magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl
wiosna 2024
temat numeru:
magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl
wiosna 2024
temat numeru:
Hanna Frejlak My, centro-rasistowscy
Anna Dąbrowska, Witold Klaus Przez Lublin do Polski
Anna Mikulska Praca domowa z integracji
Ernest Małkiewicz Zagubiony Piotrków
Adam Michał Ostrowski A przed snem odmówmy apokalipsę
Maciej Możański Co ma Platon do ekranu?
Wspieraj Kontakt, buduj katolewicę!
Piszemy, rozmawiamy, redagujemy, ilustrujemy, fotografujemy, składamy, drukujemy i wysyłamy!
Chcemy, żeby to wszystko było dostępne dla wszystkich.
www.patronite.pl/magazyn-kontakt Dane do przelewu: Klub Inteligencji Katolickiej Darowizna na cele statutowe – Magazyn Kontakt 42 1560 0013 2000 1706 4454 5707
magazynkontakt.pl redakcja@kik.waw.pl
redaktor naczelny Ignacy Dudkiewicz ignacydudkiewicz@gmail.com
zastępcy redaktora naczelnego Ernest Małkiewicz ernest.malkiewicz@kik.waw.pl
Maria Rościszewska maria.rosciszewska@kik.waw.pl
sekretarz redakcji Bartosz Tarnowski redakcja@kik.waw.pl
zespół redakcyjny:
Ala Budzyńska, Paweł Cywiński, Andrzej Dębowski, Anna Dobrowolska, Filip Flisowski, Hanna Frejlak, Tomek Hryciuk, Wanda Kaczor, Kamil Lipiński, Mateusz Luft, Maciej Możański, Jakub Niewiadomski, Ida Nowak, Paulina Olivier, Maciek Onyszkiewicz, Adam Michał Ostrowski, Szymon Rębowski, Cyryl Skibiński, Jan Szerszeń, Bartosz Tarnowski, Misza Tomaszewski, Hubert Walczyński, Jan Wiśniewski
s tale współpracują: Franciszek Bojańczyk, Rafał Bakalarczyk, Dorota Borodaj, Oscar Cole-Arnal, ks. Andrzej Gałka, Antoni Grześczyk, Stanisław Jaromi OFM c onv, Jan Jęcz, Tomek Kaczor, Julia Kern, Karol Kleczka, Stanisław Krawczyk, Katarzyna Kucharska-Hornung, Artur Kula, Julia Lis, Krystian Łukasik, Joanna Mazur, Jan Mencwel, ks. Grzegorz Michalczyk, Krzysztof Nawratek, Mateusz Piotrowski, Agnieszka Piskozub-Piwosz, Piotr Popiołek, Zuzanna Radzik, Anna Sands, Joanna Sawicka, Jakub Szymik, Joanna Święcicka, Ignacy Święcicki, Karol Wilczyński, Monika Woźniak, Antoni Zając, Stanisław Zakroczymski, Marta Zdanowska, Konstancja Ziółkowska, Jarosław Ziółkowski, Marysia Złonkiewicz
Ilustrują:
Viktar Aberamok, Patricija Bliuj-Stodulska, Zofia Borysiewicz, Arina Bożok, Karolina Burdon, Maciek Bykowski, Julia Chibowska, Artur Denys, Piotr Depta-Kleśta, Stanisław Gajewski, Helena Jabłonowska, Marta Jóźwiak, Zofia Klamka, Zuzanna Kowalczyk, Wika Krauz, Rafał Kucharczuk, Magdalena Kwiatkowska, Rafał Kwiczor, Anna Libera, Kuba Mazurkiewicz, Ula Mierzwa, Aleksandra Otulska, Marta Pałka, Agnieszka Probola, Katarzyna Pustoła, Weronika Reroń, Zofia Rogula, Zofia Różycka, Małgorzata Rumińska, Magdalena Sołodyna, Jan Stanisławski, Maria Tołwińska, Christina Yavorchuk, Zuzanna Wicha, Zuzanna Wojda
ul. Freta 20/24 a 00-227 Warszawa
koordynatorki wydań papierowych
Wanda Kaczor, Ida Nowak redaktorka wspierająca Hanna Frejlak
projekt graficzny
Urszula Dubiniec urszula.dubiniec@gmail.com
skład i łamanie
Marcin Kiedio
ilustracja na pierwszej stronie okładki
Adrianna Iwanejko komiks na str. 2–3
Andrzej Dębowski
korekta
Ewa Ambroch i zespół redakcyjny wydawca k I k Warszawa
Poglądy wyrażane przez autorki i autorów tekstów nie są tożsame z poglądami wydawcy.
złożono krojami
Range Serif, Bree, Tabac Sans nakład
800 egzemplarzy
4 Hanna Frejlak
Czarni imigranci i białe uchodźczynie. O polskiej hipokryzji
14 Rozmowa z Anną Dąbrowską i Witoldem Klausem
Czas przestać czekać na koniec wojny
24 Artur Kula
Polskość odwieczna, polskość uchodźcza
30 Nina Hetmańska
Kim jest cudzoziemiec?
34 Anna Mikulska
Proces dwustronny
42 Rutger Bregman
Otworzyć bramy
48 Elsi Adajew
Gdy granice naprawdę są potrzebne, to nagle ich nie ma
52 Agnieszka Kosowicz
Więcej strachu niż miłości
Tych „innych” też stworzył Bóg. Moja prosta wiara każe mi myśleć, że On ich lubi. Modlą się do Niego przecież w lesie na Podlasiu albo w łodziach na Morzu Śródziemnym.
56 Ignacy Dudkiewicz
Strach – emocjonalny wymyk
62 Hekla Studio, Marta Żakowska Wizualizacja migracji klimatycznych
64 Krystsina Kahramanian Listy do matki
k ONIEC KAPITALIZMU
72 Ernest Małkiewicz
Czy będzie dokąd wracać?
l EWA NAWA
78 Jan Szerszeń
Co kryje s IĘ za internetową apokaliptyką?
82 Adam Michał Ostrowski
Co naprawd Ę skrywają tajemnice fatimskie?
88 Maciej Możański Obietnica magii ekranów
96 Wielogłos Bezzębność, fun i przemilczenia. Jeszcze raz o „Barbie”
Krytyka przedstawiona w filmie „Barbie” Grety Gerwig staje się niegroźna i pozbawiona zębów, które rzeczywiście mogłyby ugryźć męski kapitalistyczny pośladek.
Polski dyskurs o uchodźcach jest rasistowski. Różnice rasowe nazywane są różnicami kulturowymi i podparte zostają dawno obalonymi teoriami. Dlaczego byliśmy w stanie w ciągu miesiąca przyjąć dwa miliony uchodźczyń i uchodźców z Ukrainy, a równocześnie toczyć spory, czy Polska powinna przyjąć kilka–kilkanaście tysięcy uchodźców w ramach mechanizmu relokacji?
Hanna Frejlak
Marta Pałka
ak wygląda uchodźca? W polskiej Wikipedii widzimy cztery zdjęcia: czarnobiałą fotografię dzieci ewakuowanych podczas wojny domowej w Hiszpanii –gdyby nie podpis, łatwo można by uznać, że to zwyczajne zdjęcie chłopców z lat trzydziestych; fotografię z 1942 roku przedstawiającą rosyjskich uchodźców w pobliżu Stalingradu – cztery osoby ciągną ciężki drewniany wóz pełen ubrań i trudnych do zidentyfikowania tobołków; zdjęcie z 1951 roku pokazujące długi szereg grzęznących w śniegu południowokoreańskich uchodźców, którzy niosą tobołki. I wreszcie najbardziej współczesna fotografia: wnętrze wojskowego Boeinga C17 wypełnionego uchodźcami ewakuowanymi z Kabulu w 2021 roku. Co łączy te zdjęcia? Jakie wnioski dotyczące uchodźców można wyciągnąć z ich analizy? Na pewno pokazują masowość zjawiska uchodźstwa – nikt nie ucieka sam, zawsze w mniejszej lub
większej grupie. Zdjęcia pochodzą z różnych kontekstów historycznych i geograficznych – można zatem wywnioskować, że osoba tworząca artykuł chciała pokazać uniwersalność i ciągłość zjawiska uchodźstwa. Można by założyć, że takie przedstawienia są w pełni obiektywne i nie niosą za sobą żadnych postulatów ani przesłanek politycznych. A jednak każde wizualne przedstawienie uchodźców ma miejsce w pewnym kontekście społecznopolitycznym i stoją za nim konkretne wyobrażenia i stereotypy.
W Polsce kontekst i ramy dyskusji o uchodźcach nakreślone zostały wraz z rozpoczęciem tak zwanego kryzysu migracyjnego na Morzu Śródziemnym. Za jego początek przyjmuje się 2015 rok, kiedy, jak podaje Eurostat, państwa członkowskie Unii Europejskiej otrzymały dwukrotnie więcej wniosków azylowych niż w 2014 roku (1,2 miliona).
W Polsce ten czas zgrał się z kampanią przed wyborami do Parlamentu 25 października. To przy okazji tej kampanii prawicowi politycy i polityczki, z pomocą sprzyjających im mediów, rozpętali genialną z komunikacyjnego i haniebną z etycznego punktu widzenia
kampanię opartą na mechanizmie „zarządzania strachem”, którą kontynuowali również po zwycięskich wyborach. Jest to technika manipulacji polegająca na wywoływaniu w odbiorcach emocji strachu, nakierowywaniu jej na konkretne „zagrożenie”, a następnie stawianiu siebie w roli „obrońcy” – osoby bądź grupy zdolnej ocalić przed rzekomym niebezpieczeństwem. Co istotne, w zarządzaniu strachem realne zagrożenie jest dysproporcjonalnie niskie w porównaniu do poziomu emocji, które wywołuje w społeczeństwie.
Skuteczność tej techniki opiera się na sile, jaką ma emocja strachu, która sprawia, że przestajemy reagować na racjonalne argumenty i w panice szukamy obrońcy. Równocześnie zarządzanie strachem dostarcza posługującym się nim osobom („handlarzom strachu”) bezcenne z punktu widzenia komunikacji politycznej narzędzie – prostą, czytelną, wzbudzającą emocje opowieść. Role w tej historii są jasno rozpisane i oparte na tak zwanym trójkącie dramatycznym –schemacie starym jak pierwsze organizujące życie społeczne opowieści. Na jego trzech rogach mamy więc trzy „osoby dramatu”: obrońcę, ofiarę i oprawcę.
W przypadku strategii zarządzania strachem z 2015 roku w tych rolach obsadzono prawicowych polityków, polskie społeczeństwo i uchodźców.
Pierwotniaki, bakterie i terroryzm
Jeszcze w maju 2015 roku tylko 21 procent Polaków było przeciwnych przyjmowaniu uchodźców z krajów objętych konfliktem zbrojnym (Polacy wobec problemu uchodźstwa, CBOS 81/2015). W grudniu 2016 odsetek ten wynosił już 52 procent (Stosunek Polaków do przyjmowania uchodźców, CBOS 1/2017). Gdy to samo pytanie zadano Polakom w kwietniu 2017 roku, odnosząc je konkretnie do uchodźców z Afryki i Bliskiego Wschodu, aż 74 procent respondentów wyraziło niechęć do ich przyjmowania (Stosunek do przyjmowania uchodźców, CBOS 44/2017). To – zarówno w sensie statystycznym, jak i mentalnym – skokowa zmiana.
Jako społeczeństwo w ciągu dwóch lat zamieniliśmy role w „trójkącie dramatycznym”. Przestaliśmy w uchodźcach widzieć „ofiary”, nękane przez takich czy innych „oprawców”, siebie zaś, czyli polskie, czy szerzej – europejskie
społeczeństwo – jako „obrońców”. Przestaliśmy widzieć w uchodźcach osoby pokrzywdzone przez historię i miejsce urodzenia: kobiety, dzieci, mężczyzn z tobołkami na plecach, którzy zmuszeni zostali do ucieczki i którym należy się pomoc. Kogo zobaczyliśmy?
„Są już przecież objawy pojawienia się chorób bardzo niebezpiecznych i dawno niewidzianych w Europie: cholera na wyspach greckich, dyzenteria w Wiedniu, niektórzy mówią o jeszcze innych, jeszcze cięższych chorobach. No i są pewne przecież różnice związane z geografią –różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, mogą tutaj być groźne” (Jarosław Kaczyński, prezes P i Su, 14.10.2015).
„Na uchodźcęmuzułmanina należy patrzeć jak na potencjalnego terrorystę” (Premier Beata Szydło, 23.03.2017).
„W Polsce nie ma zamachów terrorystycznych, bo wycofaliśmy się z decyzji, którą podjął rząd koalicji PO –PSL – przyjmowania tysięcy emigrantów z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, zwanych uchodźcami” (Minister spraw wewnętrznych i administracji Mariusz Błaszczak, 13.04.2017).
„Wystarczą setki tysięcy niezasymilowanych muzułmanów, żeby roznosić po krajach Europy Zachodniej zarazę terroryzmu. Jak przyjmiemy osoby wyznania muzułmańskiego, to ataki nastąpią też w Polsce” (Jarosław Gowin, prezes Polski Razem, 14.07.2015).
„Muszę państwu powiedzieć, że niemal wszyscy z tych krajów, w których dość licznie zagościli uchodźcy, mówią o gigantycznym problemie tamtejszych służb porządku prawnego, o tym, że oni sobie kompletnie z tym nie radzą, z narastającą agresją, islamizacją, zagrożeniem terrorystycznym. Są tym wręcz przerażeni, zazdroszczą nam, Polakom, zazdroszczą nam, Polsce” (Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, 1.07.2017).
To tylko kilka przykładów wypowiedzi najważniejszych polityków i polityczek lat 2015–2017 na temat uchodźców. Gdyby wydać je wszystkie w formie publikacji książkowej, miałaby ona ładne kilkaset stron.
Co istotne, dehumanizacja uchodźców i budowanie lęku przed nimi odbywały się nie tylko na poziomie wytwarzania błędnej asocjacji pomiędzy zjawiskiem uchodźstwa a wzrostem zagrożenia
terroryzmem (czy zagrożeniem biologicznym – sic!). Opowieść o uchodźcach stała się opowieścią o „katastrofie naturalnej”. Uchodźcy nie „przybywali” do Europy, a ją „zalewali” (zob. Gowin 2015, 2017); „lawinowo” do niej „napływali” (zob. Duda 2015); byli „falą”, która się „podnosiła”, a nawet przez Europę „przetaczała” (zob. Błaszczak 2016, 2017, Duda 2015, Gowin 2017, Ziobro 2015).
W tych wypowiedziach kryje się odpowiedź na pytanie, co takiego stało się z polskim społeczeństwem, że w ciągu dwóch lat tak radykalnie zmieniliśmy zdanie w kwestii przyjmowania uchodźców. Zaczęliśmy się ich bać.
Uchodźca‑muzułmanin‑terrorysta
Naszą masową wyobraźnią zawładnął strach. Idee, które stanęły u jego podstaw, najprościej da się streścić w trzech słowach, które – jak skutecznie przekonali nas politycy – są ze sobą nierozłącznie związane: „uchodźca, muzułmanin, terrorysta”. Żeby jednak to wyobrażenie skutecznie pracowało w naszych głowach, potrzebny był jeszcze jeden kluczowy element. Ów
uchodźcamuzułmaninterrorysta musiał mieć twarz. O to zadbały prawicowe media.
Na okładce „W Sieci” z września 2015 widzimy trzech śniadych mężczyzn o groźnych spojrzeniach. Jeden z nich ma zarost, czapkę wyglądającą na kaukaską i kraciasty szalik. Butnie patrzy w obiektyw, opierając się o szlaban graniczny. W środku widzimy młodego chłopaka o kruczoczarnych, przykrytych arafatką włosach, który patrzy na nas spode łba, ciumkając w ustach skręconego papierosa. Ostatni z okładkowych bohaterów pokazany jest z profilu i trzyma polskie godło.
Okładka „Do Rzeczy” z września 2015 roku cała pokryta jest jedną fotografią przedstawiającą tłum śniadych mężczyzn, najprawdopodobniej czekających przy jednym z europejskich przejść granicznych. Opatrzona jest krzykliwym żółtym tytułem: „Ziemkiewicz: To najeźdźcy, nie uchodźcy”.
„W Sieci” z lutego 2016 roku przedstawia z kolei konwencjonalnie atrakcyjną blondynkę, owiniętą w seksownie opadającą z jednego ramienia flagę Unii Europejskiej. Kobieta wrzeszczy,
co – jak nietrudno się domyślić – wynika z faktu, że jest rozszarpywana i obmacywana przez śniade umięśnione męskie ręce. Żebyśmy nie mieli przypadkiem wątpliwości, że owe ręce należą do mężczyzn o gustach estetycznych kojarzonych u nas z gangami lat 90., na jednej z nich widzimy duży złotawy łańcuch, a na innej – pokaźny sikor. Żeby nie pozostawić choć cienia wątpliwości nawet najmniej bystrym czytelnikom, wydawcy zadbali o odpowiedni podpis: „Islamski gwałt na Europie”.
Jak zatem nasza masowa społeczna wyobraźnia zaczęła postrzegać uchodźców? „Uchodźca” to mężczyzna – zawsze mężczyzna! Pochodzi z szeroko pojętego Bliskiego Wschodu, ewentualnie Afryki Północnej. Jest muzułmaninem. Jako taki zagraża nam (Polakom, czy szerzej – Europejczykom) zarówno w sensie fizycznym, jak i kulturowym. W sensie fizycznym, bo rzekomo z dużym prawdopodobieństwem może być terrorystą. Jak sugeruje wspomniana okładka „W Sieci”, zagraża też „naszym” białym kobietom. W sensie kulturowym, bo normy kulturowe, które przynosi do Europy są „obce” i „wrogie” naszej „zachodniej,
chrześcijańskiej cywilizacji” (czymkolwiek owa rzekomo monolityczna cywilizacja miałaby być).
Na ile owe lęki były uzasadnione?
Z całą pewnością padły na podatny grunt, ze względu na relatywnie wysoką liczbę głośnych zamachów terrorystycznych o podłożu islamistycznym dokonanych w Europie w latach 2015–2017 (między innymi zamachy w Paryżu w listopadzie 2015 roku, w Brukseli w marcu 2016 roku czy w Nicei w lipcu 2016 roku). Wciąż jednak, co charakterystyczne dla zarządzania strachem, były absolutnie dysproporcjonalne w porównaniu do realnego zagrożenia. Dowodził tego Paweł Cywiński w opublikowanym na naszych łamach w 2017 roku tekście „Najnowszy bestseller handlarzy strachu”. Jak pisał: „Polacy naprawdę boją się, że mogą zginąć w ataku terrorystycznym. Tymczasem ryzyko śmierci w takim zamachu dokonanym w jednym z europejskich państw jest ponad dziewięćdziesiąt tysięcy razy mniejsze niż wylosowanie numerka 20 w ruletce”.
Szukając odpowiedzi na pytanie o zasadność tych lęków, warto również przyjrzeć się temu, ile pozwoleń na pobyt
Naszą masową wyobraźnią zawładnął strach.
„obcym kulturowo” obywatelom i obywatelkom państw pozaeuropejskich wydał polski rząd. Jak podaje Eurostat, w 2021 roku Polska przyznała jedną trzecią (ponad 967 tysięcy) wszystkich pozwoleń na pobyt wydanych w tym roku przez państwa członkowskie Unii Europejskiej osobom spoza UE . W 2022 roku po raz kolejny nasz rząd przodował na tle innych państw europejskich w wydawaniu pozwoleń – otrzymało je ponad siedemset tysięcy obywateli państw nienależących do Unii. Należy zaznaczyć, że duża część tych pozwoleń przyznana została obywatelom i obywatelkom Ukrainy i Białorusi (odpowiednio 88 procent w roku 2021 i 78 procent w 2022), czyli, wedle prawicowej narracji, państw „bliskich nam kulturowo”. Pozostałe wizy – a wciąż mówimy o kilkuset tysiącach – powędrowały zaś między innymi do Indusów, Turków, Pakistańczyków czy Bengalczyków. Cokolwiek prawicowi politycy mają na myśli, mówiąc o „kręgu cywilizacji chrześcijańskiej”, którego podobno musimy bronić przed „napływem imigrantów”, raczej nie odnosili się do tych krajów. Co nam jednak mówią te dane? Z jednej strony, trudno o bardziej dobitny dowód
hipokryzji prawicowych władz ewidentnie niewierzących we własne przekazy odnoszące się do cudzoziemców i zagrożenia cywilizacyjnego, które rzekomo ich napływ miałby na nas sprowadzać, traktujących je wyłącznie jako instrument w walce politycznej. Z drugiej strony, polskie społeczeństwo dostało mimowolnie próbkę tego, co oznacza przyjmowanie uchodźców czy imigrantów. Czy zauważyliśmy wzrost przestępczości na ulicach polskich miast? Czy w Warszawie powstały strefy szariatu? A może zaczęliśmy nagle chorować na „choroby bardzo niebezpieczne i dawno niewidziane w Europie”? To pytania czysto retoryczne.
Dwie granice i dwie twarze
Do sierpnia 2021 roku polska dyskusja o uchodźcach była – choć bardzo gorąca –to jednak teoretyczna. Tak zwany kryzys migracyjny na Morzu Śródziemnym wydarzył się przede wszystkim w naszych głowach, a nie w naszych miastach czy wsiach. Wynika to z dwóch kwestii. Po pierwsze, Polska nie leżała na szlaku migracyjnym do Unii Europejskiej (jak na przykład Grecja czy Włochy), a po drugie, nasze władze odmówiły udziału
w unijnym mechanizmie relokacji, który miał kraje graniczne odciążyć.
Wszystko zmieniły jednak dwa wydarzenia. W lecie 2021 roku powstał nowy szlak migracyjny prowadzący ze Stambułu, przez Białoruś, do Polski (jako pierwszego kraju UE ). Korzystały i do dziś korzystają z niego osoby między innymi z Iraku, Afganistanu, Jemenu czy Somalii. Ponadto 24 lutego 2022 roku, wraz z rosyjską agresją, w Ukrainie wybuchła pełnoskalowa wojna, która spowodowała masowy napływ uchodźczyń i uchodźców do Polski.
Kryzys ukraiński był niespotykany w skali globalnej co najmniej z trzech powodów. Po pierwsze, ze względu na skalę i tempo migracji – w ciągu niespełna dwóch miesięcy Polska stała się drugim po Turcji państwem goszczącym najwięcej uchodźców i uchodźczyń na świecie. Po drugie, ze względu na skalę solidarności i oddolnej mobilizacji. Przy kompletnym nieprzygotowaniu struktur państwowych na tak masowy napływ uchodźców obywatelki i obywatele zorganizowali się w oddolne struktury, które w pierwszych miesiącach skutecznie pomagały Ukrainkom i Ukraińcom
rozlokować się w polskich miastach –często w prywatnych mieszkaniach –i odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Po trzecie wreszcie, systemowa odpowiedź państwa na tak masowy napływ uchodźczyń i uchodźców była bodaj najbardziej liberalną w skali świata. Polski rząd nie stworzył osobnego równoległego systemu dla cudzoziemców, a włączył ich w system krajowy, nadając im pesele czy włączając w system świadczeń socjalnych.
Reakcja na kryzys na granicy polsko białoruskiej była skrajnie odmienna. Pushbacki, czyli wywózki do Białorusi, dokonywane przez Straż Graniczną; udokumentowane przypadki przemocy fizycznej i psychicznej dokonywanej na uchodźczyniach i uchodźcach przez polskich pograniczników; systemowe kryminalizowanie pomocy humanitarnej i represjonowanie aktywistów i aktywistek; wreszcie – 81 udokumentowanych śmierci uchodźców w polskich lasach (dane na 25 kwietnia 2024 roku za We Are Monitoring). Śmierci z wycieńczenia, z głodu, z zimna, z chorób, które łatwo wyleczyć. Śmierci, które nie musiały się wydarzyć.
Systemowa przemoc to jednak nie jedyna odpowiedź na pojawienie się szlaku migracyjnego prowadzącego przez Polskę. Powstała Grupa Granica, w ramach której członkowie organizacji prouchodźczych oraz aktywiści i wolontariusze z całej Polski pomagają i ratują życie zagubionym w polskich lasach uchodźcom. Wielu mieszkańców Podlasia zaangażowało się w pomoc. Powstał stworzony przez Klub Inteligencji Katolickiej w Warszawie Punkt Interwencji Kryzysowej. Prawnicy i prawniczki, często pro bono, angażują się w bronienie aktywistów. Powstają raporty dokumentujące przemoc na granicy. O ile jednak społeczne odruchy solidarności wobec ukraińskich uchodźczyń były przez państwo wspierane, a następnie zostały zalegitymizowane i zinstytucjonalizowane, o tyle działalność aktywistów i aktywistek na granicy polskobiałoruskiej – często bezpośrednio ratująca życie – była przez to samo państwo kryminalizowana. O ile, przynajmniej na początku pełnoskalowej wojny w Ukrainie, media prawicowe i media lewicowe były zgodne w dumie i pochwałach kierowanych
wobec polskiego społeczeństwa solidarnie pomagającego uchodźczyniom, o tyle działający na Podlasiu aktywiści i aktywistki mogą liczyć na pełne poparcie mediów jednoznacznie lewicowych, rzadziej – centrowych czy liberalnych. Media prawicowe nie zostawiają na nich suchej nitki.
Jak to się stało, że społeczeństwo, które boi się uchodźców, w ciągu miesiąca przyjęło ich dwa miliony? Dlaczego uchodźców przekraczających jedną z naszych granic wita najbardziej paskudna twarz polskiego społeczeństwa, a tych przechodzących przez inną, położoną nieco bardziej na południe granicę wita twarz empatyczna i solidarna? Różnica jest w przybywających czy może jednak w nas? Odpowiedź na dwa ostatnie pytania kryje się w odpowiedzi na pytanie pierwsze.
Prawdziwe uchodźczynie i nielegalni imigranci
Antyuchodźczy dyskurs ma w Polsce, obok strategii zarządzania strachem, jeszcze jeden ważny wątek. Jest nim rozróżnienie „imigrantuchodźca”.
Prawicowym politykom udało się trwale
zaszczepić w naszym języku zlepek „nielegalny imigrant”, który – w odróżnieniu od „prawdziwego uchodźcy” – przyjeżdża do Europy w „najlepszym” wypadku, żeby nie pracować i żyć z naszych świadczeń socjalnych, a w najgorszym – żeby zniszczyć naszą cywilizację.
Tak się dziwnie składa, że w roli „nielegalnych imigrantów” obsadzani są zazwyczaj niebiali, najczęściej muzułmańscy mężczyźni, podczas gdy „prawdziwi uchodźcy” to zwykle chrześcijańskie kobiety z dziećmi. Kiedy więc Polska przyjęła masowo uchodźców z Ukrainy, prawicowe media pospieszyły z wyjaśnieniem, które miało rozwiać ewentualny dysonans poznawczy – skoro tak długo straszyliśmy uchodźcami, dlaczego nagle nie mamy nic przeciwko ich przyjmowaniu?
A skoro jednak nie mamy nic przeciwko ich przyjmowaniu, dlaczego na jednej granicy wyrzucamy ludzi za płot i pozwalamy im umierać w lesie, a kilkadziesiąt kilometrów na południe innych ludzi przyjmujemy z otwartymi ramionami?
Emblematyczny w tym kontekście jest krótki, acz treściwy artykuł opublikowany na portalu tvp.info miesiąc po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie
(28.03.2022) pod tytułem „6 różnic pomiędzy uchodźcami z Ukrainy a imigrantami z Białorusi” autorstwa Patryka Osowskiego (tekst nie jest już dostępny na stronie tvp.info). Już sama ilustracja mówi wiele: dwie zestawione ze sobą fotografie, z których jedna przedstawia dwie młode kobiety z blond włosami, siedzące w pociągu PKP z dziećmi na kolanach, a druga – drut kolczasty, a za nim kilkunastu śniadych mężczyzn, z których jeden dzierży łopatę, którą zamierza zapewne drut sforsować. Artykuł składa się z sześciu punktów, które jak w pigułce streszczają kluczowe antyuchodźcze fake newsy i stereotypy. Każdy z tych punktów został dokładnie opisany i zdementowany na łamach OKO .press przez Magdalenę Chrzczonowicz w artykule z 3 kwietnia 2022 roku – zainteresowanych odsyłam do tego tekstu. Warto tu jednak wymienić dwa podpunkty opisane przez Osowskiego na łamach tvp.info, są to bowiem parasolowe argumenty, które organizują nasze społeczne myślenie i wyobrażenia o uchodźcach: 1. Na granicy polskobiałoruskiej mamy młodych mężczyzn, a z Ukrainy uciekają kobiety z dziećmi.
2. Owi mężczyźni to „imigranci ekonomiczni”, a Ukrainki uciekają przed wojną – są zatem „prawdziwymi uchodźczyniami”.
„Uchodźca” czy raczej „uchodźczyni” to zatem biała kobieta z dzieckiem, która ucieka przed wojną. „Imigrant ekonomiczny” to młody niebiały mężczyzna, który wyznaje wartości wrogie wartościom europejskim (nawiasem mówiąc, to, jak prawicowi politycy i polityczki widzą „wartości europejskie”, diametralnie różni się od tego, jak owe wartości postrzegane są w dyskursie liberalnym –której wizji europejskości uchodźcy mieliby zatem zagrażać?).
Jak zauważa Dobrosław Kot w eseju „Tratwa Odysa”: „Ta gra słowami bywa grą o życie. Przekonywanie, że uchodźcy są w gruncie rzeczy imigrantami, ma swój wyraźny cel. Uchodźca to ktoś, kogo trzeba przyjąć, ale przecież u bram stoją imigranci udający uchodźców. A skoro tak, to żadne moralne zobowiązanie nie nakazuje ich przyjmowania” (s. 26).
Ukazanie jednej grupy osób migrujących jako „imigrantów ekonomicznych”, a nie „uchodźców”, zdejmuje z nas jako społeczeństwa prawne i moralne
Jak to się stało, że społeczeństwo, które boi się uchodźców, w ciągu
miesiąca przyjęło ich dwa miliony?
zobowiązanie pomagania im. Czy osoby na granicy polskobiałoruskiej to faktycznie „imigranci ekonomiczni”? Nie mamy pojęcia, ponieważ zamiast wszczynać wobec nich procedury, które mają na celu sprawdzenie, czy przysługuje im ochrona międzynarodowa, nasze państwo wyrzuca ich za płot na Białoruś. Liczy się jednak społeczna wyobraźnia. A w jej ramach Polacy, jak zwykle moralni, solidarnie pomagają uchodźcom i twardo chronią siebie i resztę Europy przed wrogimi kulturowo „imigrantami ekonomicznymi”.
Uchodźca, czyli kto?
Przyjmując, że w ponowoczesnym świecie to prawo stanowi wyznacznik obiektywnej rzeczywistości, pytanie o to, kim jest „prawdziwy uchodźca” rozstrzyga Konwencja Dotycząca Statusu Uchodźców sporządzona w Genewie w 1951 roku (tak zwana Konwencja Genewska), czyli najważniejszy międzynarodowy dokument dotyczący uchodźców, który Polska ratyfikowała w 1991 roku. Według Konwencji uchodźcą jest osoba, która: „na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem z powodu swojej rasy,
religii, narodowości, przynależności do określonej grupy społecznej lub z powodu przekonań politycznych przebywa poza granicami państwa, którego jest obywatelem, i nie może lub nie chce z powodu tych obaw korzystać z ochrony tego państwa”.
Warto zwrócić uwagę, że w tej definicji nie pada słowo „wojna”. Uchodźca nie musi zatem uciekać przed wojną –ucieka przed prześladowaniem. Nie ma również mowy o tym, czy uchodźca jest biedny czy bogaty, jakiej jest płci, jaką religię wyznaje czy wreszcie – w jaki sposób przedostał się do kraju, w którym ubiega się o azyl. Uchodźcą jest zarówno trzydziestopięcioletni gej, który znakomicie zarabia jako programista i ucieka z Iranu pierwszą klasą linii Emirates, jak i przekraczająca ukraińsko polską granicę na piechotę, z tobołkiem na plecach sprzątaczka ze Lwowa z trójką małych dzieci. Uchodźcami jest również kilkanaście tysięcy Romów pochodzących z Czech i Słowacji, którym w XXI wieku ochronę międzynarodową przyznała Kanada. I sześcioro Polaków, którym przyznała status uchodźcy w 2015 roku.
Wędrujące okno podłości
Do opisu dyskursu politycznego często używa się figury „okna Overtona”. Obrazuje ona, jak przesuwają się ramy dyskursu i w jaki sposób idee, które wcześniej były przez społeczeństwo uznawane za „nie do pomyślenia” bądź „radykalne”, stopniowo zaczynają wchodzić w ramy „okna” i stawać się „akceptowalne”, „rozsądne” czy wręcz „popularne”.
„Oglądamy wstrząśnięci sceny z brutalnych zamieszek we Francji i właśnie teraz Kaczyński przygotowuje dokument, dzięki któremu do Polski przyjedzie jeszcze więcej obywateli z państw takich jak – tu cytuję – Arabia Saudyjska, Indie, Islamska Republika Iranu, Katar, Emiraty Arabskie, Nigeria czy Islamska Republika Pakistanu. Kaczyński już w zeszłym roku ściągnął z TAKICH [podkreślenie HF ] państw ponad 130 tysięcy obywateli. […] Dlaczego Kaczyński szczuje na obcych i na imigrantów, a jednocześnie chce ich wpuścić setki tysięcy i to właśnie z takich państw?”. To fragment wypowiedzi Donalda Tuska z krótkiego filmiku, który umieścił na portalu X 2 lipca 2023 roku, na początku kampanii wyborczej. Choć celem
Straszenie „obcymi kulturowo”
czy nazywanie ludzi „nielegalnymi” nie jest
już domeną faszyzujących prawicowców.
Stało się powszechnie akceptowanym
językiem debaty o migracji.
Tuska było zapewne obnażenie niewątpliwej hipokryzji P i Su w tematach migracyjnych, mimowolnie pokazał też własny cynizm w tej kwestii. Jeszcze w 2015 roku Tusk stał solidarnie po stronie paneuropejskich rozwiązań, takich jak relokacja, które pozwoliłyby odciążyć kraje graniczne i rozdzielić przybywających masowo przez Morze Śródziemne migrantów we wszystkich państwach Unii Europejskiej. W tym kontekście deklarował nawet, że: „Solidarność bez poświęceń jest hipokryzją, teraz nie potrzebujemy pustych deklaracji o solidarności, ale działań i liczb”(25.06.2015). Na początku stycznia tego roku, już jako premier, był jednak innego zdania: „Jeśli chodzi o stanowisko polskiego rządu w Unii Europejskiej, nie będzie naszej zgody, akceptacji dla żadnego przymusowego mechanizmu [relokacji migrantów] i chcę państwa zapewnić, że Polska nie przyjmie nielegalnych migrantów w ramach żadnego takiego mechanizmu. Nie przyjmiemy żadnego migranta” – deklarował dziennikarzom na konferencji prasowej.
Fakt, że w opublikowanym na X filmie Tusk mówi o „Islamskiej Republice” Iranu
i Pakistanu, zamiast o „Iranie” i „Pakistanie” jest oczywiście nieprzypadkowy. Postanowił załatwić Kaczyńskiego własną bronią i sam wszedł w sprawdzone tory zarządzania strachem, podkreślając, że sprowadzeni przez P i S migranci są wyznania muzułmańskiego. A muzułmanów, jak nauczyło nas zarządzanie strachem, należy się przecież bać. W drugiej przytoczonej wypowiedzi Tusk posługuje się z kolei skutecznie wprowadzonym do języka debaty publicznej przez prawicowych polityków dehumanizującym zlepkiem „nielegalny migrant”.
Co mówią nam te wypowiedzi Tuska? Poza chyba dość oczywistym faktem, że obecny premier nie jest najbardziej niezłomnym politykiem, jeśli chodzi o stanie twardo na straży wyznawanych idei, pokazują one przesunięcie „okna Overtona”. Straszenie „obcymi kulturowo”, muzułmanami czy Arabami, czy nazywanie ludzi „nielegalnymi” nie jest już domeną faszyzujących prawicowców. Stało się powszechnie akceptowanym, ogólnoobowiązującym językiem debaty o migracji. Jako radykalna postawa traktowany jest dziś raczej postulat, by wpuszczać ludzi starających się o azyl i poddawać
ich opisanym w prawie procedurom weryfikacji, czy przysługuje im jakaś forma ochrony międzynarodowej.
Polski dyskurs o uchodźcach jest dyskursem ściśle rasistowskim. Różnice rasowe nazywane są różnicami kulturowymi i podparte zostają pseudonaukowymi, dawno obalonymi teoriami w rodzaju „zderzenia cywilizacji” Samuela Huntingtona. A jednak fakt pozostaje faktem: jako Polacy byliśmy w stanie w ciągu miesiąca przyjąć dwa miliony uchodźczyń i uchodźców z Ukrainy (i wspaniale!), a równocześnie toczyć zażarte spory dotyczące tego, czy Polska powinna przyjąć kilka–kilkanaście tysięcy uchodźców w ramach mechanizmu relokacji. Spory, które były jednym z czynników dających P i Sowi bezwzględne zwycięstwo w wyborach parlamentarnych i prezydenckich w 2015 roku. Byliśmy w stanie w ciągu miesiąca przyjąć dwa miliony
uchodźczyń i uchodźców z Ukrainy (i, raz jeszcze, wspaniale!), a równocześnie godzimy się na to, że w naszych lasach, wzdłuż naszej granicy ludzie giną i są wywożeni i wyrzucani do autorytarnej Białorusi, bo mieli czelność szukać lepszego życia. I, co należy podkreślić, giną i są wywożeni nadal, pomimo zmiany władzy.
W marcu 2022 roku, niedługo po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie, na ówczesnym Twitterze pojawił się wpis osoby o nicku @ayosogunro (tłumaczenie własne):
„Nie mogę się nadziwić, że Europa lamentowała nad «kryzysem migracyjnym» w 2015, kiedy około 1,4 miliona uchodźców uciekało przed wojną w Syrii, a mimo to w ciągu kilku dni szybko wchłonęła 2 miliony Ukraińców, w towarzystwie flag i przy akompaniamencie muzyki fortepianowej. Europa nigdy nie miała kryzysu migracyjnego. Ma kryzys rasistowski”.
Hanna Frejlak zajmuje się analizą i strategią w agencji Pacyfika. Jest antropolożką kultury, redaktorką Magazynu Kontakt. Podczas studiów prowadziła badania w środowisku warszawskich konserwatywnych katolików i wśród uchodźców z Afryki Zachodniej na Sardynii. Angażuje się w różne działania prouchodźcze.
Marta Pałka instagram.com/ tata_pisze
W temacie migracji działamy reaktywnie – nie mamy planowania strategicznego. Śmialiśmy się z PRL ‑u, że mieli plany długoletnie: pięciolatki czy siedmiolatki. To, jak te plany wychodziły, to inna sprawa, ale sama idea planowania wieloletniego w sprawie takiej jak migracja jest naprawdę dobra i sensowna.
Z Anną Dąbrowską i Witoldem Klausem rozmawiają Ernest Małkiewicz i Bartosz Tarnowski
Ka MI l KO walsk I
Na początku pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę rozmawialiśmy o tym, jakie nadzieje na przyszłość budzi pozytywna reakcja Polaków na uchodźców. Co zmie niło się od tego czasu?
W ITOL d K LAUS : Tak naprawdę zmieniło się wszystko. Nie wiem, czy przestaliśmy być dumni, ale myślę, że w dużej mierze tę dumę zawłaszczył rząd, który w grudniu odszedł. Może stwierdzenie, że ludzie, którzy pomagali, poczuli się zdradzeni, jest za mocne, ale na pewno poczuli się zmęczeni. W pierwszym odruchu zareagowali spontanicznie, dając z siebie wiele, ale licząc na to, że władza przejmie kiedyś ich obowiązki. To stało się jednak w bardzo niewielkim zakresie, a wiele osób musiało wrócić do codziennych zadań – pomaganie jest ważną rzeczą, ale nie sposób wymagać, by było stałym elementem życia. A potem przyszły wybory i z nimi antyimigranckie nastroje wyrażane przez różne partie. Kulminacją tych nastrojów było referendum – na szczęście nieudane, ale
opłakane w skutkach: wytworzyło wokół migracji negatywną narrację, która przecież na początku wojny koncentrowała się na wsparciu, wspólnotowości i solidarności. Niestety później rząd przestał jawnie deklarować, że pomaganie osobom uciekającym z Ukrainy jest ważne. Część osób poczuła się więc zwolniona z obowiązku – nie tylko udzielania konkretnej pomocy osobom uchodźczym w Polsce, ale nawet z solidarności – zarówno z osobami uciekającymi przed wojną, jak i z tymi, którzy nadal walczą w Ukrainie.
Solidarność w Polsce wydaje się raczej spontaniczną emocją, która szybko się wypala, niż trwałą wartością. Co musia łoby się stać, by polska solidarność stała się podstawą do działań na poziomie systemowym mimo uwikłania politycz nego tematu migracji?
WK : Aby emocje się utrwaliły, trzeba przejść w publicznych i politycznych rozmowach o migracji na poziom wartości. I nie chodzi mi tu o poziom
emocji – że to biedni ludzie, więc trzeba im pomóc, tylko dlaczego pomoc osobom w potrzebie jest ważna jako stały element działania państwa i społeczeństwa. Różnym osobom –nie tylko uchodźczym. Musimy zatem przestać mówić o „ciepłej wodzie w kranie”, czyli o tym, że rząd powinien zapewnić przyziemne, choć ważne, świadczenia, a przejść na inny poziom rozmowy o Polsce i naszym miejscu w świecie. Tylko rozmowa o wartościach daje nam możliwość przejścia na inny poziom wrażliwości oraz świadomości.
Ann A d ą B r OWSKA : Warto też zdać sobie sprawę ze swojego uprzywilejowania. W Polsce wciąż funkcjonuje myślenie o naszym państwie jako kraju na dorobku, któremu przez to, że samo mało ma, trudno jest dzielić się z innymi. Ta historia o naszym kraju jest już od dawna nieprawdziwa –nie była prawdziwa latem 2021, gdy zaczął się kryzys na granicy polskobiałoruskiej, ani zimą 2022, gdy
zaczęła się pełnoskalowa inwazja na Ukrainę.
Jesteśmy dość bogatym krajem, dobrze osadzonym w strukturach międzynarodowych, i – nawet jeśli na co dzień nie jesteśmy tego świadomi – w chwilach kryzysu jest to doskonale widoczne. Z tych przywilejów wypływają zobowiązania wobec tych, którzy nie mieli tyle szczęścia w życiu: to powinno być podstawą naszej solidarności.
Co jeszcze pokazuje nam reakcja Pola ków na przybycie osób uchodźczych z Ukrainy?
A d : Dla mnie wojna w Ukrainie i związany z nią problem migracyjny to historia o społeczeństwie obywatelskim – nie o przypadkowych ludziach, lecz takich, którzy mając narzędzia zarówno do pracy w sytuacji kryzysowej, jak i do pracy ze sobą wzajemnie – umieją się wspierać. Dziś na placu boju zostały struktury istniejące od dawna, czyli społeczeństwo obywatelskie sformalizowane w organizacjach społecznych – ludzie, którzy dzięki swojej eksperckiej wiedzy i doświadczeniu potrafią działać w kryzysie. My
nie staliśmy się aktywistami 24 lutego. To, co robiliśmy po wybuchu pełnoskalowej inwazji, jest częścią naszej pracy, jaką jest pomoc migrantom i migrantkom w Polsce. Do tej pracy mamy wszelkie narzędzia, umiemy ją wykonywać dobrze i skutecznie, nie wypalając się jednocześnie, nawet jeśli państwo jest w swoich działaniach nieobecne.
WK : Polska nie jest krajem tylko polityków i polityczek. Organizacje społeczne są silnym sektorem, w którym jest wiele osób eksperckich i warto, by władze to dostrzegły. Jednak nie w taki sposób, jak często dziś bywa – że władze zapraszają nas i eksploatują nasze zasoby wiedzy. Rząd powinien wchodzić w realne partnerstwa i płacić za wiedzę. Nie tylko za samą ekspertyzę, ale również wspierając instytucjonalnie organizacje społeczne.
Po początkowej dumie z otwartości i gościnności pojawia się coraz więcej niechęci i aktów wrogości pomiędzy narodami.
A d : To nie jest tak, że akty wrogości wobec Ukraińców pojawiły się nagle.
One są obecne od początku III r P. My je obserwujemy od lat i próbujemy nimi zarządzać – mowa tu zarówno o poziomie mikronierówności, jak i jawnej dyskryminacji czy atakach fizycznych. Nic nowego, tylko skala jest inna – może jeszcze to, że rząd ustami różnych polityków i polityczek podgrzewał atmosferę wzajemnej wrogości oraz usprawiedliwiał ludzi, którzy dopuszczali się tego typu przestępstw. WK : Można też spojrzeć na zamknięte w listopadzie 2023 roku śledztwo IP n u dotyczące akcji „Wisła” i tego, jakiego języka używają osoby, które je prowadziły. Ich zdaniem „ewakuacja osób o narodowości ukraińskiej, łemkowskiej i polskiej miała charakter prewencyjny i ochronny, a nie represyjny”. To bardzo dobrze pokazuje, że elity polskiego społeczeństwa lekceważąco i bez zrozumienia odnoszą się do mniejszości ukraińskiej w Polsce, która w związku z akcją „Wisła” została bardzo pokrzywdzona.
Czy przez dwa lata, które minęły od wybu‑ chu pełnoskalowej inwazji na Ukrainę,
coś się zmieniło? Czy można dziś mówić o wsparciu systemowym ze strony państwa?
A d : Od lat działamy bez systemu. Tym, co było szczególnie dojmująco widoczne po rozpoczęciu wojny, był brak działającego systemu zarządzania kryzysowego. Ludzie organizowali właściwie wszystko, poza miejscami zbiorowego zakwaterowania. Ale łóżko pod dachem to nie jest koniec ani nawet początek drogi – osobie migrującej trzeba dostarczyć wiele innych dóbr i usług, żeby faktycznie można było powiedzieć, że zaopiekowaliśmy wszystkie jej potrzeby w pierwszych godzinach po przybyciu do Polski. A zarządzanie kryzysem to jeszcze dbanie o nasze zasoby ludzkie – by zaangażowani nie czuli się pokrzywdzeni i by byli w tym długim biegu gotowi na kolejne dni ciężkiej pracy. Żeby tak rzeczywiście było, aktualna sytuacja wymaga gruntownej zmiany na poziomie zarówno centralnym, jak i wojewódzkim oraz lokalnym.
WK : Pierwszy moment po wybuchu kryzysu jest zawsze trudny, może nawet nie do zaplanowania. Natomiast
kiedy już napływ ludzi jest w miarę ustabilizowany, powinno wejść państwo. To się nie stało. Jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni do działania akcyjnego, od kryzysu do kryzysu. Działamy reaktywnie, a nie proaktywnie i dlatego nie mamy planowania strategicznego w całym naszym myśleniu o państwie w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Śmialiśmy się zawsze z P r Lu, że mieli plany długoletnie: pięciolatki czy siedmiolatki. I oczywiście to, jak te plany wychodziły, to inna sprawa, ale sama idea planowania wieloletniego jest naprawdę dobra i sensowna.
Jakie są najbardziej palące wyzwania, któ rymi powinien się zająć nowy rząd?
A d : Można by zacząć od tego, o czym mówił już Witek – czyli od tworzenia szerszej strategii, bo spora część społeczeństwa obywatelskiego zmęczyła się, wypaliła i sfrustrowała brakiem wsparcia i dostrzeżenia problemów przez polskie państwo. Do tego trzeba dodać problem podwójnych standardów powiązanych z systemowym rasizmem w myśleniu o sytuacji migracyjnej w Polsce – to
oczywiście problem nie tylko naszego państwa, lecz również Unii Europejskiej. Przekłada się on jednak coraz bardziej na relacje społeczne w naszym kraju. Nie mamy żadnej narracji – ani odgórnej, ani oddolnej – dotyczącej tego, jak zmieniają się społeczności lokalne w związku z tym, że Polska stała się nagle krajem bardzo różnorodnym i jest pod silną presją migracyjną.
To są wyzwania, które można dostrzec z pewnego oddalenia. A gdybyśmy zeszli na poziom bardziej praktyczny?
A d : Przyzwyczailiśmy się do wojny. Nikt już specjalnie nie zajmuje się uchodźcami i uchodźczyniami. A na pewno nikt z rządu nie zadaje sobie pytań: Co dalej z dziećmi, które wciąż nie chodzą do szkoły? Co dalej z punktami noclegowymi, w których utknęli ludzie niebędący w stanie się usamodzielnić? Słowo „usamodzielnienie” w ostatnich miesiącach jest na ustach wszystkich, ale nic się za nim nie kryje, a już na pewno żadne pieniądze ani plan. Dobrze byłoby też zbadać nie naszą percepcję ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy w związku z wojną, tylko
to, co o tej ustawie myślą uchodźcy i uchodźczynie.
Czy głosy uchodźców są dziś w takim razie w ogóle słyszalne?
WK : Mnie się wydaje, że głosy uchodźców słychać, ale tylko takie, które są dziękczynne. Takie są nawet mile widziane. Na początku kryzysu o osobach z Ukrainy mówiono, że to są goście w Polsce. Z jednej strony jest to bardzo ładna narracja, bo przed gościem otwiera się dom i jest się dla niego przyjaznym. Z drugiej strony gościem jest się tylko na chwilę. A tu przecież gość nie ma dokąd wrócić, bo wojna nadal trwa i nie wiadomo, kiedy się skończy.
Dochodzi do tego narracja o tym, że te osoby są nam „bliskie kulturowo” –a to określenie najczęściej oznacza białego chrześcijanina, obywatela Ukrainy (bo już niekoniecznie innych państw regionu). Takie myślenie pokutuje w umysłach polityków i polityczek –a więc osób, które są odpowiedzialne za budowanie odpowiednich polityk i bieżących odpowiedzi na problemy.
Ale jego skutkiem jest to, że takiej
Polska nie jest krajem tylko polityków i polityczek.
„bliskiej” osobie państwo nie musi bardzo pomagać, bo sama się jakoś zintegruje w polskim społeczeństwie.
W Lublinie liczbę mieszkańców szacuje się między trzysta dwadzieścia a cztery sta tysięcy. Ile spośród nich to obywatele i obywatelki Ukrainy?
A d : W tej chwili możemy mówić o około dwudziestu tysiącach uchodźców i dziesięciu–piętnastu tysiącach tych, którzy przyjechali tu do pracy i na studia. Szacuje się jednak, że przez pierwsze cztery tygodnie kryzysu przez Lublin przejechało, zatrzymując się na jakiś czas, nawet 1,2 miliona osób – ponad cztery razy więcej niż jest mieszkańców Lublina. Precyzyjnych danych brak, choć samorząd lubelski stara się nadrobić tę lukę.
W takiej sytuacji partycypacja obywa‑ teli i obywatelek Ukrainy w sprawach miejskich powinna być oczywistością. Jak wygląda rzeczywistość?
A d : To po naszej – Polek i Polaków –stronie jest to, by zapraszać migrantów i uchodźców do dialogu. Łatwo to pominąć, bo są prawdopodobnie
najgrzeczniejszymi migrantami, jakich sobie można wyobrazić – grzecznie pracują, nie wychylają się za bardzo, generalnie są niewidoczni. Pewnie trochę boją się polskiego społeczeństwa i różnych faszyzujących środowisk. Wczoraj w Sejmie mieliśmy przykład zamykający wiele dialogów (rozmowa została przeprowadzona dzień po wotum zaufania dla rządu i antysemickim wyskoku Brauna – przyp. B. T.). Powtarzam to od lat: lokalne czy państwowe polityki integracji i migracji są dla nas. Jeśli nie sprawimy, że osoby uchodźcze będą czuły współodpowiedzialność za miasto, jeśli nie będą włączone w dialog o państwie lub najbliższej okolicy, to prędzej czy później one będą się izolować i stworzą alternatywne zamknięte społeczności.
Czy taki dialog jest możliwy, jeśli ktoś boi się skrytykować nasze społeczeństwo, jest grzeczny i się nie wychyla?
A d : Dlatego właśnie warto słuchać i zachęcać do tego, by nie mówili tylko grzecznych i miłych rzeczy. My w ich oczach możemy zobaczyć swoją lokalną społeczność. Tam, gdzie ona
nie domaga w opinii osób migranckich, pewnie też zawodzi w innych kontekstach, na przykład usług dla osób z niepełnosprawnościami czy wsparcia osób LGBTQ +.
Co jest potrzebne, abyśmy usłyszeli głos migrantów i uchodźców?
A d : Z jednej strony musimy oczywiście dostarczyć ludziom wiedzę – zresztą nie tylko migrantom, lecz również polskiemu społeczeństwu – na temat tego, czym jest właściwie partycypacja i jakimi metodami można zabrać głos w dyskusjach o mieście. Z drugiej strony – bez komunikatu „z góry” ludzie nie poczują się zaproszeni. Niezbędne jest więc przekonanie żywione przez władze lokalne, że ten głos musi zostać wysłuchany.
Chcemy świadomości, że migranci nie żyją w próżni – gdzieś mieszkają, nawiązują relacje, chodzą do szkoły czy do lekarza i pracują. W obowiązku miasta jest systematycznie dowiadywać się od migrantów: jak im się u nas żyje i czego by potrzebowali, by żyło się lepiej?
WK : W Polsce pokutuje też przekonanie, że polityka migracyjna powinna być nową, osobną polityką. Tymczasem ona musi się łączyć się z innymi, już istniejącymi politykami. Wojna w Ukrainie obnażyła kryzys polskiego systemu edukacji, mieszkalnictwa czy ochrony zdrowia. Nie naprawiając tych systemów, nie jesteśmy w stanie zbudować sensownej polityki migracyjnej ani integracyjnej.
Czy – poza próbami zmiany społecznej narracji – jesteśmy w stanie systemowo bądź doraźnie przeciwdziałać tej sytuacji i deeskalować napięcia? Przecież wojna w Ukrainie nie wydaje się zbliżać do szyb kiego końca.
ludzi, którzy wyjechali do Polski, po prostu tutaj zostanie. Twórzmy rozwiązania teraz, by mieć jak najmniej napięć i niepokojów społecznych, które będą w nas uderzały.
Po drugie, musimy zarządzać tym kryzysem. Nic tu się samo nie zrobi. Państwo musi wziąć za to zarządzanie odpowiedzialność.
Po trzecie, musimy tworzyć dobrą narrację. Siła dobrych historii płynących z Warszawy, z ulicy Wiejskiej, czy z naszych samorządów lokalnych o tym, jak wygląda nasza społeczność, jest ogromna.
Jak takie narracje mogłyby wyglądać?
A d : Dobrze by było, by u nas w Lublinie raz na kwartał władze miasta organizowały konferencję prasową. Przykładowo, prezydent mógłby przedstawić fakty i dane, czyli ile osób ostatnio do nas przyjechało, ile się zameldowało, ile mieszka w miejscach zbiorowego zakwaterowania. Ważne, by te fakty były częścią szerszego obrazu sytuacji lokalnej, na przykład informowania o nowo podejmowanych inwestycjach. Dostarczanie takiej wiedzy jest szalenie ważne: dzięki temu można przeciwstawić te informacje przekazom z memów czy fejkowych kont ruskich trolli.
WK : Czy to wszystko, o czym mówi Ania, się wydarzy, zależy bardzo od polityki i narracji nowego rządu. Na ile rządzący uznają, że migracje są istotnym tematem, z którym trzeba się zmierzyć, chociaż nie jest to łatwe. Na pewno jednak zmierzyć się należy, nie wolno go – jak robiono przez lata – ignorować.
W Lublinie promujemy myślenie, że migranci to nowi mieszkańcy miasta. Dzięki temu mamy szansę wprowadzić ich do miejskich dyskusji – bo wcześniej przez całe lata władze mówiły, że migrantami i legalizacją pobytu zajmuje się Urząd Wojewódzki. Ale my nie oczekujemy, że teraz to miasto będzie legalizowało ich pobyt czy pracę. →
A d : Po pierwsze, musimy przestać czekać na koniec wojny. Nie czekajmy z rozwiązaniami do momentu, kiedy Zełenski ogłosi zwycięstwo – część
A d : Prezydent Lublina po tym, co zrobił Grzegorz Braun, ogłosił, że jedni gaszą, a my zapalamy świece chanukowe, i zaprosił mieszkańców na spacer śladami lubelskich Żydów. To nie musi być nic wielkiego, czasami w takich rzeczach też buduje się opowieść o wartościach.
Wczoraj nawet polski episkopat potrafił w ciągu godziny wydać komunikat potę piający Brauna…
WK : Ale to, że to przytaczamy, pokazuje, jak niewielkie mamy wobec polskiego Kościoła wymagania. Powinniśmy od niego oczekiwać jasnego wsparcia osób uchodźczych – Kościoły na Zachodzie i prowadzone przez nie organizacje są naturalnym sojusznikiem osób w drodze i z doświadczeniem migracyjnym. W Polsce jedynie Klub Inteligencji Katolickiej, prowadzący na granicy z Białorusią Punkt Interwencji Kryzysowej, może być tym pozytywnym wyjątkiem.
W Lublinie powstała Komisja Dialogu Obywatelskiego do spraw integracji imigrantów i imigrantek. Skąd takie roz wiązanie? Czy to jest pomysł, który się sprawdza?
WK : Zanim porozmawiamy więcej o Lublinie, to powiem dwa słowa o Warszawie, w której podobna komisja (do spraw cudzoziemców) powstała mniej więcej piętnaście lat temu. Mówię o tym nie po to, by chwalić Warszawę, tylko by pokazać, że pomysł, który u zarania jest dobry, może przerodzić się w miejsce bezowocnych debat, które nikogo nie interesują. Samo powstanie ciała konsultacyjnego nie jest żadnym sukcesem. Ważne jest to, kto je koordynuje, kto przychodzi na spotkania, jak odnosi się do takiego ciała samorząd. W Lublinie ta komisja działa.
A d : Historia Komisji Dialogu Obywatelskiego do spraw integracji w Lublinie nie jest też historią nową. W 2013 roku w ramach projektu we współpracy ze szwajcarskim kantonem Neuchatel, jednym z zadań miasta było powołanie Grupy Wsparcia Integracji – nieformalnego ciała pierwotnie powiązanego z prezydentem, a potem z miejskim Biurem Partycypacji Społecznej. Grupa ta miała rozmawiać na temat zmieniającego się
kształtu wspólnoty samorządowej Lublina. Traf chciał, że była to bardzo międzysektorowa grupa – nie tylko przedstawiciele organizacji społecznych i miasta, ale też na przykład komendy policji czy instytucji samorządowych jak Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie. Ta grupa spotykała się bardzo regularnie – przez kilka lat raz na miesiąc. W pewnym momencie jednak zaczęłam mieć poczucie, że formuła nieformalnej struktury – niby przyklejonej do urzędu, ale bez umocowania – wyczerpała się, że nie da się dalej egzekwować pewnych spraw. W 2020 roku pojawiła się możliwość, by założyć Komisję Dialogu Obywatelskiego –postanowiłam przetrzeć ten szlak.
Jak tworzy się taką grupę doradczą?
Samorząd był temu przychylny?
A d : Trzeba pięciu organizacji, które składają wspólny dokument woli. Doświadczenie Grupy Wsparcia Integracji skonsolidowało środowisko społeczne – zgromadziłam więc naszych partnerów i złożyłam wniosek w urzędzie. Podpis prezydenta powinien być już tylko formalnością – jednak
czekałam na niego dziewięć miesięcy, nieustannie dopytując prezydenta, co stało się z wnioskiem i dlaczego musimy tyle czekać. Wszyscy widzieliśmy, jak zmienia się nasza rzeczywistość, a jednak z powodów politycznych przyjęcie tego do wiadomości i podjęcie działań w tej sprawie było tak trudne, że decyzja była przeciągana w nieskończoność.
Czy organizacje zrzeszone w kdo tworzą inną jakość, niż mogłyby, działając poza Komisją, pojedynczo?
A d : Podam przykład. 18 lutego 2022 roku zwołałam specjalne posiedzenie tej komisji, na które zaprosiłam między innymi prezydenta miasta, wojewodę, przedstawicieli ambasady Ukrainy i organizacji mniejszości ukraińskiej. Zadałam im pytanie: Jak jesteśmy przygotowani na ewentualną wojnę w Ukrainie? Dla mnie było oczywiste, że ona wybuchnie – pytanie tylko kiedy. Stworzyłam więc – na podstawie moich doświadczeń z granicy polskobiałoruskiej – listę potrzebnych rzeczy i działań, którymi społeczeństwo obywatelskie będzie
musiało się zająć, gdy dojdzie do wybuchu wojny. Pytałam prezydenta: Co mamy, a na co jeszcze nie jesteśmy gotowi? To właśnie na podstawie tej listy działań funkcjonował Lubelski Społeczny Komitet Pomocy Ukrainie po rozpoczęciu inwazji – weszły do niego prawie wszystkie organizacje, które wchodzą w skład K d O WK : Zobaczcie, jakim paradoksem jest to, że to Ania, przedstawicielka społeczeństwa obywatelskiego, wychodzi z planem i pomysłem. Władze miały swoje spotkania, ale nie pomyślały, by zaprosić osoby z organizacji społecznych, na przykład na posiedzenia grupy zarządzania kryzysowego.
A d : Bo nie mają do nas zaufania. Im się wydaje, że wyniesiemy tajne informacje i będziemy je rozpowiadać na mieście.
Wychodzi więc na to, że działanie kdo to nie jest możliwe do zaaplikowania roz wiązanie systemowe, tylko trochę lepiej umocowana działalność społeczeństwa obywatelskiego.
WK : A może nawet mocniej: to wszystko nie jest opowieścią o działaniu systemowym czy obywatelskim, tylko
Przyzwyczailiśmy się do wojny. Nikt już specjalnie nie zajmuje się uchodźcami i uchodźczyniami.
o lokalnej – wybacz, Aniu – wariatce, która ma potrzebę zmiany i wymusza ją na wszystkich dookoła. Zostaje ona doceniona dopiero wtedy, gdy ma miejsce naprawdę gigantyczny kryzys i okazuje się, że sprawdzają się wszystkie jej prognozy. To nawet nie jest siła sektora, tylko siła poszczególnych osób liderskich w tym sektorze. Przecież w innych miastach mamy organizacje, które są w miarę silne –tylko nie mają tak rozpoznawalnych osób liderskich i przez to mają inną, znacznie mniejszą, siłę oddziaływania na władze lokalne.
Co jeszcze, oprócz doraźnego wspar cia humanitarnego, udało się zrobić w ramach kdo, co przełożyło się na lepsze życie imigrantów i imigrantek?
A d : Najważniejszą sprawą – poza pomocą humanitarną – jest powstanie Baobabu, przestrzeni do spotkań, poznawania się, budowania relacji, własnych inicjatyw nowych i starych mieszkańców miasta, testowania narzędzi integracyjnych, wreszcie tworzenia narracji o mieście, o zmianach, które się w nim dzieją.
Baobab to miejsce integracji lokalnej w centrum Lublina. Kto spotyka się w Baobabie i po co tam przychodzi?
A d : Z naszych wyliczeń wynika, że w ciągu tego roku mieliśmy dwadzieścia tysięcy gości. To tyle, ile chcieliśmy mieć w przyszłości, a nie tyle, ile zakładaliśmy, że będziemy mieli w pierwszych ośmiu miesiącach działania. Z samego front desku , czyli punktu informacji, w którym pomagamy załatwić proste rzeczy i tłumaczymy kwestie administracyjne, korzysta miesięcznie od 1000 do 1300 osób. To głównie migranci i migrantki, ale już nie tylko uchodźcy i uchodźczynie z Ukrainy. W ostatnim czasie poszerzyliśmy działania o hub antydyskryminacyjny, w którym dyżury pełnią osoby o różnych tożsamościach i wywodzący się z różnych backgroundów kulturowych. To ważne, by pokazywać, że Baobab to miejsce dla wszystkich.
Skoro to miejsce dla wszystkich – czy przychodzą tu również Polki i Polacy?
A d : Najtrudniej jest nam przekonać właśnie Polki i Polaków do tego, by korzystali z tej przestrzeni
i uczestniczyli w oferowanych zajęciach. Jednak to też powoli się zmienia – ludzie potrzebują czasu, by zrozumieć, czym właściwie jest Baobab. To przecież niestandardowe miejsce: nie jest muzeum ani centrum zajęć o innych kulturach, tylko miejscem, w którym możemy poznać się wzajemnie w taki tylko sposób, w jaki będziemy chcieli. Choć oczywiście organizujemy też warsztaty, bo mamy warsztatownie lekką i ciężką. To w ten sposób najczęściej trafiają do nas Polki i Polacy –zapisują się na zajęcia, a potem okazuje się, że uczestniczą w nich też Ukraińcy i Ukrainki, dziewczyny z Zimbabwe i chłopaki z Arabii Saudyjskiej. Działa też u nas biblioteka wielokulturowa, a dla migrantów porady prawne oraz wsparcie psychologiczne. Prowadzimy lekcje języka polskiego, twierdząc nieustannie, że bez języka nie ma integracji; ale też zachęcamy polską społeczność, by uczyła się choćby albo przynajmniej podstawowych zwrotów w języku ukraińskim. Oczywiście nie po to, by kogoś „ukrainizować”, tylko by ułatwić nawiązanie relacji ze swoimi sąsiadami.
Musimy tworzyć dobrą
narrację. Siła historii płynących
z Warszawy
czy z samorządów lokalnych jest ogromna.
Czy myślicie, że Baobab jest czymś, co da się przenieść do innych miast, czy to spe cyfika Lublina, że ta przestrzeń działa tak prężnie?
WK : Pomysł bardzo łatwo przenieść do innych miast. Trzeba tylko dostrzec, że usługi, które dostarcza Baobab, nie są czymś wyjątkowym. Warto to więc zaproponować, a przy tym dostosować do lokalnych potrzeb i oczekiwań osób migrujących. Nie muszą tego robić organizacje społeczne – to może być jednostka samorządowa, jak dom kultury. I znowu – w Warszawie jest Centrum Wielokulturowe, które działa od wielu lat, ale nie tak prężnie jak Baobab, między innymi dlatego, że budżet jest bardzo niski, a lokalizacja daleka od centrum.
Wracając jeszcze do tematu integracji cudzoziemców…
A d : Warto pamiętać, by nie mówić o integracji cudzoziemców, a o integracji społeczności. Nie jest to proces jednostronny, w którym ktoś ma się zintegrować z nami, tylko po naszej stronie też muszą być do tego chęci.
Podejrzewam, że wielu z nas w kon tekście przybyszów słyszało w prze kazach w szkole nie tyle o integracji, nawet jednostronnej, ile o asymila cji. Od najmłodszych lat, przez pod stawówkę, gimnazjum i liceum to właśnie asymilacja pojawiała się jako warunek, by mniejszość mogła sobie dobrze żyć w ramach innego kraju. Zmiana tak głęboko wtłoczo nej narracji to katorżnicza praca u podstaw.
A d : I niestety, dokładnie według klucza asymilacji często działamy wobec migrantów i migrantek. Na pewno robiła tak szkoła za czasów Czarnka, która od razu po przybyciu z Ukrainy kazała nowym uczniom zdawać polską maturę. A przecież trzeba było stworzyć możliwości, by zdawali oni ukraińską maturę – w systemie i języku, w którym dobrze się odnajdywali. Tymczasem my powiedzieliśmy tym ludziom, że cała ich przyszłość w Polsce zależy od tego, czy znają teksty kultury polskiej, co jest absurdem.
WK : Ta praca, o której mówiliście, to jest po prostu nasz obowiązek. Jeśli nie zaczniemy wymagać od Polek
i Polaków, by zmienili język i nastawienie, to przygotujemy sobie to, czym często straszą nas politycy i polityczki – getta różnego rodzaju, takie jak w niektórych miejscach Francji. Można przywołać też przykład historyczny: Żydzi byli świetnie zasymilowaną społecznością w większości państw Europy, co nie uchroniło ich w żaden sposób przed naznaczeniem i eksterminacją. Myślenie asymilacyjne cały czas obraca się dokoła kategorii „obcego”, którego bardzo łatwo zdefiniować. Musimy porzucić ten sposób myślenia dla naszego własnego dobra.
Jak waszym zdaniem będzie wyglą dać sytuacja uchodźców w Polsce za parę miesięcy bądź za rok, kiedy dużo organizacji pomocowych i państw zachodnich straci już zainteresowa‑ nie sytuacją w naszym kraju?
A d : Dodam do tego pytania jeszcze jeden wątek: bo oczywiście, za organizacjami i państwami zachodnimi idą pieniądze i lepszy bądź gorszy know how Ale za stratą zainteresowania przychodzi też sytuacja, kiedy przez legislację
Unii Europejskiej przeszedł Pakt Migracji i Azylu, do którego teraz przyjmowane są akty wdrażające. I to on tak naprawdę będzie od teraz warunkował sytuację związaną z naszą wschodnią granicą: ustali kogo, na jakich warunkach i w jaki sposób będziemy do Polski wpuszczali. Z pewnością zabetonuje już istniejące podwójne standardy i doprowadzi bezpośrednio do łamania praw człowieka osób, które będą próbowały się dostać do Polski. Wszystko jedno, którą granicą.
WK : A to, jak dokładnie będzie wyglądała ta sytuacja, zależeć będzie przede wszystkim od nowo powołanego rządu, bo to on będzie inicjował nowe prawo i prowadził politykę Polski w Unii Europejskiej. Wszyscy oczekujemy, że ułoży sytuację inaczej, niż robiono to przez dotychczasowych osiem lat…
Czyli będziemy bez rasizmu uszczelniać granice?
WK : Tak. Ironizując, można powiedzieć, że postawi się płot wszędzie i traktując wszystkich na równi, nie wpuścimy nikogo.
Anna Dąbr O wska jest prezeską lubelskiego stowarzyszenia Homo Faber; współprzewodnicząca Konsorcjum Migracyjnego. Obecnie prowadzi działania programujące politykę integracyjną na poziomie miasta. Przewodnicząca Komisji Dialogu Obywatelskiego ds. integracji migrantów i migrantek w Lublinie.
W I t O ld Klaus jest doktorem habilitowanym nauk prawnych, profesor w Instytucie Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk oraz badacz w Ośrodku Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego, kryminolog, badacz migracji, aktywista społeczny. Współprzewodniczący Konsorcjum Migracyjnego.
Ka MI l KO walsk I www.kowalskikamil.pl
Nowoczesna polskość tworzyła się na uchodźstwie. Wyrosła z tradycji wielokulturowej i wieloreligijnej Rzeczypospolitej. Współczesne wskazywanie na monoetniczność narodu, oparte na rzekomo historycznych argumentach, należy podważać, prezentując alternatywną narrację o przeszłości, w której inność nie oznacza słabości, lecz siłę.
Artur Kula
Mar I a TO łw I ńska
Co właściwie definiuje polskość? Przyjmując wizję wypływającą z polskiego hymnu narodowego, można założyć, że uchodźstwo. Taka teza zostałaby jednak odebrana przez część – głównie prawicowych – środowisk za fałszywą i zderzona z kosmogonicznym mitem o chrzcie z 966 roku jako źródle odwiecznego narodu polskiego. Czy ta debata –która bynajmniej nie ogranicza się do dwóch wizji – kiedyś się zakończy? Nie sądzę. Natomiast związane z nią wyobrażenia nieustannie pozostają w centrum nadwiślańskiej debaty publicznej. Kształtują one dyskurs polityczny, kulturalny czy historyczny. Tym samym warte są bliższego przyjrzenia się. Zwłaszcza gdy wizja „odwieczna” cieszy się większą popularnością od „uchodźczej”, a to ta druga zdaje się lepiej umocowana historycznie.
Każde wyobrażenie o polskości w dużej mierze opiera się na pamięci społecznej
lub próbie jej tworzenia. Za przykład takiego działania w bańce liberalnej może służyć musical „1989”, podkreślający konieczność zbudowania pozytywnego mitu o polskiej transformacji systemowej. Prawica ma martyrologiczne animacje produkowane przez IP n , zwykle oparte na resentymencie wobec Zachodu, który miał nas zdradzić. Prawdopodobnie najsłabiej wypada w tym porównaniu lewica, której brakuje szerszej i całościowej propozycji pamięci społecznej. Ma ona jednak istotne osiągnięcia na poziomie lokalnym, takie jak łódzkie krzewienie tradycji Rewolucji 1905 roku.
Popkultura nie jest jednak wyłącznym budulcem wizji polskości. Wspomniane wyobrażenie „odwieczne” ma także silne oparcie w historiografii. Za symbol prawicowych pozycji może służyć twórczość Andrzeja Nowaka, krakowskiego historyka i profesora, którego monumentalne „Dzieje Polski” zawierają między innymi cytowany już przeze mnie mit kosmogoniczny. Zdaniem Nowaka źródłem narodu polskiego jest chrzest z 966 roku. Tym samym nie można mówić o Polkach, Polakach i Polsce bez katolicyzmu. Złączenie narodu i wyznania doprowadziło do
utworzenia społeczności o specyficznych, a wręcz wyjątkowych cechach. Wedle tej i analogicznych wizji Polacy istnieli zawsze (a przynajmniej od ponad dziesięciu stuleci), a ich ojcowie i babki byli Polakami tak samo jak czytelniczki „Dziejów Polski”. Możemy więc mówić – posiłkując się pojęciem socjologa Michała Łuczewskiego – o wierze w „odwieczny naród”. W tym obrazie minimalizowana jest rola czynników nie‑polskich, które jeśli już istnieją, to zwykle celem podkreślenia dobrych cech Polek i Polaków, rzekomo charakteryzujących ten naród. Są nimi na przykład tolerancja (związana z konfederacją warszawską z XVI wieku, mającą czynić Rzeczpospolitą „państwem bez stosów”) czy bohaterstwo (którego ma dowodzić ratowanie Żydów podczas Zagłady; tej postawie poświęcona jest nawet instytucja o dumnej nazwie: Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II wojny światowej im. Rodziny Ulmów w Markowej). Ta opowieść nie zawiera w sobie refleksji nad wielokulturowością, cudzoziemstwem ani uchodźstwem. Ani nad szeroko rozumianą innością Równocześnie to właśnie „odwieczna” wizja jest tą, na której zwykle
była – i wciąż jest – oparta edukacja historyczna w szkołach. Głównym bohaterem opowieści ciągnącej się przez kolejne części podręczników jest dumny naród polski. W trudzie i znoju musi zmagać się z Krzyżakami, Kozakami, Szwedami, bolszewikami, lecz zawsze na końcu zwycięża. Nawet jeśli nie faktycznie, to z pewnością moralnie. Takie założenie prowadzi w swojej skrajności do wytworzenia postaci Małego Powstańca, który z dzieci posłanych na śmierć czyni herosów. Powyższe uwagi nie są wyłącznie ciekawostką historyczną ani krytyką dominującej polityki pamięci. Podejmuję je w związku z faktem, że – jako polskie społeczeństwo – stoimy przed znacznymi przeobrażeniami demograficznymi. Tym samym powinniśmy być gotowi i gotowe na udział w (kolejnej) dyskusji o polskości, gdyż to pojęcie także będzie wymagało przynajmniej częściowego przedefiniowania. Uchodźstwo związane z wojną w Ukrainie czy kryzysem humanitarnym na pograniczu polskobiałoruskim ma miejsce od kilku lat. A przecież jest to jedynie część większego zjawiska, opartego przede wszystkim na migracji zarobkowej. Potrzebujemy więc polityki
Głównym bohaterem opowieści
ciągnącej się przez kolejne części podręczników jest dumny naród polski.
Między prawdą a narracją stara wojna wiecznie trwa
Zatrzymajmy się najpierw na chwilę przy samej historii i jej statusie. Historia jest nauką tworzącą narracje na temat przeszłości. Do tej drugiej nie mamy bezpośredniego dostępu. Stąd, badając ją, musimy opierać się na źródłach historycznych i na ich podstawie (od)tworzyć to, co minione. Nie oznacza to jednak całkowitego relatywizmu. Wspomniane źródła tworzą ramy, w których działają historyczki. Niemniej wyciągane wnioski oraz przedstawiane na ich podstawie narracje różnią się od siebie. Czasami się uzupełniają, a czasami są całkowicie sprzeczne. Żadna z nich nie posiada monopolu na prawdę. Rywalizacja między narracjami i związana z nią konieczność wyboru jednej z nich bywa określana polityką historyczną lub polityką pamięci. W 2015 roku, podczas kryzysu migracyjnego, oczywista była zależność między noszeniem koszulek patriotycznych a stosunkiem wobec uchodźców. Choć Polska nie była jednym z krajów, do których realnie kierowały szlaki migracyjne, to dyskusja na ich temat była zażarta. Nawiązywano w niej między innymi do migracyjnej, modelu integracyjnego i debaty podejmującej te kwestie całościowo. Potrzebne są porównania, raporty, analizy. Niemniej ta debata nie może opierać się wyłącznie na danych. Jej drugi – równie ważny, a być może ważniejszy – poziom odwołuje się do emocji. Kluczową rolę odgrywają w niej wyobrażenia społeczne, nadzieje i strachy. Zdają sobie z tego sprawę publicyści i politycy mówiący o no‑go zones, udostępniający viralowe nagrania z przedmieść Paryża lub w haniebny sposób przedstawiający treści zoofilskie na wielkim ekranie za ich plecami. W ramach tych argumentów historia odgrywa kluczową rolę, bo to ona rzekomo dowodzi cywilizacji, której należy bronić. Równocześnie historia nie przynależy wyłącznie do jednego środowiska. Jest narzędziem dostępnym dla wszystkich, z którego można również skorzystać do wykazania bezpodstawności „odwiecznej” polskości, konfrontując ją z Polską jako bytem, który przez większość swojego istnienia był wielokulturowy, a ponadto jego nowoczesna (a więc wynikająca z XIX wieku) forma została w dużej mierze stworzona w warunkach uchodźstwa.
Jana III Sobieskiego i odsieczy wiedeńskiej. Polska jako przedmurze chrześcijaństwa miała ponownie stać na straży europejskiej cywilizacji. Obecna debata związana ze zmianami demograficznymi jest kontynuatorką poprzedniej. Budowa płotu na granicy polskobiałoruskiej była kolejnym dowodem na nieustająco kluczową rolę emocji. Na siłę zarządzania za pomocą strachu. Pomijając coraz częściej podnoszony argument potencjalnego zagrożenia ze strony Rosji, płot początkowo miał chronić Polki i Polaków przed „zalewem” i „falą” migrantów. Potencjalna obecność kilkunastu lub kilkudziesięciu tysięcy osób z Syrii, Jemenu, Sudanu czy Kuby miałaby stanowić poważne niebezpieczeństwo wobec polskości.
Za wolność naszą i waszą
jako wspólnota wszystkich osób dzielących daną kulturę czy terytorium. Stąd pisanie o źródłach narodu w momencie chrztu z 966 roku jest skrajnym uproszczeniem. Pomijającym stulecia funkcjonowania państwa, w którym „naród” był pojęciem politycznym, oznaczającym szlachciców mających prawo do współdecydowania o państwie. Słynne gente Ruthenus, natione Polonus (pochodzeniem Rusin, narodowością Polak) nie oznaczało stopniowej polonizacji – we współczesnym rozumieniu tego słowa –szlachty litewskiej ani rusińskiej, lecz jej uczestnictwo w systemie politycznym, jaki tworzyła Rzeczpospolita. To samo podejście widoczne było w niesławnych słowach Szczęsnego Potockiego, który po rozbiorach stwierdził: „Znikło już i to państwo, i to imię, jak znikło tyle innych w dziejach świata. Każdy z przeszłych Polaków ojczyznę sobie obrać powinien. Ja już jestem Rosjaninem na zawsze”. Cytat ten zwykle jest wykorzystywany do udowodnienia zdradzieckiego charakteru Potockiego. Zdaje się jednak również dobrym źródłem do zrozumienia świadomości XVIII wiecznych szlachciców. Tym samym, zamiast postrzegania
Polski jako ciągłości między 966 rokiem a współczesnością, rzetelniejsze zdaje się uwzględnianie jej wielokulturowych tradycji. W tym bycia tworzoną także przez społeczności, które do dziś walczą o bycie wystarczająco rozpoznanym (jak Mazurzy). Oddzielnym tematem pozostaje kwestia chłopstwa i jego tożsamości narodowej. Nie jest jasne, kiedy mieliby doznać zaszczytu dołączenia do odwiecznej polskości.
Natomiast wiek XIX, w polskim przypadku, można spiąć klamrą między trzecim rozbiorem z 1795 roku a powstaniem II Rzeczypospolitej w 1918 roku. Stąd podstawową cechą polskiej historii w tym okresie jest brak w pełni suwerennego państwa polskiego. Działania mające na celu zmianę tej sytuacji odbywały się na terytoriach państw zaborczych oraz na emigracji. Zwykle w tych miejscach Polacy byli innymi. Fakt istnienia rozbudowanych autonomii, w Wolnym Mieście Krakowie czy w drugiej połowie wieku w Galicji, a także częściowo niezależnej państwowości w latach 1807–1830 (Księstwo Warszawskie, Królestwo Polskie) nie zmieniał nieustającego celu – wspólnego przynajmniej
W narracjach o polskim XIX wieku często podkreśla się hasło „za wolność naszą i waszą” symbolizujące solidarność między ludami Europy. Zanim jednak doszło do kucia nowoczesnych form polskości na uchodźstwie, istniały wcześniejsze oblicza polskiej państwowości, których podstawą nie był naród rozumiany →
dla części społeczeństwa polskiego – którym było odzyskanie możliwości suwerennego stanowienia w niepodległym państwie. W historiografii ta specyfika braku państwowości bywa skrywana pod hasłem „ziem polskich”, niemniej jego znaczenie nie jest jasne. Może ono oznaczać zarówno granice sprzed trzeciego rozbioru, jak i wszystkie terytoria, na których mieszkały osoby mówiące po polsku, czy wszelkie ziemie, które kiedyś historycznie należały do Korony Królestwa Polskiego lub Wielkiego Księstwa Litewskiego. Tego rodzaju pojęcia nie powinny zasłaniać ciągłej prekarności i nieustających zmian prawnopolitycznych, z którymi Polki i Polacy mierzyli się podczas XIX wieku. Polskość formowała się w poczuciu niepewności.
Walka o polskość na uchodźstwie była trudna nie tylko ze względu na warunki zewnętrzne, lecz również te wewnętrzne. To stronnictwa demokratyczne – ostatecznie reprezentowane w czasach Wielkiej Emigracji przede wszystkim przez Towarzystwo Demokratyczne Polskie (T d P) – postulowały konieczność odzyskania niepodległości, podczas gdy partie arystokratycznokonserwatywne blokowały działania narodowe (jak chęć utworzenia polskiego Sejmu na uchodźstwie) czy wspierały francuskie plany wysłania części polskich uchodźców do Algierii celem wzmocnienia tamtejszych sił kolonizujących. Działania narodowotwórcze miały więc egalitarny i radykalny charakter. Jego przejawem było zakończenie manifestu T d P z 1836 roku słowami: „My dla garstki uprzywilejowanych nie poświęcimy szczęścia dwudziestu milionów, a przelana krew bratnia spadnie tylko na głowy tych, co w zapamiętaniu własny egoizm nad wspólne dobro i wyjarzmienie Ojczyzny przeniosą”. W podobny sposób można scharakteryzować podchorążych, którzy doprowadzili do wybuchu powstania listopadowego w 1830 roku wbrew opinii konserwatywnej generalicji. Innym, bardziej umiarkowanym, sposobem tworzenia polskości były wszelkie
formy pracy organicznej, kojarzonej przede wszystkim z zaborem pruskim. Niemniej i w tym przypadku dochodziło do wewnętrznych napięć. Demokratyczny charakter działań gospodarczych czy społecznych na rzecz polskich interesów był często atakowany przez ziemiaństwo czy kler katolicki, będące zainteresowane zachowaniem status quo w ramach wypracowanej autonomii. Działania „Straży”, organizacji stanowiącej odpowiedź na niemiecką nacjonalistyczną Hakatę, zderzały się z atakami biskupów, w tym prymasów Polski, bojących się osłabienia pozycji Kościoła katolickiego w konsekwencji napięć polskoniemieckich. Trudno tym samym utrzymać hipotezę o katolicyzmie jako odwiecznej i stałej części polskości. Oczywiście nie było też tak, że tworzenie nowoczesnej polskości składało się z samych pięknych kart. Polski nacjonalizm – jak każdy inny – budowany był na wykluczaniu czy odbieraniu tożsamości. O ile w przypadku walki z Hakatą możemy pisać o opieraniu się niemieckiemu imperializmowi, o tyle w kwestii antysemityzmu czy zwalczaniu ukraińskiego procesu narodowotwórczego
przez Polki i Polaków nie sposób szukać wymówek. Natomiast pisanie historii własnych narodów w sposób krytyczny może prowadzić do lepszego zrozumienia procesów społecznych prowadzących do ich powstania. Pozwala to uniknąć tworzenia historiografii opartej na resentymencie, w której dana społeczność była zawsze tą zdradzaną i poniżaną. Historia Polski nie jest więc wyjątkowa. Doświadczenia uchodźstwa czy braku własnej państwowości w XIX wieku były wspólne dla wielu narodów kształtujących się w tym czasie w Europie. To z wielości podobnych przeżyć powstały takie hasła jak „za wolność naszą i waszą”. Solidarność, przynajmniej przez część dziewiętnastego stulecia, była postawą łączącą ludy walczące o swoje prawa. Dychotomia między „odwiecznością” a „uchodźstwem” nie jest więc wyłącznie polska. Drugie z tych podejść jest wystarczająco znaczące, by było możliwe pisanie historii XIX wieku w Europie z jego perspektywy. I konfrontowanie wyobrażeń stojących za Twierdzą Europa z uchodźczymi dziejami ludów i narodów, które dziś tak mocno chcą schronić się za murami.
Na północ od Lampedusy
Nowoczesna polskość tworzyła się więc na uchodźstwie oraz w warunkach braku w pełni suwerennego państwa. Ponadto wyrosła z tradycji wielokulturowej i wieloreligijnej Rzeczypospolitej. Współczesne wskazywanie na monoetniczność narodu, oparte na rzekomo historycznych argumentach, należy więc podważać, równocześnie prezentując alternatywną narrację o przeszłości, w której inność nie musi oznaczać słabości, lecz może oznaczać siłę. W ten sposób historia może stać się nauką o przeszłości zorientowaną na przyszłość.
Odzyskując polskość , nie powinniśmy tracić z oczu perspektywy regionalnej. Współcześnie – podobnie jak w XIX wieku – Polska nie znajduje się w unikalnej sytuacji. Kwestie przemian demograficznych i związanej z nimi potrzeby redefinicji pojęć odnoszących się do tożsamości są przynajmniej europejskim, jeśli nie globalnym, zjawiskiem. Budowa Twierdzy Europa nie kończy się na płocie przy granicy z Białorusią. Nie jest to także proces związany wyłącznie z infrastrukturą materialną. Analizę prawną tego zjawiska w kontekście francuskim
Polska przez większość swojego istnienia
była wielokulturowa, a jej nowoczesna forma została w dużej mierze stworzona w warunkach uchodźstwa.
przeprowadziła Nina Hetmańska, której artykuł znajduje się w tym numerze. Z tych powodów proponuję, by w debacie łączyć lokalne z regionalnym. Wskazywać na kluczową rolę doświadczenia uchodźstwa w kształtowaniu polskości i podkreślać konieczność działań ponadnarodowych. Ostatecznie, jak rapował donGU r AL esko, równocześnie „na południe od Lampedusy dryfuje łódź pełna ludzi, których świat obrócił się w gruzy”, a „w Górnym Usnarzu, na leśnej ściółce, choruje siostra, głoduje brat. Rząd w telewizji odtrąbił sukces. Wciąż rosną mury, wciąż świszczy bat”.
Polskość nie jest „odwieczna” ani „uchodźcza”, lecz kategorie te pozwalają na uporządkowanie wyobraźni narodowej, w ramach której funkcjonujemy i umiejscawiamy zarówno siebie, jak i innych. To z nich ostatecznie wypływają emocje, które odgrywają kluczową rolę w debacie o uchodźstwie. Dlatego tym bardziej takie pojęcia jak „Polska”, „polskość” czy „Europa” nie powinny być zbywane ani marginalizowane przez lewicę lub – szerzej – wszelkie osoby, które w obecnym kryzysie humanitarnym widzą przede wszystkim tragedię osób
próbujących dotrzeć do Europy. Oddanie tych pojęć stronnictwom i partiom głoszącym potrzebę obrony „cywilizacji” będzie prowadzić do skutków trudnych do odwrócenia.
Artur Kula jest doktorantem Uniwersytetu Warszawskiego oraz École des hautes études en sciences sociales (e H ess ) w Paryżu. Absolwent historii i prawa w Kolegium MI s H uw, a także historii na Uniwersytecie Oksfordzkim. Zajmuje się tematyką wyobraźni społecznych oraz praw człowieka.
Mar I a TO łw I ńska instagram.com/ mariatolwinska
Jak stajemy się cudzoziemcami i jak przestajemy nimi być? Pod przykrywką pozornie obiektywnych kategorii prawnych i administracyjnych kryją się kategorie moralne i normatywne. To one wyznaczają normy, które rządzą społeczeństwem i wyznaczają jego granice.
N I na HetM ańska
An I a L I bera
Tekst jest fragmentem przetłumaczonego wstępu do pracy magisterskiej obronionej na Uniwersytecie Panthéon‑Sorbonne (Paris I).
We Francji mieszka dziś blisko pięć milionów osób, które nie posiadają obywatelstwa tego kraju. Część z nich urodziła się tutaj, inni znaleźli w nim schronienie. Pracują tu i studiują, niektórzy decydują się pozostać, bo wyszli za mąż, inni się żenią, by nie musieć wyjeżdżać. Każdy z nich nieustannie zbiera dowody na swoje istnienie. Próbuje potwierdzić fakt studiowania, pracowania czy posiadania życia rodzinnego w nadziei, że uda się spełnić administracyjne warunki bycia rozpoznanym. Detektywistyczna praca nad własnym życiorysem łączy bardzo różnorodne ścieżki życia, które określa się cudzoziemstwem.
Kumail mieszka we Francji od dziesięciu lat. Od czasu opuszczenia Pakistanu trzynaście lat temu jest „nieudokumentowany” (sans‑papier). Niemniej nie można dać się zwieść temu określeniu,
ponieważ udało jej się zapisać dziecko do szkoły, co nie jest łatwe bez pozwolenia na pobyt. W Grecji, pierwszym europejskim kraju, do którego dotarła, przyznano jej ochronę międzynarodową. Spędziła rok w obozie dla migrantów w oczekiwaniu na decyzję władz azylowych. Chociaż Grecja i Francja, a także pozostałe państwa członkowskie Unii Europejskiej są stronami Konwencji Genewskiej z 1951 roku, ochrona w jednym z krajów nie daje prawa do osiedlenia się w innym. W konsekwencji francuskojęzyczna kobieta z byłej kolonii belgijskiej staje się prawnie zobowiązana do pozostania w kraju, na którego brzegach została uratowana z morza. Powyższy fakt oraz nieznajomość języka greckiego – co w praktyce uniemożliwiało znalezienie pracy w kraju, którego stopa bezrobocia w tym czasie wynosiła 25 procent, a dodatkowo codziennie naruszano w nim prawa migrantów – okazały się we Francji prawnie nieistotne. Prefektura odmówiła zarejestrowania wniosku Glorii trzy razy z rzędu. Ona jednak nie poddała się, a czwarta próba okazała się skuteczna. Dziś po raz kolejny opowiada o gwałcie oraz torturach, których doświadczyła ponieważ Kumail – podobnie jak inne osoby pozostające w analogicznej sytuacji – organizuje swoje życie wokół zdobywania dokumentów administracyjnych. Kiedy wchodzi do budynku prefektury, jego sześćdziesięciolitrowy plecak wypełniony jest dokumentami mającymi potwierdzić jego miejsce zamieszkania oraz „integrację ze społeczeństwem francuskim”. To potwierdzenia opłat, odrzucenia wniosków o przyznanie azylu, deklaracje podatkowe, certyfikaty, dyplomy, poświadczenia opłacenia karty miesięcznej czy dokumentacja medyczna. Ten olbrzymi zbiór dokumentów charakteryzuje pewna osobliwość związana z danymi osobowymi okaziciela. Niektóre z pism zawierają litery SP w miejscu imienia i nazwiska. Jak się okazuje, pracownik francuskiego urzędu ds. imigracji i integracji (OFII ), mając trudności z rozróżnieniem imienia i nazwiska na pakistańskim dowodzie osobistym, uznał za stosownie uprościć sprawę i wpisać SP, niefortunny akronim oznaczający „bez imienia” (sans prénom), co gorzko przypomina o statusie sans‑papier
Gloria, 26 letnia kongijska matka, mieszka z synem na ulicy. Miała szczęście,
w Kinszasie, a także o złym traktowaniu podczas migracji oraz powodach złożenia przez nią wniosku o ochronę międzynarodową. Jeśli odpowiedź będzie pozytywna, pozwoli jej to zapisać się na szkolenie zawodowe, co planuje od momentu przyjazdu, oraz wyprowadzić się ze schroniska prowadzonego przez Czerwony Krzyż. Jeśli jednak jej historia zostanie uznana za niewiarygodną, Gloria nie tylko nie otrzyma statusu we Francji, lecz również straci greckie zezwolenie na pobyt i będzie zagrożona deportacją do Demokratycznej Republiki Konga.
Oumar jest Francuzem. On również jest „nielegalny” we Francji. Urodził się w malijskiej rodzinie w Senegalu, skąd przeprowadził się do Paryża wraz ze swoją matką i bratem w wieku siedemnastu lat. Jego pradziadek służył w Legii Cudzoziemskiej, dzięki czemu uzyskał francuskie obywatelstwo i przekazał je matce Oumara. Jej syn planował podjęcie odpowiednich kroków celem uzyskania potwierdzenia posiadania obywatelstwa po przybyciu do Francji, ale zamiary te pokrzyżowały się, gdy matka chłopaka dowiedziała się o jego homoseksualności
i wyrzuciła go na ulicę. Dziesięć lat później, wciąż nie mogąc uzyskać zaświadczeń posiadanych przez matkę, Oumar nie był w stanie przedstawić kompletnej dokumentacji przed sądem, by potwierdzić swoje francuskie obywatelstwo. Jego sytuacja administracyjna uniemożliwiła mu podjęcie studiów na uniwersytecie, uzyskanie umowy o pracę czy ubieganie się o niewypłaconą pensję za kilka miesięcy pracy na czarno. Oumar przyznaje, że wszystkie relacje, które nawiązał we Francji, naznaczone są zależnością: psychologiczną, finansową, administracyjną. Dziś, gdy na horyzoncie pojawia się możliwość uzyskania dowodu osobistego, twierdzi, że jedynym powodem, dla którego potrzebuje zostać uznanym za Francuza, jest chęć wyjazdu z Francji do Berlina lub Brukseli, „by nie mieć nic wspólnego z tym krajem”.
Te trzy historie pozwalają postawić pytanie, zadane przez Michela Agiera –antropologa i badacza migracji: „Lecz jak stajemy się cudzoziemcami i jak przestajemy nimi być?”. Wspomniane osoby zobowiązane są do nieustannego wykazywania spełniania kryteriów celem uzyskania statusu prawnego we Francji.
Pod przykrywką pozornie neutralnych i obiektywnych kategorii prawnych i administracyjnych, które mają po prostu opisywać rzeczywistość społeczną lub biologiczną, kryją się kategorie moralne i normatywne. To one wyznaczają normy, które rządzą społeczeństwem i wyznaczają jego granice.
Oumar, Gloria i Kumail nie są „osobami o nieuregulowanej sytuacji”, „uchodźcami” ani „studentami zagranicznymi” wyłącznie w urzędzie czy przed sądem. Ich status prawny kształtuje ich istnienia także poza światem czysto administracyjnym: wpływa na ich kluczowe decyzje życiowe, takie jak wybór studiów czy kariery zawodowej. Określa ich zarobki oraz dzielnice, w których mogą zamieszkać. Przenika aż do życia intymnego czy cielesności. Poza podleganiem kategoriom prawa cudzoziemskiego stają się cudzoziemcami w pełnym znaczeniu tego słowa.
Jak wskazał filozof Étienne Balibar, pojęcie „cudzoziemca” może odnosić się do różnicy antropologicznej, jeśli jest rozumiane jako reprezentacja różnic niemożliwych do zasymilowania w ramach przestrzeni politycznej. Co do
zasady, prawo – a prawo cudzoziemskie w szczególności – zawiera w sobie silny wymiar antropologiczny: tworzy pewną wizję człowieka, której przypisuje określone wartości. Kategoryzacja prawna, wprowadzająca różne „typy” człowieka, działa więc jak fabryka różnic.
Kategorie prawne tworzą zatem fakty. Powinniśmy jednak uważać na rzekomy obiektywizm tych pierwszych. W dziedzinie prawa cudzoziemskiego pozornie obiektywne i neutralne kategorie przenoszą rzeczywistość biologiczną lub społeczną na rzeczywistość prawną. Równocześnie są one interpretacją rzeczywistości migracyjnej dokonywaną przez władze publiczne zgodnie z ich interesami. Kategoryzacja umożliwia państwu narodowemu i terytorialnemu zrekonstruowanie i zinternalizowanie rzeczywistości migracyjnej poprzez definicję zewnętrzną. Skąd jesteś? Spoza.
Ceną tłumaczenia faktów społecznych jest ich uproszczenie. Prawo – pojmowane jako abstrakcyjny, ogólny i uniwersalny system – nie jest w stanie uchwycić człowieka w całej jego złożoności. Sprowadza go więc do „najmniejszego
Fakt, że cudzoziemiec może
zostać opisany wyłącznie przez jedną kategorię, redukuje wiele wymiarów jego istnienia.
wspólnego mianownika”, który będzie łączył bardzo różne historie osób niemających ze sobą nic wspólnego – poza tym, że spełniają definicję danej podmiotowości. Fakt, że cudzoziemiec może zostać opisany wyłącznie przez jedną kategorię, zamyka go w jego statusie i redukuje wiele wymiarów jego istnienia. Kategoryzacja prawna może być postrzegana jako narzędzie przypisywania tożsamości lub –cytując prawniczkę Barbou des Places –„proces zamykania świata”. Żeby zmienić prawo migracyjne, musimy najpierw zrozumieć sedno stojącej za nim filozofii. Rzecz nie w tym, że „cudzoziemcy” czy „migranci” po prostu nie istnieją. Na tym polega władza, że – poprzez swoją performatywność – może takie kategorie wytwarzać i egzekwować ich status przy pomocy biurokratycznego aparatu przemocy. Aby jednak przejść do krytyki prawa cudzoziemskiego, należy najpierw zadać następujące pytania: jakie są jego polityczne, społeczne i podmiotowe skutki? I gdzie leżą granice jego performatywności?
N I na Het M ańska ukończyła prawo na uw oraz filozofię społeczną i polityczną na paryskiej Sorbonie. Działaczka paryskich i brukselskich stowarzyszeń udzielających pomocy migrantom. Na Wolnym Uniwersytecie Brukselskim ( ulb ) przygotowywała doktorat dotyczący prawa osób nieudokumentowanych do posiadania praw. Jej badania przerwała nagła śmierć w 2022 roku. W 2023 roku Wydawnictwo Uniwersytetu Brukselskiego wydało jej książkę „La fabrique des étrangers. Sujets à la frontière”.
Redakcja i tłumaczenie: Artur Kula
An I a L I bera instagram.com/ania_libera
Integracja to pojęcie, które trudno uchwycić. Odbywa się ona na wielu obszarach – edukacji, kultury, pracy czy przeciwdziałania przemocy i dyskryminacji. Rozmawiać o niej jest tym trudniej, że widzimy głównie sytuacje, w których się nie udała.
Anna M I kulska
J Oanna B Ę benek
Maks, mój brat, ma osiem lat i chodzi do drugiej klasy podstawówki. Jednym z jego pierwszych kolegów w szkole był Amir, który przyjechał do Polski z Włoch. A przynajmniej tak przedstawia to Maks, chociaż z geografią jeszcze u niego różnie. Doskonale za to rozumie rzeczy, które nam, dorosłym, często sprawiają wiele trudu.
– Nie musimy bać się kogoś, kto jest z innego kraju. Przecież każdy jest inny, wygląda inaczej, ma inny kolor skóry. Tak nas stworzył Pan Bóg – powiedział mi, gdy zaczynałam pracę nad tym tekstem. Poprosiłam go wtedy, żeby pomógł mi wyjaśnić czytelnikom, jak powinna wyglądać integracja migrantów (użyłam innych słów, ale dobrze wiedział, o co mi chodzi).
Podobnie zdawały się myśleć kilkulatki z Ukrainy, z którymi rozmawiałam, badając sytuację ukraińskich uchodźców w Polsce na początku 2023 roku.
Część z nich rozmawiała ze mną po
polsku – i nie rozumieli mojego zdziwienia, że tak szybko nauczyli się nowego języka. Okazało się, że nic tak nie integruje jak plac zabaw.
Z dziecięcej perspektywy tworzenie różnorodnego społeczeństwa wydaje się bardzo proste. Dlaczego więc dorosłym sprawia tyle trudności?
Podwójne standardy
Pamiętam, jak kilka dni po rozpoczęciu rosyjskiej agresji na Ukrainę pojechałam do Przemyśla, by relacjonować ewakuację uchodźców i uchodźczyń. Wśród przeważającej większości kobiet i dzieci z ukraińskim paszportem, pojawiły się też młode osoby z Indii, Maroka, Nigerii czy r PA . Byli to w dużej mierze studenci i studentki – uczelnie w Ukrainie były dla nich jedną z tańszych opcji studiów w Europie.
Polacy, którzy tłumnie przyjechali do Przemyśla zaoferować pomoc uchodźcom, często zdawali się mieć bardzo jasny obraz „idealnego uchodźcy”, a w zasadzie uchodźczyni. Niektórzy, oferując nocleg w swoim domu, stali z kartonem, na którym widniało zdanie: „Przyjmę matkę z dzieckiem”.
Jednego wieczoru kibice lokalnych klubów sportowych skrzyknęli się, by bronić miasta przed tymi, którzy nie byli uchodźcami, jakich oczekiwano. Sama byłam świadkiem wyzwisk rzucanych w stronę czarnej kobiety, rozmawiałam też z pracownikami indyjskiej organizacji humanitarnej, którzy zostali przez kibiców zaatakowani. Panowała atmosfera strachu.
W internecie szybko pojawiły się kolejne doniesienia o ciemnoskórych mężczyznach, którzy mieli atakować i okradać miejscowych. Plotki rozeszły się błyskawicznie, chociaż nikt, z kim rozmawiałam, nie doświadczył przemocy ze strony uchodźców. Mimo to nieufność narastała. „Co to za studenci, którzy nie mówią biegle po rosyjsku ani ukraińsku?” – słyszałam.
Policja potwierdziła, że doszło do jednego incydentu – ataku cudzoziemca na właściciela sklepu ABC w Medyce (przy granicy z Ukrainą). Atakujący usłyszał zarzut usiłowania rozboju. Dodała, że żadnych innych aktów przemocy ze strony uchodźców nie odnotowano. Jednocześnie zatrzymano cztery osoby, które napadły na trzech cudzoziemców – dwóch
mężczyzn i kobietę. 1 marca funkcjonariusze wylegitymowali łącznie 163 osoby, następnego dnia – 134. W ciągu 24 godzin nieukraińscy uchodźcy wyparowali. Częścią z nich zaopiekowały się rodzime ambasady i wróciła do swoich krajów. Niektórzy zostali przewiezieni do innych województw w Polsce. Pojawiały się relacje zdezorientowanych ludzi, którzy skarżyli się, że nikt nie tłumaczył im, dokąd są zabierani ani dlaczego. Być może było to zwykłe nieporozumienie, a być może w ten sposób jak najszybciej starano się rozładować napięcia w mieście.
Strach przed „obcymi kulturowo” został spotęgowany przez kryzys humanitarny na granicy polskobiałoruskiej i nagonkę rządu oraz prawicowych mediów, która trwała wtedy w najlepsze.
Właścicielka pensjonatu pod Przemyślem, u której w tamtym czasie się zatrzymałam, opowiadała mi, jak bała się przyjąć do siebie marokańskich studentów z Charkowa. Naszą rozmowę opisałam w OKO .press: „Przyszli opatuleni w koce, no a człowiek się boi, bo się w mediach osłuchał, że niebezpieczni.
Nic tak nie integruje
jak plac zabaw.
Ale pomyślałam, że jak wszystkim pomagam, to im też pomogę. Byli tak zmęczeni, że spali całą dobę, nie chcieli nic do jedzenia. A jak już odespali, to wyszli uśmiechnięci, wypachnieni. I się okazało, że to mili i sympatyczni ludzie”.
Język otwiera drzwi
Od tamtych wydarzeń minęły ponad dwa lata. W Polsce mieszka około miliona uchodźców i uchodźczyń z Ukrainy. Jednocześnie sytuacja na granicy polskobiałoruskiej nie uległa poprawie – straż graniczna nadal wywozi do Białorusi ludzi, głównie z Bliskiego Wschodu i Afryki Subsaharyjskiej, którzy chcą ubiegać się w Polsce o ochronę.
Rządzący do niedawna politycy Prawa i Sprawiedliwości zrobili wiele, by przekonać opinię publiczną, że fantastycznie poradziliśmy sobie z przyjęciem Ukraińców. Jednocześnie zapewniali, że obywatele Syrii, Iraku czy Erytrei są dla naszego społeczeństwa zagrożeniem.
Abstrahując od politycznych celów takiej retoryki, pytanie brzmi – czy rzeczywiście integracja osób z państw pozaeuropejskich jest trudniejsza niż tych z kraju sąsiedniego? Jeśli tak, to co
jest największym wyzwaniem – religia, normy społeczne? I czy takie uogólnienia są w ogóle uzasadnione?
Zapytałam o te kwestie Olgę Khabibulinę, doktorantkę i laureatkę programu stypendiów miasta stołecznego Warszawy badającą imigrację z Gruzji w Polsce i migrantkę z Białorusi.
Tłumaczy, że aby zrozumieć, z czym mierzą się imigranci i społeczeństwo przyjmujące, należy przyjrzeć się praktykom kulturowym, czyli w zasadzie wszystkiemu, co nas otacza – od kuchni, przez zarządzanie czasem, po sposoby komunikacji.
– Im dalej leżą od siebie kraje społeczeństwa przyjmującego i wysyłającego, tym więcej wyzwań we wzajemnym rozumieniu się, a największym z nich jest język – mówi Olga.
Dlatego emigracja bardzo często odbywa się do krajów sąsiednich, które wydają się znane i podobne. Przykładów nie trzeba szukać daleko – Białorusini prześladowani przez reżim Łukaszenki decydowali się najczęściej na wyjazd do Gruzji (dawniej wchodzącej w skład ZS rr , gdzie można komunikować się w języku rosyjskim) albo do Polski.
– Dla nas opanowanie języka polskiego nie jest aż tak dużym wyzwaniem, podobnie jak dla Ukraińców, a język otwiera wiele drzwi w nowym kraju – ciągnie dalej Olga. Jest to więc pierwszy krok do dalszej integracji – w szkole, na rynku pracy, z lokalną społecznością.
Na barierę językową jako jedną z głównych trudności w Polsce wskazuje 23letni Azhari Faizi, uchodźca z Afganistanu. Kilka miesięcy po przejęciu władzy przez talibów przyleciał do Polski. Razem z siostrą trafił do ośrodka dla cudzoziemców w Dębaku, pod Warszawą. – Nikt nie mówił tam po angielsku, to było bardzo ciężkie – wspomina i dodaje: – Gdyby polski rząd zorganizował właściwe kursy językowe dla cudzoziemców, byłoby nam wszystkim znacznie łatwiej.
afgańskim sąsiadom, którzy mieszkają w Polsce od dziesięciu lat i z powodzeniem prowadzą sklep spożywczy Żabka.
Kuchnia jak laboratorium Azhari jest jednym z bohaterów trwającej właśnie kampanii „Bezgranicznie”, organizowanej przez Fundację Kuchnia Konfliktu i inicjatywę Podróżnych Ugościć. Oprócz niego w kampanii występują również inni uchodźcy i uchodźczynie mieszkający w Polsce – Nilofar, dziennikarka, przedsiębiorczyni, afgańska działaczka na rzecz praw kobiet; Sitora z Tadżykistanu, dziennikarka i twórczyni podcastu „Nowy Tryb Życia”; Manzi z Rwandy, instruktor tańca. A także Ira z Ukrainy, Elsi z Czeczenii, Manuel z Wenezueli, Amsal z Afganistanu i Ajra z Białorusi. – Zależało nam, by ta kampania nie tylko przedstawiała osoby uchodźcze, ale była przez nie współtworzona na każdym etapie – tłumaczy Jarmiła Rybicka, jedna z organizatorek kampanii i współzałożycielka Kuchni Konfliktu. – Pod tą nazwą jeszcze dwa lata temu kryła się nie tylko fundacja, ale też bistro w sercu Warszawy. Dziś lokal zarządzany jest przez uchodźczynie i od nazwy ich inicjatywy
Kuchnia Konfliktu stała się Kuchnią Kobiety Wędrowne. To dopełnienie projektu fundacji – oddanie podmiotowości i sprawczości osobom z doświadczeniem migracji.
Kampanie fundraisingowe na rzecz pomocy uchodźcom, przekonuje Jarmiła, zazwyczaj przedstawiają je jako osoby bezradne, uzależnione od pomocy humanitarnej. Stłoczone na łodziach, w kolejce po zupę, w kocach nr C – tak często o nich myślimy.
– Nasz projekt miał na celu odczarowanie tego obrazu, pokazanie, że osoby uchodźcze mają różne historie, zainteresowania, zawody i wielki potencjał, który wnoszą do naszej społeczności.
Tak jak w Kuchni Konfliktu, gdzie pracowali ludzie z różnych stron świata –Tadżykistanu, Afganistanu czy Białorusi. Niewielkie zaplecze działało jak laboratorium, w którym powstaje wielokulturowe społeczeństwo.
– Jestem bardzo daleka od tego, by powiedzieć, że stworzenie takiego społeczeństwa jest łatwe – mówi Jarmiła. – Prowadzenie razem kuchni stawiało przed nami trudności, takie jak bariera językowa. Na przykład wtedy,
Dziś Azhari uczęszcza na kursy języka polskiego prowadzone przez organizacje pozarządowe. Również dzięki n GO som i aktywistom znalazł pierwszą pracę – jest baristą w BAZA by Inclusive.Buzz, warszawskiej kawiarni tworzonej przez i dla osób z doświadczeniem migracji. Różnice kulturowe nie sprawiają mu trudności w codziennym życiu, podobnie jak jego →
kiedy kucharz zamiast papryki ze spiżarni przyniósł mopa.
Oprócz języków w kuchni mieszały się wszelkie charaktery, wartości i poglądy. W niektórych sytuacjach ta różnorodność prowadziła do konfliktów. Jarmiła wspomina, jak jeden z kucharzy nie mógł pogodzić się z tym, że jego przełożoną jest kobieta, w dodatku młodsza. W kraju, z którego pochodził, nie było to normą. – Po dłuższej rozmowie doszliśmy do porozumienia, wyjaśniając sobie, że nie ma merytorycznych przeciwskazań, by ta kobieta zarządzała zespołem. Od tamtej pory temat już się nie pojawił. Różnice kulturowe wymagają dodatkowej uważności, ciekawości i wysiłku. Inaczej konflikty trudno rozwiązać – wyjaśnia Jarmiła.
Zaczyna się w szkole
Z badań Olgi Khabibuliny wynika, że kluczową kwestią w skutecznej integracji na poziomie państwa są: dostępność instytucji publicznych, głównie pod względem językowym, wyrównywanie szans w procedurach legalizacji pobytu niezależnie od kraju pochodzenia oraz ułatwienie uczniom wchodzenia w nowy system edukacji. W szkołach kluczową rolę w tym procesie odgrywają asystenci międzykulturowi, czyli osoby, które pomagają dzieciom cudzoziemskim w zrozumieniu lekcji, ale też pośredniczą w relacjach między nauczycielami a rodzicami. Niestety, jest ich cały czas za mało – w ubiegłym roku szkolnym w całej Polsce było ich zaledwie kilkuset. Brakuje jasnych danych, ilu spośród nich to asystenci z językiem ukraińskim –w ciągu roku przybyło około dwustu tysięcy uczniów z Ukrainy – a ilu mówi na przykład po arabsku czy hiszpańsku. Wojna w Ukrainie pokazała, że polski system zaniedbuje edukację dzieci imigrantów. Lukę wypełniają organizacje pozarządowe, które organizują kursy dla nauczycieli czy tworzą dwujęzyczne materiały do nauki. Inicjatywę podejmują też niektóre samorządy, ale wciąż brakuje rozwiązań systemowych.
A najtrudniejsze w tym wszystkim jest budowanie kultury otwartości.
– To umiejętność, którą trzeba wykształcić. Zacząć powinniśmy już w szkołach, nie tylko wśród uczniów, ale i nauczycieli – tłumaczy Khabibulina. Dodaje, że w środowisku szkolnym odbywa się również nauka danych norm społecznych i rozumienia danej kultury. – Mówimy tu choćby o umiejętności zadawania pytań nauczycielom, czyli czymś, co dla dzieci z Białorusi czy Ukrainy jest trudne, z uwagi na inne wzorce wyniesione ze swojej poprzedniej szkoły – dodaje. Jeśli tych różnic nie zaadresuje się już na samym początku, tacy uczniowie mogą czuć się zagubieni i będą woleli się izolować. Podobnie jak dorośli. – Bardzo łatwo jest się nie integrować, jeśli nie mamy do tego motywacji –mówi Huseyin Celik, 23letni uchodźca z Turcji, którego wspomnienia ukazały się w zbiorze „Pamiętniki Uchodźcze” wydanym przez Magazyn Kontakt.
– Pozostajemy wtedy w swojej strefie komfortu, wśród naszych rodaków. Znam osoby, które wciąż myślą o Polakach stereotypowo, bo nigdy nie odważyły się wejść w polskie społeczeństwo – uważa. Huseyin mieszka w Polsce od prawie pięciu lat. Przyjechał, bo marzył o studiach zagranicznych, a z drugiej strony nie zgadzał się z władzami swojego kraju. Dziś z uwagi na zaangażowanie polityczne – jest dziennikarzem i aktywistą – nie może wrócić do ojczyzny.
Bardzo szybko zaczął się uczyć języka polskiego. Wyjechał do Olsztyna na dziewięć miesięcy, bo tam szkoła językowa była tańsza niż w Warszawie. Wrócił do stolicy, gdzie oprócz wolontariatu w Dunaj Instytut Dialogu chodzi na katolickie msze i uczy się tradycji judaizmu –wszystko po to, by poznać inne religie i kultury. Dzięki tej otwartości, przekonuje, poznał i zrozumiał też samego siebie.
Oddać głos
Integracja powinna być rozumiana jako „dwustronny proces, obejmujący
zarówno migrantów i migrantki, jak i społeczeństwo przyjmujące” – pisze Anna Dąbrowska, prezeska stowarzyszenia Homo Faber, w „Szkicu do lokalnych polityk integracyjnych”, dokumencie pomocniczym skierowanym do samorządów. Dwustronność ta oznacza, że zarówno gospodarze, jak i nowo przybyli mieszkańcy gmin powinni podjąć działania na rzecz tworzenia społeczności, w której wszystkim będzie się żyło dobrze. Tylko tyle i aż tyle. Istnieją inicjatywy, które wypracowały własne strategie współżycia. Pytam Jarmiłę Rybicką, co rekomendowałaby samorządom chcącym wypracować swoje polityki integracyjne. Zaczyna od tego, że brakuje współpracy na poziomie lokalnym i rządowym. Po chwili jednak przerywa.
– Szczerze mówiąc, nie mam siły powtarzać tych rekomendacji, bo mam poczucie, że razem z innymi organizacjami od lat mówimy to samo, ale nic się nie zmienia – kwituje.
Podobnie uważa Maciej Mandelt z wrocławskiego Stowarzyszenia Nomada, które od lat wspiera cudzoziemców w Polsce. Jego zdaniem władze wciąż nie dostrzegają migrantów żyjących w Polsce. – Są nieobecni w tworzeniu i realizowaniu polityk. Spójrzmy na nową umowę koalicyjną, w której nie ma o nich wzmianki, albo na obietnice polityków i polityczek, którzy nie adresują ich do migrantów żyjących w Polsce, chociaż jest ich tu coraz więcej – tłumaczy.
Najczęściej słyszymy o migrantach nieudokumentowanych, docierających do Unii Europejskiej szlakami migracyjnymi, którzy pracują w szarej strefie. Ale to nie jest pełny obraz – żyją w Polsce osoby, które przyjechały do pracy sezonowej, ze statusem uchodźcy, inną formą ochrony czy podwójnym obywatelstwem. Ci bardzo często wydają się niewidzialni, a przecież Polska już dawno temu z kraju emigracyjnego stała się krajem imigracyjnym.
Za dowód niech posłużą statystyki: jak wynika z danych Eurostatu, w 2021
roku Polska wydała niemal milion zezwoleń na pobyt – najwięcej spośród wszystkich państw Unii Europejskiej (brak danych dla Polski i Chorwacji za rok 2022).
– Integracja nie jest prosta, ale rozwiązania już tu są, a przede wszystkim są sami migranci i migrantki, którym wystarczy oddać głos – uważa Mandelt. Tylko żeby to zadziałało, uczestnictwo musi być realne. – Samorządy nie mogą ich traktować jak kwiatek do kożucha, a jednak często tak to właśnie wygląda – dodaje.
Działania lokalne
Rzeczywiście, niezależne działania samorządowe na rzecz migrantów i uchodźców nie są w Polsce regułą – jednym z niewielu przykładów jest Pomorze. Gdańsk stworzył radę imigrantów i imigrantek przy miejskim samorządzie oraz własny model integracji imigrantów już w 2016 roku.
Zadania w zakresie koordynowania integracji cudzoziemców na poziomie regionu realizuje między innymi Samorząd Województwa Pomorskiego (SWP), chociaż nie posiada wprost kompetencji
Osoby uchodźcze mają różne historie, zainteresowania, zawody i wielki potencjał, który wnoszą do naszej społeczności.
ustawowych w tym zakresie. Takie działania pozwalają realizować na przykład zapisy Strategii Rozwoju Województwa Pomorskiego do roku 2030 czy środki zabezpieczone w nowym programie operacyjnym Fundusze Europejskie dla Pomorza. Dzięki europejskim funduszom rozwojowym, wraz z jedenastoma regionami europejskimi pod okiem Zgromadzenia Regionów Europy, SWP bierze udział w projekcie „EU BELO n G : Międzykulturowe podejście do integracji migrantów w regionach Europy”, który jest współfinansowany przez Fundusz Azylu, Migracji i Integracji Unii Europejskiej, a wspierany przez międzynarodowe i europejskie instytucje oraz organizacje, takie jak Rada Europy.
– Właśnie w ramach tego projektu wraz z wieloma interesariuszami tworzymy dla Województwa Pomorskiego trzyletni plan strategiczny integracji migrantów – informuje Agnieszka Zabłocka, zastępczyni dyrektorki Regionalnego Ośrodka Polityki Społecznej SWP – Niestety, ani na poziomie Polski, ani Europy dotychczas nie opracowano strategii integracji migrantów, tym samym nie ma wytycznych ani rekomendacji dla
regionów, jak takie dokumenty strategiczne tworzyć. Musimy więc działać na własną rękę. A to właśnie na poziomie regionalnym powinna odbywać się koordynacja działań integracyjnych w kraju – dodaje.
Działania samorządów na rzecz cudzoziemców są ograniczane przez fundusze. Pomoc Pomorza w zakwaterowaniu uchodźców z Ukrainy jest finansowo zabezpieczona na kolejny rok. Pytanie jednak brzmi: co stanie się z osobami, które do tego czasu nie zdążą się usamodzielnić? Co z osobami z niepełnosprawnościami, które mierzą się z problemami na rynku pracy?
Na to Zabłocka nie ma odpowiedzi, a tu problemy się nie kończą. Wskazuje też na braki kadrowe w administracji w obszarze wsparcia cudzoziemców – począwszy od kwestii związanych z legalizacją ich pobytu. Do tego, zwłaszcza w kontekście trwającej już 27 miesięcy wojny w Ukrainie, to bardzo wypalająca praca. Kadrze potrzebne są wysokiej jakości szkolenia, wsparcie psychologiczne i superwizja. Dobrze byłoby też zatrudniać w urzędach cudzoziemców, ale na tę chwilę przepisy to uniemożliwiają.
Skąd się bierze terroryzm?
Praktyczne rozwiązania to jedno, ale migracje to temat często wiążący się ze strachem i uprzedzeniami, które trzeba zaadresować. Po 2015 roku niechęć części europejskiego społeczeństwa do migrantów i uchodźców wynikała przede wszystkim z obawy o wzrost zagrożenia terroryzmem. W ciągu kolejnych lat Europa doświadczyła serii zamachów –w Brukseli 22 marca 2016 roku, 14 lipca w Nicei, 24 lipca w Ansbach, 19 grudnia w Berlinie.
Do większości zamachów przyznało się tak zwane Państwo Islamskie, a sprawcami byli głównie obywatele państw europejskich, których rodzice bądź dziadkowie byli migrantami. Na przestrzeni lat 2014–2017, czyli w szczycie ataków terrorystycznych w Europie, zaledwie kilkoro sprawców rzeczywiście dotarło do Europy szlakami migracyjnymi.
Badania International Centre for CouterTerrorism (ICCT ), prowadzone przez profesora Graiga R. Kleina unaoczniają, że samo przyjmowanie migrantów i uchodźców nie oznacza, iż wzrośnie skala terroryzmu. Kluczowe jest za to, w jakich warunkach te osoby
Błędem byłoby zakładać, że terroryzm
wynika z jakichś uniwersalnych cech etnicznych czy kulturowych.
Błędem byłoby założenie, że terroryzm wynika z jakichś uniwersalnych cech etnicznych czy kulturowych. Ataków terrorystycznych nie dokonują wyłącznie skrajnie radykalni muzułmanie – warto tu wspomnieć choćby o baskijskiej ETA , separatystycznej organizacji terrorystycznej działającej do 2018 roku, która pozbawiła życia setki osób.
Istotne jest jednak to, w jaki sposób osoby migrujące odnajdą się w kraju pochodzenia. I tu kluczowa jest rola integracji – przeciwdziałanie gettoizacji, sprawne włączanie cudzoziemców do rynku pracy i otwartość społeczeństwa przyjmującego. Zaniedbanie tych kwestii
może prowadzić do wyobcowania i radykalizacji migrantów i uchodźców, z czego korzystają organizacje terrorystyczne. Ktoś mógłby jednak powiedzieć, że lepiej dmuchać na zimne i szczelnie zamknąć zewnętrzne granice Unii Europejskiej. Tyle że coraz bardziej zaawansowane technologie stosowane na granicach nie zatrzymają migracji – te zawsze były, są i będą. Zamiast obrażać się na rzeczywistość, lepiej spróbować ją zrozumieć.
Polak z innego kręgu kulturowego Integracja to pojęcie, które ciężko uchwycić. Odbywa się na wielu obszarach – edukacji, kultury, pracy czy przeciwdziałania przemocy i dyskryminacji (podaję za Konsorcjum Migracyjnym). Rozmawiać o niej jest tym trudniej, że widzimy głównie sytuacje, w których integracja się nie udała. Dlatego protesty wybuchające co jakiś czas, na przykład we Francji, podnoszone przez społeczność migrancką, są wodą na młyn dla polityków i publicystów, którzy przekonują, że „obcy kulturowo” nigdy nie odnajdą się w europejskim społeczeństwie. I rzadko przyglądamy się powodom tych protestów przebywają i jak są traktowane w kraju goszczącym. Stąd, według niektórych badań, istnieje związek pomiędzy skalą terroryzmu a liczbą uchodźców. „Jednak to, w jaki sposób i dlaczego tak się dzieje, jest szeroko dyskutowane i złożone, obejmuje różnorodne procesy, w tym radykalizację w obozach dla uchodźców, grabieże pomocy humanitarnej, rywalizację o zasoby w kraju przyjmującym lub przenoszenie napięć etnicznych czy społecznych z krajów ojczystych” – pisze Graig R. Klein.
i wybuchów agresji, a są nimi najczęściej poczucie niesprawiedliwości, wykluczenie społeczne i rasizm.
„Do Polski ma się relokować [z Niemiec –przyp. red.] kilkaset tysięcy osób, którzy są nam obcy kulturowo, nie mają zamiaru się tu relokować, nie mają zamiaru budzić się tu z zadowoleniem” – komentował poseł Kukiz ’15 Marek Jakubiak w styczniu 2024 roku na antenie Telewizji Republika. Dodał, że „tylko kilka procent imigrantów chce pracować” (czego nie potwierdzają żadne badania) i to właśnie ci niechętni do pracy będą relokowani z Niemiec do Polski.
W podobnym tonie wypowiadał się w październiku 2023 roku poseł Konfederacji, Krzysztof Bosak: – Nie możemy wpuszczać do Polski i osiedlać ludności spoza naszego kręgu kulturowego – mówił dla d o rzeczy.pl.
W takich wypowiedziach często pojawia się też argument o tak zwanych no‑go zones i strefach szariatu, które miały powstać na Zachodzie. Dziennikarze Outriders w ramach projektu „Strefy Strachu” sprawdzili, czy rzeczywiście istnieją takie miejsca. Jeden z ich bohaterów, kryminolog Jerzy Sarnecki z Uniwersytetu Sztokholmskiego, stwierdził, że w Szwecji nigdy nie było stref no‑go. Zwrócił też uwagę, że nie ma związku pomiędzy zwiększeniem liczby przestępstw w Szwecji a wzrostem imigracji. Istnieje za to problem porachunków między gangami, do których rzeczywiście należą głównie cudzoziemcy, ale ci, których rodzice bądź dziadkowie przybyli do Szwecji, a oni sami urodzili się już tam. „Stworzyło się coś w rodzaju subkultury przemocy w biedniejszych dzielnicach, w których duża część mieszkańców jest bezrobotna. To dość unikalne dla Szwecji, bo na przykład w Niemczech i Francji też są dzielnice, które borykają się z biedą i bezrobociem, ale tam nie ma tak dużego problemu związanego ze wzrostem przemocy. Nie do końca potrafimy wyjaśnić, dlaczego w Szwecji jest inaczej” –mówił Sarnecki.
Brak aktywizacji zawodowej i wykluczenie społeczne to tylko dwa z powodów przestępczości wśród osób z kolejnego pokolenia imigrantów. Ale te same mechanizmy działają choćby w przypadku czarnych mieszkańców USA czy Romów w Europie. To na większości spoczywa zadbanie o to, by mniejszości miały poczucie bezpieczeństwa i równe szanse. Udawanie, że przestępstwa i ataki terrorystyczne dokonywane przez cudzoziemców nie istnieją, niczemu dobremu nie służy. Jest jednak ogromne ryzyko, że jeśli jedynie przez ich pryzmat będziemy patrzeć na imigrację, sprzed oczu zniknie nam zdecydowana większość cudzoziemców, którzy bardzo dobrze odnajdują się w nowym kraju i jednocześnie są potrzebni starzejącemu się społeczeństwu Europy. – Niektórzy badacze argumentują, że gdy różnica kulturowa między krajami pochodzenia a krajami docelowymi jest szczególnie duża, imigranci i ich potomkowie w zasadzie nie mogą przyjąć norm społecznych kraju goszczącego. Tymczasem dowody empiryczne nie popierają tych twierdzeń – mówi Aliaksei Bashko z Ośrodka Badań nad Migracjami. Ekspert powołuje się między innymi na badania Ronalda F. Ingleharta i Pippy Norris (Uniwersytety Harvarda i Michigan) z 2012 roku, z których wynika, że wartości muzułmańskich imigrantów mieszkających w krajach OEC d , dotyczące równości płci i poparcia dla wartości demokratycznych, są bliższe wartościom chrześcijan w krajach goszczących niż muzułmanów w krajach ich pochodzenia. Pozostają co prawda bardziej konserwatywni w kwestii wolności seksualnej i wartości religijnych, chociaż inne badania wskazują, że poparcie dla małżeństw jednopłciowych wśród muzułmanów między innymi w USA znacząco wzrosło w ciągu ostatniej dekady. Integrację cudzoziemców ze społeczeństwem przyjmującym widać zwłaszcza w kolejnych pokoleniach – tak w sferze społecznej, jak i na rynku pracy.
Jednak na każdy z argumentów za skutecznością integracji migrantów i uchodźców pojawi się kontrargument pokazujący, że to nie może się udać. Tylko czy cała ta debata nie sprowadza się do szukania obcości w Obcym? Czy nie jest tak, że polska katoliczka może mieć więcej wspólnego z afgańską muzułmanką niż z koleżanką z klasy? – Nie mam pojęcia, czym ten mityczny krąg kulturowy miałby być – uważa Maciej Mandelt. – Żaden kraj nie ma jednolitej kultury. Równie dobrze z innego kręgu kulturowego może być dla mnie Polak, wychowany w innej tradycji, o innych poglądach.
Być może zamiast stawiać pytania o integrację cudzoziemców, lepiej zapytać o to, na ile my na tę integrację jesteśmy otwarci. Bez chęci z naszej strony konflikty, nieporozumienia i przemoc będą narastać. To wyzwanie, przed którym nie uciekniemy. Wobec tego należy szukać rozwiązań, które pozwolą łatwo i pokojowo żyć w wieloetnicznej, zmieniającej się Europie. Integracja to w końcu proces dwustronny.
Anna M I kulska jest dziennikarką i badaczką. Pisze o migracjach i uchodźstwie. Publikowała reportaże między innymi z Lampedusy, irackiego Kurdystanu czy Hiszpanii. Laureatka w konkursie Festiwalu Wrażliwego. Wcześniej związana z Amnesty International. Współtworzy projekt reporterski „Historie o Człowieku”.
J O anna B Ę benek instagram.com/ bbnk_graphic
W naszej erze „globalizacji” poza krajem swojego urodzenia żyje w sumie zaledwie 3 procent wszystkich mieszkańców naszej planety. Co dziwne, właściwie jedynie dla ludzi świat nie stoi otworem. Towary, usługi i papiery wartościowe przemieszczają się po całym globie.
Rutger Breg M an
Agn I eszka Pr O b O la
Fragment pochodzi z rozdziału dziewiątego książki „Utopia dla Realistów” Rutgera Bregmana wydanej po polsku przez Wydawnictwo Czarna Owca.
Wyobraźcie sobie, że istnieje sposób na zlikwidowanie biedy na całym świecie, doprowadzenie do tego, aby wszyscy mieszkańcy Afryki żyli powyżej obowiązującego na Zachodzie progu ubóstwa, i dodanie przy okazji kilku miesięcznych pensji do naszych kieszeni.
Znamy go od lat. To najlepszy plan, jaki nie został dotąd zrealizowany. Mam na myśli otwarcie granic. Nie tylko dla bananów, instrumentów pochodnych oraz iPhone’ów, ale również dla każdego z nas – pracowników umysłowych, uchodźców oraz zwykłych ludzi poszukujących lepszych pastwisk.
Z czterech różnych badań ekonomistów wynika, że w zależności od poziomu mobilności światowego rynku pracy szacowany produkt światowy brutto wzrósłby od 67 do 147 procent. W praktyce oznacza to, że otwarcie granic spowodowałoby dwukrotny wzrost
zamożności całego globu. Skłoniło to jednego z naukowców z Uniwersytetu Nowojorskiego do stwierdzenia, że w tej chwili „na chodnikach leżą banknoty o nominale biliona dolarów”. A ekonomista z Uniwersytetu Wisconsin obliczył, że otwarcie granic spowodowałoby wzrost dochodu przeciętnego Angolczyka o dziesięć tysięcy dolarów rocznie, a Nigeryjczyka o 22 tysiące dolarów rocznie. Po co więc zawracać sobie głowę spieraniem się o drobne okruchy pomocy rozwojowej, skoro zamiast tego moglibyśmy po prostu otworzyć na oścież wrota do Krainy Obfitości?
Może to brzmieć szokująco, ale z drugiej strony, zaledwie sto lat temu granice były wciąż otwarte. „Paszporty istnieją po to, żeby zatruwać życie porządnym ludziom” – wytknął brytyjskiemu konsulowi w Suezie detektyw Phileas Fogg, bohater powieści Juliusza Verne’a „W osiemdziesiąt dni dookoła świata”. Z kolei gdy podróżnik domagał się przystawienia stempla, konsul wyjaśnił mu: „Pan zapewne wie, że poświadczenie paszportu przestało już obowiązywać i że praktycznie do niczego nie jest potrzebne?”. W przededniu pierwszej wojny światowej granice istniały przede wszystkim na mapie. Paszporty były rzadkością, a państwa je wydające (takie jak Rosja czy Imperium Osmańskie) uznawano za barbarzyńskie. Poza tym dokumenty te miał zlikwidować na dobre cud XIXwiecznej techniki, czyli pociąg. A potem wybuchła wojna. Z dnia na dzień państwa zamknęły granice, aby zabezpieczyć się przed napływem szpiegów oraz uniemożliwić wyjazd ludziom, którzy byli potrzebni do prowadzenia działań wojennych. W 1920 roku społeczność międzynarodowa podpisała na konferencji w Paryżu pierwsze w historii uzgodnienia dotyczące paszportów. W tamtych latach każdy, kto próbowałby podróżować śladami Phileasa Fogga, musiałby ubiegać się o dziesiątki wiz, przechodzić przez setki punktów kontroli bezpieczeństwa i byłby poddawany niezliczonym rewizjom osobistym. Natomiast w naszej erze „globalizacji” poza krajem swojego urodzenia żyje w sumie zaledwie 3 procent wszystkich mieszkańców naszej planety. Co dziwne, właściwie jedynie dla ludzi świat nie stoi otworem. Towary, usługi i papiery wartościowe przemieszczają się po całym globie. Istnieje swobodny
przepływ informacji. Wikipedia jest dostępna w trzystu językach i ta liczba wciąż rośnie, a National Security Agency (n SA ) może bez problemu sprawdzić, w co na swoim smartfonie gra jakiś John z Teksasu.
Oczywiście nadal istnieją pewne bariery handlowe. Na przykład w Europie obowiązuje cło na gumę do żucia (1,2 euro za kilogram), a w Stanach Zjednoczone na importowane kozy (0,68 dolara za sztukę). Gdyby jednak znieść te bariery, gospodarka światowa wzrosłaby zaledwie o kilka punktów procentowych. Międzynarodowy Fundusz Walutowy uważa, że po zniesieniu pozostałych jeszcze ograniczeń związanych z kapitałem, można by wygospodarować co najwyżej 65 miliardów dolarów. Lant Pritchett, ekonomista z Harvardu, twierdzi, że to niewielka kwota. Otwarcie granic dla siły roboczej spowodowałoby o wiele większy wzrost bogactwa – tysiąc razy większy. Gdyby wyrazić to cyframi, wyglądałoby to tak: 65 000 000 000 000 dolarów, słownie: sześćdziesiąt pięć bilionów dolarów.
Granice dyskryminują
Wzrost gospodarczy nie jest rzecz jasna lekarstwem na wszystko, lecz poza
granicami Krainy Obfitości nadal stanowi siłę napędową postępu. W tle wciąż jest niezliczona ilość ludzi do nakarmienia, dzieci do wykształcenia i domów do zbudowania. Otwartym granicom sprzyja również etyka. Załóżmy, że John z Teksasu umiera z głodu. Prosi mnie o jedzenie, ale ja odmawiam. Czy jeśli John umrze, będzie to moja wina? Prawdopodobnie jedynie pozwoliłem mu umrzeć, co nie jest z pewnością dobrym uczynkiem, ale nie jest również morderstwem.
A teraz wyobraźcie sobie, że John nie prosi mnie o jedzenie, ale idzie na targ, gdzie spotka wielu innych ludzi chętnych do wymiany swoich towarów za pracę, jaką on mógłby wykonać. Tym razem jednak wynajmuję paru łotrów, którzy go tam nie wpuszczają. Kilka dni później John umiera z głodu. Czy nadal mógłbym uważać się za niewinnego?
Historia Johna doskonale pasuje do globalizacji typu „wszystko oprócz siły roboczej”. Miliardy ludzi zmuszane są do pracy za stawkę wynoszącą ułamek tej, którą dostaliby w Krainie Obfitości za wykonywanie tych samych zajęć. A wszystko to dzieje się z powodu istniejących granic.
Granice są najistotniejszą pojedynczą przyczyną dyskryminacji w całej historii ludzkości. Nierówności pomiędzy ludźmi żyjącymi w tym samym kraju są niczym w porównaniu z tymi, które istnieją pomiędzy osobami o różnych obywatelstwach. Obecnie najbogatsze 8 procent mieszkańców naszej planety zarabia połowę całego światowego dochodu, a najbogatszy 1 procent posiada ponad połowę całego światowego bogactwa. Najbiedniejszy miliard ludzi odpowiada za 1 procent całej światowej konsumpcji, podczas gdy najbogatszy miliard za 72 procent.
Premia za miejsce zamieszkania
Nic więc dziwnego, że miliony ludzi pukają do wrót Krainy Obfitości. W krajach rozwiniętych oczekuje się od pracowników, że będą elastyczni. Jeśli chcemy dostać pracę, powinniśmy szukać najlepiej opłacanej oferty. Gdy jednak w nasze ślady idzie wyjątkowo elastyczna siła robocza z krajów rozwijających się, nagle zaczynamy postrzegać tych ludzi jako darmozjadów ekonomicznych. Osoby ubiegające się o azyl otrzymają go jedynie wtedy, jeśli w kraju, z którego przybyli,
mogą być prześladowani ze względu na przekonania religijne lub pochodzenie. Jeśli się jednak nad tym zastanowimy, okaże się, że to dość osobliwe rozumowanie.
Weźmy na przykład małą dziewczynkę z Somalii. Prawdopodobieństwo, że umrze przed ukończeniem piątego roku życia, wynosi 20 procent. Dla porównania: współczynnik śmiertelności amerykańskiego żołnierza walczącego w wojnie secesyjnej wynosił 6,7 procent, w drugiej wojnie światowej 1,8 procent, a w wojnie wietnamskiej 0,5 procent. Mimo to, jeśli matka tego somalijskiego dziecka nie jest „prawdziwym” uchodźcą, nie wahamy się jej odesłać z powrotem do ojczyzny, na front odznaczający się wysoką śmiertelnością.
W XIX wieku nierówności wiązały się z przynależnością do danej klasy społecznej, obecnie zaś z miejscem zamieszkania. Mimo to oburzamy się głównie na niesprawiedliwość występującą w naszej ojczyźnie. Porusza nas to, że mężczyźni zarabiają więcej niż kobiety wykonujące taką samą pracę, a biali Amerykanie dostają więcej od ciemnoskórych. Jednak nawet istniejąca w latach 30. ubiegłego
W przededniu pierwszej wojny światowej
granice istniały przede wszystkim na mapie.
Paszporty były rzadkością, a państwa je wydające uznawano za barbarzyńskie.
wieku 150 procentowa przepaść na tle rasowym w zarobkach jest niczym w porównaniu z niesprawiedliwościami spowodowanymi istnieniem granic. Mieszkający i pracujący w Stanach Zjednoczonych obywatel Meksyku zarabia ponad dwa razy więcej niż jego pozostający wciąż w ojczyźnie rodak. Amerykanin dostaje prawie trzy razy więcej pieniędzy od wykonującego taką samą pracę Boliwijczyka, nawet jeśli obaj posiadają ten sam poziom umiejętności oraz są w tym samym wieku i tej samej płci. W przypadku Nigeryjczyka różnica w zarobkach na jego niekorzyść jest jeszcze większa, aż ośmioipółkrotna – uwzględniając już różnice w sile nabywczej w tych dwóch krajach. „Wpływ amerykańskiej granicy na zarobki pracowników o takiej samej rzeczywistej wydajności jest większy od jakiejkolwiek do tej pory zbadanej formy dyskryminacji płacowej (ze względu na płeć, rasę czy pochodzenie etniczne)” – zauważa trzech ekonomistów. To apartheid na skalę globalną. W XXI wieku prawdziwą elitą nie są ci, którzy urodzili się w odpowiedniej rodzinie czy klasie społecznej, lecz ci urodzeni we właściwym kraju. Ta współczesna elita
jest jednak niewystarczająco świadoma szczęścia, jakie ją spotkało. […]
Śmiało, bogaćcie się
Nawet w świecie bez patroli granicznych wielu ubogich nigdzie nie wyjedzie. Większość ludzi czuje silne więzy ze swoją ojczyzną, domem i rodziną. Co więcej, taka podróż jest kosztowna i w biednych krajach niewielu ludzi może sobie pozwolić na emigrację. Z niedawno przeprowadzonego sondażu, który nie uwzględnia aspektów finansowych, wynika, że gdyby tylko dać im taką możliwość, do innego kraju chciałoby się przeprowadzić 700 milionów ludzi.
Rzecz jasna otwarcia granic nie można ani nie powinno się przeprowadzać z dnia na dzień. Niekontrolowana migracja z pewnością osłabiłaby spójność społeczną w Krainie Obfitości. Powinniśmy jednak pamiętać o jednej rzeczy: w świecie szalonych nierówności migracja jest najskuteczniejszym narzędziem walki z ubóstwem. Skąd to wiemy? Z doświadczenia. Gdy standard życia dramatycznie się pogarszał, a tak działo się w latach 50. XIX wieku w Irlandii i w latach 80. XIX wieku we Włoszech, z krajów tych
wyjechała większość biednych farmerów. Podobnie uczyniło w latach 1830–1880 sto tysięcy Holendrów. Wszyscy oni kierowali się za ocean, do kraju, w którym możliwości zdawały się nieograniczone. Najbogatsze państwo świata, Stany Zjednoczone, to naród imigrantów. Obecnie, półtora wieku później, setki milionów ludzi na całym świecie żyją w autentycznych więzieniach na świeżym powietrzu. Trzy czwarte wszystkich murów i płotów granicznych wzniesiono po roku 2000. Tysiące kilometrów kolczastego drutu zostało rozciągniętych pomiędzy Indiami a Bangladeszem, Arabia Saudyjska sama odgrodziła się od świata. Unia Europejska kontynuuje otwieranie granic pomiędzy krajami członkowskimi, przeznaczając w tym samym czasie miliony na przechwytywanie lichych łodzi płynących przez Morze Śródziemne. Taka polityka nie zmniejsza ani trochę fali potencjalnych imigrantów, pomaga natomiast robić szybkie interesy handlarzom ludzkim towarem i przyczynia się do śmierci tysięcy ludzi. No i proszę: 25 lat po upadku muru berlińskiego, od Uzbekistanu po Tajlandię, od Izraela po Botswanę, na świecie istnieje więcej barier niż kiedykolwiek przedtem. Ludzie nie ewoluowali, tkwiąc w jednym miejscu; żądzę podróżowania mamy we krwi. Jeśli prześledzimy historię kilku ostatnich pokoleń, to prawie każdy z nas znajdzie w swoim drzewie genealogicznym imigranta. Przyjrzyjmy się współczesnym Chinom, gdzie 25 lat temu doszło do największej migracji w historii świata – setki milionów Chińczyków napłynęło ze wsi do miast. Mimo że migracja to uciążliwe zjawisko, wielokrotnie okazywała się jednym z najpotężniejszych motorów postępu.
Otwórzmy wrota
Globalnie każdego roku przeznacza się na pomoc międzynarodową 134,8 miliardów dolarów rocznie, czyli 11,2 miliardów dolarów miesięcznie i 4274 dolarów na sekundę. Wydaje się, że to ogromna suma,
ale tak nie jest. To równowartość tego, co mały europejski kraj wielkości Holandii przeznacza tylko na samą opiekę zdrowotną. Przeciętny Amerykanin uważa, że rząd federalny wydaje na pomoc zagraniczną jedną czwartą budżetu państwa, ale tak naprawdę jest to mniej niż 1 procent. W tym samym czasie wrota do Krainy Obfitości pozostają zamknięte i zagrodzone. Setki milionów ludzi tłoczy się wokół zamkniętych społeczności, podobnie jak kiedyś nędzarze dobijający się do bram miejskich. Artykuł 13 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka mówi wprawdzie, że „każdy człowiek ma prawo opuścić jakikolwiek kraj”, lecz nie gwarantuje nikomu prawa do przeniesienia się do Krainy Obfitości. A ci, którzy ubiegają się o azyl, wkrótce przekonają się, że ta procedura jest jeszcze bardziej zbiurokratyzowana, irytująca i beznadziejna od procedury ubiegania się o pomoc publiczną. Jeśli w dzisiejszych czasach chcesz się dostać do Kukanii, nie musisz przedzierać się przez mile puddingu ryżowego, lecz przez stertę papierkowej roboty.
Być może za jakieś sto lat będziemy patrzeć na dzisiejsze granice w podobny sposób, jak teraz patrzymy na niewolnictwo i apartheid. Jedno jest jednak pewne: jeśli chcemy, aby świat był lepszym miejscem, nie da się tego zrobić bez migracji. Pomogłaby nawet szczelina w drzwiach. Naukowcy z Banku Światowego twierdzą, że gdyby wszystkie kraje rozwinięte przyjęły tylko 3 procent imigrantów więcej, niż robią to obecnie, ubodzy mieszkańcy świata zyskaliby do wydania dodatkowe 305 miliardów dolarów. To trzy razy tyle, ile wynosi łączna pomoc krajom rozwijającym się. Joseph Carens, jeden z czołowych orędowników otwartych granic, napisał w 1987 roku: „Nieograniczona migracja prawdopodobnie nie jest możliwa do zrealizowana natychmiast, lecz jest to cel, do którego powinniśmy dążyć”.
Tłum. Sławomir Paruszewski
Rutger Breg M an jest holenderskim historykiem i publicystą. Autor między innymi książek „Utopia dla Realistów” i „Homo Sapiens”.
Agn I eszka Pr O b O la instagram.com/ artprobola
Po przekroczeniu polskiej granicy skakaliśmy z radości. Wreszcie koniec z nalotami milicji na Białorusi; koniec trzymania nas w rosyjskim pociągu pod lufą karabinu; koniec z przedostawaniem się z narażeniem życia przez Inguszetię; koniec z ostrzałami, które przeżyliśmy w Czeczenii.
Zgranicą tak naprawdę pierwszy raz miałem do czynienia, gdy po długiej ucieczce z Czeczenii przez Inguszetię, Rosję i Białoruś trafiliśmy z rodziną na przejście graniczne w Brześciu. Jeszcze wtedy wsparcie dla Czeczenii było czymś popularnym – i nasza ucieczka z terenów, na których toczyła się wojna, była czymś akceptowalnym dla Polaków. Nie zmienia to jednak faktu, że później, już w Polsce, słyszeliśmy nieraz od różnych urzędników teksty insynuujące, że kłamiemy bądź wyolbrzymiamy. Mówili nam, że już nieraz takie historie słyszeli. No pewnie, że słyszeli! Mamy podobne doświadczenia jak inni Czeczeni uciekający przed wojną, przeżyliśmy w końcu te same bombardowania! Czemu miałbym wymyślać niestworzone rzeczy, skoro nękało nas to samo ruskie wojsko? Męczące było udowadnianie, że nie jesteśmy oszustami i naprawdę chcemy uratować własne życie. A trzeba pamiętać,
że wtedy pomaganie Czeczenom było „modne” – tego typu przesłuchania to mały problem w porównaniu z tym, czego doświadczają dziś uciekający z Czeczenii, którym azylu po prostu się odmawia. Jeszcze niedawno na tym samym przejściu w Brześciu, którym ja przechodziłem dwadzieścia cztery lata temu, odmawiano azylu w Polsce osobom, które nawet na ciele pokazywały ślady tortur. Po przekroczeniu polskiej granicy niemalże skakaliśmy z radości w samochodzie. Wreszcie koniec z nalotami milicji w środku nocy jak wtedy, gdy byliśmy na Białorusi; koniec trzymania nas w rosyjskim pociągu pod lufą karabinu; koniec z przedostawaniem się z narażeniem życia przez Inguszetię; koniec z ostrzałami, które przeżyliśmy w Czeczenii. W pociągu jechaliśmy w doczepianych wagonach oddzielnych dla Czeczenów, których wojsko nie pozwalało ogrzewać. Był środek zimy, a podróż trwała kilka dni – my mieliśmy przy sobie trochę czerstwego chleba i butelkę mleka, tak to pamiętam. Żołnierze zakazywali, by jakkolwiek nam pomagać, chętnym, by ten zakaz złamać, grozili więzieniem. Wyłamała się z tego jedna kobieta, która dała nam ostatniego
dnia trochę jedzenia, herbatę i koce. Mówiła, że kary to jedno, ale kiedyś będzie musiała się z tego przed Bogiem tłumaczyć. Po tych wszystkich drastycznych doświadczeniach, wiedzieliśmy, jak traktuje nas Rosja, i cieszyliśmy się, że tu jej macki już nas nie dosięgną. To bezpieczeństwo zapewnia z jednej strony fakt, że Polska, jako członkini n ATO , a wkrótce później i Unii Europejskiej, znajdowała się już wtedy poza rosyjską strefą wpływów. Jasne, dzisiaj świat jest bardzo mocno podzielony – ale bariery znikają tam, gdzie widać, że samo ich istnienie zaburza interesy i bezpieczeństwo świata zachodniego. Ostatecznie jednak, gdy naprawdę są potrzebne, to tak naprawdę ich nie ma – choć czuję się zdecydowanie bezpieczniej w Polsce, to wiem, że rosyjski wpływ istnieje również tutaj i śledzone są nasze ruchy i wypowiedzi. O ile więc granica chroni nas przed agresją rosyjską, to przed jej agenturą już nie. Podobnie nie chroni nas przed radykałami działającymi już wewnątrz danego kraju – niezależnie od narodowości tych radykałów.
Do granic wytyczonych na mapie dochodzą jeszcze granice kulturowe,
które bardzo często służą też do tłumaczenia idei stawiania granic państwowych i ścisłych kontroli na tych granicach. Czeczenia ma tysiące lat swojej kultury, język, który nie wymieszał się z żadnym innym kaukaskim językiem mimo sąsiadowania z dziesiątkami grup etnicznych przez te tysiąclecia. Ta odrębność jest elementarną, zupełnie podstawową rzeczą dla naszej tożsamości. Aleksander Dumas, gdy w 1858 roku podróżował po tym regionie, to właśnie o Czeczenii mówił, że to Paryż Kaukazu – ze względu na wyrafinowane obyczaje i przyjęcie, jakiego doświadczył. Dla wielu Czeczenów to właśnie nasze granice wyznaczają terytorium istnienia tej kultury, miejsce, w którym się rozwija i możemy ją celebrować. Jestem jednak przekonany, że w przyszłości różne regiony i narody zamieszkałe na Kaukazie będą miały swoją odrębność kulturową, ale mimo wszystko granice administracyjne znikną, a podstawowe zasady społeczne będą wspólne.
Męczące było udowadnianie, że nie jesteśmy oszustami i chcemy ratować własne życie.
Widzę to nawet po społeczności czeczeńskiej. Dla wielu Czeczenów i Czeczenek szokiem kulturowym w Polsce były na przykład reklamy dotyczące zdrowia intymnego, to, z jaką swobodą temat jest podejmowany. Te problemy działają też oczywiście w drugą stronę – wiele osób nie wie, jakie zachowania w obrębie kultury czeczeńskiej zostaną wzięte za wyraz szacunku, a jakie wręcz przeciwnie. Przykładowo: podanie ręki osobie starszej jest uznawane za brak kultury, to starsza osoba powinna zainicjować taki kontakt. Jednak zasady zachowania i szacunku nie są zapisane w kamieniu i również świat, który ma otwarte granice, daje szansę na to, by prowokować więcej szans dla wymiany doświadczeń i wzrostu otwartości – również ze strony osób liberalnych obyczajowo na osoby, które większą wagę przykładają do dyskrecji dotyczącej na przykład życia seksualnego i konserwatywnych, religijnych wartości. Zresztą nie oszukujmy się – nawet w obrębie takiego państwa jak Polska te różnice obyczajowe są ogromne
między dużymi miastami a miasteczkami czy wsiami. Nie potrzeba do tego granicy państwowej ani odmienności religijnej, a granicy między na przykład Poznaniem a resztą kraju nikt stawiać nie chce.
Wydaje mi się, że zlikwidowanie granic to też szansa dla gospodarki. I to zarówno w kontekście walki przynajmniej z częścią nierówności, wsparcia regionów, z których pochodziliby pracownicy emigrujący do bogatszych krajów, jak i po prostu przepływu pracowników. Tu w pełni zgadzam się z Rutgerem Bregmanem. Jest jednak jeszcze jedna kwestia związana z ekonomią, o której Bregman nie pisze – swoboda wymiany doświadczeń i wiedzy. Czy to przez podróże, czy przy wymianach studenckich albo naukowych, do których w inny sposób by nie doszło. Już dziś jest przecież tak, że takie spotkania często owocują wymianą wiedzy i punktów widzenia, których by nie było, gdyby nie programy takie jak Erasmus. Odpadłaby kolejna bariera, która stoi przed ludźmi mającymi jakąś
naukową czy biznesową pasję, niemogącymi jednak rozwijać jej w swoim najbliższym otoczeniu. Przykładowo człowiek z Zimbabwe interesujący się technologiami energii odnawialnej w swoim kraju będzie miał o wiele mniej szans, by rozwijać wiedzę i kontakty w tym temacie.
Dziś od krajów bogatej Północy oddzielają go wizy, konieczność udowadniania swojej niezbędności na danym rynku pracy. Bez tej bariery wyjazd do pracy staje się bardziej dostępny, a korzyści są przecież obopólne – jego doświadczenie dotyczące życia w kraju o zupełnie innych zasobach i klimacie może okazać się bezcenne, a sieć kontaktów pomóc rozwijać biznes poza dotychczasowym rynkiem zbytu.
Dziś granice istnieją, bo są potrzebne w celach politycznych, militarnych, ekonomicznych. Służą też jako narzędzie do dzielenia ludzi. W mojej opinii jednak realne jest to, że czeka nas sytuacja, w której granice będą coraz bardziej symboliczne, jak na przykład w strefie Schengen – choćby ze względu na już
istniejący przepływ informacji, kultury, wiedzy i kapitału.
Wysłuchał Bartosz Tarnowski.
Els I Adajew od piętnastu lat działa na rzecz pomagania uchodźcom oraz budowania relacji międzykulturowych. Jest prezesem Fundacji Sintar im. Issy Adajewa. Członek Koalicji na rzecz wzmacniania roli asystentek i asystentów międzykulturowych oraz romskich. W Polsce mieszka od 24 lat. Działa w branży wideo i foto, prowadzi konto na TikToku (@elsipandaev) i Instagramie (@mr.pandaev).
Ula M I erzwa instagram.com/ula.mierzwa
Widzę w Kościele dużo lęku o swoją tożsamość, lęku przed innymi ludźmi, przed obcością, zmianą, lęku przed tymi innymi, którzy przybywają. Kościół często jawi się jako ostoja, w której można się schować przed galopującym w nieznane światem – ale przecież nie o tym jest wiara, której mnie uczono.
Agn I eszka KO s O w I cz
Małg O rzata Ru MI ńska
Gdy wpisze się w wyszukiwarkę wyrazów w Biblii Tysiąclecia słowo „strach”, przywoła ona 101 pozycji. O strachu jest w Piśmie Świętym 101 wzmianek.
Osobno są też wzmianki o lęku (25 razy, uwzględniając wersje w odmianie), trwodze (39 – gdy wpisuję „trwog”). Łącznie w Piśmie co najmniej 165 razy jest mowa o strachu, różnie nazywanym.
Słowo „obcy” występuje w Piśmie 130 razy, „przybysz” – 27 razy.
Słowo „miłość” występuje 154 razy. Zdziwiło mnie to. Spodziewałam się, że „miłości” będzie znacznie więcej. Spodziewałam się, że przebije „lęk” wielokrotnie.
Żadna ze mnie teolożka. Jestem wychowana we franciszkańskiej parafii pod Warszawą, w prostocie i dosłowności. W parafii żywe było (i jest) wspomnienie pierwszego proboszcza, Alego Fedorowicza, który ściągał z nóg własne buty i oddawał je bosemu pijakowi w rowie.
Potem targał go na plecach do ciepłej plebanii, ku utrapieniu sióstr.
Od drugiego proboszcza, Andrzeja Santorskiego, doświadczyłam na własnej skórze równego traktowania i szacunku dla każdego, gdy do niedzielnego śniadania na plebanii sadzał przy stole profesorów i murarzy, a także matki z dziećmi. Moje wspomnienie to fale rzeźbione przez siostry ząbkowanym nożem na maśle i to, iż w ogóle nie czułam, że przy stole siedzą wykształceni ludzie i ci, którzy zakończyli edukację przed maturą, ani że się różnią.
Wyrosłam więc w przeświadczeniu, że Pan Bóg serio ma na myśli, że każda osoba ma godność i każda jest ważna. Może dlatego jestem przekonana, że to oczywiste nagich przyodziać, a głodnych nakarmić. I może dlatego pomoc uchodźcom, ludziom w potrzebie, to dla mnie oczywisty wybór.
Kiedy przyszła wojna w Ukrainie, jedyną moją modlitwą była franciszkańska modlitwa o pokój. Im było trudniej, im więcej pracy, tym mniej wersów byłam w stanie sobie przypomnieć. Był czas, gdy jadąc samochodem do pracy, myślałam tylko: „O Panie, uczyń mnie narzędziem
Twego pokoju”. Jeden wers, przez dwadzieścia minut jazdy.
Wiele lat temu zdumiał mnie kolega, wierzący student historii, stwierdzając, że święty Franciszek to wariat i nikt w Kościele nie traktuje go poważnie –bo jak traktować poważnie gościa, który rozbiera się w kościele, nakłada worek i rozmawia z ptakami? To były czasy, gdy wokół mnie wierzący byli prawie wszyscy. Byłam zadziwiona, że to może oznaczać kompletnie inne sposoby myślenia.
Dziś większość ludzi, z którymi pracuję, to osoby niewierzące albo wyznawcy innych religii. Znajomych, dla których religia katolicka stanowi motywację do udzielania pomocy uchodźcom, mogę policzyć na palcach dwóch rąk, może trzech (od razu zastrzegę: wiem, że takich jest więcej – mówię o tych, z którymi sama mam w codziennej pracy bezpośrednio do czynienia).
Otaczają mnie licznie osoby, dla których religia i wiara katolicka stanowią obiekt pogardy, niechęci i drwin. Z tymi osobami uczestniczę w odziewaniu nagich i karmieniu głodnych. Porusza mnie empatia, serce i zaangażowanie laików. Widzę oddanie innym,
gotowość niesienia pomocy u muzułmanów i prawosławnych czy grekokatolików – albo niewierzących wywodzących się z tych tradycji. Mam dla tych wszystkich osób ogromne pokłady szacunku i wdzięczności.
Mam też ogromne pokłady wdzięczności dla tych, których motywacją jest moja religia – przede wszystkim za to, że dzięki nim nie czuję się w swoim sposobie myślenia aż tak osamotniona.
Jest mi przykro, że w Kościele tyle uwagi skupia się na lęku. Mam o to żal. Czy może czuję zawód.
„Nie lękajcie się” Jana Pawła II przegrywa z kretesem z obawą przed tym, żeby nauka katolicka przypadkiem nie naraziła kogoś (instytucji Kościoła także, a może przede wszystkim) na zarzut naiwności, radykalizmu (który będzie odstręczający dla wiernych) albo zwykłej głupoty.
Widzę dziś w Kościele niewiele prostoty myślenia z mojego dzieciństwa –widzę za to bardzo dużo lęku o swoją tożsamość, lęku przed innymi ludźmi, przed obcością, zmianą, lęku przed tymi innymi, którzy przybywają. Kościół jawi się często jako ostoja, cichy kącik,
w którym można się schować przed galopującym w nieznane światem – ale nie o tym jest przecież ta wiara, której mnie uczono.
Widzę w dyskursie o innych w Kościele brak uznania prostej prawdy, że tych „innych” też stworzył Bóg. Moja prosta wiara każe mi myśleć, że On ich lubi. Są dla Niego ważni. Modlą się do Niego przecież w lesie na Podlasiu albo w łodziach na Morzu Śródziemnym.
Widzę dylematy wielu polskich wiernych, czy ci ludzie z łodzi, ci z lasu, aby na pewno są „bliźnimi”. Słyszę strach, że to mężczyźni, że niewierni, że czarni, niepiśmienni, groźni, że chcą nas wykończyć, a nawet, że przybywają do Polski w zemście za kolonializm (którego Polacy przecież nie są winni). No i że jest ich dużo, za dużo, zaleją nas. Słyszę pogardę i obserwuję, jak polscy katolicy zatrudniają złych innych na czarno, oszukują, nie płacą albo wyrzucają chorych na bruk, mimo że niewypłacanie należnego wynagrodzenia za pracę zgodnie z nauką Kościoła jest grzechem wołającym o pomstę do nieba.
Często słyszę wątpliwości co do tego, czy przybysze zasługują na pomoc albo
odnośnie do tego, czym to pomaganie się dla nas skończy. To ciekawe, bo nie przypominam sobie spośród wielu tekstów biblijnych ani jednego, w którym byłaby mowa o zasługiwaniu na pomoc albo o tym, co wydarzyło się potem – gdy potrzebujący doświadczyli miłosierdzia. Nie dowiadujemy się niczego o dalszych losach człowieka, któremu przy drodze pomógł Samarytanin (nie kapłan, nie lewita). Nie wiemy, czy zasłużył na pomoc. Może ktoś go stłukł na drodze, bo był oszustem? Nie jest nigdzie napisane, co się dalej działo w życiu Samarytanki, która podała Jezusowi wodę – nawet, czy to była dobra kobieta. Nie wiadomo, co się stało z tą, którą ludzie chcieli ukamienować, ale ostatecznie nikt pierwszy nie rzucił kamieniem.
Z jakiegoś powodu w Piśmie nie ma informacji o tym, czy udzielona im pomoc i uwaga były zasłużone i – po ludzku myśląc – uzasadnione czy racjonalne. Może z perspektywy wiary to nie było ważne?
Tymczasem dziś kwestii zasadności czy niezasadności, słuszności czy niesłuszności udzielania komuś wsparcia poświęca się dużo uwagi. Słyszę często wyrażaną
wprost albo zawoalowaną pogardę dla innych i przekonanie, że jesteśmy, my–Polacy, od nich, od tamtych, lepsi, bardziej godni, więc oni, tamci, najlepiej, aby trzymali się od nas z daleka.
Za to mam do Kościoła największy żal.
Za to, że pozwala ludziom budować w sobie poczucie wyższości wobec innych.
Kościółinstytucja daje mi do zrozumienia, że jestem nie dość mądra, skoro nie widzę zagrożeń wypływających z napływu „tych ludzi”. Kościółinstytucja mi mówi, że pomagać trzeba „na miejscu” – słać dary tam, gdzie głód i wojna, byle głodni i poobijani ludzie przypadkiem nie przybyli tu, gdzie my sobie dobrze żyjemy.
Słyszę głosy w Kościele, że najważniejsze to tkwić twardo na katolickim przyczółku i nie dać się zbałamucić innym, wrogom, którzy stanowią zagrożenie i zło.
Coraz mi z tym trudniej. W mojej prostej głowie nijak to się nie mieści razem z głównym przesłaniem, które słyszę od dziecka: Bóg jest miłością. Nie lękajcie się. Miłuj bliźniego jak siebie samego. Może się mylę. Może faktycznie nic nie rozumiem. Może chrześcijanin z Etiopii,
Nie przypominam sobie ani jednego
tekstu biblijnego, w którym byłaby mowa o zasługiwaniu na pomoc.
któremu moje niewierzące koleżanki podają w lesie na białoruskim pograniczu kroplówki, wodę, zupę czy suche skarpety, jest dla mnie śmiertelnym zagrożeniem, zwiastuje koniec cywilizacji i powinnam się bać.
A przecież czuję, że proste rozumienie spraw jest właśnie tym, co powinnam w sobie pielęgnować. Może naiwność i ludzkie traktowanie innych ludzi – to jest miłość, która rozczula Boga. Nawet jeśli część wiernych myśli inaczej. Jak dotąd nie wiemy, kto jest w błędzie. Jak dotąd można przeczytać taki passus z Księgi Izajasza:
Iz. 21
13 […] Którzy w zaroślach na stepie nocujecie, wy, gromady Dedanitów,
14 wynieście wodę naprzeciw spragnionych!
Mieszkańcy kraju Tema, z chlebem waszym wyjdźcie na spotkanie uchodźców!
15 Bo przed rzezią uciekli, przed mieczem dobytym, przed łukiem napiętym, przed wirem walki.
Przybywają do Polski ludzie, którzy uciekli przed wirem walki i mieczem dobytym, przed rzezią i przed łukiem. Spotykamy takich, co mają ślady miecza wyryte na plecach, a ślady rzezi w duszy. Dwa i pół tysiąca lat po powstaniu tego tekstu ludzi nadal spotyka to samo zło. Może więc recepta i odpowiedź nadal są aktualne? Wyjdźcie na spotkanie uchodźców z chlebem i wodą?
Agn I eszka KO s O w I cz jest założycielką i prezeską Fundacji Polskie Forum Migracyjne, od siedemnastu lat wspierającej cudzoziemców w Polsce i Polaków za granicą.
Małg O rzata Ru MI ńska behance.net/malruminska
Trzeba zrozumieć i sam strach, i decyzje podjęte pod jego wpływem, i jego konsekwencje, ale każdą z tych rzeczy mierząc inną miarą, bo należą do różnych porządków.
Ignacy Dudk I ew I cz ZOFI a Różycka
„Nie lękajcie się!”. Jak inaczej zacząć tekst o obecnym w polskim społeczeństwie strachu przed uchodźcami i uchodźczyniami, jeśli nie od słynnego wezwania najbardziej znanego polskiego migranta w dziejach? Pasują tu również kolejne słowa, które Jan Paweł II wygłosił na placu Świętego Piotra w październiku 1978 roku, podczas inauguracji swojego pontyfikatu. „Otwórzcie drzwi Chrystusowi!” – wołał. – „Dla Jego zbawczej władzy otwórzcie granice państw!” Istnieją przy tym przesłanki, by sądzić, że nie miał na myśli jedynie gotowości do wpuszczania jego samego do kolejnych krajów podczas pielgrzymek. A jednak – jak mówi tytuł książki Mikołaja Grynberga – „Jezus umarł w Polsce”. Właśnie na granicy. Właśnie z powodu zamkniętych drzwi.
*
W filmie Grega Zglińskiego z 2011 roku pod tytułem „Wymyk” (ze względu na długi czas, który upłynął od premiery, w dalszej części tekstu zdradzam istotne elementy fabuły) dwóch braci, Alfred i Jerzy, podróżuje podmiejskim pociągiem. W wagonie, w którym siedzą, kilku agresywnych chłopaków paskudnie zaczepia jadącą samotnie dziewczynę. Jerzy – grany przez Łukasza Simlata –postanawia zareagować. Przemoc chłopaków szybko kieruje się przeciw niemu. Alfred (w tej roli Robert Więckiewicz) też wstaje, ale po chwili się cofa. Chłopaki wyrzucają Jerzego z pociągu. Uderza w słup trakcyjny i w stanie zagrożenia życia trafia do szpitala.
Czy Jerzy się bał? Nie wiadomo, pewnie tak. Czy bał się Alfred? Na pewno. Strach nie pozwolił mu pójść za odruchem zrobienia tego, co słuszne. Nie pozwolił mu także na racjonalną ocenę sytuacji i skorzystanie z innych możliwości działania (a miał przy sobie atrapę pistoletu, którą mógł postraszyć napastników).
Strach sprawił, że do końca życia borykał się z poczuciem, iż być może mógł zapobiec potwornej krzywdzie własnego brata.
*
Słyszę, że trzeba zrozumieć ludzki strach. Zastanowić się nad tym, jak na niego odpowiedzieć. Przemyśleć, skąd się wziął, na czym się zasadza, czy da się go przełamać za pomocą wiedzy, spotkania, doświadczenia.
To wszystko prawda. Ale to przecież nie wystarczy.
*
Jedną z głównych strategii budowania niechęci do przyjmowania uchodźców i uchodźczyń w Polsce – i nie tylko –było celowe, zaplanowane i obliczone na konkretny zysk polityczny zarządzanie strachem. Pisaliśmy o tym w Magazynie Kontakt wielokrotnie – głównie piórami Pawła Cywińskiego i Hanny Frejlak. Mechanizm zarządzania strachem jest prosty do opisania: wytwarzaniu poczucia
zagrożenia w społeczeństwie towarzyszy ubieranie samych siebie w szaty obrońców i gwarantów bezpieczeństwa. Dokładnie to zrobili Prawo i Sprawiedliwość oraz Andrzej Duda w wyborach 2015 roku, w wyborach 2019 roku, w wyborach 2020 roku i próbowali zrobić w roku 2023.
Strach jest nie tylko ewolucyjnym mechanizmem pozwalającym nam przetrwać czy narzędziem socjotechniki, ale bywa też sposobem na usprawiedliwienie: boimy się, więc wołamy, że musimy dbać o bezpieczeństwo, towarzyszy nam poczucie zagrożenia, więc na przykład budujemy mury czy popieramy zaostrzenie kar przewidzianych przez kodeks karny. W obu przypadkach – dodajmy – robimy to bez sensu. Płot na granicy polskobiałoruskiej nie działa i jest rozwiązaniem mniej bezpiecznym niż rzetelnie prowadzone procedury azylowe. Umieszczanie ludzi za drobne przestępstwa w więzieniach, w których nie ma warunków do resocjalizacji, są za to do łamania ludzkich żyć, nie
Strach nie unieważnia tego, co niesłuszne.
zwiększa bezpieczeństwa, lecz długofalowo je obniża.
Czy jesteśmy gotowi współczuć Alfredowi z „Wymyku”? Więckiewicz to aktor wybitny, więc jasne, że tak. Rozumiemy, że się bał. Nie wiemy, jak sami zachowalibyśmy się na jego miejscu. „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”, jak pisała Szymborska. Nie każdy jest bohaterem. Moralna ocena postawy Alfreda jest trudna, bo dotyczy popełnienia przez niego lub nie czynu de facto bohaterskiego, a przecież heroizmu wymagać nie wolno. Trudno też oczekiwać, że człowiek w takiej sytuacji będzie myślał w pełni racjonalnie i przypomni sobie o atrapie broni, którą przypadkiem miał przy sobie. Analogia między sytuacją bohatera „Wymyku” – bezpośredniego zagrożenia z ułamkami sekund na podjęcie decyzji – a postawami względem uchodźców i uchodźczyń byłaby więc co najwyżej częściowa. A jednak dość bezpiecznie
można stwierdzić, że strach nie pozwolił Alfredowi zrobić tego, co byłoby najbliżej moralnego ideału. To ocena delikatna, niepotępieńcza, ale przecież wciąż ocena. Z tego, że należy rozumieć i dostrzegać mechanizmy emocjonalne oraz odpowiadać na strach w społeczeństwie poprzez edukację i wiedzę, nie powinno więc wynikać przekonanie, że samo to, iż ludzie się boją, jest wystarczającym argumentem, by nie rozmawiać o ich postawach, ich etycznej podbudowie oraz moralnej prawomocności. Strach nie unieważnia tego, co niesłuszne. Często słuszność wymaga właśnie tego, by się z nim zmierzyć.
Mechanizm usprawiedliwienia działań strachem jest jednak skomplikowany, czy wręcz przewrotny. Poprzez usprawiedliwianie tego, co nie wymaga usprawiedliwienia, odsuwa refleksję moralną od tego, co powinno być jej przedmiotem. Relacje między strachem a moralnością są nieoczywiste. Sam strach nie powinien podlegać ocenie moralnej. Boisz
się? To normalne. Czasem to mądrze, czasem głupio, czasem racjonalnie, czasem nie. Każdy się boi. Czuję strach za każdym razem, kiedy moja żona wsiada do samochodu, zwłaszcza z dziećmi. Naprawdę. Znam statystyki wypadków drogowych, wiem, jak śmiercionośnym narzędziem jest auto, wiem, jak ludzie jeżdżą i że zawsze muszę brać pod uwagę to, że moja rodzina nie wróci. Ale jednocześnie staram się nie zatruwać tymi obawami naszego życia. Nie czuję się więc winny: ocenie moralnej podlega nie strach, ale to, co z nim zrobisz. Czasami nie zdążysz zrobić nic – jak Alfred. Ale często – na pewno w sprawie stosunku do przyjmowania uchodźców i uchodźczyń przez nasz kraj – masz czas, by się zastanowić. Dowiedzieć. Porozmawiać. A także zadać sobie pytanie nie tylko o racjonalne argumenty za jednym czy drugim działaniem, ale także o ich moralną słuszność.
Kto tego nie robi, tego bezczynność może podlegać ocenie. Pełnej zrozumienia, ale czy to znaczy, że bezkrytycznej?
*
Jednocześnie spotykamy się przecież z wartościowaniem strachu jako takiego. Do najdurniejszych, ale jakże skutecznych metod nakłaniania ludzi do robienia rzeczy głupich – a niekiedy zwyczajnie złych – należy szachowanie ich słowami: „No tak, boisz się”. Ludzie nie chcą się bać, bo czują, że strach im uwłacza. To niemądre, ale jakże silne. Nie znajdują więc w sobie odwagi, by powiedzieć – jak w niedawno zobaczonym przeze mnie memie – „To co? Raz się żyje czy jednak pomyślimy?”. Jeśli „Wymyk” jest wart obejrzenia to –poza aktorstwem – właśnie dla tej refleksji, że trzeba zrozumieć i sam strach, i decyzje podjęte pod jego wpływem, i jego konsekwencje, ale każdą z tych rzeczy mierząc inną miarą, bo należą do różnych porządków. Warto dla tej kontrkulturowej narracji, że możemy mieć wyrozumiałość dla kogoś, kto w skrajnej sytuacji nie wykazał się odwagą. I dla pokazania, z czym taki człowiek musi się mierzyć. W filmie całe zdarzenie z pociągu
jest nagrywane komórką, a filmik z niego trafia do bliskich Alfreda, którzy dowiadują się, że stchórzył. Nie wahają się go oceniać. A sam Alfred robi wszystko, by nagranie zniknęło z sieci.
Politycy i macherzy od społecznych emocji wykorzystują ich siłę i rządzące nimi mechanizmy, ale nie po to, by powiedzieć to, co trzeba: „To nic złego, że intuicyjnie boicie się nieznanego, ale podejmijmy wspólny namysł nad tym, czy jest czego, jak odpowiadać na wyzwania i czy nawet jeśli są one duże, nie powinniśmy – w imię określonych wartości –stawić im czoła”. Zamiast tego politycy i cyniczni manipulatorzy mówią: „Jest się czego bać. Ale już nie musisz, my cię ochronimy. Śpij spokojnie, nieniepokojony ani lękiem, ani odpowiedzialnością moralną za to, co się dzieje. Będą ci mówić, że to źle, że się boisz. Nie słuchaj ich. Dobrze, że się boisz”. To nieprawda: ten strach nie jest dobry. Powtórzmy: nie jest też zły. Dobre lub złe jest to, co
w jego wyniku zrobimy lub czego nie zrobimy, ale także to, na co się jako obywatele i obywatelki zgodzimy, a czemu się przeciwstawimy. Nie jesteśmy w sytuacji Alfreda, więc strach usprawiedliwia nas wielokrotnie mniej. Ale tym, którzy zarządzają strachem, zależy, byśmy do tego etapu refleksji nie docierali. *
Odpowiedzią na takie dictum nie jest ani potępianie tych, którzy się boją, ani zatrzymywanie się na próbie tylko racjonalnej odpowiedzi na społeczne lęki. Twierdzenie (a to się zdarza), że kto się boi, musi być złym człowiekiem, jest i niepraktyczne, i niesłuszne. Przekonywanie, że nie ma się czego bać, jest przynajmniej niepraktyczne, a w części także niesłuszne. W kontekście kwestii uchodźczych zbyt wiele osób już się nie tylko bać zaczęło, ale także – co fundamentalnie ważne – usłyszało, że to dobrze. Wielu to wystarczy. Same racjonalne argumenty się temu nie przeciwstawią, bo w międzyczasie stawką stała się moralna
Ocenie moralnej podlega nie strach, ale to, co z nim zrobisz.
słuszność postaw, a nie tylko ich intelektualna prawomocność. Dla złych wyborów płynących z neutralnego moralnie strachu trzeba pokazywać realną alternatywę wyrażoną zarówno w języku faktów, jak i wartości.
Można i warto odpowiadać na ludzki lęk racjonalizacyjnymi narracjami pozwalającymi go zminimalizować na poziomie poznawczym. Bo wiem, że żona może zginąć w wypadku samochodowym, ale wiem, że może też zostać potrącona na przejściu dla pieszych albo umrzeć w pożarze, więc wiem, że nie może to paraliżować naszego życia.
Jednocześnie ludziom, którzy się boją, warto powiedzieć i to, że wszyscy łatwo wskażemy okoliczności, w których się boimy, a mimo to robimy to, co uważamy za słuszne. Raczej nie relatywizujemy zbyt łatwo sytuacji, gdy ktoś ze strachu przed konsekwencjami nie przyznaje się do popełnionego świństwa – tłumaczymy mu rozsądnie, że lepiej będzie, jeśli przyzna się sam, niż jeśli zostanie złapany, ale też oceniamy, że brakuje mu odwagi cywilnej.
Gdy ze strachu nikt nie reaguje na dziejącą się u sąsiadów przemoc domową, nie mówimy: „Trzeba ich zrozumieć, bali się”, tylko racjonalnie przypominamy, że nie wymaga to przecież osobistej konfrontacji z agresorem, lecz wykonania telefonu, a przy tym dziwimy się skali ludzkiej obojętności. Gdy ktoś boi się psów, to nie pozwalamy mu strzelać do bezpańskich czworonogów, gdy tylko się na nie natknie, a także pokazujemy, jak sobie poradzić z taką sytuacją.
Analogie są często złudne i niedokładne – chodzi jednak o mechanizm. W konkrecie uchodźczej dyskusji zaś o to, że wiem, iż procesy migracyjne, które będą się tylko nasilać, sprawią, że staniemy jako bogate społeczeństwa Globalnej Północy przed wielkimi wyzwaniami, co stanowi źródło obaw. Jednocześnie wiem, że na wiele z nich jesteśmy w stanie odpowiedzieć mądrą polityką integracyjną, socjalną, gospodarczą i edukacyjną, co pozwala te obawy zracjonalizować. Jednocześnie także odwołuję się do moralnej odpowiedzialności, więc nie godzę
się na umieranie ludzi na bagnach, w Morzu Śródziemnym czy niemożność ich ucieczki przed wojną, prześladowaniami, chorobami i głodem, i tę niezgodę staram się jako obywatel artykułować. *
Jerzy z „Wymyku” ostatecznie umiera. Gdy pojawia się obawa, że sprawcy ataku na dziewczynę i jego brata unikną kary z braku dowodów, Alfred wchodzi do ich klasy i puszcza usunięty z sieci filmik, na którym dokładnie widać, co zrobili, ale też i to, że on nie zrobił nic. Że się bał. Przyznaje się do strachu. Do tego, że – postawiony w sytuacji granicznej, w której jako całe społeczeństwo w sprawie uchodźców i uchodźczyń wcale nie jesteśmy – stchórzył.
Czy stojąc przed klasą i patrząc w oczy oprawców, już się nie bał? Nie wiem. Ale zrobił to, co należało.
Gdy więc kultura mówi, że strach jest zły, politycy, że jest dobry, słuszny
i oczyszczający z win, to etyka powinna powiedzieć, że jest normalny. Że gdy się boimy – i mamy czas, by spokojnie działać – powinniśmy sprawdzić, czy jest czego. Jeśli nie, zmienić postawę. Jeśli tak, to przemyśleć, w jakim stopniu i jak można sobie z wyzwaniami radzić. Oraz zastanowić się, co w danej sytuacji jest słuszne.
Innymi słowy: mówiąc, że musimy zrozumieć i odpowiadać na ludzkie lęki w sprawie uchodźców i uchodźczyń, powinniśmy dodawać, że ta odpowiedź nie zamyka się w wiedzy, faktach i racjonalizacjach. Musimy pokazywać, w jaki sposób pokonywać strach nie tylko poprzez lepsze zrozumienie sytuacji, ale także poprzez robienie tego, co słuszne –mimo niego. Edukujmy, tłumaczmy, rozbrajajmy mity – wszystko choćby i na lodowato zimno. Ale twórzmy też gorącą narrację na temat emocji, nadziei i – nade wszystko – wartości. Mechanizmom strachu i manipulacji musimy przeciwstawić i wiedzę, i solidarność. Jedna z nich – to za mało.
Ignacy Dudk I ew I cz jest filozofem, bioetykiem, działaczem społecznym, publicystą i dziennikarzem. Redaktor naczelny Magazynu Kontakt. Obecnie pracuje nad doktoratem o jakości polskiej debaty bioetycznej. W marcu 2024 roku ukazała się jego książka „Pastwisko. Jak przeszłość, strach i bezwład rządzą polskim Kościołem”.
Z OFI a Różycka facebook.com/ zofiarozycka
Afryka Północna
19 mln 2,6 mln
Afryka Subsaharyjska
86 mln 17,7 mln
Azja Południowa
40 mln 10,9 mln
Azja Wschodnia i region Pacyfiku
49 mln 9,1 mln
Marta ŻakO wska
Hekla Stud IO
Co roku w wyniku zmiany klimatu dwadzieścia–trzydzieści milionów ludzi na Ziemi zmuszonych jest do zmiany miejsca zamieszkania w ucieczce przed suszą i głodem. Trend ten sukcesywnie się nasila, a wraz z pojawianiem się nowych scenariuszy klimatycznych zmieniają się związane z nim szacunki. Jeszcze piętnaście lat temu środowisko badawcze szacowało, że do 2050 roku 143 miliony ludzi mogą być zmuszone do opuszczenia domów ze względu na zachodzące zmiany klimatyczne (Oli Brown, Migration and Cli mate Change, „IOM Migration Research Series”). W 2021 roku środowisko Banku Światowego podniosło tę prognozę do 216 milionów osób w 2050 roku, a dwa lata później Urząd Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców potwierdził szacunki rzędu
Ameryka Łacińska 17 mln 2,1 mln
c zarny liczba szacowanych migrantów i migrantek klimatycznych z danego obszaru w 2050 roku przy obecnych globalnych emisjach gazów cieplarnianych
s zary
liczba szacowanych migrantów i migrantek klimatycznych z danego obszaru w 2050 roku przy maksymalnym potencjalnym ograniczeniu globalnych emisji gazów cieplarnianych oraz złagodzeniu wpływu kryzysu klimatycznego na gospodarkę i życie lokalnych społeczności
dwustu milionów osób. Bardziej radykalne przewidywania wskazują, że zakładając utrzymującą się dynamikę klęsk żywiołowych wywołanych zmianą klimatyczną i innymi czynnikami środowiskowymi, możemy spodziewać się aż 1,2 miliarda migrantek i migrantów klimatycznych. Nie wiemy, ilu z nich przekroczy granice swoich państw; na pewno będzie to mniejszość, ale w skali całego świata przerodzi się ona w miliony. Przymusowymi migracjami klimatycznymi najbardziej zagrożeni są mieszkańcy Afryki Subsaharyjskiej, Azji Wschodniej i regionu Pacyfiku, Azji Południowej, Afryki Północnej i Ameryki Łacińskiej. Najwięcej migrantów i migrantek międzynarodowych będzie szukać schronienia w państwach stabilnych, zamożnych i relatywnie bezpiecznych, w tym w Europie – także w Polsce.
Infografika powstała dzięki konsultacji naukowej dr hab. Doroty Heidrich z Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego oraz na podstawie materiałów Banku Światowego. Była prezentowana na wystawie „Zimno już było” w Muzeum Woli (22.09.2023–24.03.2024).
Odwzorowanie kartograficzne kuli ziemskiej według mapy AutaGraph stworzonej przez japońskiego architekta Hajime Narukawę w 1999 roku.
My – Białorusini – byliśmy zawsze widoczni w stołówce: kiedy policja przychodziła na obiad, przestawaliśmy jeść. Teraz do obozu przyjechali Ukraińcy. Kiedy w sąsiedniej bazie wojskowej rozlega się alarm – na który Białorusini nie zwracają uwagi –Ukraińcy padają na podłogę i chowają się pod stołem.
Krysts I na Ka H ra M an I an Ar I na B OżO k
Tekst pochodzi z książki „Pamiętniki Uchodźcze”, wydanej przez Magazyn Kontakt (Warszawa 2023). Audiobook, e book i papier dostępne na magazynkontakt.pl/pamietniki.
Mamusiu... Moja droga mamusiu – tak mi przykro! Kiedy ja i dzieci odwiedziliśmy cię przed wyjazdem, przyszliśmy się pożegnać. Tak bardzo boli mnie świadomość, że prawdopodobnie nie zobaczę już Ciebie i taty. A Wy nie zobaczycie więcej mnie i szóstki swoich wnuków, ani nie będziecie mogli nas przytulić. Boli mnie świadomość, że jestem Waszym jedynym dzieckiem, które powinno się Wami opiekować, ale muszę zostawić Was – własnych rodziców – aby ratować moje dzieci. Co za wybór! Chociaż wiesz – przedstawiciele reżimu Łukaszenki zamierzali wsadzić mnie do więzienia na siedemnaście lat. Z trudem mogłabym pomóc Tobie i tacie, i moim dzieciom, z więzienia. O tym właśnie myślałam, podejmując decyzję o wyjeździe. Odchodząc, ratowałam siebie i dzieci. Wybaczcie mi, moi krewni...
Jechaliśmy autobusem w kierunku polskiej granicy, a ja zastanawiałam się, czy aby ja lub Matwej nie dostaniemy ataku padaczki z nerwów. Oczywiście wzięliśmy tabletki przed podróżą – ale tak bardzo się baliśmy. Chciało mi się płakać. Nie tylko płakać – szlochać... Powiedziałam mojemu najmłodszemu synowi, że wszyscy jedziemy na naszą działkę – bardzo się bałam, że Straż Graniczna zapyta nas, dlaczego i dokąd jedziemy, a on zacznie im wszystko opowiadać. I zostalibyśmy zatrzymani. Więc mój syn przez całą drogę pytał: „Kiedy przyjedziemy na działkę?”. W końcu dotarliśmy do granicy.
Uchodźcy? Kim są uchodźcy? Podeszłam do okienka, podałam paszporty i powiedziałam: „uchodźcy”. To było jedyne słowo, które znałam wtedy po polsku. Ale dziewczyna w okienku nie chciała zrozumieć, a nasz autobus do Warszawy już odjechał. Potem przyszedł komisarz imigracyjny i zabrał nas na posterunek policji. Dzieci były wyczerpane i głodne. Kiedy byłam przesłuchiwana, zasnęły na naszych torbach. Tak się bałam, mamo. Potem zabrali nas do jakiegoś ośrodka recepcyjnego z kratami w oknach, pełnego starych kanap. Myślałam już o tym,
jak pozbyć się wszy z naszych głów... Nie mogliśmy spać, było na to za zimno. Jeden ze strażników zobaczył na monitorze, że wszyscy się trzęsiemy, i przyniósł dzieciom koce. Rano przyszła jakaś pani, którą dzieci poprosiły o wodę. Była zaskoczona. Przyniosła nam wodę i jedzenie w puszkach. Potem załatwiali nasze dokumenty przez kilka godzin. To był drugi dzień bez snu. A ja muszę spać – sama wiesz – inaczej dostanę ataku padaczki. Mamo, nie mamy miejsca na dziesięciodniową kwarantannę. Zgodnie z prawem w takim przypadku muszą nam je zapewnić. A oni mówią: „Albo poszukaj go sama, albo zabierzemy cię do obozu dla uchodźców i zostawimy przy ogrodzeniu. Sama sobie poradzisz”. Jak mam sobie radzić? Mamo, cały czas się boję. Nie znam języka, jestem samotną matką z czwórką dzieci, w tym synem z porażeniem mózgowym i epilepsją. Co powinnam zrobić, dokąd iść?
Dostali telefon od jakiegoś prawnika i po tym telefonie postanowili zabrać nas do Lublina na kwarantannę. Jedziemy samochodem, a dzieci cały czas patrzą mi w oczy. Jakby pytały: „Co będzie dalej? Mamo, czy dostaniemy jedzenie? Gdzie
będziemy spać?”. A ja jadę, myśląc: „Jak będziemy żyć? Kto nas tu potrzebuje?”.
Mamo, nie uwierzysz: przywieźli nas do hotelu w centrum miasta – czystego i jasnego! Prawdziwy hotel! Mamy dwa pokoje i dwa prysznice. Myjemy się i myjemy, nie możemy się umyć. Trzy razy dziennie przynoszą nam jedzenie i zostawiają przed pokojem. I wiesz, mamo, cały czas jest słonecznie. Chyba nigdy nie widziałam tyle słońca!
W nocy zrobiło mi się niedobrze. Nikt nie wiedział, jak wezwać pomoc lub karetkę. O ósmej rano byliśmy w drodze do obozu dla uchodźców – nasza kwarantanna w hotelu dobiegła końca. To była długa droga i trochę się martwiłam – nigdy w życiu nie byłam w takim miejscu. Nie miałam pojęcia, co będzie z nami dalej.
To jest obóz dla uchodźców w lesie, niedaleko Warszawy. Nie ma tu transportu publicznego, tylko samochody pędzące autostradą. Moje dzieci i mnie umieszczono w jednym pokoju w „bloku kobiecym” – dla samotnych kobiet i matek z dziećmi. Są tam okropne, żelazne, piętrowe łóżka i materace pokryte wodoodporną ceratą. Po pokojach biegają karaluchy i pająki. Bardzo się ich boję.
że „wielokulturowe
społeczeństwo” stanowi pewne obciążenie dla szkoły. Ale wcale nie jest mi z tego powodu lepiej.
Na korytarzu są prysznice, ale jest tylko zimna woda. Wszyscy – a jest nas około trzydziestki – myjemy się na zmianę w jednej łazience. Toalety są zawsze brudne, a ich podłogi zalane. Kuchnię też mamy wspólną – ostrzegano mnie, żeby niczego nie zostawiać, bo kradną. Ludzie różnych narodowości, religii i kultur są umieszczani razem – z tego powodu wciąż występują konflikty. Niektórzy z pewnością cierpią na choroby psychicznie.
Jedzenie, które podają, jest specyficzne. Na przykład zupa to kostki bulionowe w wodzie i trochę warzyw. Często podają rybę – wiesz, że w ogóle nie jem ryb. Przez to zaczął mnie boleć brzuch i przestałam jeść na stołówce.
Raz w miesiącu dają „kieszonkowe” –siedemdziesiąt złotych na osobę dorosłą. Jedzenia jest za mało. Muszę kupować je dla dzieci, ale do najbliższego sklepu trzeba albo wziąć taksówkę, albo maszerować przez las. Jest już koniec listopada, a dzieci chodzą w lekkich butach i bez kurtek. A ja po prostu nie mam pieniędzy, żeby kupić im ubrania na taką pogodę. Nie wiem, co robić. Siedzimy w lesie – jest tu zimniej niż w mieście.
Wczoraj miał miejsce ciekawy incydent: samochód podjechał pod bramę obozu i otworzył bagażnik. To zawsze dobry znak. Oznacza, że ktoś coś przywiózł – i może ci to da.
Podeszłam do samochodu. Stały przy nim dwie Polki, a w bagażniku leżały dziecięce farby, albumy, zeszyty i długopisy! Zapytałam, czy mogę wziąć coś dla moich dzieci. Oczywiście, że mogę – po to tam są. Ile mam dzieci i czego jeszcze potrzebujemy? Odpowiedziałam, że jedzenia. „OK ” – powiedziały dziewczyny, dając mi prezenty dla dzieci i prosząc o mój numer telefonu. Godzinę później wróciły i przyniosły nam cztery torby jedzenia! Mamo, możesz w to uwierzyć? Nawet ich nie znałam, nie wiedziałam, jak się nazywają, a one przyniosły nam jedzenie! Zapytałam je, dlaczego to robią? „Chcemy tylko pomóc ludziom, którzy potrzebują pomocy” – odpowiedziały. Tak się poznałyśmy. Jedna z nich nazywa się Agnieszka, imienia drugiej niestety zapomniałam. Mamo, mamy teraz jedzenie!
„Przydzielili” dzieci do szkoły. Rano przyjeżdża duży autobus, który zabiera wszystkie dzieci do szkoły, a potem przywozi je z powrotem. Pewnego dnia Daniła
poczuł się źle w szkole – dostałam telefon i kazano mi go pilnie odebrać. Droga z obozu do szkoły zajęła mi półtorej godziny – przez las do stacji, potem pociągiem i pieszo. Szkolny lekarz nawet nie zbadał mojego syna. Myślę, że dzieci z obozu nie są tam mile widziane. Rozumiem, że „wielokulturowe społeczeństwo” stanowi pewne obciążenie dla szkoły. Ale wcale nie jest mi z tego powodu lepiej.
Mamo, myślę, że nie będziesz się wstydzić tego, co zrobiłam – to była konieczność. Wczoraj przejrzałam kosze na śmieci. W obozie, kiedy ktoś jest zabierany gdzieś indziej, często wyrzuca swoje ubrania, bo nie ma gdzie ich przechować. Zauważyłam to i wieczorem – gdy było już ciemno – poszłam do pojemników i zaczęłam wyciągać te rzeczy. Znalazłam kilka swetrów, dwie kurtki dziecięce i jedną parę butów. Wyprałam je. Powiedziałam dzieciom, że dostaliśmy pomoc humanitarną. Jeśli kiedyś będą pisać o mnie książki, to autorzy z mojej ojczyzny z pewnością opiszą ten pikantny moment. I co? Przynajmniej dzieci są ubrane!
zapomniała o nas. Poprosiłam o warzywa na zupę i kawałek mięsa. Spodnie i skarpetki dla dzieci. Tak wiele rzeczy nam dziś przywiozła! Dzięki nim całkowicie zapełniłam naszą pustą lodówkę. Karaluchy rozpierzchły się w panice. Dostaliśmy też ubrania dla dzieci – nawet spodnie sportowe! Ale niektórzy mieszkańcy obozu byli oburzeni, że nam coś przywieźli – a im nie. Potem podeszli do mnie i ostrzegli, że „tutaj tak się nie robi – trzeba się dzielić ze wszystkimi”. Jak w więzieniu, wiesz? Więc podzieliłam się tyle, ile mogłam. Nie chcę żadnych kłopotów.
Wszyscy spali i nikt tego nie zauważył. Teraz strasznie się boję, że jeśli upadnę, strażnicy nie wezwą karetki.
Wieczorami spacerujemy po obozie. Robimy filiżankę gorącej herbaty i chodzimy tak długo, aż wypijemy całą herbatę. Nie, nikt nie trzyma nas w obozie –możemy chodzić, kiedy chcemy i dokąd chcemy. Po prostu nie ma dokąd pójść. n IE MAMY d OK ąd PÓJŚĆ . To jest najgorsze, mamo. Czy zostaniemy tu w obozie na zawsze? Nie – czekamy na decyzję w naszej sprawie, a potem będziemy mieli trzy miesiące, żeby gdzieś wyjechać. d OK ąd ? Przychodzą mi na myśl amerykańskie filmy, w których bezdomni mieszkają w kartonach na ulicy albo śpią pod mostem... Teraz ja i moje dzieci jesteśmy pozbawieni ojczyzny, pięknego, ciepłego domu, krewnych i przyjaciół. Co czeka nas dalej?
PS Dzisiaj przyniosłam ze śmietnika dwa pełne opakowania kawy i tabliczkę czekolady!
Kobiety w jednym z pokoi były wczoraj chore. Najpierw jedna zaczęła wymiotować, potem druga. Potem zachorowała cała szóstka. Wielokrotnie mówiliśmy o tym strażnikom, ale niestety nie zareagowali. Kiedy jedna z kobiet nie mogła już mówić, podbiegłam do strażnika i powiedziałam: „One mogą umrzeć – a ty będziesz za to odpowiedzialny!”. Wtedy wreszcie wezwali karetkę. Sanitariusze przyjechali i natychmiast podali kobietom kroplówki. Wszystkie zostały uratowane. Ale ja w nocy miałam atak padaczki – najwyraźniej na tle nerwowym.
Dziś rozpoczęła się wojna Rosji z Ukrainą! Mamo, jak to możliwe? Mamo... zbombardowali Sałtiwkę w Charkowie. Nie ma już naszego domu w Charkowie. Nie mogę tego zaakceptować
Agnieszka dzwoniła wczoraj! Zapytała, co przywieźć z jedzenia i ubrań. Nie →
i zrozumieć. Tyle rzeczy nam się przytrafiło, ale wojna jest z nich najgorsza. Teraz myślę, że nadal mamy dach nad głową. Przyzwyczailiśmy się do życia w obozie. Mamo, a co jeśli my też zostaniemy zaatakowani? Co jeśli tu też wybuchnie wojna?
Jak ja się boję, mamo...
My – Białorusini – byliśmy zawsze widoczni w stołówce: kiedy policja przychodziła na obiad, wycofywaliśmy się, spuszczaliśmy oczy i przestawaliśmy jeść. Zastygaliśmy i przestawaliśmy oddychać. Jeśli policja zwracała się do nas w jakiejś sprawie, „czołgaliśmy się” pod ścianę, zostawiając nasze talerze na stołach. Teraz do obozu przyjechali Ukraińcy. Kiedy w sąsiedniej bazie wojskowej rozlega się alarm – na który Białorusini nie zwracają uwagi – Ukraińcy padają na podłogę i chowają się pod stołem. Dzisiaj Białorusini poszli do lasu – szukać tam schronienia, ścieżek ucieczki. A Ukraińcy poszli szukać najbliższego schronu przeciwbombowego. Wszyscy wciąż uciekamy, chociaż jesteśmy w obozie dla uchodźców.
Mamo, zobacz, co wymyśliła Agnieszka: razem z mężem Jankiem i znajomymi wynajęli kilka samochodów i przyjechali po
nas do obozu. Zabrali nas wszystkich i zawieźli do Grodziska Mazowieckiego –uroczego, zielonego miasteczka z pięknymi parkami i wspaniałymi placami zabaw. Gdy dzieci biegały po parku, kupili kawę i wszyscy usiedliśmy na trawniku –rozmawiając i śmiejąc się. Rozumiesz, większość czasu spędzaliśmy w obozie, w ciemnym pokoju, sami z naszymi ponurymi myślami. Ale nasi przyjaciele – naprawdę chcę ich tak nazywać! – postanowili zabrać nas z obozu i dać nam trochę radości. „Słuchaj, obóz to nie Polska. To tylko obóz. Chodźcie – pokażemy wam trochę Polski! Odpoczniecie, a dzieciaki będą szczęśliwe” – powiedziała Agnieszka i pojechaliśmy. A potem – na koniec –w drodze do obozu zatrzymaliśmy się w M c donaldzie i po prostu kupili nam wszystko, czego chcieliśmy. Mamo, jestem im taka wdzięczna... To powiew wolności i nadziei!
Kto by pomyślał, jak trudno jest kobiecie być samej. Jestem tylko kobietą. Jak mam to wszystko znieść sama? Jak poradzić sobie z tym ciężarem? Jak żyć, kiedy nic nie zależy od ciebie, twoich życzeń i decyzji? Mamo, nie miałam ani jednego spokojnego dnia w tym obozie. Ani
jednego. Ciągle jestem w stanie niepokoju i strachu.
Często wspominamy z dziećmi nasz dom w Mińsku – duże, ale przytulne mieszkanie. Wszystko tam zostało. Zabrałam ze sobą tylko karty moich dzieci z porodówki z ich wagą i godziną urodzenia. Pakowałam się w szoku, płakałam nad ich zabawkami i rysunkami, które musiałam zostawić. Nad naszymi rodzinnymi albumami ze starymi, ale jakże kochanymi zdjęciami. Płakałam, gdy byliśmy zmuszeni oddać dwa nasze koty.
Kiedy traci się wszystko, każda rzecz, każdy drobiazg wydaje się skarbem. Dzieci pamiętają swoich szkolnych przyjaciół, pamiętają działkę. Twoją działkę, na której spędziły całe dzieciństwo. Teraz zachowaliśmy ją tylko w naszych wspomnieniach i w bólu po stracie.
Mamo! Decyzja w naszej sprawie już podjęta! Otrzymaliśmy status uchodźców! Jestem taka szczęśliwa! Wiesz, byliśmy w obozie tak długo – a decyzji nie było. Czekałam każdego dnia i każdego dnia ktoś – nawet jeśli przybył znacznie później – dostawał decyzję. Ale nie my. Już nawet zaczęli nas żałować. Ale
Już nawet zaczęli nas żałować.
Ale to była litość w stylu „kup mu
rower – przecież ma raka”.
to była litość w stylu „kup mu rower –przecież ma raka”.
Co mam teraz zrobić? Dokąd pójdę z dziećmi... Bez pieniędzy, bez pracy. Czwórka dzieci, które potrzebują czegoś do jedzenia. Musimy opuścić obóz w ciągu trzech miesięcy. Modlę się i wierzę w cud.
Mamo! Właśnie dostałem telefon: „Czy nadal jesteście w obozie? Mamy dla was mieszkanie socjalne. Jeśli nie macie dokąd pójść, możecie w nim zamieszkać”. Wyobrażasz sobie? W chwili mojej najgłębszej rozpaczy – taka dobra wiadomość! Pojechaliśmy razem obejrzeć mieszkanie.
Mamo, wiesz jaka piękna jest Warszawa? Dopiero teraz ją zobaczyłam – cała zielona i kolorowa! I znowu świeci słońce! Ludzie są spokojni, uprzejmi. W powietrzu – wiosna, w sercu radość. Wygląda na to, że nadal jesteśmy potrzebni.
idzie?”, a ja odpowiedziałam: „Do nowego życia!”.
Mamo, teraz mieszkamy w centrum Warszawy, blisko Wisły, wyobrażasz sobie? Mamy cztery pokoje – i po pobycie w obozie jest nam w nich bardzo wygodnie. Wszystkie sklepy są blisko – koniec z chodzeniem do nich przez las. Nadal boję się kamer i policjantów – mam nadzieję, że to minie. Próbuję nauczyć się polskiego – to dla mnie trudne. Przypuszczam, że to z powodu operacji mózgu. Muszę składać wiele dokumentów, chodzić do różnych urzędów i mówić tam po polsku. Polski to trudny język, mimo że czasem bywa podobny do białoruskiego. Dzieci mówią już dobrze i piszą, ale ze mną jest inaczej.
Agnieszka i Janek zorganizowali zbiórkę pieniędzy dla naszej rodziny wśród swoich przyjaciół i znajomych.
Pierwszy raz spróbowaliśmy żurku, tradycyjnej polskiej zupy. A potem poszliśmy na spacer do parku niedaleko ich domu. Mamo, naprawdę mieszkając w obozie, nie mieliśmy pojęcia o Polsce i jej mieszkańcach. Musimy jakoś „wybić” z siebie obóz, nauczyć się żyć w Polsce.
Zupełnie nie rozumiem, gdzie znajdują się przychodnie i jak się tam dostać. Jak umówić się na wizytę u lekarza? Dokąd iść? Nie mogę zadzwonić, bo nie mówię zbyt dobrze po polsku. Nie rozumiem wielu rzeczy i nikt mi ich nie tłumaczy. Strasznie się denerwuję... Boję się, że kogoś rozboli ząb i nie będę wiedziała, co robić. Albo Matwej zachoruje, a ja nie wiem, jak wezwać karetkę. Emigracja jest jak walka o przetrwanie.
Gdzieś zdobyli dla nas lodówkę i ją przywieźli. Ich znajomi podarowali nam dwa stoły i dwa dywany. Są tacy dobrzy! Zaprosili nas też do siebie na polskie święto. Z wrażenia aż zapomniałam, jak ono się nazywa, muszę zapytać jeszcze raz. Było wielu ich przyjaciół i mama Agnieszki –piękna blondynka w czerwonej sukience.
Mamo, jestem mądra. Ty o tym wiesz, a ja muszę sobie przypominać. Każda moja próba zdobycia pracy kończy się fiaskiem. Na Białorusi zostałam nagrodzona za działalność zawodową przez Biuro Europejskiego Rozwoju i Komunikacji oraz Amerykańską Agencję ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAI d ), tam jestem prelegentką na Światowym Tygodniu Przedsiębiorczości i skuteczną bizneswoman. A tutaj nie mogę znaleźć pracy.
Opuszczaliśmy obóz i wszyscy wyszli, żeby nas oglądać. Wiesz, to tak, jak w filmie o sierocińcu – ktoś zostaje adoptowany i jego nowi rodzice przychodzą go odebrać, a wszystkie dzieci wychodzą i patrzą – mając nadzieję, że pewnego dnia ktoś przyjdzie również po nie! Strażnicy zapytali: „Dokąd pani →
Z powodu mojej niewydolności serca i epilepsji praca fizyczna nie jest dla mnie odpowiednia, a do pracy „umysłowej” się nie nadaję, bo nie znam języka. Jestem w rejestrze bezrobotnych. Czuję się jak beztalencie. Nie mam wystarczająco dużo pieniędzy. Wspiera mnie pomoc społeczna. Mam pięćdziesiąt lat i nie wiem, co dalej. Mamo – chłopcy zakończyli rok szkolny. Dostali świadectwa! Niestety lato będą musieli spędzić w domu – nie mam pieniędzy na obóz, a bezpłatnie przyjmują tylko ukraińskie dzieci. Awel jest ze mną w domu – wiesz, że ma A d H d i nie może wychodzić beze mnie. Daniła podróżuje po Warszawie, spotykając się z przyjaciółmi. Warszawa jest na tyle bezpiecznym miejscem, że nie mam nic przeciwko temu, żeby wychodził sam. Ostatnio spotkałam się z Agnieszką – poszłyśmy do kawiarni i pogadałyśmy. Wiesz, została moją przyjaciółką. Kiedyś mówiliśmy na nią i Janka „opiekunowie”, ale teraz nazywamy ich przyjaciółmi. Więc... mamy dom, mamy przyjaciół. Czasami z nostalgią oglądam zdjęcia Mińska w internecie i transmisje z monitoringu na naszym podwórku. Kiedy patrzę wstecz, wydaje mi się, że mieszkam w Polsce nie dwa,
Mieszkając w obozie, nie mieliśmy pojęcia o Polsce i jej mieszkańcach.
a pięć lat. Jest tu bezpiecznie, ale wciąż jestem niespokojna. Prawdopodobnie będzie tak przez długi czas – dopóki nie znajdę pracy i nie zacznę zarabiać. Mam dzieci. Jesteś mamą, zrozumiesz. Mamo... moja droga mamo! Nigdy nie przeczytasz moich notatek – ponieważ nigdy ci ich nie wyślę. Nie chcę cię zranić bardziej, niż już to zrobiłam. Codziennie pisałam do Ciebie małe listy i zostawiałam je u Ciebie. Kiedy do siebie dzwoniłyśmy, niezmiennie mówiłam, że wszystko u nas w porządku. Nie mogę ci powiedzieć, że nie wrócimy – bo czekasz na nas każdego dnia... Ale w Polsce jesteśmy mile widziani. Dbają o nas, chronią nas. To jest teraz nasz dom. Nigdy nie zapomnimy, że jesteśmy Białorusinami, ale to bardzo dziwne – na Białorusi byliśmy obcymi, a w Polsce przyjęto nas jak swoich. Nadal wierzymy, że nadejdzie dzień, kiedy Białoruś będzie wolna – a my przyjedziemy do Ciebie i tatusia – przytulić się, pocałować, pojechać na działkę. Żyjcie długo, kochani. I wiedzcie, że u nas wszystko w porządku.
Tekst oryginalnie napisany w języku rosyjskim. Tłumaczenie: Ekaterina B.
Krysts I na Ka H ra M an I an osoba publiczna, osobowość medialna (uczestniczka licznych programów telewizyjnych, artykułów w mediach), niezależna dziennikarka, przedsiębiorczyni społeczna, działaczka obywatelska. Za swoją działalność została nagrodzona przez Biuro Europejskiego Rozwoju i Komunikacji i usa I d. Matka 6 synów. Białorusinka ukraińskiego pochodzenia. Przeprowadziła się z dziećmi z Białorusi – do Polski w 2021 roku, uciekając przed represjami i prześladowaniami reżimu Łukaszenki.
Ar I na B O ż O k instagram.com/poskosie
książka już dostępna na: sklep.magazynkontakt.pl!
Potem naszym kolejnym etapem był obóz dla uchodźców. Na tym chyba kończy się poetycka strona mojego doświadczenia, bo obóz okazał się dużo mroczniejszym, surowym i pozbawionym złudzeń światem. To w nim, w mrocznym czasie i w chwili niepewności, opuściło mnie pióro.
Nowoczesny gmach Mediateki przegląda się w nigdy nieużywanym poszpitalnym pustostanie. Nad Strawą powstał deptak z wydzielonymi jezdniami, może platany kiedyś zasłonią zamurowane okna kamienic. Nie ma co narzekać, przynajmniej coś się zmienia.
Ernest Małk I ew I cz
„Wtym zasranym Piotrkowie to nic nie ma”, burczał czasem pod nosem dziadek, który spędził tam większość życia. Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodziło, bo dla mnie było tu wszystko, czego tylko potrzebowałem. Ograniczało się to oczywiście do dziadków i świata ich ogrodu, który bez reszty mnie absorbował, kiedy tylko tam przyjeżdżałem. O dwunastej w zawsze włączonym radiu leciał hejnał, z dachu słychać było wołanie łakomej cukrówki, a jedynym dostępnym napojem była herbata Lipton. Poranne wycieczki po zakupy przeciągały się nieraz aż do obiadu, bo jeden sklep to zawsze było za mało, a czasu zawsze było dość.
Kiedy miałem piętnaście lat, mama zapytała mnie (oczywiście nie na poważnie), czy nie chciałbym, żebyśmy z powrotem się tam przeprowadzili. Pamiętam to, bo ku własnemu zaskoczeniu odpowiedziałem, że nie. Jeszcze trochę trwało, zanim zrozumiałem dlaczego. Przecież nie lubiłem wielkiej i głośnej Warszawy, gdzie do centrum jechało się od nas godzinę.
W Piotrkowie rzeczywiście nic nie było. Jedno kino, jedna galeria sztuki. W soboty wszystko zamknięte od czternastej. Piękne stare kamienice, z których na potęgę sypał się tynk. Walące się huty szkła i zamknięta na cztery spusty manufaktura z przełomu wieków (można było wejść oknem). W samym centrum zakryta reklamową szmatą ruina znanej kiedyś na cały kraj restauracji Europa. Co jakiś czas nadzieje, że jakiś inwestor wyłoży pieniądze. I nic.
Dlaczego tak jest? Pytałem o to ojca, a on odpowiadał, że co było państwowe, to rozkradli. Inaczej to trzeba było rozwiązać. Teraz już za późno, z tych hal już nic nie będzie. Grunty najtańsze w całej centralnej Polsce. Długość życia jak w Korei Północnej. Na starówce trochę remontów, obok więcej wyburzeń. Starowarszawska, Wspólna, Pereca. Tamtędy nie chodź. Bzdura, do domu chodzę tylko tamtędy. Tam już nikt nie mieszka, nic mi nie będzie. Wisi tylko połamany neon. Sypie się tynk, lecą cegły. Na gołej ziemi rosną chwasty.
Z czasem zaczęły powstawać książki o transformacji, o upadku przemysłu, o małych miastach. Pierwsze było „Miasto Archipelag” Filipa Springera. Pokazałem dziadkowi. Zaczął czytać, rzucił obelgą i powiedział, że dalej nie będzie, bo nie ma w tej książce nic dobrego o Piotrkowie.
W 2015 roku Filip Springer pisał o piotrkowskim Podzamczu (terenie ograniczonym alejami Kopernika oraz ulicami Zamurową, CurieSkłodowskiej i Wojska Polskiego), że „gorszą beznadzieję widział chyba tylko na Sobięcinie w Wałbrzychu”. Czy od tego czasu coś się na Podzamczu zmieniło?
Między zamkiem a murem
Piotrków Trybunalski jest średniej wielkości miastem na prawach powiatu położonym w centralnej Polsce, na historycznej ziemi sieradzkiej. Od Łodzi dzieli go około 50 kilometrów, od Warszawy 140, a od Katowic 160. W latach 1975–1998 był stolicą województwa piotrkowskiego, w tym też okresie osiągnął najwyższą
→
w swojej historii liczbę mieszkańców –ponad 80 tysięcy. Obecnie zamieszkuje go niecałe 70 tysięcy osób, spadek wynosi 17 procent w perspektywie niespełna 24 lat.
Odsetek ten jest jednak łatwo wytłumaczalny – jak wiele podobnych miast Piotrków w znacznej mierze stracił swoją pozycję regionalnego centrum wraz z wdrożeniem reformy administracyjnej z 1996 roku, w wyniku której przestał być miastem wojewódzkim. Nie bez znaczenia były skutki transformacji ustrojowej i gospodarczej z lat dziewięćdziesiątych. W wyniku przekształceń własnościowych upadło lub ograniczyło działalność wiele zakładów pracy zapewniających utrzymanie i organizujących życie mieszkańcom, między innymi huty szkła, Piotrkowska Fabryka Mebli, Zakłady Przemysłu Dziewiarskiego „Sigmatex” czy Fabryka Maszyn Górniczych „PIOMA” (działająca obecnie jako część międzynarodowej spółki).
Podzamcze to część miasta usytuowana na wschód od Rynku Trybunalskiego
i ulicy Zamurowej w stronę zamku królewskiego, historycznie znajdująca się poza murami miejskimi. Ponieważ w granicach Piotrkowa obowiązywał zakaz osiedlania się Żydów, była to dzielnica pierwotnie zamieszkiwana przez członków tej społeczności, często biednych. Bliskość rzeki pozwalała na wygodne pozbywanie się nieczystości, stąd działały tu liczne jatki i inne uciążliwe usługi. Poza zachowanymi do dziś zamkiem królewskim i dwiema synagogami znajdował się tam także klasztor franciszkański, który ostatecznie spłonął podczas bombardowania w 1939 roku.
Zachowane do początku XXI wieku na Podzamczu kamienice wykonane były przeważnie z tanich materiałów, a lata zaniedbań remontowych wynikających z nieuregulowanej sytuacji własnościowej gruntów doprowadziły je do ruiny i w wielu przypadkach do wyburzenia. W obszarze tym pojawiły się w ostatnich latach dwie znaczące inwestycje w przestrzeń publiczną: remont ulicy Pereca z powstaniem bulwarów nad rzeką
Strawą oraz budowa Mediateki – nowej siedziby Miejskiej Biblioteki Publicznej. Co nowego?
Wiosną 2023 rozmawiałem z osobami odpowiedzialnymi za rewitalizację Podzamcza, między innymi z radnym, dyrektorką biblioteki i dyrektorem Pracowni Planowania Przestrzennego. Z ich odpowiedzi wynikało, że opinii mieszkańców zasięga się w przypadkach i w sposób wymagany ustawą, przy jednoczesnym braku skutecznej zachęty do udziału w tych konsultacjach. Przy pytaniu o powody podjęcia inwestycji potrzeby mieszkańców nie zostały wymienione w pierwszej kolejności, omawiano raczej okoliczności administracyjne, polityczne, planistyczne i finansowe. Temat realizowania potrzeb obywateli Piotrkowa był najbardziej obecny w odniesieniu do Mediateki. Wszyscy rozmówcy mówili, że jej wybudowanie było konieczne, że działalność biblioteki w nowej siedzibie pozwala na zaspokajanie społecznych i kulturalnych potrzeb
mieszkańców, niektórych z nich może także zachęcać do pozostania w Piotrkowie.
Choć Podzamcze pozostaje mało ożywioną częścią miasta, przestało być omijane przez osoby, którym jest tędy po drodze. Z ławek chętnie korzystają mieszkańcy najbliższych kamienic. Pozytywne efekty zmian na Podzamczu widzą wszyscy rozmówcy, choć większość jest zdania, że pojawiają się one zbyt wolno z przyczyn niezależnych lub w niewielkim stopniu zależnych od mieszkańców i samorządu. Podkreślają, że Stare Miasto szczególnie w cieplejszych miesiącach
jest pełne ludzi, w nowych kamienicach tworzą się sąsiedzkie sieci wzajemnej pomocy. Mediateka funkcjonuje zdaniem większości wzorowo, choć pojawiają się głosy, że jej przestrzeń mogłaby być lepiej wykorzystywana. Stanowi dobre miejsce do organizacji wydarzeń kulturalnych, jest lubianym elementem w przestrzeni miasta, na które się też otwiera. Mieszkańcy są zadowoleni, że coś się dzieje, ale w całym procesie rewitalizacji gubi się ich podmiotowość. Mimo szumnych deklaracji o włączaniu „lokalsów” prezentowanych w miejskich
programach, ich rzeczywisty wpływ okazuje się znikomy. Podobnie zresztą jak ten symboliczny, bo mieszkańcy mają pełną świadomość, że to nie oni podejmują decyzje – „od tego są tu władze miasta”, mówi nawet jeden z rozmówców, osłabiając swoją opinię na temat tego, co jego zdaniem w okolicy jest najbardziej potrzebne.
Nowe stare prawdy
Zdaniem Charlesa Montgomery’ego, autora książki „Miasto szczęśliwe”, podstawową kwestią w tworzeniu dobrej przestrzeni publicznej jest zaplanowanie jej tak, żeby zachęcała do zatrzymania, bo to pozwala na nawiązywanie interakcji z innymi ludźmi. To właśnie mieszkańcy mają największy wpływ na sukces lub porażkę jakichkolwiek projektów w przestrzeni miasta. Ich kapitały, społeczny i kulturowy, wpływają na oczekiwania, jakie mają względem miasta, budują ich aktywność i obywatelskie postawy. W kontekście miasta o dość podobnych uwarunkowaniach jak Piotrków, o analogicznej wielkości, zlokalizowanego pomiędzy dużymi ośrodkami i dobrze z nimi skomunikowanego – wielkopolskiego Leszna – Paweł Mrozek, urbanista i autor satyrycznego profilu „Sto Lat Planowania”, pisał, że przyczyną jego sukcesu nie jest wcale skuteczne ściąganie nowych inwestorów i mieszkańców, a raczej „rozwinięta świadomość mieszczańska”. Rozumie przez to
poczucie odpowiedzialności za wspólnie zamieszkiwaną i użytkowaną przestrzeń miejską, a także poczucie sprawczości w sprawach z nią związanych.
Zresztą partycypacja w zakresie planowania przestrzennego, czyli bezpośredni wpływ na własną najbliższą okolicę, jest najprostszą drogą edukacji na rzecz budowy społeczeństwa obywatelskiego. Nie może być oczywiście jedynym działaniem podejmowanym przez władze różnego szczebla w tym kierunku, wydaje się jednak istotne w kontekście tej idei – najpierw zyskujemy wpływ na rzeczy małe, namacalne i bezpośrednio na nas wpływające, następnie przychodzi do nas zrozumienie, że podobne działania podejmować można także w kontekście ogólnopolskim.
Nic dziwnego, że we wszystkich dokumentach i strategiach planistycznych zaangażowanie mieszkańców miasta podkreśla się jako kwestię, której nie można pominąć. Widać to w „Krajowej Polityce Miejskiej 2030”, a także w dokumentach Unii Europejskiej („Nowa Karta Lipska”)
i niezależnych („Nowa Karta Ateńska”). Ruchy miejskie i na rzecz odnowy miast zdobywają na całym świecie coraz większe wsparcie. Ten wcale nie najnowszy przewrót w myśleniu nie dotarł jednak jeszcze do wielu mniejszych miast, w tym właśnie Piotrkowa – poza poziomem deklaracji.
Po staremu
Przeprowadziłem badanie o rewitalizacji w Piotrkowie. Rozmawiałem z ludźmi i napisałem o mieście porzuconym najpierw przez państwo, potem przez kolejnych mieszkańców wyjeżdżających za pracą i zrywających więzi z miejscem, które nie miało im już nic do zaoferowania. Po wejściu do Unii ruszyły remonty, ale na niewiele więcej były pieniądze. Rewitalizacja raczej ograniczała się do infrastruktury, nie uwzględniała tkanki społecznej. Od czegoś trzeba zacząć, mieszkańcy sami powinni się zorganizować – stwierdził jeden z rozmówców. Supernowoczesny jak na tutejsze standardy gmach Mediateki przegląda się
w nigdy nieużywanym poszpitalnym pustostanie. Nad Strawą deptak z wydzielonymi jezdniami, może platany kiedyś zasłonią zamurowane okna. Nie ma co narzekać, przynajmniej coś się zmienia. Niektórzy z moich rozmówców wyrażali silne przekonanie, że w miejscach takich jak Piotrków po prostu żyje się lepiej i że co by się nie stało, młodzi ludzie prędzej czy później do nich wrócą. Będzie lepiej. Nie ma pośpiechu – jak to w mniejszych miastach. Tylko czy będzie dokąd wracać, kiedy przyjdzie czas?
Ernest Małk I ew I cz jest historykiem sztuki i filmowcem. Wychowawca Sekcji Rodzin Klubu Inteligencji Katolickiej, zaangażowany w działania Akcji Ukraińskiej k I k Redaktor Magazynu Kontakt.
Zaufanie osób samotnych i starszych do wspólnot i instytucji zostaje podminowane tajemną wiedzą o zepsuciu świata. W efekcie osoby wtajemniczone bardziej od własnego zbawienia interesować będzie opis kar, jakie spadną na świat, który właśnie je zawiódł.
Jan Szerszeń
Lena S O l O
Widmo krąży po internecie, widmo apokalipsy/ czasów Antychrysta/wojny światowej – wariant przyszłości zależy tu głównie od kanału YouTube’owego, który akurat wybraliśmy na wieczór grozy. W ostatnich latach, być może między innymi wskutek pandemii oraz wybuchu wojny w Ukrainie, wytworzyła się w polskiej sieci grupa odbiorców alternatywna wobec tej mainstreamowej, czyli młodzieżowej. To społeczność skupiona wokół kanałów publikujących filmy o objawieniach (tych uznanych i tych wyklętych), tajemnicach Kościoła, ukrywanych przepowiedniach, tajnych rządach i zakulisowych machinacjach. Zasięgi tych publikacji sięgają niekiedy setek tysięcy odsłon i nieraz nawet przebijają się na kartę „Na czasie”, a więc do zbioru szczególnie dobrze „klikalnych” w danym okresie filmów. Apokaliptyczna publicystyka internetowa, zwłaszcza spotykająca się z tak szerokim odzewem, może mieć przy tym niebezpieczne konsekwencje. Za zasłoną nieraz groteskowej estetyki i patosu stoi szkodliwa odpowiedź na jak najbardziej poważne problemy społeczności. Równie istotnym wymiarem całego zjawiska są jego źródła teologiczne, nad którymi pochyla się w niniejszym numerze Magazynu Kontakt Adam Ostrowski.
Ale kim są odbiorcy tych treści? I jakie są społecznopolityczne skutki, z którymi wiązać się może pozostawienie tego zjawiska bez jakiejkolwiek odpowiedzi?
Kto mówi i kto słucha?
Filmy, o których tu mowa, to zazwyczaj opisy tajemnic będących częścią różnych objawień – pojawia się w nich Matka Boska z Fatimy, z Akity, ale także pomniejsi prorocy lokalni. Nieraz przepowiednie z dalekich krain mieszane są z doraźną interpretacją Apokalipsy Świętego Jana. Do twórców i twórczyń „apokaliptycznego YouTube’a” należą zarówno księża (zdarza się, że mają już zakaz posługi kapłańskiej), jak i osoby świeckie. Co ważne, w znakomitej większości kanały te identyfikują się z katolicyzmem i choć często twierdzą, że ich celem jest demaskacja szatańskich agentów w Kościele, nadal chcą wpisywać się w szerszą wspólnotę. W przypadku części źródeł groźba apokalipsy jest wykorzystana do podparcia konkretnej narracji – na przykład część tradycjonalistycznych kanałów będzie odkopywała tajemnice fatimskie, aby zganić „zepsucie Kościoła” podczas drugiego Soboru Watykańskiego, jakiego mieli się dopuścić ci wstrętni moderniści. W innym przypadku ta sama Fatima będzie wyciągana w kontekście kolejnych rewelacji o masonach chcących zniszczyć ogromne rzesze ludzi, a pozostałych poddać pełnej kontroli. Ogromna część doniesień apokaliptycznych nie wpisuje się jednak w metainterpretacje. Cotygodniowe dzielenie się ostrzeżeniami Maryi z tego czy
innego objawienia okraszane jest zwyczajnym wezwaniem do modlitwy i zapewnieniem, że oto „my, którzy się modlimy i odpowiadamy na wezwanie, jesteśmy w Bożej opiece, więc nie martwcie się, kochani”. Filmy nierzadko utrzymane w atmosferze grozy kończą się nutką pozytywnego przekazu w rodzaju: „Ale te kule ognia to nie na nas spadną, słyszymy się za tydzień”. Choć ostrzeżenia Matki Bożej – na przykład sformułowane w objawieniach fatimskich – są naprawdę poważne, a zagrożenia śmiertelne, twórcy wcale nie zachęcają do wychodzenia na ulicę, by informować o nich innych. Apokaliptyczny YouTube jest jakby zbiorem zamkniętych kół ludzi wtajemniczonych, w których groźba „powietrza, głodu, ognia i wojny” wcale nie prowadzi do aktywizmu. Kim są odbiorcy tego typu treści? Choć nie mamy dostępu do danych na temat rzeczonych społeczności, jesteśmy w stanie ze sporą dozą prawdopodobieństwa przypuścić, że będą to w istotnej części osoby starsze. Wskazują na to dwie rzeczy. Po pierwsze, forma podania informacji i styl, w jakim nagrane są filmy, nie są skierowane do młodego widza. Raczej nie mamy tu do czynienia z montażem ani przebitkami z wizerunkiem ogni piekielnych. Filmy te to zazwyczaj znane z telewizji „gadające głowy”. Po drugie, gdy zerkniemy w sekcje komentarzy pod publikacjami, szybko dostrzeżemy znaczną liczbę użytkowników i użytkowniczek mających w swoich nazwach całe imiona, nieraz także nazwiska. Do imion takich w większości należeć będą: Grażyna, Waldemar, Genowefa, Mieczysława i tym podobne. To zaś przykłady imion znacznie bardziej popularnych w najstarszych rocznikach.
Jeśli za prawdopodobną przyjmiemy tezę o zaawansowanym wieku widowni, możemy również spróbować domyślić się tego, co wpłynęło na taki rozrost kanałów apokaliptycznych i objawieniowych w ostatnich latach. Czas pandemii był szczególnie dotkliwy dla seniorów. Wielu z nich zmuszonych było zostać w samotności przez wiele miesięcy, a i samo zachorowanie mogło mieć o wiele większe konsekwencje dla przeciętnej osoby starszej niż dla osób z innych grup wiekowych. Okres pandemii to także czas, w którym sporo osób starszych wkroczyło w nowe media – choćby po to, by utrzymać kontakt z młodszą częścią rodziny. Zarówno potrzeba komunikacji, jak i zagrożenie chorobą i śmiercią stanowiły doskonałą podbudowę dla zaistnienia apokaliptycznej niszy w polskim internecie.
Oświecony‑wyobcowany
Czym może poskutkować taki rozrost apokaliptycznego mikrokosmosu w sieci?
W siejących strach i „ewangelię” źródłach dominuje przekonanie o beznadziejności obecnego świata. Skoro nawet sam Kościół zawiódł, skoro sama Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) chce nas zniszczyć, to już nie ma co nawet zerkać na państwo. A czy warto zerkać na parafię, rodzinę, sąsiadów? Jaki może być stosunek widowni podobnych kanałów do tego rodzaju wspólnot? Czy jeśli ktoś słyszy o nadchodzącym wskutek wojen zniesieniu granic albo kolejnych plagach, jakie mają niechybnie nadejść, to czy po wyłączeniu filmu działa dalej jak gdyby nigdy nic i, dajmy na to, idzie do kina z wnuczkami? Być może część osób oglądających te filmy – owszem. Jednocześnie można się z niepokojem domyślać, że istotnym komponentem widowni apokaliptycznego YouTube’a są nie tylko osoby starsze, ale także samotne. Jeśli tak jest, to temat – początkowo wydający się komicznym – okazuje się prowadzić do dostrzeżenia autentycznego braku, na jaki odpowiedzią są małe wspólnoty wtajemniczonych w objawienia. Problem w tym, że w sytuacji, w której sojusznikami osób samotnych i starszych powinny być różne wspólnoty i instytucje, zaufanie do nich – czy jakakolwiek wiara w szerszą społeczną solidarność – zostaje →
podminowane tajemną wiedzą o zepsuciu świata. W tym kontekście zarówno brak wezwania do działania, jak i informacje o karze, jaka czeka niewiernych i niewtajemniczonych, wskazywałyby na to, że całe zjawisko można odczytać również jako sposób realizacji swoistej zemsty, zaspokojenia resentymentu. Bardziej od własnego zbawienia osoby wtajemniczone interesować będzie opis kar, jakie spadną na świat, który właśnie je zawiódł. Na podobną interpretację szczególnie nakierowuje ilościowa dominacja materiału grozy nad uspokajaniem, a także stylistyka miniatur oraz tytułów filmów. W takim krajobrazie zamiast aktywnej walki z samotnością pozostaje okopanie się w pseudowspólnocie internetowej, w której zamiennikiem prawdziwej rozmowy jest świat komentujących potakiwaczy, utwierdzających się tylko we własnych przesądach.
Polityczność objawień
Choć zjawisko internetowych mistyków zdaje się po części odpowiedzią na porzucenie przez wspólnotę, nie można przeoczyć politycznego wymiaru sprawy. To, gdzie Matka Boska się objawia, to, kto jest wzywany do nawrócenia, a także to, kto te nowiny przynosi do społeczeństwa, pozostaje znaczące i, nomen omen, objawia wizję świata wyznawaną przez zainteresowanych. Nie jest przypadkiem, że po wybuchu wojny w Ukrainie tak odżył w internecie temat Fatimy. Choć od objawień, które rzekomo miały w niej miejsce, minęło już bardzo wiele lat, internetowi posłańcy dalej mówią
o konieczności nawrócenia Rosji – wskazanej w tak zwanych tajemnicach fatimskich. To również wskazuje na relatywność oraz zamknięcie w konkretnej (wąskiej i „własnej”) przestrzeni historycznopolitycznej – co bowiem z takimi krajami jak Indie i Chiny, gdzie dusz do nawrócenia jest o wiele więcej? Uniwersalizm chrześcijaństwa podlega tu zanikowi, cała rozgrywka między Niebem a Piekłem dziwnym trafem rozstrzyga się akurat w Europie.
Nie jest także przypadkiem, że głosem Matki Bożej Fatimskiej są przedstawiciele ludu. Zarówno krytykę zepsutej hierarchii, jak i wywyższenie wieści z Nieba, które przekazywać mają prostaczkowie, można odczytać jako realną potrzebę współudziału w aktywności Kościoła. Ponieważ organiczna potrzeba pozostaje bez odpowiedzi, zaczyna przeobrażać się w swoją karykaturę – duchowość zamkniętej sekty, w której wszyscy są wtajemniczeni, ale tylko modlą się za siebie, bo świat jest już i tak stracony.
Sam fakt obecności w sieci, ale również jej konkretny, ilościowy charakter, ma przełożenie na naszą rzeczywistość. Śmiem twierdzić, że nie byłoby takiego poparcia pewnych przesiąkniętych myśleniem spiskowym tworów politycznych, gdyby nie uprzednie wytworzenie elektoratu, ale również pojawienie się i wywalczenie sobie miejsca w przestrzeni internetu. Zaznaczenie obecności w sieci, miejscu sztucznym i nieoddającym wiernie skali prawdziwego świata, stanowi nieraz przygotowanie podstawy pod zaistnienie realnie działających
potworków, które jak kula śnieżna rozrastają się do niebezpiecznych rozmiarów. Z tej perspektywy grupa wyborców odrzucających politykę może zostać łatwo zmobilizowana, gdy tylko zobaczy „swojego człowieka”, który rozumie i czerpie wiadomości o objawieniach z tych samych lub podobnych źródeł. Popularność omawianych treści to także wyzwanie dla Kościoła, który będzie mierzył się ze specyficzną widocznością katolicyzmu w sieci. Już teraz można powiedzieć, że kanały zrzeszające społeczności wokół tajemniczych objawień dawno przerosły te tworzone przez bardziej oficjalnych reprezentantów Kościoła w sieci (wyjątkiem zapewne będzie ojciec Adam Szustak, którego widownia skupia raczej młodsze osoby).
Katoliczka lub katolik wchodzący na YouTube’a z dużym prawdopodobieństwem natrafi najpierw na świat objawień i taniej apokaliptyki, a dopiero potem na niszę w większym stopniu „oficjalnie” katolicką. Tworzy to niebezpieczną sytuację, w której dominująca w naszym kraju wiara zostaje w rzeczywistości online przejęta przez symbolikę i mitologię religijności skażonej, bo opartej na lęku i uprzedzeniach.
Sprzedawcy tajemnic
Uniwersum katolickich objawień internetowych nie ogranicza się wyłącznie do sfery wirtualnej. Nieraz jest tak (obecnie trend widoczny zwłaszcza na niektórych większych kanałach tradycjonalistycznych), że wiadomości o tajemnicach Kościoła i karach piekielnych okraszone są reklamami konkretnych pozycji książkowych opisujących dane objawienia. Wydawnictwa mające w swoich arsenałach książki o tematyce „wyklętych prawd” zdają się nawiązywać całkiem intratną współpracę z internetowymi twórcami. Pociąg do transcendentnej wiedzy tajemnej zostaje tu docześnie, a więc brutalnie, urynkowiony.
Samo zagadnienie wydawnictw zbijających kapitał na lękach związanych ze specyficznie rozumianym katolicyzmem byłoby warte oddzielnej analizy. Dość powiedzieć, że gdy spojrzymy na ofertę rzeczonych podmiotów, naszym oczom ukaże się wybuchowa mieszanka tradycjonalnego katolicyzmu, książek o rządzących światem masonach (albo Żydach, co w kontekście niedawnego ataku Grzegorza Brauna na uroczystość zapalenia świec chanukowych w sejmie nie pojawia się bez powodu), pozycji o słynnym marksizmie kulturowym oraz klasyków austriackiej szkoły ekonomii (!). Jak łączyć tradycjonalizm ze skrajnym indywidualizmem –jak połączyć wezwania do nawrócenia albo opowieści o spisku wielkiego kapitału w celu służby szatanowi
z autorami zachwalającymi jak najmniej uregulowany rynek? Odpowiedź na to pytanie, ale także opis genezy tak dziwnej mieszanki ideowej wymagałyby poważnego namysłu, zapewne zarówno historycznego, socjologicznego, jak i religioznawczego.
Świat wart przemienienia
Za mikrokosmosem internetowych objawień stoją prawdziwe potrzeby, ale też jak najbardziej realne zagrożenia. Być może przyszłością Kościoła będą właśnie takie małe enklawy wtajemniczenia. Niestety sprzyjałoby to w jeszcze większym stopniu rozwijaniu się religijności bezobjawowej, w ramach której za wiedzą i wiarą wcale nie idzie czyn. Zresztą: strach pomyśleć, co to byłby za czyn, gdyby wsłuchać się w amalgamat katastrof, jakie nam grożą.
Wydaje się, że procesu rozrostu tej sfery internetu nie da się już zatrzymać. To nie oznacza, iż nie dałoby się tworzyć dla niej przeciwwagi w obrębie obecności katolicyzmu w sieci. Byłby to katolicyzm prawdziwej wspólnoty, w którym nie czeka się na zagładę tych przebrzydłych niewiernych, tylko wspólnie z drugą osobą stara się budować Kościół. Byłby to katolicyzm, który świata nie przekreśla, a przemienia go na lepsze w duchu nauk Chrystusa i chrześcijańskiego uniwersalizmu. Aby jednak to się stało, potrzebne jest działanie, które poprzez pomoc ludziom wplątanym w religijność paraliżującą, pokaże, że świat nie jest stracony i że nadal warto o niego walczyć.
Jan Szerszeń jest absolwentem socjologii i filozofii. Obecnie kontynuuje studia filozoficzne, łącząc je z polonistyką. Interesuje się historią idei. Członek redakcji Magazynu Kontakt.
Lena S O l O instagram.com/lenasol.o
Populizm potrzebuje swoich mitologii. Wielka szkoda, że w Polsce musiało stać się nią chrześcijaństwo.
Ada M M I c H ał Ostr O wsk I
Aleksandra Otulska
Na przestrzeni paru miesięcy w 1917 roku, gdy Portugalia walczyła z głębokim kryzysem i mierzyła się ze zmianą ustroju z monarchii na republikę, trójka dzieci miała doświadczyć serii ukazań ze strony „Pięknej Pani” utożsamionej później z Maryją. Franciszek i Hiacynta Marto oraz Łucja dos Santos z miasta Fatima spotykali się, rozmawiali oraz służyli za pośredników objawień maryjnych, których przesłanie miało realnie wpłynąć na losy świata. Trzy tajemnice fatimskie, pilnie strzeżone i analizowane przez władze Kościoła rzymskokatolickiego, stanowią sensację historii wiary XX wieku – objawienia, które odkrywają boskie zamiary względem tak Eklezji, jak i dziejów oraz wydają dyrektywy mające wpłynąć na duchowy układ geopolitycznych sił.
Nie chcemy dekonstruować sensów oraz sensowności historycznych objawień w tradycji Kościoła. Rzesze fatimologów, archiwistów watykańskich oraz wielu świeckich badaczy od dekad detalicznie przyglądają się ich treści na poziomie teologicznym, psychologicznym czy politycznym. Stanowisko papieży w sprawie Fatimy i jej tajemnic jest niespójne, wydaje się zależne od ich własnej, prywatnej duchowości. Paweł VI miał
uznać je za przejaw zabobonów i duchowej wrażliwości bliższej psychozie niż teologicznemu wyzwaniu dla Kościoła i świata. Jan Paweł II z kolei, wyznając bardzo głęboko kult maryjny, widział najpewniej siebie jako realizatora fatimskich tajemnic – papieża męczennika.
Kwestia tak zwanych objawień prywatnych jest tematem niedookreślonym przez kościelne magisterium. W przypadku tych, które nie wchodzą w realny konflikt z nauczaniem Kościoła, nie pretendują do statusu nowej religii czy głębokiej heterodoksji, są one traktowane jako duchowe wsparcie dla wszystkich, którzy znajdują w nich nadzieję, pocieszenie i oparcie dla swojej duchowości i przeżywania wiary. Jeśli dany fenomen nie jest bezpośrednio szkodliwy ani nie ośmiesza teologicznej powagi ewangelicznego Objawienia Jezusa Chrystusa, nie istnieją przesłanki, dla których należałoby go zwalczać czy zakazywać. Organy kościelne odpowiedzialne za badanie prawdziwości lokalnych objawień, korzystając z eklektycznej metody naukowej skoncentrowanej na określaniu charakteru świętości, legitymizują kulty rozlicznych sanktuariów, wystawiając im certyfikat cudowności.
Przeprowadzenie rzetelnej i pogłębionej analizy kanałów informacyjnych produkujących i popularyzujących treści natury kryptologicznej, spiskowej czy apokaliptycznej jest w tym miejscu niemożliwe. Już samo przyjrzenie się postaci i dorobkowi księdza Piotra Natanka zasługiwałoby na poważną pracę akademicką.
Jest tego zwyczajnie za dużo, żeby pojedynczy, zwyczajny człowiek mógł poruszać się w owych morzach informacyjnych w sposób klarowny i swobodny. Nie jest to próba wymigania się od pracy i odpowiedzialności – wręcz przeciwnie, jest to pierwsze, a przy tym obezwładniające wrażenie osoby, która konfrontuje się z tym dyskursem na świeżo.
P rawdziwe Objawienie
Fenomen chrześcijańskich teorii spiskowych należy roboczo podzielić na dwie kategorie ze względu na relację do scentralizowanego Kościoła rzymskokatolickiego. Pierwsza opcja reprodukuje narrację tak zwanej „oblężonej twierdzy”: chrześcijanie są zagrożeni, w ciągłej defensywie względem świata, wrażych sił innych religii, politycznych mocarstw oraz Szatana, jego demonów i popleczników. Zaufanie do duchowej mocy i autorytetu Kościoła skupia wiernych wyznających te budzące trwogę treści mocniej w obrębie religii. Ideologia gender, neomarksizm, zaraza czerwona, a dzisiaj tęczowa, usiłują doprowadzić do zniszczenia Kościoła, a w ostateczności do wytępienia białej rasy.
Wobec globalnej dominacji demonicznego zła tylko jedna wioska dzielnie stawia opór – Kościół Jezusa Chrystusa, będący ostatnią opoką etyki, człowieczeństwa oraz traktowania ludzi podmiotowo, jako istot posiadających nieśmiertelną duszę. Gdyby walkę o losy świata wygrać miał Szatan współczesności, wszyscy skończylibyśmy w obozach koncentracyjnych. Nie ma żartów. Jedynie Kościół rzymskokatolicki stanowi potęgę, dzięki której resztkami sił ludzkość jest chroniona – potęgę, z którą świat musi się liczyć.
Druga opcja jest bardziej skomplikowana, a tym samym stanowi przyczynek do naszych refleksji. Przykład? „Komu zawdzięczamy to, że nadal na świecie są wojny, wzmagają się prześladowania przeciw chrześcijanom i wobec chrześcijan, katolików zwłaszcza, pojawia się zamęt, pandemie, głód, zarazy, zło niczym we «Władcy Pierścieni» dosłownie obezwładnia ludzi? Okrąg Ziemi zaciemnia nasz umysł, opanowuje świat, rządy, powstają szaleńcze plany jakichś resetów, zniewolenia ludzkości. Coraz wyraźniej objawia się też tajny układ: Watykan i rządy świeckie państw, których celem jest jakby zbudowanie i zalanie komunizmem całego globu, stworzenie też globalnej religii i światowego jednego rządu. Kto za to personalnie odpowiada?” – słyszymy we wstępie do filmu „Niektóre narody będą unicestwione. Globalny komunizm i kary. ISTOTA 3 TAJEM n ICY FATIMY ” na kanale „Trudno być katolikiem, ale warto”. Podobne treści zdają się sytuować w enigmatycznej
kontrze do władzy i struktur Kościoła. W ramach tej optyki papiestwo, biskupi wraz z resztą establishmentowej hierarchii ukrywają przed wiernymi istotne tajemnice dotyczące losów świata.
Jednym z domniemanych, a fundamentalnych sekretów Watykanu jest zaś Trzecia Tajemnica Fatimska, przekazana Łucji dos Santos przez Maryję do rąk papieża.
Oficjalna jej treść brzmi następująco:
„[…] Anioł, wskazując prawą ręką ziemię, powiedział mocnym głosem: Pokuta, Pokuta, Pokuta! I zobaczyliśmy w nieogarnionym świetle, którym jest Bóg: «coś podobnego do tego, jak widzi się osoby w zwierciadle, kiedy przechodzą przed nim», Biskupa odzianego w Biel «mieliśmy przeczucie, że to jest Ojciec Święty». Wielu innych Biskupów, Kapłanów, zakonników i zakonnic wchodzących na stromą górę, na której szczycie znajdował się wielki Krzyż zbity z nieociosanych belek, jak gdyby z drzewa korkowego pokrytego korą; Ojciec Święty, zanim tam dotarł, przeszedł przez wielkie miasto w połowie zrujnowane i na poły drżący, chwiejnym krokiem, udręczony bólem i cierpieniem szedł, modląc się za dusze martwych ludzi, których ciała napotykał na swojej drodze; doszedłszy do szczytu góry, klęcząc u stóp wielkiego Krzyża, został zabity przez grupę żołnierzy, →
którzy kilka razy ugodzili go pociskami z broni palnej i strzałami z łuku i w ten sam sposób zginęli jeden po drugim inni Biskupi, Kapłani, zakonnicy i zakonnice oraz wiele osób świeckich, mężczyzn i kobiet różnych klas i pozycji. Pod dwoma ramionami Krzyża były dwa Anioły, każdy trzymający w ręce konewkę z kryształu, do których zbierali krew Męczenników i nią skrapiali dusze zbliżające się do Boga”.
Potocznie z postacią papieża męczennika utożsamiany jest Jan Paweł II , który 26 czerwca 1981 roku został postrzelony na placu Świętego Piotra. Sam również tak interpretował to wydarzenie. Jednak kontrowersje wokół tajemnic fatimskich nie ustają. Ponoć trzecia tajemnica nie została ujawniona w pełni. Kościół rzekomo boi się ujawnić prawdziwej treści – spekulacje wokół pytania „dlaczego” są różne, choć przede wszystkim zdają się wskazywać na trwogę hierarchów, a więc poczucie zagrożenia instytucji oraz jej słabości. Wizja męczeńskiego końca hierarchicznego Kościoła, z papieżem i biskupami na czele, jest traumatyczna w swojej drastyczności. Możliwość utraty stabilności i autorytetu struktur, porządku oraz organizacji sfery symbolicznej jest dla religijnego podmiotu jednoznaczna z porzuceniem i dezorientacją wywołanymi przez śmierć bliskiej osoby. Dla większości wierzących topos śmierci Boga jest wszak ściśle spójny z procesem sekularyzacji, odchodzeniem władzy i ważności instytucji oraz doktryn religijnych. Religia zaś nadal stanowi istotne ramy, które, przynajmniej powierzchownie, strukturyzują cykl życia jednostki, jego wartość i stawki – także te ostateczne: zbawienie i potępienie.
Skąd ta potrzeba?
Chrześcijaństwo już na etapie zapisywania słów jego założyciela, Jezusa z Nazaretu, było religią apokaliptyczną. Przejawiać miało się to w sposób podwójny: zarówno w formie antycypacji nadejścia rychłego końca świata, domknięcia dziejów, jak również poprzez pełne Objawienie się Boga na świecie oraz głoszenie Jego Królestwa wszystkim ludziom, bez tajemnic. Nadchodzące czasy mesjańskie miały być na językach całego kosmosu: ludzi, aniołów, zmarłych, a nawet kamieni. Dostęp do zbliżającego się Wydarzenia oraz do jego Autora i Aktora nie był sakralnym sekretem, pielęgnowanym przez kastę kapłańską w świątynnych przybytkach, ale miał być otwarcie głoszony „na dachach” i ulicach. W takim też poczuciu funkcjonowały pierwsze pokolenia chrześcijan: to już za moment, zaraz przyjdzie, zaraz się stanie. Paweł z Tarsu w swoich Listach, oprócz zbudowania od podstaw struktur, które staną się teologią
chrześcijańską i wykładnią wiary, dążył do tonowania i stopniowego uciszania tych apokaliptycznych zrywów. Kościół pierwszych wspólnot miał zacząć funkcjonować jako spójny, wiedziony duchem Chrystusowej dobrej nowiny organizm, ale jednocześnie miał istnieć w świecie, w oczekiwaniu na powtórne przyjście Boga. Tym samym chrześcijanie powinni porzucić anarchiczne zapędy biernego oporu względem socjopolitycznego autorytetu Cesarstwa i przyjąć role obywatelskie. W ten sposób pojawić się miała figura katechona, postaci, która odwleka tak koniec świata, jak i nadejście Bożego Królestwa na ziemi. Minęły dwa tysiąclecia. Zrywy apokaliptyczne towarzyszą historii co parę dekad. Świat miał skończyć się już wiele razy od czasu Wniebowstąpienia Jezusa
Chrystusa. Tak jednak się nie stało, choć dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek stoimy w obliczu skończoności Ziemi i jej klimatu wobec agresywnej eksploatacji dokonywanej przez człowieka. Skąd zatem bierze się tak ogromna płodność materiałów i treści związanych z poznaniem prawdy dotyczącej rychłego końca? Czym stała się Apokalipsa dla codzienności chrześcijan, spędzających nieco zbyt wiele czasu w odmętach internetu? Co zyskuje widz kanałów spiskowych lub czytelnik materiałów o tej tematyce? Z pewnością możemy mówić o poczuciu wspólnotowości i jedności czy raczej jednomyślności poprzez wspólnie wyznawane infor macje. Pytania, teorie, niepewności, fora dyskusyjne pełne gorących emocji w swojej warstwie dyskursywnej
napędzają poczucie przynależności, osadzenia w środowisku zorientowanym wokół tych burzliwych zagadnień. Co jednak sprawia, że polski katolik, konserwatywnie trwający przy ortodoksyjnym łonie Kościoła, zaczyna przyglądać się, uczestniczyć i drążyć od podstaw struktury doktryny i instytucji, która zapewnia mu poczucie sensu w świecie? Gdy mistyczne tajemnice Fatimy, Akity czy Dzienniczka Faustyny Kowalskiej zdają się mieć swoje realne przełożenie na postrzeganie historii i polityki, kwestie wiary i wynikającej z niej duchowości lęku, tajemniczości oraz pełnych werwy, choć ostatecznie symbolicznych i pustych, wezwań do przebudzenia i działania – gdzie wobec tego jest głos Kościoła?
Niezgoda na zaakceptowanie oficjalnej wykładni informacji, doktryny, interpretacji wydarzeń uznanych za niezwykłe, wykraczające poza czysto ludzkie rozumowanie, jest w fenomenie spiskowych teorii pierwszym, fundamentalnym krokiem w kierunku kontestacji eklezjalnego autorytetu. Wypominanie kościelnym hierarchom, aż po samego papieża, niezgodności z doktryną wiary, wolą Boga, a wręcz zdrad, spisków i korupcji, jest zjawiskiem nowym, gdy zauważymy, że głos krytyki wydobywa się z wnętrza Ludu Bożego.
Twierdza Kościoła przeciw Kościołowi
Kanały spiskowe tworzą więc paradoksalną platformę dla manifestowania niezadowolenia i niepewności, której nie oferuje nieprzyzwyczajony do demokratycznej synodalności lokalny Kościół ani episkopat. Nigdzie bowiem w przestrzeni publicznej – poza nielicznymi, często wielkomiejskimi wyjątkami – wierni nie mają miejsca, by zostać wysłuchani, nie będąc przy tym potraktowani protekcjonalnie. Jest to o tyle intrygujące zjawisko, na poziomie teologicznym, a wreszcie eklezjologicznym, że podstawą i pewnym gruntem kontestacji jest sam Bóg i Jego wola. Kościół hierarchiczny i scentralizowany, patrząc na sprawę kryptologii i apokaliptyki strukturalnie od zewnątrz, gubi lub już utracił na rzecz vox populi monopol na reprezentowanie boskich interesów Opieszałość Kościoła i jego klerykalnych reprezentantów, aby wypełniać wolę Boga, Chrystusa, Maryi
Czy zatem możemy mówić o pewnych brakach, niezaspokojonych potrzebach wśród wiernych Kościoła, których nie mogą oni odnaleźć w „oficjalnych” warstwach wiary? A co za tym idzie: czy Kościół jako obecna w historii i społeczeństwie siła przeoczył pewien głęboki głód u swoich członków – głód, na który nie posiada właściwego i stabilnego remedium? Zwrot w kierunku teorii spiskowych bierze swój początek w kiełkującym impulsie podejrzliwości. „Nie wszystko jest wyjawione” – „nie mówią nam wszystkiego” – „musi być w tym coś więcej” – „czego nam jeszcze nie wyjawili i dlaczego?” Być może jest to spóźniony proces odczarowania, w którym wierni odkrywają pewną narracyjną bezskuteczność – w znaczeniu bardziej magicznym niż etycznym – wyznawanej religii, tym samym chcąc dojść do ukrytego sedna. →
Kanały spiskowe tworzą
platformę dla niezadowolenia
i niepewności, której nie oferuje lokalny Kościół i episkopat.
i świętych, jest tu dowodem zdrady i słabości instytucji, która zamiast być świętą opoką, staje się siedliskiem korupcji i sekularności. Kościół słaby to ten, który decyduje się na kompromis ze światem: polityką, globalizacją, zmianami kulturowymi i społecznymi – słowem: modernistyczny. Histeryczna reakcja tradycjonalistów, którzy u świtu nowoczesności zauważyli fakt istnienia zmienności i przemijalności, rozmywania się struktur, dotyka także kultu i religii, towarzyszy czkawką Kościołowi od początku XX wieku aż do dziś. Sobór Watykański II , będący swojego rodzaju triumfem frakcji progresywnych, jak na lata 60., można traktować jako silny początek narracji oblężonej twierdzy, już nie jedynie względem sekularnego świata, ale odtąd także wewnątrz samego Kościoła.
Co Kościół – przede wszystkim lokalny, Episkopat wraz ze swoimi rozsianymi ośrodkami władzy hierarchicznej – zyskuje dzięki obecności i aktywności radykałów i osób niezrównoważonych? Wpuszczenie ich do różnej maści rozgłośni i kanałów, aby opowiadali naprawdę dziwne historie pod płaszczem wyjaśniania skomplikowanej rzeczywistości, nie działa kojąco na lęki społeczne ani nie wspiera rozwoju żywej i zaangażowanej duchowości chrześcijańskiej. Zamiast tego przyzwyczaja odbiorców, widzów i czytelników, do kryptologicznego poziomu dyskusji i myślenia o świecie, normalizując plotkę, a wreszcie dezinformację jako substytut wiedzy. Platformy tego rodzaju produkują sobie konsumentów rosnąco podatnych na trawienie
i przyswajanie spiskowych treści, tworząc, pogłębiając i utrzymując specyficzne potrzeby oraz struktury rozumowania.
Nie jest to oczywiście bezpośrednie działanie kościelnej hierarchii. Jednak niechęć czy nieudolność, by w sposób konkretny i jednoznaczny wypowiadać się krytycznie w kwestiach negatywnie organizujących życie społeczne, jest współwiną. Być może hierarchowie mają świadomość przegranej wobec wyzwolonej kryptologicznej wyobraźni apokaliptycznej – mogliby, w sytuacji jasnego sprzeciwu, zostać posądzeni o masonerię bądź reptiliańskie korzenie. Dyskusja nad pytaniem, czy, na ile i w jaki sposób tego rodzaju organizacja kulturowych napięć jest im na rękę, pozostaje w mocy i nie doczekała się rzetelnych odpowiedzi. Czy jest to gra w tworzenie zradykalizowanego, choć uśpionego, biernego konsumenta, czy raczej permisywizm bezsilności, akceptujący swój brak autorytetu?
Być może wizja religii ponowoczesności naprawdę nie dopuszcza już możliwości istnienia spajającego centrum, przenosząc akcent na dynamikę coraz to większych fragmentaryzacji, plemienności i lokalności partykularnych tendencji i nastrojów. Kościół, który odnajduje swoje podstawowe oblicze w permanentnym stanie zagrożenia i rzekomego zaszczucia przez świat, nie zaprasza człowieka, tracąc przy tym swój pierwotny pęd prozelityzmu. To samo zresztą dotyka innych tradycji religijnych decydujących się na ortodoksyjny ekskluzywizm, czystość i poczucie bezpieczeństwa.
Populizm potrzebuje swoich mitologii. Wielka szkoda, że w Polsce musiało stać się nią chrześcijaństwo.
A więc kiedy koniec ?
Wreszcie, jest to wielki powrót nigdy do końca nieumarłej gnozy. Hermetyczne przewartościowanie pewnej wiedzy, tudzież nauki tajemnej, pilnie strzeżonej przez moce tego świata, mającej zapewnić wtajemniczenie, dzięki któremu uzyskiwany jest wyższy status: oświecenia, namaszczenia czy wręcz zbawienia, dołączenia do wybranego grona błogosławionych. Drugą możliwością jest zmiana podejścia do samej rzeczywistości, w której porusza się człowiek – otrzymany twardy grunt Prawdy Ostatecznej i dotąd ukrytej przywraca poczucie sprawczości i wartości, aż po tendencje magiczne. Gnoza w takim rozumieniu byłaby przyznaniem racji formule wiedza to władza, wynoszącej poinformowaną osobę nad nieświadome owce. Tajemnice nieprzeznaczone dla oczu tak zwanych szarych ludzi można albo podglądać, albo wydrzeć siłą lub sprytem. Ci, którzy wiedzą, a wiedzieć nie powinni, stają się naturalnie wspólnotą prześladowanych, zaszczutych z powodu prometejsko wykradzionych sekretów świata władzy i autorytetu. Co jednak zrobić z wiedzą czy raczej głosami, przypuszczeniami i teoriami, które zalewają przestrzenie forów internetowych, multiplikując się w inflacje dezinformacji, krzykaczy i plotek?
Gdzie należałoby szukać orientacji i celu w świecie duchowych wartości organizujących wrażliwość i dążenia religijnych teoretyków spiskowych? Kategorie soteriologiczne i eschatologiczne, teologicznie skupione na Zbawieniu tak jednostki, jak i całego świata, w optyce spiskowej zazębiają się z realnopolitycznym poczuciem ciągłego lęku i zagrożenia. Zło czai się wszędzie, także w Kościele, który wszedł w konszachty z potęgami tego świata, pragnącymi zapanować nad człowiekiem i doprowadzić do jego anihilacji. Jeśli opoka duchowego ładu i porządku jest przeżarta do cna korupcją – gdzie szukać wybawienia? W końcu to Kościół dysponować winien Boskim autorytetem, sprawczą mocą świętych sakramentów, Piotrowymi kluczami zbawienia…
Lęk, który drąży teokratów, głośnych i ortodoksyjnych polityków i aktywistów, to groza sądzącego spojrzenia. Nie sposób się przed nim ukryć – na koniec i tak upomni się o swoje: swój sąd, werdykt i karę. To, co można zrobić, to działać wobec owego Oka Opatrzności tak, aby nie mogło się do niczego przyczepić: eskalować konflikty i polaryzacje, atakować mniejszości, dbając o rytualnomagiczną czystość, czy przypominać
o autorytecie, zarówno Boga, jak i wykonawców jego woli. Wszystko po to, by przyspieszyć powtórne Przyjście oraz zostać zaliczonym w legiony zbawienia. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Przybycie wyczekiwanego Mesjasza, który rozgromi wraże moce sekularne, jest perspektywą ambiwalentną. Ratunek dla wybranych wiąże się z grozą końca zmieszaną z pragnieniem ukarania innych – tych, których ortodoksja wyklina i sytuuje poza murami struktury zbawienia. Chęć ujrzenia pobitych i wywłaszczonych wrogów wiary płonących w piekielnym ogniu zdaje się przyćmiewać nadzieję zbawienia wraz z etyką miłosierdzia i naprawy świata. Bastion pobożności wyczekującej końca świata obmurowany jest trwożliwą modlitwą o to, aby nadchodzący i rozjuszony Sędzia nie zwracał uwagi na swoich wyznawców. Nic nie ostanie się wobec Bożego gniewu, oprócz tych szczelnie okrytych grubą warstwą krwi Bożego Syna.
Dla apokaliptycznego Kościoła strachu i ukrycia nie ma nadziei. Jest jedynie święty spokój, który być może nadejdzie po burzliwym epilogu kulminacji dziejów.
Ada M M I c H ał Ostr O wsk I jest absolwentem Artes Liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Obecnie doktorant w Szkole Doktorskiej Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. W swoich badaniach i pracy zajmuje się współczesną teologią, filozofią religii i podmiotowości, myślą postsekularną i religioznawstwem. Redaktor Magazynu Kontakt.
Aleksandra Otulska instagram.com/otulska
Wszechobecność ekranów i ideologiczna narracja przesłaniają nam to, że służą one w pierwszej kolejności jako narzędzia przechwytywania kluczowego zasobu w gospodarce opartej na informacji – uwagi.
Mac I ej M Ożańsk I Wer O n I ka Zar Ę ba
J est 21.21; ostatni moment (i tak już wydłużonego terminu) na oddanie tekstu. Z rozpisanym konspektem, zapasami cukru oraz wody zaczynam pisać. Mniej więcej po minucie zerkam na godzinę, którą pokazuje wyświetlacz leżącego obok telefonu. Zastanawiam się, czy zdążę. Wracam do pisania, ale słyszę odgłos przychodzącego SMS a. Zanim wyłączę dźwięk, rzucam okiem na wiadomość; wyciszam telefon. Wracam wzrokiem do komputera. Zegar na dolnym pasku pokazuje 21.26; w niewiadomych okolicznościach na pięć minut zgubiłem uwagę. Każda próba krytycznej refleksji nad rolą nowych technologii jest już na starcie obarczona ryzykiem. Wychodząc z pozycji innej niż osoby podchodzące generalnie bezkrytycznie do nowych trendów i rozwiązań technologicznych, należy uporać się najpierw z zadaniem pokazania, że dane zjawisko – w tym przypadku obecność ekranów wokół nas i rola, jaką odgrywają –jest w ogóle warte uwagi. „Dlaczego mamy przejmować się alarmistycznymi głosami?” – pytają zawsze zwolennicy technologicznych utopii i wszyscy określający się mianem „awangardy zmian”.
A jednak krytyczna refleksja, jaka coraz częściej pojawia się w kontekście ekranów – smartfonów, laptopów,
smartwatchy, telewizorów oraz innych gadżetów technologicznych – nie jest kolejnym odcinkiem moralnej paniki. Stawką jest rozumienie transformacji, która dotyka nas wszystkich na przynajmniej trzech poziomach: biologicznym, jednostkowym i politycznym.
Technologia, filologia i Platon w jednym były feedzie Krytyczne analizy wpływu technologii sięgają starożytności. Jak argumentuje w swojej „Przedmowie do Platona” brytyjski filolog klasyczny i jeden z czołowych przedstawicieli teorii piśmienności, Eric Alfred Havelock, kanoniczne dla kultury zachodniej „Państwo” nie może zostać właściwie zrozumiane bez przyjęcia, że –poza kontekstami filozoficznymi, historycznymi, politycznymi oraz filologicznymi – przedstawia ono konkretną sytuację komunikacyjną: zespół elementów, na który poza nadawcą i odbiorcą składają się również okoliczności fizyczne (czas i miejsce), typ kontaktu (charakter relacji między autorem a odbiorcą) oraz forma (mówiona, pisana, migana, wyświetlana). Zdaniem Havelocka dzieło znane szerszej publiczności przede wszystkim z metafor państwa czy słynnej „jaskini platońskiej” było w istocie zajęciem stanowiska w ramach ogromnego przełomu, jaki dokonywał się w sferze formy. „Państwo”, interpretowane przez Havelocka, jest krytyczną analizą dokonującego się na oczach Platona przejścia ze świata żywej mowy do rzeczywistości opartej na piśmie i alfabecie. Czemu jednak ten ostatni uważał ten proces za tak doniosły?
Między innymi dlatego, że w kulturze opartej na mowie jedyny dostęp do wiedzy – narracji, historii i opowieści – był możliwy w kontakcie z drugim człowiekiem, który dysponował także jej interpretacją. W kulturze, której fundamentem był alfabet, dostęp do wiedzy stawał się w większym stopniu zindywidualizowany i pozbawiony sprawowanej odgórnie społecznej kontroli. Z takiej perspektywy Platona należałoby postrzegać jako świadka zmiany w dominującym medium komunikacji oraz – co szczególnie istotne dla odczytań jego filozofii – zwolennika kultury, którą można w ogromnym skrócie nazwać „kulturą mowy”. Idąc tym tropem, można traktować go również jako pierwszego z zachodnich myślicieli, który podjął problem, jakie stanowi me dium – a w konsekwencji samo zapośredniczenie rzeczywistości. Echa platońskich intuicji możemy wysłyszeć w pracach współczesnych badaczy mediów komunikacyjnych, między innymi w słowach jednego z pionierów ekologii mediów, Marshalla Mc Luhana. W swojej książce „Zrozumieć media: przedłużenia człowieka” pisał, że „wszystkie media stanowią przedłużenia ludzkich zdolności poznawczych”. Jego zdaniem najpierw „kształtujemy nasze narzędzia, a potem one kształtują nas”.
Człowiek, narzędzia, rzeczywistość
Pierwszą i zarazem najbardziej intuicyjną koncepcją, z jaką spotykamy się w filozofii, zastanawiając się nad tym, jak właściwie wchodzimy w relacje ze światem zewnętrznym, jest tak zwany realizm naiwny. Zakłada on,
że mamy bezpośredni – to jest niezapośredniczony –stosunek do rzeczywistości. Słowem: widzimy rzeczywistość dokładnie taką, jaka ona jest. W kontrze do tego stanowiska stawać będą niemal wszystkie inne: od platońskiego idealizmu, przez nominalizm pojęciowy, po wszelkie inne – izmy. Zakładają one, że zasadniczo nie postrzegamy rzeczywistości taką, jaka jest, ale właśnie za pośrednictwem czegoś innego: medium. Rezultat? Tak prozaiczną, a zarazem kluczową rzecz, jak dostęp do liczb, zyskujemy przez wprowadzone właśnie przez Platona idee Platon, czytany przez Havelocka, okazuje się prekursorem myślenia o wpływie technologii na człowieka, społeczeństwo i kulturę. Interpretując idee jako wprowadzone właśnie po to, aby oddać zmianę, jaka zaszła w greckiej świadomości po upowszechnieniu się pisma alfabetycznego (co umożliwiło nadanie rygoru procesom intelektualnym), filologiczny pomysł Havelocka okazuje się mieć daleko idące konsekwencje dla nas. Przeciwstawiając „myślenie mową” „myśleniu pismem”, filozof w istocie – co jest stawką całej „Przedmowy” –miał stać na stanowisku, zgodnie z którym nasze umysły nie są kształtowane przez jakąś „siłę wyższą”, ale przez „podstawowe warunki kultury, w której żyjemy”. Podejście Havelocka, który szuka źródeł kluczowego pojęcia idei w zmianie, jaka miała miejsce →
w dominującej technologii komunikacji, nie jest odosobnione. W podobnym duchu wypowiadali się między innymi kanadyjski ekonomista Harold Innis czy wspomniany Mc Luhan. Zasadniczy koncept ich myśli można streścić następująco: zmiany mediów komunikacji są głównym czynnikiem zmian w całej kulturze.
Tu będzie śmieszny tytuł, ale najpierw sprawdzę powiadomienia
Co ma jednak piernik do wiatraka, a właściwie: Platon do ekranu? – można (i należałoby jak najszybciej) zapytać po takim wstępie. A przede wszystkim: czemu mielibyśmy przejmować się tym, co zmieniało się w interpretacji jakiegoś tekstu sprzed ponad dwóch tysięcy lat? Otóż: w wiatrakach robiono mąkę, która następnie służyła do wypieku pierników. Platon i jego krytyka formy komunikacji ma dużo do zaoferowania, jeśli chodzi o krytyczną analizę nowych technologii. Dlaczego? Tego dowiecie się z reszty tekstu po przerwie na „szybkie” zerknięcie w telefon, bo ile można.
Zastosowana przez Havelocka metoda interpretowania dzieła Platona jest interesująca, ponieważ łączy czynniki psychologiczne i technologiczne, równocześnie wyjaśniając głębokie zmiany dotykające kultury –elementu środowiska, w którym wszyscy żyjemy. Skoro media modyfikują to, w jaki sposób budujemy nasze relacje ze światem, należałoby się przyjrzeć krytycznie nie tylko nim samym, ale i opowieściom, jakie o nich słyszymy.
Ekrany i ich wszechobecność stanowią problem przede wszystkim z powodów niezwiązanych bezpośrednio z technologią. W najprostszym sensie ekrany są po prostu technologicznymi środkami dystrybucji informacji. To narzędzia, za pomocą których zyskujemy dostęp do tekstu, obrazu, a także mowy i dźwięku. Są bardzo przydatne, a często wręcz niezastąpione we współczesnym świecie. W połączeniu z infrastrukturą służącą przetwarzaniu, obróbce i przekazywaniu danych stanowią podstawę obecnej gospodarki – opartej na wiedzy w stopniu większym niż kiedykolwiek w historii. Artefakty nowych technologii są narzędziami, z których korzystamy codziennie i coraz intensywniej. Ekrany i inne artefakty nowych technologii nie są jednak tylko narzędziami, ale aż narzędziami. Zdaniem Mc Luhana i innych badaczy, między innymi filozofów Davida Chalmersa i Andy’ego Clarka, mogą być traktowane dosłownie jako przedłużenia naszych umysłów. To za pośrednictwem wszechobecności technologicznych wynalazków XXI wiek można określić jako „tyranię informacji”: życie w nieprzerwanym zalewie informacji, których nadprodukcja dawno przekroczyła nasze możliwości poznawcze. Internet, który jako przestrzeń stał się nową „sferą publiczną”, jest czynny w trybie 24/7; jednak żeby do niego wejść, niezbędna jest nowoczesna, skomplikowana technologia. Chociaż nie wszędzie ten stan budzi jeszcze wątpliwości, to wywołany przez pandemię COVI d 19 kryzys sprawił, że nowe technologie – zdaniem socjolożki Małgorzaty Jacyno „główne
motywy mitologii teraźniejszości” – można zobaczyć dziś w pełniejszym świetle.
Bajki dla robotów, czyli trzy opowieści o roli technologii
Czy jednak na pewno? Nasze pojmowanie technologii i roli, jaką odgrywa w naszej codzienności, jest kształtowane ideologicznie – przez narracje, które mają usprawiedliwiać i racjonalizować dany stan rzeczy. Jak wygląda efekt ideologii zastosowanej do smartfona, którego nosimy w kieszeni? Rzeczywistość wirtualna niepostrzeżenie zyskała uprzywilejowany status. Jak pisze Jacyno we wprowadzeniu do przetłumaczonej przez siebie pracy innego badacza komunikacji, Dominique’a Woltona, zmianę w naszym stosunku do rzeczywistości widać chociażby w tym, jak wiele „społecznych, kulturowych, ekonomicznych i politycznych zjawisk wyjaśnia się przez wpływ internetu”, nadając mu w ten sposób rangę podstawowej rzeczywistości. Niepostrzeżenie zaczęliśmy jako coś oczywistego zakładać, że istnieje więcej niż jedna rzeczywistość – mająca swoje prawa, a przy tym powiązana z tak zwanym światem realnym w niejasne relacje. Na co dzień przeskakujemy między nimi setki razy, czerpiąc giga – i terabajty danych z obydwu sfer. Do tego przemieszczania się między rzeczywistościami służą nam coraz bardziej zaawansowane technologie.
odpowiedniku Polskiej Akademii Nauk), nie możemy myśleć o informacji bez komunikacji. To dwie części jednego procesu, w którym pod pojęciem informacji kryje się przekaz, a pod komunikacją – relacja między nadającymi informacje i je odbierającymi. Co więcej, czy jesteśmy tego świadomi, czy nie, ze względu na bycie dwiema stronami tej samej monety, „każdej informacji towarzyszy określony projekt komunikacji”. W procesie komunikacji według Woltona najprostszymi kwestiami są jednak te związane z przekazem oraz technologią, najtrudniejszymi zaś – te, które dotyczą tak zwanego czynnika ludzkiego. Osoby optymistycznie nastawione do nowych technologii często przedstawiają swoje opinie i przekonania jako „realistyczne”, nie zastanawiając się nad innymi interpretacjami zmian, jakie niesie za sobą postęp technologiczny. Tak zwani technooptymiści, chociaż sami chętnie deklarują się jako „patrzący w przyszłość”, w rzeczywistości często nieświadomie powielają utopijną i pozbawioną wiarygodności narrację sięgającą XVI wieku. Zgodnie z nią proces komunikacji można zredukować do wymiany informacji – a najważniejszym narzędziem temu służącym ma być postęp technologiczny.
Mikro, mezo, makro: jak ekrany zmieniają świat
Oddziaływanie i wpływ ekranów można spróbować podzielić na trzy obszary: biologiczny (czy też neurobiologiczny), osobowy oraz społecznopolityczny. W przypadku pierwszego z nich kluczowy jest sposób, w jaki
Jak pisze wspomniany Wolton, francuski socjolog i dyrektor do spraw badań w C nr S (francuskim →
nie tylko działanie naszego mózgu, ale także nasze relacje.
smartfony, laptopy i inne gadżety wpływają na nasz układ nerwowy. O tym, że problem istnieje, świadczy rosnąca stale liczba badań i raportów dotyczących skutków, jakie korzystanie z technologii ma dla płatów czołowych, szyszynki, ciała migdałowatego, układu nagrody czy istoty szarej. To również problemy związane z widzeniem, o czym alarmuje między innymi przygotowany w 2015 roku przez The Vision Council raport „Digital Eye Strain Report 2015”. Wskazuje on, że wysokoenergetyczne światło fioletowoniebieskie (HEV ) może mieć szkodliwy wpływ na nasze fotoreceptory.
Na poziomie każdego z nas głównym pytaniem jest to o wpływ, jaki nieustanne korzystanie z ekranów wywiera na nasze zachowania, nawyki oraz przyzwyczajenia. To również zmiany tego, jak budujemy, rozwijamy i podtrzymujemy relacje z innymi. Z badań prowadzonych na Politechnice Federalnej w Zurychu przez doktora Arko Ghosha wynika, że użytkownicy smartfonów przetwarzają informacje płynące ze zmysłu dotyku w inny sposób niż ludzie używający zwykłych komórek. Oznacza to, że ekrany dotykowe, tak powszechne w smartfonach, tabletach, a ostatnio także w laptopach, modyfikują nie tylko sposób działania ludzkiego mózgu, ale prawdopodobnie także… nasze relacje, w których korzystamy z dotyku – czyli większość bliskich relacji społecznych.
Także promowana przez lata i możliwa dzięki mobilnym gadżetom wielozadaniowość (która ostatnio
wychodzi jednak z mody) ma ukrytą cenę. Powoduje osłabienie koncentracji, depresję czy agresję. „Wielozadaniowość w konsumpcji mediów, tak powszechna w naszym życiu, ma wpływ na naszą sprawność umysłową i stabilność emocjonalną” – mówi w wywiadzie z Piotrem Kościelniakiem doktor Kep Kee Loh z University College London.
Wreszcie: nie przesądzając o związkach, jakie zachodzą między fizjologicznym działaniem mózgu a umysłem, należy powiedzieć wprost – ekrany i nowe technologie wpływają również na sposób działania tego drugiego. Jak piszą Chalmers i Clark, proponując Tezę Umysłu Rozszerzonego: jeśli dotychczas, aby dojść z punktu A do punktu B, korzystaliśmy z naszej wiedzy o topografii miasta, to korzystaliśmy ze swojego umysłu. Dlatego też smartfony, których używamy, aby wykonać tę samą czynność, powinny ich zdaniem być traktowane jako jego rozszerzenia. Za podstawę uznania danego narzędzia za rozszerzenie umysłu wspomniani filozofowie proponują między innymi kryteria: stałości, łatwości i domyślnego uznawania informacji uzyskiwanych za jego pomocą za wiarygodne. Niektórzy, jak filozof Kim Sterelny, postulują również inne kryteria, na przykład kryterium personalizacji narzędzia, czyli dopasowania go do użytkownika, oraz sprzężenia –czyli stopnia sprzęgnięcia z innymi procesami umysłowymi. Nikogo nie powinno w tym momencie dziwić, że artefakty nowych technologii spełniają wszystkie te kryteria z nawiązką.
Przy pomocy nachalnej
narracji dotyczącej zdobyczy
technologicznych po cichu
uzasadnia się rosnące nierówności.
W sferze społecznopolitycznej za sprawą ekranów zachodzi z kolei proces przemian ideologicznych. Przy pomocy nachalnej, nadmiernie optymistycznej narracji dotyczącej zdobyczy technologicznych de facto po cichu uzasadnia się rosnące nierówności, wymóg nieustannej dostępności i gotowości do działania oraz zasadę „elastyczności”, czyli unieważnienie dotychczasowej umowy społecznej w myśl zasady „nie ma społeczeństwa, są tylko jednostki”. Ekrany, będąc nawet nie na wyciągnięcie ręki, tylko w niej (lub na niej), wypełniają przestrzeń „pomiędzy”: czekanie na spóźniony dwie minuty autobus, nudny wykład, zbyt długą kolejkę do kasy czy korek na drodze. Z jednej strony technologiczne narzędzia zapełniają drobne „wolniejsze przebiegi”, tym samym wykorzeniając możliwość nudy, oferując zamiast niej coś, co można określić jako super nudę: stan takiego przesycenia pochłanianymi bodźcami, że zamiast emocji wywołują poczucie stagnacji i pustki. Z drugiej – korzystanie z ekranów jest zachwalane między innymi obietnicą mikrooptymalizacji, kolejną odsłoną ideologicznego nakazu samodoskonalenia się. Używając telefonu w trakcie podróży komunikacją miejską, zapewniamy sobie „intensywny odpoczynek”, dzięki któremu mamy bardziej efektywnie (w domyśle: lepiej) wykorzystać i tak już „stracony czas”, w którym rzekomo nie dzieje się nic produktywnego.
lub wręcz całych seriali w ramach jednego wieczoru) pod pewnymi względami są do siebie podobne. Osoby, które – jak przynajmniej deklarują na początku takich aktywności – wykonują je świadomie, w międzyczasie wpadają w coś na kształt przepaści, w której znikają ich uwaga i, w pewnym sensie, one same. Zastopowanie takiego zachowania jest bardzo trudne, choć paradoksalnie często czujemy, że pogarsza ono nasz stan. Tym jednak, o co chodzi, jest bycie na informacyjnym haju i w stanie ciągłego pobudzenia.
Zużywając ogromne ilości własnej energii, aby tkwić w napędzanej hormonami pętli sprzężenia zwrotnego, robimy jednak coś jeszcze.
Przechwytywacze uwagi, wytwórcy wartości
Zdaniem Mariany Mazzucato, ekonomistki oraz autorki „Wartości wszystkiego”, zasadnicza dla naszego myślenia o ekonomii jest różnica między wytwarzaniem a przechwytywaniem wartości. Analizując kolejne narracje, dane i procesy, które doprowadziły do nadmiernego rozrostu sektora finansowego (oraz, między innymi, globalnego kryzysu z 2008 roku), Mazzucato wskazuje, że współczesny ustrój gospodarczy faworyzuje nie tych, którzy wytwarzają wartość – czyli w realny sposób przyczyniają się do powiększania bogactwa – ale tych, którzy ją przechwytują. Nasza uwaga, przynajmniej potencjalnie, może przyczyniać się do wytwarzania wartości. Może w związku z tym być rozumiana jako zasób, który w gospodarce
Zjawiska takie jak doomscrolling (kompulsywne przeglądanie wyświetlających się, z zasady negatywnych treści) czy binge‑watching (oglądanie serii odcinków →
W przesyconej informacjami
kapitalistycznej nowoczesności
uwaga stała się towarem, który wytwarzamy, po prostu żyjąc.
opartej na wiedzy i informacji staje się nieomal podstawą funkcjonowania systemu ekonomicznego. Dlatego też obecność ekranów w naszej codzienności, a w szczególności ich wpływ na naszą uwagę powinny stać się przedmiotem refleksji i dyskusji. Kiedy bowiem któryś raz w ciągu dnia sprawdzamy te same serwisy informacyjne, media społecznościowe lub wpatrujemy się znudzeni w przewijające się na telebimie obrazy, w rzeczywistości uczestniczymy w procesie wytwarzania wartości – nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy.
W przesyconej informacjami kapitalistycznej nowoczesności uwaga stała się towarem. Wytwarzamy go wszyscy niejako mimochodem: po prostu budząc się, jadąc do pracy, pracując i odpoczywając – w skrócie: żyjąc. Za pośrednictwem nowych technologii, które stale anektują kolejne obszary naszej codzienności, odbywa się wyścig, którego stawką jest to, kto przechwyci jak najwięcej tego towaru. Wygrany, który przechwyci go najwięcej, może liczyć na konkretny, wymierny finansowo zysk: sprzedając przestrzenie reklamowe w witrynach internetowych czy oferując usługi lokowania produktu. A co z nami – tymi, których uwaga została przechwycona i wykorzystana w ekonomicznej grze? Nic. Po prostu przeskrolujemy trochę dalej.
Upolitycznić technologię Według socjolożki Moniki Strupiechowskiej moralną panikę jako zjawisko cechują przede wszystkim
nieadekwatność reakcji oraz użycie wyolbrzymienia.
Przedstawiając w ramach swojej narracji niszowe zjawisko jako masowy, niebezpieczny problem, członkowie grupy interesu w rzeczywistości próbują ugrać określoną stawkę. Gdyby krytyczne głosy na temat ekranów miały faktycznie być tylko kolejną odsłoną serialu spod znaku podobnie przesadzonych reakcji, wówczas trudno byłoby uzasadnić rosnące obawy naukowców, badaczek, pracowników ochrony zdrowia i władz politycznych. Ponadto, zakładając, że z ekranami nie mamy jako społeczeństwo problemu, zdecydowanie trudniej jest tłumaczyć takie procesy jak kryzys zdrowia psychicznego – szczególnie nasilony wśród dzieci i młodzieży. Zwracają na to uwagę między innymi badający ten temat Jonathan Haidt, Eli George czy Jean Twenge, którzy podkreślają skalę, na jaką obecność ekranów przemodelowała nie tylko naszą pracę biurową, ale też dzieciństwo i okres adolescencji.
Stanowiące założycielski slogan całej dziedziny ekologii mediów motto Marshalla Mc Luhana – „medium jest przekazem” – miało zwrócić uwagę na potrzebę uczynienia głównego przedmiotu badań nie z treści, ale z niosącego je medium komunikacyjnego. W XXI wieku należałoby uczynić z nowoczesnych mediów komunikacji problem polityczny – wymagający szeroko zakrojonej debaty społecznej, pogłębionej refleksji i woli politycznej do zakwestionowania proponowanej przez technologicznych gigantów narracji. Ekrany służą, ale im – nie nam – jako narzędzia do przechwytywania
uwagi, która jest jednym z najistotniejszych zasobów obecnej gospodarki.
Propozycje w rodzaju tych wysuwanych przez Chalmersa i Clarka budzą wątpliwości z filozoficznego punktu widzenia – ich przeciwnicy głoszą, że w rezultacie takiego „rozszerzania” umysłu de facto przestaje być użyteczne pojęcie „środowiska”. Jednak z pozafilozoficznego punktu widzenia jest to kwestia drugorzędna: zarówno w przypadku „umysłu rozszerzonego”, jak i umysłu otoczonego przez zdigitalizowane i działające na niemożliwych do przetworzenia prędkościach środowisko, problem pozostaje ten sam: to sposób, w jaki nasze narzędzia kształtują nas. Jeżeli chcemy zadbać odpowiednio o siebie samych, musimy zacząć wprowadzać zmiany, które będą traktować uwagę jako jedno z kluczowych zagadnień. Same zakazy używania smartfonów na lekcjach dadzą tyle, ile kolejne inwestycje w polską reprezentację mężczyzn w piłce nożnej, skoro wszyscy jako społeczeństwo jesteśmy uzależnieni od stanu pobudzenia, które kojarzy nam się z ekranami. „Świecące prostokąty”, o których nawijał Taco Hemingway, nie są jednak problemem, z którym musimy się zmierzyć. To w końcu aż, ale też i tylko narzędzia; technologiczne instrumenty, za pomocą których konkretni aktorzy i ich narracje wpływają na świat.
Korzystałem między innymi z: Eric Havelock, „Przedmowa do Platona”
Mariana Mazzucato, „Wartość wszystkiego. Wytwarzanie i zawłaszczanie w globalnej gospodarce”
Marshall Mc Luhan, „Zrozumieć media. Przedłużenia człowieka” Piotr Kościelniak, „Smartfon zmienia mózg”, https://www.rp.pl/ nowe‑technologie/art11877751 smartfon‑zmienia‑mozg [dostęp: 10.01.2024]
Dominique Wolton, „Informacja i komunikacja”, pod redakcją i z wprowadzeniem Małgorzaty Jacyno
Mac I ej M O żańsk I jest filozofem, studiuje na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Redaktor Magazynu Kontakt.
Wer O n I ka Zar Ę ba instagram.com/weroszar
„«Nasze» tematy są smutne i męczące. A potrzeba nam funu”. „Może inna krytyka kapitalizmu nie jest możliwa. Na razie”. „Aby taki film był opłacalny dla marki, musi budować mit i przemilczać problemy”. Redaktorki i redaktor Magazynu Kontakt wracają do głośnego filmu „Barbie”.
WI el O gł O s
Katarzyna PustO ła
Krytyka pozbawiona zębów, ale niekoniecznie sensu
Maria Rościszewska
To zawsze interesujące, gdy kino wywołuje silne emocje i wpływa na debatę publiczną. Tak właśnie było w przypadku filmu „Barbie” wyreżyserowanego przez Gretę Gerwig. Tylko w Polsce w tydzień sprzedano milion biletów na ten film w kinach, widzieliśmy też wszyscy memy o Barbenheimerze i zdjęcia widzów specjalnie ubranych na seans w kolor różowy. Film, tak bardzo popularny, był dla krytyków i krytyczek pretekstem do napisania recenzji, w których zaprezentowane zostały skrajnie różne stanowiska i uczucia: od zachwytu po złość i pogardę. Krytyczki zazwyczaj spierały się o to, czy film „Barbie” można nazwać feministycznym. Z jednej strony mamy tu przecież krytykę naiwnego, kiedyśfeministycznego światopoglądu, zgodnie z którym jako kobiety możemy być, kimkolwiek tylko zechcemy (ale tak długo, jak tylko jesteśmy szczupłe i kobiece) – a taka była w końcu idea stojąca za pomysłem na lalkę Barbie. Perspektywa ta uznana jest właśnie za naiwną, a jej krytyka najwyraźniej widoczna jest w (dość tendencyjnym i niezbyt finezyjnym) monologu Glorii (granej przez
Americę Ferrerę): „Bycie kobietą jest po prostu niemożliwe. […] Mamy być chude, ale nie za chude, i nie wolno mówić, że chce się być chudą, trzeba mówić, że chce się być zdrową, ale przy tym być chudą. […] Musisz kochać swoje dzieci, ale na litość boską, nie gadać o nich przez cały czas. Masz robić karierę, ale nie możesz przestać się troszczyć o wszystkich wokół”. Ciekawą do zanalizowania z perspektywy feministycznej jest też sytuacja Kenów w Barbielandzie – można mieć wrażenie, że pod koniec filmu, gdy Kenowie negocjują warunki funkcjonowania sądów, wyśmiana zostaje perspektywa, według której sprawiedliwość zapanuje wtedy, gdy kobiety i mężczyźni po prostu zamienią się miejscami. Rolą feminizmu byłoby więc wypracowanie nowych struktur, w ramach których podział byłby bardziej adekwatny.
Z drugiej strony jednak wiele krytyczek ma wątpliwości, czy możemy nazwać „Barbie” filmem feministycznym. Problemem przede wszystkim jest to, że producentem jest firma Mattel – odpowiedzialna za stworzenie lalki, która, jak zauważa między innymi Aleksandra Kumala w „Krytyce Politycznej”, miała silny wpływ na postrzeganie własnego ciała u małych dziewczynek. Jak pewnie też wszyscy doskonale wiemy, korporacja zarobiła setki milionów na samym filmie, a przecież kampania reklamowa wpłynęła również na sprzedaż jej zabawek – plastikowych i produkowanych, jak zauważa Agnieszka Jakimiak w „Dwutygodniku”, w Chinach przez osoby pracujące po jedenaście
godzin dziennie za śmieszne pieniądze. Film, który z założenia miał krytykować tani popfeminizm lalki Barbie, w znaczący sposób podniósł zyski z jej sprzedaży. Dlatego też Agnieszka Graff w „OKO .press” z żalem zauważa, że „nie mamy do czynienia z autorskim dziełem feministki Grety Gerwig, która posłużyła się figurą Barbie, by skrytykować patriarchat, ale ze świetnie zarządzaną franczyzą, w której Gerwig zgodziła się odegrać rolę reżyserki”. Jakimiak i Graff, chociaż doceniają niektóre aspekty krytyczne filmu – jak na przykład trafną krytykę stereotypów płciowych – wyraźnie zaznaczają, że mamy do czynienia z sytuacją, w której „współczesny kapitalizm pożera ze smakiem wszystko, łącznie z krytyką kapitalizmu”. Mechanizm jest analogiczny do tego opisywanego przez Michała Ochnika w tekście „Kultura hurt–detal” z 52. numeru papierowego Magazynu Kontakt pod tytułem „Powtórka z rozrywki” –tam autor bloga „Mistycyzm popkulturowy” analizuje serial „Black Mirror”, w którym przedstawiona została krytyka Netfliksa (na której sama platforma streamingowa oczywiście bardzo dobrze zarabia).
Wydaje się więc, że krytyka przedstawiona w filmie „Barbie” Grety Gerwig staje się niegroźna i pozbawiona zębów, które rzeczywiście mogłyby ugryźć męski kapitalistyczny pośladek. Jest to perspektywa dość przerażająca, bo pokazuje, że niemożliwa jest krytyka kapitalizmu poza jego obrębem i nie na jego zasadach. Widzę dwa możliwe sposoby odpowiedzi na ten problem. Pierwszą receptą na ten strach i smutek może
być inna próba spojrzenia na „Barbie” – przedstawiona we wspomnianym tekście Aleksandry Kumali w „Krytyce Politycznej” oraz w eseju Agaty Czarnackiej w „OKO press”. Pierwsza autorka stwierdza, że „nawet, jeśli blockbusterowa, idealnie trafiająca w swój czas opowieść o emancypacji i samoakceptacji sprawi, że firmie Mattel ponownie skoczą słupki sprzedaży, najnowsze dzieło Grety Gerwig ma szansę przysłużyć się czemuś więcej niż tylko ślepemu konsumpcjonizmowi”. Kumala uważa, że „Barbie” potrafi połączyć krytyczne myślenie z frajdą i zabawą, korzystając z estetyki kampu i inspiracji feministycznych. Mnie ta analiza nie bardzo przekonuje, ale zostawiam ją dla tych, którzy szukają pocieszenia. Czarnacka stwierdza zaś, że „Barbie” jest krytyką kapitalizmu, ale krytyką przewrotną – „nie traktuje go ironicznie, nie tworzy na niego satyry, ale dyskretnie podpowiada drogę wyjścia”. Używając mechanizmu Heglowskiej dialektyki, autorka zauważa, że „Barbie” proponuje nie proste przeciwstawienie antytezy tezie, lecz „syntezęantidotum w postaci porzucenia definiujących nas kategorii, osobistego rozwoju i przyjaźni”. Według Czarnackiej Barbie wyzwala się z ograniczających ją określeń i nawiązuje prawdziwe przyjaźnie (w przeciwieństwie do tych nie–do–końca–prawdziwych relacji z Barbielandu), nadając w ten sposób samej sobie swobodę i wolność.
Drugi sposób odpowiedzi na ten problem jest bardzo prosty i przedstawiony już w samym filmie. Zauważcie, że pierwszą rzeczą, która wyzwala – czy →
może raczej „wytrąca” – Barbie z jej plastikowego życia, jest myśl o śmierci i depresji, co pokazuje scena z imprezy w Barbielandzie. Może więc tak, jak Barbie uznała wypierane do tej pory przez nią i przez jej świat myśli o śmierci i nieperfekcyjności, my musimy uznać, że inna krytyka kapitalizmu nie jest możliwa. Przynajmniej na razie. Nie utożsamiajmy tylko uznania z pogodzeniem się z tym stanem rzeczy.
Lewica just needs to have fun
Ida Nowak
„To lato girl power, za sprawą Beyoncé, Taylor Swift i «Barbie». Miliony osób z różnych generacji słono płacą za te doświadczenia, przyczyniając się do napędzanego przez kobiety ożywienia gospodarki” – pisał w sierpniu zeszłego roku „C nn business”. Rzeczywiście, od startu „The Eras Tour” Taylor Swift w marcu zeszłego roku i „Renaissance Tour” Beyoncé w maju, regularnie pojawiają się newsy o kolejnych miastach, w których obroty wielu branż wzrastają niebotycznie w weekendy koncertowe za sprawą osób przyjeżdżających obejrzeć show, wychodzących na miasto i bukujących noclegi.
„Barbie” z kolei w kilka miesięcy zarobiła ponad miliard dolarów i jest najbardziej dochodowym filmem w historii Warner Bros. Całkiem mnie te doniesienia cieszyły. Jasne, daleko mi do poglądu, że zysk ekonomiczny jest wartością samą w sobie. Ale jako że już żyjemy w tym nieszczęsnym późnym kapitalizmie i chwilowo nie zanosi się na
zmiany, podobało mi się lato, w którym gospodarką dla odmiany rządziły Taylor, Beyoncé i Barbie, a nie typy biegające za piłką albo strzelające do siebie na ekranie. Oczywiście wolałabym, żeby największym wydarzeniem filmowym poprzedniego roku była opowieść bardziej intersekcjonalna i bardziej krytyczna wobec wielkich korporacji. Wolałabym też, żeby Taylor Swift utrzymała swój aktywistyczny zapał z 2019 roku i częściej wypowiadała się o kwestiach społecznych. To dlatego, że jestem częścią lewicy. A jako lewica staramy się zawsze myśleć krytycznie, intersekcjonalnie i wymagać od siebie i innych uprzywilejowanych – jak najwięcej. To oczywiście nasza wielka siła, ale też przywara. Autoironizujemy w końcu, że prawdziwym lewakiem człowiek staje się dopiero wtedy, gdy pokłóci się z innym lewakiem, bo tamten okaże się za mało lewicowy. Jesteśmy raczej grupą poważną. „Nasze” tematy są zwykle trudne, smutne, męczące – dotyczą w końcu cierpienia istot i planety. Wałkujemy je nie dla funu, ale ponieważ są dla nas ważne, ponieważ wierzymy, że muszą zajść zmiany, że nie wolno nam odwrócić wzroku, zapomnieć. Tymczasem zarówno w lewicowej bańce, jak i poza nią bardzo nam tego funu potrzeba. Nie tylko jako „odmóżdżenia”, „higieny umysłu”, „spuszczenia pary”, ale jako integralnej części ludzkiego doświadczenia. Potrzeba nam wydarzeń wesołych, świątecznych, przyjemnych – nie tylko protestów, debat i marszy. Usłyszałam niegdyś opinię, że sukces parad równości zasadza się właśnie na tym, że parada to po prostu fajny dzień, na
który czekamy. Śpiewanie, tańczenie, kolorowe ubrania. A jednocześnie element walki o prawa osób LGBT +.
Oczywiście nie z każdego tematu da się zrobić święto.
Więcej: większości „naszych”, lewicowych tematów nie wypada wręcz łączyć z imprezą, chyba że jest to de facto stypa, czyli właśnie „spuszczenie pary”, wkurwiony rave po kolejnej śmierci na ciążę w polskim szpitalu albo after aktywistów po premierze „Zielonej granicy”. Są jednak miłe wyjątki – należą do nich wspomniana queerowa duma i dziewczyńskość, które aż proszą się o celebrację. I tak, dla nas, lewaków, parada zawsze będzie przypominać o prześladowaniach mniejszości LGBT + i pinkwashingu, a beztroska dziewczyńskość wydawać się naiwnością w ogromie genderowej przemocy i feministycznych rozterek nad inkluzywnością. Uważam jednak, że powinniśmy wręcz pozwalać sobie na te momenty beztroski i spłaszczenia naszych akademickich rozkmin, bo bez nich trudno się nie wypalić, a z drugiej strony zainteresować szersze grono.
kobiecości będzie dzięki nim nieco mniej bolesne – może już tak. Ponieważ tego typu komercyjne wydarzenia robią coś, co jest nam jako lewicy bardzo potrzebne –docierają szeroko poza lewicową bańkę, w tym do bardzo młodych odbiorczyń, oraz robią fun w „naszych” tematach. A to chyba dobrze, prawda?
Pozytywny mit, przemilczane problemy
Bartosz Tarnowski
W „Kool thing”, jednej z najbardziej znanych piosenek zespołu Sonic Youth, Kim Gordon śpiewała: „Hej cool gościu […] chcę wiedzieć, co zamierzasz zrobić dla mnie? / To znaczy, czy chcesz wyzwolić nas, dziewczyny / z białej, męskiej, korporacyjnej opresji?”. Podobne pytania chce się zadać ostatniemu filmowi reżyserki Grety Gerwig. Jej poprzednie dzieła („Lady Bird” i „Małe kobietki”) dawały bowiem nadzieję, że zobaczymy na ekranie coś więcej niż wysokobudżetową reklamę znanej marki – film krytyczny, odważny, dialogujący z niejednoznaczną rolą, jaką lalki Barbie odegrały w naszej kulturze.
Film „Barbie” z pewnością chce nam pokazać, że jest bardzo świadomy tego, jakie formy przybiera biała, męska, korporacyjna opresja. Od pierwszego zetknięcia się głównej bohaterki z seksizmem „zwykłego” świata, przez skład zarządu firmy Mattel, aż po oznaki męskiej władzy odkrywane przez Kena – wszystko to jest pokazane na ironiczną nutę i bez pardonu wyśmiane. Z pewnością film nie pozostaje też bezkrytyczny wobec
Koncerty Taylor Swift i Beyoncé, a także seanse „Barbie” to definicja dobrej zabawy – z przyjaciółkami, przebraniami i muzyką, w dodatku w kontrze do zinternalizowanej mizoginii, wedle której powinnyśmy wyrugować ze swojego życia wszelkie przejawy „stereotypowej kobiecości”, takie jak różowe ubrania albo słuchanie piosenek o byłych chłopakach. Nie są to rzecz jasna wydarzenia, które stanowić będą przełom w dyskursie feministycznym. Ale w życiu kilku, kilkuset lub kilku tysięcy dziewczyn, których doświadczenie →
marki, którą reprezentuje – a śmiech z powodu tego zaznaczonego dystansu nie opuszcza nas od lekko przegiętego nawiązania do prologu „2001: Odysei kosmicznej” aż po doskonały żart w samym finale filmu. Te punkty krytyki zarówno współczesnego świata, jak i samej marki były po prostu nie do pominięcia w filmie, który chce być cool Jednak aby taki film był opłacalny dla marki, która chce – mimo kontrowersji – pozostać atrakcyjna dla współczesnego konsumenta, potrzebne są w nim jeszcze dwa ważne składniki – zbudowanie pozytywnego mitu i przemilczenie prawdziwych problemów. Choć więc skomentowano budowę stóp Barbie, nie skomentowano standardów budowy kobiecego ciała, jakie marka promuje. Standardy te są nie do obrony – Barbie jest skrajnie wychudzona, a obraz ciała przez nią prezentowany jest jednym z powodów kompleksów nastolatek kilku już pokoleń. Ten problem z marką jest realny, a nie domniemany – jednak właśnie dlatego trzeba go przemilczeć, by nagle nie zrobiło się tak niezręcznie, jak w scenie, w której Barbie nagle, ni z tego, ni z owego zaczyna myśleć o śmierci.
Pozytywnym mitem, który koniecznie należy podtrzymać, jest inspiracja dla dziewczynek. Podstawowym sloganem reklamowym marki jest „Możesz być, kim chcesz” – a więc Barbie może być naukowczynią, tenisistką czy baletnicą. Dostępne wersje lalki obejmują też różne kolory skóry czy różne niepełnosprawności. Stąd rola marki w inspirowaniu kolejnych pokoleń dziewczynek nie może być podważona, a wręcz musi zostać (i jest) głównym motorem napędowym dla fabuły – bo to właśnie ten mit dziś odpowiada za słupki sprzedaży Mattel. Nawet gdy Gloria (grana przez Americę Ferrerę) w słynnym już monologu opisuje sprzeczne oczekiwania społeczne wobec kobiet, rola Barbie w budowaniu tych oczekiwań i ich podtrzymywaniu zostaje przemilczana. Istotna jest za to jej rola w rozbudzaniu marzeń dziewczynek o lepszym życiu, którą nawet krytyczna wobec Barbie córka Glorii pod koniec filmu przyznaje i afirmuje.
„Barbie” Grety Gerwig jest cool gościem z piosenki Sonic Youth. Świadomym problemów trapiących społeczeństwo zabawnym typem z dystansem do siebie. Jednak gdy spytamy, czy jest gotów się realnie zmienić, zrezygnować z odrobiny własnych zysków i popracować nad swoimi wadami, okazuje się, że wymagamy niestety zbyt wiele. Tak jak śpiewa Kim Gordon – wciąż możemy zostać przyjaciółmi, ale nic więcej z tego nie będzie.
Mar I a R O śc I szewska jest absolwentką filologii polskiej i studentką filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Uczy języka polskiego w Liceum Chocimska. Redaktorka wicenaczelna Magazynu Kontakt.
Ida N O wak jest aktywistką klimatyczną i prozwierzęcą. Redaktorka Magazynu Kontakt. Zaangażowana twórczo pod pseudonimem Ida Dzik.
Bart O sz Tarn O wsk I jest aktywistą na rzecz praw człowieka, w szczególności praw osób z niepełnosprawnościami. Członek partii Lewica Razem. W przeszłości związany z Fundacją Nowy Głos m.in. jako Koordynator Warszawskiej Ligi Debatanckiej. Redaktor Magazynu Kontakt.
Katarzyna Pust O ła kpustola.vsble.me
sklep.magazynkontakt.pl
Prenumerata to tylko 90 zł, wszystkie wysyłki darmowe.
Jeśli chcesz wesprzeć naszą działalność, zamów prenumeratę sponsorską.
Dostępna również
PRENUMERATA
ELEKTRONICZNA
Kup prenumeratę, a każdy nowy numer sam Cię znajdzie.
Prenumerata to najtańszy najwygodniejszy sposób na otrzymywanie Kontaktu.