturę. Eksperymentowano z niemal wszystkimi barwnikami – naturalnymi i sztucznymi – ale bez rezultatu. Cień szansy pojawił się, gdy córka Kryńskiego, Zofia, odnalazła przez przypadek na strychu stare zapiski ojca dotyczące właśnie składu różowej porcelany. We współpracy z ekspertami z Ćmielowa udało się odtworzyć oryginalną, przedwojenną recepturę. Jaki jest więc sekret porcelany w szlachetnym pudroworóżowym odcieniu? Obecny właściciel fabryki nie chce zdradzić tajemnicy. Wiadomo jedynie, że, o ile tradycyjną białą porcelanę uzyskuje się z mieszaniny trzech składników (kaolinu, kwarcu i skalenia), o tyle do produkcji różowej potrzeba jedenastu składników, a jednym z nich jest naturalne złoto. Trzeba przy tym wspomnieć, że sam proces technologiczny jest równie skomplikowany, a koszty produkcji – ogromne. Przypomnijmy, że w całym procesie produkcyjnym na 100 wypalanych i formowanych filiżanek 97 ulega zniszczeniu na różnych etapach produkcji. Łatwo więc wyobrazić sobie, skąd bierze się wysoka cena i unikatowość serwisów z różowej porcelany. Nic dziwnego, że różowa porcelana została nagrodzona godłem promocyjnym Teraz Polska w 2014 roku. To jeszcze nie wszystko. Kryński opracował również recepturę na porcelanę niebieską, która składa się z 10 podstawowych składników. W tym przypadku tajemnica tkwi także w idealnie wyważonych proporcjach złota i związków kobaltu. Ponadto niebieska porcelana musi spełniać wszystkie parametry technologiczne tej tradycyjnej, to znaczy powinna być nienasiąkliwa i przeświecalna. Opracowanie receptury na niebieską i różową porcelanę zbiegło się w czasie z sukcesem polskiej muzyki. W 2014 roku Włodek Pawlik, kompozytor i jazzman, otrzymał prestiżową nagrodę Grammy. To wyróżnienie, jak również spotkanie muzyka z właścicielem Ćmielowa i rzeźbiarzem Adamem Spałą, upamiętniono… filiżanką, udekorowaną zapisem nutowym z nagrodzonego albumu „Night in Calisia” i podpisem artysty. Była to także „premiera” niebieskiej porcelany, którą udało się odtworzyć po ponad 70 latach przerwy.


Design 24 linie, asymetryczne kształty i abstrakcyjny wzór. Sylwetki są uproszczone, ale niektóre elementy celowo uwypuklono. Inspiracja płynęła z natury, a obiekty czy zwierzęta „zamykano” w porcelanowe kształty. Niewyczerpanym źródłem pomysłów była zwłaszcza fauna, tworzono figurki zwierząt gospodarskich, leśnych, egzotycznych, a nawet stworzeń prehistorycznych. W zakresie samej estetyki można zauważyć inspirację twórczością angielskiego rzeźbiarza Henry’ego Moore’a. Do dziś zidentyfikowano ponad 100 różnych unikatowych wzorów figurek ćmielowskich. Warto dodać, że do chwili obecnej nie zachowała się kompletna dokumentacja projektowa. Liczyła się nie tylko figurka, ale i malatura. Obok malowania naszkliwnego wykorzystywano też technikę natrysku, która dobrze sprawdzała się w realistycznych detalach, pozwalała odtworzyć ptasie pióra lub zwierzęcą sierść. Dominowały biele i czernie oraz odcienie szarego. Autorkami malatur były również projektantki z Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, m.in. Zofia Palowa, Barbara Frybes czy Zofia Galińska oraz wiele innych.

Z SoHo na kielecki Rynek

cyjną, ale też artystyczną i to na dużą skalę. W postindustrialnej przestrzeni dawnej malarni porcelany działa dziś galeria sztuki i rzeźby współczesnej Van Rij (z drugą siedzibą w Krakowie). Tradycja współpracy z artystami jest tu dość długa. Na przełomie lat 50. i 60. XX wieku, m.in. w ćmielowskiej fabryce, realizowano nowatorskie w formie, dekoracji i technologii tzw. figurki ćmielowskie, z których duża część powstała w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego. Figurki zaprojektowała tak zwana „Wielka Czwórka”, czyli artyści plastycy pod przewodnictwem Henryka Jędrasiaka, młodzi absolwenci warszawskiej ASP: Mirosław Naruszewicz, Hanna Orthwein i Lubomir Tomaszewski. Prace projektowe rozpoczęto w połowie lat 50. XX w. i na początku miały one raczej charakter eksperymentalny, zwłaszcza że poza Naruszewiczem nikt z pozostałych artystów nie pracował wcześniej z porcelaną. Pierwszy projekt „Akt – Końska Wenus” Henryka Jędrasiaka powstał w połowie 1956 roku. Figurkę cechuje styl retro: mnogość ekspresyjnych, złamanych linii i dekoracyjna podstawa. Natomiast już w kolejnych projektach, czyli „Jeleniu” Jędrasiaka i „Dziku” Naruszewicza widać tendencje do prostoty, geometryczności i minimalizmu. Projekty ulegały także zmianom w fabrykach, z powodu wymagań techniczno-produkcyjnych. Stąd drobne różnice w figurkach pochodzących z różnych wytwórni. Na przykład „Sowa” projektu Hanny Orthwein w wersjach z Ćmielowa i z jaworzyńskiej Karoliny różni się kształtem pazurków. Figurki się spodobały. Pierwszy znaczący sukces wystawienniczy zanotowały w tym samym roku na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Był to zaledwie początek „farfurkowej kariery” na kolejnych targach międzynarodowych, od Berlina po Nowy Jork. Figurki projektowano w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego przez około 10 lat i w tym czasie były produktem ogólnie dostępnym. Podobną próbę upowszechnienia ćmielowskiej porcelany artystycznej podjęto pod koniec lat 70., ale już bez powodzenia. Do pomysłu wrócono dopiero w latach 90.

Powiew świeżości Figurki ćmielowskie reprezentują tak zwaną stylistykę New Look, charakterystyczną dla okresu politycznej odwilży lat 50. Cechują je biomorficzne S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

Do brawurowych, jak na tamte lata, projektów „Wielkiej Czwórki” i zarazem do idei artystycznej współpracy na styku wielu dyscyplin i specjalności nawiązuje koncept Modus Design Marka Cecuły. Studio działa od 1976 roku (początkowo jako studio ceramiczne założone w nowojorskim SoHo), a jego znakiem rozpoznawczym są tworzone od lat innowacyjne i alternatywne projekty w dziedzinie ceramiki użytkowej i dekoracyjnej. Właśnie połączenie funkcjonalności i estetyki jest jednym z głównych wyznaczników działania studia, które od 2013 roku, wspólnie z Polskimi Fabrykami Porcelany Ćmielów i Chodzież S.A., tworzy Ćmielów Design Studio – pracownię artystyczną i wzorniczą pod kierownictwem artystycznym Cecuły. Idée fixe marki jest powrót do ruchu „artyści w przemyśle”, opierającego się na ścisłej współpracy projektantów z fabrykami, manufakturami i zakładami przemysłowymi. To pozwoliło połączyć dwustuletnie doświadczenie w produkcji porcelany stołowej Ćmielów z perspektywą artystyczną współczesnych projektantów, którzy nie boją się eksperymentów zarówno w kwestii materiałów i procesów ceramicznych, jak i w dziedzinie wzornictwa. Ze skrzyżowania dyscyplin i współpracy twórczej na wielu polach i na styku kilku generacji, mogą rodzić się projekty interesujące i oryginalne, dlatego też na pierwsze efekty działalności studia nie trzeba było długo czekać. Na


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

25 trwającej obecnie w Krakowie wystawie w Muzeum Narodowym można obejrzeć m.in. serwis „New Atelier” oraz projekt „Plantacja” autorstwa Alicji Patanowskiej (2014) i produkcji Polskich Fabryk Porcelany Ćmielów i Chodzież S.A. Zresztą cała kolekcja „New Atelier” zwyciężyła w konkursie „must have” w 2013 roku organizowanym przez Lodz Design Festival i tym samym weszła w skład wystawy stałej w Muzeum Narodowym w Warszawie i we Wrocławiu. Projekt „New Atelier” bazuje na zasadzie „mix and match”, czyli „mieszaj i łącz”, która podbiła świat mody, popkultury oraz sztuki współczesnej. Jak sama nazwa wskazuje, kolekcja łączy w sobie prostotę i dowolność wyboru, dając duże pole do popisu odbiorcy, który może bez ograniczeń łączyć elementy, by stworzyć swój indywidualny zestaw kawowy. „New Atelier” pokazuje, że epoka sztywnych zasad i podziałów, przynajmniej w sztuce, jest już dawno za nami. W projektach sygnowanych logo Modus Design wyraźnie widać, że funkcjonalność i sztuka wcale nie muszą się wykluczać i nic nie stoi na przeszkodzie, aby produkty z renomowanej galerii stały się jednocześnie „zwykłymi” przedmiotami użytkowymi. Nie wierzycie? Sprawdźcie. Salon pokazowy studia mieści się niedaleko, na kieleckim Rynku.

stało cechowe zrzeszenie garncarzy ćmielowskich i opatowskich. Następnie fabryka trafiła w ręce kanclerza Jacka Małachowskiego, a dalej właściciele zmieniali się co kilka dekad. Pierwszy rozkwit fabryki miał miejsce za czasów Adolfa Fryderyka Watke, ale przełomowym etapem była działalność Gabriela Weissa, który w latach 30. XIX w. rozpoczął produkcję porcelany. W produktach ćmielowskich przeważał wówczas typ dekoracji klasycystycznej, a hitem były ażurowe koszyczki, wyglądające niczym plecione z cienkich wałków porcelany. Po roku 1840 wyroby z porcelany zaczęto zdobić przedrukami przedstawiającymi głównie idylliczne krajobrazy oraz sceny biblijne, mitologiczne i historyczne. Kiedy w 1887 roku właścicielami zostali Druccy-Lubeccy, zakład wszedł w nową fazę prosperity. Znakiem rozpoznawczym produktów stał się napis Ćmielów albo rysunek łabędzia na tle gałązek roślinnych. W 1920 zmieniono nazwę i odtąd mówiono o Fabryce Porcelany i Wyrobów Ceramicznych w Ćmielowie S.A. Po wojnie spółkę znacjonalizowano i w ręce prywatne wróciła dopiero w 1997 roku jako Zakłady Porcelany „Ćmielów” Sp. z o.o. Dziś manufaktura funkcjonuje pod nazwą Fabryka Porcelany AS Ćmielów. Na jej terenie działa Żywe Muzeum Porcelany, gdzie można krok po kroku podejrzeć cały proces tworzenia porcelany. ■

Trochę historii

Materiały zebrałam podczas wizyty w Żywym Muzeum Porcelany i w studiu Modus Design.

Ćmielowską manufakturę założono już pod koniec XVIII w., a na jej czele REKLAMA


Design 26

Zdrowy design? Miękki design tekst Judyta Marczewska zdjęcia z archiwum firmy Badum

Gąbki tapicerskie i inne miękkie materiały mają zapewnić nam komfortowe siedzenie, leżenie, spanie. Elastyczna pianka poliuretanowa obecna w naszych materacach, siedziskach czy poduszkach została wprowadzona na rynek w latach 30. I choć nie jest produktem luksusowym, to już w latach 60. Włosi tworzyli z niej wyjątkowe meble.

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

27 Do historii designu przeszły m.in. kanapa w kształcie karminowych ust Marylin Monroe, zaprojektowana przez projektantów z włoskiego Studia 65. To twórcza rekonstrukcja sofy, którą prawie 40 lat wcześniej wykonał Salvador Dali, wzorując się na ustach hollywoodzkiej gwiazdy z lat 30. Mae West. Niektórzy słyszeli pewnie o kanapie przypominającej kępę trawy. W olbrzymich źdźbłach z zielonej pianki można usiąść, ukryć się, wylegiwać jak na łące, a – jeśli jest się dzieckiem – świetnie bawić. Pratone, czyli Łąka, włoskiej grupy Sturm, jest także przykładem antydesignu, odważnego nurtu projektowego, który wziął się ze znudzenia naturalnym i mocno ograniczonym kolorystycznie stylem skandynawskim. Zbuntowani projektanci stawiali na kolor, estetykę pop-art i odważną formę. Przykłady z przeszłości można by mnożyć. Jedno jest pewne, wszystkie meble do siedzenia, leżenia powstają, by zapewnić komfort naszym kręgosłupom. Większość czasu spędzamy bowiem w pozycji siedzącej, do której ewolucyjnie nie zdążyliśmy się jeszcze przystosować. To dlatego potrzebujemy produktów zdrowych, ergonomicznych, indywidualnie dobranych do naszych potrzeb w pracy i w domu. Victor Papanek w swojej książce „Design dla realnego świata” radzi: Projektowanie powinno stać się innowacyjnym, wysoce kreatywnym, łączącym różne dyscypliny narzędziem wrażliwym na autentyczne ludzkie potrzeby. Powinno być w większym stopniu zorientowane na prowadzenie badań, a my musimy przestać rujnować Ziemię marnie zaprojektowanymi obiektami i konstrukcjami.

kokos igłowany. Len i konopie – najstarsze materiały włókiennicze na świecie, mają właściwości jonizujące, klimatyzujące. Materac powinien być także przewiewny, a najlepsi w tej konkurencji są producenci z Japonii. Materace jednej z tamtejszych firm obniżają temperaturę ciała o 0,1 stopnia. Skuteczną wentylację daje połączenie pianek termoelastycznych z dzianinami dystansowymi. Same pianki z tzw. pamięcią kształtu, akumulują ciepło, przez co zmniejsza się komfort ich użytkowania. Połączenie ich z przewiewnymi dzianinami niweluje tę wadę. To nasza innowacja – dodaje Łabno. Sam materac nie wystarczy. Równie istotna jest poduszka. Liczy się przecież nie tylko jej wygląd, ale przede wszystkim wpływ, jaki ma na nasz kręgosłup. – Poduszki są różne. Wykorzystujemy je do spania, inną zabierzemy w podróż. Specjalnych potrzebują też matki w ciąży, czy te, które karmią swoje maluszki – opowiada właściciel firmy Badum. – Zawsze słucham opinii klientów oraz konsultuję kształt poduszki i jej profil z zaprzyjaźnionym fizjoterapeutą. Często eksperymentujemy, ale najważniejszą kwestią jest testowanie produktów, zwłaszcza tych medycznych. Wytycznymi są oczekiwania klienta i jego indywidualne potrzeby, dobrze dobrana poduszka może spełniać funkcje profilaktyczne, uchronić nad od poważnych problemów z kręgosłupem. Musi jednak mieć odpowiednie parametry i być wykonana z certyfikowanych surowców – dodaje. Maszyny do siedzenia Nie samym spaniem człowiek jednak żyje. Miękkie pianki i gąbki znajdziemy we wszystkich tapicerowanych krzesłach, taboretach i fotelach. Nad tą funkcyjREKLAMA

Wypoczynek ma ergonomię Choć ergonomia to nauka o pracy, tak naprawdę jest ważna także w przypadku wypoczynku. Dobra kanapa, materac, łóżko, pozwalają ludziom zregenerować siły, odpocząć, obudzić się w dobrym humorze. Znany jest tylko jeden przypadek, w którym czyjaś bezsenność była początkiem naprawdę wyjątkowej kariery. Najsłynniejszą niewyspaną jest oczywiście księżniczka na ziarnku grochu. I to właśnie ona była inspiracją do powstania wyjątkowej leżanki, której posłanie tworzy 11 kolorowych materacy. Zaprojektowała je wspólnie 10 lat temu para projektantów Indyjka Nipa Doshi i Brytyjczyk Jonathan Levien, a na każdej z miękkich poduch nadrukowano przedmioty, które mogłyby uwierać współczesną księżniczkę. Na czym się wyspać? Przejdźmy jednak do materacy, bo Polska jest jednym z ich znaczących producentów w Europie. Idealny to taki, na którym rozłożymy równomiernie ciężar ciała od czubka głowy do pięt. – Materace są też specjalnie nacinane po to, żeby regulować możliwość zagłębienia bioder czy barku w zależności od pozycji, w której lubimy spać. Co ciekawe, normy europejskie określają, na ile może zagłębiać się materac w określonych warunkach i przy określonym nacisku. Ważna jest także twardość materaca, jego właściwości klimatyzujące i higieniczne – mówi Tomasz Łabno, właściciel firmy Badum, produkującej gąbki, materace i piankowe meble dla dzieci. By nasze posłanie nie stało się siedliskiem drobnoustrojów stosuje się m.in. maty lniane, które same w sobie są bakterio – i grzybobójcze. Producenci promują też mrożenie lub pranie mat, by pozbyć się roztoczy. – Dla utwardzenia materaców stosuje się maty kokosowe (np. w materacach dla niemowląt). Tworzywo jest tanie, ale producenci najczęściej dodatkowo utwardzają je lateksem, który niestety jest silnym alergenem. Inni – by uniknąć uczuleń użytkowników – stosują


Design 28 Dużo później, bo około 14 lat temu Hiszpan Javier Mariscal zaprojektował kolejną kolekcję mebli i sprzętów dla dzieci. Ladrillos, czyli Cegły, to kolorowe stwory, których zadaniem jest podtrzymywanie półek w dziecięcym pokoju. Uśmiechnięty piankowy kot Julian aż się prosi, by na nim usiąść. Z kolei Meble Jaskiniowców – sofa i fotele – choć wyglądają jak wykute w skale, są wykonane z lekkiej, wytrzymałej i wodoodpornej pianki. Ich mali właściciele mogą je więc wykorzystywać do zabaw nie tylko w domu, ale i w plenerze. Oczywiście te designerskie meble są niezwykle kosztowne, ale można znaleźć także tańsze i polskie wersje. Jedną z nich produkuje firma Badum. – Foteliki to bardzo istotny produkt naszej firmy. Jego pomysłodawczynią jest moja córka, już dorosła. Projektujemy je także na zamówienie indywidualnego klienta, w różnych wariantach, wzorach, konfiguracjach. Spełniają założenie mebli modułowych. Najlepiej sprzedają się te najprostsze i najtańsze – opowiada Tomasz Łabno.

ną cechą siedziska pochylił się nie kto inny, jak Le Corbusier, jeden z najbardziej znaczących architektów i projektantów XX wieku. Traktując dom jako maszynę do mieszkania, w podobny sposób potraktował swoje fotele. Wspólnie z Pierre’em Jeanneretem i Charlotte Perriand pod koniec lat 20. XX wieku zaprojektował trzy zupełnie różne meble: miękki i kwadratowy fotel do odpoczynku, drugi do rozmowy z cienkimi podłokietnikami, wymuszającymi wyprostowaną postawę i skupienie oraz LC4 do spania. To skrzyżowanie leżanki z fotelem ma wyprofilowany kształt, dopasowany do sylwetki człowieka, a mechanizm pozwala ustawiać go w najwygodniejszej dla użytkownika pozycji, nawet z nogami do góry. Gdy o siedziskach mowa, zabraknąć nie może także fotela Sacco, czyli worka wypełnionego kuleczkami z pianki poliestrowej. Jego autorami są Włosi Franco Teodoro, Cesare Paolini, Piero Gatti. Nieforemny i bezkształtny, a przez to elastyczny i dopasowujący się nie tylko do każdej sylwetki, ale także do każdej przybranej przez siedzącego pozycji. Na dodatek Sacco zmieści się w każdym wnętrzu i da się upchnąć nawet w najmniejszy kąt. Pewnie dlatego designerski fotel stał się inspiracją dla wielu późniejszych producentów. Trudno uwierzyć, że ten jeden z najbardziej rozpoznawanych foteli powstał z inspiracji… farmerskim workiem wypełnionym liśćmi. Meble dla milusińskich Skoro już o Sacco mowa, warto wspomnieć także o mebelkach dla dzieci, w których poza wygodą liczy się także bezpieczeństwo i… coś jeszcze. – Mebel może być zabawką, przedmiotem „na poważnie”, budulcem fantastycznych dziecięcych światów. Można po nim skakać, rzucać nim, no i oczywiście na nim siedzieć. Powinien być wielofunkcyjny i uczyć dziecko odpowiedzialności i kreatywności – wyjaśnia Tomasz Łabno z Badum. Takie meble zna historia designu. Radosna Living Tower Vernera Pantona (tak, tego od krzesła) z 1969 roku to sofa, która przypomina raczej konstrukcję z placu zabaw. Składa się z dwóch fantazyjnie powycinanych poduszek, które można dowolnie zestawiać, przestawiać. Jest wysoka, więc każdy maluch z przyjemnością będzie się po niej wspinał, zwłaszcza, że różnokształtne siedziska można odnaleźć aż na 4 różnych poziomach. S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

Najsłynniejszą niewyspaną jest oczywiście księżniczka na ziarnku grochu. I to właśnie ona była inspiracją do powstania wyjątkowej leżanki, której posłanie tworzy 11 kolorowych materacy.

Siedziska jak klocki Miękkie meble w przestrzeniach publicznych mają nie tylko służyć wygodzie i komfortowi, ale też ozdabiać wnętrze. Dzięki pomysłom projektantów, mogą spełniać także inne funkcje, np. sprawiać, że oczekujące na samolot dzieci nie będą się nudzić. Taką właśnie sofę zaprojektował polski architekt Tomek Rygalik. Sofa Hidden, czyli Ukryty, składa się z kawałków, które można różnie zestawiać, tworząc pofalowane, pasujące do wnętrza linie: węże, podkowy czy nawet prawie zamknięte okręgi. Jest miękka i wygodna, a dodatkowo wyposażona w schowek, w którym można np. znaleźć przedmiot, ukryty tam przez kogoś, kto siedział na sofie wcześniej. – Najważniejszy jest dobry pokrowiec, wytrzymały na warunki zewnętrzne i mocna pianka – wyjaśnia tajniki produkcji takich mebli Tomasz Łabno. – Realizowaliśmy puffy dla Narodowego Instytutu Wizualnego na festiwal filmowy w przestrzeni publicznej, meble zewnętrzne dla Pepsi, Liptona i Rockstara, a ostatnio także dla także firmy Decathlon– dodaje. Miękki design po polsku Designerskie meble do siedzenia, leżenia, odpoczynku i zabawy są kosztowne, potrzebują odpowiednio zaprojektowanych wnętrz, powierzchni i pasującej oprawy. Ale przecież design dotyczy każdego produktu. Firma Badum produkcję rozpoczęła od materacy do wanienek.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Rowery na miarę

Dopracowany w każdym szczególe i wykonany na zamówienie rower BBS Bike, to produkt, z którego niewielka manufaktura z Ostrowca może być dumna. Firma nie poprzestaje jednak na tym i już planuje kolejne nowatorskie rozwiązania – riksze kawowe i rowery cargo.

Artykuł partnerski

– Miś wykonany z gąbki stabilizuje dziecko podczas kąpieli. Zabezpiecza niemowlę poprzez odpowiedni profil, utrzymuje go ponad powierzchnią wody, pozwala bezpiecznie ułożyć malucha na śliskiej powierzchni. Produkt zaprojektowałem dla mojego dziecka – opowiada Łabno. Dzięki gąbce w kształcie misia młodzi rodzice nie muszą trzymać dziecka przez całą kąpiel, mogą używać obu rąk a nawet odwrócić się np. po płyn do kąpieli. Miś daje komfort i poczucie, że niemowlę nie wyślizgnie się z rąk. Jedynym minusem jest fakt, że grubą gąbkę trudno jest wycisnąć i osuszyć, a przez to utrzymać ją w idealnych warunkach i czystości. O tę higienę swoich produktów firma stale walczy i nie chodzi tylko o gąbki. – Mamy na przykład narzekają na małą higieniczność pianki. Pracuję nad pomysłem, który pomoże rozwiązać ten problem. Można powiedzieć, że będzie to „pianka z wentylacją”, która umożliwia szybkie czyszczenie w warunkach domowych. Wiele firm konkuruje w tej kwestii, opracowując różne rozwiązania. Na rynku istnieją dobre przykłady. Wygodna poduszka, której nie trzeba prać, posiada filtr w 99 proc. blokujący wchłanianie drobnoustrojów przez pokrowiec do wkładu. Nasza firma pracuje nad poduszką w 100 proc. blokującą przenikanie drobnoustrojów, a zastosowanie komory kompensacyjnej w pokrowcu pozwoli na zachowanie komfortowych właściwości poduszki – zdradza właściciel Badum. Jego firma działa od 1992 roku w Brzozówce nieopodal Tarnowa. Tomasz Łabno jest inżynierem budownictwa. Sam skonstruował maszynę do cięcia pianki, sam projektuje wszystkie produkty. Już sama siedziba firmy spełnia wyśrubowane kryteria designerskie. Piramidy kolorowych pianek w różnych konfiguracjach rozłożone są na całej powierzchni hali. Niezwykle atrakcyjna wizualnie przestrzeń przypomina artystyczną instalację i napełnia odbiorcę pozytywną energią. Halę otacza zieleń, a wewnątrz część produkcyjna nie jest oddzielona od tej biurowej. ■

Sztandarowy produkt BBS Bike to eleganckie, klasyczne rowery miejskie konstruowane na zamówienie. Mają komfortowe skórzane siodełka, od stu lat produkowane w niezmienionej formie przez angielską firmę Brooks, a ich „serce” to wewnętrzna przekładnia planetarna Sturmey&Archer zaprojektowana w 1902 roku. Jednoślady są ręcznie malowane, mają lekkie, aluminiowe ramy, a także skórzane i drewniane wykończenia oraz chromowane lampy. Przyszłością firmy jest produkcja rowerów cargo. Obecnie powstaje prototyp takiego pojazdu. – Na Zachodzie tego typu rowery są już popularne. Ich dalszy rozwój to naturalna droga. Centra miast są dzisiaj wyłączane z ruchu samochodowego, a rowery te mogą być z powodzeniem wykorzystywane przez dostawców czy miejskie spółki, co już dzieje się we Wrocławiu. Doskonale sprawdzą się też w miejskich wypożyczalniach. Bezpiecznie można w nich przewozić dzieci, jest też dużo miejsca na torby z zakupami – zapewnia Sebastian Majewski, twórca BBS Bike. Ostrowiecka manufaktura produkuje również w pełni wyposażone riksze kawowe oraz osobowe, które swoją stylistyką idealnie wpasowują się w zabytkowe centra miast. We współpracy z inżynierami z Politechniki Świętokrzyskiej planuje też opracowanie napędu i produkcję rowerów elektrycznych. – Do dalszego rozwoju potrzebujemy jednak inwestora – przyznaje Sebastian Majewski. Działalność komercyjna to tylko jedna z aktywności Sebastiana Majewskiego. Jako współzałożyciel Stowarzyszenia Ostrower promuje aktywny wypoczynek i bezpieczną jazdę wśród uczniów świętokrzyskich szkół.

BBS Bike os. Stawki 21a, Ostrowiec Świętokrzyski tel. 511 800 574 contact@bbsbike.pl

29


Pasja

życie moje

tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Mateusz Wolski, reprodukcje fotografii z archiwum kolekcjonera

M oje

auta

30

W czasie okupacji przez szybę niemieckich sklepów oglądał piękne modele samochodów. Polakom nie wolno było przekroczyć progu takich przybytków, zresztą i tak nie byłoby go stać na zakup. Próbował więc sam z tektury sklejać własne cudeńka… A potem, po wielu latach, zbudował swój prawdziwy samochód, którym wzbudzał sensację na ulicach Kielc.

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

31

– Patrzyłem przez szybę na te piękne autka i wzbierała we mnie zazdrość – Paweł Gawron uśmiecha się do swoich wspomnień. – Miałem wówczas około 15 lat i z kawałków tektury sklejałem swoje własne modele. Pamiętam, jak pewnego razu wymieniłem się z kolegą – podarowałem mu kartonową, własnoręcznie wykonaną łódź, a od niego otrzymałem niemiecką wyścigówkę Schuco, która działała na mechanizm zegarowy, miała zmianę biegów, kluczyk… Słowem – cacuszko. Takich cacuszek przez wiele lat zebrało się w kolekcji pana Pawła ponad 700. Auta, wozy strażackie, lokomotywy, okręty, samoloty… Cieszą oczy nie tylko jego, bowiem 91-letni kolekcjoner chętnie dzieli się swoim zbiorem i gdy tylko ktoś go poprosi o zorganizowanie wystawy, nigdy nie odmawia. A o tajnikach motoryzacji mógłby mówić godzinami.

Cymes czyli „srebrna strzała”

Rocznik 1927. Urodził się w Warszawie, jego ojciec, inżynier, pracował w Urzędzie Patentowym i to on zaszczepił w nim zamiłowanie do techniki. Pamięta, że jeszcze przed wybuchem II wojny światowej chodził w odwiedziny do kolegi, by pobawić się „srebrną strzałą”, czyli modelem kultowej wyścigówki Silberpfeile. Srebrny bolid, o niespotykanej wcześniej stylistyce, w latach 30. wydawał się być autem z odległej przyszłości. Można się było w nim zakochać. – To był cymes, model kosztował całe 12 zł – mówi pan Paweł. – Na owe czasy była to spora suma, a ja byłem wtedy dzieciakiem, który nie miał pieniędzy na takie rarytasy. Ale nie oznacza to, że nie zbierał modeli – udało mu się zgromadzić kilkanaście przeróżnych egzemplarzy – blaszanych, tekturowych i drewnianych. To były początki jego kolekcji. Pamięta taką scenę z czasów okupacji, gdy do ich mieszkania nagle wparowali Niemcy. Wzrok jednego z żołnierzy zatrzymał się na drewnianym modelu produkowanego w Polsce samolotu RWD. ¬– Niemiec zaczął o coś pytać, wskazując na maszynę, która przecież była dumą przedwojennych polskich konstruktorów lotniczych – wspomina Paweł Gawron. Lata okupacji spędził w stolicy, a po upadku powstania warszawskiego trafił na roboty do Niemiec. Od żołnierza dostał dwa modele czołgów, które służyły armii do szkoleń. Miał wówczas 17 lat i był to jedyny dobytek, z jakim wrócił do Polski. Co się stało z tymi modelami? Przepadły w powojennej zawierusze, tak jak zresztą cała dziecięca kolekcja. Wszystko trzeba było zaczynać od nowa. W 1952 r. pan Paweł zamieszkał w Kielcach, tu przez dziesięć lat prowadził niewielki zakład przemysłowy, który jedyny w kraju produkował farby modelarskie. Dziś z uśmiechem mówi o tamtych czasach – że owszem był monopolistą, ale wielkiego interesu na tym monopolu nie zrobił, bowiem ceny na produkowane przez niego farby marki Modelak ustalało państwo… Jego kolekcja powiększała się z miesiąca na miesiąc. Początki były trudne, w siermiężnych latach komuny zdobycie okrzyczanego modelu nie należało do najłatwiejszych zadań. Najczęściej trzeba było sprowadzać je z zagranicy, głównie z Anglii albo kupować w peweksie, bo te wyprodukowane w Polsce były dość prymitywne – mówi kolekcjoner. – O wartości modelu świadczy m.in. liczba odwzorowanych szczegółów, precyzja wykonania i wartość historyczna. Dziś, jak podkreśla pan Paweł, kupienie wymarzonego egzemplarza, nie nastręcza już problemów. Ale frajda niestety jest o niebo mniejsza, niż przed

laty, gdy trzeba było się nieźle natrudzić, by powiększyć swoją kolekcję. I każdy nowy eksponat to była zdobycz, ba – trofeum, z którym z dumą można było się obnosić wśród innych kolekcjonerów.

Szaleństwo starszych panów

Pan Paweł zna każdy szczegół swoich modeli – począwszy od konstrukcji, pojemności silnika i liczby koni mechanicznych. Potrafi również wytłumaczyć, dlaczego jakieś auto zawojowało rynek motoryzacyjny, a inne było niespecjalnie lubiane przez miłośników czterech kółek. O historii motoryzacji wie wszystko. Potrafi ze swadą opowiadać o jej pionierskich początkach, laikowi odsłania tajemnice czterech kółek i zwraca uwagę na szczegóły, którym warto poświęcić uwagę. Ford z 1912 r. – model T – pierwszy samochód wyprodukowany taśmowo. Z fabryki wyszło 15 mln egzemplarzy, co przyczyniło się do rozwoju motoryzacji. Ten samochód, który na pierwszy rzut oka przypominał dyliżans, miał prostą i niezawodną konstrukcję, a pomyślany był jako auto dla przeciętnej amerykańskiej rodziny. Skojarzenie z dyliżansem wydaje się jak najbardziej trafne, bo pierwsze auta, skonstruowane jeszcze u schyłku XIX w. nie przypominały klasycznych czterech kółek. To były raczej zaprzęgi, w których konia zastąpił silnik. Według Pawła Gawrona o rozwoju motoryzacji zadecydowało wynalezienie silnika spalinowego. Już wtedy – w drugiej połowie XIX w. – ludzie chcieli przemieszczać się szybciej, dalej i wygodniej. Rozpoczął się więc wyścig, który trwa do dziś, i bez dwóch zdań można zawyrokować, że nie będzie miał końca. Bo czyż Karl Benz, budując w 1885 r. trzykołowy samochód, i Gottlieb Daimler, konstruując w tym samym roku czterosuwowy silnik spalinowy, wykorzystujący jako paliwo benzynę, przypuszczali, że kilkanaście lat później, jak grzyby po deszczu zaczną wyrastać fabryki produkujące samochody – turyński Fiat, po nim Lancia, Ford czy założony przez Augusta Horcha koncern Audi? Dokładnie w roku, w którym na świat przyszedł Paweł Gawron, Centralne Warsztaty Samochodowe rozpoczęły produkcję modelu auta osobowego CWS T-1 – pięknego, stylowego, o urokliwej, eleganckiej sylwetce. A potem było już coraz szybciej i coraz nowocześniej. I można tylko z rozrzewnieniem wspomnieć, że pierwsze samochody poruszały się z prędkością ok. 16 km/h, a i tak wielu przeklinało je, uznając za diabelski wynalazek, który płoszy konie. Przypomina się w tym miejscu polski przebój śpiewany przez Ewę Wiśniewską: Już od niepamiętnych lat podróżują ludzie żeby lepiej poznać świat i żeby się nie nudzić wśród aspektów sprawy tej jest jeden bardzo ważny: ludzie nie zmieniają się, lecz tylko ich pojazdy. Kielecki kolekcjoner swoje pierwsze, prawdziwe auto kupił dopiero w 1970 r. – był to używany samochód marki IFA F9, produkowany w NRD, a w swojej stylizacji przypominający kultowego garbusa. Potem były moskwicze, łady, a w końcu fiat 125p. W 1990 r. pan Paweł kupił podwozie volkswagena garbusa i wraz z kolegą zbudował własne auto, które nazwał Duny Buggy, co w tłumaczeniu oznacza wózek wydmowy. Budowa samochodu trwała dwa i pół roku, auto pomyślnie przeszło badania rzeczoznawcy Polskiego Związku Motorowego i zostało zarejestrowane. – Jeździłem nim po Kielcach, było w kolorze czerwonym, bardzo ładne i niezwykle oryginalne, nic więc dziwnego, że wzbudzało sensację – wspo-


Pasja 32

L ata okupacji sp ę dził w stolicy , a po upadku P owstania W arszawskiego trafił na roboty do N iemiec . O d żołnierza dostał dwa modele czołgów , które służyły armii do szkole ń .

mina pan Paweł. – Znany kielecki dziennikarz telewizyjny Jan Goc nakręcił nawet o nim reportaż zatytułowany „Szaleństwo starszych panów”.

Mania rymowania Paweł Gawron śmieje się, że już wówczas, w latach 90. był starszym panem, a dziś ma 91 lat. Wciąż jednak nie brakuje mu wigoru, poczucia humoru i radości, którą daje kolekcjonerska pasja. Wiosna tego roku była dla niego niezwykle pracowita, przygotowywał dwie wystawy wozów strażackich – pierwszą w kieleckim starostwie, kolejną w Targach Kielce. Miło było patrzeć, jak zwiedzający z ogromnym zainteresowaniem oglądają współczesne i historyczne miniaturowe modele pojazdów rycerzy św. Floriana. Ale jest jeszcze coś, co spędza sen z powiek pana Pawła i nad czym pracuje od lat, mając nadzieję na bliski finał. To gadająca papuga. Ba, nie tylko gadająca, ale i huśtająca się, śpiewająca i powtarzająca za człowiekiem wypowiadane przez niego frazy. – Przyznam, że pracę nad papugą rozpoczęliśmy dwadzieścia lat temu, ale wciąż brakowało czasu, aby się skupić nad tym zadaniem – mówi. – Mam nadzieję, że teraz uda się wszystko sfinalizować. Papuga ma być interaktywna, a naszym marzeniem jest, by była tania. Kolorowy ptak śpiewać będzie „Piosenkę papużki Gadułki”, której żartobliwy tekst Paweł Gawron ułożył w maju i jak mówi – jest już po słowie z wokalistką, która zgodziła się skomponować muzykę i zaśpiewać. Zaraz będziesz w siódmym niebie, Gdy ci wyznam: kocham ciebie! Będzie dla mnie przyjemnością, Gdy mi powiesz: z wzajemnością! – czytamy zgrabne rymy ułożone przez kolekcjonera, który – jak się okazuje – jest również zapalonym literatem. Spod jego pióra wyszła także, oparta na archiwalnych dokumentach, sztuka „Alarm dla miasta Warszawy”, którą wystawiły trzy kieleckie licea. S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

– Od czasu do czasu dopada mnie mania rymowania – śmieje się. Pan Paweł, mimo sędziwego wieku, nie zasiada w kapciach w wygodnym fotelu. Planów ma wciąż tak wiele, choć jak mówi, zdrowie zaczyna szwankować. 91-letni modelarz, kolekcjoner i pisarz wciąż jednak myśli o powiększaniu swojego zbioru, mimo że żona załamuje ręce i wyrzuca mu, że przez te wszystkie miniaturki aut, już kroku nie można zrobić w domu. Martwi go tylko to, że nie będzie miał komu przekazać swojego cennego zbioru. – Dochowałem się dwóch córek, ale żadna nie odziedziczyła po mnie tej pasji – mówi miłośnik samochodów. On sam kocha auta bezgranicznie i nigdy nie powie stanowczego stop! ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

33

Uczą z pasją i rozwijają potencjał regionu tekst: Piotr Szczepański

Szkoły dla dorosłych Zakładu Doskonalenia Zawodowego są ważnym elementem systemu edukacji województwa świętokrzyskiego. Tylko w ostatnich 25 latach ukończyło je blisko 40 tys. osób, wzmacniając potencjał gospodarczy regionu. Świętokrzyskie stale potrzebuje nowych specjalistów i fachowców. W ZDZ tradycyjne zamiłowanie do jakości i rzetelności kształcenia łączy się z nowoczesnością i odpowiedzialnością. Indywidualna opieka słuchacza Wszystko zaczyna się podczas pierwszej wizyty w sekretariacie szkoły. Tutaj każdy otrzymuje pełną informację nie tylko o kierunkach nauczania w szkole policealnej czy na kwalifikacyjnych kursach zawodowych lub w liceum ogólnokształcącym, ale wyznacza się przyszłą ścieżkę edukacyjną słuchacza do jego potrzeb zawodowych i otacza go indywidualną opieką. Jest to szczególnie ważne, bowiem wiele osób, które chcą się uczyć, nie nadąża za nieustannymi zmianami w oświacie, gubi się w gąszczu przepisów i często rezygnuje z kształcenia lub odkłada ten moment na później. Profesjonalne pracownie zawodowe Nie da się rzetelnie wykształcić specjalisty, bazując jedynie na wiedzy książkowej i wykładach. To oczywiste stwierdzenie, często pomijane jest przy wyborze szkoły. Warto wcześniej sprawdzić warunki, w jakich prowadzona będzie nauka, czy pracownie są wyposażone w odpowiedni sprzęt. To pozwoli odpowiedzieć na pytanie, czy nauka w wybranej szkole przyniesie nam oczekiwane korzyści. Kształcenie w warunkach rzeczywistych Współcześnie nawet edukacja w profesjonalnie wyposażonych pracowniach zawodowych nie jest jeszcze gwarancją sukcesu. Nic bowiem nie zastąpi rzetelnej praktyki zawodowej, prowadzonej w warunkach realnych, w prawdziwych, funkcjonujących zakładach pracy. Tego problemu nie mają Szkoły ZDZ, które dzięki licznym porozumieniom z zakładami pracy i placówkami opieki medycznej, sku-

tecznie pomagają słuchaczom w zorganizowaniu praktyk zawodowych. Dzięki temu uczestnicy zajęć mogą sprawdzić zdobytą wiedzę w praktyce i zaraz po ukończeniu kształcenia podjąć pracę w wyuczonym zawodzie. Wiodące kierunki Uczyć można w wielu kierunkach, jednak ważne jest to, aby kształcić fachowców potrzebnych regionalnej gospodarce. Szkoły ZDZ kładą duży nacisk na to, by ich absolwenci mieli szansę na znalezienie lepszej pracy lub awans. Dlatego wśród popularnych kierunków znajdują się: technik administracji, technik BHP, technik ochrony fizycznej osób i mienia, rachunkowości, usług kosmetycznych lub technik weterynarii. Popularne zawody medyczne W ostatnich latach dużym zainteresowaniem cieszą się kierunki związane z ochroną zdrowia: terapeuta zajęciowy, opiekun medyczny i masażysta. Społeczeństwo się starzeje, więc wykształceni w tej dziedzinie specjaliści będą w regionie szczególnie poszukiwani. Nauka blisko ludzi Aby rozpocząć naukę na dobrym poziomie, nie trzeba przyjeżdżać do Kielc, gdzie ZDZ ma swoją siedzibę. Szkoły dla dorosłych znajdują się bowiem aż w 14 miastach. ZDZ stworzył najbardziej rozbudowaną sieć placówek edukacyjnych w województwie świętokrzyskim. Dzięki temu każdy, kto chce się uczyć w dobrej szkole, znajdzie ją blisko siebie. Bezpłatne kursy unijne Dobrze wspomnieć, że w placówkach ZDZ w województwie świętokrzyskim realizowane są bezpłatne kursy finansowane ze środków Unii Europejskiej. Warto ich szukać i wybierać, bo zdobyte za darmo dodatkowe umiejętności z pewnością zwiększają szanse na sprawne poruszanie się po współczesnym rynku pracy.

Dowiedz się więcej o szkołach ZDZ www.zdz.kielce.pl


Nuty na luzie rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcia z archiwum zespołu

Pasja

34

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


W składzie Polish Movie Orchestra grają zawodowi muzycy z regionu. Promują polską muzykę filmową w kraju i za granicą. Podczas ich koncertów można usłyszeć utwory ze ścieżek dźwiękowych najbardziej rozpoznawanych filmów. W „Made in Świętokrzyskie” rozmowa z instrumentalistkami nowo powstałej w Kielcach orkiestry kameralnej.

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

35


Pasja 36 MS: Słuchacze w Polsce kojarzą kilku kompozytorów tworzących muzykę do największych filmowych hitów. John Williams, Ennio Morricone, Hans Zimmer. Ich ścieżki dźwiękowe trafiają na płyty i doskonale się sprzedają. O polskich kompozytorach, takich jak Wojciech Kilar, Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, czy Zbigniew Preisner, wiedzą trochę mniej. Skąd zatem wziął się pomysł stworzenia kameralnej orkiestry grającej właśnie polską muzykę filmową? Magdalena Lisowska (altowiolistka): Trzeba ją promować w świecie na wiele sposobów, bo jest tego warta. Gdy wczoraj wróciłam po próbie do domu, w telewizji wyświetlano „Bandytę” z genialną muzyką Michała Lorenca, którą też gramy. To także twórca muzyki do kultowego już dzisiaj filmu „Psy” Władysława Pasikowskiego i wielu innych genialnych tematów, jak choćby „Ave Maria” z Olgą Szyrową. Warto to docenić i promować choćby takie motywy muzyczne, jak ten z serialu „Janosik” Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza, co nasza orkiestra chętnie czyni. Czasem odbiorcy nie zdają sobie po prostu sprawy z tego, co słyszą, i spod czyjego pióra wyszły nuty do danej kompozycji. MS: Myślę, że może to dotyczyć zwłaszcza kompozytorów, którzy tworzą muzykę do filmów np. amerykańskich, jak nagrodzony Oscarem Jan Kaczmarek czy Wojciech Kilar. ML: Oczywiście tak jest. Ale przykład Wojciecha Kilara pokazuje, że nasi twórcy naprawdę są do-

Toskanii w okrojonym, dwudziestoosobowym składzie, musieliśmy część materiału przearanżować. Zajmuje się tym Piotr Sitkowski – kielczanin, dobrze rokujący kompozytor studiujący obecnie w Katowicach. Na nowo zaaranżował nam na przykład muzykę z „Janosika”. MS: Na pewno macie swoje ulubione tematy muzyczne ze ścieżek dźwiękowych różnych filmów. Gracie je na koncertach? Olga Osmolińska (skrzypce, koncertmistrz): Bardzo lubię muzykę Michała Lorenca, w zasadzie w każdej postaci. Ale gram też często „Poloneza” Wojciecha Kilara z „Pana Tadeusza” Andrzeja Wajdy. Anna Czarnomska (wiolonczela) „Walc Barbary” Waldemara Kazaneckiego z filmu „Noce i dnie” to kolejny utwór uwielbiany przez publiczność. Sama też go lubię. I mamy go w swoim repertuarze. MS: Muzyka poważna jest wyzwaniem dla instrumentalistów: nie zawsze melodyjna i miła dla ucha a dodatkowo często trudna technicznie. Muzyka filmowa jest łatwiejsza i na pewno bardziej znana, można ją uznać za schlebianie gustom publiczności. ML: Granie muzyki filmowej daje nam niesamowitą frajdę, słuchamy jej po godzinach, fascynuje nas. Musimy oddzielić pracę w filharmonii, w której gramy obowiązkowy materiał i pracujemy na etatach instrumentalistów, od tego, co prezentujemy jako Polish Movie Orchestra. Z per-

Łatwiej nam dotrzeć do słuchaczy, a ci chętnie przychodzą słuchać muzyki filmowej, która staje się coraz bardziej popularna. ceniani na świecie. Zanim pojawił się w Kielcach na koncercie z okazji swoich 80. urodzin, miałam przyjemność grać w Chicago podczas imprezy, gdzie przyznano mu nagrodę za cały dorobek artystyczny w Stanach Zjednoczonych. Specjalnie dla niego wystąpili górale. MS: Jak wygląda adaptacja oryginalnego zapisu nutowego na potrzeby kameralnej orkiestry? Czy wykonywane są jakieś dodatkowe transkrypcje? ML: Tworzymy na swoje potrzeby nowe aranżacje. Mieliśmy pełny skład obsady na film promocyjny orkiestry, ale już na nasz wyjazd na Międzynarodowy Festiwal dla Chórów i Orkiestr do S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

cepcją muzyki jest u mnie różnie. Nie potrafię na przykład słuchać w samochodzie utworów Vivaldiego. To przeszkadza mi w prowadzeniu, bo wydaje mi się, że gram i zaczynam myśleć o nutach. Muzyka filmowa wtapia się w tło i nie zawsze wymaga aż tak wyrafinowanych umiejętności technicznych. Ma w sobie luz i łatwość frazy. Często jest melodyjna i intuicyjna. Bywa dość łatwa w odbiorze dla przeciętnego słuchacza. Dlatego trzydziestoosobowy skład Polish Movie Orchestra, wraz z towarzyszącą nam wokalistką Marzeną Trzebińską, tak chętnie ją wykonuje. MS: Czy Polish Movie Orchestra jest już rozpo-

znawana wśród słuchaczy? Jaki jest odbiór granej przez Was muzyki? ML: Ludzie kojarzą nie tylko dźwięki, ale również obrazy, usłyszany motyw często od razu utożsamiany jest z daną sceną z filmu. Łatwiej nam dotrzeć do słuchaczy, a ci chętnie przychodzą słuchać muzyki filmowej, która staje się coraz bardziej popularna. Pomaga w tym pewna stacja radiowa z Krakowa, która świetnie zestawia na antenie muzykę klasyczną z filmowymi tematami, a także cieszący się do lat niesłabnącą popularnością Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie. MS: Gracie muzykę kompozytorów z innych krajów? ML: Występując w Toskanii robimy ukłon w stronę Włochów wykonując „Gabriel’s Oboe” Ennio Morriconego z filmu „Misja”. OO: Ale gramy też jego temat „La Califfa” z filmu o tym samym tytule z Romy Schneider z 1970 roku. AC: Dla nas Morricone jest też ważny z innego powodu. W 2012 roku ten kompozytor był w Kielcach, by odebrać medal „Gloria Artis”. To było wyjątkowe wydarzenie. ML: Ennio Morricone to także kompozytor, który przekazuje swoją wiedzę i styl pisania innym, młodszym kompozytorom włoskim. Tradycja tworzenia ciekawej muzyki filmowej we Włoszech nie zaginie. MS: Co robiliście w Toskanii? OO: Graliśmy podczas Festiwalu Chórów i Orkiestr, który w tym roku organizowały Włochy. Wcześniej odbywał się on m.in. w Chorwacji, we Francji. To ważne wydarzenie i tradycja w Europie. Przyjeżdżają tu ludzie z Izraela, Chin. Bierzemy udział w specjalnych paradach, które przedstawiają orkiestry i państwa, z jakich pochodzą. Każdego dnia odbywają się koncerty i to ludzi integruje. ML: Na festiwalu nie ma ograniczeń dotyczących prezentowanego programu. Chóry i orkiestry przyjeżdżają z własną propozycją, najczęściej z tym, co chcą i lubią grać. To daje sporą wolność i frajdę. MS: Gdzie można posłuchać Polish Movie Orchestra? ML: Niebawem w Internecie pojawi się nasze wideo promocyjne. Wkrótce pojawimy się również w mediach społecznościowych. Mamy też materiał na płytę, którą chcielibyśmy wydać i szukamy sponsorów do wsparcia tego projektu. MS: Życzę zatem powodzenia i wielu sukcesów. ML: Bardzo dziękujemy. ■



Kultura 38

Jest mi lepiej niż moim bohaterom rozmawiała Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcie Mateusz Wolski

Pisarz, poeta, dziennikarz, marketingowiec. Wiosną wydał szóstą książkę „Noc w Berlinie”, opowieść o żydowskim malarzu damskich aktów, który doświadcza wynikających z nazistowskiej ideologii: narastających w latach 30. XX wieku zakazów, szykan, wykluczeń i przemocy. Grzegorz Kozera.

Grzegorz Kozera, ur. 1963, mieszka w Kielcach. Przez 19 lat był dziennikarzem „Słowa Ludu”, publikował też w ogólnopolskiej prasie. Wydał sześć powieści: „Biały Kafka” (2004, wyd. II – 2014), „Droga do Tarvisio” (2012), „Berlin, późne lato” (2013), „Co się zdarzyło w hotelu Gold” (2014), „Króliki Pana Boga” (2015) i „Noc w Berlinie” (2018). Jest też autorem zbioru opowiadań „Kuracja” (2008) oraz sześciu tomików poetyckich, w tym „Sierżant Garcia nie żyje” (1998) i „Data” (2011). S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

N

„Noc w Belinie” to Twoja trzecia powieść nawiązująca tematyką do II wojny światowej. Wcześniej napisałeś „Berlin, późne lato” i „Króliki Pana Boga”. Dlaczego właśnie ten czas Cię interesuje? U źródeł tych fascynacji leży pytanie: jak to było możliwe, że doszło do niewyobrażalnej tragedii, największej w dziejach ludzkości? I wiem, że nie umiem na nie odpowiedzieć. Chyba nikt tego nie pojmie, jak można wymordować tyle milionów ludzi, tylko dlatego, że byli innej narodowości czy innej religii, bo jakiś szaleniec sobie tak wymyślił. Mogę najwyżej próbować opisać ten mechanizm, który umożliwił przyzwolenie na te zbrodnie. Stąd pewnie „Noc w Berlinie”, książka o latach 30., czasie, w którym burza dopiero nadciągała. O II wojnie światowej i Holokauście nie można zapominać. Trzeba o tym mówić, bo historia lubi się powtarzać. Być może na inną skalę. Nie będzie pewnie obozów koncentracyjnych czy obozów zagłady, ale rodzaj dyktatury czy zamordyzmu może się w każdej chwili objawić. Jestem temu absolutnie przeciwny. Od jak dawna interesujesz się tym tematem? Jako młody chłopak oglądałem dużo filmów wojennych i nie chodzi tylko o „Stawkę większą niż życie” czy „Czterech pancernych”, bo można to uznać nawet za indoktrynację. Dużo też czytałem i czytam: książki historyczne, popularno-naukowe, ale i beletrystykę, pisarzy, którzy opisywali wojnę, Manna, Brechta, Remarque’a. Tego ostatniego lubię szczególnie i dlatego tytuł mojej ostatniej książki nawiązuje do „Nocy w Lizbonie”, wspaniałej opowieści o ucieczce przed nadciągającą Trzecią Rzeszą. „Berlin, późne lato”, „Króliki Pana Boga” i „Noc w Berlinie” ułożyły się w trylogię. Od początku to planowałeś? Najpierw korciło mnie, by napisać książkę historyczną. „Berlin, późne lato” napisałem w trzy miesiące. Ma dwieście stron i chyba dlatego jest taka krótka, bo z natury jestem leniwy i lubię szybko mieć pracę za sobą. Potem myślałem o innej powieści, ale „Berlin” spodobał się czytelnikom. Nawet dziś sprawdzałem, moja książka z 2013 roku jest w pierwszej setce Empiku, obok Głowackiego i Hłaski, czyli w miłym towarzystwie. Ci, którzy ją przeczytali, nagabywali mnie, co się stało z Haliną, jedną z bohaterek. Postanowiłem więc napisać „Króliki Pana Boga”, gdzie Halina znowu się pojawia. Potem stwierdziłem, że zajmę się latami 30. i dojściem hitlerowców do władzy. Powstała „Noc w Berlinie”. W jakimś sensie ten trójksiąg jest trylogią, ale po pierwsze nie jest ona chronologiczna, a po drugie każdą z książek można czytać oddzielnie. Nie miałem zamiaru tworzyć cyklu powieściowego jak Krajewski czy inni autorzy. Bohater Twojej ostatniej powieści – malarz Joachim Werner – jest niemieckim Żydem. Temat Holokaustu często powraca w Twoich książkach i to nie tylko tych historycznych, ale i współczesnych. Być może wpływ na zainteresowanie tematyką żydowską ma to, że mieszkam w Kielcach. Pewnie nigdy nie napiszę książki o pogromie kieleckim. Chyba nie umiałbym opisać literacko tego strasznego wydarzenia, choć

39 wiem, że takie książki się pojawiają. Nie mogę też o tym zapomnieć, dlatego o pogromie wspominają bohaterowie moich współczesnych powieści („Białego Kafki”, „Drogi do Tarvisio”, „Co się wydarzyło w hotelu Gold” – red.). Dobrze, że wspomniałeś o współczesnych utworach. Bohaterowie często wygłaszają w nich opinie, że Niemcy i Austriacy nie do końca odpokutowali za II wojnę światową. Jeden z nich, Antoni Topola z „Hotelu Gold”, postanawia nawet wziąć sprawiedliwość w swoje ręce. Masz o to do świata żal? Mam pretensje nie tylko do Niemców czy Austriaków. Amerykańscy Żydzi też nie pomogli swoim współplemieńcom mieszkającym w Europie, a przecież mogli ich ratować, np. przyjmując statek z uchodźcami. Nienawidzę antysemityzmu i rasizmu, ale staram się oddać sprawiedliwość. Wina nie ma narodowości, ani tym bardziej rasy. Nie ma narodów bohaterów czy narodów ofiar. Każdy przypadek należy rozpatrywać indywidualnie, co staram się pokazać w moich książkach. Jak się pisze powieści historyczne? Głównym źródłem wiedzy są dla mnie książki, te naukowe i popularne, oglądam też filmy dokumentalne, archiwalne materiały, albumy, np. o umundurowaniu czy uzbrojeniu. Żeby zacząć pisać, muszę poznać epokę, muszę ją poczuć. Oczywiście, pewne szczegóły sprawdzam także później. Nie ukrywam, że pomaga też Internet. Dzięki wujkowi Google można dotrzeć do źródeł archiwalnych, nie jadąc do odległych bibliotek. Pisząc „Noc w Berlinie”, korzystałem nawet z Google Street. Masz na swoim koncie trzy wspomniane już powieści współczesne. Mam dziwne przeczucie, że ich bohaterowie mają dużo wspólnego z Tobą. Wykorzystuję pewne rzeczy mnie dotyczące, bo tak jest łatwiej. „Biały Kafka” był moim debiutem. Opisałem w nim moje uzależnienie od alkoholu, z którym zmagałem się szmat czasu. Po siedmiu latach napisałem „Drogę do Tarvisio” i wtedy zdałem sobie sprawę, że to jest dalszy ciąg „Kafki”. Bohater „Białego Kafki” pije alkohol, a Grzegorz K. z „Drogi” już nie. Wykorzystałem tam różne rekwizyty codzienności, opisałem sytuacje, podróże do miast. Bohater „Co się zdarzyło w hotelu Gold” nazywa się Topola, a ty używałeś tego pseudonimu. Bohaterowie wszystkich tych książek mieszkają w Kielcach. Napisałeś też opowiadania o kuracjuszach sanatorium Włókniarz w Busku-Zdroju… To był pomysł wicedyrektora uzdrowiska. Byłem na kuracji, bo miałem problemy z kręgosłupem… Bolała Cię lewa noga? Jak w „Drodze do Tarvisio”? Tak. Bohaterowie moich książek mają dużo ze mnie. Grzegorz K. z „Drogi” to trochę porąbany i przerysowany facet, ale jest do mnie podobny, nie tylko charakterologicznie. Też jeżdżę peugeotem, używam tych samych perfum, co on. Jest takie znane powiedzenie Hłaski: Pisanie jest rzeczą bardziej intymną od łóżka. Autor próbuje się chować za kimś, jednak nie zawsze się to udaje. Trzeba przyznać, że jest w moim pisarstwie pewien ekshibicjonizm. Te powieści są dosyć osobiste i napisałem je „z głowy”, nie musiałem szperać, niczego się doszukiwać. Przy tym wszystkim trzeba jednak pamiętać, że każdy bohater powieści, choćby nazywał się tak jak autor i miał wiele jego cech, pozostaje tylko postacią literacką, poruszającą się w świecie fikcji.


Kultura 40 A jak piszesz książki? Joanna Bator do konstrukcji fabuły używa „zahaczek”, drobiazgów, które spinają ją w całość. Aby zacząć pisać, muszę mieć początek i koniec opowieści. Tę metodę wziąłem od Borgesa. Czyli od początku wiesz, jak się książka skończy? Zwykle mam dwie opcje, dwa możliwe zakończenia. W miarę, jak mi się książka rozwija, decyduję, które z nich wybiorę. Te zahaczki, o których mówi Bator, zdarzają się, lecz nie ułatwiają mi konstrukcji. Są o tyle cenne, że będąc w jedynym momencie książki, mam już pomysł na inny fragment. Staram się pisać w miarę chronologicznie, ale nie jest to regułą. Na przykład w „Nocy w Berlinie” epilog miałem gotowy już w połowie książki. Jak oceniasz recenzje swoich książek? Mówiłeś w którymś z wywiadów, że wolisz te z sieci niż te od znajomych, bo przynajmniej wiesz, że są szczere, a nie kurtuazyjne. Unikam publicznego oceniania recenzji. Odbieram je z pewnym dystansem, zastanawiając się, czy – jeśli są pozytywne – nie wynikają z tego, że ktoś np. za darmo dostał od wydawnictwa moją książkę. Wiem, że niektórzy tworzą także swój medialny wizerunek „dobrego recenzenta”, osoby wrażliwej, zachwycającej się książką. Szczególnie widać to na Instagramie. Te fotograficzne kompozycje z książką w towarzystwie kwiatów, kamieni czy okularów, a obok krótka recenzja. Do niedawna nie miałem pojęcia, że taki jest trend, a te fotorecenzje otrzymują niekiedy kilka tysięcy polubień. Boisz się, że książka zostanie skrytykowana? Skłamałbym, gdybym powiedział, że jest mi to obojętne. Chyba nikt nie tworzy po to, by spotkać się z niechęcią. Oczywiście nie chodzi o zagłaskiwanie. Te ochy i achy nie zawsze są szczere. Liczę się z krytyką i to wcale nie ułatwia. Chyba się już trochę na to uodporniłem. Gorzej było jakieś 10-20 lat temu, gdy byłem dziennikarzem i bardziej poetą niż prozaikiem. Teraz skóra mi już zgrubiała. Zastanawiam się nad odbiorem książki dopiero, gdy pojawi się na rynku. Wcześniej po prostu piszę. Samo przyjęcie do druku jest już pierwszą oceną. Przecież wydawnictwo może odrzucić moją pracę. W Internecie znalazłam opinie, że piszesz dla mężczyzn, nie dla kobiet. Ja tak nie uważam, choć trochę szkoda, że te wszystkie wymyślone przez ciebie związki damsko-męskie najczęściej nie kończą się dobrze. Nie czuję się na siłach, by pisać słodkie powieści o miłości. Nie chcę być pisarzem romansowym, bronię się przed tym. Na razie, choć, kto wie, może kiedyś spróbuję… Boję się wpaść w banał. Myślę, że wpływ na opinię, że piszę dla mężczyzn, ma także mój oszczędny styl. Konstruuję proste, krótkie zdania, nie wszystkim się to podoba. A tak między nami, więcej kobiet niż mężczyzn chwali moje książki, pewnie dlatego, że panie więcej czytają od panów. Czy doświadczenie dziennikarskie pomaga Ci w pisaniu książek? I tak, i nie. Pomaga, bo uczy dyscypliny, pisania w różnych miejscach, o różnych porach dnia i nocy. Z drugiej strony trochę mnie to tłamsi. Dziennikarz musi pisać konkretnie, treściwie, bez ozdobników. A to się w powieści nie zawsze sprawdza. Niekiedy czuję się, jakbym pisał w gorsecie, ogranicza mnie to. Co czujesz, który dostajesz do ręki pierwszy egzemplarz swojej książki? Przyznam się, że moich książek nie czytam po raz drugi. Dla mnie historia S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

jest zamknięta. Obawiam się, że poniewczasie chciałbym coś zmienić, poprawić. Ale wiesz, gdy po roku skończyłem pisać „Noc w Berlinie”, poczułem pustkę i miałem wrażenie, jakbym się z kimś pożegnał. Gdy wchodzisz w świat, który sam wymyślasz, to nawet gdy robisz zakupy czy sprzątasz, to cały czas o nim myślisz. Zastanawiasz się, co twój bohater zrobi, co powie, co go spotka, jak się zachowa. Gdy kończysz pisać, pojawia się smutek. Na ile popularność współczesnej polskiej literatury zależy od działań marketingowych? Talent, umiejętność pisania i opowiadania historii są bardzo ważne. Ale we współczesnym świecie bez promocji jest ciężko. Są pozycje, które można znaleźć wszędzie, widać je na wystawach, w reklamach, zapadają w pamięć i dzięki temu łatwiej docierają do czytelników. To może pora na wykreowanie siebie? W końcu byłeś marketingowcem, wiesz, jak to robić. Może dzięki temu Twoje książki byłyby bardziej rozpoznawane? Najtrudniej jest wypromować samego siebie. Z natury jestem trochę jak ten mój bohater Antoni Topola, wolę siedzieć w cieniu. Nie potrafiłbym być swoim menadżerem, zabiegać o spotkania autorskie, jeździć w trasy promocyjne, bo, wbrew pozorom, mogą one podreperować budżet. Ja chyba jestem domatorem i nie podobałoby mi się takie życie. Wolę pozostać w domu ze swoją Magdą i zwierzętami i tylko od czasu do czasu wybrać się do Pragi, Wiednia albo Włoch. Czyli pisanie to trochę hobby? O nie. Zbieranie znaczków czy wędkowanie, z całym szacunkiem, to jest hobby. A pisarstwo to dużo więcej niż hobby. Nie mówię, że to wielka misja, ale każdą książką staram się ludziom coś istotnego przekazać. Zawsze chciałem pisać. Właściwie odkąd zacząłem czytać, a mniej więcej w III klasie podstawówki czytanie zaczęło mi sprawiać przyjemność, myślałem o tym, by pisaniem opowiadać ludziom historie mniej lub bardziej ciekawe. Zdaję sobie sprawę, że moje pozycje dotrą tylko do paru procent czytelników z tych 38 proc., które w ogóle sięga w Polsce po książki. Piszę więc dla tych, którzy jeszcze czytają. Nie można mówić o masach, ale w stacjonarnych, a zwłaszcza w internetowych księgarniach moje książki można znaleźć. Pisząc, nie myślę o nagrodach ani honorarium. Ważne, by książka się spodobała, zainteresowała czytelników. To się liczy. Czy masz już pomysł na następną historię? Będzie się toczyć w 1945 lub 46 roku w Polsce, ba, nawet na Ziemi Świętokrzyskiej. To ma być… western, oczywiście dostosowany do polskich realiów. Na razie mam tę historię w tyle głowy. Przypominam sobie notatki, obraz Polski powojennej. Już byłem przygotowany, ale musiałem odłożyć start z powodu różnych życiowych spraw. Na razie mogę zdradzić, że pojawi się motyw zemsty. Myślę, że praca nad tą historią zajmie mi około roku. Czy książka będzie tak przygnębiająca jak niemal wszystkie dotychczasowe? Dlaczego jesteś takim fatalistą? Mam teraz dobry okres w życiu prywatnym. Boję się użyć słowa „szczęście”, żeby nie zapeszyć. Jeśli więc piszę depresyjnie o tym, że nic nie jest pewne, to może dlatego, żeby oswoić i „zapeszyć pecha”, by go przegonić. Albo dla równowagi. Jestem zdecydowanie szczęśliwszy niż bohaterowie moich książek. Dlatego mogę tak pisać, inaczej raczej bym tego nie robił. Dziękuję za rozmowę. ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Po dyplom do Andrago Centrum Ponad sto kierunków studiów podyplomowych, a także liczne kursy i szkolenia. Instytut Studiów Podyplomowych Andrago Centrum rozpoczyna rekrutację. Instytut istnieje od 2015 roku. Studia prowadzone są przez College Medyczny przy współpracy z Wyższą Szkołą Humanistyczno-Ekonomiczną w Brze-

także opinie naszych słuchaczy i absolwentów. To z myślą o nich Instytut ciągle się rozwija – zapewnia Adrian Lipa, dyrektor Instytutu i prezes zarządu Konsorcjum Naukowo-Edukacyjnego. Wśród oferowanych kierunków są m.in. Edukacja i wspomaganie osób ze spektrum autyzmu i zespołem Aspergera, Psychoonkologia, Zarządzanie oświatą, Kadry i płace oraz Ochrona danych osobo-

gu. Zainteresowani mogą wybierać spośród ponad stu kierunków. – Prowadzimy studia podyplomowe z zakresu pedagogiki, psychologii, nauk o zarządzaniu, kultury fizycznej. Przygotowując ofertę kierujemy się potrzebami rynku, nie bez znaczenia są

wych w administracji i biznesie – inspektor ochrony danych osobowych, co warto rozważyć chociażby w kontekście wprowadzenia RODO. Wśród najchętniej wybieranych przez studentów kierunków są m.in. wspomniana już Edukacja

i wspomaganie osób z zaburzeniami ze spektrum autyzmu i zespołem Aspergera, Wychowanie przedszkolne i edukacja wczesnoszkolna, Integracja sensoryczna. Nowością w nowym roku akademickim są kierunki inżynierskie. Pełną ofertę Instytutu można znaleźć na stronie www.studia-kielce.pl. – Studia na kierunkach pedagogicznych gwarantują właściwe przygotowanie absolwentów pod kątem metodyczno-dydaktycznym do pracy we wszystkich typach szkół publicznych i niepublicznych. Nasze programy nauczania są nowoczesne, a sale dydaktyczne doskonale wyposażone. Podczas zajęć duży nacisk kładziemy na praktykę, a do ich prowadzenia zatrudniamy wykwalifikowaną kadrę. Dokładamy wszelkich starań, by nasi studenci w przyjemniej atmosferze mogli podwyższać swoje wykształcenie – zapewnia Agnieszka Podlodowska, kierownik Instytutu ds. studiów podyplomowych. To, co do Instytutu przyciąga, to m.in. atrakcyjne niskie czesne rozłożone na raty, a także 20 proc. zniżki dla absolwentów na drugi kierunek studiów. Zajęcia odbywają się w ścisłym centrum miasta, w zabytkowej kamienicy przy ul. Sienkiewicza 19. Zjazdy organizowane są co dwa tygodnie, w weekendy. Studenci i absolwenci mają też możliwość stałego podnoszenia swoich kwalifikacji poprzez różnego rodzaju kursy i szkolenia, oferowane przez College Medyczny. Do wyboru mają ponad tysiąc najróżniejszych propozycji, a wśród nich m.in. kursy medyczne, opiekunów, informatyczne, instruktora sportu i rekreacji, ekonomiczne, prawa i administracji, szkolenia biznesowe i językowe. Co ważne College Medyczny wpisany jest do Bazy Usług Szkoleniowych, dzięki czemu słuchacze mogą się starać o dofinansowanie w wysokości nawet 80 proc. do kursów i szkoleń dla osób prowadzących działalność gospodarczą i zatrudnionych na umowę o pracę.

41


Kultura 42

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

43

Bielińscy odsłaniają kurtynę tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Mateusz Wolski

Przed premierą zazwyczaj bywają histeryczni, choć próbują – niestety mało skutecznie – w odpowiednim momencie zamykać drzwi teatru i nie przenosić sceny do domu. Ale prawda jest taka, że aktor rzadko kiedy wychodzi z pracy – czy to na spacerze z psem, czy to podczas jazdy samochodem – jego myśli wciąż krążą wokół roli, nad którą właśnie pracuje.

Próbowałam trochę ich na siebie napuścić. Może jakaś mała kłótnia, może trochę narzekania, że tak trudno żyć dwóm artystom pod jednym dachem i że bywają zmęczeni sobą. Trochę pikanterii przecież nigdy nie zaszkodzi, przeciwnie – artykuł będzie ciekawszy. Nic z tego. Wyglądają na ludzi, którym nieustająco, mimo upływu lat, wciąż ze sobą jest dobrze. Miłość? Z pewnością. Przyjaźń? Bez dwóch zdań.

Duet w życiu i na scenie

Choć to nie jest proste zadanie, Teresie i Mirosławowi Bielińskim się udało. Aktorska para stworzyła jedyny w swoim rodzaju duet – na scenie i w życiu. Ulubieńcy kieleckiej publiczności zagrali wspólnie w ponad 50 sztukach i wciąż spragnieni są wspólnej, twórczej pracy, o czym świadczy powołane przez nich Stowarzyszenie Teatr TeTaTeT. Scena – z założenia komediowa – ma już za sobą pierwszą premierę – sztukę „Umrzeć ze śmiechu” Paula Elliota. To druga w Polsce inscenizacja tej zabawnej, choć nieco gorzkiej, historii o czterech przyjaciółkach „na śmierć i życie”, z których jedna odchodzi na zawsze. Z zaświatów próbuje nieco sterować życiem swoich kumpelek od brydża i uzmysłowić im, co w życiu jest najważniejsze. Zasłużony aplauz publiczności, spragnionej dobrej rozrywki, dodał Bielińskim skrzydeł. Aktorzy nie kryją, że tworząc prywatny teatr, rzucili się na głęboką wodę. Szczęśliwie nie utonęli. O stworzeniu własnej, autorskiej sceny aktorska para myślała od dawna. Ale wciąż brakowało czasu, by ten pomysł zrealizować. W Teatrze im. Stefana Żeromskiego spędzali całe dnie, dzieci były małe, nie wystarczało godzin na sprostanie wszystkim obowiązkom… Ale gdy ich pociechy – Maria i Maciej – dorosły i rozpoczęły życie na własny rachunek, wolnych chwil nieco przybyło i Mirosław z Teresą wrócili do pomysłu sprzed lat. Zmobilizowali ich też przyjaciele, a zachętą do podjęcia ryzyka były doświadczenia kolegów z Rzeszowa, którzy od kilku lat prowadzą prywatną scenę. Zarejestrowali stowarzyszenie, zakasali rękawy, uzbroili się w dużą dawkę optymizmu i uporu. Ruszyli do przodu. Zamysł był prosty – chcieli stworzyć teatr grający komedie, bo jak mówią, ludzie – zmęczeni swoimi codziennymi problemami – potrzebują dobrej rozrywki. Chcą teatru, który dostarczy im sporej dawki śmiechu i wzruszeń.

Dorównać Molierowi

– Gdybym był smutasem, to z pewnością nie chciałbym robić komedii – mówi Mirosław Bieliński. Aktor lubi, gdy ludzie są uśmiechnięci i szczęś-

liwi, choć przyznaje, że praca nad takim repertuarem jest trudna i bardzo wymagająca. Podczas prób człowiekowi niekoniecznie jest do śmiechu, bo skonstruowanie dobrze skrojonej komedii to – cytując za Churchillem – krew, znój, łzy i pot. Na szczęście tylko podczas prób, bo potem już ma być lekko i zabawnie. Mirosław Bieliński coś wie na ten temat, wyreżyserował w kieleckim teatrze trzy komedie: „Kpiny i kpinki”, „Hotelowe manewry” i „Wrócę przed północą”. Wie, że w takim lekkim repertuarze wszystko musi być dopracowane do najmniejszego szczegółu, gestu czy słowa. Na początku jednak musi być dobry tekst – inteligentny, z błyskotliwymi dialogami, pomysłową intrygą i zaskakującą pointą. Podczas prób twórcom towarzyszy jednak zawsze niepewność – czy to, co ich bawi, rozśmieszy również publiczność? Odpowiedź na to pytanie przychodzi niestety dopiero podczas premiery. – Niedościgniony mistrzem komedii był oczywiście Molier – dodaje aktor. – Jeśli reżyser i aktorzy nie spłaszczą tekstu i nie będą przy nim za bardzo kombinować, to wszystko powinno się udać. Mirek Bieliński przywołuje wielokrotnie wystawianą na scenach całego świata, kultową już farsę „Mayday” Raya Cooneya. Dramaturg miał taki zwyczaj, że zanim dopuszczał swoje sztuki do oficjalnych premier, jeździł z nimi po całej Anglii, obserwował reakcje publiczności i po każdym spektaklu robił poprawki. Dopiero po stu przedstawieniach odbywała się premiera w Londynie.

Partytura na pięć postaci

Na debiut swojego teatru TeTaTeT aktorskie małżeństwo wybrało sztukę „Umrzeć ze śmiechu” Paula Elliota. Mirek zajął się reżyserią, Teresa zagrała jedną z ról. Towarzyszą im: Beata Pszeniczna, Ewa Pająk, Wiktoria Kulaszewska, Magdalena Daniel, Andrzej Plata i Adrian Wajda. – To świetnie rozpisana na pięć postaci partytura – trzy kobiety w wieku 50+ i dwoje młodych ludzi, którzy sprawiają wrażenie nieprzystosowanych do życia we współczesnym świecie – mówi Teresa Bielińska. Dodaje, że w sztuce urzekło ją to, iż jest to pełna wzruszeń i zaskoczeń opowieść o przyjaźni silniejszej niż śmierć. Trzy przyjaciółki – Connie, Milli i Lena próbują pogodzić się ze stratą tej czwartej, której nieobecność burzy ich dotychczasowy rytm życia. Tymczasem… No właśnie, więcej nie zdradzimy, bowiem komedia ma widza zaskoczyć. Streszczenia więc nie będzie, trzeba po prostu iść do teatru. Jak zapowiadają Bielińscy – po sukcesie frekwencyjnym przedstawień granych w maju i czerwcu w Centrum Biznesu w Kielcach – do


Kultura 44 grania sztuki wrócą jesienią. Chcieliby również ruszyć z przedstawieniem w teren i pokazać swoją pierwszą produkcję mieszkańcom regionu. – Aby nasz teatr działał, musi mieć publiczność – dodaje Teresa Bielińska. Na razie nie ma z tym problemów, bo widzowie przychodzą na spektakl i co więcej – doskonale się bawią.

Nie utonąć w papierach

Stowarzyszenie Teatr TeTaTeT zostało zarejestrowane w 2017 roku. – Wszystko można wymyślić, ale potem zaczynają się schody przy realizacji pomysłu – mówi Teresa Bielińska, która wzięła na siebie funkcję prezesa. – Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, ile rzeczy trzeba załatwić, ile dokumentów wypełnić, do ilu drzwi zapukać. Aktorskie małżeństwo nie miało kompletnie doświadczenia w pisaniu projektów, a jednak udało im się pozyskać dofinansowanie z kieleckiego magistratu i Urzędu Marszałkowskiego. Pierwsze koty za płoty. Po drodze spotkali się z ogromną życzliwością wielu instytucji i osób prywatnych, które w różny sposób wspierały ich przedsięwzięcie. Mówią z uśmiechem, że jak na razie udało im się nie utonąć, ale wciąż uczą się nowych rzeczy. Ich mieszkanie wygląda jak szalone biuro, w którym na wszystkich biurkach, krzesłach i półkach leżą posegregowane papiery. Te trzeba jeszcze wypełnić, te rozliczyć, a te – można już włożyć do koperty lub segregatora. Do tego cały czas dzwonią telefony. Uff…

Aktor nie wychodzi z pracy

Próby do spektaklu ruszyły na początku tego roku – aktorzy spotykali się w mieszkaniu Bielińskich, potem mogli skorzystać z sali w Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach i pomieszczeń w Teatrze im. Żeromskiego. Bardzo wspierały ich dzieci, które zajęły się promocją, stworzyły stronę internetową i zadbały o aktywność teatru w mediach społecznościowych. – Gdy powiedzieliśmy aktorom, że nie będziemy mogli im zapłacić za

próby, bo po prostu nie mamy na to budżetu, nie było problemu. Razem z nami podjęli ryzyko – wspomina Mirosław. Chcieli dopracować wszystko w najdrobniejszych szczegółach, bo wiedzieli, że od premierowego spektaklu wiele zależy. O taryfie ulgowej nie mogło być mowy! – Podczas prób nie jestem despotą – zarzeka się Mirek, ale mina Teresy świadczy zgoła o czymś innym. Krótka chwila i reżyser dodaje, że małżonka, gdy pracują razem, ma tendencję do udowadniania swoich racji. Po S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

O stworzeniu własnej, autorskiej sceny aktorska para myślała od dawna. Ale wciąż brakowało czasu, by ten pomysł zrealizować.

chwili jednak tłumaczy: – Każdy aktor ma w sobie tę przekorę stawiania na swoim, ale przecież reżyser widzi więcej, patrzy na sztukę całościowo, przez pryzmat nie tylko tej jednej roli, ale wszystkich kreacji. Mirosław ma świadomość, że aktorstwo to taka praca, z której nigdy się nie wychodzi. A jeszcze gdy tę profesję uprawia współmałżonek, to o zamykaniu na klucz służbowego biurka nie może być mowy. – Piekarz nie bierze mąki do domu, a proces twórczy trwa nieprzerwanie


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Niepełnosprawni na start

– mówi Mirosław Bieliński. – Gdy spaceruję z psem czy jadę samochodem, myśli cały czas krążą wokół mojej roli czy reżyserowanego spektaklu. Pamięta taką zabawną sytuację, która przed laty zdarzyła się w Urzędzie Skarbowym w Tarnowie. Bacznie przyglądał się jednej z urzędniczek, a ona to zauważyła. Wytłumaczył jej, że to jego praca – podpatrywać ludzi, a nuż coś z tego niewinnego podglądania przyda się w jakimś momencie twórczej pracy. Mimo wszystko starają się tak do końca nie przenosić pracy do domu, choć rozmów o kolejnych rolach i związanych z nimi rozterkach nie da się uniknąć. Szczególnie przed premierą. – Wtedy bywamy histeryczni – przyznaje Teresa. – Ja nie bywam – zastrzega się Mirosław. – Myślałby kto – ripostuje Teresa z uśmiechem, który mówi: już my to wiemy, jak to jest. Jej małżonek przyznaje, że raz nawet rozchorował się przed premierą „Psychodramy” w reżyserii Jacka Chmielnika. Nieżyjący już twórca tak „przeczołgał” podczas prób aktorów, że emocje sięgnęły zenitu. – Ale ostatecznie wyszedł z tego znakomity spektakl i nawet zaprzyjaźniłem się z Jackiem – wspomina aktor. Paradoks bycia aktorem polega na tym, że przy całej wrażliwości artystycznej natury, trzeba mieć grubą, odporną na różne ciosy, skórę. Jak mówi Mirosław – ponad 34 lata na scenie wiele go nauczyło i zahartowało.

Paragedon – Festiwal Aktywności Fizycznej Osób Niepełnosprawnych powraca! Inicjator wydarzenia, Stowarzyszenie Projekt Świętokrzyskie, już po raz drugi zaprasza osoby niepełnosprawne z całego województwa do uczestnictwa w imprezie, która odbędzie się już 22 września w godz. 8-16 na Stadionie Lekkoatletycznym przy ulicy Drogosza w Kielcach.

Żadne z nich nie żałuje wyboru takiej, a nie innej drogi zawodowej. Co prawda, nastoletni Mirosław, który wraz z rodzicami mieszkał w Szczecinie, przez chwilę rozważał, by, tak jak ojciec, zostać marynarzem. Zwyciężyła jednak fascynacja teatrem. Bieliński ukończył szkołę teatralną we Wrocławiu, a potem przez wiele lat związany był z Teatrem im. Ludwika Solskiego w Tarnowie. To właśnie tam poznał pochodzącą z drugiego końca Polski, bo z Krynicy Górskiej, Teresę, również absolwentkę wrocławskiej szkoły teatralnej. Wspólnie zagrali wówczas w „Kopciuszku”: on – leśniczego, ona – jedną z córek złej macochy. A potem… tak już zostało. Przez ponad 30 lat nierozłączni w życiu i na scenie, z kieleckim teatrem związali się w połowie lat 90., od początku zyskując sympatię publiczności. Dziś bez dwóch zdań czują się kielczanami, tu dorastały ich dzieci Maria i Maciej, które mocno wspierają swoich rodziców w realizacji pomysłów. Tu mają przyjaciół i swoją wierną publiczność. Premiera sztuki „Umrzeć ze śmiechu” już za nimi. Teraz ważne, by jak najwięcej grać, bo to służy roli, jej osadzeniu w spektaklu. – Kiedyś była taka zasada, że grano około dziesięciu spektakli i dopiero odbywała się oficjalna premiera. Z każdy kolejnym przedstawieniem rola nabiera rumieńców, dojrzewa – tłumaczy Mirek. Co będzie dalej? Myślą o kolejnych produkcjach, wierzą, że skoro ta pierwsza wypadła znakomicie, to zyskają zaufanie władz i prywatnych sponsorów. W działalności artystycznej niestety wiele pomysłów rozbija się o brak funduszy, a oni muszą jeszcze nauczyć się sztuki skutecznego ich zdobywania. Ale skoro ten szalony i karkołomny pomysł udało się zrealizować, to można być pewnym, że nie poprzestaną na jednorazowym fajerwerku. Twarzą w twarz. Ramię w ramię. Wspólnymi siłami. Bielińscy mają tę moc. ■

Artykuł partnerski

Leśniczy i córka macochy

– Najlepszym sposobem aktywizacji jest sport, dlatego nasza inicjatywa skupia się na promowaniu różnego rodzaju form aktywności fizycznej i propagowaniu zdrowego trybu życia – mówi europoseł Bogdan Wenta, prezes Stowarzyszenia Projekt Świętokrzyskie. Zachęcone sukcesem pierwszej edycji festiwalu, po której posypały się głosy doceniające jego pozytywny wkład w integrację społeczności osób niepełnosprawnych, Stowarzyszenie ponownie organizuje swą największą imprezę. Przygotowano już jej program, w którym znów znalazły się gry i zabawy, sporty zespołowe oraz mające pobudzać wśród uczestników ducha współzawodnictwa rozmaite konkurencje, m.in. biegi, rzutki czy rzut dyskiem. Niepełnosprawni będą mogli także wziąć udział w poświęconych ich problemom warsztatach i konferencjach, jak również wykonać bezpłatne badania profilaktyczne lub skorzystać z porad specjalistów, w tym rehabilitantów, terapeutów i diabetologów. Ukoronowaniem akcji będzie, podobnie jak rok wcześniej, piknik integracyjny – niepowtarzalna okazja do wymiany doświadczeń i nawiązania nowych przyjaźni przez niepełnosprawnych i ich bliskich. – Tego typu inicjatywy są bardzo potrzebne i powinny być organizowane zdecydowanie częściej, mimo naszej choroby pozwalają nam realizować swoje pasje. Podczas Paragedonu mogliśmy również wysłuchać ciekawych prelekcji i zdobyć cenną wiedzę medyczną, zasięgnąć porady rehabilitantów i terapeutów – mówią uczestnicy I edycji festiwalu.

Chętnych do udziału w Paragedonie 2018 Stowarzyszenie prosi o kontakt pod numerem telefonu: 571 298 376, (41) 345 17 66 lub (41) 306 77 77. Organizatorzy zachęcają również do odwiedzania strony: www.projektswietokrzyskie.pl i do kontaktu: biuro@projektswietokrzyskie.pl.

45


Kultura 46

Fotokopia ze zbiorów Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej

Spotkanie w Buenos Aires tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcie Aleksander Piekarski, „Echo Dnia”

Egzemplarz „Ślubu” i „Trans-Atlantyku” z autografem Witolda Gombrowicza oraz niepublikowane fotografie pisarza z 1962 roku wzbogaciły niedawno zbiory Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im. Witolda Gombrowicza w Kielcach. To pamiątki ze spotkania kieleckiego dziennikarza, współtwórcy i pierwszego redaktora naczelnego „Echa Dnia” Karola Struga z autorem „Ferdydurke” w Buenos Aires.

Wizyta Urodzony w 1926 roku w Krakowie Karol Strug pracował w gazetach we Wrocławiu, Wałbrzychu i Zielonej Górze, aż w latach 60. trafił do Kielc i do redakcji „Słowa Ludu”. Do tej gazety pisał również mieszkający w Radomiu brat Witolda, Jerzy Gombrowicz. Od niego Strug uzyskał adres pisarza w Buenos Aires. Do Argentyny popłynął statkiem Polskiej Żeglugi Morskiej. – W tamtych czasach, gdy granice były zamknięte, dziennikarze zamustrowywali się na statkach i podróżowali po świecie pod pretekstem pisania artykułów gospodarczych. To były takie wyprawy dziennikarskie – opowiada Józef Machnik, emerytowany dziennikarz Polskiej Agencji Prasowej, który przez kilka lat pracował ze Strugiem w „Echu Dnia”. Pisarz przyjął dziennikarza w swoim mieszkaniu w Buenos Aires. Strug wspominał w rozmowie z Machnikiem, że rozmawiali o Polsce. Wyszli też na balkon, którego zdjęcie zobaczyć można w biografii Gombrowicza autorstwa Klementyny Suchanow „Ja, geniusz”. Patrzyli stamtąd na ulicę. Strug opisał krótko przebieg wizyty w notatce dla kieleckiej biblioteki: Z łezką w oku kończyłem niezapomniane spotkanie z panem Witoldem Gombrowiczem w Buenos Aires w marcowym dniu 1962 roku. Pisarz przebywał od ponad 20 lat poza ojczyzną. Rozmawialiśmy o jego życiu na emigracji – codziennych troskach, kłopotach oraz sukcesach literackich. Opowiadaliśmy także o Polsce i ziemi świętokrzyskiej. Autor „Ślubu” i „Trans-Atlantyku” nie krył marzenia o Nagrodzie Nobla za swoją twórczość. Gdy odebrałem od niego książkę z autografem, poprosiłem jeszcze, aby zgodził się pozować do pamiątkowego zdjęcia. Przyzwalająco mrugnął okiem, i prośba stała się faktem... Strug wspominał, że odniósł wrażenie, iż Gombrowicz był wtedy przygnębiony, prawdopodobnie cierpiał na depresję. Książkę (wydaną w 1953 roku w Paryżu, pierwszą z serii Biblioteki „Kultury”) podpisał tak: „Panu Karolowi Strugowi na pamiątkę miłej rozmowy w Buenos Aires”.

Cenzura Redaktor nigdy nie opublikował dziennikarskiej relacji z tego spotkania. Jego pobyt w Argentynie przedłużył się, bo statek, który do Polski miał S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

47 zawieźć skóry, przez miesiąc stał na redzie z powodu strajku garbarzy. Gombrowicz w 1963 roku wrócił do Europy – przyjechał do Berlina Zachodniego dzięki stypendium Fundacji Forda. Tam spotkała się z nim Barbara Witek-Swinarska – żona reżysera Konrada Swinarskiego, a jednocześnie współpracowniczka Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Krystyna”. Miała odwołać spotkanie pisarza z jej mężem. Prywatną rozmowę opublikowała we wrześniu 1963 roku w „Życiu Literackim” jako wywiad zatytułowany „O dystansie, czyli rozmowa z mistrzem”. To rozpętało burzę, zarzucano Gombrowiczowi m.in. wybielanie zbrodni faszystowskich. Na nic się zdało, że autor „Kosmosu” pisał sprostowania i odżegnywał się od przypisanych mu przez Swinarską wypowiedzi. – Propagandowe dzienniki z „Trybuną Ludu” na czele przypuściły atak na pisarza, i mógł on już tylko marzyć o publikacji swoich książek w kraju. W związku z tym był zapis cenzorski i nic nie można było o Gombrowiczu napisać – mówi Józef Machnik. Pisarz nie mógł też przyjechać z wizytą do kraju, gdzie żyli jeszcze jego starsi bracia Janusz i Jerzy. Według ustaleń badaczki biografii pisarza, autorki „Jaśnie Panicza” Joanny Siedleckiej, publikacja Swinarskiej była zaplanowaną i przygotowaną przez wywiad akcją.

Książka z historią Kilka lat temu Karol Strug z powodu przeprowadzki do domu opieki likwidował pokaźną bibliotekę. Większość książek rozdał. Machnik poradził mu, żeby „Ślubem” z autografem zainteresował Wojewódzką Bibliotekę Publiczną w Kielcach, której Witold Gombrowicz jest przecież patronem. Do transakcji doszło wiosną tego roku. – Ten nabytek jest dla nas cenny przez to, że jest to książka, która ma swoje życie, swoją własną historię. Mamy w swoich zbiorach sporo takich książek, ale ta jest tym bardziej wartościowa i szczególna, że związana z naszym patronem – podkreśla Andrzej Dąbrowski, dyrektor Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Kielcach. Do książki Strug dołączył wykonane podczas spotkania dwa fotograficzne portrety autora „Ślubu”. Dyrektor zamierza je opublikować w jesiennym numerze wydawanego przez bibliotekę czasopisma „Świętokrzyskie. Środowisko. Dziedzictwo Kulturowe. Edukacja regionalna”. Karol Strug zmarł 28 maja 2018 roku. Z powodu choroby nie mógł sam opowiedzieć o swoim spotkaniu z Witoldem Gombrowiczem. Dziękuję za tę historię Józefowi Machnikowi. ■

Szekspir na telebimie tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Magda Hueckel

Jak wam się podoba? Otóż niespecjalnie. Najnowsza premiera w kieleckim Teatrze im. Stefana Żeromskiego – ponoć według sztuki Szekspira – z owym dramatem niewiele ma wspólnego. Poza tytułem, imionami bohaterów i miejscem akcji.

Ten, kto dokładnie czyta afisze lub programy teatralne, zwróci uwagę na pewne szczegóły – frazę „według Williama Szekspira” oraz dwa rzeczowniki: scenariusz i dramaturgia. Oznacza to ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że twórcy najnowszej premiery w kieleckim teatrze – reżyserka Maja Kleczewska i Łukasz Chotkowski – dość swobodnie potraktowali literacki pierwowzór – sielankową komedię „Jak wam się podoba”, na którą, owszem,


Kultura 48 krytycy literaccy nieco kręcą nosem, ale teatry nader chętnie wystawiają. Ba, nawet specjalista od ekranizacji Szekspira Kenneth Branagh tę opowieść o idyllicznym Lesie Ardeńskim z powodzeniem przełożył na język filmu. Po swojemu, przewrotnie, ale z szacunkiem dla Szekspira. W spektaklu Kleczewskiej największym dramaturgiem epoki elżbietańskiej nikt sobie głowy nie zawraca. Tekst utworu został potraktowany w sposób bezceremonialny, czego doświadczamy już od pierwszych chwil spektaklu, gdy niepełnosprawny Orlando zostaje przeczołgany przez swojego braciszka Oliwiera, który obrzuca go stekiem niewybrednych, powtarzanych wciąż i wciąż wulgaryzmów. Kilkunastominutowy rynsztok płynie swobodnie, wywołując, przynajmniej u mnie, li tylko wzruszenie ramion. Gdy ktoś z uporem godnym lepszej sprawy każe ch…. wyp… i grozi, że go zaje…to zaczynam zastanawiać się, czy to jedyny środek wyrazu, by przekazać tak dojmujące emocje, jak pogarda czy granicząca z obrzydzeniem szorstkość. Potem jest już tylko gorzej. Po tej ekspozycji, której najważniejszym gadżetem jest ekran z jakąś ogłupiającą grą, przenosimy się do Lasu Ardeńskiego. Staje się on tłem dla opowieści o różnych wymiarach miłości, granicach płci, poszukiwaniu tożsamości i naszej przynależności, która czasami ciąży niczym przekleństwo. To także opowieść o władzy – bezkarnej i rozpustnej. Świat zwariował – w fikcyjnym królestwie rządzi tyran, brat nastaje na brata, przyjaźń nie wytrzymuje próby, a bohaterowie próbują odnaleźć się w nowym kostiumie i w nowym miejscu. I znów mamy telebim, tym razem jednak nie z komputerową grą, ale całą serią zbliżeń męskiego członka, któremu reżyserka poświęca tak dużo uwagi, że ma się wrażenie, że od jego oglądu zależy odpowiedź na fundamentalne szekspirowskie pytanie. Być albo nie być? No, zdecydowanie lepiej być, ale niekoniecznie na widowni kieleckiego teatru, który wysyła do widza tak nieczytelne i tak nie trzymające się jakiejś logicznej całości sygnały, że zaczynamy się zastanawiać, o co tu chodzi. I chciałoby się krzyknąć, że król jest nagi, co akurat w przypadku tego spektaklu nie będzie czymś niestosownym. Maja Kleczewska zapowiadała przed premierą, że na letnie miesiące postanowiła wybrać dla kieleckiej publiczności komedię. Jeśli spektakl „Jak wam się podoba” jest komedią, to ja być może nie mam poczucia humoru, bo nie zdarzyło mi się ani razu uśmiechnąć. Ale też nie wzruszyłam się, nie zadumałam, nie doznałam emocjonalnego wstrząsu. A tego spodziewałam się po inscenizacji podpisanej przez tak uznaną i utytułowaną reżyserkę. Może po prostu nie jestem wrażliwa na tego typu estetykę, może nie mam tego czegoś, co twórcy nazwali podemocjonalnością? Jakoś nie przejęli mnie bohaterowie sztuki z ich problemami, bowiem ich lęki, nagłe wybuchy gniewu, euforii czy płaczu nijak nie mogą się przebić przez warstwę inscenizacyjnych, niezrozumiałych fajerwerków. Ale nieuczciwością byłoby stwierdzenie, że kielecka inscenizacja nie ma mocnych punktów. Z pewnością na uznanie zasługuje pomysł nieoczekiwanej zmiany miejsc. Publiczność ląduje na scenie, a aktorzy na widowni, co jest dość skutecznym sposobem wyrwania widza z bezpiecznych, rozleniwiających przyzwyczajeń. Wszak, świat jest teatrem, aktorami ludzie… Paradoksalnie przy całym chaosie, miejscami wręcz bełkotliwości kieleckiego spektaklu, aktorzy dają popis swoich umiejętności. Powracająca na kielecką scenę Marta Ścisłowicz dyskretnie balansuje na granicy buntu, rezygnacji i szaleństwa, świetnie wypada skryty za maską Książę Jacka Mąki i zastygła w bezruchu Febe Magdy Grąziowskiej. Mierzący się z postacią ubranego w kostium osoby niepełnosprawnej Orlanda Bartłomiej Cabaj dowodzi, że jest aktorem, którego warto zapamiętać i czekać na jego udział w kolejnych teatralnych przedsięwzięciach. Zresztą cały zespół zasługuje na słowa uznania, choćby za kondycję podS I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

czas końcowego, trwającego ponad kwadrans, pojedynku zapaśniczego, w którym każdy mierzy się z własnym odbiciem (czyli z zawodowymi zapaśnikami z klubu „Znicz”). Patrząc na tę przydługą sportową sekwencję, miałam ochotę bezwiednie zetrzeć pot z czoła, wyjść na świeże powietrze i wydać z siebie głośne: uffff! ■



Historia 50

Przez Jodłową i Bonanzę, czyli kielczan knajpiane przypadki tekst Jacek Korczyński

Proszę bardzo, jest indyk. Po bretońsku, po cygańsku, po portugalsku. Indyk à la flaczki, indyk à la łosoś, indyk à la szynka... – proponował kelner warszawskiej Kongresowej docentowi Furmanowi. Zdarzyło się to, co prawda, w serialu „Alternatywy 4” Stanisława Barei, ale jednak co stolica, to stolica. Nawet indyka podawano tam na wszelakie możliwe sposoby. Zresztą filmowy docent Furman (jak pamiętamy, w tej roli niezapomniany Wojciech Pokora) i tak zapłacił niebotyczny rachunek za ileś tam porcji indyka w maladze.

Gastronomia PRL-u miała swój charakterystyczny klimat oraz niepowtarzalny smak. Powszechnie przyjęło się, że knajpy tamtych lat były nieciekawe i raczej z marnym jedzeniem. To nie do końca prawda, bo w większości miast, także w Kielcach, znajdowały się restauracje, które do dziś wspomina się z nostalgią. Lokale dzielono ogólnie na te bardziej i mniej wykwintne: od kategorii S po kategorie pierwszą i drugą. Były też lokale kategorii trzeciej. Tam wchodziło się na własną odpowiedzialność, bo najczęściej były to zwyczajne – jak się wówczas mówiło – mordownie. Popularne było hasło: klient nasz pan, ale tak naprawdę w lokalach pierwsze skrzypce grali kierownicy sal, kelnerzy, bufetowe czy nawet szatniarze. Podobnie jak w filmowej Kongresowej, w kieleckich restauracjach można było skosztować potraw z indyka. Kielczanie mieli swoje ulubione miejsca, gdzie, oprócz napitków, królowały świetne dania, o atrakcjach typu dansing nie wspominając. Zapraszam na krótki spacer po wybranych dawnych lokalach stolicy naszego regionu.

Krawat i marynarka, czyli knajpy wykwintne Bywalcy ówczesnych lokali wymieniają bez większego zastanowienia restauracje: Jodłową przy ul. Paderewskiego (dla ułatwienia używam współczesnych nazw ulic), Winnicę przy ul. Winnickiej i Świętokrzyską przy ul. Sienkiewicza oraz kawiarnię Biruta przy ul. Chęcińskiej. Poza eleganckim S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

wystrojem wnętrz, uprzejmą obsługą i dobrą kuchnią, warto było się tam wybrać także z powodu modnych wtedy dansingów oraz pokazów striptizu (ten gwóźdź programu dostępny był w Birucie oraz Świętokrzyskiej). Dziwić może zaliczenie Świętokrzyskiej do grona knajp ekskluzywnych, gdyż duża część kielczan kojarzy ją raczej z potoczną nazwą Świńtuch, nadaną w latach 80. Powodów łatwo się domyślić: nieciekawy lokal o dyskusyjnej czystości, z niezbyt elegancką klientelą. Świętokrzyska na początku była jednak restauracją wysokiej kategorii, dość drogą, ze wspomnianymi już atrakcjami, gdzie jako zakąskę pod pięćdziesiątkę podawano wędzonego węgorza. Dopiero później poziom „nieco” się obniżył. Te naprawdę wykwintne lokale miały to do siebie, że bez odpowiednio eleganckiego stroju raczej tam się nie wchodziło. Znajdowano jednak na to sposób, bowiem w sytuacjach nagłych za odpowiednią opłatą wypożyczano dyżurną marynarkę. Jak twierdzi jeden z dawnych bywalców, wszystkie te miejsca sprzyjały gastronomicznej turystyce. Aby napić się piwa, należało zacząć w Jodłowej, potem poprzez cały ciąg knajp po drodze dojść do Świętokrzyskiej. A nieraz była to turystyka zagraniczna, bo na końcu lądowało się w Winnicy. Wśród kieleckich kawiarni, gdzie przyjemnie spędzano czas przy małej czarnej i ciastku firmowym, popularne były Samantha przy ul. Zagórskiej oraz Sołtyki na Rynku. Odpowiedni poziom reprezentowały także lokale w znanych hotelach: Bristolu oraz Centralnym. Lokale zaliczane były do


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

51

Kawiarnia Biruta (fot. J. Buczkowski, ze zbiorów Muzeum Historii Kielc)


Historia 52

W eleganckim wnętrzu Biruty organizowano słynne dansingi (fot. J. Buczkowski, ze zbiorów Muzeum Historii Kielc)

grona wykwintnych także z powodu wystroju wnętrz, który często projektowali znani artyści tej klasy co Andrzej Grabiwoda czy Adam Wolski. Wiele z nich zostało bezpowrotnie zmienionych. Przykro dziś patrzeć na zdewastowany gmach mieszczący niegdyś kawiarnię Biruta, obecnie zajęty przez sklep. Nostalgię budzą wspomnienia eleganckich neonów na budynku Samanthy, które widoczne były już z okolic Winnicy i wyznaczały azymut zbłąkanym mieszkańcom KSM-u.

Bez krawata, czyli stolik dla wszystkich Każda z kieleckich knajp i knajpek miała swoją niezapomnianą atmosferę. Z estymą wspominana jest Kolorowa przy ul. Sienkiewicza. Na długo przed wojną oraz przez pewien czas po wojnie mieścił się tam popularny Smoluch, czyli kawiarnia Smoleńskiego. Gdy na początku lat 60. znalazła tam swą siedzibę Kolorowa, dawny elegancki lokal uległ przeobrażeniu: zniknęły marmurowe blaty, a pojawiły się toporne krzesła. Atrakcją dla wielu kielczan był, znajdujący się w wydzielonej części kawiarni, Klub Dziennikarza. Za to w samej Kolorowej, oprócz uciech gastronomicznych, można było załatwić – jak chodziły słuchy – także pewne uciechy cielesne. Często zaglądano również do pobliskiej podziemnej Dziurki po drugiej stronie Sienkiewki. Bardzo chętnie odwiedzany lokal mieścił się przy Rynku. Ogółowi kieleS I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

ckiej społeczności znany był jako knajpa U Malarskiego. Był to, co prawda, lokal bezalkoholowy, ale miejską legendą pozostaje, w jaki sposób goście wchodzili tam o własnych siłach, a wychodzili już tylko z pomocą kolegów... Wielu klientów miała pobliska restauracja Łysogórska oraz Łysica przy ul. Bodzentyńskiej. Dobrą morską lub słodkowodną rybę można było zjeść w Rybnej przy placu Wolności. Obok znajdował się Czardasz serwujący dania kuchni węgierskiej, z niezapomnianym plackiem po węgiersku na czele. Przy Krakowskiej Rogatce stałych zwolenników „sety i galarety” miał bar Krakowski. Z kolei dobre pierogi oraz pyzy (choć te ostatnie ponoć lepsze podawano w lokalu nad Silnicą) można było zjeść w barze U Kundery na rogu ul. Winnickiej i al. IX Wieków Kielc. Wiąże się z nim pewna anegdota. Urzędnicy różnego autoramentu, udając się w godzinach pracy na małe co nieco, mówili: „wychodzę do KW”, co sugerowało wizytę w mieszczącym się przy ul. Żeromskiego komitecie wojewódzkim jedynej słusznej partii. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że KW to po prostu Kundera Władysław, właściciel wspomnianego baru. Chętnie zaglądano do restauracji w Klubie NOT (Naczelnej Organizacji Technicznej) przy ul. Sienkiewicza. Na kartach gastronomicznej historii miasta zapisał się bankiet, który odbył się tam w 1964 r. po słynnych Motocrossowych Mistrzostwach Świata, zorganizowanych nad kieleckim zalewem. Niezaprzeczalną atmosferę miała, znajdująca się na Szydłówku, restauracja Robotnik (nazwa stąd, że w okolicy mieszkali pracownicy


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

53

Bar Mikrus na osiedlu KSM (fot. J. Siudowski, źródło: „Kielce”, Warszawa 1970)

KZWM i Chemaru), przemianowana później na Osiedlową. Powodzeniem cieszyły się także mniejsze bary. Choćby Mikrus przy ul. Źródłowej lub, nadal wspominana z łezką w oku przez część mieszkańców KSM-u, pijalnia piwa przy Szczecińskiej. Niektórzy pamiętają knajpkę przy Ściegiennego, potocznie zwaną barem U Łapki. Do dziś estymą cieszy się niezapomniany bar Zagłoba, gromadzący przy Małej śmietankę artystyczną, urzędniczą, dziennikarską czy naukową miasta. W osiedlowym klubie Merkury występował zaś słynny kielecki kabaret Yeti. Warto przy tym zaznaczyć, że wśród kielczan popularnych było też kilka lokali położonych w pobliskich miejscowościach. Wymieńmy tu choćby restaurację Podmiejską w Nowinach, motel w Słowiku czy restaurację Pod Kogutami w Bielinach.

Atrakcje, czyli wchodzisz na własną odpowiedzialność Wśród kieleckich knajp były i takie, które określano mianem mordowni. Niekiedy w tych samych budynkach, obok ekskluzywnych restauracji, znajdowały się bary dla pośledniej klienteli. Wstęp do tych pierwszych wymagał, jak wiemy, posiadania krawata i marynarki, za to do tych drugich można było przyjść w ubiorze wprost z hali fabrycznej. Tzw. mordownia Zagórska mieściła się na parterze obok obecnej Winnicy (tu małe wyjaśnienie: na początku restauracja nazywała się Źródłowa, gdy Kielce podpisały

umowę o partnerskiej współpracy z Winnicą, zmieniono nazwę i menu, serwując odtąd dania kuchni ukraińskiej). Drugi tego typu bar-mordownia był przy ul. Paderewskiego i stanowił w pewnym sensie przedłużenie eleganckiej restauracji Jodłowa. Specyficzną sławę zdobyła sobie restauracja Europa przy ul. Dużej. Niemniej jest ona często wspominana przez miłośników dawnych gastronomicznych (i nie tylko) wrażeń. Poza nazwą nic tam europejskiego nie było, wejście do Europy było aktem odwagi, a i język musiał być jak podeszwa, jak twierdzi jeden ze znajomych bywalców. Gdy na odwagę już się zebrało, wówczas wchodziło się do ciemnych, zadymionych pomieszczeń restauracji, która tak naprawdę żyła dwa razy na dobę: rano, gdy przyjeżdżali furmani, oraz wieczorem, po spektaklu w teatrze, gdy przenosili się tam niektórzy widzowie i aktorzy. Na podwórze przed knajpą dało się podjechać pojazdem zaprzężonym w konie. Zdarzało się nie raz, nie dwa, że z powodu zainteresowań spożywczych kierowcy, taki wóz parkował tam niekiedy nawet przez dwa lub trzy dni. Ciekawostką jest, że na dole, w pomieszczeniach pod Europą, powstał w latach 60. klub jazzowy. Istniał, niestety, tylko jakieś pół roku. Gastronomiczną legendą Kielc jest słynny bar Herbski, potocznie zwany Bonanzą (taki tytuł nosił popularny niegdyś westernowy serial). Przychodzili tam kolejarze, pracownicy Armatur czy KZWM-u. Stałymi klientami byli fachowcy w swych zawodach, których robota szukała i znaleźć nie


Historia 54 mogła. – Zawiązywał się swoisty sojusz robotniczo-chłopski, zwłaszcza we wtorki i piątki. Z upływem spożytych trunków sojusz ten jednak często się rozluźniał. Wtedy wkraczała milicja i rozwiązywała barową koalicję – wspomina znawca Bonanzy. O gościach tegoż lokalu napisał redaktor Zbigniew Nosal w reportażu na łamach „Przemian” w 1977 r. Weszliśmy pierwsi do knajpy zwanej przez bywalców Bonanzą: pan w skórzanej czapce, który ryż ze śmietaną uznał za śniadanie dla chorych, po czym zamówił pomidorową z makaronem, wasz wcale nie głodny reporter mający się wkrótce uraczyć wzmocnioną dla smaku i niepoznaki herbatką. Zaraz za nami zjawił się trzeci gość, poprosił w bufecie o mandarynkę, zapukał w szybę do czekających na zewnątrz kumpli. Przyszli z butelkami piwa w rękach, usiedli przy sąsiednim stoliku i za chwilę wyciągnęli skądś dyskretnie flaszkę po wodzie mineralnej z jakimś przezroczystym, bardzo chyba gryzącym płynem, bo krzywili się po nim, przepijając piwem prosto z butelek. Zaczęło się....

Kulinarne hity i gastronomiczne pomysły Kieleckie lokale znane były oczywiście z serwowanych dań. Ich bywalcy zgadzają się raczej, że najlepsze jedzenie podawano w Jodłowej, a kotlet pana Michała w wykonaniu tamtejszej kuchni był ponoć niezrównany. Sztandarowe danie Winnicy to z kolei słynne żarkoje, czyli mięsny gulasz podawany w glinianym naczyniu przykrytym zapieczonym ciastem chlebowym. Do Czardasza chodziło się na placek po węgiersku. Potrawę tę przyrządzano także w wielu kieleckich domach. Receptura może niezbyt skomplikowana, ale, mimo wielu starań – co niejednokrotnie słyszałem i znam także z własnych doświadczeń – te domowe placki jakoś nie wychodziły tak, jak w Czardaszu. Były smaczne, ale jednak czegoś tam brakowało… Jakiegoś drobiazgu… Może klimatu restauracji przy ówczesnym placu Obrońców? W barze Krakowskim furorę robiła galareta, czyli popularna meduza. Stąd wiadomo było, że w Kielcach na „setę i galaretę” najlepiej wybrać się właśnie tam. U Malarskiego wyjątkowo znakomite były ponoć cynaderki oraz sztuka mięsa w sosie musztardowym. Restauracyjnym hitem sprzed kilku dekad stał się śledź po japońsku. Miał zapewne tyle wspólnego z Japonią, co ryba po grecku z Grecją, ale cieszył się (i cieszy nadal) dużym powodzeniem jako świetna zakąska. Typowym dla PRL-u zwyczajem był obowiązek podania zakąski do wódki. Bez tego ani rusz. Rzecz jasna, nie wszyscy chcieli jeść na siłę kolejne porcje śledzika czy jajka na twardo. Szybko więc powstała instytucja tak zwanej zakąski przechodniej, w nienaruszonej formie sprzedawanej następnym klientom. Przepisom stawało się zadość. Poziom restauracji, barów czy kawiarni był oceniany nie tylko przez bywalców. Czasem sprawdzali to służbowo kieleccy dziennikarze (którzy oczywiście także bywali i temat doskonale znali). Odpowiedzi na pytanie, jak przedstawiała się kielecka gastronomia w przeddzień wakacji 1965 r., szukał redaktor „Słowa Ludu”. Warto przytoczyć jego relację z wędrówki po kilku popularnych lokalach. „Źródłowa” – bufet pusty i nieczynny. Specjalnością zakładu są placki ziemniaczane, ale niestety konsument musi obejść się smakiem, bowiem ich nie otrzyma. Jak oznajmiła sama szefowa kuchni, w „Źródłowej” brak ziemniaków. Jedna kelnerka do południa to stanowczo za mało. Konsumenci muszą długo czekać na podanie potrawy. W „Rybnej” jak zwykle bufet obficie zaopatrzony, a i z kuchni można było dostać różnorakie potrawy. „Kolorowa” ma przyjemną, miłą obsługę, ale za to nie ma ciastek. W kawiarni nie ma ciastek? Komentarz chyba zbyteczny. Dla odmiany w „Bristolu” kuchnia była nieczynna. Coś tam nawaliło. Na szczęście, jak informuje kierownictwo zakładu, awaria ma być szybko usunięta. Najlepiej w naszym rajdzie wypadła „Jodłowa”, w której jadłospis obejmował S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

wiele potraw i – co najważniejsze – wszystkie można było otrzymać. Jak wiadomo, „Jodłowa” cieszy się dużym powodzeniem także gości zagranicznych. W „Świętokrzyskiej” jadłospis urozmaicony, ale pieprzu na przykład nie można otrzymać, bo… receptura nie przewiduje. Konsument zwrócił się do kelnera o podanie mu pieprzu. Kelner grzecznie oznajmił, że tego rarytasu w „Świętokrzyskiej” nie ma. Kiedy gość dowiedział się w kuchni, że pieprz jest, ponownie prosił kelnera o podanie. Niestety, nie otrzymał, bowiem w recepturze pieprz jako dodatek nie figuruje”. Dziennikarz-konsument tu pochwalił, tam zganił. Na koniec podkreślił jednak, że ogólnie w lokalach się poprawiło: napoje np. można otrzymać z lodu, w umywalniach są ręczniki, zakłady dysponują szerokim asortymentem potraw. I tu łyżka dziegciu, bo jednak – zdaniem redaktora – jakość tych potraw i obsługa w niektórych lokalach budzą poważne zastrzeżenia. Ale na koniec udzielił dobrej rady: więcej niż dotychczas zakłady gastronomiczne winny wprowadzać tzw. zup sezonowych: koperkowych, owocowych, chłodników, więcej jarzyn i owoców. Czasy minione to także czasy racjonalizatorskich pomysłów, odgórnie wprowadzanych przez władze. Na gastronomiczne bolączki receptą miały być serwowane tzw. obiady domowe lub dania firmowe. Koncepcję ową sprawdzał reporter „Echa Dnia” na początku 1976 r. Kielecka gastronomia wciąż nie może wybrnąć z trwającego permanentnie kryzysu. Podstawowy zarzut: restauracje nie są nastawione na żywienie. Serwuje się dania drogie, mało urozmaicone. Próbą przełamania złych tradycji miało być wprowadzenie, zgodnie z centralnymi zaleceniami, tzw. obiadów domowych – czytamy. Dziennikarz odwiedził w porze obiadowej kilka kieleckich lokali. „Świętokrzyska”, jeden z trzech zakładów gastronomicznych, gdzie wprowadzono obiady domowe, zamknięta z powodu dezynfekcji. „Łysogórska” nie sprzedaje w porze obiadowej alkoholu, ale i tak nie zachęca do wejścia. Zimno, ściany brudne. W karcie cztery zestawy dań. Jedyna zmiana w stosunku do okresu poprzedniego to zmniejszenie wyboru potraw i pogrupowanie ich w zestawy. Jak ocenia kierownik, od wprowadzenia obiadów domowych znacznie zmniejszyła się frekwencja. Podobną opinię ma kierowniczka baru „Mikrus”, gdzie obroty zmalały „dzięki” obiadom domowym. W karcie cztery zestawy, w tym „dyżurny” przez cały dzień kurczak. W pozostałych restauracjach uwzględnia się w karcie dania tzw. firmowe. Bonifikata waha się od 10 proc. np. w „Rybnej” czy „Centralnej” do 20 proc. w „Jodłowej”. Zestawy dobrane są w sposób niezbyt ciekawy, zdarza się zresztą, że są w karcie dania tańsze niż w tych „ulgowych” zestawach”. Redaktor „Echa Dnia” był nieco rozgoryczony. Cóż, gastronomia odzwyczaiła nas, że do restauracji idzie się po prostu na obiad. Kierunek ten zresztą zdaje się umacniać – kończył swój reporterski zwiad. Racjonalizacja w PRL-owskim wykonaniu jakoś zbyt często wychodziła na opak. Nie sposób opisać pokrótce wszystkich kieleckich lokali, które przez kilka dekad cieszyły się większą lub mniejszą estymą konsumentów. To zdecydowanie temat na solidną książkę. Nie sposób także pogodzić kulinarno-towarzyskie opinie wszystkich bywalców restauracji, barów czy zwyczajnych mordowni. Jak twierdzi jeden z mych rozmówców: – Knajpy są jak kobiety. Trzeba ich wiele poznać, by wybrać tę najlepszą… ■

Za nieocenioną pomoc dziękuję bywalcom dawnych kieleckich lokali: Ryszardowi Harasimowiczowi i Ryszardowi Mikurdzie. W tekście wykorzystałem też artykuły z archiwalnych numerów kieleckiej prasy. Cenne były również opowieści zasłyszane podczas Głośnego Czytania Nocą poświęconego kieleckim knajpom, zorganizowanego niegdyś w Antykwariacie Naukowym Andrzeja Metzgera.


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

55

Bajka dla mam chustowe, koncerty oraz spotkania na temat profilaktyki zdrowotnej dzieci i dorosłych. Prowadzący to często klienci klubokawiarni. – Staram się z każdym porozmawiać, wymienić uwagi i często okazuje się, że są to osoby niezwykle utalentowane, posiadające najróżniejsze zdolności, którymi chcą się dzielić z innymi – zapewnia Anna Kijowska. Program zajęć, warsztatów i innych wydarzeń można znaleźć na fanpage’u Innej Bajki. Inna Bajka chętnie wspiera też wszystkie mamy, nawet gdy nie są jej klientkami. Można tu wejść, nakarmić dziecko i skorzystać z przewijaka. – Mamy nie muszą już tego robić pokątnie, na ławce w parku. I nie są zobowiązane do tego, by coś zamówić. To miejsce stworzone z myślą o nich i dla nich – przekonuje Anna Kijowska.

Tu każda mama i jej pociecha poczują się jak w bajce. Maluchy w bezpiecznej bawialni znajdą mnóstwo zabawek, a mamy odpoczną przy pysznej kawie i domowym cieście. Mało? Klubokawiarnia Inna Bajka oferuje też liczne zajęcia, warsztaty, koncerty i spotkania dla dużych i małych. Inna Bajka to przestrzeń dedykowana przede wszystkim mamom, ale nie tylko. Na miejscu można zorganizować urodziny, także dla dorosłych, oraz imprezy okolicznościowe: komunie, chrzty i wszelkie inne uroczystości. W kawiarni spotykają się też różne grupy, które na co dzień wymieniają się uwagami na forach internetowych czy w mediach społecznościowych, oraz pracujące poza biurem mamy. – Chciałam stworzyć miejsce uniwersalne, w którym dobrze będą się czuć zarówno dzieci, jak i ich rodzice. Dlatego Inna Bajka podzielona jest na dwie części: kolorową, dziecięcą przestrzeń bawialnianą oraz stonowaną kolorystycznie przestrzeń kawiarnianą dla dorosłych. Zależało mi, by rodzice mogli spokojnie pić kawę, nie tracąc maluchów z oczu – zwraca uwagę Anna Kijowska, właścicielka Innej Bajki. Na miejscu jest kojec, przewijak, po kawiarni można swobodnie jeździć wózkiem. Dzieci mają do

swojej dyspozycji bawialnię, w której znajdą małą kuchnię, sklepik, domek dla lalek, warsztat samochodowy, tipi, najróżniejsze książeczki, kredki, gry planszowe, puzzle, a nawet mały basen z kulkami. Za to rodzice mogą skorzystać z biblioteczki książek i czasopism. A do książki idealnie pasuje kawa, herbata czy pyszne koktajle z sezonowych owoców i warzyw bez cukru, syropów i innych zagęszczaczy. – Nasze menu oparte jest na naturalnych składnikach i świeżych produktach. Nie ma u nas gotowych słodyczy ze sklepu. Mamy domowe ciasta, często także dla tych, którzy nie tolerują laktozy czy mają dietę bezglutenową. Jeśli dodajemy bitą śmietanę, to tylko naturalną. Serwujemy także naturalne desery, tarty wytrawne i kanapki na ciepło – wylicza Anna Kijowska. W Innej Bajce miło można spędzić czas nie tylko przy smacznej kawie, ale też podczas licznych spotkań, m.in. z psychologiem dziecięcym, dietetykiem czy doradcą laktacyjnym oraz warsztatów. Mamy całą listę zajęć do wyboru. Od zajęć plastycznych, poprzez umuzykalniające gordonki czy rytmikę, sensoplastykę, warsztaty językowe oraz harmonijkę, czyli zajęcia stymulujące ogólny rozwój maluchów. Co jakiś czas Inna Bajka organizuje też warsztaty

Inna Bajka Klubokawiarnia Familijna ul. Solna 4A/2U, Kielce tel. 570 705 006 innabajka.kielce@gmail.com


Historia 56

Moskwy Fenomenalna przeszłość

tekst Rafał Zamojski

Kino Moskwa na pocztówce z lat 60. XX w.

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

57

Historia stałego kina w Kielcach zaczyna się od Phenomenu, początkowo niewielkiej salki na piętrze na rogu ulic Sienkiewicza i Małej, później kina na parterze kamienicy w miejscu dzisiejszego Puchatka, a następnie niezależnej siedziby zlokalizowanej po drugiej stronie ul. Staszica. Kino wielokrotnie zmieniało nazwy. Był Palace, Hamburg, Bałtyk i wreszcie Moskwa. Na ostateczne potwierdzenie oczekuje pytanie, czy w miejscu dzisiejszej Moskwy przemawiał Józef Piłsudski.

J

ak pamiętamy, najstarsza polska fotografia została wykonana w 1839 roku w Kielcach. Jej autorem był Maksymilian Strasz – zatrudniony na stanowisku inżyniera gubernialnego guberni krakowskiej z siedzibą w Kielcach. Ten prekursor polskiej fotografii, później autor pierwszego poświęconego jej polskiego podręcznika, w lipcu 1839 roku przesłał do redakcji czasopisma „Wiadomości Handlowe i Przemysłowe” „dwie próbki” swoich doświadczeń. Pisał wtedy o przenoszeniu na papier budowli. Najstarsza polska fotografia była więc najprawdopodobniej fotografią architektury Kielc.

Zdjęcia z natury Na „ożywienie” fotografii kielczanie czekali 58 lat. 14 sierpnia 1897 roku, niespełna dwa lata po pierwszym płatnym pokazie kinematograficznym na świecie (miał on miejsce w Paryżu), kielczanie obejrzeli w Teatrze Ludwika dwa przedstawienia synematografu, genialnego wynalazku Lumiere’a, czyli ruchomej, żywej, naturalnej wielkości fotografii. Zaczęła się era kina. Pierwszy stały kielecki iluzjon (tak początkowo na terenie Kongresówki nazywano kina) otwarto 10 lutego 1909 roku na piętrze kamienicy Kłodawskiego na rogu ul. Konstantego (dzisiejszej Sienkiewicza) i Małej. Ta niewielka salka kinowa, której nadano nazwę Phenomen, uruchomiona staraniem inżyniera Stanisława Tomickiego i Maksa Ellenzweiga, funkcjonowała około trzech lat. Maks Ellenzweig uznał, że warto zainwestować,


Historia 58 i w 1911 roku zawarł umowę z właścicielami posesji u zbiegu ul. Konstantego i Staszica, gdzie teraz stoi dom handlowy Puchatek. Ci zobowiązali się, że, wznosząc nowy budynek, parter przeznaczą wyłącznie na salę kinową. Wybudowana z inicjatywy Ellenzweiga trzypiętrowa kamienica stanęła już rok później. Przeniesione tam kino Phenomen miało widownię na 350 miejsc i funkcjonowało siedem dni w tygodniu. Warto wspomnieć, że w pierwszych latach funkcjonowania kieleckich iluzjonów kielczanie mogli oglądać na ekranie… swoje własne miasto. W tamtym okresie wyświetlano dużo filmów dokumentalnych, w tym lokalnych. Jak pisze badaczka historii kin Kielecczyzny Monika Bator (z której prac korzystam pisząc niniejszy tekst), interesującą grupę „zdjęć z natury” stanowiły obrazy wykonane przez miejscowych operatorów, rejestrujących ważne dla społeczności lokalnych wydarzenia. Zdjęcie z natury, zatytułowane Kielce i okolice, odnalazłam w programie „Phenomenu” z początku czerwca 1913 r. Zachowały się też informacje o podobnych filmach kręconych w okresie międzywojennym. Taśmy filmowe były w tamtym czasie nietrwałe, ale minimalna szansa, że na czyimś strychu taki film się zachował, z pewnością istnieje.

Kino Palace Maks Ellenzweig dalej inwestował i w 1926 roku po drugiej stronie ul. Staszica wybudował nową siedzibę kina. Jego uroczysta inauguracja pod nową nazwą Palace nastąpiła w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1926 roku, o czym wiemy z reklamy na pierwszej stronie „Gazety Kieleckiej” (nr 1926/100). Warto zwrócić uwagę, że do 99. numeru tego pisma reklamowane było kino Phenomen, a od setnego – kino Palace. Czy kino pod nazwą Phenomen funkcjonowało w grudniu 1926 roku jeszcze w starej siedzibie czy już w nowej? Choć sprawa wydaje się mało istotna, mam swoje powody, by się nad tym zastanawiać, i zaraz to wyjaśnię. Zabawną ciekawostką jest, że w tym samym numerze „Gazety Kieleckiej” ukazał się tekst „Rozwój przemysłu kinematograficznego w Kielcach”,

Druga siedziba kina Phenomen (od 1927 do 1939 mieścił się tu kinoteatr Czwartak) – fot. z archiwum J. L. Adamczyka

gdzie nazwa kina Phenomen… w ogóle się nie pojawia! Wymieniono za to kino Merkury, które mieściło się w drewnianym baraku, w miejscu, gdzie w 1912 roku stanął hotel Versal (czyli znów przy ul. Staszica!). Faktycznie, iluzjon Merkury zaczął działać 16 maja 1909 roku, czyli trzy miesiące później niż Phenomen. Napomknięto tylko, że pozatem działało krótko kino w domu Kłodawskich. Dziś ten tekst zaliczylibyśmy do sponsorowanych. W rzeczywistości zamiast rzetelnie przedstawić historię kieleckich kin, głównie reklamuje konkurencję, czyli opisane w samych superlatywach kino Czary które jest w naszem mieście jedynem przedsiębiorstwem posiadającem tak liczną stałą publiczność. Kino Palace liczyło 486 miejsc i do marca 1937 roku, kiedy otwarto kino w Domu Przysposobienia Wojskowego i Wychowania Fizycznego (dzisiejszym WDK), było najnowocześniejszym w Kielcach. Palace miał m.in. aparaturę nagłaśniającą, a pierwszym filmem dźwiękowym wyświetlonym w Kielcach 1 marca 1931 był „Głos serca” – jak głosi reklama: Cały mówiony, cały śpiewany po polsku! Konkurencja wyposażyła swoje kino w aparaturę dźwiękową dopiero półtora roku później.

Przemówienie Marszałka?

Widok z dzwonnicy katedralnej na kino Moskwa przed przebudową (fot. ze zbiorów Muzeum Historii Kielc)

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

Powróćmy do pytania, czy nowy gmach kina Palace funkcjonował jeszcze przed oficjalną inauguracją. To ważne, choć nie z powodów czysto filmowych, ale kieleckiego wydarzenia dekady, czyli V Zjazdu Związku Legionistów Polskich, który odbył się 6 sierpnia 1926 roku. Jak pisze „Gazeta Kielecka”: Już od godziny 5-tej tłumy zjazdowiczów ściągać poczęły do nowego kinoteatru przy ul. Staszyca, gdzie miał się odbyć odczyt. Obok kinoteatru na błotnistej łączce ustawiono gigantofony przy pomocy których ci wszyscy uczestnicy Zjazdu, którzy dla szczupłości sali nie mogli otrzymać biletów wstępu na salę wysłuchali przemówienia p. Marszałka. Stary Phenomen trudno byłoby nazwać nowym kinoteatrem, a uroczysta inauguracja Palace odbyła się kilka miesięcy po Zjeździe. Wiele więc wska-



Historia 60

Mozaika kolorowych tynków na elewacji Moskwy (ok. 1970, fot. Krzysztof Wilczyński)

zuje na to, że Józef Piłsudski przemawiał w Kielcach w budynku dzisiejszego kina Moskwa. Sądzę, że warto byłoby to potwierdzić. Starą siedzibę Phenomenu Maks Ellenzweig wydzierżawił wojsku, które w 1927 roku przeniosło do niej z koszar przy ul. Prostej powstałe tam dwa lata wcześniej kino Czwartak. Po II wojnie światowej, do 1971 roku, na miejscu Phenomenu/Czwartaka funkcjonowało kino Warszawa, w ostatnim okresie mające charakter ambitnego kina studyjnego. Ostatecznie trzypiętrową kamienicę z kinem wyburzono, by na jej miejscu wybudować nową część domu towarowego Puchatek.

Hamburg i Moskwa We wrześniu 1939 roku Kino Palace zostało przejęte przez Niemców. Maks Ellenzweig w 1941 roku trafił do getta, zaś w 1942 został wywieziony do Treblinki, gdzie zginął. Niemcy zmienili nazwę kina na Hamburg – stało się ono kinem „tylko dla Niemców”. Kilka lat temu natrafiłem w Internecie na niemieckie zdjęcie z czasów okupacji, przedstawiające żołnierzy wychodzących z kina Hamburg. Po wypędzeniu Niemców upaństwowionemu kinu nadano nazwę Bałtyk. Jego repertuar pojawiał się w „Słowie Ludu” do 13 października 1951 roku. Od 14 października – bez słowa komentarza – kielecki organ PZPR drukuje repertuar kina Moskwa. Można się domyślać, że zmiana nazwy nastąpiła w związku z celebrowanym wtedy miesiącem pogłębiania przyjaźni polsko-radzieckiej. W zbiorach Muzeum Historii Kielc znajduje się zdjęcie kina Moskwa autorstwa Jerzego Piątka z tego okresu – widać na nim plakat niemieckiego filmu „Salto Mortale” z 1953 roku. W styczniu 1954 roku „Słowo Ludu” poinformowało o decyzji rozbudowy kina Moskwa. Ostatecznie zaczęła się ona na początku roku 1957, a artykuł „Dziś panoramiczna premiera”, informujący o uruchomieniu kina po przebudowie, pojawił się 19 września 1959 roku. Kielczanie dowiedzieli się S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

Kino w okresie okupacji niemieckiej (źródło: Fotopolska)

m.in. o 13-metrowym ekranie, ustawieniu 535 miękkich wygodnych foteli i uruchomieniu na dolnym holu kawiarenki. Wszędzie dużo światła, luster i stiuków. Wrażenie miłe. Kino wyposażone jest w dźwięk stereofoniczny, nowoczesną aparaturę projekcyjną „Zeissa” i urządzenia klimatyzacyjne. Przebudowa kina Moskwa definitywnie zakończyła się pod koniec 1960 roku, kiedy zrobiono elewację z kolorowych tynków i daszek nad wejściem według projektu inżyniera Jana Chwyły. Świetnie zaprojektowana mozaika kolorowych tynków była architektonicznym wyróżnikiem nowej wersji kina Moskwa. Dziś ten udany przykład estetyki przełomu lat 50. i 60. XX w. jest ukryty pod styropianem – wierzę, że prędzej czy później kolorowe tynki Moskwy zostaną docenione i przywrócone. W latach 60. kino zyskało też udane neony („KINO” i „Moskwa”). W latach 90. ten drugi uratowali przed zniszczeniem właściciele popularnego wtedy pubu Karczma przy ul. Bodzentyńskiej. Stał się elementem dekoracyjnym wnętrza. Mam nadzieję, że nadal istnieje i byłoby wspaniale, gdyby powrócił na budynek kina. Chyba jest już na to dobry czas! Transformacja ustrojowa przełomu lat 80. i 90. niosła ze sobą różne patologie. Jedną z nich był fakt, że zawiadujące kieleckimi kinami państwowe przedsiębiorstwo Apollo-Film przeszło na własność samorządu… województwa małopolskiego. W efekcie, aby uratować historyczne kino przed zamknięciem, władze Kielc musiały go odkupić od… marszałka województwa małopolskiego (dawne kino Romantica dalej jest własnością Apollo-Film). Dzięki tej godnej dużej pochwały decyzji kino Moskwa dalej cieszy kielczan (w tym mnie). Dziś jest to ambitne kino studyjne z nowoczesną aparaturą projekcyjną. Na koniec warto wspomnieć, że w Kielcach znów od kilku lat działa kino Fenomen. Przyjmując tę nazwę, do tradycji Phenomenu nawiązało w ten sposób drugie znakomite, nagradzane kieleckie kino studyjne, działające w WDK. ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Mistrzostwa Świata w Kielcach 24 najlepsze reprezentacje, zacięta walka o tytuł mistrzyń świata, sportowe emocje od rana do wieczora i bezpłatny wstęp na wszystkie mecze. Mistrzostwa Świata Kobiet do lat 18 w piłce ręcznej startują w sierpniu, a Kielce są gospodarzem tej imprezy. Nic dziwnego, w końcu tytuł Europejskiego Miasta Sportu 2018 zobowiązuje.

godzinę 18. Dokładny harmonogram rozgrywek dostępny jest na oficjalnej stronie internetowej Mistrzostw Świata www.handballpoland2018.pl. Wstęp na wszystkie mecze jest bezpłatny. – Organizacja młodzieżowych MŚ to szansa na pokazanie niezwykle bogatego dorobku miasta w piłce ręcznej i wielkich osiągnięć kieleckich sportowców. Kielce gościć będą sportowców i kibiców z całego świata. Nie byłoby to możliwe bez wsparcia i zaangażowania władz miasta. Dziękuję też za wsparcie władzom Politechniki Świętokrzyskiej. Turniej w Kielcach ma tym bardziej znaczącą rangę, że wpisuje się w obchody 100-lecia piłki ręcznej w Polsce. Organizacja imprez młodzieżowych

– Kielce potwierdzają, że są miastem sportu. Cieszę się, że organizatorzy dużych imprez sportowych mają do nas zaufanie. Wielokrotnie udowadnialiśmy, że takie wydarzenia w Kielcach odnoszą sukces – przekonuje Wojciech Lubawski, prezydent miasta.

Do Kielc przyjadą szczypiornistki z czterech kontynentów. O miano najlepszej drużyny na świecie walczyć będą m.in. Argentynki, Koreanki, Tunezyjki, Egipcjanki, Dunki, Szwedki, Hiszpanki i Czarnogórzanki. Nie zabraknie Polek, które podczas losowania trafiły do grupy A, razem z Niemcami, Rumunią, Brazylią, Angolą i Słowacją. Tytułu bronić będą

piłkarki ręczne z Rosji. Mistrzostwa rozpoczną się 7 sierpnia. W Hali Legionów przy ul. Drogosza o godz. 18 Polki zmierzą się z Angolkami. Mecze rozgrywane będą w dwóch halach: Hali Legionów na Pakoszu i hali sportowej Politechniki Świętokrzyskiej. Mistrzynie świata poznamy 19 sierpnia, po meczu finałowym, który zaplanowano na

to także ważny etap przygotowań do seniorskich MŚ, które w 2023 roku zorganizujemy wspólnie ze Szwedami – powiedział prezes ZPRP Andrzej Kraśnicki, prezes Związku Piłki Ręcznej w Polsce. Turniej finałowy Mistrzostw Świata Kobiet do lat 18 objął honorowym patronatem Minister Sportu i Turystyki Witold Bańka.

61


Postać retro 62

Władysław Wagner. Harcerz na krańcach świata tekst Jacek Korczyński zdjęcie Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zapragnął zdobyć świat. Wypłynął z Gdyni 8 lipca 1932 i swoje marzenie spełnił: był pierwszym w dziejach Polakiem, który okrążył jachtem żaglowym kulę ziemską. Młody harcerz zafascynowany morzem.

Władysław Wagner urodził się 17 września 1912 r. w Krzyżowej Woli koło Starachowic (dziś to część miasta). Kilkanaście lat później jego rodzina przeniosła się do Gdyni. Morze i statki zawładnęły duszą i wyobraźnią młodego Władka. Marzył o dalekich podróżach, tropikalnych wyspach, nieznanych lądach. Zdobycie celu miały ułatwić morska drużyna harcerska i kurs żeglarski. Wyremontował znalezioną na plaży podniszczoną, bezpańską łódź. Tak właśnie powstała słynna Zjawa, na której 20-letni harcerz postanowił wyruszyć w świat. Wagner szybko znalazł towarzysza wyprawy, swojego przyjaciela Rudolfa Korniowskiego, też zapalonego żeglarza. Zjawa wyszła w morze 8 lipca 1932 r. Dla żegnających była to brawurowa, trochę narwana, miesięczna wycieczka młodych zapaleńców. Dla tych na pokładzie miała to być kilkuletnia wyprawa. Nikt jednak nie mógł wiedzieć, że w ten lipcowy wieczór Władysław Wagner pożegnał swoją ojczyznę – pisał Marian Mickiewicz. Wagner płynął na 3 jachtach przez 7 lat, z przerwami na remonty, uzupełnienie zapasów i wypoczynek. Podróżował z załogą, której członkowie zmieniali się co pewien czas (Korniowski zrezygnował z dalszej podróży niecały rok po wypłynięciu z Gdyni). Nie zmieniała się tylko nazwa jachtu. Na swej pierwszej Zjawie żeglarz dopłynął do Panamy. Z powodu awarii musiał zdobyć nowy: była to Zjawa II. Potem pojawiła się Zjawa III, na której zakończył swą wyprawę. Borykał się z problemami, także finansowymi. Dzięki zapałowi i niezwykłej determinacji udawało mu się z nich wybrnąć. Wagner płynął najpierw z Gdyni do Dakaru, później przez Atlantyk i Kanał Panamski, następnie przez Pacyfik do Anglii. Pętlę okrążającą ziemię zamknął latem 1939 roku. „Kropki nad i” nie pozwolił mu postawić wybuch II wojny światowej. Nie mógł już zawinąć na Zjawie do macierzystego portu w Gdyni i cieszyć się odniesionym sukcesem. Wyprawa Wagnera wymyka się wszelkim analogiom, nie podlega żadnym schematom organizacyjnym. Młody gdyński harcerz sam ponosi ryzyko zuchwałego przedsięwzięcia. Nikt za nim nie stoi, nikogo – wyruszając S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

w rejs – nie reprezentuje, ale też nie jest od nikogo zależny. Równocześnie, i dlatego właśnie, bierze na swe barki całą odpowiedzialność – zdawać by się mogło – nierozważnego kroku. Podejmuje, jak nikt przed nim i bardzo długo po nim, śmiałą, wyłącznie prywatną inicjatywę. Jego wyprawa z uwagi na amatorstwo i różne nieprzewidywalne okoliczności miała wszelkie dane po temu, by zakończyć się niepowodzeniem, całkowitym fiaskiem. Jednak udała się! – napisała Anna Rybczyńska. Kapitan Wagner wiele przy tym zrobił dla promocji swojej ojczyzny. Dzięki niemu w licznych portach świata można było po raz pierwszy zobaczyć polską banderę. Wyprawa nabierała rozgłosu, a przedsięwzięciu patronował Związek Harcerstwa Polskiego. Wysyłał do kraju pamiętnik podróży, jeszcze przed wojną ukazały się jego książki „Podług słońca i gwiazd” oraz „Pokusa horyzontu”. Wybuch wojny zastał naszego żeglarza w angielskim porcie Great Yarmouth. Miał jechać do Polski, niestety było już za późno. Wagnerowi przypadła w udziale służba pod naszą banderą handlową, a „Zjawie” pod brytyjską jako patrolowcowi. Wagner zaciąga się na statek jako prosty marynarz, niebawem jednak awansuje na III oficera, a potem na II oficera. Poznał inne morze, okrutne, grożące w każdej sekundzie śmiercią wśród rozrywanych przez wybuch torped blach poszycia, pożarów wzniecanych przez pociski – czytamy w książce Mickiewicza. Kapitan Wagner pozostał na emigracji. Zwróconą mu przez sojuszników Zjawę III przerobił na kuter rybacki i zajął się rybołówstwem. Po wojnie zakupił nowy jacht i pożeglował z żoną w kierunku Australii. Zatrzymał się na Wyspach Dziewiczych, później udał się do Puerto Rico, by na koniec zamieszkać na Florydzie. Nigdy już nie odwiedził kraju. Zmarł 15 września 1992 r. w miejscowości Winter Park. ■

Korzystałem m.in. z książek: Mariana Mickiewicza „Pod żaglami Zjaw” (Gdynia 1961) i Anny Rybczyńskiej „Pod żaglami dookoła świata” (Kraków 1993), a także z artykułu wspomnieniowego Anny Rybczyńskiej z kwartalnika „Nautologia” (nr 1 z 1993 r.).


Kielce zapomniane

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

63

Kamienica Strasza tekst Rafał Zamojski

Kielce w tym roku mogłyby świętować poważną rocznicę. 200 lat temu po raz pierwszy stały się stolicą województwa i choć było to zupełnie inne województwo niż teraz, to nazwa i związane z nią zmiany zdecydowanie nasze miasto nobilitowały. Ważnym topograficznym punktem tej nowej, wyższej pozycji stała się kamienica Strasza.

Decyzja o przeniesieniu do Kielc władz i instytucji województwa krakowskiego zapadła w 1816 roku, ale faktyczne zainstalowanie urzędów oraz przeprowadzka urzędników wraz z rodzinami miała miejsce w roku 1818. To wydarzenie, łącznie z utworzeniem w Kielcach z inicjatywy Stanisława Staszica Akademii Górniczej i Dyrekcji Górniczej, sprawiło, że w życiu miasta, a właściwie wtedy jeszcze miasteczka, rozpoczęła się całkowicie nowa era. W Kielcach zamieszkali wykształceni urzędnicy, wykładowcy i studenci, których – jak celnie zauważył Jan Leszek Adamczyk (z którego pracy korzystam pisząc ten tekst) – aspiracje i zainteresowania wykraczały często poza wyobraźnię mieszczan hodujących przy Rynku nierogaciznę. Jednym z takich nowych kielczan był Maksymilian Strasz, znany nam jako „ojciec polskiej fotografii” (odsyłam do strony internetowej madeinswietokrzyskie.pl i tekstu Jacka Korczyńskiego „Pasja inżyniera Strasza, czyli rodzimej fotografii początki”). Zamieszkał on w Kielcach w roku 1837, bo po śmierci Karola Meyzera otrzymał nominację na stanowisko inżyniera gubernialnego (w tym czasie województwa były już zamienione na gubernie). O tym, że był człowiekiem twórczym i niepoślednim, świadczy nie tylko jego pasja fotograficzna. Odważył się także wysłać carowi w podarunku skonstruowaną przez siebie lunetę, ale prezent został mu odesłany. Nie o pasjach Strasza tu jednak mowa, a o jego umiejętnościach architektonicznych, wykorzystywanych zarówno w pracy zawodowej (niezrealizowany projekt nowej siedziby Rządu Gubernialnego), jak i prywatnie (sam był autorem projektu i nadzorował budowę własnej okazałej kamienicy). Kielce nieustannie borykały się z dużym niedoborem lokali, dlatego władze państwowe zdecydowały się rozpocząć prace nad projektem nowej siedziby władz gubernialnych, tak, by Gmach Leonarda oddać na potrzeby lazaretu wojskowego. Ostatecznie powstało kilka koncepcji tej inwestycji (w tym projekt Strasza), ale do czasu utraty przez Kielce z końcem 1844 roku (na 22 lata) statusu miasta gubernialnego żadnej nie udało się zrealizować. Ciekawostką jest, że według koncepcji Strasza reprezentacyjna siedziba władz gubernialnych miała stanąć w miejscu nazwanym wiele lat później Wzgórzem Karscha.

Dawna pocztówka. W tle kamienica Strasza

Piętrową kamienicę dla potrzeb swojej rodziny (jedną z najkosztowniejszych i najokazalszych w ówczesnym mieście, więc można sądzić, że z Kielcami wiązał swoją przyszłość) wybudował Strasz przy ulicy Dużej, blisko narożnika nowo zaprojektowanej ulicy Józefa (późniejszej ulicy Czerwonego Krzyża). Nie mieszkał w niej długo, bo w 1844 roku awansował i przeniósł się wraz z rodziną do Warszawy. Jeden z kolejnych właścicieli posesji Gustaw Arndt dokupił wąską działkę oddzielającą ją od nowej ulicy i następnie w latach 80. XIX wieku rozbudował kamienicę tak, że stała się narożną. Nowa część pod względem architektonicznym został dopasowana do starej. Znakomicie wpisująca się w krajobraz placu Najświętszej Marii Panny kamienica Strasza/Arndta, została trafiona przez pocisk i spalona podczas walk roku 1945. Niedługo po wojnie, wykorzystując częściowo jej mury, wybudowano w tym miejscu siedzibę PZU. ■


Psychologia

64

Karuzela z emocjami To one pokazują, co dla nas ważne. I choć chcemy wierzyć, że kierujemy się przede wszystkim rozumem, to tak naprawdę one rozdają karty. O emocjach opowiada Agnieszka Scendo. Czy emocje naprawdę są takie ważne? Można je porównać do drogowskazów, które prowadzą nas przez życie. Podpowiadają nam – na głębokim, intuicyjnym poziomie – co lubimy, a czego nie, gdzie chcemy iść i co chcemy mieć. Stają się intensywniejsze, gdy przydarzy się nam coś ważnego, gdy się zakochamy, gdy umrze ktoś bliski, gdy panicznie boimy się wizyty u dentysty. Emocje są jak sygnał alarmowy, który mówi: Uwaga! To dla ciebie ważne! Ten alarm budzi rozum, który próbuje poradzić sobie z sytuacją. Dzieci swobodnie okazują emocje. Dla maluchów to jedyny sposób porozumiewania się. Niemowlęta mogą wyrazić emocje płacząc lub się śmiejąc. Z czasem rozum przejmuje kontrolę i zaczyna emocjami zarządzać. Ale one cały czas są w nas i tylko czekają na okazję – wystarczy spojrzeć na stadion piłkarski. Radość z bramki jest szczera czy przesadzona? Podczas meczu działa tzw. zarażenie emocjonalne. Łatwo poddajemy się wpływowi emocji innych i nie do końca to kontrolujemy. Przez to uczucia są intensywniejsze. Tak dzieje się podczas masowych wydarzeń. Dochodzi wtedy do automatycznej synchronizacji uczuć i nastrojów, które stopniowo „infekują” tłum, co w konsekwencji wytwarza silne uczucie zbiorowe.

Agnieszka Scendo, psycholog w trakcie specjalizacji z psychologii klinicznej. Psychoterapeuta rodzinny oraz psychodynamiczny. Zajmuje się diagnozą oraz terapią indywidualną dorosłych, dzieci i młodzieży. do tablicy milczy. Nauczycielka czuje zalewającą ją falę złości, wpisuje uwagę do dzienniczka, ale to nie zmniejsza jej dyskomfortu. To interpretacja zachowania Jasia wzbudziła w niej gniew. Uznała, że chłopak ją lekceważy. Chyba to właśnie robił. Jej zdaniem tak, bo odniosła jego zachowanie do siebie. Jaś zachowywał się tak z innych powodów: podrywał koleżankę, a pod tablicą grał twardziela. Nie miało to nic wspólnego z nauczycielką.

Czyli w grupie czujemy mocniej. Tak, ale to dotyka nas także bardziej kameralnie. Potwierdzili to Haeffel i Hames z Uniwersytetu w Notre Dame. Badali amerykańskich studentów w akademiku. Jeśli ktoś miał depresyjnego współlokatora, istniało ryzyko, że z czasem także u niego pojawią się objawy depresji. Ci, którzy mieli szczęście mieszkać z osobą radosną, również z czasem upodabniali się do niej.

Od dziś postaram się nie brać wszystkiego do siebie. Dobry kierunek (śmiech). Siła negatywnych emocji i ich „bolesność” są związane z tym, jak interpretujemy zdarzenia. Jeżeli uznamy, że ktoś chce nas upokorzyć, siła emocji wzrasta, zwłaszcza, gdy nie do końca wierzymy w siebie. Mamy wtedy skłonność do tendencyjnego odczytywania zamiarów innych i reagujemy zbyt mocno, bo sytuacja zagraża naszemu dobremu mniemaniu o sobie.

Zarażamy emocjami? W powstawaniu emocji mamy swój aktywny udział. Wyobraźmy sobie taką sytuację: Anka prowadzi lekcję. Jasio robi głupie miny do kolegi. Wezwany

Czyli zawodzi rozum. To może oddzielić go od emocji? Nie da się. Dziś psychologowie wiedzą, że rozum silnie wpływa na emocje, i odwrotnie – emocje sil-

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

nie wpływają na rozum. Podział na emocje i rozum jest sztuczny. Niektórzy naukowcy posługują się nawet terminem „cogmotions”, wyrażając w ten sposób fuzję poznania i emocji. Jak tę fuzję okiełznać? Trzeba przestrzegać zasady: rób coś innego zamiast tego, do czego cię ta emocja popycha. Jeśli np. złość prowokuje cię do ataku, wykorzystaj energię do obrony własnej osoby. Chcąc lepiej kontrolować emocje, trzeba o nie dbać. Wystarczy dużo się ruszać. Spacer, siłownia, taniec pomagają zlikwidować fizjologiczne przejawy niepożądanych uczuć. Trzeba też znaleźć czas na to, co sprawia nam przyjemność. To odpręża i pomaga odreagować napięcia. Ważne jest wsparcie bliskich, pod warunkiem, że nas z empatią wysłuchają i zrozumieją. Dziękujemy za rozmowę.

Partner artykułu: Centrum Terapii i Rozwoju Neuroclinic w Kielcach al. IX Wieków Kielc 8/36 www.psychologkielce.pl


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

RODO: Czy jesteś gotowy na nowy poziom prywatności? tekst: radca prawny Wojciech Stachowicz-Szczepanik

Od kilku miesięcy w Polsce trwa szaleństwo związane z tajemniczym czteroznakowym skrótem: RODO. 25 maja doczekaliśmy się nadejścia nowych przepisów, zmieniających zakres ochrony naszych danych osobowych. Związane są z każdym, kto w dowolny sposób je przetwarza, i wprowadzają rygorystyczne zasady, ale nie tylko… Nowe przepisy dotyczące RODO najszybciej „przekonały” przedsiębiorców. Metoda była prosta, ale niezmiernie skuteczna: wizja kary finansowej za naruszenie przepisów prawa związanych z RODO sięgająca maksymalnie 20 mln euro lub 4 proc. rocznego obrotu firmy. Stary i sprawdzony sposób skutecznie podziałał na rodzimy biznes, który rzucił się w wir żonglowania przepisami prawa i wdrażania RODO w swoich przedsiębiorstwach. Obłęd i szaleńczy wyścig, by jak najszybciej dostosować się do nowych przepisów, sprawił, że do wielu osób odezwało się w krótkim czasie i z miłą wiadomością mnóstwo zapomnianych i od lat niewidzianych firm. Prawie wszyscy, jak jeden mąż, przypominali o ogromnej trosce i dbałości, z jaką przetwarzają dane osobowe, a także zaznaczali, iż kliknięcie w mailu w przycisk „zgadzam

się”, którego nie dało się nie zauważyć, pozwoli na dalszą owocną współpracę. Przedsiębiorcy wysyłający lawinę maili zapomnieli dodać, że po wyrażeniu przez nas zgody skierują w naszą stronę nową masę spamu i niepotrzebnych newsletterów. Diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach. Zaletą takich ruchów była oczywiście możliwość wypisania się z bazy danych naszych partnerów, a także opcja poproszenia przez nas o wszelkie dodatkowe informacje (m.in.: od kiedy podmiot przetwarza nasze dane, jak zostały zdobyte, w jakim celu będą przetwarzane etc.). Aby jeszcze mocniej zachęcić nas do wyrażenia zgody na przetwarzanie danych osobowych, część firm postanowiła skusić konsumentów dodatkową nagrodą, w postaci bonusów lub rabatów na swoje usługi oraz produkty, zaś zacniejsze firmy, mocno przekonane o swojej wyjątkowości, postanowiły wprowadzić opłaty za korzystanie ze swoich serwisów dla tych, którzy zgody na przetwarzanie danych nie wyrazili. Metoda kija i marchewki jak zwykle okazała się niezawodna. Rozmyślając o RODO warto zatem pamiętać, że obecnie każdy obywatel ma prawo żądać wszelkich informacji na temat swoich danych osobowych, zaś firma gromadząca nasze dane jest zobowiązana w sposób klarowny i jednoznaczny udzielić odpowiedzi na nasz wniosek. Poza tym nabyliśmy tzw. prawo do bycia zapomnianym, możemy żądać usunięcia naszych danych osobowych (wysłać maila ze zgłoszeniem sprzeciwu co do przetwarzania danych osobowych przez określoną firmę). Gdyby okazało się, że te prośby z nieznanego powodu są przez nią lekceważone, to w naszych staraniach wesprze nas Prezes Urzędu Ochrony Danych Osobowych (tzw. PUODO) i jego kadra pracowników. Nowe przepisy odświeżyły zakurzone znajomości konsumentów z firmami, a także pozwoliły na nowo ukształtować ochronę danych osobowych w europejskiej gospodarce (RODO jest rozwiązaniem wprowadzonym w całej Unii Europejskiej). Z wielu względów zmiana przynosi dodatkową ochronę dla obywateli, ale z drugiej generuje szereg obowiązków, nierzadko absurdalnych, po stronie przedsiębiorców. To właśnie oni ponoszą obecnie największe koszty wdrożenia RODO i to nie tylko te czysto materialne. Główny problem to czas, który firmy poświęcają na dostosowanie swojego przedsiębiorstwa do nowej rzeczywistości. Nowe przepisy, strasząc karami, spowodowały także szereg dziwacznych i mało zrozumiałych działań. Nauczyciel w jednym z kieleckich liceów sprawdzał listę obecności nie wyczytując nazwisk uczniów, lecz literę klasy i numer w dzienniku. RODO przyznało nam prawo do bycia zapomnianym, ale nie odebrało prawa do zdrowego rozsądku.

Partner merytoryczny „Made in Świętokrzyskie” Bartocha Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy Kancelaria Prawna ul. Warszawska 21/48, Kielce www.kbss.pl

65


Być eko 66

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

67

Refuse, reduce, reuse, recycle, rot, czyli: nie przyjmuj i nie kupuj rzeczy, których nie potrzebujesz, postaw na minimalizm i otaczaj się tylko tym, co jest naprawdę konieczne, zamiast wyrzucać zepsute rzeczy, spróbuj je najpierw naprawić, stawiaj na produkty wielokrotnego użytku i takie, które można przetworzyć, kompostuj. W tych kilku wskazówkach zamyka się filozofia życia zero waste, postawy, która ma na celu zredukowanie do minimum ilości wytwarzanych odpadów.

Zero waste po świętokrzysku tekst Aneta Zychma zdjęcia Mateusz Wolski

Najczęściej zaczyna się od segregacji śmieci. Potem pojawia się chęć, by zmniejszyć ilość wynoszonych z domu worków zapełnionych odpadami. I tak powoli wykształca się w człowieku zerowaste’owy zmysł, który skłania do poważnej refleksji, szukania wsparcia i rzetelnej wiedzy (głównie w Internecie, na blogach eksperckich) i uczula na wszelkie konsumpcyjne pułapki, jak chociażby generowanie potrzeb przez reklamodawców (słynne i oklepane „musisz to mieć” czy „jesteś tego warta”).

Na świętokrzyską modłę W Polsce prężnie działają: Polskie Stowarzyszenie Zero Waste i Federacja Polskich Banków Żywności, które promują ekologiczny styl życia. Do tego dochodzą różne sklepy ZW: z kosmetykami, chemią gospodarczą, lokalną żywnością i produktami fair trade. Najwięcej znaleźć ich można oczywiście w dużych miastach, jak Warszawa, Kraków, Wrocław, Łódź. W małym miasteczku czy na wsi nie jest już tak kolorowo. W Kielcach bakcyla złapał Instytut Dizajnu. Wspólnie szyją torby z odpadowych tkanin, które trafiają następnie do wskazanych przez autorów sklepów, gdzie mają służyć klientom zamiast jednorazowej foliówki, a warsztaty nazywają się Torby Bumerangi. Podczas Zero Waste Start! można wziąć udział w warsztatach i posłuchać wykładów o tym, jak zminimalizować produkowane przez siebie odpady w domu, pracy i na zakupach. Z kolei Latająca Komitywa Naprawcza pozwala cyklicznie szlifować umiejętności naprawiania sprzętów AGD, RTV, elektroniki, rowerów, komputerów, ceramiki, ubrań i biżuterii. Jak jednak bezśmieciowe funkcjonowanie zorganizować na co dzień? Tutaj z pomocą przychodzi Patrycja Wyrozumska, mama dwójki dzieci, mieszkająca z całą rodziną w małej świętokrzyskiej miejscowości. Od około półtora roku powoli i trwale modyfikuje rodzinne zwyczaje w duchu zero waste. Swoimi doświadczeniami i radami dzieli się na blogu Chronimy Środowisko. – Z wykształcenia i zamiłowania jestem specjalistką od ochrony środowiska. Podczas urlopu macierzyńskiego przemyślałam sobie na spokojnie wiele spraw i zdecydowałam się założyć bloga. Jego prowadzenie sprawia mi wiele satysfakcji i pomaga się rozwijać. Czuję, że w ten sposób robię coś dobrego dla natury. Na początku nie poruszałam na nim zagadnień


Być eko 68 Śmieciom w kuchni mówimy nie! Poza zakupami, kosmetykami i chemią domową należy zwrócić uwagę także na przechowywanie żywności i przyrządzanie posiłków. – Zero Waste w kuchni to mój ulubiony temat. Uwielbiam bezodpadowe gotowanie. Na blogu zamieściłam przepis na sos tzatziki na bazie obierek z ogórka, bo w gotowaniu ZW chodzi o to, by nic się nie marnowało – tłumaczy Patrycja. Kupowanie produktów lokalnych, świeżych i w małych ilościach, prawidłowe przechowywanie jedzenia w lodówce, planowanie z wyprzedzeniem jadłospisu i robienie listy zakupów to już połowa sukcesu. Do pełni szczęścia brakuje jedynie umiejętności wykorzystywania wszystkich części warzyw czy owoców oraz przyrządzanie dań z tzw. resztek. Inspiracji można szukać w niedawno wydanej książce kucharskiej autorstwa Sylwii Majcher „Gotuję, nie marnuję. Kuchnia zero waste po polsku”.

Źródła wiedzy

bezodpadowego życia. Wszystko zmieniło się, gdy trafiłam na facebookową grupę Zero Waste Polska i temat mnie bardzo zainteresował – opowiada. Na blogu można znaleźć cenne informacje z zakresu ekologii i świadomej konsumpcji: od porad dotyczących prowadzenia ogródka, poprzez sprawdzone sposoby na własnej produkcji kosmetyki i środki czystości, po przepisy na przygotowanie zdrowych i ekologicznych przekąsek. Od lipca 2017 roku Patrycja prowadzi również na Facebooku grupę Zero Waste Kielce. Zrzesza ona wszystkich tych, dla których kwestia odpadów jest istotna i dlatego szukają lokalnego wsparcia w swoich bezśmieciowych wyborach. Poza zadawaniem pytań, dzieleniem się wątpliwościami bądź zdobytą wiedzą, na grupie można wymieniać się przedmiotami czy sprawdzić, gdzie w Kielcach zorganizowane są punkty zbiórki przeterminowanych leków, zepsutych baterii oraz coraz modniejsze w Polsce jadłodzielnie. To pierwsza taka świętokrzyska grupa, która sukcesywnie powiększa się o nowych członków.

Od czego zacząć

Początki na drodze bezodpadowego funkcjonowania nie zawsze są łatwe. – Styl bycia zero waste jest dość trudny, wymaga wielu wyrzeczeń i dobrej organizacji. Początkującym radzę uzbroić się w cierpliwość. Trzeba dążyć do celu małymi krokami. Przykładowo: bez najmniejszego problemu zaczęłam z dnia na dzień korzystać z wielorazowych toreb na zakupy oraz z myjki do naczyń ze sznurka konopnego. Za to do tej pory mam problemy z kupowaniem żywności do swojego pojemnika. W małej miejscowości, gdzie mieszkam, ludzie często odbierają to jak dziwactwo i spoglądają z zaskoczeniem, gdy wyciągam własne pudełko na żółty ser – przyznaje Patrycja Wyrozumska. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze rodzina, którą chce się przekonać do jasnej strony ekologicznej mocy. – Mój mąż był sceptycznie nastawiony do zero waste. Nie wyobrażał sobie kąpieli bez użycia płynów w plastikowych butelkach. Mydło w kostce uważał za wymysł dawnych czasów. Wszystko w łazience musiało dla niego pachnieć i pienić się, a to wiązało się z dużą ilością przeróżnych kosmetyków. Na szczęście z biegiem czasu przyzwyczaił się do zerowaste’owej żony – tak swoje początki wspomina ekomama. S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

Szykując się do zmian w stylu ZW warto, poza blogiem Patrycji, odwiedzić inne takie miejsca w sieci i sięgnąć po książki poruszające temat bezodpadowych wyborów. – Z polskojęzycznych blogów polecam Vademecum Zero Waste tworzony przez Małgosię Gęcę – założycielkę PSZW czy blogi Zero Heros lub Glassy Kate. Z anglojęzycznych warto zajrzeć na bloga prekursorki światowego ruchu bezśmieciowego, Bei Johnson – Zero Waste Home oraz na Paris To Go. Z literatury szczerze polecam „Sztukę prostoty” Dominique Loreau i „Magię sprzątania” Marie Kondo – wylicza Patrycja.

Czy warto? Amy Korst, autorka książki „Styl życia zero waste. Śmieć mniej, żyj lepiej”, w kilku zdaniach doskonale ujęła motywację swojego wyboru: Każdy z nas co roku wytwarza śmierdzące i odrażające sterty odpadów. Problem jest jednak znacznie poważniejszy – dotyczy zarówno naszego otoczenia, jak i zdrowia. W ostatecznym rozrachunku śmieci są ściśle powiązane ze wszystkimi współczesnymi zagrożeniami dla środowiska naturalnego, takimi jak zmiany klimatu, niszczenie siedlisk zwierząt, zanieczyszczenie wód czy destrukcyjny wpływ chemikaliów. Są również czymś niezwykle osobistym i wpływają na każdy aspekt naszego codziennego życia – począwszy od ilości pieniędzy wydawanych przez nas na jedzenie, a skończywszy na naszej wadze. Sporo tego, prawda? Trzymam kciuki za wszystkich członków grupy Zero Waste Kielce na ich drodze ku lepszemu światu dla nas i przyszłych pokoleń, jestem wdzięczna Patrycji za to, że chętnie dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniem z innymi. Idea zero waste nie jest abstrakcją oderwaną od rzeczywistości, krótkotrwałą modą „młodych i gniewnych”. Jeśli choć trochę zależy nam na środowisku naturalnym, jest koniecznością i jedynym sensownym rozwiązaniem. Warto wprowadzić chociażby kilka zmian: robić zakupy do bawełnianych lub lnianych toreb, zastępując tym samym foliówki; zrezygnować całkowicie z plastikowych słomek do napojów lub w ich miejsce używać wielorazowych ze stali nierdzewnej; kupować kosmetyki pakowane w szkło lub papier; potrawy na wynos wkładać do wielorazowych pudełek; stawiać na ubrania dobrej jakości, które produkowane są zgodnie z regułami fair trade i slow fashion; korzystać ze sklepów z używaną odzieżą bądź z biblioteki ubrań; wybierać spacer, rower lub komunikację miejską zamiast jazdy samochodem; nie robić nadmiernych zapasów spożywczych, żeby uchronić się przed wyrzucaniem zepsutych, przeterminowanych dań; segregować odpady; uprawiać własny ogródek, w którym nie używa się chemikaliów, robić samemu domowe przetwory. Pomysłów jest wiele, wystarczy tylko chcieć: tego życzę z całego zerowaste’owego serca Wam i sobie samej. ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Zrób wakacje swojej skórze Po zabiegach można odpocząć w Strefie Relaksu przy filiżance kawy lub zielonej herbaty. A jak zadbać o skórę po wakacjach? Polecam infuzję tlenową z oxybrazją, która ujędrnia, oczyszcza i rozjaśnia skórę. Jest to jednak zabieg na zimno, więc nie każdy może z niego skorzystać, a możliwość przeprowadzenia tej kuracji konsultujemy z naszymi gośćmi już na pierwszej wizycie. Po wakacjach także powinniśmy nawilżać i odżywiać skórę. Wszystko jest oczywiście kwestią indywidualną, ale chcąc zadbać o jej zdrowie i wygląd powinnyśmy poddawać się zabiegom minimum raz w miesiącu.

„Wakacyjna” skóra szybciej się starzeje, nic jej tak nie szkodzi jak brak odpowiedniego nawodnienia i słońce. Jak zabezpieczyć się przed jego promieniami? – Podstawa to nawilżenie i odżywienie – zapewniają eksperci. Od kilku miesięcy codziennie wystawiamy naszą skórę na słońce. Co to dla niej oznacza? Anna Bałazińska-Solecka, kosmetolog: Żyjemy w klimacie, w którym każdy z nas jest spragniony ciepła i trudno nam z tego zrezygnować. Potrzebujemy też witaminy D, a słońce jest jej najlepszym źródłem. Niestety wywołuje fotostarzenie, także przebarwienia na skórze, nie tylko w połączeniu z przyjmowanymi lekami. Warto temu zapobiegać. Zabiegi, które mogą lepiej przygotować naszą skórę na działanie promieni słonecznych, to na pewno zabiegi nawilżające i odżywiające. Bez nawodnienia skóra szybciej się starzeje, a słońce ten proces mocno przyspiesza. Jak więc w tym letnim okresie zadbać o skórę twarzy? Jednym z zabiegów jest Hydra 3HA, intensywnie nawilżający i odmładzający rytuał stworzony, by nawodnić każdy typ skóry. Świetnie sprawdzi się też

zabieg z witaminą C, który delikatnie rozjaśnia, ale też rewitalizuje skórę. Dodaje jej blasku, rozświetla. Po takim zabiegu skóra jest delikatnie jaśniejsza, a piegi się wybarwiają. Polecam także zabieg kokonowy. Otulająca nas maska piankowa delikatnie rozgrzewa, relaksuje mięśnie, ułatwia wchłanianie składników aktywnych i pozwala się odprężyć. Ciekawym rozwiązaniem są również zabiegi sezonowe. Obecnie oferujemy bardzo przyjemny zabieg na bazie arbuza i limonki. Jest to zabieg odżywczy i naprawczy. Stosowany do skóry, która po urlopie ma dość słońca. Wykonujemy także zabiegi przeciwstarzeniowe. Wszystko w zależności od rodzaju i gęstości skóry. Wartym uwagi jest zabieg BP3, stosowany w seriach, intensywnie odmładzający skórę. Efekt jest już widoczny po pierwszej wizycie. Wszystkim zabiegom towarzyszą masaże twarzy, co świetnie wpływa nie tylko na skórę, ale ogólnie na nasze dobre samopoczucie. Atmosfera salonu pomaga w tym relaksie. Zdecydowanie tak. Bardzo dbamy o to, aby panie i panowie, bo ci także coraz chętniej korzystają z naszych usług, czuli się u nas wyjątkowo. Egzotyczny klimat zawdzięczamy oryginalnym elementom wystroju, które pochodzą z Maroka oraz Turcji.

Zabiegi w gabinecie to jedno, a co dla naszej skóry możemy zrobić w warunkach domowych? Ochrona przeciwsłoneczna i pielęgnacja domowa przygotowująca skórę do ekspozycji na słońce jest niezwykle ważna. Podstawa to oczywiście nawilżanie. I tu możemy sięgnąć po kremy z witaminą C, kremy nawadniające – lżejsze na dzień, bardziej bogate w składniki odżywcze i nawilżające na noc. Jeśli komuś zależy na opalonej skórze, to pamiętajmy, że witamina C ma właściwości rozjaśniające. Nie zapominajmy też o filtrach UV, te – szczególnie w okresie od maja do października – powinniśmy cały czas stosować. Opalamy się nie tylko słońcem, ale też wiatrem. I nie wystarczy rano posmarować się kremem z filtrem. W ciągu dnia, nawet jeśli jest to najwyższy faktor SPF 50, używajmy go kilkakrotnie. Dobrym rozwiązaniem jest krem w sprayu. Co ważne, nie powinniśmy przesadzać ze stosowaniem zbyt dużej liczby kosmetyków. Kluczowe jest dobranie specyfików odpowiednich dla naszej skóry, a my – jedyni w Kielcach – możemy polecić kosmetyki francuskiej renomowanej marki Sothys, dostępne w naszym salonie. Dziękujemy za rozmowę.

Orient Day Spa ul. Zagórska 18A 41 368 33 81, 792 373 480 spa@orientdayspa.pl www.orientdayspa.pl

69


70


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

71

Kwiatek walczy z rakiem – Gdyby nie regularnie wykonywana cytologia nie byłoby mnie dzisiaj – mówi Ida Karpińska, prezes Kwiatu Kobiecości, organizacji realizującej ze Stowarzyszeniem PROREW projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia”. I pyta: A Ty kiedy ostatni raz się badałaś?

Czy możemy cofnąć się do dnia, gdy usłyszała Pani diagnozę? Gdy lekarz powiedział, że ma Pani raka szyjki macicy? Ida Karpińska, założycielka i prezes Ogólnopolskiej Organizacji Kwiat Kobiecości: To był czas, gdy z mężem przeprowadziliśmy się z Trójmiasta do Warszawy. Tworzyliśmy wspólny dom, chcieliśmy mieć dzieci. Cytologię robiłam regularnie, co roku. Pamiętam, że to był bardzo intensywny okres w pracy, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Moja mama ma ustawione przypominajki w telefonie z terminami badań poszczególnych członków rodziny. Dentysta, ginekolog, USG… To ona pamięta o wszystkim i to ona zadzwoniła do mnie, że powinnam zrobić cytologię. Próbowałam się wymigać, przełożyć badanie na późniejszy czas. Zadziałał szósty zmysł matki i tak długo mnie o to nagabywała, aż wreszcie uległam. Poszłam na badanie i od razu o tym zapomniałam. Świąteczne przygotowania pochłonęły mnie całkowicie. I wtedy dostałam telefon z przychodni, bym jak najszybciej się zgłosiła. W gabinecie na wizycie usłyszałam: – Pani Ido mamy problem. Podejrzewam u pani raka szyjki macicy. Miała Pani wtedy zaledwie 34 lata… To jeden z największych mitów: jestem młoda, więc nic mi nie może dolegać. Do Kwiatu Kobiecości

trafiła 16-latka z zaawansowanym nowotworem, z przerzutami. Rak szyjki macicy brzmi jak wyrok. Jak Pani zareagowała na te słowa? Nie chciałam w nie uwierzyć. Jak mantrę powtarzałam „to niemożliwe”. Biopsja potwierdziła podejrzenia, a ja wciąż zaprzeczałam. Kolejne biopsje i konsultacje z ginekologiem-onkologiem, próbkę wysłałam nawet do Szwecji, gdzie na jednym ze szpitalnych oddziałów pracowała moja siostra. Specjaliści nie mieli wątpliwości… Wtedy to do mnie dotarło i zabrzmiało jak wyrok śmierci. Zamknęłam się w domu, położyłam w łóżku i wyłam. To trwało kilka dni. Nie mogłam jeść, nie mogłam spać. W pewnym momencie pojawiła się we mnie ogromna złość na to wszystko, na moją bezradność. To wtedy postanowiłam, że się nie poddam. Choroba nie będzie mi dyktowała warunków. Co ważne, przez cały czas byli przy mnie moi bliscy: mąż i mama, która zwolniła się z pracy i przeprowadziła do nas. Bez nich wszystko byłoby jeszcze trudniejsze. Jak przebiegało leczenie? Najpierw przeszłam długą i ciężką operację. Później była chemia, naświetlania, które miały dać pewność, że nigdzie w moim organizmie nie ma już

żadnych złośliwych komórek. Codziennie spędzałam na oddziale 3-4 godziny. Byłam wykończona, ale się udało. Po terapii zdecydowała się Pani na samotny wyjazd do Indii. Czemu to miało służyć? Potrzebowałam zdefiniować siebie na nowo, przemyśleć wszystko, pobyć sama ze sobą. Moje życie się zmieniło, pewne marzenia i plany były już niemożliwe do urzeczywistnienia. Potrzebowałam nowych wyzwań, nowych priorytetów. Podróż do Indii była moim marzeniem. Spędziłam tam miesiąc. Z plecakiem przemierzyłam ten kraj wzdłuż i wszerz. Nie bałam się. Widziałam wspaniałe miejsca i poznałam cudownych ludzi. Wiele się wówczas wydarzyło. Nie chcę dziś jednak zdradzać szczegółów, bo na temat tej wyprawy powstaje książka. To wtedy doszłam do wniosku, że chcę działać na rzecz innych kobiet. Często powtarzam, że powstanie „Kwiatka” jest pozytywnym skutkiem ubocznym mojej choroby. Jakie były początki organizacji? Jeszcze podczas terapii zaczęłam szukać informacji na temat raka szyjki macicy, grup wsparcia. Nic takiego nie istniało, a jedyne informacje na temat choroby pochodziły ze stron medycznych. Ponieważ w mojej pracy miałam kontakty z mediami, posta-


72 nowiłam to wykorzystać. Spotkałam się z zaprzyjaźnionymi dziennikarkami i próbowałam je przekonać do mówienia o raku szyjki macicy. Usłyszałam, że to nie jest nośny temat, że zbyt skomplikowanie brzmi. Wiedziałam, czego trzeba mediom – emocji, więc dałam im moją historię. Poprosiłam też, by pod materiałami pojawił się mój numer i informacja, że zapraszam do kontaktu wszystkie kobiety, które potrzebują wsparcia. Bałam się, że telefon nie zadzwoni, a on nie przestawał dzwonić. Rozmawiałam z wieloma paniami. Tłumaczyłam, dzieliłam się doświadczeniem. To były wielogodzinne rozmowy, które dawały tym kobietom szansę i nadzieję. Wtedy już wiedziałam, że tym właśnie powinnam się zająć. Tak powstał Kwiat Kobiecości, który ma dziś oddziały w całej Polsce. Czym się państwo zajmujecie, jak pomagacie? Organizujemy dwie duże kampanie społeczne poświęcone profilaktyce raka szyjki macicy i raka jajnika; realizujemy programy edukacyjne dla uczniów i studentów, a na mikołajki nasze wolontariuszki odwiedzają kobiety na oddziałach ginekologii onkologicznej w całym kraju. Mamy „Gabinety pod Kwiatkiem”, czyli certyfikowane i rekomendowane przez naszą organizację, spełniające pewne, określone przez nas kryteria. Teraz zbieramy pieniądze na cytobus, który kosztuje milion złotych, a którym chciałybyśmy docierać do kobiet z małych miejscowości, gdzie na miejscu nie ma lekarza. Wkrótce uruchomimy akcję zbierania ubrań. Wystarczy się zadeklarować, a kurier przyjedzie i zabierze wszystko. Pieniądze, które z niej uzyskamy także przekażemy na cytobus. Jak dziś wygląda nasza świadomość? Czy kobiety chętniej niż w przeszłości decydują się na badania? Na pewno. O profilaktyce raka szyjki macicy dużo zaczęło się mówić. Swoje zrobił też rządowy populacyjny program wczesnego wykrywania nowotworu. W lutowy weekend w ustawionym przed Pałacem Kultury i Nauki cytobusie przebadałyśmy 600 kobiet. To bardzo dużo. W kilkunastu przypadkach panie zostały skierowane do szpitala, w kolejnych kilkudziesięciu cytologie wykazały nieprawidłowości. Statystyki, jeśli chodzi o liczbę badań, są coraz bardziej optymistyczne. Jednak spora część kobiet wciąż nie chce się badać. Dlaczego tak się dzieje? Najczęściej tłumaczą się brakiem czasu, ważniejszymi sprawami, mówią, że ich to nie dotyczy, bo są za młode. Ja też byłam młoda. Wiele kobiet boi się


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

73 usłyszeć diagnozę „ma pani raka”, bo rak od razu kojarzy się z wyrokiem śmierci. A ja wiem, że rak to nie wyrok. Część wstydzi się wizyty u ginekologa. Profilaktyka jest niezwykle ważna, regularna cytologia to konieczność.

Rak rozwinął się w rok?

Pani badała się regularnie, a jednak zachorowała. Ale gdybym nie robiła cytologii co roku, gdybym poszła do lekarza za trzy, cztery, pięć lat, nie rozmawiałybyśmy teraz. Właśnie dzięki temu, że regularnie się badałam, żyję.

przypadku szczoteczka po raz pierwszy została

Trudno dziś wyrokować. Cytologia, na co wszystkie panie powinny zwracać uwagę, musi być pobierana specjalną szczoteczką. Tylko ona daje pewność, że badanie zostało wykonane prawidłowo. W moim użyta właśnie przy tym badaniu. Jak przekonać panie do regularnych wizyt u lekarza? Mam tylko jeden argument. Dzięki regularnie wy-

konywanej cytologii dziś mogę cieszyć się życiem. Mogę robić wiele ważnych rzeczy, być szczęśliwa. Czy wyobraża Pani dziś siebie w innym miejscu? Absolutnie nie. Moja choroba nadała zupełnie nowy sens mojemu życiu. Codziennie z uśmiechem przychodzę do Kwiatka i wiem, że mogę pomóc innej kobiecie. Codziennie 10 Polek słyszy diagnozę „rak szyjki macicy”. Pięć z nich umiera. Gdyby choć jedną udało się uratować… Nie ma dla mnie lepszej motywacji. I chyba się udało. Niejedną… Tak. Uratowanych na koncie Kwiatka jest już naprawdę wiele. Jestem zdania, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Przyszła do nas dziewczyna, którą zatrudniłam do jednego projektu na dwa miesiące. Akurat natrafiła na czas inauguracji kampanii „Piękna, bo Zdrowa” i całkiem przypadkowo przebadała się w „naszym” cytobusie. Okazało się, że to był ostatni dzwonek… Została z nami na dłużej i dziś pomaga ratować inne kobiety. Dziękujemy za rozmowę.

Rak szyjki macicy nie jest dziedziczny, ani uwarunkowany genetycznie. To konsekwencja przewlekłego zakażenia niektórymi typami powszechnie występującego wirusa HPV (brodawczaka ludzkiego). Szacuje się, że to zakażenie dotyka przynajmniej raz w życiu nawet 80 proc. kobiet. Dochodzi do niego najczęściej podczas stosunku seksualnego. Choroba nie daje na początku żadnych objawów. Co ważne jednak we wczesnym stadium nowotwór jest uleczalny. Realizowany przez Stowarzyszenie PROREW wspólnie z partnerami m.in. Kwiatem Kobiecości, projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia” skierowany jest do pań w wieku 25-59 lat, mieszkanek Kielc i Kieleckiego Obszaru Funkcjonalnego, czyli gmin: Sitkówka-Nowiny, Strawczyn, Zagnańsk, Piekoszów, Morawica, Miedziana Góra, Masłów, Górno, Daleszyce, Chmielnik, Chęciny. Projekt zakłada przebadanie blisko 12,5 tys. kobiet, a także organizację spotkań edukacyjno-profilaktycznych w każdym sołectwie KOF. Szczegóły na stronie www.jestemkobietacytologia.org. Stowarzyszenie uruchomiło także, obsługiwaną przez Kwiat Kobiecości infolinię. Wszystkie panie, które potrzebują wsparcia mogą zadzwonić pod numer: 691 439 297.

Projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia” jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020.


Mateusz Jachlewski

74

Trening z mistrzem! Czym jest plyometria? To ćwiczenia skocznościowe, a więc wszelkie wyskoki i przeskoki. Jeśli chcemy poprawić naszą zwinność, refleks, szybkość i dynamikę ruchów, ten trening jest dla nas idealny. Od takich ćwiczeń dobrze jest zacząć sezon, ale nie zapominamy o nich także i później. Oto kilka propozycji, które dla Was przygotowałem. Ostrzegam! Trening jest bardzo ciężki! Wykonaj trzy serie ćwiczeń. Dobrze wykonany trening powinien dać Ci w kość! Nie zapomnij o rozgrzewce i ostudzeniu mięśni.

2 4 S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

1

Przysiady z wyskokiem Wykonaj tradycyjny przysiad – pamiętaj, aby plecy były proste, a kolana nie wychodziły poza linię stóp. Podczas ćwiczenia podskocz – staraj się wybijać z ugiętych nóg – ląduj w podobnej pozycji. Ilość powtórzeń: 30

Przenoszenie nóg Przygotuj krzesło lub inny przedmiot, który wysokością sięgnie ci do uda. Stań prosto i staraj się przenieść wyprostowaną nogę ponad krzesło. Noga powinna być prosta w kolanie. Postaraj się także utrzymać równowagę i nie przechylać się na boki. Ilość powtórzeń: 10 na jedną nogę

3

Przeskoki z nogi na nogę Na ziemi połóż matę. Lekko pochyl się do przodu, ale pamiętaj o prostych plecach. Przeskakuj z nogi na nogę nad matą. Wybijając się z prawej i lądując na lewej, staraj się dotknąć kostki lewą ręką. Ilość powtórzeń: 20

Kolana do klatki Podskakuj, wybijając się z obu nóg. Kolana spróbuj przyciągnąć do klatki piersiowej. Staraj się wyskakiwać jak najwyżej, wybijaj się z lekko ugiętych nóg. Ilość powtórzeń: 20

5

Pajacyki bez rąk Wykonaj klasyczne pajacyki, jednak pracuj tylko nogami. Ręce spleć na karku. Głowę trzymaj prosto, a plecy wyprostowane. Ilość powtórzeń: 20


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

75

Siła jest kobietą w poszczególnych partiach ciała. Ostatnio straciła kolejne 6,8 cm podczas zaledwie dwóch półgodzinnych zabiegów liposukcji kawitacyjnej. Jolanta w 1,5 miesiąca zrzuciła 6,2 kg i 14,2 cm w obwodach. – Przychodzę regularnie do Studia, lepiej się czuję i widzę efekty, co mobilizuje mnie do dalszej pracy. Podobnie jak pracujące tu panie, które wierzą w nas bardziej niż my same. Ich fachowa wiedza i doświadczenie budzą podziw – mówi Ewa. Panie mają do dyspozycji najróżniejsze urządzenia. Poza już wymienionymi także Swan Infra Shaper do modelowania sylwetki czy Vacu Shaper do redukcji wagi, poprawy kondycji i walki z cellulitem. Mogą też skorzystać z nowych zabiegów: liposukcji oraz endermologii z falą radiową i laserem, która pozwala się odchudzić, pozbyć cellulitu, wymodelować sylwetkę, a nawet poprawić kontur twarzy. To, co panie szczególnie cenią w Studiu, to atmosfera. Jest to przestrzeń tylko dla kobiet, mężczyźni nie mają tu wstępu. – Wiele pań, ja także, czuje się na siłowni skrępowana obecnością mężczyzn. Tu tego nie ma – mówi Ewelina. Panie czują się też zaopiekowane. – Ciągle ktoś podchodzi, pyta czy wszystko w porządku, doradza. Na siłowni nie ma takiej możliwości – dodaje Marta. W Studiu nawiązują się też relacje. Panie ze sobą rozmawiają, wymieniają się doświadczeniami lub po prostu wspierają. – Atmosfera jest wspaniała, przychodzenie tutaj to przyjemność. Cel, który chcemy zrealizować, staje się niejako dodatkiem do tego, jak dobrze się tu czujemy – zapewnia Ewelina. A Ty chcesz zrzucić zbędne kilogramy? Przeszkadza Ci cellulit? Wypróbuj ofertę Studia i na własnej skórze przekonaj się, że to działa!

Redukcja wagi i zbędnych centymetrów ciała, poprawa jędrności skóry, walka z cellulitem. Panie, które trafiają do Studia Figura Anny Rodak Kielce pod Dalnią, mają różne cele. Tu w przyjemnej atmosferze i pod czujnym okiem specjalistów realizują je krok po kroku. Marta trafiła do Studia dzięki koleżance z pracy. Zwierzyła się jej, że chciałaby zrzucić kilka centymetrów z brzucha i ud, najbardziej newralgicznych i trudnych do okiełznania miejsc. Szukała wsparcia, bo dotychczasowe zajęcia z trenerem nie dawały oczekiwanych rezultatów. Do Studia chodzi od sześciu miesięcy, regularnie dwa razy w tygodniu, po 1,5 godziny. Korzysta z Roll Shapera, który pomaga walczyć z cellulitem, i limfodrenażu, który dodatkowo ujędrnia skórę i zmniejsza objętość masowanych partii ciała. Chce też wypróbować nowy zabieg – liposukcję kawitacyjną, która pozwala usunąć nadmiar komórek tłuszczowych. Wszystko po to, by poprawić wygląd i jędrność skóry. – Przychodzę prosto z pracy, więc łatwiej jest mi się zmobilizować. Zresztą mogę dowolnie ustalać godziny bo grafik Studia jest bardzo elastyczny i pojemny – zapewnia. Poza ćwiczeniami stosuje się też do zaleceń dietetyczki. – Nie jest to trudne – śmieje się. – Posiłki są proste, a ich przygotowanie nie wymaga zbyt wiele zachodu. Najważniejsza jest regularność – dodaje. Ewelina do Studia trafiła przypadkiem, ale do dziś jest wdzięczna losowi, że tak się stało. Pierwszą wejściówkę wygrała w konkursie. Gdy promocyjny

pakiet się skończył, nie miała wątpliwości, że chce zostać. Cel: zrzucenie zbędnych kilogramów i ujędrnienie ciała. Do Studia przychodzi zaraz po pracy, dwa razy w tygodniu po 1,5 godziny. Korzysta z Roll Shapera i elektrostymulacji pozwalającej ujędrnić skórę i pozbyć się jej nadmiaru po nagłym spadku wagi. Trzyma się też diety. Studio ma imponujące wyniki. Sylwia w pół roku schudła ponad 20 kg i straciła 68 cm w obwodach. Anna jest lżejsza o 12,3 kg i ma mniej o 35,8 cm

Studio Figura Anny Rodak Kielce Pod Dalnią ul. Piekoszowska 88 tel. 883 536 536


Arteterapia 76

Mateusz Wolski

„Smoczek” miał ze cztery lata, jak pierwszy raz wygramolił się przez okno. Potem robił to już regularnie. Jak trochę podrósł, szczególną frajdę miał wtedy, kiedy mama dawała mu pieniądze z portmonetki i prosiła, by kupił chleby w piekarni po drugiej stronie ulicy. Wracał szybko i gorące jeszcze te bochny kładł na parapecie i czekał. Stał i czekał, aż w domu poczują.

Bartosz Śmietański

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

77


Turystyka 78

Romańska perła w Pirenejach tekst i zdjęcia Andrzej Kłopotowski

Są tak niewielkie, że na mapach Europy zaznacza się je jedynie malutką kropką. San Marino, Monako, Lichtenstein, Watykan, Andora. Mogłoby się wydawać, że zależą od swych większych sąsiadów. Włoch, Francji, Hiszpanii, Szwajcarii i Austrii. Tymczasem zachowują niezależność, a ich mieszkańcy są dumni ze swojej niepodległości.

Romańskie kościoły. Niby podobne, a jednak każdy z nich jest inny S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

79 Odwiedziny w jednym z najmniejszych państw Europy mogą być świetnym pomysłem na wakacyjną eskapadę. Bo choć przez Andorę – bohaterkę kolejnego odcinka naszych „madeinświętokrzyskich” podróży – jedzie się godzinę, można się też w niej zatrzymać na kilka dni. Wycieczkę do Andory, położonej pomiędzy Francją a Hiszpanią, najprościej połączyć z kilkudniowym pobytem w Barcelonie, a także odwiedzinami dwóch dolin, leżących po stronie hiszpańskiej.

Tu Unia nie sięga

Dojeżdżając do hiszpańskiej granicy z Andorą, dostrzeżemy bramki. Zatrzymywać się nie trzeba, bo choć kraj nie należy do Unii Europejskiej, kontrolą nikt sobie tu nie zawraca głowy. Fakt, przejeżdżające samochody obserwują znudzeni policjanci. Niech nas to jednak nie zmyli, czujności stracić nie można. Andora nie należy do Wspólnoty, co możemy boleśnie odczuć po powrocie do domu, gdy dostaniemy „wakacyjną”… fakturę za telefon. Za to wymianą waluty nie musimy sobie zaprzątać głowy. Podobnie jak u sąsiadów, obowiązującym środkiem płatniczym jest tu euro. Fakt, że Andora jest poza strukturami europejskimi, sprzyja handlowi. Zarówno Hiszpanie, jak i Francuzi (a także turyści przyjeżdżający w Pireneje) wybierają się tu na zakupy wolnocłowe. Państewko od lat znane jest właśnie ze sklepów. Ale czy tylko? Dla wielu tak. Tymczasem to także miejsce z ciekawą historią, wiekowymi zabytkami i przepięknymi widokami.

Dziwoląg Europy?

Kilka faktów. Powierzchnia Andory to tylko 486 km2, czyli teren mniejszy od tego, jaki zajmuje Warszawa (517 km2) . Inne stolice też biją to państewko na głowę. Berlin ma aż 890 km2, a Londyn – 1570. Pod względem politycznym to niezły dziwoląg. Księstwem rządzą wspólnie prezydent Francji i biskup hiszpańskiego miasteczka Urgell. Andora ma też premiera, parlament i włodarzy miast. Największe z nich to stolica – Andora (Andorra la Vella). Językiem urzędowym jest kataloński. Andorczycy w państwie stanowią raptem 30 proc. społeczeństwa… Oficjalny przewodnik po Andorze, jaki można dostać w centrum informacji turystycznej, liczy raptem kilkadziesiąt stron. Mapa ma format zbliżony do A2. Czy naprawdę więc warto tu przyjeżdżać? Warto. I to nie tylko po to, by „odhaczyć” kolejny kraj.

Na wskroś nowoczesne sanktuarium w Meritxell

Po pierwsze – przyroda

Andora leży w Pirenejach. Najwyższym szczytem jest sięgająca 2942 m n.p.m. Alt de Coma Pedrosa w zachodniej części państwa. Na południu zaś rozciąga się dolina Vall del Madru-Perafita-Claror. To jedyny obiekt wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO (choć kraj ma większe ambicje; o tym nieco dalej). Wędrówki przez góry i doliny pozwalają oderwać się od rzeczywistości i – chciałoby się napisać – wielkomiejskiego gwaru. Ale trudno mówić o wielkomiejskim gwarze, gdy stolica liczy raptem około 20 tys. mieszkańców, a łącznie w całym państwie doliczono się 78 014 obywateli. Napiszę więc inaczej. Wędrówki przez góry i doliny pozwalają wyrwać się w świat nieskażonej przyrody i oderwać od rzeczywistości mierzonej kolejnymi… rondami. Właśnie ronda są charakterystycznym elementem andorskich miast. Wysokogórskie wycieczki pozwalają spojrzeć na leżące w dolinach miasta. Jadąc na wschód, od Hiszpanii do Francji, będą to m.in. Sant Julià de Lòria, La Margineda, Santa Coloma, Andora, Escaldes-Engordany, Encamp i Canillo. Odbijając na północ – La Massana czy Ordino.

Po drugie – zabytki

Zabytków w Andorze trzeba dobrze poszukać. Na pierwszy rzut oka miasta (zostańmy przy tej formie, po prostu nie umniejszajmy znaczenia andorskich miejscowości) to wieżowce, hotele i ośrodki narciarskie. Między nimi znajdziemy coś na kształt starówki. Tak jest w stolicy czy uroczej miejscowości Encamp. W innych osadach zabytki stoją gdzieś na uboczu,

Zajrzeć powinniśmy też do średniowiecznego miasteczka La Seu d’Urgell, którego biskup współrządzi Andorą. na zboczu góry czy na samotnym skalnym cyplu zawieszonym ponad późniejszymi zabudowaniami. W Andorze (myślę o Andorra la Vella) starówka to jeden plac i kilka uliczek. Przy placu stoi kamienna, nieduża historyczna siedziba lokalnego parlamentu. Przy jednej z uliczek kościół Sant Esteve d’Andorra la Vella, będący częściowo konstrukcją romańską. I właśnie romańskie kościółki są najcenniejszymi zabytkami państwa (i to one pretendują do wpisania na listę UNESCO). Z pozoru takie same. Dwuspadowy dach, portal wejściowy, wieżyczka, absyda… Kościoły z Canillas, L’Aldosa czy Santa Coloma różnią się jednak detalami. Najciekawiej wypada kościółek w ostatniej z tych miejscowości, gdzie dzwonnicę wzniesiono na planie koła. Ważnym miejscem jest Meritxell. Sanktuarium maryjne to święte miejsce Andory. Romańska świątynia zniszczona została w czasie pożaru w 1972 roku. Wtedy też spłonęła figurka Madonny. Dziś wierni modlą się przed jej kopią. Samo sanktuarium jest intrygującym połączeniem murów romańskich ze współczesną kreacją architektoniczną. Podobnie wygląda też kościół w Encamp. Do romańskiej absydy dołączono


Turystyka

Andora to też zapierające dech w piersiach widoki

80 współczesną nawę z kolorowymi witrażami. Podróżując między miastami, zatrzymać możemy się również w kilku muzeach – przyrody, poczty czy motocykli – a także nowoczesnym ośrodku z basenami, wyglądającym jak góra lodowa. Wznosi się w centrum Escaldes-Engordany.

Po trzecie – wypad do sąsiada Andora jest dobrym miejscem wypadowym do dwóch dolin w hiszpańskiej części Pirenejów. Obie: Vall de Boi i Vall de Aran pokazują, jak Andora mogła wyglądać – i pewnie wyglądała – przed rozwinięciem infrastruktury turystycznej, budową licznych hoteli, sklepów ściągających turystów, a także tras narciarskich. Nieskażone przez cywilizację, pełne są kamiennych wiosek, w których wznoszą się kolejne, romańskie świątynie. Czasem osadą jest raptem kilka domów, czasem to większe skupisko. Figols, Coll, Cordet zaliczyć można do tej pierwszej grupy i sprawiają wrażenie, jakby mieszkańcy już je opuścili. Inaczej jest w takich miejscach jak Erill da Vall, Taul czy Durro. Żałować można tylko, że miejscowe świątynie

S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

ogołocono z oryginalnych fresków, które w tej chwili zdobią kolekcje barcelońskich muzeów. Na pocieszenie dla spragnionych sztuki turystów, w niektórych kościołach do „odtworzenia” malowideł zaprzęgnięto nowoczesna technikę. Freski wyświetlane są... z rzutników. Zajrzeć powinniśmy też do średniowiecznego miasteczka La Seu d’Urgell, którego biskup współrządzi Andorą. Zresztą zwiedziwszy Andorę i tak pewnie wrócimy do Hiszpanii. Najlepsze połączenia lotnicze z Polską oferuje wszak lotnisko w Barcelonie. Miasto Gaudiego i nowoczesnej architektury. Ale o stolicy Katalonii opowiem kiedy indziej. ■

Kościół w Santa Coloma

Sklepy próbują przyciągnąć klienta na różny sposób

Madonna z Meritxell

Oficjalny przewodnik po Andorze, jaki można dostać w centrum informacji turystycznej, liczy raptem kilkadziesiąt stron. Mapa ma format zbliżony do A2.


Felieton

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

81

Myślmy, proszę! Paweł Jańczyk

W

akacje to cudowny okres, w którym czas płynie wolniej, a mali i duzi szczęściarze mogą przez dwa lub trzy miesiące „robić nic”. Wakacje to czas, podczas którego nawet dorośli czasami dziecinnieją i nie myślą rozsądnie, decydując się na działania, na które dzieciaki nawet by nie wpadły. Jakże często słyszymy: – Ja nie zrobię? To potrzymaj piwo i patrz… Dobrze, gdy takie sytuacje stają się później tematem zabawnych anegdot i wspomnień z udanego wakacyjnego odpoczynku, ale niestety nie zawsze tak jest, zwłaszcza jeśli takie słowa słyszymy nad wodą. Odkąd pamiętam nie boję się wody, bardzo dobrze pływam, nie przerażają mnie duże zbiorniki wodne z dnem ciężko osiągalnym nawet dla wytrawnych nurków, a mimo to woda budzi we mnie przeogromny respekt i wiem, że może być wielkim zagrożeniem. W swoim życiu zdarzały mi się różne sytuacje. Jednego dnia kąpiel w rzeczce była bezpieczna nawet dla kilkuletniego dziecka. Dwa dni później w tym samym miejscu ostatkiem sił wyciągałem mo-

jego podtopionego znajomego, pewnie ratując mu wtedy życie. Według policyjnych statystyk w 2017 roku utopiło się blisko 450 osób, 1/4 była pod wpływem alkoholu. Do tej pory, a minęło już kilka lat, nie mogę sobie wybaczyć, że nie zrobiłem nic, gdy któregoś pięknego popołudnia wybrałem się rowerem nad jeden z podkieleckich zalewów i byłem świadkiem poalkoholowych popisów grupki młodych ludzi. Na ręcznikach było piwo i mocniejsze trunki, były skoki z brzegu do wody. Wróciłem do domu, a następnego dnia w gazecie przeczytałem, że dla jednej z osób, które tak znakomicie bawiły się kilka metrów ode mnie, była to ostatnia impreza w życiu. Czy mogłem coś wtedy zrobić? Oczywiście, że mogłem, nie bezpośrednio, nie sam – bo pewnie gdybym podszedł zwrócić im uwagę, prawić morały to albo by mnie wyśmiali, albo dla mnie skończyłoby się to dużo gorzej. A przecież wystarczyło odejść kilka metrów i zadzwonić na policję. Jeden telefon, a być może matka nadal miałaby syna, a narzeczona partnera. Ktoś

powie, że to donosicielstwo. Gdybym zadzwonił, towarzystwo dostałoby pewnie mandaty, bo kąpiel w tym miejscu była zabroniona. Biedniejsi o kilkaset złotych, nadal by byli. Wszyscy, bez wyjątku. Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak wymądrzanie się starszego pana, jednak powtórzę: alkohol w połączeniu z wodą nawet dla znakomitych pływaków może być zgubny, a co dopiero dla kogoś, kto „krajoznawczym” stylem ledwo dopływa do czerwonej boi. Nie bez powodu na większości basenów obowiązuje zakaz skoków do wody, choć cały czas w zasięgu wzroku jest ratownik. Skoro na basenie jest to niebezpieczne, to milion razy bardziej ryzykowne jest w otwartych akwenach, a wręcz samobójstwem jest robienie tego po kilku głębszych. Jeszcze kilka wolnych dni, jeszcze pewnie nie raz będziecie nad wodą. Dlatego bardzo Was proszę, reagujmy. Reagujmy, widząc, że dla kogoś przebywanie nad wodą może skończyć się tragicznie. Przewidujmy zagrożenia, myślmy o sobie i o innych! ■


Felieton 82

Psy szczekają, karawana idzie dalej Jakub Porada

– Sześć książek napisał, dacie wiarę? Wypowiedź dotyczyła mojej skromnej osoby. Bawiłem właśnie na imprezie u znajomych na Roztoczu. W trakcie wieczornego grillowania, gospodarz, z którym pozostaję w zażyłych stosunkach, wskazał na mnie z podziwem, zachęcając innych do toastu. – Przecież to nie on napisał – odparła beztrosko jedna z uczestniczek balangi, wychylając kieliszek z ironicznym uśmiechem. – Inni mu napisali, on tylko firmował książki twarzą. Znajdowałem się kilka metrów dalej, ale mimo gwaru na spotkaniu, opinia dotarła do mnie z mocą pioruna. Nie powiem, że się nie poirytowałem. Nie tylko z powodu urażonej nieprawdziwą opinią dumy, ale także z powodu zetknięcia się z krzywdzącą wypowiedzią kolejny raz. Przypomniało mi się bowiem zdarzenie, które miało miejsce na ostatnim rozdaniu podróżniczych nagród Travellery. Również tam, w trakcie konwersacji o książkach na integracyjnym raucie, usłyszałem pytanie od redaktorki jednego z poczytnych magazynów o to, czy sam je napisałem. – Pracuję w zawodzie od dawna S I E RP I E Ń / W RZ E S I E Ń 2018

i wiem, że pewne publikacje są tworzone przez ghostwriterów – dodała usprawiedliwiająco znajoma, dając mi do zrozumienia, że w jej ciekawości nie ma niczego obraźliwego. A jednak poczułem się dotknięty i początkowo próbowałem udowadniać, że nie jestem wielbłądem. Im bardziej jednak musiałem się tłumaczyć, tym bardziej docierało do mnie, że nie warto kopać się z koniem. Tę rozmowę przypomniałem sobie teraz na Roztoczu i po chwili… po prostu się roześmiałem i wzruszyłem ramionami. Wystarczyło kilka sekund refleksji, żeby zwyczajnie zeszło ze mnie powietrze. Zrozumiałem, że najważniejsze to przestać się napinać. Tobie też to radzę. Wystarczy bowiem, że uda ci się doprowadzić zamierzenie do końca. Wszystko jedno, czy schudniesz dziesięć kilo, czy nauczysz się obcego języka albo zapracujesz na uznanie przełożonego, bądź przygotowany na podobną krytykę. Powiedzą, że udało ci się fartem, że stoi za tym przypadek. Tak jak mówią, że skoro ktoś dorobił się majątku, to pewnie jest złodziejem, a jeśli osiągnął sukces w jakiejś dziedzinie, to dzięki układom. Nie spodziewaj się zatem poklasku, bo w przypadku

powodzenia projektu nie obejdzie się bez krytyki. Nie wdawaj się także w dyskusje o swojej pracy, nie zapewniaj o swojej pracowitości. I tak ci nie uwierzą. A jeśli nawet nie powiedzą ci tego w oczy, to zrobią to za twoimi plecami. Jak mawia jeden z moich szefów: jeśli sam się nie pochwalisz, to nikt cię nie pochwali, nie jesteś w stanie tego zmienić. Możesz jednak zmienić swoje nastawienie. Dlatego jakkolwiek dziwacznie to brzmi, zaakceptuj tę prawdę. Zrób to, żeby niepotrzebnie się nie irytować. I nie czyń z tego afery. Szkoda czasu i nerwów. Inaczej zaczniesz się spalać, marnotrawiąc energię i potencjał na walkę, która z góry skazana jest na niepowodzenie. Wygrasz tylko wtedy, kiedy nie będzie cię to ruszać. Dlatego rób, co masz robić, bo jest to łatwiejsze niż się zdaje. Ja – po dwudziestu latach w telewizji, a trzydziestu w zawodzie dziennikarskim – już to wiem. Mogę cię zapewnić, że można nauczyć się nie przejmować hejtem. Jesienią wydaję siódmą książkę i mam w nosie to, czy ktoś uzna, że napisano ją za mnie. Ty też rób to, co zamierzasz, bez oglądania się na boki. Bo jak wiadomo, psy szczekają, a karawana idzie dalej. ■




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.