Viola Arlak / Mieć cudownie wolną przestrzeń
#10
ISSN 2451-408X
magazyn bezpłatny
madeinswietokrzyskie.pl
Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”?
KIELCE I OKOLICE: Instytucje: »» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2) »» Centrum Edukacyjne Szklany Dom w Ciekotach (Masłów, Ciekoty 76) »» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5) »» Filharmonia Świętokrzyska (ul. Żeromskiego 12) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Miedzianej Górze »» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie »» Instytut Dizajnu w Kielcach (ul. Zamkowa 3) »» Kielecki Park Technologiczny (ul. Olszewskiego 6) »» Kielecki Teatr Tańca: • Impresariat (pl. Moniuszki 2B) • Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3) »» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B) »» Muzeum Historii Kielc (Leonarda 4) »» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Dworek Laszczyków w Kielcach (ul. Jana Pawła II 6) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Park Etnograficzny w Tokarni »» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku »» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej (ul. Sienkiewicza 29) »» Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne w Podzamczu »» Świętokrzyski Urząd Marszałkowski (al. IX Wieków Kielc 3) »» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki (al. IX Wieków Kielc 3) »» Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach (ul. Sienkiewicza 32) »» Wojewódzka Biblioteka Publiczna (ul. ks. Ściegiennego 13) »» Wojewódzki Dom Kultury (ul. ks. Ściegiennego 2) Uczelnie: »» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7) »» Społeczna Akademia Nauk (ul. Peryferyjna 15) »» Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach (Rektorat, ul. Żeromskiego 5) »» Wszechnica Świętokrzyska (Biblioteka, ul. Orzeszkowej 15) »» Wyższa Szkoła Ekonomii, Prawa i Nauk Medycznych im. prof. Edwarda Lipińskiego (ul. Jagiellońska 109) Hotele/ośrodki SPA: »» Best Western Grand Hotel (ul. Sienkiewicza 78) »» Binkowski Dworek (ul. Szczepaniaka 40) »» Binkowski Hotel (ul. Szczepaniaka 42) »» Hotel Aviator & SPA (Kielce-Dąbrowa, Masłów Pierwszy, ul. Szybowcowa 41) »» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34) »» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7) »» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178) »» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4) »» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D) »» Odyssey Club Hotel Wellness & SPA (Dąbrowa 3) »» Pensjonat Łysica Wellnes&SPA (Święta Katarzyna, ul. Kielecka 23A) Zdrowie/rekreacja/rozrywka: »» Oaza Zdrowia Agroturystyka i Zielarnia (Huta Szklana 18) »» Centrum Medyczne Omega (Galeria Echo ul. Świętokrzyska 20) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Jagiellońska 70) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Szajnowicza 13E) »» Centrum Medyczne VISUS (ul. gen. Sikorskiego 14) »» Centrum Psychoterapii i Rozwoju Osobistego Empatia (ul. Turystyczna 11, lok. C) »» CH Pasaż Świętokrzyski (ul. Massalskiego 3) »» Fit Mania. Fitness klub (os. na Stoku 72K) »» Gabinet Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE (ul. Żeromskiego 15/2) »» Kino Helios – Galeria Echo (ul. Świętokrzyska 20) »» Kino Moskwa (ul. Staszica 5) »» Klub Squash Korona – Galeria Korona (ul. Warszawska 26) »» Kompleks Świętokrzyska Polana
(Chrusty, Zagnańsk, ul. Laskowa 95) »» Medicodent Stomatologia (ul. Zapolskiej 5) »» NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A) »» Pensjonat Wczasowo-Leczniczy „Margaretka Świętokrzyska” (Masłów, Brzezinki 83) »» Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6) »» Pracownia Rezonansu Magnetycznego „Rezonans” (ul. Zagnańska 77) »» Re Vitae. Centrum medycyny estetycznej i kosmetologii (ul. Wojska Polskiego 60) »» Salon Kosmetyczny Trychologia Estetica (ul. Chopina 18) »» Strefa Piękna Gabinet Kosmetyczny Magdalena Wasińska (ul. Leonarda 13) »» Studio Figura Anny Rodak (ul. Piekoszowska 88) »» Studio Figura Kielce Słoneczne Wzgórze (ul. Zapolskiej 5) »» Vita. Salon Odnowy Biologicznej i Rehabilitacji. Kosmetyka (ul. Jagiellońska 69) Restauracje/kluby/kawiarnie: »» AleBabeczka Cukiernia (ul. Leonarda 11) »» Backstage Restaurant & Bar (ul. Żeromskiego 12) »» Baravino (ul. Sienkiewicza 29) »» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4) »» Bohomass Lab (ul. Kapitulna 4) »» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18) »» Calimero Café (ul. Solna 4A) »» Choco Obsession (ul. Leonarda 15) »» Klubokawiarnia Inna Bajka (ul. Solna 4A) »» La Baguette (ul. Silniczna 13/1) »» MaxiPizza (ul. Słoneczna 1) »» Pieprz i Bazylia (Plac Wolności 1) »» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1) »» Si Señor (ul. Kozia 3/1) »» Sushi-Ya (ul. Leonarda 1G) Firmy: »» Antykwariat Naukowy im. Andrzeja Metzgera (ul. Sienkiewicza 13) »» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A) »» Autocentrum I.M. Patecki (ul. Zakładowa 12) »» Bartocha Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy (ul. Warszawska 21/48) »» Batero Spółka Jawna (ul. Pakosz 2) »» Body Shock (Solna 4A/10U) »» By o la la…! (Galeria Korona Kielce, ul. Warszawska 26) »» Car-Bud (Daleszyce, ul. Chopina 21) »» College Medyczny (ul. Wesoła 19, ul. Sienkiewicza 19) »» Creative Motion (ul. Strasza 30) »» Dealer BMW-ZK Motors (ul. Wystawowa 2) »» FMB Fabryka Mebli Brzeziny (ul. Ściegiennego 81) »» Folwark Samochodowy – Hyundai (ul. Sandomierska 233A) »» Folwark Samochodowy – Mitsubishi i Suzuki (ul. Gustawa Morcinka 1) »» Galeria Korona Kielce (ul. Warszawska 26) »» Grupa MAC S.A. (ul. Witosa 76) »» Klank Optyk (al. Popiełuszki 56) »» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6) »» Księgarnia Wesoła Ciuchcia (ul. Paderewskiego 49/51) »» Maxi Moda Kielce (ul. Klonowa 55C) »» Optomet Salon Optyczny (ul. Klonowa 55) »» Piekarnia pod Telegrafem (punkty przy ul. Ściegiennego 260, Żytniej 4, IX Wieków Kielc 8C, os. Barwinek 28 i Świerkowej 1) »» Przedszkola Mini College (ul. Świętokrzyska 15, ul. Jurajska 1, ul. Starodomaszowska 20) »» Przedszkole Niepubliczne Zygzak (ul. Olszewskiego 6, budynek Skye) »» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B) »» Souczek Design. (ul. Polna 7) »» Swoyskie z Domowej Spiżarni (ul. Okrzei 5) »» Świętokrzyski Związek Pracodawców Prywatnych Lewiatan (ul. Warszawska 25/4) »» Szybki Angielski (ul. Częstochowska 21/3) »» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1) »» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149)
»» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (ul. Solna 6 i ul. Malików 150 p. 3) »» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8) »» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Paderewskiego 55) Biura podróży: »» Agencja Turystyczno-Usługowa Gold Tour (pl. Wolności 3) »» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24) REGION: Busko Zdrój: »» Czytelnia Szpitala Krystyna (ul. Rzewuskiego 3) »» Hotel Bristol (ul. 1 Maja 1) »» Hotel Słoneczny Zdrój Medical Spa & Wellness (ul. Bohaterów Warszawy 115) »» Klank Optyk (ul. Kościuszki 12) »» Piekarnia pod Telegrafem (ul. Wojska Polskiego 34) »» Recepcja Sanatorium Marconi (Park Zdrowy) »» Recepcja Sanatorium Mikołaj (ul. 1 Maja 3) »» Recepcja Szpitala Górka (ul. Starkiewicza 1) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Wojska Polskiego 31) Ostrowiec Świętokrzyski: »» Centrum Medyczne Visus (ul. Śliska 16) »» Galeria BWA (al. 3 Maja 6) »» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6) »» Miejskie Centrum Kultury (al. 3 Maja 6) »» Niepubliczna Szkoła Podstawowa (ul. Sienkiewicza 65) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Furmańska 5) Rytwiany: »» Gminna Biblioteka Publiczna (ul. Szkolna 1) »» Hotel Rytwiany Nowy Dworek (ul. Artura Radziwiłła 19) »» Hotel Rytwiany Pałac (ul. Artura Radziwiłła 19) Sandomierz: »» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18) »» Brama Opatowska »» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Koseły 22) Skarżysko-Kamienna: »» Kombinat Formy (ul. Rejowska 99) »» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Metalowców 54) Solec Zdrój: »» Mineral Hotel Malinowy Raj (ul. Partyzantów 18A) »» Hotel Medical Spa Malinowy Zdrój (ul. Leśna 7) Starachowice: »» Centrum Medyczne VISUS (ul. Medyczna 3) »» Hotel Senator (ul. Krywki 18) »» Starachowickie Centrum Kultury (ul. Radomska 21) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Kwiatkowskiego 4) »» ZDZ, Centrum Rehabilitacji Medicum (ul. Wojska Polskiego 15) Włoszczowa: »» Dom Kultury (ul. Wiśniowa 19) »» L.A. Language Academy (ul. Żwirki 40) »» Villa Aromat (ul. Jędrzejowska 81) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Młynarska 56) Ponadto: »» Dom Opieki Rodzinnej (Pierzchnica, ul. Wyszyńskiego 2) »» Dom Spokojnej Książki, Stodoła u KOKO (Rżuchów 90) »» Gospodarstwo Rybackie Stawy (Stawy 2A) »» Ośrodek Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia (Chroberz, ul. Parkowa 14) »» Piekarnia pod Telegrafem (Pińczów, pl. Wolności 7) »» Terra Winnica Smaku (Malice Kościelne 22) »» Seart Meble z Drewna (Kotlice 103) »» Świętokrzyski Park Narodowy (siedziba Dyrekcji, Bodzentyn ul. Suchedniowska 4) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (Jędrzejów, ul. Głowackiego 3) »» ZDZ w Chmielniku, Jędrzejowie, Kazimierzy Wielkiej, Końskich, Opatowie, Pińczowie, Staszowie
Dzień dobry! Ludzie domagają się wolności słowa jako rekompensaty za wolność myślenia, której rzadko używają. Søren Kierkegaard
Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska tel. 506 141 076 monika@madeinswietokrzyskie.pl Sekretarz redakcji Mateusz Wolski tel. 784 136 865 mateusz.wolski@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Skład Tomasz Purski
Na początku roku w środowisku rozgorzała dyskusja na temat roli współczesnych mediów. Redaktorzy największych polskich dzienników, tygodników i rozgłośni radiowych zastanawiali się, gdzie postawić granice w spełnianiu podstawowego dziennikarskiego obowiązku, jakim jest „informowanie i bycie informowanym”. Czy samospalenie mężczyzny przed Pałacem Kultury w proteście wobec obecnej władzy i obronie – jak sam określił – „wolności, którą kocham ponad wszystko” jest newsem? Wielu dziennikarzy temat pominęło, tłumacząc się wewnętrzną polityką redakcji, która – co do zasady – nie informuje o samobójstwach. Pojawiły się oskarżenia o koniunkturalizm i słabość środowiska, które nie potrafi zabrać głosu w ważnej społecznie kwestii. Do tego ogródka swój kamyczek może dziś dorzucić Świętokrzyskie. W internetowym wydaniu lokalnej gazety w połowie marca pojawił się materiał o chwytliwym tytule „Tylko u nas! Film jak płonął mężczyzna w Kielcach”. Redakcja zamieściła zapis z kamery, która nagrała dramatyczne wydarzenie, do jakiego doszło przed komisariatem policji przy ul. Wesołej. Czy w pogoni za rosnącymi słupkami i klikami nie posuwamy się
za daleko? Kiedy i gdzie kończy się obowiązek informowania społeczeństwa, a zaczyna pogoń za sensacją? Czy wszechobecny spadek czytelnictwa i usilne próby przyciągnięcia odbiorcy mogą tłumaczyć dziennikarską degrengoladę? Nie! Media twierdzą, że dobór publikacji jest odpowiedzią na społeczne zapotrzebowanie. Wmawiają nam, że staliśmy się społeczeństwem obrazkowym, rządnym sensacji i rozrywki, że kochamy podglądać, uwielbiamy krew, tragedie i nieszczęścia. Czy aby na pewno? Zamiast karmić czytelnika bylejakością i tanią sensacją, postawmy na mądry i głęboki przekaz. W końcu to my kształtujemy naszego odbiorcę i to w nim, jak w zwierciadle, możemy się przejrzeć. Dziś rzetelna informacja stała się deficytowa. Czas wypełnić tę niszę.
Wydawca Marcin Agatowski Fundacja Możesz Więcej ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce
Na okładce Viola Arlak
Monika Rosmanowska Redaktor naczelna
Zdjęcie Katarzyna Wilk
W numerze 4 Zapowiedzi 6 Na scenie, ekranie i w galerii
Strażnik pamięci 12
8 Dakar #1. Ciąg dalszy nastąpi Maciej Giemza – 24. zawodnik Rajdu Dakar 2018
16 Mieć cudownie wolną przestrzeń
Historia w kadry zaklęta – Janusz Buczkowski
O życiu bez ustawek opowiada Viola Arlak
Podziel się książką 22
26 Z Johnnym Deppem na paznokciu
Czytelniczy mikroświat w Ostrowcu
W świętokrzyskim wozie Drzymały 30 Sztuka z przyczepy
Wyzysk nasz powszedni 40 Demirski i Strzępka w Żeromskim
Świętokrzyskie na fali 46 Żądamy dostępu do morza?
Kamienica przy Silnicznej 52 Kielce zapomniane
36 Z zacięciem do pióra i piłki Zbigniew Masternak
41 Tartuffe, czyli fałszywy prorok „Świętoszek” na dyplom
50 Stanisław Lubieniecki. Księżycowy rakowianin Arianin patrzy na Księżyc
54 Siła z roślin StrąkMan
Słoma w mieście 58
72 Śladami Ludwika II Bawarskiego
Dom…nie na glinianych nogach
Niemieckie posiadłości Szalonego Króla
Ćwicz z mistrzem! 76 Mateusz Jachlewski
Procent z serca 80 3 sektor
Pamięć absolutna 82 Jakub Porada K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Stylizacja 3D
78 Arteterapia Bartosz Śmietański & Mateusz Wolski
81 Jesteśmy szczęściarzami! Paweł Jańczyk
Zapowiedzi 6
Na scenie
Na targach
W biznesie
Organ Jazz Festival
DIY na stoiskach
Poznaj Coaching #3
Cztery koncerty, jamsessions, wystawa obrazów „portretującego” organy Hammonda Włocha Pietro Turco w Muzeum L. Hammonda, giełda płyt winylowych i wiele innych atrakcji wypełnią Organ Jazz Festival, największą w Europie trzydniówkę poświęconą organom Hammonda.
Niepowtarzalne, wyjątkowe, ręcznie robione z drewna, filcu, szkiełek czy blaszek – cuda i cudeńka rękodzieła artystycznego będzie można obejrzeć i kupić podczas Międzynarodowych Targów Rzemiosła Artystycznego „Rękodzieło”. Od 20 do 22 kwietnia w halach Targów Kielce swoje prace: ciekawe dekoracje wnętrz, wyjątkowe kobiece dodatki, biżuterię, ubrania, a także oryginalną porcelanę i pomysłowe zabawki, zaprezentują wystawcy polscy i zagraniczni. Nie zabraknie nowych wzorów i pomysłów. Wykonane z dziwnych, często recyklingowych tworzyw, dzieła interesują odbiorców nie tylko ze względu na formę, ale i technikę wykonania. Tę podpatrzymy podczas warsztatów rękodzieła. Więcej informacji na www.targikielce.pl.
Chcesz dowiedzieć się więcej na temat coachingu? Weź udział w trzeciej edycji kampanii Poznaj Coaching. Od 8 do 10 maja profesjonalni trenerzy poprowadzą w Kielcach bezpłatne warsztaty skoncentrowane na rozwoju osobistym i biznesowym. W kampanii może wziąć udział każdy. Więcej informacji na stronie www.poznajcoaching.pl
W galerii W Kielcach spotkają się wielbiciele i znawcy tego instrumentu m.in. z Włoch, Niemiec, Czech, i oczywiście Polski. Będzie czas na wymianę doświadczeń, wzajemną inspirację i zdobycie dodatkowej wiedzy. Nie zabraknie także koncertów. Zagrają gwiazdy: Alberto Marsico, Paweł Serafiński, Frank Parker, Kajetan Galas (sala kameralna Filharmonii Świętokrzyskiej). Będzie też można zwiedzić Muzeum L. Hammonda przy ul. Kościuszki, a także wziąć udział w warsztatach gry na tym instrumencie pod czujnym okiem Pawła Serafińskiego i Kajetana Galasa w Terminalu Spotkań (ul. Głowackiego 9). Zaplanowano także jam sessions w Chicago Organ Music Clubie (ul. Słowackiego 1). Hammond Polska zaprezentuje najnowsze, technicznie zaawansowane modele tego instrumentu, a Winylmarket.pl zorganizuje wystawę i wymianę płyt winylowych. Organ Jazz Festival startuje 27 kwietnia i potrwa do 29 kwietnia. Szczegółowe informacje o wydarzeniu można znaleźć na profilu na Facebooku: www.facebook.com/Organ-Jazz-Festival-Hammond-Meeting. K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Zdjęcia z Iranu Dokumentowała antyrządowe protesty opozycji w Teheranie po wyborach prezydenckich w 1999 roku i konflikty m.in. w Iraku, Libanie, Syrii, Arabii Saudyjskiej, Pakistanie i Jemenie. Jej prace publikują największe międzynarodowe dzienniki i magazyny m.in. „Time”, „Le Figaro”, „The New York Times” czy „Le Monde”. Zdjęcia Newshy Tavakolian można oglądać w Muzeum Dialogu Kultur. Jest laureatką nagrody fundacji holenderskiego księcia Clausa. Połowę z niej, a mowa o niebagatelnej sumie 100 tys. euro, przeznaczyła na pomoc dla uchodźców z Syrii i Iraku. Wystawę „Sztuka fotoreportażu – zdjęcia Newshy Tavakolian” można oglądać do 24 czerwca.
NetworKINGus no. 5 – Biznes nigdy nie działa w pojedynkę, im więcej osób znajdzie się w naszej siatce kontaktów, tym bardziej stajemy się rozpoznawalni – mówią organizatorki kieleckich spotkań NetworKINGus. Kolejna, 5. już okazja, by wymienić się doświadczeniami oraz poznać innych aktywnych kielczan i przedsiębiorców, nadarzy się już 10 maja w Kieleckim Parku Technologicznym. Tematem przewodnim będzie – Facebook. Start o godz. 17 w sali Dolina Krzemowa. Zainteresowanych współpracą organizatorki proszą o kontakt: napisz@eventualnie.com.
Uwaga! Talent 8
C
I
Ą
G
D
A
L
S
Z
Y
N
A
S
T
Ą
P
I
rozmawiał Maciej Sierpień zdjęcia Mateusz Wolski, Piotr Skrzypczyk
– Na wjeździe do La Paz witało nas pół miliona kibiców. Jeszcze niedawno takie obrazki mogłem oglądać tylko w telewizji. I wtedy uświadomiłem sobie, że naprawdę tu jestem, że to wszystko stało się moim udziałem. Łezka zakręciła mi się w oku – mówi Maciej Giemza. Pochodzący z Piekoszowa 22-letni motocyklista, 24. zawodnik Rajdu Dakar 2018.
K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
9 Jak się spełnia swoje marzenia? Na początku w ogóle nie wierzysz, że to się stało. Potem zaczynają uświadamiać ci to ludzie, którzy dzwonią, piszą, gratulują. A później już sam, gdy emocje trochę opadną, zdajesz sobie sprawę, że to rzeczywiście miało miejsce, że ukończyłeś ten rajd, że jesteś na mecie Dakaru. Kolejnym etapem jest już chłodna analiza tego, co się wydarzyło i zastanawianie się, co będzie twoim następnym celem. Największe marzenie spełniłem, teraz w grę mogą wchodzić już tylko ambicje sportowe. Jak wiele pracy Cię to kosztowało? Mnóstwo i jeszcze więcej wyrzeczeń. Bo wbrew temu, jak to wygląda w telewizji, nie wystarczy usiąść na motocyklu i ruszyć. Aby przejechać non stop 14 godzin w tak trudnym terenie, naprawdę trzeba być do tego odpowiednio przygotowanym. Rajd Dakar to 14 dni jazdy i tylko jeden dzień odpoczynku. A tej pracy najwięcej trzeba wykonać do momentu startu pierwszego etapu. Przez trzy miesiące całkowicie zrezygnowałem z życia towarzyskiego, liczył się tylko trening. Mówisz o tych ostatnich miesiącach, ale żeby stanąć 6 stycznia na starcie w Limie, przez kilkanaście lat prawie nie schodziłeś z motocykla. Twoi znajomi mówią, że Maciek Giemza wcześniej nauczył się na nim jeździć niż chodzić. Coś w tym jest (śmiech). Po raz pierwszy usiadłem na motocyklu, gdy miałem sześć lat. Na początku to była tylko jazda wokół domu, zabawa. Od 13. roku życia zacząłem regularnie startować REKLAMA
w mistrzostwach Polski enduro. W pierwszej fazie bardzo motywował mnie tata. Wstawałem o 5:30 i godzinę biegałem. Potem szybkie śniadanie i szedłem do szkoły. Po lekcjach siłownia albo basen, a po południu jechałem na kilka godzin na tor. Do sportów drużynowych Cię nie ciągnęło? Absolutnie. Od zawsze wolałem np. pojeździć na rowerze niż pograć w piłkę. Musiała być kierownica i dwa koła (śmiech). To też ze względu na rodzinne tradycje. Motocykle były u nas zawsze obecne. Efekt – seryjnie zdobywane tytuły mistrza Polski. Trochę tych medali się uzbierało. Gdybym nie jeździł w rajdach enduro, na pewno nie trafiłbym do rajdów terenowych i Orlen Teamu. Każdy weekend poświęcałem na zawody, startowałem praktycznie wszędzie. Pakowaliśmy z tatą motocykl do busa i jechaliśmy. Wiedziałem, że każde nawet najmniejsze zawody dadzą mi więcej niż najlepiej zaplanowany trening. I po kolejnym mistrzostwie Polski zaproszono cię do Akademii Orlen Teamu. Jacek Czachor i Marek Dąbrowski, którzy kilkanaście razy ukończyli Dakar, dostali zadanie, by odbudować zespół, który będzie mógł z powodzeniem startować w tym rajdzie. Obserwowali młodych zawodników. W pewnym momencie zwrócili uwagę na mnie i zaprosili do akademii. To było pięć lat temu. Tak naprawdę przełom nastąpił dopiero przed rokiem. W kwietniu wy-
startowałem w pustynnym rajdzie w Abu Dhabi. To był mój debiut w rajdach cross country, gdzie używa się nawigacji, a odcinki specjalne liczą po kilkaset kilometrów. W klasyfikacji junior byłem drugi, w „generalce” – jedenasty. Zwyciężył wtedy Brytyjczyk Sam Sunderland, który trzy miesiące wcześniej wygrał Rajd Dakar. Wtedy uwierzyłem, że mój Dakar naprawdę jest realny. Jaki jest Rajd Dakar? Niesamowicie wymagający. Nie bez powodu mówi się, że to najtrudniejsze zawody na świecie. Nawet nie chodzi o sam wysiłek fizyczny, bo przy odpowiednim przygotowaniu, jadąc kilkanaście godzin w 40-stopniowym upale, można sobie poradzić. Rajd Dakar to przede wszystkim ogromne obciążenie psychiczne. Na trasie zdarzają się różne sytuacje. Mija się zawodników, którzy mieli wypadek i leżą z połamanymi kręgosłupami. W głowie pojawiają się wtedy różne myśli, a ani na chwilę nie można stracić koncentracji, bo to może skończyć się tragicznie. Przed dwa tygodnie przejechałeś ponad 9 tys. km, po piasku, wydmach, bezdrożach Peru, Boliwii i Argentyny. Żeby zilustrować Rajd Dakar, opowiem pewną historię z Argentyny. Jednego dnia mieliśmy do przejechania 600 km. Bardzo trudny odcinek. Z powodu złej pogody kolejny etap został odwołany. I po tych 600 km podszedł do mnie menadżer naszego teamu i zapytał, czy mam jeszcze siłę na 520 km. Spojrzałem na niego i mówię: Chyba żartujesz!? A on, że etap do Salty jest odwołany, ale trzeba tam dojechać asfaltem.
Uwaga! Talent 10 Była godzina 17. „Wolisz teraz czy jutro o piątej rano?” No i dotarłem o pierwszej w nocy. Ponad 1100 km jednego dnia, to już dystans, który naprawdę można odczuć. Ale dzięki temu miałeś potem cały dzień na odpoczynek. Dokładnie. Właśnie takie detale, potem mają ogromny wpływ na to, czy dojedzie się do mety. Byłem wyczerpany, ale dzięki temu, że odwołano etap, cały następny dzień mogłem poświęcić na regenerację, masaż, odespanie. Inni zawodnicy musieli wstać o czwartej nad ranem, ubrać się i jechać te 500 km asfaltem. Czyli de facto zrobili etap. Ja miałem dzień dla siebie. Tu po raz kolejny wyszło ogromne doświadczenie Jacka i Marka. Z takimi nauczycielami jak Jacek Czachor i Marek Dąbrowski chyba nic nie mogło Cię zaskoczyć? Bez nich nie przejechałbym Dakaru. Jestem tego pewien. Myślę, że 60 procent sukcesu to ich zasługa. Oni dostali materiał, czyli zawodnika, który ma odpowiednie predyspozycje, jakieś tam sukcesy, i musieli go obrobić. Przez te wszystkie lata przygotowywałem się do zawodów rangi mistrzostw Polski czy Europy, a oni zrobili ze mnie zawodnika na miarę Dakaru. To niewyobrażalny przeskok. Ich rady były dla mnie nieocenione. Mało który z zawodników na świecie może liczyć na taki komfort. Musieliście też przejechać dwa tzw. etapy maratońskie. Wtedy zawodnik jest zdany tylko na siebie. To jeden z najtrudniejszych momentów rajdu. Na mecie etapu nie ma z nami mechaników, serwisu, nikogo z obsługi. Dojeżdżamy i, jeśli cokolwiek zepsuło się przy motocyklu, musimy naprawić to sami. Nie mamy ze sobą żadnych części tylko zestaw kluczy. Jadąc etap maratoński, trzeba szczególnie szanować motocykl. Nie można się przewrócić, bo każdy upadek może wykluczyć nas z dalszej rywalizacji. Etapy maratońskie bardzo weryfikowały umiejętności wielu zawodników. Peru, Boliwia, Argentyna… Gdzie było najtrudniej? Chyba w Boliwii, nie tyle ze względu na trudne etapy, ale wysokość. Jechaliśmy odcinki położone niekiedy nawet 5000 m n.p.m. Oddychanie na takiej wysokości sprawia mnóstwo problemów, a my dodatkowo musimy mocno trzymać kierownicę i wkładać w to całą siłę. W Boliwii K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Kadr z filmu dokumentalnego Macieja Sierpnia i Piotra Skrzypczyka „Matura z Dakaru” (TVP3 Kielce)
nawet po zwykłej wywrotce trzeba zachować się inaczej. Nie można, tak jak w rajdach enduro, od razu zerwać się na proste nogi, lecz trzeba to zrobić bardzo powoli. Miałem tam chyba najbardziej lekki upadek w życiu (śmiech). Delikatnie wstałem, jeszcze wolniej podniosłem motocykl, usiadłem na nim, posiedziałem minutę, wrócił oddech i dopiero odjechałem. Gdybym zachował się inaczej, być może za kilka kilometrów zabrałby mnie helikopter, bo straciłbym przytomność. W Boliwii w La Paz wyjątkowo przywitali was kibice. To była sytuacja, której nie zdarza się podczas rajdu w żadnym z europejskich krajów. Dla Boliwijczyków Rajd Dakar to jedna z niewielu rozrywek, więc oni tym wydarzeniem żyją. Gdy wjeżdżaliśmy do La Paz przez ostatnich 40-50 km wzdłuż drogi stało pół miliona kibiców. Utworzyli taki niekończący się korytarz, dopingowali, bili brawo. Coś niesamowitego. Co się wtedy czuje? Przypomina się, jak jeszcze niedawno siedziało się w Polsce przed telewizorem i oglądało takie
obrazki z udziałem innych zawodników. W tamtym momencie uświadomiłem sobie, że naprawdę tutaj jestem, że to wszystko stało się moim udziałem. Łezka zakręciła mi się w oku. Drugi taki moment to pewnie meta ostatniego etapu w Cordobie, gdzie czekała na ciebie rodzina, przyjaciele, była polska flaga. To były rzeczywiście ogromne emocje. Po dwóch tygodniach, po tylu przejechanych kilometrach, wiesz, że za chwilę spełnisz swoje marzenie i zameldujesz się na mecie, a tam czekają twoi bliscy. Koledzy dali mi flagę z napisem Kielce i Piekoszów. Bardzo się cieszyłem, lecz doskonale wiem, że to 24. miejsce to wcale nie jest wielki wynik na skalę światową. Owszem, dla debiutanta to duża sprawa, ale moje ambicje sięgają znacznie wyżej. Ile czasu potrzebujesz, żeby móc zacząć rywalizować o miejsca na podium Rajdu Dakar? Myślę, że do najlepszych zawodników brakuje mi trzy-cztery lata ciężkiej pracy. Trzy-cztery ukończone Dakary i unikanie kontuzji. Wtedy będą mógł walczyć z najlepszymi. Ukończyłeś Rajd Dakar 2018 i już zaczynasz przygotowania do przyszłorocznego startu. Po powrocie z Argentyny miałem kilka tygodni wolnego od motocykla, ale już na niego wróciłem. Pod koniec marca startuję w Abu Dhabi, potem w połowie kwietnia mamy Rajd Kataru. Dwa mocne starty na początek sezonu, potem zobaczę, jakie plany wobec mnie będą mieli Jacek z Markiem. Na pewno pojeżdżę też w barwach KMT Korony Novi Kielce w kilku startach enduro w Polsce. Wszystko będzie podporządkowane temu, żeby za rok poprawić to 24. miejsce. Od razu uprzedzę pytanie – teraz na żadną deklarację mnie nie namówisz. ■
Strażnik pamięci rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcie Mateusz Wolski
Postać
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
13
Jest ostatnim żyjącym pionierem Kieleckiej Szkoły Krajobrazu – grupy artystów, którzy w latach 60. stworzyli oryginalny i rozpoznawalny styl w fotografowaniu świętokrzyskich pejzaży. Zapisanymi w krajobrazie, a następnie na fotograficznej kliszy, pagórkami, liniami i figurami geometrycznymi zachwycano się w wielu krajach na świecie. Kolegów po fachu, a także piękno pól naszego regionu uchwycone w czarno-białych zdjęciach wspomina Janusz Buczkowski. W 1956 roku z nakazu pracy przyjechał Pan do Kielc. Jak zaczęła się Pana przygoda z fotografią w tym mieście? Pierwszy krok postawiłem w Zakładach Metalowych Kielce (wcześniejsza nazwa kieleckiej Iskry – dop. red.). Drugi – już po kilku dniach – na spotkaniu z członkami Świętokrzyskiego Towarzystwa Fotograficznego w Wojewódzkim Domu Kultury. I tak to się zaczęło. To tam poznał Pan znakomitego kieleckiego fotografika Jana Siudowskiego. Pamiętam wieczór samooceny. Ocenialiśmy zdjęcia kolegów. Każdy mógł się wypowiedzieć, co jest według niego dobre, a co złe w konkretnej fotografii. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem zdanie: „Co Pan myśli, Panie kolego o tych plamach i tych liniach?” Myślę sobie: „Jakie plamy? Jakie linie? O co chodzi?” Tak mnie to zniechęciło i odrzuciło, że przestałem tam przychodzić. Dopiero gdy zacząłem czytać inne książki, nie tylko związane z chemią i sposobami wywoływania zdjęć, ale także poświęcone sztuce i malarstwu, zrozumiałem, jak ważne są inne czynniki w fotografii – kompozycja kadru, plamy, linie, kontury i to, co na danym zdjęciu chce się przedstawić. Fotografia nie była wówczas jedyną Pana pasją? Namiętnie grałem w karty. W brydża do dziesiątej, jedenastej wieczorem, a potem do rana w pokera. Zacząłem się zastanawiać, do czego to wszystko prowadzi. Wygrała fotografia, bo po całej nocy wywoływania zdjęć rano czułem satysfakcję, a po karcianej nocy pozostawał niesmak. Jak wtedy robił Pan odbitki? Mieszkałem przez krótki czas w hotelu robotniczym. W pomieszczeniu przeznaczonym na prysznic zorganizowałem pracownię. Było bardzo długie i wąskie na szerokość drzwi. Potrzebowałem tam ustawić stolik, ale nie wchodził, bo był za szeroki. Wreszcie wpadłem na pomysł i odbiłem od niego blat. Wniosłem, ułożyłem i ponownie przybiłem. Po mojej wyprowadzce nie mogli go stamtąd wynieść. Kierowniczka hotelu poprosiła, żebym im pomógł. Jeszcze pół litra zarobiłem. Na początku Pana działalności pojawiły się słowa krytyki. Właśnie ze strony Jana Siudowskiego. Postanowiłem wrócić na spotkania Świętokrzyskiego Towarzystwa Fotograficznego, by pokazać swoje prace. Zdjęcia prezentowaliśmy innym bez podawania ich autora. Jan Siudowski wytykał błędy. I trochę się nimi przejąłem. Po kilku dniach spotkał mnie i zaczął przepraszać i mówić, że on mi zrobił krzywdę. Pytam go: „Jaką krzywdę?”. A on mi na to: „Zbyt surowo Pana oceniłem. Myślałem, że to są zdjęcia tych kieleckich asów fotografii. Jeśli są to Pańskie prace, a to przecież dopiero początek artystycznej drogi, to są one naprawdę dobre”. Kupił mnie tą pochwałą. Był znanym i cenionym fotografikiem w Polsce i Europie. Zapytałem go, czy będę mógł go zaprosić na kieliszeczek
wódki, a on spojrzał na mnie i mówi: „Owszem, ale jeden wypiję ja, a jeden Pan”. I tak zaczęła się nasza przyjaźń. A jak ocenia Pan po latach prace Jana Siudowskiego? Trochę odbiegały od założeń Kieleckiej Szkoły Krajobrazu. Wzorował się często w swojej fotografii na malarstwie. Nawet takim z niebem w stylu Chełmońskiego, z chmurami. Tymczasem twórcy Kieleckiej Szkoły Krajobrazu raczej eliminowali niebo z kadru, chcąc podkreślić jednorodność fotografowanego pejzażu. Chmury można znaleźć jedynie w nielicznych, uzasadnionych przypadkach. Ludzie zaczęli oczekiwać od fotografii nie tylko odzwierciedlenia realnego świata, ale także poszukiwali w niej pewnych przekazów, czegoś nieoczywistego. Ktoś na przykład w dziwny sposób okleił koło od roweru i je sfotografował. I to się podobało. Dlatego też istotne zmiany musiały zajść w ukazywaniu REKLAMA
Postać 14 krajobrazu. Starsi artyści byli zafascynowani swoim stylem fotografii. Ci ze średniego pokolenia zaczęli poszukiwać. Zresztą impresjoniści w malarstwie też byli innowacyjni przez to, że eksperymentowali z nieostrymi plamami i kolorami, światłem i tym, z jakiej odległości i w jaki sposób odbiorca odczytuje obraz. Czerpali także z nieostrych fotografii, by potem nakładać w odpowiedni sposób farbę. Jak powstała Kielecka Szkoła Krajobrazu i jakimi założeniami się kierowała? Pierwsze fotografie, które w nietypowy sposób ten krajobraz ukazywały, zobaczyłem w albumie Edwarda Hartwiga. Niektórym do dziś wydaje się, że przychodziłem jak do szkoły i siadałem w ławce, by uczyć się fotografii. Nic z tych rzeczy. Pracowaliśmy w terenie. Trochę się z Was także naśmiewano. Mówiono, że te fotografie to nic takiego, bo wystarczy wejść na pagórek czy kamień, pstryknąć i zdjęcie gotowe. Tak było. Ale na początku lat 60. ogłoszono konkurs „Wieś polska w fotografii”. Głównie przysłano zdjęcia zwierząt w gospodarstwie: krów, świń i koni, dokumentowano też sianokosy, prace przy żniwach. Dostrzegłem wówczas u Tadeusza Jakubika coś szczególnego. On pierwszy z nas miał teleobiektyw i to też odegrało dużą rolę w tym, co potem udało nam się osiągnąć. Góry Świętokrzyskie nie są wysokie. Jeśli się weszło na pagórek i fotografowało standardowym obiektywem, wówczas wszystko było jakby spłaszczone. Natomiast teleobiektyw ukazywał to inaczej. Tadeusz wysłał swoje zdjęcia na konkurs i zdobył pierwszą i drugą nagrodę. Zaczęliśmy się tym fascynować i trochę mu zazdrościliśmy sukcesu. Stopniowo krąg osób pochłoniętych sztuką fotografowania krajobrazu Kielecczyzny się powiększał. Z czasem powstał Oddział Kieleckiego Polskiego Towarzystwa Fotograficznego. Tadeusz Jakubik – z zawodu księgowy – został naszym skarbnikiem. Wacław Cisłowski pracował w dziale organizacji i zarządzania w Iskrze (Fabryka Łożysk Tocznych „Iskra” – dop. red.) i miał do czynienia z pisaniem – przypadła mu więc rola sekretarza. Ja w Iskrze i zawsze coś organizowałem. Okrzyknięto mnie zastępcą do spraw organizacyjnych. W 1961 roku ze studiów wrócił Paweł Pierściński. Miał kontakt z fotografią i bardzo się nią interesował. Był członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików. Objął stanowisko zastępcy do spraw artystycznych. I zaczął się dla nas złoty okres twórczości. Nazywano nas nawet „kosynierami”, bo na wszystkich konkursach kosiliśmy nagrody za nasze zdjęcia. Nazwy „Kielecka Szkoła Krajobrazu” użył po raz pierwszy Jan Sunderland w 1963 roku na I Biennale Krajobrazu Polskiego w Warszawie. Zwrócił wówczas uwagę na nietuzinkowe stylistycznie fotografie grupy kieleckich artystów. Tak. Paweł Pierściński usilnie namawiał mnie, bym zapisał się do związku fotografików. Bo tylko wówczas mogliśmy stworzyć jakąś jednostkę organizacyjną. Najmniejsza musiała liczyć przynajmniej trzech członków. Miałem być tym trzecim po Pierścińskim i Siudowskim. Kiedy dostałem się do związku, mogła powstać delegatura. Z czasem zacząłem mobilizować do pracy pozostałych kolegów: Tadeusza Jakubika, Jerzego Kamodę, Wacława Cisłowskiego. Wspaniały fotograf Jan Spałwan na tych naszych spotkaniach pełnił rolę gospodarza-miodziarza. Przynosił pitny miód, a także miód do ssania. Miał na talerzu przygotowane plastry. Napój był bardzo dobry w smaku, ale odrobinę mętny. Janek był niecierpliwy. Nigdy nie nauczyłem go, że taki miód musi swoje odstać, by kolor stał się klarowK W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
ny. Grupa się rozwijała. Z czasem przypadło nam w udziale organizowanie pierwszej ogólnopolskiej wystawy fotografii krajobrazowej. To się potem przekształciło w Biennale Krajobrazu. W późniejszych latach Kielecka Szkoła Krajobrazu uczestniczyła w wielu wystawach w kraju i za granicą. Fotografie tworzyły cykle: „Portret Ziemi”, „Puszcza Jodłowa”, „Małe formy krajobrazowe”, „Kielce-Włoszczowa”, „Ziemia po kielecku”. By te zdjęcia mogły powstać, musieliście dźwigać w terenie kilogramy sprzętu: obiektywy, statywy, szkło, korpusy, światłomierze i klisze... Każdy kadr trzeba było przemyśleć. Mimo tego całego ogromu sprzętu fotograficznego i tak popełnialiśmy błędy. Jan Siudowski mówił nam wtedy: „Jak chcesz mieć dobre zdjęcie, to jednego nie doświetl, drugie prześwietl, a trzecie zrób dobrze”. Jeśli chodzi o mnie, to starałem się utrwalić piękno Puszczy Jodłowej. Przyrodą zajmował się także w znacznym stopniu Jan Siudowski. Jeśli fotografował jakiś listek, to musiał wszystko wiedzieć o tej roślince. Mnie to nie interesowało. Zajmowałem się techniczną stroną zdjęcia. Siudowskiego kojarzyli i znali
Kielecka Szkoła Krajobrazu, fot. Janusz Buczkowski, lata 1960-1985
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
15 leśnicy i on miał często wiedzę większą od nich. Znał też łacińskie nazwy roślin. Robił zdjęcia przyrodnicze dla uniwersytetu w Poznaniu.
było coś niesamowitego. Kolejna nagroda I stopnia od ministra kultury i sztuki. Sukcesy dodawały nam skrzydeł.
Wielki sukces Kieleckiej Szkoły Krajobrazu to także wystawa w Paryżu. To było na początku 1981 roku. Dostaliśmy zaproszenie do udziału w ogólnoświatowej wystawie organizowanej przez muzea z trzech krajów: Szwajcarii, Francji i Niemiec. Oczywiście wysłaliśmy zdjęcia. Na wystawę zgłoszono podobno ponad 30 tys. fotografii. A przyjęto około 240, z czego 11 z Polski, w tym 9 naszych – kieleckich. I tu wracamy do pojęcia plam. Bo na tej wystawie Kielecka Szkoła Krajobrazu stworzyła potężną plamę. Zafascynował się nią francuski juror. Wysłano nam potem osobne zaproszenie, byśmy pokazali tylko fotografie z krajobrazem w naszym wydaniu na oddzielnej wystawie. Mieliśmy je zaprezentować w Muzeum Historii Fotografii w Paryżu. W Polsce trwał stan wojenny. Na początku zrezygnowaliśmy. Potem zacząłem namawiać na wyjazd Tadeusza Jakubika i Wacława Cisłowskiego. Ale oni nie mieli czym jechać. Tymczasem mój brat cioteczny ożenił się z Francuzką i mieszkał we Francji od wielu lat. Wymyśliłem, że może spróbuję pojechać wraz z Pawłem Pierścińskim i przy okazji go odwiedzę. Był problem z paszportami. Paweł dostał go po miesiącu. Mnie odmówiono. Bali się, że stamtąd nie wrócę. Dopiero, gdy złożyłem obietnicę, że tak się nie stanie, podpisano mi dokumenty. Pojechaliśmy samochodem. Benzyna była na kartki. Jechaliśmy tam kilka dni przez NRD, RFN, Holandię. Kiedy dotarliśmy na miejsce, było tam pełno robotników i ogólna krzątanina. Przygotowywano się na przyjazd fotografików z całego świata. Na placu budowy kazano ściągnąć drzwi z futryny. Pełniły rolę stołu ustawionego na dwóch kozłach. Francuzi ugościli nas pokrojoną kiełbasą, bagietkami i kilkoma butelkami wina. Na wystawę przyjechali ludzie z Australii, Ameryki, ale to my byliśmy sensacją. Podziwiani, ale biedni. Każdy z nas miał po 10 dolarów. Kiedy Francuzi się o tym dowiedzieli, zaczęli się śmiać i w głowie im się nie mogło pomieścić, jak z takimi pieniędzmi przyjechaliśmy do Paryża. Postanowili ufundować nam stypendium, bo fotograficy w ich mniemaniu powinni być ludźmi bogatymi. Dwa tygodnie przebywaliśmy w Paryżu, fotografując różne rzeczy. A potem powstała z tych zdjęć wystawa. Był to ten czas, kiedy byliśmy lepsi od kieleckich piłkarzy. Oni walczyli dopiero o wejście do trzeciej ligi. A na nas spadł deszcz nagród. Nagroda wojewody w czasie stanu wojennego to
I trwały wiele lat. Dziś z tej grupy pozostał tylko Pan. Co się dzieje z dorobkiem artystycznym Kieleckiej Szkoły Krajobrazu? Niewielka część znajduje się w Biurze Wystaw Artystycznych i w bibliotece wojewódzkiej w Kielcach. A paradoksem jest, że największy zbiór naszych zdjęć posiada Muzeum Historii Fotografii w Paryżu. Są to jednak tylko zdjęcia, nie ma tam negatywów. Te są w Muzeum Historii Kielc, ale dotyczą tylko miasta, a nie kieleckiej ziemi. Dyrekcja placówki systematycznie gromadzi negatywy od początku powstania muzeum, czyli od 2008 roku. Podobnie biblioteka wojewódzka. Jeśli chodzi o świętokrzyski krajobraz, moim zdaniem jak najwięcej takich zdjęć powinno mieć w swoich zasobach Muzeum Wsi Kieleckiej. Przecież te dawne poletka, szachownice, pasiaki już dzisiaj nie istnieją, a zdjęcia kieleckich fotografików prezentują je w sposób bardzo wyszukany i profesjonalny. Nie można pozwolić, by te obrazy zostały zapomniane.
REKLAMA
Zatem o których twórcach powinniśmy szczególnie pamiętać? Pionierzy szkoły to przede wszystkim: Paweł Pierściński, Jan Spałwan, Wacław Cisłowski, Jerzy Kamoda, Tadeusz Jakubik, ja i oczywiście Jan Siudowski. Ale tematyką krajobrazu interesowało się potem kolejne pokolenie znakomitych fotografików tworzących do dziś. A są nimi: Jerzy Mąkowski, Jerzy Piątek, Andrzej Pęczalski, Andrzej Borys, Andrzej Łada, Piotr Kaleta czy Jerzy Soiński. Nie sposób pominąć również Henryka Pieczula, który fotografował folklor, zabytki architektury drewnianej, wykopaliska archeologiczne, szlaki literackie. A gdzie Pan po tych wielu latach przechowuje swoje negatywy? Trzymam je w piwnicy. W piwnicy? Przecież mogą się zniszczyć. Nie mam innego, bezpiecznego miejsca, by je przechowywać. Dziękuję za rozmowę i prawdziwą lekcję historii fotografii. ■
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
17
Viola Arlak
Mieć cudownie wolną przestrzeń rozmawiała Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Katarzyna Wilk, Mateusz Wolski
O rosyjskich romansach śpiewanych przez Sławomira Mrożka, przyjaźni z Haliną Kozioł i życiu bez ustawek.
Postać
18
P
rzez dziewięć lat była Pani gwiazdą Teatru im. Stefana Żeromskiego. Trzydzieści głównych ról, uwielbienie publiczności... Jak ten kielecki etap zapisał się w Pani pamięci? To był czas szukania teatru i urzeczywistnienie moich marzeń o pracy na profesjonalnej scenie. Trzy razy zdawałam do szkoły teatralnej, związałam się z Teatrem 38 w Krakowie prowadzonym przez Piotra Szczerskiego. Gdy pojawiła się propozycja pracy w Kielcach, nie zastanawiałam się ani chwili. Studia aktorskie zastąpiła mi inna szkoła – szkoła prawdziwego teatru, autentycznej publiczności. Które z kieleckich ról zapamiętała Pani w szczególny sposób? Najmocniej pannę Julię ze sztuki Augusta Strindberga. To była ciekawa praca z młodą reżyserką nad bardzo wymagającym tekstem. Nie graliśmy, niestety, tego spektaklu często, ale samo jego przygotowywanie było czymś naprawdę wspaniałym. Tym bardziej, że moje dotychczasowe doświadczenie zawodowe obejmowało głównie role komediowe, a tu nieoczekiwanie dostałam szansę na dramatyczną. Podobnie było w przypadku „Balladyny” – fantastyczna praca i niesamowity spektakl. Tak naprawdę, każda rola jest niepowtarzalną przygodą. Zawsze gdy wcielam się w nową postać, zastanawiam się, czy dam radę, za każdym razem zaczynam od zera. Wystrzegam się szukania podobieństw z poprzednimi rolami i bardzo denerwuje mnie, gdy ktoś powiela pomysł na mnie. Niestety czasami brakuje otwartych umysłów i ochoty, by z aktora wyciągać coś nowego. To pewnie wynika z lenistwa… Powielanie jest mniej ryzykowne. Zapamiętałam spektakl „Miłość na Krymie” Sławomira Mrożka. Była to bodajże druga w Polsce inscenizacja tego dramatu z mocnymi kreacjami – Pani i Edwarda Kusztala. K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Och tak, aż mi ciarki przeszły, gdy mi pani o tym przypomniała. Pamiętam wspólną kolację z Mrożkiem tuż po premierze, podczas której pisarz śpiewał mi rosyjskie romanse. Takie chwile zostają na zawsze. Z drugiej strony były frywolne recitale kabaretowe… To, że przez te dziewięć lat byłam cały czas na scenie i to w tak różnorodnym repertuarze, sprawiło, że w momencie, gdy przeszłam do Warszawy i początkowo niewiele się działo w moim życiu zawodowym, nie miałam poczucia, że jestem aktorką „niewygraną”, niespełnioną. Ludzie pytają mnie, jak znosiłam niewielkie role. A ja odpowiadam, że normalnie. Nie mam przerośniętych ambicji, nie muszę grać tylko głównych ról, mogę i epizody. W nich także zawsze można coś dla siebie znaleźć. Nie startowała Pani w Warszawie z pozycji zerowej. Z drugiej strony kilku aktorów związanych z naszą sceną też rzuciło teatr i, niestety, nie udało się im. Czy zostawiając Kielce, myślała Pani, raz kozie śmierć, podejmuję ryzyko? Strach był ogromny, rzuciłam się na głęboką wodę, ale też ludzie, których spotkałam po drodze i którzy zapewniali mnie, że dokonałam dobrego wyboru, działali na mnie uspokajająco.
dalej. Już, teraz, gdzieś… Moja decyzja zbiegła się z propozycją filmową, więc uznałam, że to dobry znak. Ostatecznie realizacja tego projektu przesunęła się o rok, co znaczyło, że moja przyszłość stanęła pod znakiem zapytania. Zostałam bez pieniędzy, bez perspektyw, ale nie zraziło mnie to – dzień po dniu budowałam swoje życie zawodowe w Warszawie. I to, że dziś praca przychodzi do mnie, to jest mój wewnętrzny, osobisty sukces. Wspominała Pani kiedyś, że na początku swojej warszawskiej kariery, gdy przychodziła Pani na plan filmowy, to siadała w kącie i nieufnie spoglądała na ludzi. Czy już Pani okrzepła? Tak, nie mam już w sobie tego skrępowania, które towarzyszyło mi na początku. I dobrze, bo ono niczemu nie służy, odbiera całą siłę, a przecież przychodzimy do pracy po to, żeby coś stworzyć, a nie przesnuć się przez plan. Cały czas poszukuję w sobie pewności i siły. Aktorstwo to dziwny zawód, bo raz jesteś w pracy na pełnych obrotach przez 12 godzin, a raz siedzisz bezczynnie. Bywa tak, że obudzę się i gubię, bo mam tyle spraw do załatwienia, a dzień wcześniej byłam już tak zmęczona, że nie zrobiłam sobie planu. Ważne jest, aby w tym wszystkim łapać jakiś balans, żeby się nie dać wkręcać w różne sytuacje i przejmować się na przykład, że w Internecie
Myślę sobie, że to cudowne, że mam zarówno film, jak i teatr i że to się tak ze sobą miesza.
Utwierdzali mnie w przekonaniu, że przyjdzie mój moment, dawali mi siłę. Mam też świadomość, że dojrzalej wyglądałam mając dwadzieścia lat, choć tamta fizyczność nie bardzo współgrała z moją ówczesną psychiką. Nie chciała Pani bezpiecznego, ciepłego etatu w teatrze? Ze mną tak już jest, że jak coś mi dopiecze, to odchodzę, nawet gdy nie do końca wiadomo dokąd. Po prostu muszę dokonać zmiany. I właśnie w przypadku odejścia z kieleckiego teatru nadszedł taki moment, że trochę się przydusiłam. Bardzo dużo grałam i miałam potrzebę, żeby iść
coś piszą albo praca nie idzie. Wszystko ma swój czas! Mam przyjaciółkę, która mówi: mam pracę wtedy, gdy chcę żeby do mnie przyszła, a kiedy nie chcę, klienci sami odwołują spotkania. Doceniam mądrość tych słów, bo one pozwalają uzyskać właściwy dystans i równowagę. Jak Pani osiąga ten balans? Mam wokół siebie wielu mądrych ludzi. Oni mówią mi, że widocznie tak ma być, jeśli praca odchodzi, robi się dzień wolny, nie należy się tym zbytnio przejmować. Najwyraźniej ten dzień – z jakiegoś powodu – miał być wolny. Ten rodzaj pogodzenia się z drogą, którą się idzie,
To zadziwiające – pamiętam naszą rozmowę sprzed wielu lat po kolejnym plebiscycie „O Dziką Różę”, kiedy mówiła mi Pani właśnie o tym, że tak to już jest w Pani życiu, że tej pracy nie ma albo garnie się do Pani w dużych ilościach. Może czasami za często powtarzamy, że praca do nas nie przychodzi i sobie to afirmujemy. A przecież – myśli i słowa to czyny, które mogą zmienić nasze życie. Jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy, to będziemy się wiecznie miotać w różnych sytuacjach i wciąż zadawać sobie pytania: po co, dlaczego? W moim życiu zawodowym mam teraz dużo pracy – gram w kilku tytułach teatralnych, weszłam w kolejny serial. To miłe, lata mijają, a ja nie narzekam na brak propozycji zawodowych. I można mi tylko życzyć, by się nic nie zmieniło. Jest jeszcze jedna rzecz, którą zapamiętałam z rozmowy na schodach przy teatralnym foyer. Spytałam Panią o podobieństwo do Kaliny Jędrusik i powiedziała Pani, że to się wlecze za Panią przez całe życie. Ma Pani już dość tych porównań? Rzeczywiście, to się za mną wlecze od lat i w końcu trzeba będzie to sfinalizować, może ubrać w jakiś spektakl. Kto nie doświadczył takich porównań, nie jest w stanie zrozumieć, jakie to odciska piętno. Jeśli codziennie słyszę, że jestem podobna do kogoś, to jakby ludzie odbierali mi moją tożsamość, ubrali w jakiś kostium, wtłoczyli w ramkę. Od lat słyszę: o, druga Kalina Jędrusik! Chwileczkę – może tak, może nie… Czyli ta ramka uwiera? Teraz, gdy mam sporo ról za sobą, już tak bardzo mi to nie przeszkadza, a może po prostu trochę się przyzwyczaiłam. Irytowały mnie oczekiwania, że mam grać seksbomby, uwodzicielki, a ja chciałam dla siebie różnych ról. Mam wrażenie, że jednak udało się Pani uwolnić od Kaliny, bo dziś dla większości widzów jest Pani Haliną Kozioł. Wójtowa z „Rancza” to już wzorzec przebojowej, zaradnej kobiety, od dziesięciu serialowych lat. Czy przypuszczała Pani, że stworzy taką kultową postać?
A skąd! Na etapie tworzenia bohatera aktor tak nie myśli, jest zamknięty w swoim zadaniu budowania postaci, nie zastanawia się, jaki to będzie miało wydźwięk, lecz skupia się na tym, by być wiarygodnym. Cieszę się, że wzięłam udział w tym przedsięwzięciu, ten serial dał mi ogromną satysfakcję zawodową, jestem szczęśliwa, że moja postać nie przeszła gdzieś niepostrzeżenie. Mam mnóstwo ról na swoim koncie, ale wiem, że ludzie będą mnie kojarzyli z Halinką. I niech tak będzie, bo wójtowa to fajna babka. Jak Pani budowała tę postać. Ile jest w niej z Violi Arlak? Halinę stworzyli scenarzyści, a ja budowałam ją na bazie ich wyobrażeń. W „Ranczu” dzięki partnerom i reżyserowi udało się stworzyć wyraziste, pełnokrwiste postaci, z czego się bardzo cieszę. Nie mamy tu do czynienia z bohaterami, którzy snują się latami po ekranie. Każda z postaci ma swoją filozofię, do czegoś dąży i to jest urok „Rancza”. Halina Kozioł to kobieta, która z żony wójta, zajmującej się głównie paznokciami i lokami na głowie, staje się wójtem. Uparta i odważna z niej osóbka. Taka jak Viola Arlak? Myślę, że tak. Zarówno ja, jak i Halina mamy w sobie siłę, której czasami nie umiemy nazwać. Halina pozwoliła mi tę moc z siebie wydobyć. Wójtowa jest ostra i konkretna. Ja nie zawsze taka bywam, ale faktem jest, że postaci, które człowiek buduje, mają wpływ na nas, pomagają wydobyć coś, co gdzieś głęboko w nas drzemie. Może jest w niej coś ze mnie, choć nie utożsamiam się z nią, zresztą jak z większością ról, ale też nie odcinam się od niej. Halina dała mi dużo, a ja – Halinie. To taki typ, z którym mogłaby Pani pójść na kawę i zaprzyjaźnić się? Z każdym człowiekiem mogę iść na kawę. Nie widzę problemu, zawsze można usiąść i pogadać. O sile kobiet? Tak. W „Ranczu” bardzo fajnie to wybrzmiało. I coś jest na rzeczy, a już w tej chwili ta siła wydobywa się z dużą prędkością. Pojawiła się Pani w nowym serialu – „Korona królów”… „Korona królów” przyszła do mnie w takim momencie, że sobie pomyślałam: zupełnie inny klimat, coś nowego, kostium, trzeba uruchomić w sobie inne pokłady aktorskiej wrażliwości. Jestem ciekawa, jak to zostanie odebrane, bo
REKLAMA
sprawia, że człowiek nie wpada w panikę i nie wali mu się świat, tylko dlatego, że praca nie przychodzi. Wówczas może warto się zastanowić, z jakiego powodu propozycje zawodowe się nie pojawiają i co możemy zrobić, żeby to zmienić? Może warto wtedy pomedytować, złapać oddech, a może – zupełnie prozaicznie – posprzątać mieszkanie, popłacić zaległe rachunki.
Postać 20 pomysł jest fantastyczny – na Wawelu pojawia się wdówka ze swoją córką i obie polują na zamożnych jegomościów. Pracuje Pani również nad innymi projektami? Tak, w planach jest film pełnometrażowy, ale w tym momencie za wcześnie o tym mówić. I wciąż jest scena – gram w kilku tytułach, m.in. „Kiedy kota nie ma”, „Przyszedł mężczyzna do kobiety”, „Zemsta” czy „Dziwna para”. Myślę sobie, że to cudowne, że mam zarówno film, jak i teatr, że to się tak ze sobą miesza. Wkrótce wezmę się za piosenkę, może jeszcze trochę pośpiewam…
Viola Arlak – aktorka filmowa i teatralna, przez lata związana z kieleckim Teatrem im. Stefana Żeromskiego, w którym zagrała ponad 30 głównych ról. Znana m.in. z kultowej roli Haliny Kozioł w serialu „Ranczo”, wystąpiła również w wielu innych serialach, można ją oglądać na scenach warszawskich teatrów. Jej najnowsza rola to dama dworu w serialu „Korona królów”.
Powiedziała Pani, że przestała już być tą nieśmiałą aktorką, siedzącą w kącie. Warszawa zmieniła Panią, nauczyła się Pani walczyć o role, rozpychać się łokciami? W Warszawie żyję trochę w osobnym świecie. Z jednej strony wiem, że jestem w tyglu, ale z drugiej w ogóle nie czuję żadnej walki – z nikim o nic nie walczę, nie mam żadnych realnych czy nierealnych przeciwników. Mało mnie interesuje, kto ponosi porażki, bo nie żyję życiem innych. Więc trudno mi odpowiedzieć na pytanie, czy nauczyłam się walczyć, bo tego nie robię. Życie się toczy i trochę sobie zapracowujemy na kolejne sytuacje, trochę jest to niezależne od nas. Cały czas mam wrażenie, że wiodę normalne, zwyczajne życie, od czasu do czasu wpadam w świat, który mogę sobie stworzyć, czyli świat pracy, ale będąc pomiędzy, nie walczę. Raczej odpoczywam, na przykład dziś robiłam racuchy. Po kilku dniach pracy w serialu najprostsze czynności sprawiają mi przyjemność. Prywatnie w domu jestem zupełnie nudna, ale jest mi z tym bardzo dobrze. Nie lubi Pani udzielać wywiadów, nie jest Pani zbyt aktywna w mediach społecznościowych. Tymczasem większość gwiazd nie rozstaje się z Facebookiem czy Instagramem. Czy trudno chronić swoją prywatność? Nie jest trudno. Tak mam i już, a przecież moje życie zawodowe jakoś się toczy. Rozumiem, że widz ma potrzebę dotarcia bliżej do aktora, ale jestem wyznawcą teorii, że im mniej wie on o aktorze, tym lepiej dla wszystkich. Ale świat show-biznesu wyznacza nowe reguły – trzeba się odsłaniać, informować na bieżąco, co się zjadło, z kim spędziło popołudnie i noc. Można inaczej? Nie opisuję swojego życia od rana do nocy i jakoś funkcjonuję, czyli można inaczej.
K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
21 W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że opowiadanie o sobie jest kłamstwem. Czyli wszystko to blef? Trochę. Tak naprawdę to, co mówimy w wywiadach, to nasze wyobrażenia o nas samych. Stoimy w różnych sytuacjach, opowiadamy, jacy jesteśmy fantastyczni, stwarzamy iluzję. Chcemy być tacy, a nie inni… Każde opowiadanie o sobie tworzy sztuczną historię. Rozmawiałam z panią pewnie 15 lat temu i dziś pod częścią tego, co wówczas powiedziałam, pewnie bym się podpisała, pod częścią – nie. Życie płynie, my się zmieniamy… Wyobrażam więc sobie, jak musiało Panią irytować, gdy plotkarskie portale nie pisały o niczym innym tylko o tym, że Viola Arlak schudła 20 kilogramów. Ponieważ dziennikarze zauważyli to już długo po tym, jak schudłam. To mnie już zupełnie nie dotyczyło, to już się wydarzyło. Omiotłam ten temat zupełnie bez emocji. Muszę rozczarować REKLAMA
tych wszystkich, którzy chcieli mi dopiec i czynili niewybredne uwagi. W tym czasie serial „Ranczo” otrzymał od miesięcznika „Party” nagrodę za serial dekady, miałam zaszczyt ją odbierać. Media zamiast na filmie, skupiły się na moim wyglądzie. Cóż, takie czasy… Nie schudłam po to, żeby media o tym pisały, nie pchałam się do gazet, żeby o tym opowiadać, nie napisałam o tym książki. Schudłam i koniec. Kropka. Fajnie, że to się spodobało, choć są i takie głosy: „Szczerze? Przedtem było lepiej”. Jak widać są gusta i guściki. Tak że spoko! A mogła Pani odcinać kupony, na przykład dając się sfotografować (oczywiście z ukrycia) w siłowni podczas katorżniczych ćwiczeń. Miałam od dziennikarzy propozycje ustawek, ale odrzuciłam wszystkie, żeby mieć cudownie wolną przestrzeń i czas dla siebie, a nie ciągle być w pracy. Nie czuję potrzeby, aby rozśmieszać w sklepie całą kolejkę, tylko dlatego, że jestem aktorką komediową.
Udaje się Pani oddzielać te dwa światy? Tak i jestem z tego dumna, bo inaczej można się nieźle wkręcić i dzień zaczynać od omawiania z agentem kolejnych fotek wrzucanych do mediów społecznościowych. Jakie ma pani marzenia? Moje marzenie to życie bez ustawek. Tego więc Pani życzę i powiem, że gdy oglądam Panią w jakimś serialu, to jestem z Pani dumna i myślę sobie (tak trochę spoufalając się) – to nasza Viola! Przypomina mi się takie miłe zdarzenie – któregoś dnia grałam spektakl „Kiedy kota nie ma” w teatrze Capitol i podczas finału z widowni ktoś się odezwał: Kielce pozdrawiają! i wstała grupka dziewczyn, machały do mnie. To było strasznie sympatyczne, też je pozdrowiłam. Czuję tę kielecką moc! Dziękuję za rozmowę. ■
Miejsca mocy 22
Podziel się książką tekst Agnieszka Gołębiowska
Wyglądają trochę jak zabudowane karmniki dla ptaków ze szklanymi drzwiczkami. Książkodzielnie stoją w Ostrowcu Świętokrzyskim i w gminie Sadowie. Dzięki nim sąsiedzi mogą dzielić się książkami.
Na dzielni Pojawiły się z inicjatywy społecznika Kamila Stelmasika, ostrowieckiego radnego i przewodniczącego rady osiedla Pułanki. – Historia zaczęła się od tego, że sam bardzo lubię książki i szukałem pomysłu, który by odpowiadał idei booksharingu i bookcrossingu. Kiedyś przeczytałem o Little Free Library, która narodziła się w Stanach Zjednoczonych, a funkcjonuje także w Anglii i Nowej Zelandii. Polega na budowie mikrobiblioteczek, w jakich można zostawić już przeczytane książki – opowiada. Ten sposób dzielenia się książkami spodobał mu się bardziej niż rozpowszechnione już w Polsce półki bookcrossingu, funkcjonujące przeważnie w instytucjach kultury czy szkołach. Poszukiwał szerszej formy, a szczególnie zależało mu na dotarciu z czytelniczą akcją do najmłodszych. – W lipcu 2017 roku otworzyliśmy książkodzielnie na dwóch placach zabaw na osiedlu Pułanki. Stworzyliśmy idealną sytuację do tego, żeby babcia, dziadek, mama czy tata, gdy przychodzą z dziećmi na plac zabaw, mogli sięgnąć po książkę i poczytać ją swoim pociechom. K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Dzieci mogą też same korzystać z księgozbioru. Podkreśla, że nazwa nawiązuje nie tylko do dzielenia się książkami, ale także do „dzielni”, jak młodzież mówi na miejsce swojego zamieszkania. Bo idea booksharingu ma na celu nie tylko udostępnianie książek, ale także budowanie więzi społecznych. Dzięki temu, że informacje o pomyśle pojawiły się w Internecie, na otwarcie przybyło sporo mieszkańców, były dzieci z pobliskiego przedszkola. Dorośli przynieśli tomy, niektóre całkiem nowe, żeby zapełnić podwórkowe mikrobiblioteczki. Lektury podarowała też księgarnia Odeon oraz Wyższa Szkoła Biznesu i Przedsiębiorczości. – Książek wciąż przybywa, książkodzielnie nigdy nie są puste. Przede wszystkim trafia tam literatura dziecięca i młodzieżowa, bo taka była idea – mówi autor pomysłu. Ostrowieckie mikrobiblioteczki zaistniały dzięki gminnemu programowi „Osiedle od nowa”. Drewniane domki powstały w stolarni Centrum Integracji Społecznej Fundacji Pomocna Dłoń. Każda ma tabliczkę z wypalonym logo i cytatem z Wisławy Szymborskiej: Czytanie książek
ma d e in ś wi ę to k r z y skie
23 to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła. Jest tam też opis idei: Książkodzielnia jest dla Ciebie, dla Twojej rodziny i sąsiadów. Weź książkę, zabierz ją do domu i przeczytaj. Możesz też sam przynieść egzemplarz i podzielić się nim z mieszkańcami. Niech w tym miejscu, na tych półkach nigdy nie zabraknie książek. Ciekawych opowieści, inspirujących historii dla Ciebie i Twoich przyjaciół. Każdy może tworzyć Książkodzielnię. Wystarczy, że przyniesiesz książkę i zostawisz ją dla innych. Podziel się literaturą. Dbaj o to miejsce. – Mieszkańcy mają poczucie odpowiedzialności za książkodzielnie, pilnują, żeby mikrobiblioteczki przetrwały i służyły innym – zauważa Stelmasik. W Ostrowcu powstało jeszcze jedno miejsce z wolnymi książkami – półka w niepublicznej szkole im. Stanisława Konarskiego. Na wiosnę radny planuje zrobić lekki lifting istniejących biblioteczek, może uda się je odmalować z dzieciakami. Zamierza też zrobić kolejną zbiórkę książek. Chciałby, żeby jeszcze w tym roku nowa książkodzielnia stanęła w ostrowieckim parku miejskim.
Na wsi
Idea rozszerzyła się poza miasto – z inicjatywy kolegów Stelmasika – Piotra Wójtowicza i Piotra Koguta, twórcy Domu Spokojnej Książki w Rżuchowie – cztery książkodzielnie powstały w gminie Sadowie. Stoją w stolicy gminy, między urzędem a biblioteką oraz obok świetlic wiejskich w Rżuchowie, Wszechświętych i Biskupicach. Biblioteczki wykonali miejscowi stolarze, a sfinansowała je gmina. – Ludzie zatrzymują się, myślą, że to nietypowe karmniki dla ptaków, ale sprawa szybko się wyjaśnia, bo wszystkie są opisane. Książkodzielnie wywołują uśmiech na twarzach – dodaje. On również zauważył, że dość powszechne już półki bookcrossingu z reguły mieszczą się w instytucjach, np. w urzędzie marszałkowskim w Kielcach. Książkodzielnie natomiast dostępne są o każdej porze i dla każdego. Zaznacza, że te konstrukcje się sprawdziły, są odporne na warunki atmosferyczne. Według niego, tak jak uczniowie i nauczyciele zaangażowali się w uroczystość otwarcia, tak społeczności lokalne opiekują się swoimi biblioteczkami – w Rżuchowie tamtejsze stowarzyszenia i Dom Spokojnej Książki, w pozostałych wioskach strażacy-ochotnicy. – Rotacja tytułów jest duża. Cieszy mnie, że nie trafiają tam książki, których ludzie chcą się pozbyć, ale zadbane tomy, nawet tak wiekowe, jak z 1953 roku. Sporo jest bajek, trafiają się
też na przykład poradniki kulinarne. Pojawiają się również czasopisma, widziałem „Focus”, „Newsweek” czy „Świat Wiedzy”. Jego zdaniem takie nietypowe formy promocji czytelnictwa bardziej działają na młodych ludzi, niż akcje w szkole. – Dobrze by było, gdyby książkodzielnie stanęły w każdej miejscowości. Na wsiach, gdzie jest mniej rozrywek, a Internet nie jest tak powszechny, jest większa szansa na zainteresowanie dzieci czytaniem – przekonuje.
Dzielić się pomysłem
Kamil Stelmasik chce się dzielić pomysłem na książkodzielnie. Zainteresowani zbudowaniem u siebie mikrobiblioteczki mogą się z nim skontaktować poprzez Facebook, e-mail czy telefon, które znajdą na jego stronie internetowej. Każdy, kto przekaże do książkodzielni dziesięć książek, otrzyma drewnianą tabliczkę z logotypem akcji. Przeróżne formy mikrobiblioteczek, wraz z instrukcjami wykonania niektórych, można też znaleźć na stronie littlefreelibrary.org Mocno kibicujemy pomysłowi stawiania „domków dla książek” w kolejnych miejscowościach regionu. Little Free Library to organizacja pozarządowa i społeczność, którą zapoczątkował Todd H. Bol. W 2009 roku w Hudson ustawił pierwszą maleńką bibliotekę, którą dedykował pamięci swojej matki, miłośniczki czytania i nauczycielki. Celem organizacji jest szerzenie miłości do książek, tworzenie społeczności oraz wzmacnianie więzi sąsiedzkich poprzez dzielenie się książkami. Pierwotnie mikrobiblioteczki miały formę „domków dla książek”, ale rozrosły się w niezliczoną liczbę wariantów. Stawia się je w łatwo dostępnych miejscach. W 2017 roku w rejestrze Little Free Library było ponad 65 tys. „małych wolnych bibliotek”, które funkcjonują we wszystkich stanach USA oraz w ponad 80 innych krajach. Z nieoficjalnych badań przeprowadzonych wśród uczestników akcji wynika, że 74 proc. badanych twierdzi, że dzięki Little Free Library przeczytało książkę, której by normalnie nie przeczytało, 73 – poznało dzięki mikrobiblioteczce więcej sąsiadów, a 92 – wskazuje, że ich „dzielnia” stała się dzięki temu bardziej przyjaznym miejscem. Znany od lat w Polsce bookcrossing polega na puszczaniu w obieg, czyli uwalnianiu przeczytanych książek. Tomy są zarejestrowane i oznakowane, ich drogę można śledzić w Internecie. Booksharing może przyjmować formę grup zarejestrowanych osób, które wypożyczają sobie książki. Tak powstają prywatne biblioteki, w których mole książkowe mogą dzielić się swoimi skarbami z innymi. ■
Artykuł partnerski
24
Słodkie trendy weselne
Najszczęśliwszy dzień w życiu lub koniec wolności – dzień ślubu opisywany jest różnie. Branża weselna jest jedną z tych, które w ostatnich latach rozwijają się bardzo prężnie – wymagają tego czasy, w jakich żyjemy, i klienci, którzy marzą, by w tym szczególnym dniu wszystko było oryginalne i wyjątkowe. Niezmienne pozostaje jedno – w centrum uwagi ma być para, która chce być ze sobą na dobre i na złe. Młodzi są coraz bardziej świadomi tego, czego chcą. Dokładnie wiedzą, jak ten dzień ma wyglądać – mówi Marta Kowalczyk, konsultantka ślubna cukierni La Baguette. – Organizacja takiego wydarzenia wymaga jednak wsparcia. Coraz więcej przyszłych małżeństw zgłasza się po pomoc do specjalistów – dodaje. Zmiany w trendach weselnych dotknęły wielu obszarów. Zacznijmy od głównego, słodkiego elementu wydarzenia, na który wszyscy czekają. Tradycyjne torty obłożone masą cukrową z figurką przedstawiającą państwa młodych, wypierane są przez naturalne, rustykalnie przystrojone sezonowymi owocami i kwiatami, urzekające smakiem i wyglądem. Często dopasowuje się je do stylu wydarzenia, motywu przewodniego, który na ten dzień wybrała para młoda. Innowacją ostatnich lat jest lubiany przez gości, szczególnie (ale nie tylko) tych najmłodszych, kącik słodkości. Kiedyś na stołach królowały po prostu ciasta. Pieczone lub kupowane w cukierni, bywały K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
smaczne, ale nikt nie dbał o formę ich podania. Dziś coraz częściej słodki kącik to misterne dzieło sztuki, w którym każdy detal ma znaczenie. Dekoracje, dodatki, naczynia, czy nawet sam stół, stanowią spójną całość ze słodkościami, a ich smaki idealnie komponują się ze sobą. Co w takim kąciku możemy znaleźć? Muffinki, minitarteletki, cake popsy, czyli ciasta na patyczkach, pavlove w wersji mini, makaroniki, ciasta z bezą, czy karmelem. – Dobieramy wszystkie ciasta do liczby osób, komponujemy pod względem smaku i wyglądu, każdy znajdzie coś dla siebie – dodaje Kowalczyk. Te wszystkie smakołyki: czekoladowe, kremowe, waniliowe, owocowe tworzą wyjątkowe miejsce, z którym ciężko jest się rozstać. Kościół czy Urząd Stanu Cywilnego? – ta alternatywa dla nowożeńców odeszła już w niepamięć. Teraz młodzi mają ogromną ilość nowych możliwości. Od niedawna ślub można wziąć w kaplicach, pałacach,
zamkach albo po prostu na łące w środku lasu. Wszystko zależy od pomysłu i chęci. Często miejsce ślubu determinuje także późniejszy styl, w jakim odbędzie się wesele. Świeże kwiaty, drewniane dodatki, leżaki i hamaki – tutaj także – podobnie jak w przypadku tortu i słodkości – prym wiedzie prostota i elegancja. Po udanym przyjęciu nadchodzi czas rozstania z gośćmi weselnymi. Państwo młodzi prześcigają się w pomysłach, jak najlepiej podziękować rodzinie i znajomym za przybycie. Wybierają pudełeczka słodkości, w których ich goście mogą znaleźć: babeczki, ręcznie wyrabiane pralinki, minitartaletki czy kawałek pysznego ciasta. Wszystko, oczywiście, pasujące do stylu ceremonii i wesela. Zdarza się, że narzeczeni decydują się również na produkty wytwarzane przez lokalnych wytwórców: regionalne kolorowe nalewki, małe słoiczki miodu, czy bibelot, który obudzi miłe wspomnienie minionego wieczoru. Fotograf, kamerzysta, czasem nawet dron – to elementy „dokumentacji wydarzenia”, do których jesteśmy już przyzwyczajeni. Coraz częściej młodzi decydują się także na fotobudkę – miejsce, dzięki któremu możemy utrwalić miłe wspomnienia z przyjęcia. Po fotografie w śmiesznych strojach i nakryciach głowy z podpisem upamiętniającym uroczystość sięgamy dużo częściej niż po klasyczne zdjęcia ślubne. Zdarza się również, że goście sami dokumentują – tak, jak czują i widzą – przyjęcie i dobrą zabawę, korzystając z aparatów fotograficznych, zostawionych dla nich na weselnych stołach. Organizacja tego najważniejszego dnia w życiu nie należy do łatwych, często jest też czasochłonna. Aby nie spędzała snu z powiek narzeczonym, warto zwrócić się po pomoc do specjalistów. Zaufanie komuś, kto zna się na rzeczy, pomoże uchronić przed wpadkami i uwolni Was od nieprzewidzianych katastrof. – Naturalny i pyszny tort, słodki stół, czy paczki dla gości ze słodyczami – pozwólcie, by o te elementy najpiękniejszego dnia w życiu Państwa Młodych zadbali specjaliści z La Baguette.
La Baguette ul. Silniczna 13/1, Kielce tel. 609 282 338 www.labaguette.pl Facebook: La Baguette Kielce m.kowalczyk@labaguette.pl
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
25
Wiosna w szafie
Koronki, lampasy, falbany, grochy, kwiaty… To wzory, których nie może zabraknąć w wiosenno-letniej odsłonie kobiecej garderoby. Oryginalne i niepowtarzalne zestawy renomowanych światowych marek odzieżowych znajdziemy w Maxi Modzie. – A wszystko wysokiej jakości, o unikatowym wzornictwie, rozmiarach od 38 do 56 i z metkami takich producentów, jak Gerry Weber, Via Appia, Barbara Lebek oraz nowych marek Taifun i Concept K. Na miejscu pomożemy paniom dobrać najlepsze stylizacje: do biura, na specjalne okazje czy spotkania ze znajomymi – zapewnia Monika Gajek, właścicielka Maxi Mody. Kolejny już sezon m.in. w bluzkach pojawiają się koronkowe detale, także w stylizacjach dla bardziej dojrzałych pań. Modne są ażurowe wstawki np. na plecach. Całość uzupełniają drobne dżety, kamienie, cekiny. – Mniej – w tym wypadku – znaczy więcej – mówi Monika Gajek. Wiosna-lato 2018 upłynie także pod znakiem lampasów. Bardzo często w połączeniu z eleganckim materiałem i sportowym fasonem. – To niezwykle nowoczesna stylizacja, łącząca sport i elegancję.
Jeśli dołożymy do tego marynarkę, mamy oryginalny garnitur do biura – zwraca uwagę Monika Gajek. W tym sezonie lampasy pojawiają się też w spódnicach. – I tu także mamy ciekawe połączenie. Dzianina dresowa w zależności od dodatków doskonale sprawdzi się na mniej i bardziej oficjalnych okazjach – nie ma wątpliwości Monika Gajek. Ciekawie prezentują się też połączenia kwiatów czy grochów z falbanami. – Ten trend przewija się głównie w sukienkach. Falbany nawiązują do stylu hiszpańskiego. Do tego dochodzą na przykład delikatne wycięcia na ramionach – mówi Monika Gajek. Falbany pojawiają się też na rękawach zwiewnych bluzek czy w formie baskinki na plecach. Jeśli chodzi o spodnie, to godne uwagi są jeansy chłodzące. Hitem sezonu będą też cygaretki, czyli krótsze spodnie odsłaniające kostkę.
Maxi Moda ul. Klonowa 55c, Kielce kielce@maximoda.eu www.maximoda.eu
26
Z Johnnym Deppem na paznokciu tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia z archiwum Urszuli Sadko
Piękna Alicja wraca do krainy dzieciństwa. Poznaje Szalonego Kapelusznika, Białego Królika i robi wszystko, by zdetronizować Królową Kier. Świat po drugiej stronie przepastnej nory jest rzeczywiście fascynujący i bardzo, bardzo niebezpieczny. Czy można go przenieść na niewielką powierzchnię paznokcia? Czemu nie?
Gdyby zamknęła się w domu na cztery spusty, może wystarczyłby tydzień pracy. Od świtu do zmierzchu. Drobiazgowe nakładanie kolejnych warstw lakieru, modelowanie miniaturowych postaci i tej szalonej dekoracji przeniesionej żywcem z filmu Tima Burtona wymaga pieczołowitości i skupienia. Ale musiała każdego dnia załatwiać dziesiątki innych spraw, więc ostatecznie potrzebowała ponad trzech miesięcy, by stworzyć świat „Alicji w Krainie Czarów”. Na niewielkiej powierzchni paznokci i dłoni. W wymiarze 3D. Przy czym – jak zapewnia – o żadnych kompromisach nie mogło być mowy.
Wyjechała na chwilę, została na zawsze Cały świat Alicji miał być taki jak w kultowej produkcji Disneya. Ze wszystkimi detalami i odcieniami. Z feerią barw i z drobiazgowo odtworzonymi K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
postaciami. Na palcu wskazującym lewej ręki króluje Johnny Depp z charakterystyczną rudą czupryną wystającą spod kapelusza. Obok królik w szafirowym kubraczku, a na środkowym palcu prawej dłoni przysiadła Alicja. Przestrzenną kompozycję inspirowaną historią Lewisa Carrolla pokazywały telewizje na całym świecie. – Pewnie, że takich paznokci nie da się nosić na co dzień, to dzieło bardziej teatralne, stworzone na potrzeby pokazu – śmieje się Ula Sadko, która szesnaście lat temu opuściła rodzinny Ćmińsk pod Kielcami i zamieszkała na Sycylii. Dziś jest jedną z najbardziej rozchwytywanych w Europie stylistek zajmujących się artystycznym zdobieniem paznokci. Wyprawa do słonecznych Włoch miała trwać tylko chwilę. Świeżo upieczona maturzystka, której nie udało się zdobyć indeksu wymarzonej uczelni, chciała popracować przez kilka miesięcy i zarobić na swoje utrzymanie.
Pasja
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
27 Miała wrócić do Polski i znów powalczyć o indeks uczelni artystycznej. Los chciał jednak inaczej – dziś nie wyobraża sobie życia poza Italią. Tu ma swój dom, swojego ukochanego Iwana, swoją pracę. – Myślę już po włosku, nasiąkłam radosną, pełną optymizmu mentalnością tego narodu – mówi. Co jej zostało z Polki? Zapewne upór, ogromna pracowitość i uroda – swoją filigranową sylwetką, delikatnymi rysami twarzy i blond włosami zdecydowanie wyróżnia się spośród włoskich koleżanek. Zdolności plastyczne Ula Sadko odziedziczyła po mamie Danucie, choć ta zapewnia solennie, że było raczej odwrotnie – to córka zainspirowała ją do twórczej pracy. Nieważne. Obie panie są duszami artystycznymi, wrażliwymi na otaczający je świat. W rodzinnym domu w Ćmińsku obrazy córki wiszą obok prac mamy – co tu dużo mówić – pięknie się uzupełniają. Poprzednio Ula była w Polsce dwa lata temu. Teraz przez kilka dni znów mogła poogrzewać się w cieple domowego kominka, zwolnić tempo życia, zapomnieć o terminach, zabukowanych lotach, salach szkoleniowych, pokazach. Wtopiła się na chwilę w zimową scenerię podkieleckiego Ćmińska i zaszyła w urokliwym drewnianym domu rodziców. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach wróciły wspomnienia, strzępki zdarzeń. Szkoła w Ćmińsku i matematyka, której tak bardzo nie lubiła. Kielecki Plastyk i bunt nastolatki. – Ja zbuntowana? No cóż, jeśli świadczyć o tym miały moje krótkie włosy i słuchanie innej niż wszyscy muzyki, to owszem – byłam zbuntowana – mówi pół żartem, pół serio Urszula. REKLAMA
Ciekawość wzięła górę Historia Uli jest klasycznym przykładem tego, że czasami o naszym życiu decyduje przypadek. Ale również potwierdza tezę, że jeśli dobrze wykorzysta się ten zbieg okoliczności, wyciśnie z niego ile się da, można odnieść spektakularny sukces. Ukończyła szkołę podstawową w Ćmińsku, ale o tym, by spróbować swoich sił w Plastyku zaczęła myśleć dopiero w ósmej klasie. – Nie chciałam uczyć się matematyki, to była moja pięta achillesowa – wspomina. Dostała się do Szkoły Umiejętności Plastycznych, działającej w Zespole Państwowych Szkół Plastycznych w Kielcach, na kierunek artystyczne techniki malarskie i pozłotnicze. Tam w programie były tylko przedmioty artystyczne, żadnych równań, żadnych cyferek. – Cenię naukę w szkole plastycznej, miałam ogromną swobodę artystycznej wypowiedzi, poznałam wielu ciekawych ludzi – wspomina Ula. Po maturze dwukrotnie próbowała dostać się na studia malarskie na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. – Na 400 zdających było tylko siedem miejsc, egzamin poszedł mi świetnie, ale znalazłam się niestety tuż pod kreską – mówi. – Wróciłam do Ćmińska z postanowieniem, by podszlifować swoją wiedzę i znów spróbować za rok. Gdy tak siedziałam w domu, wpadłam na pomysł, żeby na kilka miesięcy wyjechać do Włoch i zarobić trochę grosza. Z tych kilku miesięcy wyszło już 16 lat. Zupełnie przypadkowo, bo, jak zapewnia Ula, rzadko działa według określonego planu, w jej życiu wiele
Pasja 28 spraw dzieje się spontanicznie. Zadomowiła się w słonecznej Italii, szybko nauczyła języka i zapuściła korzenie w urokliwym, pełnym zabytków barkowym miasteczku Ragusa na południu Sycylii. Zaczynała jako opiekunka do dzieci jednej z najbogatszych rodzin na wyspie. Spędziła u nich siedem lat. – Mogłam tam pracować do końca życia. To byli cudowni, dobrzy ludzie, ale chciałam spróbować czegoś nowego. Trafiłam do sklepu z wyposażeniem łazienek. Projektowanie zdecydowanie nie było zajęciem dla mnie – uśmiecha się. Kuzyn jej chłopaka Iwana namówił ją na szkolenie ze stylizacji paznokci. Zapisała się, ale bez większego przekonania. I tak w 2012 r. zaczęła się jej wielka przygoda. Jak zwykle przez przypadek. – Początkowo byłam bardzo sceptyczna, nie miałam o niczym pojęcia, nigdy nie nosiłam żadnych ozdób na paznokciach. Ale ciekawość wzięła górę. Z pewnością pomogły moje plastyczne umiejętności, ale przecież nanoszenie wzorów na mikroskopijnej powierzchni paznokcia to nie to samo co malowanie obrazów – przekonuje.
Na walizkach, w samolocie
Gdy na poważnie zaczęła myśleć o pracy stylistki, zapisała się do szkoły prowadzonej przez jedną z największych firm na świecie – Crystal Nails. – Raz do roku Crystal Nails organizuje tygodniowe kampusy, na które przyjeżdżają uczennice z całych Włoch. Podczas szkolenia odbywają się egzaminy zarówno praktyczne, jak i teoretyczne, zbiera się punkty i ci, którzy wypadną najlepiej, otrzymują tytuł master – tłumaczy Ula Sadko. W 2013 r. dziewczyna z Ćmińska po raz pierwszy pojechała na szkolenie i od razu udało jej się znaleźć w najlepszej trójce spośród 120 konkurentów. Tak z uczennicy wyrosła na jedną z dwudziestu nauczycielek – mistrzyń, które mogą pochwalić się tym tytułem we Włoszech. – Kolejny stopień wtajemniczenia to internationale master i najwyższy: absolut internationale educator, który dał mi możliwość kształcenia nauczycieli, prowadzenia szkoleń na targach czy kongresach – wylicza. Jak mówi, praca szkoleniowca
zajmuje jej najwięcej czasu – dwadzieścia dni w miesiącu jest poza domem, tygodniowo odbywa pięć-sześć lotów, całe godziny spędza, odkrywając przed adeptkami tajniki profesji. Gdy wróci na krótką chwilę do Ragusy, też nie ma czasu na zbyt długi odpoczynek, bowiem wciąż musi ćwiczyć rękę. Jak pianista. A poza tym prowadzi swoją własną szkołę i firmę, która zajmuje się sprzedażą kosmetyków. Na szczęście jej partner, jeszcze niedawno dyrektor kina, wziął na siebie prowadzenie całej administracji. Styl Uli jest delikatny i elegancki. Ale potrafi też zdobyć się na szaleństwo, szuka inspiracji w filmie, literaturze, malarstwie i otaczającym ją świecie. – Swoim uczennicom mówię, że trzeba się nauczyć patrzeć wokół i brać natchnienie z tego, co się widzi – tłumaczy. Oczywiście potrzebna jest także K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
znakomita technika, bowiem im bardziej skomplikowany wzór, tym ręka musi być pewniejsza. Ale do mistrzostwa dochodzi się po długich miesiącach żmudnych ćwiczeń.
Żaglowce i weneckie maski Wiele z mistrzowskich prac Urszuli Sadko to przestrzenne kompozycje 3D, wymagające czasochłonnego i mozolnego dekorowania. Ot, jak choćby ta przedstawiająca motywy z „Alicji w Krainie Czarów”. Zachwyca także pastelowa stylizacja inspirowana motywami morskimi, gdzie miniaturowe żaglowce sąsiadują z kotwicami i muszlami. A wszystko to na niewielkiej powierzchni paznokcia. Pięknie prezentują się także stylizacje inspirowane maskami weneckimi, które nawiązują do świata kipiącej złotem karnawałowej maskarady. A co powiecie o klimatach rodem z „Pulp Fiction” Quentina Tarantino? Dwóch płatnych mordercach pracujących na zlecenie mafii, żonie gangstera (jej fryzura z charakterystyczną ostro ciętą grzywką przeszła do historii), bokserze… Która z kobiet odważyłaby się ozdobić paznokcie takimi indywiduami? Trudno sobie wyobrazić, ile czasu i cierpliwości potrzeba, by drobnym pędzelkiem nanieść na paznokieć sylwetki Johna Travolty czy Umy Thurman. A jednak… Kunszt Uli doceniono wielokrotnie – stylistka ma na swoim koncie wiele głównych nagród na najważniejszych europejskich konkursach, m.in. I miejsce na Nailympion Roma – Nail Art Challenge czy III lokatę na Nailympion Londra. Może się również pochwalić czterema okładkami w branżowych czasopismach. Dziewczyna z Ćmińska wyznacza trendy, odsłania tajniki zdobienia paznokci, bowiem w jej wydaniu to już nie rzemiosło, ale miniaturowa, niepowtarzalna sztuka. Jest mistrzynią, którą wielu próbuje naśladować i gonić, a ona cieszy się, gdy swoją wiedzę i umiejętności może przekazywać podczas szkoleń kolejnym adeptkom zawodu. Ula Sadko jest już marką samą w sobie. – Radość, satysfakcja, frajda – tak mówi o swojej pracy. – To, co robię na paznokciach, często wymaga odwagi i przełamywania schematów, ale ja uwielbiam wchodzić na tereny, na które jeszcze nikt się nie zapuścił. Fantazja w tworzeniu stylizacji nie zna granic. Proponowany przez stylistkę trend staje się coraz popularniejszy. Trójwymiarowe paznokcie mają gwiazdy, takie jak choćby Lady Gaga czy Katy Perry. Upodobali je sobie projektanci mody, dla których paznokcie 3D są dopełnieniem całej stylizacji prezentowanej na wybiegu. Jej dzieła, tak jak ubrania z kolekcji haute couture, bardziej się podziwia niż nosi. ■
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
29
Takie buty pogłębianiu się wady, te dedykowane haluksom chronią i wspierają stopę, a dopasowane do szpilek zapobiegają jej zmęczeniu. Dla osób z większą wagą, ostrogą piętową, pracujących fizycznie, ale też biegaczy tych profesjonalnych i pasjonatów, najlepsza okazuje się wkładka węglowa, która skutecznie ogranicza potliwość stopy. W rozmiarze od 35 do 47, a dla dzieci od 22. – Mamy wkładki na każdą okoliczność. Cienkie, dobrze wyprofilowane, mocno trzymające się, także do odkrytych butów. Wystarczy przyjść do nas z butem i na pewno dobierzemy taką, która poprawi komfort chodzenia czy zapobiegnie dalszemu rozwojowi ewentualnych wad – zachęca Anna Bazylko. – Nasz zespół tworzą absolwenci fizjoterapii, z wiedzą i dużym doświadczeniem. Jesteśmy na rynku od 26 lat – dodaje Robert Wójcik. Dobrze dobrana wkładka to podstawa. To od niej zaczynamy, chcąc poprawić komfort chodzenia czy wesprzeć jakiekolwiek leczenie. – Nasi klienButy na każdą nogę i kieszeń. W najróżniejszych fasonach i rozmiarach. Wysokiej jakości i dobrze wyprofilowane. Do tego wkładki do szpilek czy dla biegaczy. – Wygodne buty to lepszy dzień – zapewnia Robert Wójcik, właściciel Sklepu Medycznego Alfa-Med. Niech nie zwiedzie Was dookreślenie „medyczny” w nazwie tego sklepu. Nie ma podziału na chore i zdrowe stopy. Każda potrzebuje komfortu. – Naszymi klientkami są panie, które bardziej niż panowie są skłonne zainwestować w dobre buty, ale też częściej zmieniają modele. My kobiety cenimy sobie wygodę – nie ma wątpliwości pracownica sklepu Agata Gębala-Walas. Na półkach Alfa-Medu znajdziemy buty sprawdzonych producentów, wysokiej jakości, dobrze wyprofilowane, ze skóry, ale też z elementami stretchu dla tych, którzy mają problem z haluksami. Są tu modele dla osób w każdym wieku, a rozbudowana rozmiarówka (od 35 do 42) sprawia, że każda pani znajdzie tu coś dla siebie. – Staramy się wychodzić naprzeciw różnym potrzebom. Zdarza się, że mamy buty nawet w rozmiarze 43. Oczywiście nie jest to pełna gama produktów, ale spokojnie można dobrać coś ładnego – zapewnia kierownik sklepu Anna Bazylko. – Wybór modeli do naszej oferty to proces, który trwa. Każdego buta oglądamy, przymierzamy i oceniamy osobiście – dodaje Agata Gębala-Walas.
Wygoda to podstawa. – Klienci często przedkładają wygląd buta nad jego wygodę i komfort chodzenia. Tymczasem dopiero na nodze można ocenić, czy dany fason jest ładny. Zachęcamy nasze klientki, by przymierzyły wybrany model i przeszły się po sklepie. Wówczas szybko doceniają miękkość skóry, wygodę i brak jakiegokolwiek ucisku. Same chodzimy w tych butach – zdradza Anna Bazylko. W ofercie sklepu Alfa-Med są też buty dla dzieci. – Coraz więcej rodziców ma świadomość, że ich maluchy koślawią nóżki, źle je stawiają, chodzą na palcach. Nasze buciki są tak wyprofilowane, by dobrze trzymały kostkę, były wygodne i korygowały wady. Butki są też bardzo ładne. To nie są już klasyczne modele ortopedyczne – mówi Anna Bazylko. Doskonałym uzupełnieniem oferty sklepu jest szeroka gama wkładek do butów. Wyprofilowane na płaskostopie (podłużne i poprzeczne) zapobiegają
ci często myślą, że jeśli mają zdrowe stopy, to nie potrzebują wkładek. Nic bardziej mylnego. Wkładka pozwala stopie odpocząć, zmienia jej ułożenie, sposób chodzenia. Wpływa na pracę kręgosłupa i ogólne samopoczucie, co przy dzisiejszym, znacznie szybszym trybie życia jest niezwykle ważne – przekonuje Agata Gębala-Walas.
Sklep Medyczny Alfa-Med ul. Kościuszki 8, Kielce tel. 41 343 47 80, 608 694 435 alfamed@op.pl
Pasja 30
tekst Marlena Baradziej zdjęcia Mateusz Wolski
W świętokrzyskim wozie Drzymały
– Tadeusz, chodź położymy się na chwilę, odpoczniemy – proponuje mężowi Barbara. Ostatnie miesiące dla dwójki tych ludowych artystów nie były najłatwiejsze. Miedziana Góra, to może jeszcze nie jest ich Ziemia Obiecana, ale na pewno Przylądek Dobrej Nadziei.
Drzwi do ich domu – starej przyczepy kempingowej – uchylają się ze zgrzytem. Do środka wsuwa się obiektyw aparatu i zachłannie kradnie chwilę. Tadeusz Koniarz, fotoreporter z Tarnowa, towarzyszył Państwu Buczyńskim w drodze z Pacanowa do Miedzianej Góry. Kadr z ostatniego etapu ich drogi ku lepszemu wzbudził najwięcej emocji i został dostrzeżony wśród setek zdjęć zgłoszonych do ogólnopolskiego konkursu fotograficznego Grand Press Photo. Na fotografii Tadeusz Buczyński wpatrzony w swoją żonę, ona trzymająca Biblię w ręku i ich „dom”… Barbarę i Tadeusza Buczyńskich spotykam w Miedzianej Górze. Miejscu, gdzie dostali bezpieczne schronienie. – Ja zbyt emocjonalnie do tego podchodzę, lepiej niech mąż mówi, on zawsze umiał dobrze opowiadać – zastrzega od razu Barbara. Trzy szklanki herbaty z cytryną K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
i talerzyk świeżo obranych jabłek stoi przede mną, kiedy Tadeusz rozpoczyna swoją opowieść.
Retrospekcja
Ta część historii, choć to trochę ponad 50 lat, jest jakby za mgłą. Wiemy niewiele. Sami jej bohaterowie niechętnie mówią o tym, co się zdarzyło. Tak, jakby ich życiowa energia skupiła się wyłącznie na tym, co dane im było tworzyć i przeżywać tutaj, w świętokrzyskim. Artyści pochodzą z Gdańska, przez 30 lat mieszkali w Jeleniej Górze, gdzie zajmowali się m.in. robieniem szopek. Wykonywali także renowację ołtarzy i figur kościelnych na Dolnym Śląsku. – Rok tworzyliśmy naszą pierwszą szopkę. Zawieźliśmy ją do Krakowa. Zajęliśmy trzecie miejsce w tym konkursie… Może byłoby i drugie, ale szopka nie była ruchoma. A potem spacerując po lesie, zobaczyłam korzeń. I mówię do męża:
Tadziu, a jakbyśmy coś z tego zrobili? Tadziu na to: Świeczniki! I tak wspólnie rodzą nam się pomysły – mówi Barbara. Pierwsza galeria ich autorskich figur powstała w Płoninie w 2000 roku. „Rajski ogród” stał się częścią przyzamkowego ogrodu. Niestety, kiedy spadkobierca nieruchomości wrócił, państwo Buczyńscy stracili wszystko. Tak oto zamieszkali w przyczepie. – Ale nie narzekam, mam w niej ładnie, jak w bajce! – tłumaczy Barbara.
Świętokrzyskie część I – Śladków Mały W 2008 roku artyści przyjechali do Kielc, w rodzinne strony Barbary. Niestety, ostatnia krewna w niedługim czasie zmarła. Państwo Buczyńscy znowu zostali sami. Zaczęli szukać miejsca, w którym mogą zatrzymać się ze swoim kempingiem. Spotkali się z burmistrzem Chmielnika.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
31 – Przedstawiliśmy, że jesteśmy artystami ludowymi i poszukujemy kawałka ziemi z dostępem do mediów, a w zamian w ciągu dwóch lat stworzymy Skansen Twórczości Ludowej. Pokazaliśmy zdjęcia, co udało nam się zrobić w Jeleniej Górze. Pojechaliśmy wspólnie do Śladkowa Małego. Tam burmistrz pokazał nam budkę. Miała być punktem informacyjnym pierwszej w Polsce wioski agroturystycznej, a która wtedy stała pusta. Mogliśmy zostać na trzy lata. I tak zaczęliśmy prace nad pierwszą wystawą. Kilka figur mieliśmy już gotowych, jakieś pajacyki z brzozy… Ale nasz cel był dużo ambitniejszy. Chcieliśmy pokazać ludziom, że można stworzyć coś z niczego – opowiada Tadeusz. Rzeźby państwa Buczyńskich są proste. Powstają z surowego kawałka drewna, gałązek lub korzeni. Dopiero potem są strojone. Artyści tworzą ich kostiumy z materiałów, które mają pod ręką, dokupują części garderoby w second-handach i na bazarkach. Pierwszą wystawą było „Wesele”. – W kampingu mieliśmy dużo sukien, które przywieźliśmy jeszcze z Jeleniej Góry. Panny na tym weselu były REKLAMA
bogato wystrojone – opowiada Tadeusz. Wystawa przyciągała uwagę przejeżdżających pobliską drogą. Państwo Buczyńscy prowadzili księgę gości. Wśród zapisków przewija się wiele ciepłych słów dowodzących, jak ta prosta w swej konstrukcji ekspozycja wzbudza radość i przywraca dziecięce wspomnienia. – Każdego dnia ktoś nas odwiedzał. Samochody zatrzymywały się jeden za drugim – opowiada Tadeusz. – A ile anegdot można by przytoczyć! Pamiętam, jak odwiedziła nas starsza pani, która jeździła po Polsce i poszukiwała grobów swoich bliskich. Z Poznania jechała do Buska. Weszła na naszą wystawę z mnóstwem papierów pod pachą i psem na smyczy. Jamnika miała. I ten jamnik zaczął się zaprzyjaźniać z naszą kozą. I nagle koza wystraszyła pieska. On owinął się smyczą wokół nóg szanownej pani i ta nagle gruchnęła na ziemię. Koza w strachu, papiery fruwają, pies szczeka. Istny cyrk.
Chroberz – II przystanek w regionie Coraz więcej osób interesowało się działalnością państwa Buczyńskich. Artyści zostali zaproszeni
do Pałacu Wielopolskich do Chrobrza. Wystawa „Sztuka naiwna – czyli coś z niczego” cieszyła oko odwiedzających pałacowy park. Pałac jest dziś siedzibą Ośrodka Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia, w parku znajduje się stała wystawa „Kultura Rolna XIX i XX wieku”. Na wystawę rzuciłyśmy okiem, do pałacu nie weszłyśmy, bo zatrzymał nas widok figur stojących między drzewami... Drewniane postaci, ze skrzydłami i bez, i drewniane zwierzątka zawładnęły parkiem. Aniołom i nieaniołom towarzyszyli ich twórcy, para artystów, Barbara i Tadeusz Buczyńscy. Tworzą, prowadzą warsztaty artystyczne, promują sztukę ludową i region – chapeau bas! – czytamy na blogu „Moje klimaty”. Państwo Buczyńscy wspierali promocję regionu, władz samorządowych i lokalnych. Często brali udział w wydarzeniach w różnych częściach województwa. Zawsze byli ciepło witani przez gospodarzy, a ich stoisko przyciągało rzesze widzów. – Ludzie nam wierzyli i dostrzegali naszą ciężką pracę, bo my pracy nigdy się nie baliśmy. Jak już podejmowaliśmy się jakiegoś tematu, to angażowaliśmy się całkowicie – zapewnia Barbara.
Pasja 32 ku, gdzie poczęstowali nas kawą i tak doczekaliśmy rana. Trud się opłacił, zajęliśmy II miejsce – opowiada Tadeusz. Kolejnym projektem, który realizowali Buczyńscy, była wystawa w Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach. W dość niestandardowym miejscu, bo w szybach wentylacyjnych. W WDK-u zachowały się pomieszczenia, które mają długość prawie 800 metrów. Nie są to tradycyjne kanały wentylacyjne, a właśnie dość przestronne korytarze, i to tam można było zobaczyć prace artystów. – Ludzie interesowali się naszymi figurami. Trafiali się tacy, co chcieli którąś z nich kupić. Ale my nie sprzedawaliśmy… No chyba, że ktoś się mocno uparł. Czym figura była starsza i bardziej popękana, tym chętniej ją zabierano. Pamiętam jak przyjechał do Śladkowa pan z Łodzi. Chciał, żebyśmy mu zrobili Babę Jagę, ale taką bardzo straszną. Dla córki ją chciał, a trzeba zaznaczyć, że dziewczynka miała cztery latka. Zrobiliśmy mu ją… Naprawdę straszydło wyszło. Zabrał ją i zawiózł do domu. Postawił przed drzwiami, zadzwonił dzwonkiem i się schował. Dobrze, że to noc była i dziecko spało. Otworzyła żona i nie dość, że zemdlała, to jeszcze sobie guza nabiła. Tak to chłop wymyślił – śmieje się Tadeusz.
Pacanów – dobre złego początki?
Kolejne miejsca, projekty, sukcesy Para artystów uczestniczyła w wielu widowiskach. Jednym z nich była śpiewogra świętokrzyska „Od sabatu do ornatu”, do której słowa napisał poeta Adam Ochwanowski, muzykę Bronisław Opałko, a reżyserował Szczęsny-Wroński. W 2012 roku ich prace dostrzeżono podczas Festiwalu Scyzoryki, w kategorii sztuki plastyczne. – Figury kobiety i mężczyzny nazwaliśmy „MałK W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
żeństwo z rozsądku”. Pamiętam, jak okazało się, że nasza praca zakwalifikowała się do finału. Mieszkaliśmy wówczas w Śladkowie Małym, figury trzeba było dostarczyć do Instytutu Sztuk Pięknych UJK. A one były wielkości człowieka! Na szczęście mieliśmy transport, bo sklepikarz akurat jechał po towar do Kielc. Już o godz. 3 rano byliśmy pod Instytutem, ale nikt nas nie wpuścił, stróż spał. Poszliśmy do innego budyn-
– Kiedy pracowaliśmy nad tą Babą Jagą, to wpadła nam do głowy koncepcja stworzenia wystawy – „Świętokrzyskiej Biesiady Babajag”. Zaczęliśmy ją tworzyć, figur przybywało i okazało się, że nie mamy miejsca, aby je trzymać. Burmistrz Chmielnika dał nam przestrzeń w remizie strażackiej. Tam też była historia nie z tej ziemi. Nawet w mediach pisali, jak komendant straży uwięził nasze Baby Jagi. I wiedzieliśmy już, że musimy szukać nowego miejsca. Znajomy wspomniał, że w Pacanowie jest stare kino i powinniśmy się tam zgłosić z naszym pomysłem. I pojechaliśmy – mówi Tadeusz. Dyrektor Europejskiego Centrum Bajki, do której należało stare kino, czyli przyszłe miejsce pracy i schronienie artystów, zadeklarowała, że przyjmie ich pod swoje skrzydła. Proponowany lokal wymagał jednak remontu, ale władze Pacanowa nie chciały czekać z przygotowaniami do wystawy. Zapadła decyzja, że prace nad ekspozycją ruszają, a artyści zostają umieszczeni tymczasowo w Domu Kultury Heńka Góry. Ostatecznie wylądowali w remizie strażackiej. Tam mogli tworzyć i pracować nad wystawą. Na otwarcie tłumnie przybyli goście z całego regionu. Państwo Buczyńscy prowadzili warsztaty, lekcje latania na miotle. Po roku wciąż nie było obiecanego mieszkania, ani pracowni w starym
kinie. Z czasem coraz mniej osób odwiedzało ich zagrodę, która powstała przy remizie OSP. Strażacy również tracili cierpliwość. Nie chcieli mieć obcych na swoim terenie. Z pomocą przyszedł wójt Miedzianej Góry, który zaczął szukać dla artystów miejsca u siebie.
Uśmiech losu – Pana Tadeusza spotkałem podczas wyjazdu z młodzieżą na warsztaty fotograficzne do Pacanowa – opowiada Tadeusz Koniarz, fotoreporter z Tarnowa. – Młodzież miała za zadanie sfotografować jak największą liczbę koziołków. I rozdzieliliśmy się. Chodziłem z najmłodszym uczestnikiem zajęć, Wojtkiem. Spotkaliśmy ponownie pana Tadeusza, który zaproponował, że pokaże nam najstarszego koziołka. Potem okazało się, że w tym miejscu, w którym – jak mówił – mieszka i tworzy, jest jakaś wiata i stara przyczepa. I zrozumiałem, że oni z żoną mieszkają w tej przyczepie – mówi. Tadeusz Koniarz jeszcze kilkukrotnie wracał do państwa Buczyńskich. Towarzyszył im także w dniu, kiedy opuszczali Pacanów i przenosili się do Miedzianej Góry. – Tadeusz całą drogę robił nam zdjęcia. I już właściwie się pożegnaliśmy, a kiedy poszliśmy odpocząć do naszej przyczepy, on jeszcze wrócił – opowiada Tadeusz Buczyński. To wtedy powstało nagrodzone ujęcie. – Na początku byłam zła, że on nam to zdjęcie zrobił, wstydziłam się tego, co z nami zrobiono. Chcieliśmy dawać ludziom radość, robić coś, co ich przyciągnie, a taką zapłatę otrzymaliśmy. I wyglądaliśmy źle. Później, kiedy Tadeusz zapytał, czy może wysłać te zdjęcia na konkurs, to się zgodziłam. Może dobrze, żeby ktoś zobaczył, co nam się przydarzyło – tłumaczy Barbara. Reportaż o artystach został nagrodzony w konkursie Stowarzyszenia Fotoreporterów w 2016 roku. Zdjęcie Buczyńskich z przyjazdu do Miedzianej Góry znalazło się wśród ujęć nagrodzonych w konkursie Grand Press Photo. Zdobyło nagrodę Adobe. – Wierzę, że moja praca może komuś pomóc. Państwa Buczyńskich bardzo polubiłem, bo uważam, że zdecydowanie należy ich uznać za osobowości. Są ciekawi, a przy tym sympatyczni i ciepli. Dlatego chciałem pokazać fragment ich historii – podkreśla fotoreporter. Moja rozmowa z tą barwną parą zakończyła się późnym wieczorem. Na koniec opowiedzieli, co przed nimi. Wciąż szukają miejsca dla siebie. Ich prace zamknięte są w piwnicy w Pacanowie. W Miedzianej Górze nie mają warunków, by dalej tworzyć, a nie wyobrażają sobie życia bez swojej sztuki. Nie oczekują wiele. Miejsca do tworzenia i skromnej pensji. Szukają ludzi, którzy docenią ich zaangażowanie i umiejętności. Trwają rozmowy, aby państwo Buczyńscy rozpoczęli swoją działalność w Borkowie, gdzie będą mieć do dyspozycji miejsce na wystawę, ale także warsztaty. Mimo wieku, bo obydwoje są po sześćdziesiątce, nie tracą energii i zapału. Choć ich historia jest trudna, to nie tracą nadziei. Wierzą, że los się jeszcze do nich uśmiechnie. Nadal chętnie spotykają się z ludźmi, biorą udział w spotkaniach i wydarzeniach, są duszami towarzystwa. Czy w świecie, gdzie pieniądze wyznaczają bieg wydarzeń, znajdzie się miejsce dla prostych artystów? ■
REKLAMA
Co dalej?
Artykuł partnerski
34
Od inkubatora do Technopolis Wszystko zaczęło się od marzenia, by stworzyć w Kielcach miejsce sprzyjające rozwojowi przedsiębiorczości. Dziś – po 10 latach funkcjonowania – Kielecki Park Technologiczny to rozpoznawalna marka, a adres Olszewskiego 6 przyciąga ludzi kreatywnych.
Kielecki Park Technologiczny to ponad 80 tys. m kw. gruntu, blisko 32 tys. m kw. powierzchni użytkowej, w tym: 2 inkubatory technologiczne, 5 hal, 4 centra kompetencji i 20 hektarów terenów pod inwestycje. W KPT działa też ponad 200 firm. Jak dochodzi się do takiego wyniku? – Konsekwencją w działaniu, przy ciągłym wsparciu władz miasta, dzięki ogromniej pomocy finansowej z Unii Europejskiej oraz życzliwości kieleckiego środowiska naukowego i biznesowego. Ale początki nie były łatwe – zaznacza Szymon Mazurkiewicz, dyrektor Kieleckiego Parku Technologicznego.
Dziś w parku działa ponad 200 firm. Przedsiębiorcy doceniają jakość infrastruktury, możliwość współpracy z innymi podmiotami oraz oferowane usługi. – Wywołaliśmy w mieście modę na funkcjonowanie w KPT. To dziś prestiżowy adres – podkreśla dyrektor Mazurkiewicz. W ciągu ostatnich 10 lat za pośrednictwem różnych projektów realizowanych przez KPT do przedsiębiorców trafiło blisko 16 mln zł. Powstało też ok. 1200 nowych miejsc pracy, a kolejne 3,5 tys. osób skorzystało z usług oferowanych przez Centra Kompetencji.
Podpatrzone w Finlandii Historia KPT zaczęła się od Kieleckiego Inkubatora Technologicznego. Instytucji, która miała wspierać młodych przedsiębiorców na każdym etapie ich rozwoju: od idei do ekspansji rynkowej. Największa trudność przy jej tworzeniu? Brak możliwości podpatrzenia sprawdzonych rozwiązań. – To był czas, gdy w kraju dopiero zaczynały powstawać podobne rozwiązania. Nie było miejsc i ludzi, od których moglibyśmy czerpać wiedzę, ani gotowego modelu, który można byłoby przenieść. I dobrze, bo każdy park musi być „uszyty na miarę potrzeb” danej społeczności – wspomina dyrektor Mazurkiewicz. Założyciele szukali inspiracji m.in. w Finlandii, Niemczech, USA. Środowisko naukowe i biznesowe początkowo też było dość sceptycznie nastawione do pomysłu. – Ludzie nie do końca czuli potrzebę organizacji tego typu działalności, ale z upływem czasu zaczęliśmy gromadzić wokół siebie zwolenników. Wtedy też zapadła decyzja, że w Kielcach nie będzie działał tylko inkubator, ale cały park technologiczny – podkreśla dyrektor.
Technopolis KPT w swojej działalności wychodzi poza definicję parku technologicznego, a jego rozwój wpisuje się w ideę Technopolis, czyli nowoczesnej, wielofunkcyjnej dzielnicy biznesowej z przedszkolem, infrastrukturą sportową, punktami usługowymi i mieszkaniami. – Nie myślimy tylko o powstaniu biznesu, ale o tym, czego biznes potrzebuje po godzinach. Zmieniamy poprzemysłowy charakter północno-zachodniej części Kielc w nowoczesną dzielnicę – zapewnia dyrektor Mazurkiewicz. Wyzwania na kolejne lata? Przede wszystkim wybudowanie za 86 mln zł California Inc., największego inkubatora technologicznego w Europie Środkowo-Wschodniej. Wielofunkcyjny, ekologiczny i postawiony z zastosowaniem najnowocześniejszych technologii budynek o powierzchni ok. 14 tys. m kw. będzie gotowy w połowie 2021 r. Park planuje także budowę inkubatora logistycznego. Zespół KPT zamierza się też skupić na dalszym wspieraniu start-upów, rozbudowie inkubatorów technologicznych o nowe budynki, rozwoju terenów inwestycyjnych oraz profesjonalizacji usług okołobiznesowych. – Chcemy bardziej włączać się w procesy związane z internacjonalizacją firm – pomagać im w wejściu na rynki zagraniczne – zapowiada dyrektor. Kielecki Park Technologiczny to największa tego typu instytucja w Polsce, biorąc pod uwagę wielkość infrastruktury, liczbę firm i przychodów, które osiąga – rocznie na poziomie 10 mln zł. – To pozwala ambitnie myśleć o dalszym rozwoju – przyznaje Szymon Mazurkiewicz.
Prestiżowy adres Za 86 mln zł unijnej dotacji powstał inkubator Orange Inc. oraz Centrum Technologiczne. W 2012 roku po pozytywnej ocenie działalności KPT, Komisja Europejska przyznała kolejne 20 mln euro. Wówczas powstał inkubator – Skye Inc., rozbudowano Centrum Technologiczne oraz zainwestowano w tzw. Centra Kompetencji – Druku 3D, Fashion Design, CNC (komputerowego sterowania urządzeń numerycznych), ICT (technologii informacyjno-komunikacyjnych) oraz Energetyczne Centrum Nauki. Park wzbogacił się także o tereny inwestycyjne, na których powstają zakłady produkcyjne, a co za tym idzie, nowe miejsca pracy. Kolejne grunty są w tej chwili uzbrajane i wkrótce zostaną wystawione na sprzedaż. – Cały czas wpływają do nas listy intencyjne od przedsiębiorców zainteresowanych zakupem terenów. Branże są różne: działalność usługowa, sprzedaż, produkcja. Wśród nich są firmy, które wychodzą z inkubatorów technologicznych i chcą się dalej rozwijać w KPT – mówi Mazurkiewicz.
K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Kielecki Park Technologiczny ul. Olszewskiego 6, 25-663 Kielce tel. 41 278 72 00 www.technopark.kielce.pl facebook.com/technopark.kielce
Kultura 36
Z zacięciem do pióra i piłki rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcia Mateusz Wolski
Pochodzi z Piórkowa w powiecie opatowskim. Jest pisarzem, scenarzystą, dramaturgiem i… piłkarzem. Na podstawie „Chmurołapa”, „Niech żyje wolność” i „Scyzoryka” – trzech ksiąg z jego autobiograficznego cyklu powieściowego – powstał scenariusz filmu „Księstwo” Andrzeja Barańskiego. Może pochwalić się też tytułami: trzykrotnego Mistrza Polski w piłce błotnej i kapitana Reprezentacji Polskich Pisarzy w Piłce Nożnej. Zbigniew Masternak.
Od kiedy wiedziałeś, że chcesz zająć się pisaniem? Grałem w piłkę w niewielkim klubie OKS Opatów. To była wtedy chyba czwarta liga. Miałem 14, może 15 lat. Dziennikarka „Słowa Ludu” poprosiła mnie o zastępstwo. Miałem pisać o meczach, w których grałem. Zgodziłem się. Ludzie ze wsi wiedzieli, że piszę do gazety. W tamtym czasie podłączyli nam też wodę, ale nie na długo. Był listopad, mróz rozsadził rury. Moi sąsiedzi przyszli i poprosili, żebym zainterweniował. Powstał tekst, rury naprawiono. Zrozumiałem wtedy, że dzięki słowu mogę coś zmienić, wpłynąć na rzeczywistość. Potem napisałem swoje pierwsze opowiadanie, ale nie traktowałem tego do końca poważnie. Dopiero po paru latach odkryłem, że mogę się tym zająć profesjonalnie. „Niech żyje wolność”, „Chmurołap”, „Scyzoryk” spodobały się odbiorcom. Można je uznać za Twoje rozliczenie z przeszłością – rozterki młodego chłopaka żyjącego w Świętokrzyskiem. Potem powstała powieść „Nędzole”, opowiadająca o losach współczesnej polskiej emigracji we Francji. Reżyser „Księstwa” Andrzej Barański powiedział, że ta trylogia napisała mi się sama, bo przelałem na karty wszystko, co mnie niepokoiło. Zastanawiał się, jak poradzę sobie dalej. A po „Nędzolach” stwierdził, że dam radę jako pisarz. Część piąta jest już gotowa. Opisuje losy bohaterów żyjących w małym miasteczku. Mieszkam teraz w Puławach i nieobce są mi drobnomieszczańskie klimaty. Fragmenty powieści pojawiły się w niedawno wydanym zbiorze opowiadań zatytułowanym „Kniaź”. Recenzenci piszą, że Twoi bohaterowie mają przetrącone życiorysy, zwierzęce odruchy i zajmują się ciemnymi sprawkami. A przecież bazujesz na swoim doświadczeniu i portretujesz ludzi, których spotykasz na swojej drodze. Chyba nie są tym zachwyceni… Mogę nawet powiedzieć, że nadal ich spotykam. Oczywiście opisywanie takich sytuacji jest lekko groźne dla autora. Obrazili się na mnie na przykład mieszkańcy mojej rodzinnej wsi i okolic, bo nie zrozumieli, że nie chodziło mi o jakiś paszkwil czy wyśmiewanie kogokolwiek. Chciałem K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
stworzyć dokument czasów i okoliczności, w których się znajdowałem i wychowałem. Czyli w Piórkowie mają Cię za tego złego pisarza? Tak. Nawet ostatnio sobie żartowałem na ten temat. Jest taki pisarz wiejskiego pochodzenia, który nazywa się Jan Pocek i pochodzi z Markuszowa w lubelskim. W jego rodzinnej miejscowości postawili mu pomnik, choć wydał trzy tomiki poezji niekoniecznie najwyższych literackich lotów. Pomyślałem, że ze swoimi książkami chyba też już w Piórkowie na pomnik zasłużyłem. Z drugiej strony, gdyby obrzucono go jajami lub zniszczono? Może lepiej, że go nie mam.
Bez upiększania opisujesz rzeczywistość również w „Nędzolach”. Portretujesz parę młodych Polaków. Wyruszają w podróż po Francji w poszukiwaniu pracy. Stopniowo dojrzewa w nich myśl, by osiąść tam na stałe. Napisałeś tę opowieść, dzieląc się swoimi doświadczeniami z emigracji. W wieku 27 lat znalazłem się na życiowym zakręcie. Wydawało się, że z tej wielkiej chmury: z piątek i szóstek w liceum, z potencjalnej gry w Koronie Kielce, zostały same wióry, wszystko się sypało. Okazało się, że talenty, które mam, wcale nie prowadzą mnie do dobrego życia. Byłem przegrany. Skończyły mi się pieniądze i jeszcze zostawiła mnie dziewczyna. Stwierdziłem, że wyruszam za granicę. Poznałem wspaniałą kobietę, która potem została moją żoną. I wyruszyliśmy razem w podróż. To miała być wakacyjna przygoda. Gdy byliśmy koło Wrocławia, zadzwonił do mnie Tadeusz Zysk – szef wydawnictwa Zysk i S-ka. Mówi do mnie tak: „Proszę Pana, chcę wydać tę książkę. Czy Pan się zgadza?”. Okazało się, że parę miesięcy wcześniej w jego ręce wpadło „Księstwo, księga II”. To była pierwsza wersja „Niech żyje wolność”, którą wydałem amatorsko i sprzedawałem różnym ludziom.
REKLAMA
W czwartym tomie piszesz bez ogródek o emigracji, islamie, Europie. To też może się nie spodobać. Kiedy wydałem „Nędzoli”, w tłumaczeniu na język niemiecki tytuł brzmiał „Biedne Kundelki”. Obraziła się niemiecka Polonia. Gdy promowaliśmy tę książkę, jeździłem do Goerlitz, do Frankfurtu nad Odrą, do wielu innych miejscowości. Na jedno z takich spotkań przyszli Syryjczycy z pobliskiego ośrodka dla uchodźców, bo dowiedzieli się, że w książce krytykuję islam. Chcieli podyskutować. Skończyło się tak, że musiałem bocznym wyjściem uciekać z biblioteki i oni za mną szli aż do granicy polsko-niemieckiej. Było mi głupio, bo nie napisałem czegoś, co by ośmieszało islam. Zarzuciłem Arabom, że od ośmiuset lat niczego sensownego nie wymyślili, a kiedyś byli genialnymi matematykami, lekarzami… Mam wrażenie, że ta kultura stanęła w miejscu. Coraz bardziej skłaniam się też do ucieczki z Puław, choć mieszkam tu już 10 lat. Czuję, że kiedy ukaże się „Wieszcz”, część piąta cyklu (a celowo opóźniałem to wydanie), będę musiał opuścić miasto. Opisałem w książce wszystkie typy, które tu spotkałem: lokalnych żuli, meneli, prezydenta miasta, księdza proboszcza i innych. Oczywiście nikogo nie obraziłem, nie zrobiłem niczego, co byłoby karalne. Po prostu spisałem fakty, a one mogą okazać się dla niektórych niewygodne.
Kultura 38
Ale nie zawróciłeś? Zgodziłem się na druk. I wiedziałem już, że jadę do Francji nie jako tania siła robocza, tylko jako pisarz szukający materiału do swojej nowej książki. To bardzo zmieniło moją perspektywę. Błąkaliśmy się po tym kraju z dziewięć miesięcy, bardziej szukając sposobu na przeżycie kolejnych paru dni, niż próbując znaleźć stałą pracę. Kiedy wracałem do kraju, okazało się, że będę tatą. Z żoną i dzieckiem w drodze znalazłem się znów w swojej rodzinnej miejscowości. Musiałem od ojca pożyczyć parę dych na buty, bo mi się rozpadły. Był w szoku, że nie mam pieniędzy. Zwykle, gdy ktoś wracał z zagranicy, przywoził ze sobą zarobione euro. Ze mną było inaczej. Z perspektywy czasu mogę jednak stwierdzić, że warto było zdobyć materiały i ciekawie żyć.
może Polonia albo kupili przez Amazon. Patrzę, a one są po wietnamsku. Wyobraź sobie: Wietnamczycy, jadąc do pracy w Australii, zabrali ze sobą książki, które opowiadają o losach mieszkańców świętokrzyskiej wsi. Ale pisanie to nie wszystko. Grasz w piłkę nożną i błotną… W tym sporcie trzeba mieć mocne nogi i być wytrzymałym na pogodę, umieć biegać w deszczu, słońcu, brudzie. Przyjeżdżałem do Błotnowoli w świętokrzyskie na takie mecze. Czasem nawet zdarza się, że dostaję honorarium od sponsora. Mam za to strzelić określoną liczbę bramek. Trudno się w Polsce utrzymać tylko z pisania. Sytuacja nieporównywalna z innymi krajami jak Francja, czy Niemcy, gdzie funkcjonują stypendia literackie.
„Nędzolami” zainteresował się Krzysztof Zanussi. Skontaktowała się ze mną jego sekretarka. W tej chwili wszystko jest prawie dograne. Reżyserem filmu będzie Niemiec Matthias Luthardt, producentem Krzysztof Zanussi i zespół TOR, a całość to koprodukcja polsko-niemiecko-francuska.
Czyli lepiej pisać książki za granicą? W Niemczech są literaci żyjący tylko ze stypendiów. Małe niemieckie teatry utrzymują pisarzy, scenarzystów. Mówimy o miasteczkach porównywalnych do Buska-Zdroju, gdzie działają sceny z etatami dla aktorów i nowym repertuarem w ofercie.
Twoje książki są tłumaczone na wiele języków, m.in. niemiecki, ale także macedoński, arabski, wietnamski i mongolski. Na ich podstawie powstają filmy, audiobooki, a nawet komiksy. Dużo nad tym pracuję. Odwiedzam rocznie około 150 miejscowości. Mam spotkania autorskie, które oczywiście pomagają mi w utrzymaniu. Powstają kolejne przekłady moich książek, adaptacje teatralne, słuchowiska radiowe. Jest tego dużo. I to dobra sytuacja dla pisarza. Najbardziej cieszą rzeczy, na które nie mamy do końca wpływu. Znalazłem na przykład swoje książki w sześciu bibliotekach w Australii. Byłem zaskoczony. Pomyślałem, że to
Artystów się wspiera, a co z odbiorcami? Czy Niemcy czytają książki? Tak i to masowo. W Niemczech na moje spotkanie autorskie przychodzi na przykład 400 osób, a bilety są po 5 euro. Graliśmy kiedyś mecz w Dortmundzie: pisarze niemieccy kontra polscy. Mecz był biletowany, 15 euro za wejście. Przyszło 82 tys. ludzi. Nie spodziewałem się aż takich tłumów.
K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Zatem życzę Ci ich i w naszym kraju. A także rosnącej liczby czytelników Twoich książek. Bardzo dziękuję za rozmowę. Również dziękuję. ■
Kultura 40
Wyzysk nasz powszedni tekst ŁB zdjęcia Bartek Sadowski
Monika Strzępka i Paweł Demirski: duet, który lubi nazywać rzeczy po imieniu i nie boi się sięgać po niewygodne dla szarego człowieka fakty. Tym razem proponuje widzom swoistą podróż w czasie – od kolonializmu po współczesną, globalną korporacyjną rzeczywistość. „Ciemności”, zrealizowane przez Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach oraz Teatr Imka w Warszawie, to zaproszenie do konfrontacji ze złem, które, czy tego chcemy czy nie, tkwi w nas i systematycznie, kawałek po kawałku, nas zżera.
kto śmie mieć odmienne zdanie. To język nienawiści, tak bliski wszystkim, którzy śledzą obecną sytuację polityczną w kraju i na świecie; komunikacja oparta na współzależności kat-ofiara, jaką doskonale rozpoznajemy my – pracownicy niskiego szczebla w wielkich przedsiębiorstwach. Hejt charakterystyczny dla social mediów. Oto słowo staje się bronią wycelowaną w każdego… Innego.
Ta Obca Owa Inna (genialnie zagrana przez Magdę Grąziowską) również pojawia się na scenie. Raz jest przedstawicielką klasy pracującej, następnie zwykłym, nieokrzesanym Murzynem, a nawet dzieckiem. Jest postacią symbolizująca ofiary kolonializmu, rasizmu, szowinizmu, rozbuchanego
Spektakl jest luźną interpretacją „Jądra ciemności” Josepha Conrada. Demirski snuje nową opowieść, balansując między równoległymi przestrzeniami: tą znaną z utworu i tą współczesną. Mamy więc dwóch Kurtzów (Andrzej Konopka, Jacek Mąka): pierwszy jest groteskowo potężnym kolonizatorem wyjętym z XIX wieku, drugi to typ w stylu Steve’a Jobsa, człowiek kapitalizmu. A także dwóch Marlowów (Tomasz Schimscheiner i Joanna Kasperek): powieściowego marynarza, który wraz z rozwojem wydarzeń traci wszelkie młodzieńcze złudzenia o pięknie świaK W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
ta, oraz Marlowa-kobietę: korporacyjną biurwę uzależnioną od mediów społecznościowych.
Agresja jako nowotwór złośliwy Rozmowy pomiędzy bohaterami to często obrzydliwe przekomarzanki, które ostatecznie przekształcają się w pełne agresji ataki słowne. Postaci wygłaszają swoje święte i niepodważalne w ich mniemaniu sądy, nie zważając na reakcję odbiorcy. Im dalej w las, tym dialogi coraz bardziej przypominają przesiąknięte złem monologi: intelektualne rzygi wycelowane w każdego,
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
41 patriarchatu, zwykłej podłości wobec słabszych i biedniejszych, nienawiści i braku zrozumienia dla osób spoza znanego nam kręgu kulturowego, nagonki na uchodźców. Sporo tego. Niektóre jej zachowania wzbudzają śmiech (będący raczej efektem zażenowania aniżeli rozbawienia), inne wywołują niesmak bądź wzruszenie. Widz musi tę Obcą tolerować przez cały czas trwania spektaklu: nieprzyjemne zadanie.
Kariera usłana deadline’ami Komfort publiczności zostaje zaburzony także w inny, dość przewrotny sposób. Otóż dwóch Kurtzów w pewnym momencie zaczyna otwarcie szydzić z biedniejszych od siebie. Wszystko w lekko kabaretowym tonie, aż chciałoby się uśmiechnąć, ale jakoś tak nie wypada. W końcu potężni bogacze kpią ze swoich pracowników: korzących się przed nimi jak przed bożkami o nieograniczonej władzy, proszących o marne podwyżki, przytakujących na każdym zebraniu, zostających po godzinach, żeby tylko nie wypaść źle w oczach przełożonych. Przykro tego słuchać, zważywszy na fakt, że zapewne część widowni reprezentuje owe korporacyjne szczurki i tuż
Tartuffe, czyli fałszywy prorok tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Krzysztof Bieliński
Przywykliśmy do tego, że „Świętoszek” to komedia o starym lisie, który pod płaszczykiem religijnych cnót skrywa swoją bezwzględną naturę. Sprytny manipulant tak żongluje emocjami, tak skutecznie buduje swój świątobliwy wizerunek, że udaje mu się zbałamucić seniora zacnego rodu. W interpretacji Ewy Rucińskiej sztuka Moliera niewiele ma wspólnego z komedią charakterów – tu nie chodzi już tylko o wyśmianie wynaturzeń ludzkiej natury i pokazanie, że ostatecznie cnota i tak się obroni. Bo niestety, jak widać po kieleckiej inscenizacji, nie zawsze tak bywa. Śmiech więźnie w gardle, zresztą co
po spektaklu wróci do domu, żeby wyprasować służbowe ubranie na następny dzień: szatę ofiary, odzienie niewolnika. Na scenie nie zabrakło zresztą typowej karierowiczki, pani menadżer średniego szczebla, którą jest Marlow 2. Dobrze ubrana i zadbana, na pierwszy rzut oka kobieta sukcesu. Ostatecznie okazuje się znerwicowaną frustratką, która wykorzystuje swoich pracowników, jednocześnie będąc wykorzystywaną przez kierownictwo. Biurwa żyjąca według kalendarza deadline’ów. Nie je mięsa i śledzi na Facebooku wpisy o uchodźcach, ponieważ takie są teraz trendy. Brzmi znajomo, czyż nie?
Jadowita Ciotka Najbardziej wyrazistą postacią jest jednak Ciotka Marlowa. Już od pierwszych minut spektaklu wzbudza niechęć, wręcz irytuje: sposobem mówienia, poruszania się, barwą głosu, intonacją, ostatecznie wygłaszanymi treściami. Każda jej wypowiedź jest jak rosyjska matrioszka, kryje w sobie różne, często odmienne pola do interpretacji. Anna Kłos-Kleszczewska daje fenomenalny popis brawurowego metaaktorstwa z najwyższej półki. Jest uosobieniem bezczelności, pewności
siebie, pogardy dla słabszych. Nie boi się nikogo. Nie ma autorytetów poza samą sobą. To postać tak wyrazista, że przyćmiewa wszystkie inne. „Ciemności” mogą się podobać lub nie. Demirski i Strzępka poruszyli za jednym zamachem mnóstwo kwestii, nie zagłębiając się w nie za bardzo. Takie ślizganie się po powierzchni problemu nie każdemu może odpowiadać. Jedno jest pewne. Tym razem spektakl zasługuje na naszą uwagę przede wszystkim przez wzgląd na wyjątkową kreację aktorską Anny Kłos-Kleszczewskiej. To właśnie dla niej warto kupić bilet i pójść do teatru. ■
To wszystko dzieje się tu i teraz. Wchodzi do naszych domów. Siada przy naszych stołach. Kładzie się w naszych łóżkach, każe nazywać się przyjacielem. „Świętoszek” Moliera w teatralnej inscenizacji Ewy Rucińskiej w kieleckim Teatrze im. Stefana Żeromskiego zadaje niepokojące pytania i, niestety, nie daje łatwych odpowiedzi.
znamienne, publiczność rzadko wpada w chichot. I nie jest to zarzut, bowiem nie komizm gra główną rolę w tym spektaklu. Istotniejsze jest pokazanie, w jaki sposób bezkrytyczna fascynacja jakąś osobą czy ideą destrukcyjnie wpływa na życie człowieka i jego rodziny. Mam wrażenie, że to właśnie rodzina – skupiona w pierwszej scenie spektaklu przy symbolicznym stole, a później rozproszona i miotająca się w jakimś chorym obłędzie – staje się centrum zainteresowań reżyserki. Dramat Moliera jest dla mnie opowieścią o upadku pewnej wspólnoty, ale i – używając biblijnej
terminologii – o fałszywych prorokach, którzy, niczym kurz, niezauważalnie włażą w nasze życia, siadają na meblach, parapetach, podłodze. I jest nam z tym dobrze, aż do momentu, gdy nadmiar brudu zaczyna nas świerzbić, przylepia się do rąk, wchodzi do gardła. Wtedy zaczynamy się dusić… Ewa Rucińska zadaje w swoim spektaklu pytanie: ile jesteśmy w stanie poświęcić dla owych wirtuozów manipulacji, jak daleko posuniemy się, by ich zadowolić? Niezwykle gorzką staje się opowieść o Orgonie, który bez żadnej refleksji ulega złudzie. Bohater daje się nabrać na gru-
Kultura 42
bymi nićmi szyte matactwo i wpada w pułapkę bez wyjścia. Czy Orgon to głupiec, który najzwyczajniej w świecie dał sobie wyprać mózg? Ano – dał. Szybko i skutecznie. Szydzimy z niego? Ależ oczywiście. A przecież wiele razy ulegamy fascynacji opiniotwórczych ekspertów, powtarzamy wygadywane przez nich brednie. W obronie tych, pożal się Boże, wyroczni, dalibyśmy się poćwiartować, a wszystkich tych, którzy myślą inaczej, wysłalibyśmy w kosmos. Obyśmy się nie zagalopowali, bo naprawdę wiele można stracić – raz rozsypanego pierza nie zbierze się już do poduszki. Reżyserka kieleckiego „Świętoszka” nie puszcza do nas oka, w jej spektaklu dominuje raczej tonacja serio i temu klimatowi podporządkowują się aktorzy. Świetny jest Dawid Żłobiński w roli Pana Układnego – ta niema do połowy spektaklu postać, z kogoś w rodzaju obserwatora wyrasta na swoistego demiurga. Tartuffe w interpretacji Wojciecha Niemczyka praktycznie nie schodzi z zawieszonego nad sceną balkonu, jak ktoś wyobcowany ze społeczeństwa, kto podejmuje ryzyko nieco karkołomnej mistyfikacji. Tak naK W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
prawdę Świętoszek nie musi się zbytnio wysilać, bowiem Orgon jest tak głupi, że nawet kilkuletni dzieciak zdołałby go omotać. Grający go Jacek Mąka swoją jowialnością, nieustanną paplaniną i miotaniem się bez ładu i składu przypomina mi nieco poczciwego Ferdka Kiepskiego. Trudno oprzeć się wrażeniu, że tragizm tej postaci nie wybrzmiał należycie, lecz utonął gdzieś w odmętach farsy. Świetnie na scenie radzą sobie panie. Doryna Anny Antoniewicz odbiega od stereotypu pokojówki, ale nadal ma w sobie właściwy ładunek zdrowego rozsądku i dystansu do szaleństwa, które opanowało dom Orgona. Na nucie zniechęcenia, rezygnacji, ale i świadomości swojej kobiecości oraz wielkich emocji wygrywa postać Elmiry Magda Grąziowska. Jest jeszcze młodzież, czyli Jakub Sasak w roli Walerego i Justyna Janowska jako jego ukochana Marianna. I tu proszę o wybaczenie, bowiem postaci stworzone przez parę młodych aktorów nie wybiegają według mnie ponad poziom „gimbazy”. Są mało wiarygodne, stanowią jakiś zgrzyt w całej dramaturgicznej konstrukcji.
Kielecka inscenizacja – sprowadzona do dwóch części z nieoczywistym, otwartym zakończeniem – choć w warstwie wymowy zdaje się być spektaklem klarownym, to w niektórych momentach staje się realizacją nie do końca przemyślaną. Podczas oglądania spektaklu co rusz zadawałam sobie pytania: dlaczego? A więc – dlaczego – tyle tu rekwizytów, po co ta winda czy raczej nosidełka, którymi Elmira zostaje wciągnięta na pięterko zamieszkałe przez Tartuffe’a? Czemu służy wprowadzenie na scenę harcerskiego zastępu? Po co ten hip-hopowo-narodowościowo-wędkarski entourage? Ten przerost formy momentami niestety przytłacza i sprawia, że zamiast wsłuchiwać się w słowo, gorączkowo próbujemy rozszyfrować znaczenie wszystkich znaków. Może czasami warto zaufać klasyce i nie za bardzo ją „uszczęśliwiać” dodatkowymi bodźcami. ■
Artykuł partnerski
44 Mają od 6 do 14 lat i… indeksy wyższej uczelni. Ponad 180 małych studentów Dziecięcej Politechniki Świętokrzyskiej zainaugurowało w lutym pierwszy semestr studiów. Zgłębianie tajników świata nauki rozpoczęli od próby znalezienia odpowiedzi na pytanie: dlaczego samolot lata?
Dzieci na politechnikę
K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Tym samym Politechnika Świętokrzyska dołączyła do grona szkół wyższych, które prowadzą specjalne wykłady i warsztaty dla dzieci. A wszystko zaczęło się podczas ubiegłorocznego Dnia Dziecka. 1 czerwca uczelnia zaprosiła najmłodszych do Świata Młodego Odkrywcy, czyli m.in. na specjalne pokazy w swoich laboratoriach. – Zainteresowanie przerosło nasze oczekiwania. Maile ze zgłoszeniami zablokowały uczelnianą pocztę. Odwiedziło nas ponad 700 dzieciaków. Uruchomiliśmy godziny rektorskie, bo tego dnia nie było mowy o prowadzeniu normalnych zajęć. Zresztą studenci doskonale
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
45 część naszych studentów indeks chciała dostać pod choinkę – cieszy się Agnieszka Duda. I dodaje: Wszystkie zajęcia prowadzone są w formie zabawy. Nie stawiamy ocen – w indeksie obok prawdziwych wpisów pojawia się specjalny stempelek, które dziecko otrzymuje za obecność na zajęciach. Nie zadajemy też prac domowych.
sprawdzili się w roli przewodników po campusie. Uczestnicy pytali nas wówczas, czy powtórzymy to przedsięwzięcie, czy będzie coś więcej – mówi Agnieszka Duda, koordynatorka i pomysłodawczyni powołania Dziecięcej Politechniki Świętokrzyskiej. Pieczątki zamiast ocen Na Dziecięcą Politechnikę Świętokrzyską mogą się zapisać uczniowie szkół podstawowych. Wystarczy, że ich rodzice wypełnią formularz zgłoszeniowy dostępny na stronie uczelni (www.tu.kielce.pl/ dziecieca-politechnika-swietokrzyska/rejestracja). Liczba miejsc jest jednak ograniczona, liczy się kolejność zgłoszeń. – Na zerowy, pilotażowy semestr letni 2017/2018 został określony limit 200 osób. Ostatecznie w zajęciach uczestniczy 184 młodych żaków – tłumaczy Agnieszka Duda. Zajęcia na Dziecięcej Politechnice Świętokrzyskiej odbywają się w systemie semestralnym (letni trwa od marca do czerwca, zimowy – od października do stycznia; wyjątkiem jest obecny – semestr zerowy, który potrwa pięć miesięcy). Na jeden zjazd składa
się wykład i dwa zajęcia warsztatowe w laboratoriach Politechniki Świętokrzyskiej lub odwrotnie – dwa wykłady i warsztat. W wykładzie uczestniczą wszyscy studenci, warsztaty odbywają się w maksymalnie 20-osobowych grupach dzieci w podobnym wieku. Każde spotkanie to inne zagadnienie, którego próżno szukać w szkolnym programie. Zajęcia obejmują takie dziedziny nauki, jak m.in.: architektura, biologia, matematyka, fizyka, chemia, geologia, lotnictwo, informatyka czy automatyka. Prowadzą je pracownicy, studenci i przyjaciele uczelni. Wykład inauguracyjny wygłosił prof. Jan Krysiński, były wieloletni rektor Politechniki Łódzkiej. Zajęcia odbywają się raz w miesiącu, w soboty, na terenie campusu uczelni. Zwykle niedostępne dla dzieci aule i sale wykładowe stają się „poligonem doświadczalnym”, na którym mali studenci wcielają się w role odkrywców i badaczy. – Chcemy pokazać dzieciom, że nauka może być ciekawa, zabawna i fascynująca. Naszym marzeniem jest, aby odeszły od komputerów czy telewizorów i spędziły wolny czas w bardziej kreatywny sposób. To się udało, bo wiemy od rodziców, że
Z misją na Księżyc Dziecięca Politechnika Świętokrzyska ma na celu promocję nauki, w tym przede wszystkim przedmiotów ścisłych i kierunków politechnicznych. Wykładowcy mają ambicję oswoić małych studentów z tematami, które uchodzą za trudne. Wśród zagadnień zerowego semestru, które będą poruszone podczas wykładów są fizyka mikroświata, makroświat czy gwiezdna przygoda. Warsztaty to m.in. „Trójwymiarowa magia”, czyli zajęcia z druku 3D: studenci drukują pionek szachowy czy gwizdek, który potem mogą zabrać ze sobą do domu, mogą również wcielić się w rolę architekta, pracując nad projektem przy sztalugach i deskach kreślarskich. Młodzi odkrywcy poznają też tajniki animacji poklatkowej, uczą się, jak stworzoną przez siebie postać wprawić w ruch i następnie zmontować własną kreskówkę. Biorą też udział w misji księżycowej, a ich statek kosmiczny ulega awarii. Czekająca na pomoc załoga musi dokładnie wyliczyć, na jak długo wystarczy im zapasów. – Mamy nadzieję, że udział w zajęciach przyczyni się do rozwijania już istniejących, a może wzbudzi zupełnie nowe pasje. Ufamy, że taka forma zaprezentowania nauk ścisłych pomoże w przyszłości naszym młodym studentom w wyborze uczelni technicznych. Liczymy, że będą chcieli w dorosłym życiu zgłębiać wiedzę i zdobyć wykształcenie w kierunkach technicznych. Być może na Politechnice Świętokrzyskiej? – zastanawia się Agnieszka Duda. Zajęcia są płatne i kosztują 350 zł za semestr. Każdy student dostaje identyfikator i indeks oraz wyprawkę, która składa się z plecaka, koszulki, zeszytu, długopisu i kredek. Kolorem przewodnim tego semestru jest pomarańczowy. Już niebawem zapisy na kolejne półrocze.
Dziecięca Politechnika Świętokrzyska al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7 Budynek C, pokój 2.10 tel. 41 342 45 37, 601 065 878 aduda@tu.kielce.pl
Historia 46
K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
47
Świętokrzyskie na fali tekst Jacek Korczyński
Sobota, 20 kwietnia 1963 roku. Czytelnicy, którzy zajrzeli na ostatnią stronę magazynu kieleckiego „Słowa Ludu”, spostrzegli nową rubrykę, w której zamieszczono pierwszą z cyklu niewielkich, aczkolwiek dumnie brzmiących notatek: s/s Kielce: postój w porcie szczecińskim, m/s Wiślica: zacumował w Amsterdamie, s/s Huta Ostrowiec: przybył do Antwerpii. Choć bezpośredniego dostępu do morza Kielecczyzna nie miała i – jak dotychczas – nie ma, mogła kiedyś poszczycić się posiadaniem całkiem zasobnej floty handlowej. Co prawda, nie dosłownie własnej, ale jak byśmy współcześnie powiedzieli „promującej region” i pływającej po morzach oraz oceanach świata.
Statki bliskie sercu Największy sentyment budziły z pewnością statki o nazwie Kielce. Istniały dwa. Ten pierwszy, zbudowany w amerykańskiej stoczni drobnicowiec, wydzierżawiły w 1944 r. polskie władze emigracyjne na mocy amerykańskiej ustawy Lend-Lease. Zatonął dwa lata później na wodach kanału La Manche po zderzeniu z brytyjskim parowcem. Była to pierwsza po wojnie katastrofa morska z udziałem polskiej jednostki. Załogę, na szczęście, uratowano. Drugi statek o nazwie Kielce służył jeszcze niewiele ponad cztery dekady temu. Zbudowany w Niemczech przed II wojną, pływał pod niemiecką banderą jako Emilie Sauber. Zatopiono go w 1945 r. w pobliżu Helu. Po wojnie, wydobyty z morza i wyremontowany, trafił – jako masowiec o słynnej, rodzimej już nazwie – do służby w Polskiej Żegludze Morskiej, a Szczecin stał się jego portem macierzystym. Wysłużony statek poszedł na przysłowiowe żyletki w 1976 roku. O jubileuszu s/s Kielce pisało rok wcześniej „Słowo Ludu”. W szczecińskim porcie ożywiony ruch. Wśród statków weteran polskiej marynarki handlowej, parowiec Kielce, który wrócił ze swego tysięcznego rejsu. Zgodnie z panującym zwyczajem, pięćsetny, dziewięćsetny i tysięczny rejs obchodzi się szczególnie uroczyście. Gości przyjmował na pokładzie kapitan Ryszard Choiński. Statek chlubnie odchodzi na zasłużoną emeryturę. Załadunek potrwa jeszcze kilka godzin i Kielce ponownie wypłyną w morze zabierając do Danii 3 tys. ton polskiego węgla. Załoga i kapitan proszą, aby przekazać serdeczne, marynarskie pozdrowienia dla mieszkańców Kielc – czytamy w gazecie. Swych morskich przedstawicieli miały także inne świętokrzyskie miejscowości: Busko-Zdrój, Sandomierz, Starachowice, Wiślica. Dodajmy do tej listy jeszcze Radom, bo miasto było w granicach ówczesnego województwa kieleckiego, a także duże masowce: Ziemia Kielecka oraz Huta Ostrowiec.
Wiele statków miało za swych patronów ludzi związanych z regionem. Po morzach i oceanach pływały jednostki o nazwach: Kochanowski, Sienkiewicz, Staszic, Żeromski, Major Hubal, Mikołaj Rej czy Stefan Czarniecki. Z naszym regionem trudno nie skojarzyć też statków noszących nazwy swojsko brzmiących rzek: Pilica, Nida, Radomka. Dzielnym podróżnikiem okazał się drobnicowiec Zawichost. Na co dzień zawijał głównie do portów Ameryki Północnej, ale jako pierwszy polski statek zacumował u brzegów Antarktydy. W 1978 r. na jego pokładzie popłynęli tam członkowie polskiej ekipy badawczej wraz ze sprzętem i zaopatrzeniem dla stacji polarnej. Doszedł do zwartych pól lodowych na Morzu Davisa. Przez wiele godzin statek – nie będący przecież lodołamaczem – borykał się z trzymetrowej grubości lodami. Lawirował, odnajdywał pęknięcia i szczeliny. Rozsuwał ostrożnie dziobem ogromne kry, omijał sterczące wierzchołki gór lodowych. Każda awaria, każde uszkodzenie kadłuba byłyby tu, w lodowym pustkowiu, brzemienne w skutkach – opisywał finał wyprawy Jan Piwowoński.
Morska katastrofa Niestety, nasz regionalny statek dotknęła jedna z największych tragedii w powojennych dziejach polskiej floty. Chodzi o drobnicowiec m/s Busko Zdrój, zbudowany w 1970 r. w rumuńskiej stoczni dla Polskich Linii Oceanicznych. Statek, płynąc z Oslo do Porto Torres na Sardynii, zatonął podczas silnego sztormu na Morzu Północnym 8 lutego 1985 r. W lodowatej wodzie zginęło 24 z 25 członków załogi. Mimo akcji ratowniczej, z Buska-Zdroju uratował się tylko radiooficer. Wstrzymała oddech cała Gdynia, gdy 19 lutego syreny wszystkich statków w porcie podniosły przejmujący alarm, żegnając 24 marynarzy. W śnieżycy i mrozie, na wojskowych ciężarówkach
Historia 48 znaczonych kirem, przewędrowało ulicami miasta tylko siedem trumien. Jedna pozostała w Szczecinie, zaś dla 16 marynarzy Buska-Zdroju trumny były niepotrzebne – pochłonęło ich morze. Musiała je zastąpić gromadzie bliskich spowita w banderę symboliczna urna – relacjonował pogrzeb ofiar tygodnik „Morze”. Tragedia była tym większa, że dwa lata wcześniej na Morzu Śródziemnym zatonął bliźniaczy statek Buska: m/s Kudowa-Zdrój. Morze zabrało wówczas dwudziestu marynarzy.
Morze naszą dumą Dużą popularnością cieszyła się przed wojną organizacja społeczna o nazwie Liga Morska i Kolonialna. Nic dziwnego, uzyskanie dostępu do morza, nadzieje z tym związane i inwestycje, jak choćby budowa portu w Gdyni, były powodem do radości i do działania na rzecz jak najlepszego wykorzystania tego potencjału. W 1939 r. organizacja liczyła milion członków i miała duże wpływy. Jej oddziały i koła znaleźć można było w całym kraju. Prężnie działała także w naszym województwie: wydawano czasopisma, organizowano rejsy, hucznie obchodzono Dni Morza. Ważnym celem stało się pozyskiwanie zamorskich terenów dla polskiego osadnictwa. Marzeniem były właśnie kolonie. Choć te dążenia wydawać się mogły wytworem zgoła fantastycznym (słynne plany wobec Madagaskaru), sprawy te traktowano jednak bardzo poważnie. Tym bardziej, że w 1934 r. w brazylijskim stanie Parana udało się utworzyć polską kolonię, która rok później liczyła ponad 300 osadników. Liga wspierała budowę floty wojennej. Sztandarowym przykładem jest zbiórka pieniędzy na okręt podwodny. Słynny ORP Orzeł zbudowano po części ze społecznych składek, a mieszkańcy Kielecczyzny wykazali się tu wyjątkową aktywnością. 45.000 zł zebrano na Fundusz Obrony Morskiej. To wyścig ofiarności kielczan na łódź podwodną im. Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego – z dumą donosił w 1936 r. wydawany w Kielcach „Tygodnik Morski”. Orła zwodowano dwa lata później, a w Kieleckiem zebrano na ten cel niebagatelną kwotę blisko 428 tys. zł, jedną z największych ze wszyst-
kich województw w kraju. Symboliczny czek na ręce prezesa Ligi Morskiej i Kolonialnej przekazał wojewoda kielecki Władysław Dziadosz. Morskie tradycje nadal podtrzymywane są w naszym regionie. Popularnością cieszą się koncerty szantowe, obchodzone są rocznice wydarzeń. Wiele emocji wzbudził kilka lat temu gościnny występ Orkiestry Reprezentacyjnej Marynarki Wojennej. Znakomici muzycy, grając w paradnych mundurach, przeszli ulicami Kielc, a dodatkowy koncert dali przed Pomnikiem Czwórki Legionowej. Owacjom nie było końca. Region świętokrzyski to także ludzie, którzy związali się z morzem. Wymieńmy tu Władysława Wagnera, pierwszego polskiego żeglarza, który opłynął świat. Urodzony niedaleko Starachowic harcerz dokonał tego w latach 1932-1939. Z kolei komandor porucznik Edmund Kosiarz, pochodzący z Ostrowca Świętokrzyskiego, to znany pisarz marynista i historyk Polskiej Marynarki Wojennej.
Kieleckie Wybrzeże?
Ziemia Kielecka żąda kolonii dla Polski – pod takim tytułem pojawił się w „Gazecie Kieleckiej” artykuł relacjonujący zorganizowaną w Kielcach manifestację członków Ligi Morskiej i Kolonialnej, którzy wyrażali gotowość poparcia czynem żądań rządu w uzyskaniu kolonii dla Polski. Było to w roku 1938. Prawie 70 lat później w kieleckim Antykwariacie Naukowym Andrzeja Metzgera odbyło się jedno ze słynnych Głośnych Czytań Nocą. O swych morskich podróżach i przygodach opowiadał sam kapitan Krzysztof Baranowski, a na antresoli „zainstalował się” Ian Woods, wyśmienicie śpiewający szanty nasz gość z Albionu. Wniesiono także transparent z napisem: Kielce żądają Wybrzeża. Hasło, spontaniczny pomysł antykwarycznych przyjaciół, wzbudziło zrozumiały entuzjazm. Coś w tym jest… ■
Korzystałem m.in. z książek: J. Piwowoński Flota spod biało-czerwonej, Warszawa 1989 oraz J. Miciński, S. Kolicki Pod polską banderą, Gdynia 1962. Za pomoc i fachową konsultację dziękuję Adamowi Kowalewskiemu, miłośnikowi tematu, kieleckiemu artyście plastykowi, autorowi projektów „morskich” kart wydanych przez Pocztę Polską.
K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Postać retro 50
Stanisław Lubieniecki. Księżycowy rakowianin tekst Jacek Korczyński
Był autorem największego XVII-wiecznego dzieła o kometach, a jego imieniem nazwano krater na Księżycu, położony na północno-zachodnim skraju Mare Nubium, czyli Morza Chmur.
Pochodzący z Rakowa astronom i historyk Stanisław Lubieniecki wywodził się ze szlacheckiej rodziny silnie związanej z nurtem polskiej reformacji. Urodził się w 1623 roku, był arianinem i jednym z najzdolniejszych studentów słynnej Akademii Rakowskiej. Po zamknięciu akademii braci polskich uczył się dalej m.in. w Toruniu, poza tym – korzystając ze stypendium – kształcił się na uniwersytetach w Holandii i Francji. Sześć lat po powrocie do kraju, w 1654 roku, otrzymał godność ministra zboru w Czarkowach. W czasie potopu szwedzkiego, jako emisariusz arian, zabiegał o protekcję Karola X Gustawa w sprawach wolności praw religijnych i przywrócenia pokoju. W 1658 roku sejm polsko-litewski skazał go, jak i wszystkich jego współwyznawców, na banicję. Zamieszkał w Szczecinie, później w Kopenhadze, na końcu osiedlił się w Hamburgu. Walczył o swobody wyznaniowe arian, odbywał dysputy z pastorami luterańskimi. Od roku 1655 Stanisława Lubienieckiego widzimy wszędzie tam, gdzie decydują się losy polskiego arianizmu. Postawa światopoglądowa i życiowa Lubienieckiego jest bardzo pouczająca, gdy chodzi o badanie powiązań zagadnień wyznaniowych z innymi problemami XVII w. Dotyczy to przede wszystkim prymatu spraw religijnych nad narodowościowymi i politycznymi – napisał prof. Janusz Tazbir w biografii rakowianina. Na przymusowej emigracji Lubieniecki dużo pisał, tęsknie przy tym zerkając w kierunku ojczyzny. Dzięki tomowi „Historia reformationis Polonicae” nazywany jest dziejopisarzem czasów reformacji. Największą sławę przyniosło mu jednakże monumentalne „Theatrum cometicum”, największa ówczesna praca dotycząca komet, wydana w trzech częściach w latach 1666-1668. Jest to ogromny (w pełnym tego słowa znaczeniu: ponad 1500 stron!), bogato ilustrowany rejestr 415 znanych pojawień się w Układzie Słonecznym komet (widowiskowych „teatrów komet”), począwszy od czasów biblijnego potopu. Traktat ten odegrał dużą rolę w propagowaniu nauk przyrodniczych oraz teorii kopernikańskiej. Jest to, jak uważał sam autor, dzieło matematyczne, fizyczne, historyczne, polityczne, teologiczne, etyczne, ekonomiczne i chronologiczne. Jak podkreśla prof. Grzegorz Racki, ambicje Lubienieckiego wykraczały daleko poza skatalogowanie samych komet, a w księdze tej napisał on własną wersję dziejów cywilizacji. „Teatr komet” można zobaczyć na stronie Cyfrowej Biblioteki Narodowej. Wysokiej jakości skany stron dzieła, a szczególnie wspaniałych rycin, dają pewne wyobrażenie o edytorskim pięknie i ogromie tegoż tomu. Stanisław Lubieniecki zmarł w Hamburgu w roku 1675. Powodem zgonu było zatrucie: nie jest do końca pewne, czy nie pomogli jego wyznaniowi K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
przeciwnicy. Wkład uczonego rakowianina w rozwój nauki docenił znany niemiecki selenograf (badacz Księżyca – przyp. red.) Johann Schröter. Opisując pod koniec XVIII stulecia powierzchnię Księżyca nazwał jego imieniem krater, liczący 44 kilometry średnicy i prawie kilometr głębokości. ■
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
51
Kształcą zawodowo na miarę potrzeb Tekst: Piotr Szczepański
Dylemat, jaką szkołę podpowiedzieć dziecku, które właśnie kończy gimnazjum, przeżywa pewnie niejeden rodzic. W końcu to decyzja, która wpłynie na jego dorosłe życie. Świętokrzyskich placówek oświatowych jest dużo, młodzi mają w czym wybierać. Jedną z propozycji, której warto przyjrzeć się dokładnie, są z pewnością Szkoły Zakładu Doskonalenia Zawodowego.
Zagraniczne praktyki zawodowe Zdobywać wiedzę i doświadczenie można także za granicą. Ze stażów w Hiszpanii, Włoszech, Niemczech, Anglii czy Irlandii skorzystało już ponad 1700 uczniów. Podczas zagranicznych praktyk młodzież poznaje najwyższe standardy usług, które obowiązują w przedsiębiorstwach w krajach UE, może szlifować język obcy, ale także zwiedzić i lepiej poznać kraj. Wyjeżdżający otrzymują stypendium w euro, a dodatkowo zakwaterowanie i pełne wyżywienie. Nic dziwnego, że po powrocie jeszcze bardzo długo i miło wspominają te wyjazdy.
Szkoły ZDZ kształcą młodzież i dorosłych od ponad 25 lat. Mają największą w regionie sieć placówek edukacyjnych obejmującą: 14 miast w świętokrzyskim, 5 w mazowieckim i 1 w małopolskim. Ich mury opuściło już ponad 40 tysięcy fachowców i specjalistów w wielu popularnych specjalnościach. Kształcą też w zawodach deficytowych, wysyłają młodzież na zagraniczne praktyki zawodowe i przygotowują do pracy w służbach mundurowych. Potrzebni fachowcy Młodzież w technikum wybiera najczęściej kierunki: logistykę, informatykę, żywienie i usługi gastronomiczne, fryzjerstwo, bhp czy budownictwo. Specjalistów we wszystkich tych dziedzinach nadal brakuje w naszym regionie, a oferta Szkół ZDZ pozwala uzupełnić te deficyty. Młodzi wybierają także szkoły zawodowe, które zgodnie z reformą oświaty przekształcone zostały w szkoły branżowe. Oprócz popularnych kierunków, takich jak: kucharz czy mechanik pojazdów samochodowych, wiele osób wybiera zawód fryzjera czy ślusarza. Klasy patronackie Aby przygotować pracowników do pracy w konkretnej firmie, Szkoły ZDZ nawiązują współpracę z pracodawcami. Młodzi uczą się zawodu w prakty-
ce i dodatkowo… już u swojego potencjalnego przyszłego szefa. Po ukończeniu nauki mogą rozpocząć pracę w firmie, w której nauczyli się zawodu. Stypendia Deficyt na rynku fachowców powoduje, że coraz więcej przedsiębiorstw odczuwa poważne braki kadrowe. Dlatego w klasach patronackich zakład pracy, w którym odbywa się nauka zawodu, często wspiera swoich uczniów, fundując im stypendia czy dając inne ułatwienia. Na przykład przyszli operatorzy urządzeń przemysłu szklarskiego z Buska-Zdroju i Chmielnika mogą liczyć na miesięczne stypendium w wysokości 500 zł oraz dofinansowanie miejsca w internacie.
Klasy mundurowe Klasy kształcące przyszłych wojskowych, policjantów czy strażaków, cieszą się niesłabnącą popularnością już od 9 lat, na tych kierunkach uczy się obecnie ponad 1200 osób. Młodzież – poza nauką w wybranym przez siebie kierunku – ma dodatkowe zajęcia poświęcone pracy w służbach mundurowych. Świadectwo ukończenia takiego kierunku daje wymierne efekty. Absolwenci klas wojskowych mają pierwszeństwo w powołaniu do służby w Wojskach Obrony Terytorialnej, a ci, którzy ukończyli klasy policyjne, otrzymują dodatkowe punkty podczas naboru do policji.
Zakład Doskonalenia Zawodowego ul. Śląska 9, Kielce tel. 41 366 47 91 www.zdz.kielce.pl
Kielce zapomniane 52
Kamienica przy Silnicznej tekst Rafał Zamojski
Ś
redniowieczne Kielce – po lokacji miasta wokół Rynku, utworzonego przy rozwidleniu najstarszych traktów – były miasteczkiem od wschodu sięgającym dzisiejszej ulicy Wesołej, od północy kościoła św. Wojciecha i zabagnionego koryta dawnej Silnicy (dzisiejszych ulic Kaczyńskiego i Silnicznej), od zachodu zaś współczesnej posesji ZUS. Od strony południowej opierały się o wzgórze kolegiackie (dziś Wzgórze Zamkowe). Choć sama zabudowa się zmieniała i jej najstarsze fragmenty sięgają zaledwie XVIII wieku, cennym średniowiecznym zabytkiem, swoistymi liniami papilarnymi najdawniejszego miasta, jest częściowo zachowany układ działek. Częściowo, K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Zdjęcie kamienicy pochodzi ze zbiorów Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków
bo obszar dawnego miasta lokacyjnego między ulicami Leśną a Silniczną na przełomie lat 60. i 70. XX wieku postanowiono zrównać z ziemią i zatrzeć średniowieczne podziały, by w tym miejscu wybudować m.in. nowoczesne wieżowce. W ten sposób stanął gmach „związkowca”, czyli dzisiejszy hotel DAL. „Kontrrewolucją” zatrzymującą ten proces było utworzenie w latach 80. strefy ochrony konserwatorskiej. Dziś pamiętamy głównie to, że w tej części miasta przeważały rozsypujące się slumsy (w tym m.in. łącząca ulice Leśną i Piotrkowską uliczka Przejazd zwana przez mieszkańców Koszykową). Faktycznie, większość tamtejszej zabudo-
wy nadawała się już tylko do wyburzenia, ale nie wszystko. Znaną nam już tylko ze zdjęć północną pierzeję ulicy Piotrkowskiej tworzyły solidne piętrowe kamieniczki z długimi podwórkami na starych średniowiecznych działkach (ostatnie takie podwórko wyburzono zaledwie kilka lat temu na przylegającym do Rynku zachowanym odcinku zabudowy). Z kolei przy ulicy Silnicznej pod „związkowca” unicestwiono tak solidne dwupiętrowe kamienice, że ponoć trzeba było ściągać dodatkowo ciężki sprzęt. Jedna z nich była wyjątkowo ładna. I właśnie ją dziś postanowiliśmy Wam pokazać. ■
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
53
Smacznie i elegancko Każdy ich dzień to zachwyt. Zachwyt nad ludźmi, których spotykają, mijając ich w hotelowym korytarzu lub uzgadniając z nimi szczegóły eleganckiej kolacji. Są pełne pasji i widać to na każdym kroku. Poznajcie Agnieszkę i Kamilę – właścicielki zabytkowego hotelu Pod Złotą Różą. Pomimo że są siostrami, mają nieco odmienne temperamenty. Agnieszka jest niezwykle dokładna, śmieje się, że potrafi z linijką odmierzać odległość kieliszków od zastawy stołowej. Kamila – pełna ekspresji i z artystyczną duszą – wnosi do wspólnego biznesu nowoczesne pomysły i niestandardowe rozwiązania. To wszystko przekłada się na klimat, jaki panuje w hotelu i restauracji. Zabytkowe i klimatyczne wnętrza restauracji i hotelu Pod Złotą Różą oraz zielony ogród z muzyką na żywo są idealnym tłem dla uroczystej kolacji czy biznesowego obiadu. Wystarczy przekroczyć próg restauracji, by poczuć ducha minionych lat. Kaflowy piec, piękny drewniany bar, fotografie starych Kielc… Przytulności dodają niewielkie lampki ustawione na stolikach, kominek i przyjemna muzyka sącząca się z głośników. Bogata i oryginalna karta dań daje gwarancję, że będzie nie tylko wyjątkowo, ale też smacznie. Można znaleźć w niej zarówno tradycyjne dania, owoce morza, jak i dania wegańskie czy wegetariańskie. – Serwujemy naszym gościom to, co i nam smakuje. Szef kuchni jest z nami od początku, a więc już od 14 lat. Wszystko przygotowywane jest na miejscu, nie korzystamy z półproduktów – zdradza Agnieszka Sowińska-Muehsam. – Lubimy eksperymentować, a menu opiera się przede wszystkim na dostępnych sezonowo produktach – dodaje jej siostra Kamila Sowińska-Kamińska. Restauracja oferuje rzadkie alkohole, m.in. 30-letnią starkę, pliskę z 1985 roku czy najlepsze jakościowo whisky. – Mamy też szeroki wybór win z rodzinnych winnic z Włoch, Francji, Hiszpanii, Niemiec, USA czy Polski, w tym z winnicy Grzegorza Turnaua – wylicza Agnieszka Sowińska-Muehsam. Restauracja hotelu Pod Złotą Różą to idealne miejsce na spotkanie biznesowe, uroczysty obiad, romantyczną kolację czy imprezę okolicznościową. – Świetnie sprawdzają się u nas imprezy urodzinowe czy imieninowe. Nie ograniczamy się do gości hotelowych. Przeciwnie, serdecznie zapra-
szamy kielczan i mieszkańców okolicznych miejscowości na niedzielny obiad czy lunch w czasie pracy – mówi Agnieszka Sowińska-Muehsam. Do restauracji warto zajrzeć na degustację win czy dań z różnych zakątków świata. Informacji o tych wydarzeniach można szukać na profilu hotelu i restauracji na Facebooku.
Hotel i Restauracja Pod Złotą Różą pl. Moniuszki 7, Kielce tel. 41 34 37 880 www.zlotaroza.pl
Być eko 54
Siła z roślin tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia www.strakman.com
7,6 km pływania, 360 – jazdy na rowerze, 84 – biegania. I jeszcze lepiej: 10 km pływania, 421 – na rowerze i 84 – biegu. Ultratriathlonista Adam Sułowski ukończył z sukcesem zarówno ekstremalne zawody Duble IronMan, jak i UltraMan. A że siłę czerpie z roślin, to nazwał się przewrotnie StrąkManem.
UltraMan Pochodzi z Ożarowa koło Ostrowca Świętokrzyskiego, gdzie mieszkał do 16 roku życia. W jego miasteczku nie było zbyt wielu możliwości uprawiania sportu, tylko piłka nożna i tenis stołowy. Kiedy zaczynał sportową przygodę, na piłkę był za młody, został mu więc tenis – przy stole spędził siedem lat. Potem w liceum trochę jeszcze z chłopakami chodził na siłownię. Dopiero mając 26 lat, w 2011 roku wpadł na pomysł przebiegnięcia maratonu. – To wyzwanie, dziś bardzo popularne, o którym kiedyś wielu marzyło. Miałem ambicję uzyskać dobry wynik i po trzech miesiącach treningu przebiegłem te 42 km w czasie poniżej czterech godzin – wspomina. Po tym sprawdzianie nadal chciał spędzać wiele godzin w ruchu. Pierwszy raz wystartował w zawodach triathlonowych i zrobił pół IronMana, czyli 1,9 km pływania, 90 – na rowerze oraz bieg na dystansie 21 km. W kolejnym roku wystartował w zawodach IronMan. – Dobiegłem do mety po 12 godzinach wysiłku i poczułem, że czegoś mi brakuje. Zacząłem więc szukać kolejnych K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Posmakuj natury
wyzwań i znalazłem UltraMana. Udało mi się zakwalifikować na zawody do Anglii – wspomina. Jak przepłynąć 10 km, przejechać na rowerze kolejne 421 i na koniec przebiec podwójny maraton? – Trzeba zakodować to sobie w głowie, wiedzieć, że na pewno chce się to zrobić. Treningi warto przeprowadzać porządnie, bo dzięki temu mniej rzeczy człowieka zaskoczy. Możemy być świetnie przygotowani, ale każdy błąd, zgubienie trasy czy nieodpowiednia dieta, kosztuje. Praktyka jest niezwykle ważna. Wszystko można rozłożyć na drobne części, które da się wypracować. Odpowiednie odżywianie i nawadnianie organizmu, treningi, odpoczynek. Nie ma się co bać, że to strasznie wygląda. Wielu nie wie, na co ich stać, bo nigdy nie spróbowało – uważa. Trenuje dwa, trzy razy dziennie. Najtrudniej jest mu wpasować treningi między pracę i życie prywatne. – Nie boję się już też rezygnować z aktywności, gdy jest za ciężko. Regeneracja jest najważniejsza. Czasem lepiej odpuścić, niż się zamęczyć – uważa. Trenuje 20 godzin tygodniowo. Kiedy rozmawiamy ma za sobą 1,5 godziny pływania, a w planach na wieczór trzy godziny jazdy na trenażerze rowerowym.
Mleko od szczęśliwych krów zamienia się w aksamitny twaróg, a naturalna śmietana w pyszne, aromatyczne masło. Wszystko bez dodatków i konserwantów. Choć brzmi jak bajka, to rzeczywistość – codzienna produkcja Gminnej Mleczarni w Pierzchnicy.
Zaczęło się od książki „Urodzeni biegacze”. – Przeczytałem w niej o sportowcach, którzy nie jedli mięsa i spodobała mi się ta idea. Tak trafiłem do dietetyczki, która ułożyła mi jadłospis. Dobrze się wtedy czułem, ale wciąż wracałem do mięsa. Gdy zacząłem jeździć na Farmę Świętokrzyską (do gospodarstwa produkującego ekologiczne warzywa i owoce – dop. red.), przyjaciele zarazili mnie dobrą energią i siłą. Jedząc całkowicie po wegańsku ,zacząłem się naprawdę dobrze czuć, więc pomyślałem: po co to zmieniać? I tak zostało. Trudno powiedzieć, czy dzięki temu mam dobre wyniki sportowe, bo one są sumą wszystkiego. Ale wiadomo, że gdy lepiej się człowiek czuje, łatwiej mu iść na trening. Dzięki roślinnej diecie jest siła i energia. Nie ma takiego obciążenia jak po mięsie – przekonuje. Uważa, że w Polsce ludzie wciąż boją się próbować czegoś nowego. – Powszechne są mity na temat niedoborów, z którymi weganie próbują walczyć. Zamiast się spierać, daję dobry przykład. Nikogo do niczego nie zmuszam, ale pokazuję, że można – mówi. I dodaje, że trwalsza okazuje się zmiana osiągnięta małymi krokami niż ta narzucona: tego nie możesz jeść, tamtego też nie. Jak więc wygląda jego menu? Rano po pływaniu je owies z bananami i rodzynkami, dużą porcję, w sumie z 1000 kalorii. Po węglowodanowym śniadaniu, musi zjeść sałatkę, im większą, tym lepiej. Raz dziennie je strączki, makaron. W jego menu jest też tofu. Najlepiej czuje się jedząc same owoce. W sumie przez cały dzień spożywa 3-5 tys. kalorii. Jak wyjeżdża gdzieś samochodem, bierze pudełko jedzenia, żeby nic go nie zaskoczyło. Podczas podróży korzysta też z konserw, np. fasoli, a oprócz tego zabiera batony energetyczne. – Chodzi o to, żeby posiłki były najprostsze. Dobra jest mieszanka studencka, dużo skondensowanej energii mają też suszone owoce – tłumaczy.
Polowanie na biegaczy
Pasja do ekstremalnych zawodów przerodziła się w pracę. Adam Sułowski zawodowo od kilku lat zajmuje się organizacją zawodów
Artykuł partnerski
Vegerunners
Firma od ponad 20 lat szczególnie dba o potrzeby i zdrowie klientów, przede wszystkim pozyskując wartościowy surowiec. Mleczarnia współpracuje z niewielkimi gospodarstwami, gdzie zwierzęta są żywione w sposób tradycyjny: latem wypasane na łące, a zimą karmione sianem pozyskanym z oddalonych od dróg użytków zielonych. Dzięki temu mleko zachowuje pełen bukiet smakowo-zapachowy ziół, kwiatów i traw, które rosną na łąkach. Mleczarnia w Pierzchnicy specjalizuje się w produkcji twarogów o składzie ograniczonym do niezbędnego minimum: mleka i kultur bakterii. Nie ma miejsca na sztuczne dodatki, konserwanty i barwniki. Dlatego sery z Pierzchnicy wyróżniają się spośród innych na rynku tzw. czystą etykietą. Wytwarzane w oparciu o tradycyjne receptury mogą stać się doskonałym składnikiem serników lub domowego twarożku, który jakościowo znacznie przewyższy gotowe produkty dostępne w sklepach. Warto spróbować także masła. 200-gramowe kostki Masła Ekstra z Pierzchnicy powstają… w unikatowej w skali kraju maselnicy, stworzonej na wzór tych drewnianych, które obecnie można zobaczyć najczęściej w skansenach. Firma przestrzega sprawdzonych domowych receptur, a masło „odwdzięcza” się wyjątkowym smakiem, gładkością i aromatem. Mimo że to nowy produkt, zyskał już uznanie klientów i ekspertów, którzy nagrodzili mleczarnię nagrodą „Liderzy Regionu 2017” w kategorii nowy produkt. To nie jedyne certyfikaty Gminnej Mleczarni w Pierzchnicy. Firma należy do Sieci Dziedzictwo Kulinarne Świętokrzyskie, a jej produkty wyróżniają się unikatowym znakiem „naturalne świętokrzyskie”. Te etykiety to nie chwyty marketingowe, lecz strategia firmy. Otoczenie zobowiązuje, a mleczarnia mieści się w terenie naturalnym i nieskażonym, w makroregionie Wyżyny Kielecko-Sandomierskiej. Naturalną ochronę przed zanieczyszczeniami stanowią tutaj lasy, należące do dawnej Puszczy Cisowskiej.
Gminna Mleczarnia w Pierzchnicy sp. z o.o. Pierzchnianka 66, 26-015 Pierzchnica tel. 41 353 80 26, biuro@naturalne-swietokrzyskie.pl www.naturalne-swietokrzyskie.pl
55
Być eko 56
Hunt Run, czyli „dzikich biegów z przeszkodami”. Odbyło się już pięć edycji imprezy. Tegoroczna planowana jest na przełomie czerwca i lipca w Białce Tatrzańskiej. Będą też biegi w innych miejscach, ale nie chce jeszcze zdradzać szczegółów. Chętnie zorganizowałby imprezę w świętokrzyskim – potrzebny jest atrakcyjny krajobrazowo teren, niewymagający pozwoleń, gdzie można poprowadzić trasy o długości 6 i 12 km. Impreza przekształca się w festiwal sportowo-kulturalny, ma być nie tylko rywalizacją, ale spotkaniem ludzi, którzy dzielą się swoimi zainteresowaniami. – Docelowo chcemy stworzyć takie sztuczne miasto, które będzie działało 7-10 dni. Chcemy budować społeczność, która się wspiera. Będziemy robić różne zbiórki, organizować wspólne wyjazdy, promować inicjatywy. To ma być festiwal pasji, nie tylko biegania – zapowiada.
Zmiana
Stara się też pomagać ludziom, którzy chcą zmieniać dietę, poprawić sylwetkę, realizować sportowe cele. Nie ma czasu na trenowanie zbyt wielu osób, to jest już zamknięta grupa, dlatego udziela porad poprzez stronę internetową www.fitnessheroes.pl oraz e-booki. Jeśli ktoś chce zacząć biegać, trenować, zmienić dietę, schudnąć, StrąkMan radzi, żeby robić to metodą małych kroków, zamiast wielkich noworocznych postanowień, które nas przerastają i łatwo zaraz o nich zapominamy. – W sporcie polecam budowanie nawyku. Nie można od razu zacząć biegać, jeśli się tego nigdy wcześniej nie robiło. Na początek wystarczą spacery trzy razy w tygodniu po 20 minut. Jeśli ktoś chce zintensyfikować treningi, to niech dorzuci proste rzeczy, które lubi. Zawsze warto też mieć określony cel i go mierzyć. Pomagają różne aplikacje, a nawet zapisywanie w zeszycie. Jeśli chodzi o jedzenie, to warto myśleć o poszczególnych wyborach, zamiast się od razu rzucać na głęboką wodę. Każdemu mówię, żeby na początek zamienił frytki na ziemniaki z wody, które nie mają bezsensownych kalorii; zamiast bułki zjadł jabłko, a snikersa zastąpił batonem proteinowym z obniżoną ilością cukru. Takie małe zmiany mają znaczenie. I trzeba zawsze wiedzieć, co się chce osiągnąć. Im lepiej coś jest zaplanowane, tym łatwiej się to robi. O ile oczywiście nie jest zbyt wybujałe już na samym początku – radzi.
Cel: Hawaje
Za największy swój sukces uważa rekord Polski w podwójnym IronManie z 2015 roku. Poprawił wówczas, po 25 latach, rekord swojego przyjaciela Jurka Górskiego, bohatera filmu „Najlepszy”, który niedawno można K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
było zobaczyć na ekranach kin. – Budżet wówczas mi się nie dopinał, więc wsiadłem na rower i przez miesiąc objechałem Polskę, Słowację, Węgry, Rumunię, Serbię, Chorwację i dojechałem na zawody do Słowenii. Podróż była odskocznią, byciem sam na sam ze sobą. Codziennie jechałem sto kilometrów albo więcej, biegałem dużo, spałem pod namiotem i gotowałem na palniku. Po dotarciu na miejsce położyłem się na łóżku i dwa dni nie wstawałem, ale po tygodniu doszedłem do siebie i wystartowałem. Tam była szansa na podium, ale błędy spowodowały, że spadłem na piąte miejsce. Jednak wynik poniżej 24 godzin jest uznawany za bardzo dobry – stwierdza. Zawody ultra to dla niego przygoda, podczas której najlepiej poznaje siebie. Ostatnio wiele spraw trudno jest mu pogodzić, ale podjął decyzję, że raz w roku musi wystartować w nowym, fajnym wyścigu, bo inaczej czuje, że czas mu przecieka przez palce. Ten rok traktuje jako przejściowy, ale ma już kilka pomysłów na wyścigi. Natomiast jego celem numer 1, który planuje zrealizować w 2020 roku, jest start w Mistrzostwach Świata UltraMan na Hawajach. Wciąż lubi startować, ale dużo bardziej ekscytujące i satysfakcjonujące stały się dla niego podróże. Ma marzenie, żeby pojechać rowerem dookoła świata. – Myślę, że wcześniej czy później to zrealizuję. I nie trzeba tu osiągać wyników, jest tylko wciągająca przygoda – przyznaje. ■
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
57
Mali naukowcy dzieci w pełni sprawnych oraz tych z ograniczoną sprawnością przynosiło korzyści obu stronom. Uczymy dzieci zdrowe tolerancji, życzliwości, gotowości do pomocy i wyrozumiałości. Dzieci niepełnosprawne przygotowujemy do samodzielności w dalszym życiu i osiągania sukcesów na kolejnych etapach edukacji – tłumaczy Adrian Lipa. Kadra to nauczyciele z wyższym wykształceniem pedagogicznym. Opiekę nad dziećmi w wieku 2,5 do 6 lat sprawują codziennie od godz. 7 do 17. Więcej informacji na stronie www.minicollege.pl.
Przedszkole „Mini College” przy ul. Jurajskiej to nowe miejsce dla dzieci na mapie Ślichowic. Wyjątkowe, bo z dostępem do kortów tenisowych i gabinetem integracji sensorycznej. Przedszkole mieści się na parterze nowego budynku. Dzieciaki mają do swojej dyspozycji jasne i przestronne sale do gier i zabaw, a drzwi korytarza prowadzą bezpośrednio na kort tenisowy, na którym mają zajęcia. Maluchy mogą też korzystać z gabinetu integracji sensorycznej, który uspokaja zmysły, ćwiczy zmysł równowagi. – W tym miejscu nasi wychowankowie uczą się, jak prawidłowo odbierać bodźce słuchowe, dotykowe, wzrokowe, zapachowe, płynące ze świata zewnętrznego. To przestrzeń dla dzieci z autyzmem, porażeniem mózgowym, napięciem mięśniowym, ale też z problemami w nauce, ze skupieniem uwagi. Zajęcia prowadzone są indywidualnie – mówi Joanna Nowak, wicedyrektor przedszkola. Przedszkola „Mini College” funkcjonują w Kielcach, Końskich, Skarżysku-Kamiennej, Piekoszowie i Łopusznie. We wszystkich dzieci uczestniczą w zajęciach naukowych, których program zatwierdziło Ministerstwo Edukacji Narodowej. – Niezależnie od tego, czy nasze dziecko będzie chciało zostać w przyszłości lekarzem, prawnikiem, nauczycielem, inwestorem giełdowym czy przedsiębiorcą, musi umieć zadawać pytania, szukać rozwiązań proble-
mów. Nasz program, wzmacniający u dzieci rozwój umiejętności poznawczych i logicznych, z pewnością w tym pomoże – mówi Adrian Lipa, prezes zarządu Konsorcjum Naukowo-Edukacyjnego. Dzieci uczą się języka angielskiego, a także uczestniczą w zajęciach: z dogoterapii, naukowych, rytmiczno-tanecznych, relaksacyjnych – muzykoterapii i bajkoterapii, rekreacyjnych z elementami sztuk walki. Dzieci poznają też zasady pierwszej pomocy. Przedszkola współpracują także z Poradnią Psychologiczno-Pedagogiczną „Świętokrzyska”. Przedszkola są integracyjne. Uczęszczają do nich dzieci z różnym stopniem niepełnosprawności, które posiadają orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego. – Staramy się, aby wspólne przebywanie
Mini College ul. Jurajska 1C/U17 25-640 Kielce tel. 730 201 730 sekretariat@minicollege.pl www.minicollege.pl
K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Być eko
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
59
Słoma w mieście tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Aleksandra Rzońca, Magdalena Berny
Opowieść Rafała Moszczyńskiego o budowaniu domu brzmi jak bajka. – Bo to jest bajka – przekonuje. Kiedy postanowił, że postawi budynek z gliny i słomy, poszedł na odziedziczoną po dziadkach działkę przy ul. Nowej, złapał łopatę, zaczął kopać i okazało się, że ma własną glinę. Kiedy potrzebował drewna na schody, wichura zwaliła orzech w ogrodzie. Gdy zabierał się za stawianie dachu, pojawił się pracownik tartaku, który poradził mu, jak ma to zrobić. Wszystko mu sprzyjało, nawet pogoda.
Własnoręcznie Wychował się w mieszkaniu w bloku na kieleckim Bocianku, ale zawsze marzył o domu i ogrodzie. Słysząc, jak trzeba użerać się z ekipami budowlanymi, bo albo zapiją, albo wezmą pieniądze i nie przyjdą, lub trzeba po nich poprawiać, postanowił zbudować go własnymi rękami. Technologia budowania z gliny i słomy sprzyja samodzielności. Poza tym zawsze starał się robić różne rzeczy inaczej niż większość ludzi. Nie bez znaczenia był też fakt, że chcieli mieć z żoną dom z mniejszą ilością chemii. Poczytał o technologii w Internecie, potem wybrali się na warsztaty do Przemka Raja. Podczas zajęć mieszkali w takim budynku. I choć był to dżdżysty weekend majowy, w domku mieszkało dziewięć osób i nie było wentylacji, wcale nie czuli wilgoci. – Nauczyłem się technologii, a jednocześnie spodobało nam się mieszkanie w tym domku, bo spało się super, czuliśmy się dobrze, choć jesteśmy alergikami – mówi. Kupili projekt od jedynego projektanta, który zajmował się wówczas takimi budynkami. Formalności w urzędzie trochę trwały, bo budownictwo naturalne trudno włożyć w sztywne ramy polskich przepisów i potrzebna jest przychylna
interpretacja urzędnika. – Musieliśmy przynieść zaświadczenie, że glina się nie pali – kwituje. I rozpoczęła się długa, ale przyjemna droga. – Cała budowa przebiegła na luzie: jak potrzebne było słońce, to świeciło, jak potrzebny był deszcz, to padało. Drobne błędy, owszem, zdarzały się. Jednym z większych było zwlekanie z położeniem dachu. A najfajniejsze było to, że nie musiałem wynajmować na moją budowę żadnych ekip. Tylko do podłączenia kanalizacji zatrudniłem ludzi. Hydraulikę, ogrzewanie, konstrukcję dachu zrobiłem sam lub z pomocą znajomych. Byłem inwestorem, kierownikiem budowy i o wszystkim sam decydowałem – podkreśla.
Dom w 1,5 roku Dom ma typową konstrukcję szkieletową. – Szkielet jest najłatwiejszy. Harówka zaczęła się potem. Bo przy zwykłym domu wystarczy betoniarka, a tutaj jest kostkowanie słomy, którą trzeba potem upchać i ścisnąć. Potem ścinałem ściany na równo. To ciężka praca, jest mnóstwo pyłu. Zajeździłem na tym kilka narzędzi, dało mi to też w kość fizycznie – wspomina Moszczyński. Na każdym etapie ktoś mu pomagał. Tynki kładł kolega, który się na tym zna. Podobnie było z da-
chem. – Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy i nie wiedzieliśmy, jak położyć krokwie. Wyglądało to śmiesznie: akurat dzień wcześniej zamówiłem deski na obicie, przyjechał pan z tartaku i zapytałem go, czy może wie, jak to się robi. Odpowiedział, że nie bardzo się na tym zna, ale parę lat temu kładł dach u szwagra i to się robi tak i tak – wspomina. Gdy nakryli budynek dachem, zaskoczyło go, że dom jest tak wysoki. Budowa trwała półtora roku z przerwą na zimę. Według gospodarza to dobry czas. Razem z żoną chcieli się tam jak najszybciej przeprowadzić, więc zamieszkali, gdy kuchnia nie była jeszcze gotowa. Piętro nadal nie jest skończone, trzeba jeszcze uporządkować ogród. Na jednej ze ścian mają „okienko prawdy” dla niedowiarków – przez szybkę widać, że ściana zrobiona jest ze słomy. Ta szyba pochodzi z domu dziadków Moszczyńskiego, który wcześniej stał na tej działce. To był mały, murowany, nieskończony budynek, który wnuk zburzył, a materiał zużył do budowy fundamentów nowego.
Kąty nie muszą być proste Czy każdy może sam zbudować dom? – Ta budowa nauczyła mnie ważnej rzeczy: nie należy się
Być eko 60 za długo zastanawiać nad pracą. Trzeba zacząć i potem to wychodzi. Dawniej ludzie sami budowali swoje domy, to było normalne. Teraz mamy blokady w głowach i myślimy, że się nie da. Dzięki tej technologii wyleczyliśmy się z przekonania, że kąty muszą być proste, ściany idealnie gładkie – przyznaje. Najtrudniejsze było geometryczne połączenie krzywizn dachu. Kolega akurat nie mógł mu pomóc. – Po prostu wziąłem deski, postawiłem i skręciłem, a co wystawało, obciąłem piłą. Pewnie jakby jakiś cieśla to zobaczył, to by się za głowę złapał, ale działa – dodaje. Według niego budowa takiego domu to żadna filozofia. – Uważam, że jak ktoś jest w stanie złożyć szafę z Ikei bez instrukcji, to i dom zbuduje. To mit, że trzeba mieć fachowców. Przy obecnej liczbie informacji na większość pytań można znaleźć odpowiedź – podkreśla. Dom przy ul. Nowej jest prawdopodobne pierwszym zbudowanym w tej technologii w przestrzeni miejskiej. Budowniczy chce dzielić się swoim doświadczeniem i wiedzą z osobami, które przymierzają się do takiej inwestycji, i szerzyć ideę samodzielnego stawiania budynków. W tym celu na Facebooku założył profil i grupę „Słoma w mieście”. Być może powstanie też książka. – Martwi mnie sytuacja na rynku budownictwa
Na jednej ze ścian mają „okienko prawdy” dla niedowiarków – przez szybkę widać, że ściana zrobiona jest ze słomy.
ekologicznego, bo niektórzy chcąc dużo na tym zarobić, wciskają różne rzeczy ludziom, a ideologia schodzi na bok. Mówię: budujcie sami domy, nie dajcie się wkręcić marketerom budowlanym. Ludzie po rozmowie ze mną często decydują się na samodzielną pracę. Nie miałem takiego komfortu, kilka osób prosiłem o radę i mi odmówiono. Na szczęście miałem intuicję i rady paru innych. Pewnie teraz położyłbym siatkę na zewnątrz pod tynk, żeby tak nie pękał. Ale to znaczy, że czeka mnie przyjemny letni weekend, podczas którego to naprawię – mówi. Przy budownictwie naturalnym mamy do czynienia z odwróceniem proporcji kosztów – 60 proc. to robocizna, a 40 – materiały. – Zaoszczędziłem mnóstwo pieniędzy na tej pracy, którą sam wykonałem – ocenia. Dokładnie tego nie liczył, ale szacuje, że dom kosztował go 250 tys. zł.
Przygoda życia – Nigdy nie przypuszczałbym, że największą przygodę przeżyję w domu. Każdy etap budowy, każdy dzień był wyzwaniem. Wiele się nauczyłem, mocno mnie to zmieniło. Wiem już, że trzeba pracować nie dlatego, żeby coś robić, ale żeby to zrobić. Dlatego tak dobrze szło. To był jeden wielki piknik. Nie myślałem, że idę do pracy, bo muszę, tylko, że jest fajnie, popracuję, a potem zjem obiad. To było też dobre dla mojego ciała, poprawiło moją tężyznę fizyczną – uważa. Nie spodziewał się, że zostanie budowniczym. – Dwa lata przed budową domu byłem prawie kaleką, miałem bardzo poważną wadę kręgosłupa, przepuklinę. Przez długi czas leżałem jak kłoda. K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Kiedy podleczyłem stany zapalne, zapisałem się na jogę. I to postawiło mnie na nogi. Przez cały czas budowy nic mnie nie bolało, skakałem po dachu. To była prawdziwa metamorfoza, przewartościowanie całego mojego życia. Każdy mężczyzna powinien zbudować dom – zdecydowanie się z tym zgadzam. Zrozumiałem, dlaczego warto to zrobić: dla poczucia własnej wartości, szacunku do tego, co jest wokół mnie, wdzięczności wobec tego, co się ma. No i łatwiej potem podejmować kolejne wyzwania – przekonuje. ■
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Wiosna ma smak cascary – To lekki i orzeźwiający napój kawowy. Myślę, że wart polecenia szczególnie tym, którzy lubią poznawać nowe smaki – mówi Mariusz Marzecki. Ciekawym połączeniem jest espresso z tonikiem i odrobiną soku z cytryny, podawane na lodzie. A zaskoczenie może wywołać… czarna lemoniada. Zawarte w napoju: węgiel aktywowany, miód i cytryna działają orzeźwiająco i oczyszczająco. – To idealny napój, gdy potrzebujemy zregenerować organizm – poleca Mariusz Marzecki. Warte grzechu jest też semifredo: bezglutenowe, domowe lody. W karcie znajdziemy śniadania, w tym omlety na słono lub słodko, i gorące, chrupiące kanapki; desery bez glutenu i cukru; dania wegetariańskie i wegańskie, m.in. szarlotkę bez cukru, a także ciasta z odżywką proteinową. Kawiarnia przygotowała również specjalne menu dla dzieci, np. cappuccino na bazie kawy inki, oraz dla mam i kobiet w ciąży – m.in. kawę bezkofeinową. Calimero Café to idealne miejsce również dla tych, którzy chcą popracować. Przy każdym stoliku znajduje się gniazdko. A miłośnicy ruchu mogą wypożyczyć należący do kawiarni tandem i ruszyć na przejażdżkę pobliską ścieżką rowerową. Jesteście gotowi na pozytywne zaskoczenie? Zajrzyjcie wiosną do Calimero Café.
Lemoniada pietruszkowa na orzeźwienie, wysuszone łupiny z kawy na pobudzenie i czarna lemoniada o właściwościach oczyszczających. Wiosenne menu w Calimero Café zaskakuje oryginalnymi smakami. W lokalu przy ul. Solnej, a wkrótce także w ogródku ustawionym wzdłuż Silnicy, wiosną będzie można spróbować wielu nowych smaków. Wśród napojów na uwagę zasługuje wspomniana już lemoniada pietruszkowa czy ogórkowa wzbogacona mielonym lnem. Ciekawie brzmi również nazwa Zielona
Energia, a kryje się pod nią…koktajl ze szpinaku, banana, pestek owocu granatu i nasion chia. – Napój pobudza i dodaje energii. Ma w sobie kwasy Omega 3 i minerały. Spokojnie może zastąpić posiłek – nie ma wątpliwości Mariusz Marzecki, właściciel kawiarni.
W wiosennym menu znajdziemy także cascarę, wciąż mało popularny i niedoceniany napój. Cascara to wysuszone łupiny z kawy, które wcześniej wypala się w piecu podobnie jak samą kawę. Zalane wodą, podawane z limonką i kruszonym lodem, mają w sobie mnóstwo kofeiny i świetnie smakują.
Kawiarnia Calimero Café ul. Solna 4A tel. 519 820 320 www.calimerocafe.pl
61
Artykuł partnerski
62
Dane ubezpieczone
Z końcem maja wchodzi w życie RODO, czyli unijne rozporządzenie dotyczące danych osobowych. Przechowywane przez firmy informacje mają być lepiej zabezpieczone, a my mamy mieć większą kontrolę nad ich wykorzystaniem. Zmiany czekają też branżę ubezpieczeniową. Kolejna unijna dyrektywa nakłada na pośredników ubezpieczeniowych konieczność lepszego informowania konsumentów o oferowanym produkcie. RODO to zwrot w stronę klienta. Nowe zapisy ułatwiają obywatelom kontrolę przepływu ich danych osobowych. Każdy z nas będzie miał prawo żądać całkowitego usunięcia danych, ich przeniesienia do innego administratora, a także dostępu i wglądu do gromadzonych informacji. Możemy wreszcie w większym stopniu sprzeciwiać się ich przetwarzaniu. – Klienci zyskają większą gwarancję bezpieczeństwa swoich danych, bo dziś są one przetwarzaK W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
ne praktycznie wszędzie. Nowe przepisy dotykają wielu branż. Również w ubezpieczeniach do prawidłowego sporządzenia umowy potrzebujemy informacji, także tych szczególnie wrażliwych – zwraca uwagę Bronisław Osajda, właściciel firmy UbezpieczeniaPlus. Zdaniem Osajdy zmiana przepisów to krok w dobrą stronę. Chcąc przechowywać dane, trzeba będzie spełniać restrykcyjne warunki i skutecznie chronić informacje m.in. przed cyberatakami. – Zaprowadza to pewien porządek. Klienci będą mogli czuć się pewniej i bez obaw obdarzyć branżę jeszcze większym zaufaniem. Realizacja nowych zapisów będzie przez państwo wnikliwie nadzorowana – przekonuje. Ich złamanie może kosztować przedsiębiorcę 10 mln euro lub 2 proc. rocznego obrotu. Kolejna zmiana to jeszcze lepsze, bardziej dogłębne przygotowywanie ofert przez ubezpieczycieli. A to oznacza nie tylko konieczność wnikliwego poznania potrzeb klienta, ale też włączenia go w proces wy-
boru najlepszej dla niego opcji. W świetle nowych przepisów konsument musi dostać kilka ofert, co więcej – ma zagwarantowany dostęp do przygotowanych propozycji. Te mogą być przedstawione w wersji elektronicznej i przesyłane na specjalnie założone e-konto. – UbezpieczeniaPlus już to stosują, w trosce o pieniądze i komfort klienta. Teraz będziemy musieli jedynie dostosować się do pewnych szablonów narzuconych przez ustawodawcę. Cieszy mnie, że standard obsługi podniesie się w całej branży i przełoży nie tylko na bezpieczeństwo klientów, ale też większą dojrzałość rynku – mówi Bronisław Osajda. Zgodnie z nowymi przepisami klient prawdopodobnie będzie miał do wyboru co najmniej trzy oferty (brak jeszcze szczegółowych zapisów). Cały proces może wyglądać tak, że agent przygotuje propozycje o różnym zakresie i wysokości składki. Najpełniejszą, a więc i najdroższą, odpowiadającą całemu zakresowi ryzyk, przed którymi powinien być zabezpieczony. Optymalną – pomniejszoną o wybrane pola, w których ryzyko wystąpienia określonego zdarzenia jest mniejsze. I wreszcie minimalną – zabezpieczającą tylko to, na czym najbardziej nam zależy, co jest najcenniejsze, a czego strata najbardziej odbije się na naszym statusie majątkowym. Ta oferta będzie najtańszym z proponowanych wariantów. – Klient przez cały czas będzie uczestniczył w procesie przygotowania ofert i wyboru. To dobrze. Coś, co jest świadome, jest też przewidywalne i bezpieczne – nie ma wątpliwości Bronisław Osajda. I dodaje: – Przez 16 ostatnich lat, od kiedy jestem w branży, rynek ewoluował. Początkowo klienci najchętniej sięgali po opcję minimalną, niestety często także źle dobraną. Jako społeczeństwo bogacimy się, jesteśmy też bardziej świadomi. A to sprawia, że częściej zaczynamy wybierać najbardziej odpowiednie warianty. Myślę, że niedługo minimalne zakresy ubezpieczeń będą wyjątkami, a klienci będą wybierać między maksymalnym, a optymalnym zakresem polisy. Zmiany w przepisach Bronisław Osajda określa jako dojrzałość i profesjonalizację rynku. – Dzięki nim osiągniemy pewną transparentność, konieczne stanie się też poszukiwanie wspólnych rozwiązań z klientem, a to może obu stronom wyjść tylko na dobre – zapewnia.
UbezpieczeniaPlus tel. 41 230 20 20 www.uplus.pl
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
63 Oznacz prawidłowo dzień przekształcenia Odpowiedni dzień powstania spółki przekształconej jest kluczowy dla firmy, zwłaszcza dla działu księgowego. Brak określenia daty przekształcenia lub jej zły wybór może spowodować konieczność licznych rozliczeń finansowych w środku miesiąca. To z pewnością przyprawi księgowych o zawrót głowy. Przypilnujcie zatem, aby przekształcenie nastąpiło ze skutkiem na pierwszy dzień miesiąca, a wasza relacja z księgowym na pewno znacznie się poprawi.
Zmiana formy prawnej – 8 wskazówek Przekształcenie firmy w spółkę to dylemat, przed którym stoi wielu przedsiębiorców. Wybór jej rodzaju nie jest prosty. Warto pamiętać, że to, co dobre dla danego przedsiębiorcy, nie zawsze jest uszyte na miarę Waszej firmy. Chcę przedstawić kilka praktycznych spostrzeżeń, które mogą pomóc podjąć najlepszą decyzję. Rozważ: przekształcenie czy otworzenie spółki od zera? Często sytuacja finansowa oraz struktura majątku firmy sprawia, że dużo lepszą opcją jest zbudowanie drugiej firmy obok już istniejącej. Powołanie spółki od zera pozwala stworzyć nierzadko śmiałą strukturę, która bez najmniejszych problemów zabezpieczy nasz biznes. W porównaniu do przekształcenia będzie to również rozwiązanie prostsze oraz generujące mniejsze koszty. Przemyśl wybór spółki, w którą się przekształcasz Koszty oraz stopień skomplikowania procedury przekształcenia zależy od wyboru określonego rodzaju spółki. Warto zrobić solidną kalkulację i symulację potencjalnych kosztów. Analiza rodzaju spółki, w którą chcielibyśmy przekształcić naszą firmę, powinna obejmować: zasady odpowiedzialności, które nas tam spotkają, formalizmy obowiązujące w danej spółce, stopień skomplikowania zarządzania podmiotem, i – co najważniejsze – podatki, które zapłacimy od osiąganych dochodów. Pamiętaj o skutkach przekształcenia Wszystkie podpisane umowy (w tym o pracę), pożyczki, kredyty, leasingi, decyzje, koncesje itp. przechodzą na przekształconą spółkę. Zdarza się jednak, że przepis prawa lub określony zapis umowy wprowadza obowiązek poinformowania stosownych organów albo kontrahentów o przekształceniu lub też wymaga podjęcia dodatkowych działań (np. przeniesienia w drodze decyzji licencji transportowej). W praktyce dość często taka problematyka dotyczy dofinansowań unijnych.
Dobrze przygotuj wszystkie dokumenty Przekształcenie to dość sformalizowana procedura, należy zatem przygotować kilka dokumentów, m.in. treść umowy nowej spółki. Jeżeli na etapie przekształcenia umiejętnie określimy całą treść dokumentacji, pozwoli nam to uniknąć kolejnych wizyt u notariusza, by zmienić lub dodać odpowiednie zapisy. To ważne, bo czasami brak stosownych klauzul w umowie sprawia, że nie da się skutecznie zarządzać spółką. Dokładnie określ wkłady Szczegółowe opisanie wkładów i źródeł ich pochodzenia w umowie spółki pozwoli Wam w przyszłości uniknąć sporów z fiskusem. Najczęściej błędne opisy wkładów skutkują sporem, z jaką datą wkład został wniesiony (przed przekształceniem, czy też po przekształceniu). Wybierz samodzielnie biegłego rewidenta Procedura przekształcenia w wielu przypadkach przewiduje obowiązkowe sporządzenie opinii biegłego rewidenta wyznaczonego przez sąd rejestrowy. Najlepiej wybrać go samodzielnie, ustalając z nim wysokość wynagrodzenia i termin, w jakim zbada naszą dokumentację. W dalszej kolejności należy poprosić sąd, aby wyznaczył właśnie wybranego przez nas rewidenta. Jeśli tego nie zrobimy, nasz wpływ na wynagrodzenie rewidenta wskazanego przez sąd będzie mocno ograniczony. Podatki, podatki i jeszcze raz podatki! Przed przekształceniem trzeba pomyśleć o podatkach. Ważne są skutki podatkowe samej procedury, ale i obowiązki podatkowe, które pojawią się wraz z powstaniem nowej spółki. Warto przeprowadzić rozmowy i burzę mózgów w szerszym gronie: z prawnikiem, księgowym, biegłym rewidentem, bowiem po przekształceniu (lub aportach) pewnych elementów nie uda się cofnąć, ani też sprostować. Niezależnie od tego, jak złożone bywają procedury zmiany formy prawnej, ambitni właściciele każdej ekspansywnej firmy będą musieli rozważyć przekształcenie. Warto pamiętać, że szybki rozwój firmy może sprawić, że jej garnitur, czyli forma prawna, w jakiej działa, może stać się za ciasny. Nikt nie lubi chodzić w za krótkich spodniach, czy za małej marynarce. Nasza firma też. Warto dopasować jej nowy kostium.
Partner merytoryczny „Made in Świętokrzyskie” Bartocha Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy Kancelaria Prawna ul. Warszawska 21/48, Kielce www.kbss.pl
Artykuł partnerski
64
Znajdź czas na miłość Jeśli masz ją, nie potrzebujesz już niczego więcej, a jeżeli jej nie masz, to wszystko, co masz, jest bez znaczenia – pisał o miłości James Matthew Barrie, który stworzył nieśmiertelnego Piotrusia Pana. Jest najważniejszą emocją naszego życia, uczuciem, które – choć trudne do zdefiniowania – ma wpływ na naszą drogę, wybory i codzienność. O miłości i pracy, jaką musimy włożyć, by ją zatrzymać, opowiada Agnieszka Scendo, psycholog i terapeutka z Centrum Terapii i Rozwoju Neuroclinic w Kielcach. Marzą o niej młodzi i starsi, piszą poeci, śpiewają muzycy. A jak miłość traktuje psychologia? Definicji jest wiele. Pod koniec lat 80. amerykański psycholog Robert Sternberg przedstawił koncepcję, że miłość składa się z trzech składników: intymności, namiętności oraz zaangażowania, które pojawiają się w różnym natężeniu w zależności od przeżywanej fazy związku. Tylko idealny dobór składników sprawia, że związek trwa, nie rozpada się. Czyli coś w rodzaju miłosnej mikstury? Wydaje się, że recepta jest prosta. Nie do końca. Związki przechodzą różne fazy, o każdy z elementów trzeba dbać. Mit romantycznej miłości utrwala w nas fałszywe wyobrażenie, że powinna ona dziać się sama, a tak naprawdę potrzebny jest świadomy wysiłek, racjonalne myślenie i mądrość, które z tym uczuciem słabo nam się kojarzą. No to przyjrzyjmy się tym składnikom. Czym jest intymność i jak się o nią dba? Na intymność składa się budowanie relacji dwojga osób poprzez wspólne dbanie o siebie, wzajemny szacunek, zrozumienie i wsparcie. Intymność powstaje powoli, ale utrzymuje się dość długo, wolno wygasa. Zadaniem partnerów jest dostarczanie pozytywnych emocji, które mogą uchronić związek przed zbyt szybkim wygaśnięciem intymności. Niestety, z badań wynika, że w miarę trwania udanego związku słabnie nasza zdolność sprawiania partnerowi przyjemności. Są też kłótnie, ciche dni. Wtedy trudno o pozytywne emocje. Kłótnie się zdarzają, ale większą pułapką dla związku jest unikanie konfliktów. Zamiast je wspólnie rozwiązać, wolimy się nie odzywać. To sprawia, K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Agnieszka Scendo, psycholog w trakcie specjalizacji z psychologii klinicznej. Psychoterapeuta rodzinny oraz psychodynamiczny. Zajmuje się diagnozą oraz terapią indywidualną dorosłych, dzieci i młodzieży.
że czujemy chwilową ulgę, ale ostatecznie napięcie narasta. Zwierzamy się ze swoich problemów przyjaciołom, znajomym i nim się obejrzymy, to tam zaczyna toczyć się nasze prawdziwe życie. Dla dobra intymności naszego związku powinniśmy też powstrzymywać się od rewanżu. Dobro za dobro, wet za wet – owszem, ale nie w stosunku do naszego partnera. A namiętność? Niektórzy uważają, że seks smakuje najlepiej po dobrej awanturze. Namiętność pojawia się na samym początku. Gwałtownie wzrasta, szybko osiąga szczytowe nasilenie i... niemal równie szybko wygasa. Splatają się w niej silne emocje: zarówno zachwyt, tkliwość i pożądanie, jak i ból, niepokój, zazdrość czy tęsknota. W namiętności dominuje pragnienie erotyczne, choć do głosu dochodzą też inne potrzeby: samourzeczywistnienia (ciągłego doskonalenia), dowartościowania siebie. William Somerset Maugham nazwał namiętność brudną sztuczką natury, która nas zmusza do przedłużania gatunku. Według psychologii ewolucyjnej kobiety i mężczyźni w odmienny sposób dobierają sobie partnerów. Panowie pożądają kobiet pięknych, młodych i zdrowych, zaś panie pragną opiekunów i „dostarczycieli dóbr”, tj. mężczyzn inteligentnych i ambitnych, o możliwie wysokim statusie społecznym i materialnym (lub rokujących jego osiągnięcie w przyszłości). Choć trudno nam podać racjonalne przesłanki namiętności względem tej, a nie innej osoby, to okazuje się, że dobieramy się według ukrytego klucza. Namiętność jednak nieuchronnie wygasa. Fascyna-
cja erotyczna, jeśli nie przekształci się w intymność i przyjaźń, nie wystarczy do podtrzymania związku. Musimy się zaangażować. Tak samo jak w hobby, pracę, pasje? Czy to inny rodzaj zaangażowania? W związku świadomie poświęcamy się dla drugiej osoby, walcząc w ten sposób o trwałość relacji. Co więcej: ten wysiłek sprawia, że czujemy się coraz bardziej związani z partnerem i wiemy, że robimy dobrze. Jesteśmy więc konsekwentni i wytrwali, bez względu na nasze korzyści. Bywa, że koszty przewyższają zyski. Ale im więcej zainwestowaliśmy w związek, tym większe jest nasze zaangażowanie w jego utrzymanie, niezależnie od zadowolenia. Czyli miłość to ciężka praca a nie motyle w brzuchu? Każdy chciałby znaleźć partnera i jak w bajce „żyć długo i szczęśliwie”. Niektórzy sądzą, że miłość małżeńska przychodzi spontanicznie. Nie chcą o nią zabiegać, myślą, że trud włożony w te starania zniszczy zadowolenie. Tymczasem najcenniejsze staje się to, czemu poświęcimy najwięcej czasu i wysiłku. Dziękujemy za rozmowę.
Centrum Terapii i Rozwoju Neuroclinic w Kielcach al. IX Wieków Kielc 8/36 www.psychologkielce.pl
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Zmieniamy się na wiosnę Prosta dieta, niewymagające ćwiczenia i przyjazna atmosfera. Brzmi nierealnie? A jednak! Nie potrzeba morderczych treningów na siłowni, ani wielkich wyrzeczeń, by wrócić do formy. Przekonała się o tym Julia, która, dzięki wsparciu specjalistów ze Studia Figura Anny Rodak Kielce Pod Dalnią, znów może cieszyć się ulubionymi rzeczami w rozmiarze 36, a nawet 34.
lekcja makijażu wykonana przez MAC Cosmetics, mieszczący się w Galerii Echo; analiza kolorystyczna wraz z zakupami ze stylistką Katarzyną Soją i nowa fryzura wykonana przez Katarzynę Łygońską. A czy Ty myślałaś już o swojej metamorfozie? Wiosna to idealny czas na odnowę. I to nie tylko w kontekście odchudzania, ale też poprawienia jakości skóry, która po zimie jest często mocno przesuszona. – W jednym miejscu panie oczyszczą organizm z toksyn, zrzucą zbędne kilogramy, zbudują kondycję na lato, ujędrnią skórę i pozbędą się cellulitu. Wszystko pod okiem specjalistów, przy naszym wsparciu i motywacji oraz w przyjaznej atmosferze – wylicza Anna Rodak, właścicielka Studia. Spróbujcie już dziś i dołączcie do wielu tysięcy kobiet na całym świecie, które każdego dnia zmieniają się z marką Studia Figura. Od roku wyznaczone cele pomaga osiągnąć paniom Anna Rodak. Odwiedźcie jej Studio i przekonajcie się, jak łatwo o wiosenną metamorfozę.
Julia chciała zrzucić kilka kilogramów, jakie pojawiły się w trakcie pisania doktoratu. – Wielogodzinne siedzenie przed komputerem wieczorami, a nierzadko także nocą, stres i podjadanie zrobiły swoje. Zanim się obejrzałam z rozmiaru 36, który zawsze
nosiłam, zrobiło się 38. Nie był to może duży problem, ale źle się z tym czułam, a i bliscy zaczęli zauważać, że trochę mnie przybyło – opowiada. O otwarciu Studia Figura Anny Rodak Kielce Pod Dalnią dowiedziała się od koleżanki. I postanowiła sprawdzić. – Przyznaję, że nie do końca wówczas wierzyłam, że bez morderczych treningów na siłowni i wylania siódmych potów można osiągnąć jakikolwiek efekt – mówi. Spróbowała, gdy kolejny raz nie potrafiła się zmusić, by wykorzystać w pełni karnet na siłowni. Cel? Ponownie zmieścić się w ulubione spodnie. Julia zaczęła od ścisłego trzymania się przygotowanej przez Studio diety. – To nie było trudne. Szybko przestawiłam się z trzech dotychczas zjadanych posiłków na sześć. Przepisy były proste, niedrogie i przede wszystkim smaczne. I co najważniejsze, nie czułam głodu, ani chęci podjadania – twierdzi. A i syn – zdeklarowany niejadek – zaczął mamie
podkradać koktajle. Dziś Julia nie musi już pilnować diety, ale nawyki zostały. – Inaczej robię zakupy – zapewnia. Na ćwiczenia chodziła dwa razy w tygodniu. Do Studia wpadała po pracy na uczelni, a później jeszcze wsiadała do auta i jechała po syna do przedszkola. – Trudno to nawet nazwać treningami, bo to był relaks. 30 minut szybkiego marszu na bieżni pod podciśnieniem Vacu Shaper i masaż wykonany aparatem Roll Shaper. Co ciekawe, mimo braku morderczych ćwiczeń efekt bardzo szybko zaczął być widoczny. Idąc w pracy korytarzem, często słyszałam pytanie: „Jak ty to robisz, że tak wyglądasz?” – śmieje się. Mimo osiągnięcia celu, Julia wciąż chętnie wraca do Studia. – Atmosfera jest niesamowita. Jest miło, intymnie i żadna z nas nie jest pozostawiona bez opieki i wsparcia. Polecam wszystkim koleżankom i znajomym, co nie jest trudne, bo jak mnie widzą i słyszą, że efekt pojawił się bez większego wysiłku, to od razu chcą spróbować. Naprawdę warto – przekonuje. Metamorfoza Julii to nie tylko mniejszy rozmiar i lepsza kondycja skóry. To także profesjonalna
Anna Rodak, właścicielka Studia Figura Kielce Pod Dalnią oraz firmy Arfit, ekspert nowoczesnych metod modelowania sylwetki.
Studio Figura Anny Rodak Kielce Pod Dalnią ul. Piekoszowska 88 tel. 883 536 536
65
Artykuł partnerski
66
Cytologia bez tajemnic Kilka minut. Czy jesteś w stanie je poświęcić dla siebie? Tyle trwa cytologia – badanie, które – jeśli wykonywane jest regularnie – może uratować Twoje życie, wykrywając nawet wczesne, przedinwazyjne i całkowicie uleczalne stadia raka szyjki macicy.
Projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia” jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
67 To ginekologiczne badanie profilaktyczne wykonuje się, by sprawdzić, czy komórki nabłonka szyjki macicy mają prawidłową budowę. Pozwala także odkryć zakażenie wirusem HPV (brodawczaka ludzkiego), winowajcy i przyczyny nowotworu szyjki macicy. Stosuje się je także w kontroli leczenia nadżerek, diagnostyki stanu nabłonka pochwy, powinno się je również wykonywać podczas ciąży.
Kiedy po raz pierwszy? Pierwszą cytologię powinny zrobić kobiety w wieku 20-25 lat lub po rozpoczęciu współżycia. Im wcześniej dziewczyna przejdzie inicjację, tym wcześniej powinna poddać się badaniu. Cytologię przeprowadza się także u dziewic, jeśli istnieje taka konieczność.
A co wcześniej? Przed rakiem szyjki macicy może uchronić także szczepionka przeciwko wirusowi HPV. Szczepienie najlepiej wykonać przed rozpoczęciem aktywności
tualnie przestać się badać, ale pod warunkiem, że trzy ostatnie regularnie wykonywane cytologie były prawidłowe, a decyzję skonsultują ze swoim lekarzem ginekologiem.
i nie współżyć przez co najmniej dwa dni. Dla pań w okresie okołomenopauzalnym czasami stosuje się globulki z estrogenem, by lepiej zinterpretować badanie.
Jak często?
Jak wygląda badanie?
Raz na 12-18 miesięcy lub nawet częściej, jeśli np. często zmieniamy partnerów lub tak zaleci lekarz. Koniecznie raz do roku badanie powinny wykonywać kobiety znajdujące się w grupie ryzyka (zakażone wirusem HIV lub HPV, o obniżonej odporności lub ze skłonnościami do nadżerek). Kobiety w ciąży powinny wykonać cytologię dwukrotnie: w I i III trymestrze ciąży.
Pacjentka kładzie się wygodnie na fotelu ginekologicznym. Badanie jest bezbolesne, możesz odczuwać jedynie lekkie uszczypnięcie. Lekarz ginekolog lub pielęgniarka pobierają wymaz z szyjki macicy specjalną szczoteczką, złuszczając komórki nabłonka. Te trafiają do badania – histopatolog lub cytolog ocenia je przez mikroskop, dlatego wyniku badania nie otrzymamy od razu.
Czy badać się po operacji usunięcia macicy?
Jak interpretować wynik?
Jeśli podczas histerektomii usunięto trzon macicy, zostawiając fragment lub całość szyjki, cytologię należy wykonywać jak dotąd. Jeśli usunięto nie tylko macicę, ale i szyjkę, a przyczyną operacji nie
Pierwszą cytologię powinny zrobić kobiety w wieku 20-25 lat lub po rozpoczęciu współżycia.
seksualnej, między 10 a 12 rokiem życia, zarówno u chłopców (bo to oni są nosicielami wirusa, a ten może spowodować u nich m.in. nowotwór prącia czy odbytu), jak i dziewczynek. Na kompletne szczepienie składają się trzy dawki. Drugą należy podać 1-2 miesiące po pierwszej, trzecią – pół roku po pierwszej. Na rynku dostępne są trzy szczepionki, a koszt pełnego szczepienia to ponad 1000 zł. Urząd Miasta Kielce finansuje szczepionkę przeciwko HPV dla 12-letnich i starszych dziewczynek, zameldowanych w Kielcach. Skuteczność szczepionki dla kobiet to prawie 90 proc. Zaszczepione panie nie powinny jednak rezygnować z regularnych badań cytologicznych.
był nowotwór, cytologia może nie być konieczna. Pamiętaj jednak, że jeśli zostałaś poddana histerektomii, raz do roku powinnaś zgłaszać się do ginekologa na badanie kontrolne. Tylko on – znając historię Twojej choroby oraz operacji – może pomóc Ci podjąć decyzję o konieczności badań lub rezygnacji z nich.
A do kiedy?
Jak się przygotować?
Nie ma górnej granicy wieku, badanie powinny regularnie wykonywać także panie, które już nie miesiączkują. Kobiety w wieku 65-70 lat mogą ewen-
Kiedy najlepiej zrobić badanie? Najlepiej między 10 a 18 dniem cyklu, wtedy wyniki są najbardziej jednoznaczne. Jeśli możesz mieć infekcję intymną (czujesz upławy, swędzenie, pieczenie), najpierw ją wylecz, bo wymaz pobrany w cytologii może nie nadawać się do oceny.
Cytologia nie wymaga wcześniejszych przygotowań. Przed badaniem należy nie robić irygacji pochwy, odstawić ewentualne leki dopochwowe
Do oceny materiału cytologicznego stosuje się obecnie system Bethesda, który po pierwsze pozwala: zakwalifikować do analizy materiał pobrany do badania, a potem go opisać, ze szczególnym zwróceniem uwagi na rozpoznanie infekcji wirusowych, w tym wirusa HPV. Jeśli pojawiają się nieprawidłowości, analityk ma obowiązek dokładnie je scharakteryzować, by opis pomógł lekarzowi w podjęciu decyzji o rodzaju leczenia.
Wynik jest nieprawidłowy, co dalej? Jeżeli wynik cytologii jest nieprawidłowy, ginekolog-położnik kieruje pacjentkę na badanie kolposkopowe. W przypadku konieczności zweryfikowania obrazu kolposkopowego, pobierane są wycinki do badania histopatologicznego. Na tej podstawie zapada decyzja dotycząca dalszego postępowania: skierowania do leczenia lub określenia terminu kolejnego badania cytologicznego. Jeśli na wyniku badania pojawią się określenia inne niż F1 (wynik prawidłowy), nie oznacza to, że masz nowotwór. Pamiętaj, że cytologia i system Bethesda ma za zadanie wykrywać nieprawidłowości jak najwcześniej, a komórki zmieniają się pod wpływem infekcji, nadżerek, procesów zapalnych. Swój wynik musisz pokazać lekarzowi, a on zdecyduje, co dalej, wcześniej kierując Cię na dodatkowe badania kolposkopowe. Jeśli w opisie znajdzie się oznaczenie ASC-US, prawdopodobnie czeka Cię leczenie zapobiegawcze, bo tego rodzaju zmiany są wynikiem przewlekłych stanów zapalnych. Zmiana LSIL jest najczęściej spowodowana zakażeniem wirusem HPV. Jeśli mamy do czynienia ze zmianami określanymi jako HSIL, czyli CIN II, CIN III, prawdopodobnie czeka Cię powtórna cytologia, dodatkowa diagnostyka, a potem zabieg. Rokowania są bardzo dobre, ponieważ nawet w przypadku stwierdzenia obecności komórek nowotworowych wyleczalność wynosi 9598 proc.
Artykuł partnerski
68
Cytologia nie wymaga wcześniejszych przygotowań. A co, jeśli nie pójdę? Polska jest jednym z krajów UE, gdzie liczba zachorowań na raka szyjki macicy i śmiertelność jest największa. Każdego dnia ten nowotwór zabija 5 Polek. W 2014 roku (brak nowszych danych) w województwie świętokrzyskim zarejestrowano ponad 5,6 tys. zachorowań na nowotwory złośliREKLAMA
we. Co dziesiąty rozpoznany u kobiet to rak szyjki macicy. Każdego roku stwierdza się 70 nowych… i bardzo często na leczenie jest już za późno. Dlaczego? Bo niestety wciąż zbyt rzadko decydujemy się na badania… – Nie mam czasu na bieganie po lekarzach, stanie w kolejkach, oczekiwanie na wizytę. Za daleko do gabinetu. Lekarz nie przyjmuje po południu, a ja nie mogę zwolnić się z pracy. Nic mnie nie boli, więc jestem zdrowa. Wolę nie wiedzieć. Wstydzę się. Boję się bólu – tłumaczeń, dlaczego nie robimy badań profilaktycznych potrafimy wymyślić setki. Podczas mnożenia pretekstów, marnujemy czas i energię, którą mogłybyśmy zainwestować lepiej, na przykład przełamując swoje opory i idąc na badanie cytologiczne.
A może jednak? Jeśli przekonaliśmy Cię do badania, a nie wiesz, jak się za to zabrać – pomożemy. Stowarzyszenie PROREW wspólnie z partnerami realizuje kampanię „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia”, oferując akcję promocyjną i dostęp do bezpłatnych badań
cytologicznych dla pań w wieku 25-59 lat, mieszkanek Kielc i Kieleckiego Obszaru Funkcjonalnego, czyli gmin: Sitkówka-Nowiny, Strawczyn, Zagnańsk, Piekoszów, Morawica, Miedziana Góra, Masłów, Górno, Daleszyce, Chmielnik, Chęciny.
Chcesz się zbadać? Wypełnij formularz dostępny na stronie www.jestemkobietacytologia.org, i dostarcz go do biura projektu: (e-mail: cytologia@jestemkobieta.org lub listem na adres: Stowarzyszenie PROREW, ul. Kasztanowa 12/16, 25-555 Kielce). Wkrótce skontaktują się z Tobą pielęgniarki z przychodni, które umówią Cię na badanie w wybranym przez Ciebie terminie.
Chcesz wiedzieć więcej? Przyjść na spotkanie dotyczące naszego projektu, które zorganizujemy także w pobliżu Twojego miejsca zamieszkania. Pełną i ciągle aktualizowaną listę spotkań znajdziesz na stronie projektu oraz na profilu na Facebooku: www.facebook.com/jestemkobietacytologia
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Brwi piórkiem malowane Czy mogą wystąpić powikłania? Przy brwiach dyskomfortem może być delikatne łuszczenie skóry, które pojawia się około trzeciego dnia. Przy oczach zdarza się opuchlizna, przy ustach obrzęk utrzymuje się do dwóch dni. Powiedziała Pani, że dobrze wykonany makijaż nie powinien być widoczny. Po co więc go robić? To prawda, widzimy tylko makijaże źle wykonane. Dobry makijaż choć niewidoczny, sprawia, że zmienia się wygląd twarzy. Zwłaszcza w przypadku poprawiania brwi. To one są oprawą oczu, nadają twarzy symetrii, która podobno jest wyznacznikiem piękna. Po zabiegu obserwuję, jak panie zaczynają być bardziej pewne siebie. Makijaż permanentny dodatkowo daje duży komfort. Nie trzeba już codziennie spędzać czasu na malowaniu, można też zapomnieć o hennie i świetnie wyglądać na plaży czy basenie. Makijaż permanentny brwi, oczu czy ust nie powinien być widoczny. Wbrew nazwie nie jest też na stałe. Koryguje, upiększa i – zdaniem linergistki Aleksandry Zdonek – całkowicie zmienia wygląd twarzy i dodaje pewności siebie. Makijaż permanentny, inaczej zwany mikropigmentacją, ma korygować i upiększać. Co możemy w ten sposób w sobie poprawić? Aleksandra Zdonek, magister kosmetologii, specjalistka od wizerunku: Przede wszystkim brwi. Makijażem możemy skorygować asymetrię, wytarte końcówki, przerzedzenie. Panie decydują się także na kreski na brzegach powiek, które jak eyeliner pięknie modelują oko lub zagęszczają linię rzęs. Możemy wreszcie poprawić kontur ust czy uzupełnić pigment wyjedzony przez opryszczkę. Makijaż permanentny, szczególnie ten wykonywany przed laty, kojarzył się często z tatuażem. Jakie metody wykorzystuje się dziś? W ciągu ostatnich lat znacznie udoskonalono i zmieniono techniki mikropigmentacji. Kiedyś to rzeczywiście było tatuowanie skóry. Dziś dobrze wykonany makijaż permanentny powinien być niewidoczny. Pigment ma inne właściwości i wprowadza się go znacznie płycej. Dlatego taki makijaż nie jest na stałe. Zabieg na brwi – by ciągle wyglądały dobrze – trzeba powtarzać średnio co 1,5 roku. Oczywiście w przypadku każdej pani ten czas może
być inny – zależy od skóry, metabolizmu, pielęgnacji cery, przyjmowanych leków. Makijaż oczu i ust utrzymuje się zdecydowanie dłużej. Jeśli chodzi o metody to mamy dwie: maszynową i ręczną – popularny dziś microblanding. Trzeba jednak pamiętać, że ręcznie wykonywany makijaż nie jest dla wszystkich. Sprawdza się tylko przy cerze suchej i normalnej.
Dziękujemy za rozmowę.
Ile trwa zabieg? Przy zastosowaniu miejscowego znieczulenia około 2 godzin. Podczas pierwszej wizyty przeprowadzany jest też wywiad, który pozwala wykluczyć przeciwwskazania i poznać oczekiwania klientki. Co może być przeciwwskazaniem? Nie wykonujemy makijażu u kobiet w ciąży i karmiących piersią. Dyskwalifikujące są też choroby skóry: łuszczyca czy bielactwo oraz cukrzyca. Przeciwwskazaniem mogą być niektóre leki – antybiotyki, sterydy i rozrzedzające krew. Przy alergii na kosmetyki, warto zrobić próbę uczuleniową. Jak przygotować się do zabiegu? Ważne, aby jeszcze przed przyjściem do gabinetu zapoznać się z portfolio linergistki. Każda z pań ma inny gust, a każda linergistka – swój styl pracy. Zwracajmy też uwagę na cenę, nie warto wybierać najtańszej oferty. Doświadczenie i dobre przygotowanie muszą kosztować.
ul. Żeromskiego 15/2, Kielce tel. 500 230 124 info@gabinetlumiere.pl www.gabinetlumiere.pl
69
Artykuł partnerski
70
Ryby mają głos
Dlaczego nie wszystkie rekiny pływają w kółko, a szkaradnice trzeba karmić prosto do pyszczka? Jak wygląda najdroższa ryba akwariowa na świecie i czy naprawdę przynosi szczęście w interesach? Czy piranie rzeczywiście są takie krwiożercze, a każdy błazenek jak Nemo zaprzyjaźnia się z pokolcem królewskim, czyli niebieską Dory? Odpowiedzi na te pytania nie trzeba szukać daleko. 10 km od Kielc w kierunku Zagnańska, w miejscowości Chrusty, na terenie Kompleksu Świętokrzyska Polana znajduje się obiekt pełen wielkoformatowych akwariów o nazwie Oceanika.
W 290 tys. litrów wody i kilkunastu akwariach pływa ponad 300 gatunków ryb i innych wodnych zwierząt. W każdym zbiorniku znajdziemy stworzenia z najodleglejszych zakątków świata: mórz, rzek i jezior. Są barwni mieszkańcy australijskiej Wielkiej Rafy Koralowej: rozgwiazdy, kraby, krewetki, koralowce, lokatorzy słodkowodnej Amazonki, m.in. krewniak przodka wszystkich czworonożnych stworzeń czyli prapłaziec, pyszczaki z afrykańskiego jeziora Malawi, czy bywalcy szelfu kontynentalnego: groźne rekiny żarłacze, rekiny dywanowe i jaskiniowe, płaszczka, niebezpieczne dla ludzi skrzydlice ogniste i niechętnie wystawiające pyszczki z jaskiń mureny cętkowane. W oddzielnych mniejszych akwariach pływa ławica płochliwych piranii, a w innym tuż przy dnie relaksuje się południowoamerykańska strętwa, która potrafi wyprodukować prąd trzy razy mocniejszy niż w gniazdku elektrycznym. Warto zatrzymać się dłużej przy uroczej „żelazkokształtnej” kosterze rogatej, o głowie przypominającej pysk krowy i płytkach kostnych zamiast łusek. Można także obejrzeć stworzenia żyjące na dużych głębokościach, które zadziwiają umiejętnościami przystosowania się do życia w ciemnościach i wodzie o niskiej zawartości tlenu. Modele dziwacznych i mało urodziwych ryb o przerażających nazwach: czarny diabeł, wampirzyca piekielna, ryba kleks (podobno najbrzydsza ryba świata), zatrważają swoim wyglądem na czasowej wystawie K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
71 „Potwory z głębin”, na której atrakcją jest także… wybuch podwodnego wulkanu. Każdy gość odwiedza to miejsce w towarzystwie przewodnika. – Tym różnimy się od innych oceanariów – tłumaczy nam Monika Włodarczyk z działu marketingu Kompleksu Świętokrzyska Polana. – Tam wiszą karteczki, na których można przeczytać informacje o poszczególnych gatunkach ryb i roślin. U nas ich nie ma. Każdy gość może zapytać właściwie o wszystko, co związane jest z naszymi akwariami. – Opowiadamy nie tylko o rybach, ale całych ekosystemach. Zwracamy uwagę na roślinność, wzajemne zależności pomiędzy organizmami. Nie zapominamy o ekologii. Pokazujemy także, co nasi lokatorzy potrafią i dlaczego są tak wyjątkowi – zdradza tajemnice przewodniczka Kinga Sobaś. Zdobytą podczas zwiedzania wiedzę można poszerzyć na warsztatach. Dla szkolnych grup zorganizowanych Kompleks Świętokrzyska Polana ma w ofercie zajęcia przyrodnicze i plastyczne. – Mamy do dyspozycji nowoczesny sprzęt: tablicę multimedialną, mikroskopy – opowiada Monika Włodarczyk. – Maluchy mogą wykonać model niewielkiego akwarium zamkniętego w słoiku lub pomalować różnokształtne ryby z masy solnej. Nasi goście wychodzą z samodzielnie wykonaną pamiątką – podsumowuje. Także dla najmłodszych przygotowano specjalne akwarium dotykowe na wystawie. Pływające w sadzawce karpie i karasie ozdobne można karmić sprzedawaną przez obsługę karmą. – Organizujemy wystawę akwarystyczną, a podczas niej wykłady specjalistów z całej Polski, służymy pomocą i radą tym, którzy po zwiedzeniu Oceaniki chcieliby założyć akwarium. Na naszej stronie działa nawet sklep internetowy. Można tam kupić ryby i rośliny do swojego akwarium – dodaje Włodarczyk. REKLAMA
Pracownicy Oceaniki dbają o swoich podopiecznych. Przez całą dobę czuwa obsługa, która dokarmia, sprawdza i „dopieszcza” wodne gwiazdy. – Pionowo pływające brzytewniki, spokrewnione z konikami morskimi, muszą jeść co godzinę, piranie lubią pestki dyni, inne szpinak, owoce dzikiej róży, czy nawet takie frykasy jak arkusze nori do sushi. Pyszczaki z Malawi, gdy usłyszą nadchodzącego opiekuna, zaraz podpływają do miejsca karmienia. Rocznie zużywamy około pół tony jedzenia – wyjaśnia przewodnik Michał Miernik. – Mamy opiekunów i specjalistów od akwariów słodkowodnych i słonowodnych. Badamy parametry wody w każdym akwarium i ulepszamy ją tak, aby jak najlepiej służyła mieszkańcom. Nasi specjaliści sami uzdatniają wodę dla organizmów morskich. Oczywiście nie korzystamy z soli kuchennej, ale specjalistycznej i zużywamy jej około 4 ton rocznie. Oprócz soli dodawanych jest szereg innych substancji – dodaje Kinga Sobaś. – Wszystko musi być idealnie. W przypadku akwarium z koralowcami błąd może kosztować utratę całego akwarium – wyjaśnia. – Warto do nas wracać, bo ciągle się zmieniamy. Dochodzą nowe biotopy, uatrakcyjniamy ofertę. Oceanika jest częścią całego Kompleksu Świętokrzyska Polana. Poza naszym podwodnym światem mamy jeszcze Park Miniatur Świętokrzysko, Strefę Zabaw dla dzieciaków, Brzozową Zagrodę ze zwierzętami gospodarskimi, ośrodek Polanika z zabiegami rehabilitacyjnymi i leczniczymi czy chociażby miejsce na piknik. Idealny adres na weekendowy odpoczynek, ale nie tylko. W bogatej ofercie kompleksu znajdują się pakiety wypoczynkowe na majówkę, wakacje czy święta. A pretekstem do odwiedzenia Świętokrzyskiej Polany mogą być oczywiście nasze ryby – zachęca Monika Włodarczyk.
Turystyka 72
Śladami Ludwika II Bawarskiego tekst i zdjęcia Andrzej Kłopotowski
Ludwik II Bawarski. Wpisując to imię w najpopularniejszą wyszukiwarkę internetową wyrzuca nam następujące informacje: Ludwik II (niem. Ludwig Friedrich Wilhelm von Wittelsbach), znany również jako Ludwik Szalony lub Bajkowy Król. Urodzony 25 sierpnia 1845 roku w Monachium, zmarł 13 czerwca 1886 roku nad jeziorem Starnberger See. Król Bawarii od 1864 do swej śmierci.
Pałac Herrenchiemsee K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
73 Ludwik Szalony, Bajkowy Król. Dorzucić można: Wizjoner i Mecenas Ryszarda Wagnera. A patrząc na spuściznę, jaką pozostawił po sobie, na usta cisną się dwa stwierdzenia: Wariat i Romantyk. Czy jedno przeczy drugiemu? W przypadku Ludwika II Bawarskiego nic nie zadziwia. Nie zaskakuje. I nie wyklucza się. Jedno jest pewne. Król Ludwik obrósł legendą. Stał się postacią intrygującą na tyle, że nie tylko ciekawi jego losów turyści, ale także zafascynowani twórczością Ryszarda Wagnera melomani ruszają na szlak przez południową część Niemiec.
Na zamku Nimf Wędrując śladami Ludwika II Bawarskiego, pierwszy postój zaplanujmy w Monachium. To tu, w pałacu Nymphenburg przyszedł na świat syn Marii Fryderyki Pruskiej i Maksymiliana II Józefa Wittelsbacha. Nymphenburg jest barokową rezydencją podmiejską wykorzystywaną przez Wittelsbachów. Z rozległym podjazdem od frontu i zaplanowanym na szeroką skalę kompleksem ogrodowym. Przechadzając się wśród rzeźb ogrodowych, kanałów, misternie pielęgnowanych roślin, natkniemy się na elementy, które wprowadzają w baśniowy świat. Już sama nazwa – Nymphenburg – to przecież Zamek Nimf. Wśród rzeźb wypatrzyć można sylwetki Saturna, Kybele, Jupitera, Junony czy Plutona. Urzekające są też pawilony ogrodowe. Niewielka kapliczka to Pustelnia Magdaleny. Stojąca nad brzegiem jeziorka inna orientalna budowla przypomina pagodę. Kolejna to łaźnia, której wnętrza zdobią mitologiczne freski. Zachwyt budzi także kareta koronacyjna Ludwika II Bawarskiego. A wszystko jest jedynie preludium do tego, co miał stworzyć – już samodzielnie – najbardziej szalony wśród Wittelsbachów.
Pałac Linderhof
Jego ruinami zainteresował się ojciec Ludwika – Maksymilian II. Postanowił przekształcić je – w duchu modnego neogotyku angielskiego – w letnią rezydencję. To z niej Ludwik miał spoglądać na pobliskie wzniesienia, na których wymyślił sobie Neuschwanstein. Tu też Ludwik zamieszkał z matką po śmierci ojca. Wśród zbiorów zamkowych są teleskop, służący mu do obserwacji postępów w budowie, a także pianino, na którym miał grywać sam Wagner. Do jednego z jego dzieł nawiązuje pokój Lohengrin, nazwany imieniem bohatera opery, w premierze której 2 lutego 1861 roku uczestniczył 16-letni wówczas książę.
U panów na Schwangau Przenieśmy się teraz 130 kilometrów na południowy zachód od Monachium, w region Allgäu. W okolicach miejscowości Füssen znajduje się najsłynniejszy z zamków Ludwika Bawarskiego. Mowa oczywiście o Neuschwanstein. Ale wcześniej, nie można pominąć Hohenschwangau wznoszącego się nad błękitnymi wodami jeziora Alpsee. Gdyby nie Hohenschwangau, nie byłoby być może zamku Neuschwanstein. Choć obecna budowla pochodzi z XIX wieku, to ma średniowieczne korzenie. Już w XIV stuleciu istniał tu zamek nazywany Schwanstein.
Zamki Ludwika II Bawarskiego można uznać za teatralne dekoracje, miejsca, gdzie można kręcić kostiumowe filmy historyczne. Symbole kiczu.
Bawarski Disneyland
Jezioro Chiemsee
Widoczny już z daleka zamek Neuschwanstein zaczęto budować w 1869 roku. I nigdy nie ukończono – prace przerwała śmierć króla w 1886 roku. A w planach była przecież jeszcze kaplica oraz dominująca nad całym założeniem wieża. Mimo to zamek stał się jedną z ikon Bawarii – spotykaną na wielu materiałach promujących nie tylko region, ale i całe Niemcy – a także stał się wzorcem dla… Zamku Śpiącej Królewny w Disneylandzie. Z kolei Ludwik zainspirował się zamkiem Wartburg leżącym w Turyngii. Zatrudnieni do tego dzieła Christian Jank i jego współpracownicy Georg von Dollmann i Julius Hoffmann musieli połączyć zewnętrzną formę warownego zamku z całą ideą dekoracji wnętrz, opartej na staronordyckiej
Turystyka 74 sadze o Sigurdzie oraz twórczości Wagnera. Ale nie tylko. Sala tronowa wzorowana jest na Bizancjum. Absydę – podobnie jak świątynie – dekorują wizerunki Chrystusa i świętych. Sala Śpiewaków – z freskami poświęconymi Parsifalowi – nawiązuje do sali z Wartburga. A pokój gościnny do opery „Lohengrin”, Grota Wenery – do opery „Tannhäuser”. Dobrze Państwo przeczytali. Grota. Między komnatami. Zamek najlepiej prezentuje się z pobliskiego Marienbrücke. Ale tak naprawdę zapiera dech w piersiach widziany z każdej strony i swobodnie może uchodzić za symbol przepychu i zbytku.
Pałac króla Słońce
Niemal równolegle z zamkiem Neuschwanstein Ludwik zaczął myśleć o drugiej ze swych rezydencji – pałacu Linderhof, zbudowanym w latach 70. XIX wieku w pobliżu klasztoru Ettal. Zapatrzony w Ludwika XIV, w westybulu wystawił nawet jego rzeźbę na koniu. W pałacowych wnętrzach obejrzeć można „pyszniące się” meble, oryginalny mechanizm zwany „stoliczku nakryj się”, którym władca wprawiał w zachwyt gości, a także dekoracje ścienne, freski czy elementy wyposażenia – porcelanowe pawie, kandelabry i chińskie wazy. Podobnie jak rezydencje we Francji, tak i Linderhof otaczają ogrody. Przy ścieżkach stoją orientalne pawilony. Dobrym punktem do oglądania zieleni jest tzw. lipowa górka ze świątynią Wenery. Po drugiej stronie pałacu rozciąga się wodna kaskada z tzw. pawilonem muzycznym. Ale prawdziwy skarb kryje się jeszcze wyżej. To sztuczna, zbudowana jaskinia, wewnątrz której, na niewielkim jeziorku, unosi się niezwykła łódź, w kształcie muszli. Ludwik miał zasiadać w niej, by słuchać arii Wagnera…
Pałac Linderhof
Wersal na Wyspie
Z kolei około 120 km na wschód od Ettal, na jeziorze Chiemsee Ludwik zaczął budować... swój własny Wersal. Za miejsce obrał wyspę Herreninsel. To kolejny dowód zapatrzenia Ludwika we Francję. Georg Dolmann dostał niby proste zadanie – skopiować Wersal. Okazało się to jednak niezwykle skomplikowane, bo przestrzeń, w jakiej go zaplanowano, miała ograniczenia. Zabrakło też funduszy, a w trakcie budowy umarł Ludwik. Pałac nie został ukończony. I choć z zewnątrz na taki nie wygląda, wewnątrz część pomieszczeń to wciąż gołe ściany. Mimo to robi wrażenie. To tu Ludwik kazał skopiować słynną, wersalską salę lustrzaną, tu ustawił pozłacane łoże. Dopełnieniem ekspozycji jest Muzeum króla Ludwika II Bawarskiego, przybliżające tę jedną z bardziej fascynujących postaci w dziejach Niemiec. Zachwyt mogą budzić także partery ogrodowe z fontannami Famy, Fortuny i Latony.
Pałac Hohenschwangau
K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Rzeźby w ogrodzie pałacu Nymphenburg
Pałac Neuschwanstein
Kicz? Takie było zamówienie...
Zamki Ludwika II Bawarskiego można uznać za teatralne dekoracje, miejsca, gdzie można kręcić kostiumowe filmy historyczne. Symbole kiczu. Nie zmienia to faktu, że dziś są turystycznymi wabikami Bawarii. Neuschwanstein jest najbardziej obleganym zamkiem nie tylko spośród rezydencji wzniesionych przez szalonego Ludwika, ale w ogóle jednym z najbardziej obleganych zabytków w Niemczech. Szkoda tylko, że wędrówka przez komnaty poszczególnych budowli trwa... zaledwie pół godziny! Wszystko przez tłumy oblegające – zwłaszcza w wakacje – kasy biletowe. Nie sposób więc zatrzymać się w nich na dłużej, poprzyglądać, pozachwycać. Fakt, nieco spokojniej jest w pałacach Linderhof i Herrenchiemsee. Ale i w nich turyści są poganiani, a wejścia – całymi grupami – możliwe są tylko o ściśle określonych na bilecie godzinach. Fotografowanie we wnętrzach jest całkowicie zabronione. ■
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Palmowa wyspa w Krajnie Spokojnie można tu zostać na cały dzień i wielokrotnie wracać. Z rodziną, klasą, przyjaciółmi. – Naszą ofertę ułożyliśmy w taki sposób, aby każdy – od dziadka do wnuka – spędził czas miło i aktywnie. Staramy się też, aby rozrywce na każdym kroku towarzyszyła edukacja: historyczna, geograficzna czy architektoniczna – zdradza Daniel Kozioł z Parku Rozrywki i Miniatur Sabat Krajno. Spacer po parku możemy zacząć od Alei Miniatur, w której – w ciągu zaledwie dwóch godzin –zwiedzimy cały glob. W parku znajdują się miniatury najsłynniejszych budowli świata. Wszystkie wykonane w skali 1:25, z wyjątkiem watykańskiej Bazyliki św. Piotra, która – jako jedyna w Europie – jest w skali 1:13. Tu też zobaczymy nieistniejące już wieże World Trade Center, w Krajnie mierzące REKLAMA
z iglicą ok. 20 metrów, oraz największą na świecie miniaturę sztucznej wyspy palmowej w Dubaju. W sumie ponad 50 budowli i wciąż stawiane są kolejne. – Do wakacji chcemy, by było ich 60 – zapowiada Daniel Kozioł. Co to będzie, pozostaje tajemnicą. Park chce zaskoczyć zwiedzających. Miłośnicy aktywności powinni wypróbować jeden z największych parków liniowych w Polsce, zbudowany w całości na palach. Na odważnych czekają cztery poziomy trudności, w tym zjazd tyrolski o długości prawie 100 metrów. Trasa dziecięca dostępna jest już od 3 roku życia. A ci, którzy jeszcze nie będą zmęczeni, mogą wypróbować atrakcje w lunaparku, strefę dmuchanych zamków z 7-metrową zjeżdżalnią czy dżunglą, elektryczne łódki i bawialnię na terenie… stacji kosmicznej. Rządni mocniejszych wrażeń powinni wybrać autodrom, karuzelę Crazy Yacht imitującą
sztorm, Eurobungee czy Rollercoaster Universal. Chwilę odpoczynku zapewni kino 6D, w którym może przejść przez lasy Amazonii, odwiedzić opuszczony szpital lub zmierzyć się z halloweenowym stworem. – Park działa od sześciu lat, w tym czasie potroiliśmy liczbę atrakcji i wciąż mamy przestrzeń, by móc myśleć o kolejnych. Zachęcamy do odwiedzin i powrotów. Cały czas zmieniamy i udoskonalamy naszą ofertę – zaprasza Daniel Kozioł.
Park Rozrywki i Miniatur Sabat Krajno Krajno Zagórze 43c, 26-008 Górno tel. 505 505 654 kontakt@sabatkrajno.pl www.sabatkrajno.pl
75
Mateusz Jachlewski
76
3
Ćwicz z mistrzem! Praca nad sylwetką zaczyna się od brzucha i pleców. Stabilność, jaką dają te partie mięśni całemu ciału, przekłada się na późniejsze wyniki. Jeśli popracujemy nad korpusem, będziemy mogli wykonywać coraz bardziej wymagające ćwiczenia. Dlatego właśnie w swoich planach treningowych kładę duży nacisk na rozwój mięśni brzucha oraz pleców.
1
Stabilizacja 1 (Plank 1): Przygotuj matę. Oprzyj się mocno na przedramionach oraz stopach. Unieś prawą rękę i lewą nogę. Wytrzymaj w takiej pozycji 5 sekund, a następnie zmień unoszoną rękę i nogę. Ilość powtórzeń: 10
2
Stabilizacja 2 (Plank 2): Oprzyj łokcie na rollerze lub innym podwyższeniu. Pamiętaj, aby napiąć mięśnie całego ciała oraz ściągnąć łopatki. Czas: 30 sekund
4
Stabilizacja 3: Przyjmij pozycję klasycznej deski, a następnie unieś lewą rękę i nogę, ustawiając ciało bokiem do podłoża. Utrzymaj się na łokciu i boku stopy. Schowaj uniesioną dłoń pod pachę ręki podtrzymującej ciało. Wracając do pozycji wyjściowej podnieś nogę do góry, otwierając klatkę piersiową. Ilość powtórzeń: 10 na stronę
„Robak”: Ćwicz w podporze. Postaraj się podchodzić nogami do rąk, które utrzymują ciężar ciała. Następnie zmień kierunek – odchodź od nóg, pracując rękami. Ilość powtórzeń: 20
5
Pompki z wariacją: Zrób klasyczne pompki, zmieniając ustawienie rąk i ramion. Przy zejściu w dół jedną dłoń przesuwaj do drugiej ręki. W ćwiczeniu pomaga śliski materiał podłożony pod jedną rękę. Ilość powtórzeń: 20
K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
77
Lepiej nie słodzić organizm przystosowuje się do stylu życia. Jeśli przyzwyczaimy go do tego, że kilka razy dziennie jemy słodką przekąskę lub pijemy słodzony napój, w wyniku czego cukier we krwi raptownie się podnosi, to może się okazać, że trzustka zacznie wyrzucać zbyt dużą ilość insuliny. I może się zdarzyć, że poziom cukru zacznie spadać poniżej normy. Wówczas w dość krótkim czasie po posiłku znów zaczniemy odczuwać silny głód. Będą drżały nam ręce, poczujemy senność, ból głowy. I… sięgniemy po coś słodkiego, aby poczuć się lepiej. W pewnym momencie trzustka zastrajkuje, wyczerpią się jej mechanizmy regulacyjne, a nasz organizm zacznie słabiej reagować na nadmiar insuliny. Z hipoglikemii, czyli tego niskiego poziomu cukru, przechodzimy do cukrzycy. Czy te zmiany są zauważalne? Insulina jest hormonem tycia. Wzrost jej poziomu uruchamia przemianę cukru w tłuszcze. Jeśli taki stan się utrzymuje, to prowadzi do otyłości, zwłaszcza brzusznej, podniesienia ciśnienia krwi, wzrostu ilości kwasu moczowego w organizmie i innych zaburzeń metabolicznych. Na tym fundamencie budujemy liczne zmiany zwyrodnieniowe. Co najważniejsze negatywnym wpływom podlega mózg. Może się to przejawiać problemami z koncentracją i pamięcią, a nawet poważnymi zaburzeniami poznawczymi.
– Patrząc na to, jak duże spustoszenie w naszym organizmie robi cukier, możemy dziś mówić o nim jako o czynniku szkodliwym w diecie. Cukier ma wpływ na nasz stan zdrowia i w drastyczny sposób ogranicza nam możliwość dożycia sędziwego wieku – mówi dr Katarzyna Nowak z Centrum Medycyny Żywienia. Co możemy powiedzieć o naszej diecie? dr Katarzyna Nowak: Nasz organizm przystosowany jest do spożywania żywności nieprzetworzonej lub niskoprzetworzonej. Obróbka cieplna, suszenie czy kiszenie jest dobrze przyswajalne. Tymczasem dziś całe populacje odżywiają się tylko wysokoprzetworzoną żywnością. Z jednej strony zmieniły się sposoby jej produkcji. Hodowlane zwierzęta zniknęły z łąk, rośliny selekcjonuje się tak, żeby były bardziej słodkie i miały więcej skrobi. Z drugiej, wyrabiamy sobie złe nawyki. Gdy dopada nas głód, sięgamy po gotowe rozwiązania: najczęściej słodkie przekąski – drożdżówki, pączki, batoniki. To wszystko sprawia, że możemy mówić o skokowym wzroście cukru w diecie. Co to dla nas oznacza? Nasz organizm jest bardzo wyczulony na poziom cukru we krwi. Ten, przy którym dobrze funkcjonujemy, jest ściśle określony. Źle się czujemy zarówno wtedy, gdy cukier jest za wysoki, jak i za niski. Po spożyciu wysokoprzetworzonego posiłku poziom cukru we krwi gwałtownie rośnie. Wówczas reaguje trzustka i wyrzuca insulinę w ilości, która pozwala ten poziom unormować. Jednak nasz
Jak możemy temu zaradzić? Wystarczy, że zaczniemy inaczej się odżywiać. Jeść posiłki, które powodują powolny wzrost cukru w organizmie i następnie powolny jego spadek. Można to sprawdzić w tabelach indeksu glikemicznego. W naszej diecie powinno się znaleźć dużo jarzyn, najlepiej liściastych, a mniej potraw mącznych, więcej kasz, chleb na zakwasie. Ograniczmy słodycze, w tym słodkie napoje, kandyzowane owoce. Wyeliminujmy z diety gotowe dania. Sprawdzajmy etykiety. Dziś nawet do chleba i wędlin dodawany jest cukier. A gdy dopadnie nas głód, batonik zastąpmy np. małą porcją kabanosów i warzyw, pestkami dyni, słonecznika czy orzechami. Ostatni posiłek zjadajmy możliwie jak najwcześniej. A jeśli chodzi o dzieci? To, że ze sklepików zniknęły drożdżówki i batoniki, to krok w dobrą stronę, a nie zamach na wolność. Wiele krajów poszło w tym kierunku. Szwecja wprowadziła słodki dzień – tylko raz w tygodniu dzieci dostają słodycze. My także powinniśmy robić sobie odpoczynek od słodkości, a najlepiej przestawić się na dietę niskocukrową. Patrząc na to, jak duże spustoszenie w naszym organizmie robi cukier, możemy dziś mówić o nim jako czynniku szkodliwym diety. Jest przyczyną epidemii otyłości, sprzyja cukrzycy typu 2. Chcesz dożyć w zdrowiu sędziwego wieku, ogranicz cukier, nim on na dobre ograniczy Ciebie.
Centrum Medycyny Żywienia dr Katarzyna Nowak Centrum Medyczne OMEGA ul. Świętokrzyska 20, Kielce (Galeria Echo Poziom +2) Rejestracja: 41 366 31 21, 882 013 880 www.cmz-kielce.pl
Arteterapia 78
Mateusz Wolski
Kiedyś to się tutaj działo. A to mały Ari biegał codziennie z pustą butelką po mleko, Tasza co czwartek wywieszała pranie, a w każdy poniedziałek przyjeżdżali ostrzyć nożyczki. Życie. Ale raz to dopiero było. Ten jeden raz wieczorem. Wtedy trupa kuglarzy przechodziła tędy z Wesołej na Rynek. Przypadkiem całkiem. Tylko dlatego, że nie znali miasta. Dmuchali ogniem, jeden jeździł na jednokołowym rowerku, tamci z tyłu żonglowali obręczami, był nawet człowiek-guma. Trwało to wszystko zaledwie chwilę. Nawet nie wszyscy zdążyli wyjrzeć z okien. Ale trwało w sam raz, akurat. Było w tym coś tak magicznie niepokojącego… Hm, może księżyc to sprawił? Może. Nikt ich już później nie widział. Wiadomo tylko, że jeden zgubił czerwoną pelerynę. Mówią, że do dziś widać jej rąbek…
Bartosz Śmietański
K W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e
79
3 sektor 80
Procent z serca
Przekaż 1% organizacjom pożytku publicznego i pomóż ich podopiecznym. Dołącz do 13,6 mln Polaków, którzy w ubiegłym roku oddali potrzebującym ułamek swojego podatku. W sumie 660 mln zł w całym kraju. W Świętokrzyskim – 13,8 mln zł. tekst Monika Rosmanowska zdjęcia Mateusz Wolski
Turniej Charytatywny pamięci Izy Domagały, która przegrała walkę z nowotworem kości. Całkowity dochód z ostatniej edycji turnieju, którego Fundacja Możesz Więcej jest partnerem, przeznaczony został na leczenie chorującego na stwardnienie rozsiane Daniela Żuławy.
Pod opieką Fundacji Możesz Więcej znajduje się walczący z białaczką Miłoszek Basąg; Bartek Dajnowski z zespołem Aspergera, padaczką, zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi i innymi problemami zdrowotnymi oraz Bartek Orzechowski, który urodził się bez stopy i do tego, by móc skakać i biegać jak jego rówieśnicy, potrzebuje bardzo drogich protez. 1% może też trafić do naszego magazynu, wydawanego przez Fundację. – W ubiegłym roku każdy z nas przekazał średnio 49 zł ze swojego podatku. To niewiele, a wystarcza, by pomóc potrzebującym. Uzupełnienie dodatkowej rubryki w naszym formularzu PIT zajmuje kilka minut. Nie wahajmy się. Nasze zaangażowanie ma ogromny sens, szczególnie jeśli wspieramy lokalne organizacje – przekonuje Marcin Agatowski, prezes Fundacji Możesz Więcej. Na decyzję o tym, czy i komu chcemy przekazać 1%, mamy czas do końca kwietnia. Z finansowego punktu widzenia nic nie zyskujemy, ale też nic nie tracimy. 1% stanowi niewielką część podatku dochodowego, który i tak trafiłby do kasy skarbu państwa. Moralnie – zyskujemy wiele, przyczyniając się do wsparcia ważnych społecznie spraw. 1% może przekazać każdy, kto rozlicza podatek dochodowy od osób fizycznych; osoby opodatkowane ryczałtem od przychodów ewidencjonoK W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
wanych (m.in. deklarujący przychód z najmu); właściciele jednoosobowych firm, korzystający z 19-procentowej stawki podatku i emeryci, pod warunkiem, że samodzielnie, czyli bez pomocy ZUS, wypełnią swój PIT i dostarczą go do urzędu skarbowego. Przekazanie 1% jest dobrowolne i coraz chętniej korzystamy z tej możliwości. Liczba darczyńców, a co za tym idzie wysokość kwot, rośnie z roku na rok. W ubiegłym dzięki 1% do organizacji pożytku publicznego trafiło w sumie 660,2 mln zł od 13,6 mln osób, czyli co drugiego podatnika. Dla porównania w 2004 roku, kiedy to po raz pierwszy dostaliśmy taką możliwość, 80 tys. podatników przekazało organizacjom 10 mln zł. W 2008 roku było to już ponad 5 mln osób i ponad 290 mln zł. A w 2016 – 13,7 mln osób i 619,1 mln zł. Pieniądze te nigdy nie trafiają w próżnię i są jednym z ważniejszych źródeł finansowania trzeciego sektora. Za pośrednictwem organizacji pożytku publicznego (aktualna baza uprawnionych do otrzymywania 1% z podatku znajduje się m.in. na stronie Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej) pieniądze trafiają do ludzi chorych, niepełnosprawnych i pokrzywdzonych przez los. Do porzuconych zwierząt, skrzywdzonych kobiet czy społeczności lokalnych. Nasze pieniądze możemy także przeznaczyć na działalność wspomagającą rozwój gospodarczy, innowacyjność,
ekologię, na cele związane z szeroko rozumianą nauką, szkolnictwem, kulturą i sztuką. Decydując się na przekazanie 1%, możemy wesprzeć ogólną działalność wybranej organizacji lub konkretny cel tzw. szczegółowy np. rehabilitację konkretnego podopiecznego danego stowarzyszenia lub fundacji. ■
Jak przekazać 1%? Po wyliczeniu w rocznym zeznaniu podatkowym, ile podatku mamy do zapłacenia w tym roku, w rubryce „Wniosek o przekazanie 1% podatku należnego na rzecz organizacji pożytku publicznego OPP” wpisujemy numer, pod jakim organizacja, którą chcemy wesprzeć, widnieje w Krajowym Rejestrze Sądowym. Numer ten znajdziemy w bazie publikowanej przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej – www. pozytek.gov.pl. Zanim wpiszemy numer KRS upewnijmy się, że wybrana przez nas organizacja znajduje się w wykazie uprawnionych do otrzymywania 1% za 2017 rok. W rubrykach PIT-u wpisujemy także kwotę, którą chcemy przekazać. Nie może ona przekraczać 1% podatku należnego. Możemy także wskazać konkretny cel w rubryce „Informacje uzupełniające”.
Felieton
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
81
Jesteśmy szczęściarzami! Paweł Jańczyk
C
zęsto mam wrażenie, że jesteśmy mistrzami świata w stwarzaniu sobie problemów, w szukaniu dziury w całym, w wydziwianiu, narzekaniu, tworzeniu wrażenia wszechobecnej beznadziei. Jesteśmy bezkonkurencyjni w marudzeniu i wiecznym niezadowoleniu. O bardziej lub mniej wydumanych „problemach” znanych i lubianych dyskutuje pół kraju i żyją nimi wszystkie plotkarskie media. Lubimy też „tragiczne” historie sztucznie rozdmuchane przez brukowce i podrzędną prasę. Jakie to tragedie? Same dramaty! Nieudany występ naszych olimpijczyków na zimowych igrzyskach; rozstanie pop gwiazdki z poznanym kilka miesięcy wcześniej partnerem; przegrana ulubionej drużyny w ważnym meczu czy – nie daj Bóg – jej spadek do niższej ligi. Martwimy się
i dyskutujemy o tym, co dzieje się w polityce. Ten powiedział o „zdradzieckich mordach”, a następnemu brakuje do pierwszego, mimo że zarabia kilka średnich krajowych. Mocno przeżywamy wielkie mrozy i martwimy się tym, że w czasie naszych wakacji hotel pięciogwiazdkowy wygląda jakby miał jedną gwiazdkę mniej, oraz że zamiast 30 stopni w cieniu jest 25 i jeszcze pada deszcz. Rodzinną tragedią staje się zdarte kolano naszego syna czy plama z barszczu na nowiutkiej bluzce naszej córki. Godzinami rozważamy słuszność zakupu mebli do nowego mieszkania i podejmujemy strategiczną decyzję dotyczącą koloru ścian w sypialni, od której – jakżeby inaczej – zależy nasza przyszłość, szczęście i powodzenie. Patrząc na to wszystko, obserwując „problemy” otaczającego mnie świata, mam
wrażenie, że jesteśmy szczęściarzami! Niezwykle radosnym i pozbawionym wszelkich problemów narodem. No bo co to za problemy? Zapytajmy naszych rodziców, jak to było 20 czy 30 lat temu. Dziadków, jak walczyli o życie swoje i najbliższych w czasach wojny i okupacji. Zobaczmy, co dzieje się w Syrii, Sudanie czy bliskiej nam geograficznie Ukrainie. Jakie problemy mają ciężko chorzy, niesprawni, ludzie? Jak codziennie walczą o byt ci, którym nijak nie dopina się budżet? Oni oddaliby wszystkie olimpijskie medale świata, wszystkie wakacje życia, w zamian za spokój i poczucie bezpieczeństwa. Nie w głowie im nowe bluzki, samochody, przeprowadzki czy designerskie remonty. Więc jak? Nadal będziemy narzekać? Przecież mamy świetne życie. Jesteśmy szczęściarzami! ■
Felieton 82
Pamięć absolutna Jakub Porada
– Nie wiem, jak można tyle zapamiętać? – Można, to nawet nie jest specjalnie trudne. – Na pewno jest. W czasach, kiedy pracowałem na scenie jako aktor, często musiałem toczyć takie rozmowy. Głównie dlatego, że immanentną cechą zawodu była umiejętność przyswajania dużych ilości tekstu w krótkim czasie i recytowania ich albo wyśpiewywania przed widownią Teatru Muzycznego w Gliwicach. A że w ciągu tygodnia grało się kilka różnych spektakli, należało cały czas zachowywać czujność. Mimo stanu absolutnego skupienia nie przypominam sobie, żeby zdarzyło mi się zapomnieć roli. A to najbardziej interesowało osoby spoza branży. Dlatego temat wracał jak bumerang, podobnie jak wraca dziś na spotkaniach autorskich czy podróżniczych warsztatach. Zwłaszcza, że zawód dziennikarza również zmusza do nieustannego żonglowania danymi. I choć, jak śpiewał Bob Dylan, czasy się zmieniają, kluczowa kwestia jest stabilna. W jaki sposób PAMIĘTAĆ, a jednocześnie sprawić, żeby zwoje się nie przegrzały? Większość ma bowiem przeK W I E C I E Ń / MA J 2 0 18
świadczenie, że im więcej nauki, tym większe przeciążenie. W rezultacie zamiast zysków, powiększy się bilans strat. Jest dokładnie odwrotnie. Rezerwy są niemal nieograniczone. Mózg dysponuje jakimiś stoma miliardami komórek. Nawet jeśli część z nich bezpowrotnie przepadła, pozostałe zdołały rozwinąć synapsy, czyli sieć połączeń zapewniającą nam sprawność umysłu. Dzieje się to czasem na przekór numerowi PESEL, doprowadzając nierzadko do sytuacji, w której sprawny intelektualnie emeryt może dysponować lepszą pamięcią niż rozkojarzony grą na komórce nastolatek. A poliglota bez trudu opanuje siódmy język, podczas gdy wielu z nas nie zna rosyjskiego, mimo że uczyło się go przez osiem lat. Efektywność nie jest bowiem wyłącznie wynikiem czasu pracy. Synapsy tworzą się w miarę postępów, muszą mieć jednak pożywkę. Czy pamiętasz tytuł ostatniej książki? A nazwisko reżysera oglądanego filmu? Jak często przyłapujesz się na tym, że masz je na końcu języka, ale żadną miarą nie przychodzi ci do głowy? To wszystko skutki niedbałości, którą na szczęście można uleczyć.
Dla mnie biblią w tej materii była ,,Sztuka pamiętania’’ Stefana Garczyńskiego. Egzemplarz znaleziony w dzieciństwie w księgozbiorze dziadka stał się przepustką do zrozumienia potęgi umysłu i zaprzęgnięcia go do wydajniejszej pracy. Dzięki niemu korzystam z dobrodziejstw mnemotechniki i robię notatki. Zapisuję tytuły przeczytanych książek, zachowuję interesujące cytaty. Zawsze noszę przy sobie notes, bo nigdy nie wiadomo, kiedy zobaczę coś wartego uwagi. Dlatego pamiętam i szwedzki dramat ,,Kochać’’ ze Zbyszkiem Cybulskim, który oglądałem w ,,Perłach z lamusa’’ trzydzieści lat temu i treść ,,W poszukiwaniu straconego czasu’’ Prousta, czy ,,Mdłości’’ Sartre’a. Rób podobnie, gdy czytasz czy oglądasz, wszystko jedno, czy kryminał, czy western, bo szkoda zmarnowanego potencjału. Twórcze i aktywne myślenie jest prawdziwą dobrą zmianą. A na jej końcu znajduje się pamięć absolutna, niemal jak z ekranizacji powieści Philipa K. Dicka z Arnoldem Schwarzeneggerem. Ona nigdy Cię nie zawiedzie. A gdybyś mimo wszystko czasem czegoś zapomniał, zawsze możesz sprawdzić to w sieci. ■