Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

Page 1

jesień 2 010

15

magazyn nieuziemiony

NEGOCJOWANIE PRZESTRZENI w demokratycznym mieście POLSKA W KALEJDOSKOPIE ład i nieład po naszemu BEZ KANONU z widokiem na ołtarz

ŁAD NIE ŁAD

katolew Rodowody niepokornych KRZYSZTOF DOROSZ o chrześcijaństwie bezwyznaniowym JERZY JEDLICKI I PAWEŁ ŚPIEWAK o populizmie

WIARA

KULTURA

WARSZAWA

POLITYKA

KATOLEW


UWAGA „Kontakt” rozwija się i zmierza do profesjonalizmu. Dlatego zależy nam na tym, by przynajmniej po części sam na siebie zarabiał. Pozostaje pismem non-profit, ale od przyszłego numeru będzie miał swoją stałą cenę. Zmieniamy się na lepsze. Poprzyj nas! możesz nas wspomóc, wpłacając pieniądze na konto:

Klub Inteligencji Katolickiej Freta 20/24a 00-227 Warszawa 93 1370 1037 0000 1706 4454 5701


PROJEKT GRAFICZNY, SKŁAD I ŁAMANIE: Jan Libera, Urszula Woźniak PROJEKT GRAFICZNY PIERWSZEJ STRONY OKŁADKI: Urszula Woźniak FOTOEDYCJA: Tomek Kaczor KOREKTA: zespół redakcyjny NAKŁAD: 1000 egzemplarzy

EDYCJA:

RADA REDAKCYJNA: Staszek Barański, Ignacy Dudkiewicz, ks. Andrzej Gałka, Adam Hornung, Ania Libera, Aniela i Kazik Mazan, Jacek Michałowski, Janek Popławski, Wojtek Radwański, Wojtek Rudzki, Jan Strzelecki, ks. Sławomir Szczepaniak, Andrzej Szpor, Jan Suffczyński, Joanna Święcicka, Marysia i Ignacy Święciccy, Ewa Teleżyńska STALE WSPÓŁPRACUJĄ: Jan Lipski, Ewa Teleżyńska, Jan Turnau, Jagoda Woźniak

WSPÓŁPRACA:

WIARA: Misza Tomaszewski (misza.tomaszewski@gmail.com) KULTURA: Kasia Kucharska (k.kucharska@gmail.com) WARSZAWA: Cyryl Skibiński (cyrski@wp.pl) POLITYKA: Jan Mencwel (janmencwel@gmail.com) KATOLEW: Maciej Onyszkiewicz (maciekony@gmail.com) POZA EUROPĄ: Paweł Cywiński (pawel.cywinski@gmail.com) ROZMAITOŚCI: Helena Oblicka (ohelena@o2.pl) FOTOREPORTAŻ I WIDZIMISIĘ: Tomek Kaczor (t_kaczor@poczta.onet.pl)

DZIAŁY:

d

strona internetowa: www.kontakt.kik.waw.pl e-mail: redakcja@kik.waw.pl

ła

nu e–

KONTAKT:

ni

REDAKTOR NACZELNY: Misza Tomaszewski ZASTĘPCA: Maciek Onyszkiewicz SEKRETARZ REDAKCJI: Tomek Kaczor REDAKTOR PROWADZĄCY: Marysia Radziejowska ZESPÓŁ REDAKCYJNY: Paweł Cywiński, Jan Libera, Mateusz Luft, Kasia Kucharska, Jan Mencwel, Helena Oblicka, Cyryl Skibiński

rze

me

d–

REDAKCJA:

ła

w Cz da na y P re ro sz o w wi wa ym lsk i je ć s tal ni k a f dn ię iz a ra ak co Uw ak na acj prz job tyc to n a ż is d ę m es ra zn , c ie a tn pr ia tr zi ie o uz my iej zy st zen e, n w m a s , e cz , o i iłe ad że ja yn m p ie o ocz k u w s ą ą b z y dl ni iś a on po u i p dre licz cz kol ok ej sz kr ró m n ęd e? a. be uk yt bo o ej. za C B zu iw y s wa de Na jąc zęs yć ż a en ć rn r n t m yte niu s co izo zek aw o s oż cz o w ś z w a e ły e, n d ty m an m t k sz po ośc po m ien ie y, oś ym dą i. w ie ws ić kr że cio y, ża Pię dz ze , a ajo nik łów że ją kn i n ch ni br t . je o e c n W s ty o p a t be po azu ie ie t b c m rz e p n p w db lu rz tr ec yt ym rze si a po yd op ie a o d k s . em ż o nia est taw Czy śr kr o, ż o , o dz w , ła ety ać sł do eśla e c dn ie d czn na us wi b ha aj rc trz ym p zni sk rak os or e o, dz ied eb i ie la a ro ów ? J o spó jas m t p zg n eż pr jn k y o, rz ar y w el zy e ra ła c ec d a i t ja j p w d o d iw ia n ak z o y w o s sz iu , ną lit ki n b ta u s to m yk c ie re w ? ię w i i z k ła i r ia do a es za ró dz a ć in rto zk gos lu ie cjo nie ny za ań p ją … n t ch st co oal yl ne e . M an m c ,a h oż oa n o e s ie o ty wi lk , o

w


SPIS TREŚCI: TEMAT NUMERU: ład nie ład Jan Mencwel i Cyryl Skibiński: polska w kalejdoskopie

4

Rozmowa z Mateuszem Środoniem: bez kanonu

12

Misza Tomaszewski: negocjowanie przestrzeni

17

Florian Koch: Mieszkańcy, głupcze!

22

WIARA Wacław Oszajca SJ: chwała, czyli co? Rozmowa z Krzysztofem Doroszem: warianty wiary Misza Tomaszewski: dwóch chrystusów o. Wacław Hryniewicz OMI: Paul evdokimov, piewca bożego piękna

26 27 31 35

KULTURA Katarzyna Breguła: biuro, co źle tłumaczy Katarzyna Kucharska: sąsiadki pana edwarda Michał Śledziewski: za linią wroga Kamila Szuba: stary wspaniały świat Ewa Teleżyńska: SÁndor MÁrai, Dziennik Tomasz Kaczor: Breakout, nol

36 40 45 48 50 51

POZA EUROPĄ Paweł Cywiński: BARIyA Martyna Świątczak: barbarzyńcy

52 55

POLITYKA Rozmowy z Pawłem Śpiewakiem i Jerzym Jedlickim: BĘKARTY DEMOKRACJI

58

Marcin Bruszewski: Warto być przyzwoitym

63

KATOLEW W. Onyszkiewicz, A. Bazak, M. Sutowski: niepokorni

66

WARSZAWA Joanna Sawicka, Piotr Dubiniec: nadzieja w ruinie WarsSawa: w sukience a bez kasku S. P. W. : Na źoliborskim szlaku W. W. : wynalazcy w oparach absurdu

70 75 77 79

CZŁOWIEK NUMERU Wywiad z Marcinem Sawickim: Kosmici z montessori

ROZMAITOŚCI Fotoreportaż J. Mencwel, P. Adamus, M. Radziejowska: dom

81 84

88

FELIETONY Wojtek Rudzki: kwestia smaku

94

Łukasz Kuśmierz: Kawałek mięsa

95

Szymon Sławiński: Na ramionach olbrzyma

95

Kajtek Prochyra: Post memoriam

96


polska w kalejdoskopie

4

PRAWIE JAK W KONFESJONALE Widmo estetycznego chaosu krąży nad Polską. Czy powinniśmy z nim walczyć? Dwóch różnych podejść do problemu estetyki przestrzeni bronią w swoich tekstach Misza Tomaszewski oraz Cyryl Skibiński i Jan Mencwel.

bariya

52

„Nie wolno jej było opuszczać posesji. Gdy Państwo jechali na wakacje, ona jechała usługiwać w ich górskiej posiadłości. Gdy pojechali do Francji, wypożyczyli ją znajomym”. Wydaje Ci się, że w XXI wieku niewolnictwo to już historia? Poznaj opowieść o etiopskiej dziewczynie opisaną przez Pawła Cywińskiego.

bękarty demokracji

58

„Budowa demokracji bez populizmu

jest niemożliwa. Założenie, że samoświadome elity mogą kontrolować scenę polityczną, unikając swoistej gry z masami, jest utopijne” – mówi w rozmowie z „Kontaktem” Paweł Śpiewak . A może rozwiązaniem jest proponowany przez Jerzego Jedlickiego egzamin obywatelski „na prawo do głosowania”?

niepokorni „To była ważna książka, bo wpłynęła na nas, a my, kilka lat później, wpłynęliśmy na to, co się wydarzyło w Polsce” o wznowionych ostatnio Rodowodach niepokornych Bohdana Cywińskiego mówi członek KOR-u, Wojciech Onyszkiewicz. A co o Rodowodach uważają Artur Bazak z „Teologii Politycznej” i Michał Sutowski z „Krytyki Politycznej”?

66


POLSKA

w kalejdoskopie

Jan Mencwel i Cyryl Skibiński

– Widział takie same, jak poleciał w ciepłe kraje. Gdzie to było, chyba na Dominikanie… Wrócił, wybudował sobie takie coś, a teraz chodzi cały dumny i opowiada, że sam zaprojektował, że żaden architekt nie był mu potrzebny. Było pochmurne, listopadowe popołudnie. Za oknem biura, w którym codziennie spotykali się Darek, Waciak i Arni, panoszyła się typowa, jesienna szaruga. Pomyśleli sobie wtedy: No nie, tutaj jest już tak ohydnie, że dłużej nie da się tego wytrzymać. Już wcześniej, podczas rozmów w pracy, doszli do zgodnej

1 6

Pingwin z Sarniej Zwoli

Początki były skromne: owego pochmurnego listopadowego dnia jej inicjatorzy wrzucili na serwer kolekcję swoich własnych zdjęć tego, co nazywają „polską beznadzieją architektoniczną”. I zostawili odezwę do odwiedzających: „Wszystkoźle.pl jest projektem otwartym. Czekamy na Wasz głos w tej ogólnonarodowej dyskusji o estetyce polskiej”. Chwyciło. W rok od powstania strony takich głosów, w postaci zdjęć nadsyłanych przeinternautów z całej Polski,

opinii na temat tego, co najbardziej ich wkurza w Polsce: Waciak: – U nas zamiast harmonii estetycznej jest nieład, dzicz architektoniczna. A rni: – Nasze miasta są obrzydliwe. Panuje chaos, anty-estetyka. Darek: – Jak się wjeżdża do Polski, to wszystko wygląda, jakby Godzilla porozrzucała klocki i tak już zostało. Takie klasyczne, polskie gówno. Wpadli więc na pomysł: po-

każmy innym to nasze „polskie gówno”. Ze śmiechem, ale żeby to był śmiech przez łzy. To było zaledwie rok temu. Dziś, dzięki zdjęciom zamieszczanym na prowadzonej przez nich stronie Wszystkoźle.pl, każdy może obejrzeć niezwykły atlas krajobrazowy Polski, jakiej nie zobaczymy w przewodnikach i folderach promocyjnych.

przychodzi aż nadto. Na zdjęciach: drewniana chata, pokryta odblaskową, niebieską blachą falistą w Siemiatyczach; ogromny plastikowy pingwin, oparty o ścianę żółtawego domu-klocka w Sarniej Zwoli; dom „bliźniak”, w połowie szary, w połowie zielony, z przybudówką z drewna w GdyniOrłowo; i absolutny hit z 59 komentarzami – niedokończony apartamentowiec, przypominający skrzyżowanie stacji kosmicznej z okrętem wojennym w Wodzisławiu Śląskim. W komentarzach dominuje ton pełen ironii, ale i zachwy-

tu: „MISTRZOSTWO ŚWIATA. W końcu czuję, że ktoś widzi świat tak jak ja”; „Bolesny reportaż z prawdziwej Polski”; „Winszuję Państwu popsucia mi pochmurnego popołudnia. Życzę sukcesów w promowaniu Polski!”. Sukcesy są: liczba wejść na stronę dochodzi już do kilkudziesięciu tysięcy dziennie, a internauci rozsyłają sobie linki do co lepszych spośród umieszczonych na niej „widoczków”. Jeden z takich maili trafił na nasze redakcyjne skrzynki. – Nie do wiary. To Polska na-


ŁAD NIE ŁAD z naszym krajem (a właściwie krajobrazem) nie może być aż tak źle... Żeby się o tym przekonać, nie pozostawało nam nic innego, jak tylko otworzyć szeroko oczy i porządnie rozejrzeć się dookoła. Ruszyliśmy więc w Pol-

skę w poszukiwaniu chaosu, nieładu, estetycznej samowolki, kiczu i dziczy architektonicznej. Intuicja podpowiadała nam, że powinniśmy kierować się na wschód. Wyjechaliśmy więc z Warszawy trasą na Białystok.

pracownik stacji, kiedy pukamy do drzwi przyczepy pełniącej funkcję biura. Nie sądziliśmy, że jeszcze w Warszawie zatrzyma nas widok czegoś, co z powodzeniem znaleźć mogłoby się wśród krajobrazowych kuriozów, zbieranych przez twórców strony w w w. wszystkoźle.pl. – Mi tam te kolory też nie leżą – uśmiecha się pod nosem nasz rozmówca, zapytany o to, skąd decyzja o takim przyozdobieniu pojazdu – ale szefowi się podobały. Chociaż w sumie, jakby był zielony, to by się z trawą zlewał – zauważa przytomnie. P rawdę mów iąc, gdy po chwili rozglądamy się wokół, stwierdzamy, że transporter

nie jest w tym wszystkim najgorszy. Dookoła widok, który przyprawia o istny zawrót głowy. Domki przy trasie, choć ledwo w ychylają się zza zasłaniających wszystko reklam różnej maści i formatu, są tak koszmarnie różnorodne, że nie ma mowy o jakiejkolwiek spójności architektonicznej. Nieregularne, chaotyczne bryły, proste i ponure klocki albo pałacyki stylizowane na gargamele z wieżą, kolumienkami i balkonikami. W niektór ych prz ypadkach właścicielowi wszystko udało się zawrzeć w jednym. O ścianę co drugiego domu opiera się przybudówka. Albo trzy, a każda wykończona różnymi materiałami, od sidingu po pustaka.

fot. jan mencwel

prawdę tak wygląda? – pytaliśmy sami siebie, będąc jednocześnie pod dużym wrażeniem obiektów uwiecznionych na zdjęciach. To, co oglądaliśmy, budziło jednak wewnętrzny sprzeciw. – Takie kwiatki to na pewno rzadkość, przecież

2

Markowy design

Zwykle bywają zielone, ale ten jest żółto-czerwony. Ostatnie modele zalegają jeszcze w koszarach, ale ten pręży się dumnie tuż obok tabliczki z napisem „Warszawa”, przy samiutkiej trasie w ylotowej. Transporter opancerzony SKOT, produkcja czechosłowacka z lat sześćdziesiątych. Jeszcze niedawno jeździło takimi ZOMO, dziś jeden z nich – przemalowany na coraz bardziej blaknące kolory – swoim widokiem żegna wyjeżdżających z Warszawy, reklamując stację LPG, nazwaną ( jak się okaże – na jego cześć) SKOT–GAZ. – Co, o transporter wam chodzi? Nie na sprzedaż – mówi

7


Jeśli już domy są podobne – dzięki czemu choć przez chwilę można odczuć, że ulica wygląda spójnie – to sprawę komplikują płoty o zadziwiających kształtach, stylach i kolorach. Woleliśmy sobie nawet nie wyobrażać, co kryje się za kamiennym murem, zwieńczonym obronnymi blankami, i dokąd prowadzą stalowe wrota, strzeżone przez figurę Matki Boskiej. Obrazu dopełniają takie obiekty jak SKOT czy stojący sto metrów dalej, żółty wrak śmigłowca, który zdobi podwórze stacji naprawy pojazdów. Oczy przypadkowego

8

wato, bez dbania o harmonię z tym, co w bliższym i dalszym sąsiedztwie? I wreszcie: jak wybrnąć z tej sytuacji? Czy

Skąd w nas chęć budowania i przyozdabiania jaskrawo, kiczowato, bez dbania o harmonię? pytania: Czy to oznacza, że chaos estetyczny jest podstawową cechą krajobrazu Polski? Jeżeli tak, to skąd w nas ta chęć budowania i prz yozdabiania jaskrawo, kiczo-

powinniśmy dążyć do wypracowania spójności estetycznej krajobrazu, a jeśli tak, to jakimi metodami?

– A co, trochę brzydki, nie? – zaskakuje nas pan Robert. – Nie no... – bąkamy zbici z tropu – może nie brzydki, ale ten kolor trochę dziwny... – A tam, kolor akurat zajebisty, sam wybierałem, ale coś mi tu spieprzyli w ykończenie. A mogło być tak ładnie – denerwuje się Robert. I z uśmiechem zaprasza nas do środka. We wnętrzu jeszcze trwają prace, ale mieszkanie już mieni się wszystkimi bar wami tęczy, każda ściana inna.

– Górę widzieliście? Tam to dopiero jest dobrze – zachęca gospodarz, po czym pokazuje nam różnobarwne lampki i jaskrawe ściany w sypialni i łazience na piętrze. – Sa m pa n dobiera ł te wszystkie kolory? – dopytujemy. – A jak. Od razu wiedziałem, które wybrać: ostre musiały być. Tak ostre jak ja. Robert rozumiał nasze zaskoczenie. Podobno sąsiedzi też dopytywali, dlaczego zdecydował się na ten kolor.

fot. jan mencwel

3

widza nie mogą odpocząć nawet przez moment. Gdy sobie to uśw iadomiliśmy, zaczęł y pojawiać się

Jak z żurnala

Jedną z małych, szar ych uliczek w podwarszawskich Markach rozświetla jaskrawozielonym kolorem domek, który powstaje u jej szczytu. Na podwórku właściciel, trzydziestoparolatek w sportowych butach, dogląda uwijających się robotników. – Przepraszamy pana – zagadujemy nieśmiało, podchodząc do płotu. – Piszemy artykuł o nietypowej architekturze, a pana dom zwrócił naszą uwagę...


ŁAD NIE ŁAD Nie on jeden. Wydaje się, że wciąż obecna jest w nas potrzeba odbicia sobie przysłowiowej szarzyzny i jednolitości PRL-u. Zarówno w miastach, jak i na wsiach, gdzie tradycyjne wzorce zabudowy już dawno odeszły w zapomnienie, droga do eksperymentów estetycznych stoi otworem. – Sama dostępność do tworzyw i farb po 1989 roku stworzyła potężną „kiczosferę” – zauważa antropolog, profesor Roch Sulima. – Dawniej był sztuczny muchomorek i sarenka w ogródku, a teraz jest kiczosfera totalna, bo wreszcie możemy wyżyć się w organizacji własnej przestrzeni. Ale sam fakt, że „można było”, nie tłumaczy w pełni, dlaczego pan Robert sięgnął akurat po jaskrawozielony kolor. Zresztą sam doskonale wyjaśnił, o co mu chodziło – barwa ścian miała być „tak ostra jak on”. A zatem, prawie nieograniczone możliwości aranżacji otoczenia sprawiają, że może się ono stać wyrazem naszej tożsamości. – Konstruowanie przestrzeni może przynosić nam publiczną satysfakcję – potwierdza naszą obserwację prof. Sulima. – Odczucie to jest podobne do występu w telewizji: ze swoimi przypadłościami, narzekaniami, kochankami czy kotami, można zaprezentować się innym. Próby „wyżycia się” widać nie tylko w trudnej do pojęcia popularności jaskrawych kolorów domów i ścian, ale także w obiektach ozdobnych, takich jak żółto-czerwony transporter. W jego przypadku efekt odreagowania jest wyjątkowo wyrazisty, bo przetworzeniu na kiczowatą ozdobę uległ jeden z symboli dawnego systemu. Na początku lat dziewięćdziesiątych, wraz z wolnym ryn-

kiem, przyszły do Polski nowe wzorce estetyczne, których symbolami są hipermarkety i galerie handlowe. Ulice zaśmiecają wszechobecne reklamy, przerośnięte szyldy i tymczasowe pawilony. Niewątpliwie wszystko to przyczynia się do utrwalenia nieładu wizualnego, ale czy transformacja ustrojowa i potrzeba walki z odziedziczoną po PRL-u szarzyzną jest dla niego wystarczającym wyjaśnieniem? Wydaje nam się, że przyczyn należy szukać głębiej.

Permanentna prowizorka

Tę głębię dostrzega profesor Sulima: – O ile dobrze pamiętam, w Księdze Polskich Przysłów nie

– Jak się wjeżdża do Polski, to wszystko wygląda jakby Godzilla porozrzucała klocki i tak już zostało ma słów „bałagan”, „nieporządek”, a czego nie ma w przysłowiach, tego nie ma też w naszej mentalności – twierdzi. – Mielibyśmy mieć we krwi skłonność do nieporządku? W krajach Europy zachodniej od kilku wieków dominuje kultura mieszczańska, podczas gdy w Polsce wzorcem była agrarna kultura sarmacka – tłumaczy Sulima. – Miasto wymusza racjonalną organizację przestrzeni i klarowne określenie granic, bo ilość miejsca jest w nim ograniczona, a grunty nadzwyczaj cenne. Aby miasto było dogodną przestrzenią do wymiany handlowej i usług,

musi być odpowiednio zorganizowane: wytyczony zostaje plac targowy, ulice i wyraźne centrum, które hierarchizuje przestrzeń. W ten sposób na Zachodzie wykształciła się potrzeba ładu. U nas było inaczej. Kultura szlachecka i chłopska nie wymuszały na ludziach organizowania przestrzeni. Ziemi nie brakowało, granice określane były umownie, a umiejscowienie dworu nie wyznaczało wartości gruntu. – Gospodarka agrarna nie potrzebuje planu, form geometrycznych, nie kocha żadnej formy. Dwór można postawić w szczerym polu, właściwie gdzie się chce. W kulturze rolnej budowano z tego, co akurat było pod ręką – podsumowuje Sulima. Wygląd wielu polskich domów, gospodarstw i podwórek pokazuje, że o przestrzeni nadal nie potrafimy myśleć całościowo. Widać to w tendencji do konstruowania domów z kolejno doklejanych, nie zawsze pasujących do siebie elementów i stawiania różnego rodzaju przybudówek. Do dziś da się też zauważyć ślady szlacheckiego „sobiepaństwa” – jesteśmy przyzwyczajeni do realizacji własnych pomysłów, bez prób uzgodnienia ich z otoczeniem. Specyfika polskiego krajobrazu pokazuje, że mało kto ogląda się na to, co jest za płotem, a nawet za ścianą. Nikt nie zastanawia się, czy kolor jego domu nie będzie gryzł się z kolorem domu sąsiada albo czy nowy, blaszany dach bliźniaka będzie pasował do ceramicznej dachówki kryjącej jego drugą połowę. Śladem po kulturze zbierackiej jest też zwyczaj gromadzenia wszystkiego, co „kiedyś może się przydać”. Prof. Sulima nazywa to kultywowaniem idei

9


składziku: czy to nasz balkon, piwnica, czy przybudówka, zawsze mamy gdzieś w domu lub w ogródku kącik, w którym gromadzimy rupiecie. Dlatego tak często przy wiejskich obejściach i na podwórkach bloków zalega-

10

nentna prowizorka i egoizm rozwiązań przestrzennych powodują, że ulice polskich miast i miasteczek mienią się wszystkimi kształtami i barwami. Zupełnie jakbyśmy oglądali je w kalejdoskopie.

w ciepłe kraje. Gdzie to było, chyba na Dominikanie…

tycznego, należałoby poddać się obowiązkowej opiece wykwalifikowanych ekspertów od estetyki, którzy w ybiliby z gorących głów co bardziej

fot. jan mencwel

4

ją deski, sterty cegieł, a nawet wraki starych samochodów. Polski krajobraz dobitnie ukazuje, że pozostałości po kulturze szlacheckiej wciąż w nas tkwią. To właśnie brak całościowego oglądu, perma-

Powinni tego zabronić?

Na skraju rachitycznego, podwarszawskiego lasku wypiętrzył się nie lada pałac. Czerwony, właściwie rudawy, architekturą nawiązujący do stylu kolonialnego, zarazem jest trochę swojski. Coś jakby zimowa, markowska wersja nadmorskiego pałacu milionera z egzotycznej wyspy. Jest na tyle ogromny, że dojrzeliśmy go z daleka, ale w środku głucha cisza. Jedyny poruszający się element to wszechobecne kamery. – To willa tutejszego dewelopera – przychodzi nam z pomocą sąsiadka. – Chwali się, że to jego własny projekt. Widział takie same, jak poleciał

– Szczęście, że nie na Haiti – wyrywa się jednemu z nas. – Wrócił, wybudował sobie

Podobieństwo nie zawsze jest afirmacją wspólnoty. Często wynika z rywalizacji, rozpaczliwego poszukiwania sensu takie coś, a teraz chodzi cały dumny i opowiada, że sam zaprojektował, że żaden architekt nie był mu potrzebny. Szkoda, że tajemniczy markowski deweloper nie zapytał o zdanie architekta. Może skoro tak głęboko zakorzeniona jest w naszej kulturze skłonność do bałaganu este-

ekstrawaganckie pomysł y? O takim roz w ią zaniu marzą pewnie ci z nas, którym na widok różnych architektonicznych i krajobrazowych kuriozów zdarza się zakrzyknąć: „Matko, czemu nikt tego nie zabroni?!” No właśnie – ale jak to jest z t y m zabra nia niem? Kto


ŁAD NIE ŁAD i gdzie pow inien odgórnie ustalać, jak można, a jak nie można w Polsce budować? Władze samorządowe mają w naszym kraju ścisłą kontrolę nad estetyką budynków wpisanych do rejestru zabytków oraz obszarów chronionych. Dużo trudniej jest im ingerować w remonty i drobne, choć często bardzo wyraziste zmiany, dotyczące pr y watnych, niezabytkowych konstrukcji. A kłopot z nimi jest znaczny, bo przecież właśnie tego typu zabudowy jest najwięcej i nie brakuje jej nawet w dzielnicach reprezentacyjnych. Teoretycznie i na to znalazł się sposób – ustawa z 1994 roku nakłada na gminy obowiązek uchwalania miejscowych planów zagospodarowania przestrzeni. Każdy plan zaw iera zbiór w ytycznych, dotyczących organizacji estetycznej niedużego terenu, takiego jak osiedle. Zapisy bywają naprawdę szczegółowe: dokładnie określają paletę dopuszczalnych kolorów dachów i ścian, rodzaj materiałów wykończeniowych, ilość i wielkość reklam i szyldów… Wysoki na dwa piętra, wesoły neonowy kowboj, reklamujący co drugie kasyno w Las Vegas, nie mógłby zatem zapraszać do kanciapy z automatami na warszawskim Mokotowie. W praktyce okazuje się jednak, że ten mechanizm nie działa sprawnie. Uchwalanie planów miejscowych jest bardzo czasochłonne. Dlatego dziś obejmują one niewielki procent powierzchni kraju. Szczególnie opornie powstają w gęsto zaludnionych miastach, w których poziom ich szczegółowości jest największy, w związku z czym mieszkańcy zgłaszają dużo popra-

wek. Warszawa, na przykład, przyjęła plany miejscowe jedynie dla jednej czwartej swojego terytorium. Taki stan rzeczy właściwie uniemożliwia wprowadzenie ujednoliconej estetyki w mieście. Ale czy na pewno mamy czego żałować?

Nie taki diabeł straszny

Pomysł odgórnego w yznaczania tego, co estetyczne, ma swoich zagorzałych krytyków. Należy do nich Marek Krajew-

– Dawniej był sztuczny muchomorek i sarenka w ogródku, a teraz jest „kiczosfera” totalna, bo wreszcie możemy się wyżyć ski, socjolog kultury z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. – Istotą miasta jest to, że obok siebie, we w miarę zgodny sposób, żyją jednostki, które bardzo się od siebie różnią – tłumaczy. – Dlatego homogenizacja, podporządkowywanie przestrzeni jednemu wzorcowi, to pozbawianie miasta życia, odebranie mu jego istoty. Dopytujemy Krajewskiego, czy mimo wszystko nie doskwiera mu chaos estetyczny, panujący we współczesnej Polsce? – Nie powinniśmy mówić o „chaosie estetycznym”, ale o specyficznej formie porządku, która odzwierciedla to, że

nasze społeczeństwo jest zróżnicowane i zindywidualizowane – odpowiada socjolog. – Sytuacja ta podpowiada też, że władza jest na tyle słaba, iż nie potrafi określić jakiejkolwiek wizji porządku, na którą zgodziliby się wszyscy. Czy wobec tego mamy siedzieć z założonymi rękami, używając ich najwyżej do zasłaniania oczu na widok kolejnych powstających dookoła koszmarów architektonicznych? Krajewski jest zdania, że rozwiązaniem może być włączenie jak największej ilości osób w procesy decyzyjne, które określają, jak przestrzeń ma wyglądać. Zagospodarowanie przestrzeni powinno być wynikiem kompromisu – mieszkańcy sami powinni decydować, jak urządzić własną okolicę, a zadaniem lokalnej władzy czy wspólnot mieszkaniowych jest podchwytywanie ich intuicji i pomaganie przy realizacji tychże. Metodą pozwalającą na wypracowanie takiego kompromisu jest na przykład organizowanie konsultacji społecznych. Jak zatem nie mamy sposobu na to, żeby narzucać innym rozwiązania estetyczne, tak też nie możemy mieć pewności, że sam pomysł ich narzucania jest właściwym wyjściem z sytuacji. Jednak idea dążenia do osiągnięcia „krajobrazowego kompromisu” może się wielu wydawać utopią – patrząc na płot albo fasadę niejednego domu, ciężko jest uwierzyć, że może się za nim kryć partner do estetycznego dialogu. Ale może warto samemu się przekonać, czy diabeł na pewno jest aż taki straszny, jak się pomalował?

11


fot. jan mencwel

5

Co się kryje za kolumnami

– Hmm... Faktycznie, jest mocno nietypowy – uśmiecha się do nas miło dwudziestoparoletnia dziewczyna, zza pleców której wychyla się nieśmiało kilkuletni brzdąc. Mimo że w ogóle się nie znamy, chętnie zgadza się pogadać o „nietypowej” architekturze jej miejsca zamieszkania – Chodźcie do środka. Może herbaty?

12

Zachęceni miłym słowem, korzystamy z zaproszenia. Domszeregowiec z zewnątrz bije istnym pomieszaniem stylów, ale samo mieszkanie prezentuje się bardzo przytulnie. – Gdy mąż wysłał mi zdjęcia tego miejsca, pomyślałam, że robi sobie jaja – śmieje się Agnieszka. – To wyglądało jak jakiś łańcuszek: największe obciachy świata czy coś takiego. – Ale co was skłoniło do tego, żeby jednak tu zamieszkać? – dopytujemy, zachęceni faktem, że trafiliśmy na osobę, która w lot uchwyciła nasze intencje. – Okazało się, że sześćdziesiąt metrów mieszkania w Warsza-

wie, przy głośnej Trasie Toruńskiej, możemy zamienić na sto parędziesiąt tutaj, w Markach – wzdycha – więc machnęłam ręką. Znajomym powiedziałam, żeby przyjeżdżali tylko po zmroku. A potem sama się przyzwyczaiłam.

riozach jak gigantyczna figura Iron Mana, reklamująca stację benzynową w okolicach Gorzowa Wielkopolskiego, czy ozdobny, plastikowy pingwin z Sarniej Zwoli. I jak tu nie oceniać po pozorach, skoro takie widoki wzbudzają w nas najczęściej

– Znajomym powiedziałam, żeby przyjeżdżali tylko po zmroku. A potem sama się przyzwyczaiłam – A le pow iedzcie – pyta Agnieszka, gdy zaczynamy się zbierać do wyjścia – po obejrzeniu wnętrza rozumiecie chyba, że nie jesteśmy tacy kolumnowo-tralkowi, co...? Wchodząc do domu Agnieszki, nie spodziewaliśmy się takiego obrotu sprawy. Ta wizyta uświadomiła nam, żeby ostrożniej podchodzić do problemu „bezguścia”. Problem w tym, że dom, w którym mieszka Agnieszka, jest przecież niewinnym wybrykiem w porównaniu choćby z położonym nieopodal „pałacykiem kolonialnym”, nie wspominając już o takich ku-

śmiech pusty, następnie zaś litość i trwogę? Pewną podpowiedź daje Marek Krajewski, dla którego ten śmiech z definicji wcale nie jest „pusty”. – Nie widzę nic złego w tym, że oddolne interwencje w przestrzeń miejską wywołują uśmiech, rozbawienie – mówi socjolog. – Być może właśnie na tym polega ich wartość, że przełamują nudę zuniformizowanej przestrzeni, że widać w nich konkretną osobę, że są bardzo spersonalizowane i niepowtarzalne. Nie powinniśmy akceptować jedynie sytuacji, w której rozbawienie przeradza


ŁAD NIE ŁAD się w wyśmiewanie wrażliwości i gustu innych. Krajewski zachęca też do tego, by w naszej polskiej nieprzewidy walności dostrzec kapitał społeczny. Nawet jeżeli niektóre rodzime próby upiększenia przestrzeni wydają nam się kiczowate, nie da się ukryć, że stoi za nimi autentyczna społeczna energia: chęć zmiany na lepsze i poczucie odpowiedzialności za otoczenie. Co więcej, Krajewski uważa, że ocena zachodnich wzorców jednolitej estetyki przestrzeni nie jest oczywista. – To, co ładne, niekoniecznie jest tożsame z tym, co dobre – tłumaczy. – Podobieństwo nie zawsze jest afirmacją wspólnoty, ale często wynika z rywalizacji, rozpaczliwego poszukiwania podstaw, sensu działania. W naszym odczuciu wiara w kapitał społeczny, kryjący się za polskim i kur ioza m i estetycznymi, to chwa lebny, lecz przesadny optymizm. Choć t a k i opt ym i z m mo że nam pomóc uwie-

rzyć w to, że zamiast narzucać standardy, warto prowadzić estetyczne negocjacje, to aby być w tych negocjacjach stroną, musimy również zachować odpowiednią dozę zdrowego krytycyzmu. O kapitale społecznym łatwo zresztą mówić w przypadku monstrualnego pingwina lub kwietników wykonanych z opon, ale cóż pozytywnego możemy dostrzec w fakcie, że właściciele bliźniaka nie są w stanie dogadać się co do koloru dachu, faktury ścian albo remontu wspólnego komina? Warto zatem dostrzegać pozytywne aspekty nieładu, ale nie można przy tym znieczulać się na fakt, że zabałaganiony krajobraz jest realnym problemem dzisiejszej Polski, nie tylko estetycznym, ale także społecznym.

Granat czy żelazko?

– Można tylko rzucić granat za siebie i uciekać – mówi z goryczą Darek z Wszystkoźle.pl, najbardziej sceptyczny z całej trójki. – Z tym się nie da walczyć. Jeżeli chcesz żyć w ładnym miejscu, to musisz się wyprowadzić z Polski. Nie ma innej opcji. Czy skoro zdystansowaliśmy się do opinii Krajewskiego, musi my zgodzić się z Darkiem? Absolutnie nie. Polska może wyglądać lepiej. Widać to choćby po tym, ja k pięk n ieją dziś centra i dzielnice reprezentacyjne wielu naszych miast. Nowe, zadbane przestrzenie mogą

ilustracja: jan bajtlik

i powinny pełnić rolę wzorców estetycznych, wpływających na polski sposób myślenia o ładzie. Warto takie wzorce tworzyć i je promować, nie narzucając jednocześnie standardów i nie rysując podziałów na tych, co wiedzą, jak jest „ładnie”, i na całą resztę. Warto też prowadzić estetyczne negocjacje tam, gdzie na odgórne decyzje nie ma miejsca. Nie łudźmy się jednak. Zmiany nie nastąpią szybko. Musimy pogodzić się z tym, że przyszło nam żyć w wyjątkowych dla Polski czasach, w których nasz zbiorowy światopogląd estetyczny dopiero się kształtuje. Tym bardziej więc powinniśmy potraktować kwestię estetyki jako ważki problem i duże wyzwanie dla każdego z nas. Chociaż skutek zobaczą pewnie dopiero przyszłe pokolenia, ważna jest konsekwencja w działaniu. – Myślę, że trzeba zająć się własnym balkonem, dróżką osiedlową, domowym ogródkiem – proponuje profesor Roch Sulima. – Domyć się, wyprasować. Jeśli będę domyty i wyprasowany, to kolega z klatki schodowej nie będzie taki pewny siebie i straci na dobrym samopoczuciu. Pozostaje nam więc mieć nadzieję, że ci już domyci i wyprasowani trochę jeszcze wytrzymają i nie wyjadą z Polski, cierpliwie czekając, aż doprasuje się reszta. Nawet, jeśli w ostatecznym efekcie w niektórych miejscach wyjdą lekkie zagniecenia. �

Jan Mencwel (1983) jest doktorantem w Instytucie Kultury Polskiej UW. Redaktor działu „Polityka”. Cyryl Skibiński (1986) studiuje historię na UW. Redaktor działu „Warszawa”.

13


fot. tomek kaczor

14

Architektura sakralna zawsze była architekturą przodującą. Gotyckie czy barokowe świątynie dyktowały nowe trendy w rozwoju europejskiej architektury. O większości dzisiejszych kościołów niestety nie da się już tego powiedzieć. Okazuje się jednak, że ten problem ma też swoje drugie oblicze. Z jednej strony setki popularnych, sakralnych realizacji „kłują” w oczy co bardziej wymagających odbiorców, z drugiej natomiast sztuka wysoka potrafi „zablokować” modlitwy wiernych. O tym, jak z tworzenia sztuki sakralnej zbudować sobie sposób duchowego rozwoju, oraz o tym, czy taką sztukę mogą tworzyć niewierzący artyści, rozmawiamy z Mateuszem Środoniem – malarzem i pisarzem ikon. Tomek Kaczor


Bez kanonu rozmowa z Mateuszem Środoniem

- Polski zakonnik może być naukowcem, duszpasterzem, ale jeśli jego pasją jest sztuka sakralna, jest to z reguły traktowane w kategoriach indywidualnego hobby, realizowanego w „wolnych chwilach”. „Kontakt”: Czy w Kościele katolickim nie brakuje kanonu, który narzucałby świątyniom pewne ramy wizualne? Mateusz Środoń: To otwarcie wielkiej dyskusji o kanonie. Już w waszym pytaniu zawarte jest rozumienie go jako czegoś „narzucającego”. Ja natomiast rozumiem kanon jako rodzaj przestrzeni, w ramach której można coś stworzyć. Lubię porównywać kanon z językiem: język ma swoje reguły, słowa, znaki, a mimo to jest dla nas oczywiste, że wiersz w nim napisany stanowi nową jakość. Jest nowym bytem, chociaż używa tych samych liter i konstrukcji gramatycznych. Mało tego, istnieją specyficzne typy wierszy, jak na przykład sonet, które mają dodatkowo bardzo sformalizowaną budowę. Tym niemniej można w nich zawrzeć masę treści, a ponadto, co dla nas w tej rozmowie szczególnie istotne, mimo ścisłych rygorów, powstać może zarówno sonet genialny, jak i utwór zupełnie nijaki artystycznie. Tak też rozumiem kanon – jako przestrzeń znaczeń, która pozwala nam piąć się w górę. Czym więc będzie brak kanonu? Może okazać się chaosem… Ale istnieje też niebezpieczeń-

stwo zbyt sztywnego traktowania kanonu. Brak reguł to taki sam kłopot jak zbytnie ich skodyfikowanie: z jednej

Ludzie mają skrajnie odmienną wrażliwość na sztukę, a niektórzy wręcz wcale jej nie zauważają strony grozi nam powstawanie form zbyt dowolnych, z niczym się niekojarzących i nieniosących sakralnego charakteru, a z drugiej – może pojawić się mechaniczna powtarzalność, pozornie kontynuacja tradycji, ale de facto tylko jej naśladownictwo bez próby zrozumienia. Trzeba zawsze szukać drogi pośrodku. Zaczęliśmy od rozmowy o kanonie, a więc tradycji Kościoła wschodniego, żeby przejść do rozmowy o Kościele zachodnim, w którym żaden kanon nie obowiązuje. W konsekwencji powstają świątynie, które swoją budową kompletnie nie przypominają kościołów. Czy brak kanonu nie zostawia nam zbyt dużej dowolności?

ŁAD NIE ŁAD W Kościele prawosławnym kodyfikacja pojawiła się dopiero wtedy, gdy rozpoczął się silny napływ sztuki realistycznej z porenesansowej Europy. Kościół, pragnąc zatrzymać zmiany i zachować tradycyjne wartości starej sztuki, zaczął ją kodyfikować. Nie zdało to zresztą egzaminu, bo i tak nie przetrwała ona ciśnienia sztuki realistycznej. Okazuje się zatem, że próby formalizowania kanonu wiele nie dają. Nie mam dużej wiary w tego rodzaju odgórne instrumenty. Widzę raczej miejsce dla ludzi, którzy odkrywają dla siebie tradycję jako coś fascynującego i wartościowego. Przywołaliśmy temat Kościoła prawosławnego, bo wydaje nam się, że Kościół rzymskokatolicki bardzo daleko odszedł pod tym względem od swojej tradycji. To jest pytanie o liturgię, czyli wspólne, widzialne działanie Kościoła. O to, czy liturgia rzeczywiście jest centrum życia Kościoła i czy jest jej poświęcany dostateczny wysiłek. A liturgię współtworzą takie elementy jak tekst, śpiew, ale też malarstwo, architektura czy nawet szaty liturgiczne. Kościół powinien, w moim przekonaniu, sztukę sakralną wygenerować z siebie. Powinien dbać o formację artystów tak, jak dba o rozwój duchowy księży. Tymczasem często zakłada się, że ci artyści w świecie po prostu są, a Kościół ma jedynie pełnić wśród nich funkcję mecenasa, czyli zlecać im wykonanie czegoś. Owszem, zdarza się tak, że ktoś, kto żyje w Kościele, jednocześnie idzie ścieżką artystyczną i próbuje łączyć te dwie rzeczywistości. Na Wschodzie istnieje jednak większe poczucie odpowiedzialności za twór-

15


fot. jan libera

16

cę obrazów, mających być pomocą w modlitwie. Uważa się, że powinien on być w szczególny sposób objęty opieką Kościoła, że Kościół powinien zadbać także o jego rozwój duchowy. W seminariach w Rumunii jako jedną ze ścieżek można wybrać pisanie ikon. Dla tamtejszego Kościoła jest absolutnie zrozumiałe, że ktoś, kto zdecydował się na kapłaństwo, za swoją predyspozycję uważa realizowanie swojego powołania na drodze sztuki sakralnej. I Kościół uważa za swoje zadanie umożliwić mu pójście tą drogą, stworzyć dogodne warunki, by rozwijał się jak najlepiej. U nas takie podejście niestety prawie się nie zdarza. Zakonnik może być naukowcem, duszpasterzem, zajmować się działalnością charytatywną, ale jeśli jego pasją jest sztuka sakralna, jest to z reguły traktowane

Kościół francuski przeszedł przez bardzo trudny okres laicyzacji, co w pewien sposób go „uelitarniło” i wzmocniło w kategoriach indywidualnego hobby, realizowanego w „wolnych chwilach”. Na szczęście, dzięki posoborowemu dialogowi ze Wschodem, w wielu środowiskach Kościoła rzymskokatolickiego wschodnie spojrzenie na sztukę zaczyna zyskiwać uznanie.

Czy to by oznaczało, że warunkiem koniecznym bycia dobrym artystą sakralnym jest bycie aktywnym członkiem Kościoła? Nie stawiajmy Panu Bogu zbytnich ramek, Duch Święty wieje, kędy chce. Budowa kościoła może być mocnym doświadczeniem egzystencjalnym i różne rzeczy mogą się po drodze wydarzyć. Niemniej, według mnie najwybitniejszym twórcą architektury sakralnej w Polsce jest Stanisław Niemczyk, człowiek mocno i osobiście zaangażowany w Kościół. Klasztor ojców franciszkanów w Tychach, który projektuje, to miejsce szczególnie nasycone pięknem i sensem. Niemczyk buduje przestrzeń pełną religijnej intuicji i bardzo konkretnych odniesień do tradycji Kościoła. Stosuje tradycyjne formy, ale w nowoczesnym użyciu. To dzieło niezwykle harmonijne i wielowątkowe. Wydaje


ŁAD NIE ŁAD mi się, iż ktoś, kto dopiero przy zderzeniu z tego rodzaju projektem próbuje zrozumieć liturgię, może mieć problem, bo nie będzie mógł odnieść się do własnego doświadczenia. Po tegorocznej wizycie w Ronchamp mam silne poczucie, że da się stworzyć przestrzeń sakralną, nie odwołując się do własnych doświadczeń, a jedynie bazując na architektonicznej intuicji. Nasuwa mi się też pytanie o to, dlaczego w krajach laickich, takich jak Francja czy Czechy, powstają bardzo ciekawe, współczesne budowle sakralne, a w Polsce, kraju tradycyjnie katolickim, tak wiele z nich jest, delikatnie mówiąc, nieudanych? W Polce w latach osiemdziesiątych, po wielu latach zakazu,

zupełnie wbrew większościowej tendencji. Czy to oznacza, że polski Kościół, by stać się bardziej samoświadomym, potrzebuje laicyzacji…? Nie wiem… Nigdy nie ośmieliłbym się w ten sposób wyrokować, ale być może… Za to na pewno potrzebni są nam święci artyści, czyli ludzie z pasją: pasją do sztuki na drugim miejscu, a do modlitwy – na pierwszym. Porozmawiajmy bardziej praktycznie. Kto powinien decydować o tym, jak ma wyglądać kościół? Architekt? Ksiądz? A może sami wierni? Na pewno dużo zależy od księdza. Ja mam bardzo dobre doświadczenia z pracy przy kościele w Międzylesiu. Gdy po-

Kościół powinien sztukę sakralną wygenerować z siebie. Powinien dbać o formację artystów tak, jak dba o rozwój duchowy księży nagle pojawiła się możliwość budowy kościołów. Wtedy wszystkie parafie zaczęły na gwałt stawiać nowe świątynie. Tak więc istnieje tu problem wielkiej liczby współczesnych realizacji i pośpiechu, w jakim je budowano (w obawie, że „odwilż” może się skończyć). Jeśli coś staje się bardziej powszechne, to jest ryzyko, że straci na jakości. We Francji natomiast zdarzają się pojedyncze przypadki budowy współczesnych kościołów. Nie dzieje się to siłą rozpędu, wręcz odwrotnie – wymaga wielkiego wysiłku ze strony wspólnoty. Ponadto Kościół francuski przeszedł przez bardzo trudny okres laicyzacji, co go w pewien sposób „uelitarniło” i, w pewnym sensie, wzmocniło. Aby być we Francji katolikiem, trzeba być bardzo zdecydowanym, bo to

jawiał się jakiś problem, ksiądz organizował rano zebranie szefa budowy z architektem, plastykiem, ośw ietleniowcem, i w takiej rozmowie dochodziliśmy do rozwiązań. Jestem przekonany, że moje malowidła bardzo na tym skorzystały. Miałem szczęście, bo niestety często jest odwrotnie, tzn. malarz wchodzi do wnętrza, które jest już tak zaprojektowane, że nie ma w nim miejsca na wizerunek sakralny. Pozytywnym przykładem jest kościół ojców dominikanów na Służewie, w którym architekt, Władysław Pieńkowski, przewidział miejsce na krzyż autorstwa Jerzego Nowosielskiego. Ostatecznie stał on się wręcz dominantą we wnętrzu. A skoro już mowa o Nowosielskim, to warto przywołać inny przykład –

kościoła w Wesołej. Nowosielski został zaproszony przez proboszcza do pomalowania kościoła i z dosyć nijakiego wnętrza stworzył jeden z ciekawszych obiektów sakralnych w Warszawie. Tyle że z tej realizacji nie byli zadowoleni parafianie. W ten sposób powstaje pytanie: czy artysta powinien tworzyć tak, by sam był ze swojego dzieła zadowolony, czy tak, żeby z tym dziełem dobrze czuła się wspólnota? Tu powraca problem sztuki robionej przez niewierzącego artystę. Przykład Nowosielskiego jest bardzo wymowny, ponieważ taka sytuacja zdarzyła się nie tylko w Wesołej, ale też przy wielu innych jego realizacjach. Są genialne pod względem artystycznym, ale wierni nie są w stanie wobec nich się modlić. Ikonostasy są wymieniane, ikony lądują w magazynach, w najlepszym wypadku w muzeach lub u prywatnych kolekcjonerów, zdarzało się też, że były zamalowywane… W moim przekonaniu ten przykład pozwala zrozumieć pewien trudno uchwytny problem, dotyczący sztuki sakralnej: może być sztuka genialna artystycznie, istotna w sensie duchowym, ale jednocześnie nieposiadająca ortodoksyjnej duchowości chrześcijańskiej – kierująca jakby „w bok”. Ludzie to wyczuwają i w pewnym momencie jako wspólnota modląca się – odrzucają to. O krzyż na Służewie także toczyły się spory. Duża grupa ojców i parafian uważała, że nie należy go wieszać, a część podobno wręcz przestała chodzić do tego kościoła, ponieważ odnosiła wrażenie, że ten krzyż blokuje ich modlitwę. Przed taką sytuacją nie broni nas nawet kanon. Można zrobić dzieło, które powiela pewien zaakceptowany historycznie przez Kościół schemat sakral-

17


fot. tomek kaczor

Jednak w jego odniesieniu do Absolutu jest rys manichejski – widzenie świata jako infernum, podkreślanie działania w świecie, oprócz Boga dobrego, także „Boga złego” – który stawia go, w moim przekonaniu, poza ortodoksją chrześcijańską.

ny, a jednocześnie realizuje go w taki sposób, że nie spełnia on swojej funkcji: nie pomaga w modlitwie albo wręcz w tej modlitwie przeszkadza.

18

Niesamowite… To bardzo trudny problem, bo ludzie mają skrajnie odmienną wrażliwość na sztukę, a niektórzy wręcz wcale jej nie zauważają. Namalowałem w kościele w Międzylesiu wielki wizerunek Matki Bożej, cztery i pół metra szerokości, na całą ścianę ołtarzową. Później rozmawiałem z kimś, kto był w tym kościele na ślubie, i okazało się, że w ogóle mojej pracy nie zauważył . Swoją drogą, wizerunek ten też jest inspirowany malowidłami profesora Nowosielskiego z Wesołej. Kultura polska Nowosielskiemu bardzo wiele zawdzięcza. To genialny malarz, i to między innymi dzięki jego wyrazistej postaci rozwija się w Polsce zainteresowanie Wschodem, prawosławną sztuką i duchowością.

Sztuka wysoka chyba ma to do siebie, że jest niejednoznaczna i w tym jej siła… Zastanawialiśmy się nad tym w tym roku we Francji, odwiedzając najpierw Ronchamp, a potem Lourdes. Ronchamp to bez wątpienia sztuka wysoka, a więc w pewnym sensie elitarna i, siłą rzeczy, wykluczająca. Czy Kościół może pozwolić sobie na stosowanie sztuki wykluczającej? Chciałbym, żeby sztuka była jednocześnie i wysoka, i zrozumiała. Taka jak Rublowa. Jestem przekonany, że taka sztuka jest możliwa i że nie jesteśmy skazani na wybór między kiczem a elitaryzmem. Tyle że we współczesnej kulturze taka synteza jest bardzo trudna. Nastąpiło tak dalekie rozejście się Kościoła ze światem sztuki, że mamy sytuację, w której sztukę wysoką robią ludzie, którzy nie traktują sztuki sakralnej jako poważnego i sensownego zajęcia. Kościół ma tradycję sztuki i potrzebuje jej, więc albo jest skazany na kogoś, kto potraktuje takie zamówienie jako „fuchę” i nie włoży w to serca, albo zaangażuje pobożnego laika, który ma dobre intencje, ale któremu brak odpowiedniego przygotowania. I trzecie możliwe niebezpieczeństwo – o którym mówiliśmy poprzednio – że powstanie dzieło o wysokich walorach artystycznych, ale nieprzekazujące duchowości chrześcijańskiej. Po raz kolejny powraca zatem problem edukacji i odpowiedzialności Kościoła za sztukę, a wręcz stworzenia warun-

ków, w których coś takiego jak wysoka sztuka sakralna mogłoby w ogóle powstać. Jakiś przykład takiej udanej realizacji, będącej sztuką wysoką, a jednocześnie akceptowanej przez wspólnotę wiernych? Chociażby projekty wspomnianego już wcześniej Stanisława Niemczyka. Ale miałem na myśli raczej XVI-wieczną sztukę ikony. W tamtym okresie powstała niezwykła ilość ikon, które były jednocześnie wybitne w sensie artystycznym i nośne w sensie religijnym. To pokazuje, że jest możliwy taki rozwój społeczności, w którym sztuka wysoka jest czymś powszechnie docenianym. To jest też związane z życiem religijnym. W Bizancjum najlepszy okres ikony to ostatnie lata przed najazdem Turków, a więc de facto okres upadku. Myślę, że poczucie zagrożenia powoduje bardzo realne odniesienie do Boga. Już nie takie dworskie zamawianie ikony po to, żeby było pięknie i bogato, lecz potrzeba wynikająca z powodów prawdziwie religijnych. Jak trwoga, to do Boga… Otóż to... Paradoksalnie, czasem umiarkowany ucisk może być środowiskiem bardzo dobrym do powstawania mocnej sztuki sakralnej. „Pamięć o śmierci porządkuje nasze życie”, mawia ksiądz Drozdowicz. Więc ta laicyzacja, o której rozmawialiśmy… Jeśli ma przyjść, to może można ją potraktować jako wyzwanie? �

rozmawiali Tomek Kaczor i Jan Libera MATEUSZ ŚRODOŃ (1972) jest malarzem ikon i założycielem Studium Chrześcijańskiego Wschodu, funkcjonującego przy klasztorze Dominikanów na Służewie. Absolwent Wydziału Grafiki krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych i Szkoły Hagiografii Bizantyjskiej Prawosławnej Metropolii Pireusu w Grecji.


źródło: wikipedia commons

ŁAD NIE ŁAD

Negocjowanie przestrzeni Misza Tomaszewski

To, że architektura faszystowskich Niemiec czy komunistycznego Związku Radzieckiego jest totalitarna nie tylko z nazwy, dostrzega niemal każdy. Znacznie trudniej jest wyobrazić sobie przestrzeń miejską, która byłaby ze swojej istoty demokratyczna. Bo czy demokracja wygląda w jakikolwiek szczególny sposób?

Niespiesznym krokiem przemierzając alejki Königsplatz, po lewej ręce mając budynek Państwowych Zbiorów Sztuki Antycznej, po prawej – monachijską Gliptotekę, przed sobą zaś – słynny Propylon, nie możemy mieć wątpliwości co do ideału, jaki przyświecał architektom tego miejsca. Wszystkie trzy XIX-wieczne konstrukcje zbudowane zostały w stylu neoklasycystycznym, czytelnie nawiązującym do kanonów estetycznych starożytnej Grecji. Dokładnie naprzeciwko Gliptoteki stoi gmach, którego budowę ukończono na dwa lata przed wybuchem II wojny światowej. Dziś mieści się w nim Wyższa Szkoła Muzyki i Teatru, lecz wówczas nazywano go Führerbau, „domem

Führera”. To tam w roku 1938 podpisany został Układ Monachijski, zezwalający faszystowskim Niemcom na rozbiór Czechosłowacji. Opuszczając go w tamten wrześniowy wieczór, panowie Chamberlain i Daladier musieli wpatrywać się z nadzieją w piękne, doryckie kolumny Propylonu, nieprzywodzące jeszcze wtedy na myśl skojarzeń z kominami pieców krematoryjnych. Tym, co na pierwszy rzut oka najbardziej szokuje w architekturze systemów totalitarnych, jest jej bezwstydne nawiązywanie do architektury demokratycznej Grecji i republikańskiego Rzymu. Nieprzypadkowo monumentalny Führerbau gładko wpisał się w neoklasycystyczną zabudowę

19


Königsplatz i nieprzypadkowo sam Königsplatz stał się areną licznych nazistowskich wieców. Należy pamiętać, że ustrój ateński, rezerwujący prawa polityczne dla niewielkiej grupy obywateli, pod wieloma względami nie przypominał tego, co zwykliśmy nazywać demokracją. Nie znaczy to oczywiście, że

Czy o takim samym sukcesie możemy mówić w przypadku projektu Fostera? – Chłód betonu, nieznośna powtarzalność modułów, skala i szkło, które skutecznie oddziela, a nie łączy… Czy to jedyny język, jakim współczesna, „przezroczysta” władza potrafi przemawiać do swoich

fot. mikołaj długosz

Jarosław Trybuś: Ludzie buntują się przeciwko władzy, która skupia się na estetyce przestrzeni, a zapomina o stymulowaniu życia miasta wolno nam porównywać go z faszyzmem, lecz w pewnej mierze wyjaśnia, dlaczego mieli do niego słabość sami faszyści. Budynki i przestrzenie nierzadko stają się prawdziwymi pomnikami stawianymi systemom politycznym. Do tego, że takimi pomnikami są gmachy hitlerowskiego Führerbau czy stalinowskiego Uniwersytetu Moskiewskiego, nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać. Nawet laik dostrzega, w jaki sposób ideologia materializuje się w bryłach przytłaczających swą skalą, estetyce nawiązującej do form historycznych i przestrzeni, która służyć miała za miejsce zgromadzeń nieprzeliczonych mas ludzkich. Znacznie trudniej wyobrazić sobie natomiast, jak miałaby wyglądać przestrzeń prawdziwie demokratyczna. Cóż powinno zastąpić na jej straży raz na zawsze skompromitowane kolumny monachijskiego Propylonu?

20

stów zaczęły pojawiać się pomysły na wartości przestrzenne, które byłyby ze swojej istoty demokratyczne. Jedną z takich wartości miała być transparentność władzy, ucieleśniona w projekcie przebudowy gmtachu niemieckiego parlamentu przez Normana Fostera. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych-

Szklana pułapka

W drugiej połowie XX wieku wśród architektów i urbani-

tych gmach został przykryty szklaną kopułą, która pozwoliła na ekologiczne oświetlenie i wentylację sali obrad, umożliwiając jednocześnie obywatelom obserwowanie z góry tego, co się na tej sali dzieje. Kontekst niemiecki wydaje się szczególnie istotny przy ocenie wymowy konstrukcji. Wzbudziła ona wówczas duży entuzjazm i do dziś należy do najchętniej odwiedzanych przez turystów miejsc w Berlinie. To nie pierwszy eksperyment symboliczny dokonany na bryle neorenesansowego gmachu Reichstagu. W czerwcu roku 1995 para artystów, Christo i Jeanne-Claude, doprowadziła do tego, że niemiecki parlament zniknął, szczelnie zapakowany w sto tysięcy metrów kwadratowych grubej tkaniny. Intencją autorów projektu było umożliwienie ludziom namacalnego doświadczenia nietrwałej zwiewności systemu demokratycznego, którego niemieckim symbolem jest Reichstag. Ich eksperyment zakończył się sukcesem: zapakowany budynek parlamentu w ciągu dwóch tygodni obejrzało ponad pięć milionów ludzi.

obywateli? – Tak trzy lata temu o przebudowie Reichstagu pisał krytyk architektury Jarosław Trybuś. Z rezerwą do koncepcji Fostera odnosi się także socjolog miasta Joanna Kusiak. Jej zdaniem budowa kopuły nie ma nic wspólnego z demokratyzacją przestrzeni. Pozostaje ona wyłącznie zabiegiem w stylu lunaparkowym. – Fakt, że obywatele mogą patrzeć, wcale nie oznacza, że zyskują kontrolę nad tym, co dzieje się w parlamencie – zauważa Kusiak. – Nie biorą oni przecież udziału w dyskusji. Z drugiej strony – co mieliby robić posłowie, żeby przez szybę było widać, iż jest to działanie niedemokratyczne? Przykład Berlina dowodzi, że przestrzenie demokratyczne wcale nie muszą znacząco różnić się pod względem wizualnym od przestrzeni niedemokratycznych. To nie zmaterializowana w betonie, stali i szkle transparentność jest współczesnym wyznacznikiem egalitarnego charakteru miasta. Skoro więc tak, skoro Foster się pomylił – to którędy droga?


ŁAD NIE ŁAD Dobrze wyglądać

Żeby zacząć zastanawiać się nad kształtem demokratycznej przestrzeni, trzeba najpierw określić, jakie wartości kryją się pod samym hasłem „demokracja”. Przestrzeń demokratyczna to taka, która pomaga tym wartościom zaistnieć, która je pielęgnuje i która wychowuje ludzi do ich wyznawania. Według Joanny Kusiak przez długi czas naturalnym kandydatem do miana „wartości demokratycznej” było tzw. dobro wspólne. Sprawa nie jest z nim jednak tak prosta, jak mogłoby się wydawać. – Jeżeli mówimy, że wartością jest jakieś wspólne dobro, to musi pojawić się pytanie o to, czy rzeczywiście jest ono wspólne, a jeśli nie – to czyje ono jest – zaznacza Ku-

szłości, a ich owocem jest np. Brasília, zaprojektowana w połowie XX wieku przez Oscara Niemeyera. Zbudowana przy użyciu najnowocześniejszych rozwiązań urbanistyczno-architektonicznych, a w stylu nawiązująca do form kosmicznych, okazała się miejscem wyjątkowo człowiekowi nieprzyjaznym. Sytuacja ta uległa zmianie dopiero wtedy, gdy niedoszłą utopią zachwiali sami jej mieszkańcy. – To trochę tak jak w pokoju hotelowym, którego przestrzeń staje się ludzka i zindywidualizowana dopiero wtedy, gdy zaczniemy rozkładać w nim swoje rzeczy i przesuwać meble – komentuje Kusiak. Podzielana przez wielu architektów i urbanistów wiara w geometryczne kształtowanie

świeżo przebudowany Plac Wolności w Poznaniu. To niemal dwa hektary pozbawionej życia powierzchni, równo wyłożonej granitem i przyozdobionej wypielęgnowanym klombem. Przestrzeń ta nie ma w zasadzie niczego do zaproponowania ludziom, a jej głównym zadaniem jest „dobrze wyglądać”. W przekonaniu projektantów musiało znaczyć to tyle, co „wyglądać jak w Szwajcarii”. Jarosław Trybuś, któremu niespieszno do przeprowadzki nad Jezioro Lemańskie, Plac Wolności nazywa „anty-placem”. Dodaje jednak z optymizmem, że w ostatnim czasie mieszkańcy spontanicznie zaczęli na nim urządzać pikniki, wołając o nową politykę przestrzenną dla Poznania. – Ludzie wy-

Joanna Kusiak: Nie da się skonstruować demokratycznej utopii. Przestrzeń demokratyczna to taka, która podlega ciągłym negocjacjom siak. – Czy rzeczywiście da się zespolić wielość interesów w jakąś abstrakcyjną całość, nazwaną „wspólnym dobrem”? Kusiak podkreśla, że ani tego, co nazywamy „dobrem wspólnym”, ani przestrzeni, która ma temu dobru służyć, nie da się wyodrębnić bez negocjacji. Każda próba udzielenia jednej i ostatecznej odpowiedzi na pytanie o kształt tej przestrzeni podkopałaby demokratyczny ideał otwartości. Przestrzeń ta musi być wrażliwa na zmiany, potrzeby społeczne i konflikty. Mimo to próby skonstruowania utopijnego, demokratycznego miasta były podejmowane w nie tak znów dalekiej prze-

miast – upadła. Ale nie do końca. Jest ona wciąż żywa, tyle że wśród samych mieszkańców. W Warszawie nierzadko można spotkać się z poglądem, że stołecznej przestrzeni brakuje spójności i że przydałoby się jej synoptyczne spojrzenie dobrego planisty. Zdaniem Jarosława Trybusia podobne oczekiwania są wyrazem błędnej wiary w to, że chaos z konieczności jest czymś złym. Ów „zły chaos” uważa on za wydmuszkę pojęciową, podrzuconą naszej epoce przez modernistów. – Żyjemy w blokowiskach, a chcemy geometrii – wzrusza ramionami Trybuś. Ilustracją polskiego wyobrażenia o dobrej przestrzeni jest

mierzyli policzek władzy, która zamiast stymulować życie miasta, zajmuje się projektowaniem chodników.

Pacyfikacja poprzez latte

Trybuś uważa, że współczesne miasta rozwijają się naturalnie i że trzeba im na to pozwolić. W podobnym duchu w ypowiada się Hubert Trammer, architekt i wykładowca Wydziału Budownictwa i Architektury Politechniki Lubelskiej. – W ustroju demokratycznym rzadziej niż w totalitarnym czy autorytarnym dochodzi do spójnego kształtowania przestrzeni. Aczkolwiek mająca niekiedy

21


miejsce sytuacja, w której niemal każdy swobodnie decyduje o tym, co do niego należy, np. wymieniając okna we własnym mieszkaniu, nie św iadcz y o najwyższym stopniu rozwoju demokracji – ocenia Trammer. – Pozostawianie ludziom wolnej ręki, niekonieczne korzystne z punktu widzenia estetyki, sprzyja jednak wyzwoleniu

Alternatywę dla nastawionych tylko na zysk sieciówek stanowią klubokawiarnie, nie bez przyczyny określane też mianem „kawiarni obywatelskich”. Ich właściciele podejmują wysiłek organizowania warsztatów czy dyskusji, na które zapraszani bywają przedstawiciele lokalnych wspólnot mieszkaniowych, i two-

Hubert Trammer: Pytanie, które staje przed społecznością demokratyczną, brzmi: Czy ważniejszy jest wygląd miasta, czy pobudzenie inicjatywy jego mieszkańców?

fot. marta czarnomska

22

moderniści – na ingerowaniu w jego układ, lecz na stopniowym oddawaniu tego miasta ludziom. Co ma to wspólnego z architekturą? – pytam Krzysztofa Nawratka, architekta i urbanistę na co dzień wykładającego na Uniwersytecie w Plymouth. – Oprócz wymiaru estetycznego architektura ma także, a moim

w nich aktywności i poczucia związku z własnym miejscem zamieszkania. Pytanie, które w każdej takiej sytuacji staje przed społecznością demokratyczną, brzmi: Czy ważniejszy jest efekt estetyczny, czyli zharmonizowanie fasady budynku, czy efekt społeczny, czyli pobudzenie inicjatywy mieszkańców? Jednoznacznej odpowiedzi brak, ponieważ przestrzeń demokratyczna – jako coś gotowego – nie istnieje. Ona się dopiero staje, próbując utrzymać nietr wałą rów nowagę pomiędzy totalnym chaosem a minimalnym uporządkowaniem. To bowiem, że nie każdy element przestrzeni należy porządkować, wcale nie znaczy, że nie należy porządkować niczego. Dobrym przykładem zjawiska, które wymaga kontroli, są billboardy reklamowe, będące wyrazem dominacji jednej grupy obywateli nad innymi ich grupami. Stymulowanie życia miasta nie polega – jak chcieli tego

zdaniem przede wszystkim, wymiar funkcjonalny – odpowiada Nawratek. – Wymiar ten obejmuje regulacje w dostępie do przestrzeni, jakość transportu publicznego, a nawet ceny potraw i biletów. „Oddawanie miasta ludziom” wcale nie musi oznaczać abdykacji władzy. Wręcz przeciwnie. Joanna Kusiak wspomina, że kiedy warszawska przestrzeń miejska – przynajmniej na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu – zaczęła przypominać przestrzeń zachodnią, mówiono o narodzinach „polskiej przestrzeni publicznej”. Nazywano to „pacyfikacją poprzez latte”. Wydaje nam się, że przestrzeń staje się publiczna, gdy tylko wygląda „europejsko” i gdy można napić się w niej kawy, tymczasem wnętrza sieciow ych kawiarń i restauracji, nie były – i wciąż nie są – dostępne dla wszystkich: nie każdego na nie stać i nie każdy do nich pasuje. Pewne grupy ludzi „brzydkich” pozostają permanentnie wykluczone.

rzą przestrzenie, w których mile widziane są np. rodziny z dziećmi. Kusiak uważa, że zaproszenie do korzystania ze wspólnej przestrzeni musi być w Polsce artykułowane bardzo dobitnie, jako że w wielu ludziach to, co publiczne, a tym bardziej polityczne, wciąż budzi najgorsze spośród możliwych skojarzeń. – Tego problemu nie rozwiążą tradycyjnie pojęta architektura, estetyka ani wystrój wnętrz – dodaje.

Niekompletni

Krzysztof Nawratek mówi o sobie, że interesuje go proces instytucjonalnego splątywania ludzkich losów w mieście. Według niego przestrzeń miejska powinna nie tylko umożliwiać ludziom spotkanie i wspólne działanie, ale wręcz ich do zbliżenia i interakcji zmuszać. Instrumentów, które mogłyby temu celowi służyć, nie brakuje. Wystarczy wspomnieć rejonizację placówek oświatowych i punktów usługowych czy blokowanie realizacji projektów


ŁAD NIE ŁAD zamkniętych osiedli – działania, które przeszkadzają w realizacji dążeń poszczególnych fragmentów miasta do samowystarczalności. Opracowany przez Michała Borowskiego plan zagospodarowania warszawskiego Placu Defilad zakładał, że przy nowym budynku Muzeum Sztuki Nowoczesnej stanie nowy Kupiecki Dom Towarowy. Takie rozwiązanie byłoby zgodne z przekonaniem, że prawdziwe miasto to takie, w którym współistnieją różne przejawy życia: sąsiedztwo ambitnej sztuki i taniej odzieży jest w nim nie tylko możliwe, ale wręcz pożądane. Jak zauważa Hubert Trammer, przeniesienie kupców z centrum na peryferia jest przejawem traktowania zaopatrujących się u nich ludzi, często pracujących w niskopłatnych zawodach, na równi z wysypiskiem śmieci – niezbędnym, lecz

fakt stanowiłby rodzaj performance’u. Performance ten sprawiłby na dodatek, że oto w jednym miejscu spotykaliby się ludzie, których drogi w innym wypadku mogłyby się ze sobą nie przeciąć: „ci z bazaru” i „ci z muzeum”. O innym skutecznym sposobie zmuszania mieszkańców różnego stanu do zetknięcia się ze sobą opowiada Jarosław Trybuś. – W Szwajcarii i niektórych landach niemieckich obowiązuje zakaz stawiania apartamentowców przeznaczonych wyłącznie dla ludzi zamożnych. W każdym z nich musi się znaleźć pewna liczba mieszkań socjalnych – zaznacza. – Założenie jest takie, że ludzie mają się tam mieszać, spotykać i wzajemnie inspirować. O stworzenie podobnego tygla w polskich miastach nie musimy się nawet starać. Dla nas rzeczą zupełnie naturalną jest dzielenie jednego piętra

go miasta zachodniego. Szkoda tylko, że my, mając dokładnie to, do czego Zachód dąży, marzymy często o tym, z czego tam się już rezygnuje. *** Skomplikowane środki i wyrafinowana architektura nie są niezbędne do tego, by stworzyć dobrą, demokratyczną przestrzeń. Przestrzeń ta jest dużo prostsza niż się wszystkim wydaje. Nie potrzeba w niej szklanych kopuł, ucieleśniających transparencję. Nie potrzeba też architektów ani teoretyków polityki. Tym natomiast, czego potrzeba, są ludzie, którzy zechcą wziąć udział w procesie zagospodarow y wania i przyswajania tej przestrzeni, a przy okazji spotkają innych ludzi, czyniących dokładnie to samo. Jeśli takich właśnie ludzi uda nam się – nie bez udziału demokratycznej władzy – wychować w nas samych

Krzysztof Nawratek: Architektura to nie tylko estetyka, lecz także dostęp do przestrzeni, jakość transportu publicznego, a nawet ceny potraw i biletów wstydliwie przez miasto ukrywanym. – Według pierwotnych założeń przestrzeń komercyjna miała znaleźć się w samym muzeum. Kerez przeznaczał na nią cały parter – komentuje Trammer. – Aleksandra Wasilkowska zaproponowała, by tę właśnie przestrzeń oddać kupcom. Warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej stałoby się wówczas jedynym muzeum na świecie, do którego wchodziłoby się przez bazar. – Jak podkreśla architekt, już sam ten

w bloku z profesorem uniwersytetu i hydraulikiem. To, zdaniem Trybusia, wielka wartość, o którą powinniśmy szczególnie zadbać, ponieważ – jak dodaje Joanna Kusiak – patologie zebrane w jednym miejscu reprodukują się, a rozpuszczone w większej przestrzeni – częściowo neutralizują. Warszawski Mokotów, któremu czasy komunizmu zostawiły w spadku mieszaninę lokali socjalnych i apartamentów, mógłby stać się wzorem przestrzeni demokratycznej dla niejedne-

i w naszych sąsiadach, to – kto wie – być może zasłużymy na uśmiech samego Arystotelesa, ocaliwszy z greckiej demokracji więcej, niż udało się to neoklasycystycznym kolumnom monachijskiego Propylonu. �

MISZA TOMASZEWSKI (1986) jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW. Redaktor naczelny „Kontaktu” i redaktor działu „Wiara”.

23


Mieszkańcy, głupcze! Florian Koch

Bywa, że świeży tynk i lśniąca farba to dla mieszkańców prawdziwe przekleństwo. Dlaczego tak się dzieje i na czym powinna polegać udana rewitalizacja przestrzeni? Sprawę wyjaśnia berlińczyk i socjolog miasta, Florian Koch.

24

Praca urbanistów może wydawać się bardzo łatwa. Przechadzając się po zaniedbanej okolicy, bez problemu da się określić możliwe sposoby jej ulepszenia. Wystarczy przecież wstawić nowe okna, przemalować fasady budynków czy oczyścić ulice ze śmieci. Dlaczego też nie pomyśleć o zmianie nieuż ytków z szarego końca ulicy w przestrzeń parkowo-rozrywkową, otwartą dla całej dzielnicy? Wzbogacenie gamy produktów, sprzedawanych w starych, niezbyt atrakcyjnych sklepikach, lub nawet przekształcenie ich w eleganckie butiki, restauracje sushi

czy galerie sztuki też nie byłoby złą inicjatywą. Wydaje się, że dzięki takim zmianom okolica szybko stałaby się bardzo przyjemną dzielnicą mieszkaniową, przyciągającą młodych ludzi sukcesu, w której każdy chciałby mieć swoje „cztery kąty”. Krótko mówiąc: wszystkie powyższe zmiany są przykładami na to, jak można zagospodarować i zrewitalizować najbardziej nawet zaniedbane przestrzenie miejskie, określane często przez polityków w sposób bardziej eufemistyczny jako „miejsca szczególnie wymagające pomocy”. Oczywiście, ktoś musi sfinansować odnowę zniszczonych dzielnic. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę liczbę lokalnych i państwowych instytucji wspierających takie inicjatywy, szansa na otrzymanie dotacji jest całkiem spora. Można zatem mieć nadzieję, że wymarzony plan rewitalizacji uda się zrealizować: miejskie przestrzenie zostaną kompleksowo odnowione i wreszcie ukróci się proces ich niszczenia.

Wygląd wielu dzielnic w europejskich miastach zmienił się całkowicie właśnie dzięki udanej rewitalizacji. Najlepszym przykładem takiego miejsca jest dzielnica Prenzlauer Berg we wschod-

niej części Berlina, która słynie z dziewiętnastowiecznej zabudowy, podwórek i sklepów na parterach. Do roku 1989 znajdowała się ona na terenie NRD. W tych czasach Plenzaluer Berg był skupiskiem opozycji antykomunistycznej. Nic więc dziwnego, że ówczesne władze nie chciały renowacji tamtejszych budynków. Pozostały one nietknięte od momentu ich wybudowania pod koniec dziewiętnastego wieku aż do początków lat dziewięćdziesiątych. W 1990 roku, po upadku muru berlińskiego, dzielnica stała się popularna wśród artystów i studentów. Zachęcała ich nie tylko niskimi czynszami (i możliwością mieszkania „na dziko” w opuszczonych ruderach), ale także sposobnością prowadzenia alternatywnego stylu życiu w starych, nieodnowionych budynkach. Jeszcze piętnaście, dwadzieścia lat temu Berlin Wschodni miał dziki charakter. Teraz stan budynków mieszkalnych w Prenzlauer Berg bardzo się poprawił. Zmiany były możliwe dzięki masowemu inwestowaniu w nieruchomości, zarówno przez instytucje państwowe, jak i osoby prywatne. Nastąpiła restrukturyzacja mieszkań, a stary sposób ich ogrzewania przy pomocy pieców węglowych zastąpiono systemem


fot. florian koch

ŁAD NIE ŁAD

centralnym. Podwórka, które kiedyś były skupiskiem drobnych zakładów przemysłowych i manufaktur, zostały przekształcone w tereny zielone lub place zabaw. Z ulic poznikały śmieci, za to coraz częściej zaczęły pojawiać się restauracje, galerie sztuki i sklepy z oryginalnymi ubraniami. Dziewiętnastowieczne budynki z odmalowanymi fasadami odzyskały dawny blask. Prenzlauer Berg jest dziś bardzo pożądanym do życia miejscem nie tylko wśród berlińczyków, ale także ludzi spoza miasta, a bogate opisy tej pięknej dzielnicy są dostępne w każdym przewodniku.

Czy można jednak uznać Prenzlauer Berg za przykład w pełni udanej rewitalizacji?

Wielu specjalistów zauważyło, że miał tam miejsce proces gentryfikacji, który polega na

zmianie charakteru dzielnicy w związku z zajmowaniem mieszkań mniej zamożnych lokatorów przez najemców o większej zasobności portfela. Obecnie tylko dwadzieścia procent populacji Prenzlauer Berg to ludzie, którzy żwyli też tam w 1989 roku, reszta rdzennych mieszkańców wyprowadziła się poza obręb dzielnicy. Większość starych

I choć autor tych słów zapewne przeżyłby szok na widok miasta XXI wieku, to jego stosunek do idei miasta może być przydatny w naszych rozważaniach na temat procesu rewitalizacji. Jeśli więc przyjmiemy w ślad za nim, że nie tylko budynki, ale przede wszystkim mieszkańcy określają charakter miasta, powinniśmy inaczej podejść dokwestii rewitalizacji budynków

Lokalne inicjatywy rzadko zapierają dech w piersiach, ale spotykają się z akceptacją ze strony społeczności lokatorów nie potrafi czerpać korzyści ze zmian, które zaszły na tym terenie. Święty Augustyn powiedział, że na miasto składają się nie tylko budynki i ulice, ale także mieszkańcy i ich nadzieje.

mieszkalnych. Pytania o to, komu ma posłużyć renowacja i w którym kierunku powinny pójść zmiany, należy zadać nie tylko urbanistom i administracji publicznej, ale też mieszkańcom danej dzielnicy.

25


fot. florian koch

Odpowiedź na pytanie o to, co tak naprawdę oznacza ulepszenie dzielnicy, jest trudniejsza niż by się mogło wydawać. Jeśli

26

Jest kilka powodów, dla których tak właśnie należy podchodzić do tematu rewitalizacji. Po pierwsze, renowacja budynków mieszkalnych nie powinna pociągać za sobą wymiany ich lokatorów. Ryzyko zaistnienia takiej sytuacji jest szczególnie wysokie w przypadku, gdy mieszkania są wynajmowane. Właściciel budynku ma prawo do jego renowacji, co daje mu też możliwość podniesienia czynszu do poziomu, który przekracza możliwości finansowe starych najemców. Z pewnością większość z nas chciała-

Renowacja budynków mieszkalnych nie powinna pociągać za sobą wymiany ich lokatorów by mieć ładniejsze mieszkanie. Jeśli jednak wiąże się to ze zwiększeniem kosztów wynajmu, wielu prawdopodobnie pozostanie przy status quo.

zmiana zakłada otwarcie nowych galerii i barów z sushi, jest to na pewno dobra nowina dla miłośników sztuki i entuzjastów japońskiej kuchni. Ale dla tych, którzy często odwiedzają nie bardzo elegancką, ale przytulną, oferującą domowe posiłki restaurację, wiadomość ta nie będzie aż tak radosna. Tylko na drodze dialogu i komunikacji autorzy projektów rewitalizacji mogą sprawdzić, czy ich pomysły przełożą się aby na rzeczywistą poprawę jakości życia mieszkańców. Należy też koniecznie zwrócić uwagę na społeczny aspekt sprawy. Często zdarza się, że mieszkańcy zaniedbanej dzielnicy zmagają się z problemem biedy, bezrobocia, wykluczenia społecznego, prześladowań, alkoholizmu lub narkomanii. Odmalowanie budynków, w których żyją, nie rozwiązuje tych problemów. Oprócz renowacji zabudowań mieszkalnych, ludzie ci potrzebują natychmiastowej pomocy innego typu. Niestety w Niemczech politycy wciąż zastanawiają się nad tym, czy w ramach projektów rewitalizacyjnych nie skupić się na inwestowaniu w budynki mieszkalne, rezygnując z wypłacania zapomóg. Bardzo ważny jest wreszcie udział mieszkańców w debacie nad rewitalizacją przestrzeni miejskich. Co prawda, lokalne inicjatywy rzadko zapierają dech w piersiach, ale, co znacznie bardziej istotne, spotykają się z akceptacją ze strony dziel-


ŁAD NIE ŁAD nicowej społeczności. Takie oddolne pomysły, jak choćby wyremontowanie starego basenu, organizowanie ulicznych festiwali lub otwarcie sklepu z lokalnym jedzeniem, nie należą do procesu rewitalizacji rozumianego jako odnawianie budynków. Mogą one natomiast stworzyć dobrą atmosferę wśród mieszkańców pewnego terenu i przyczynić się do zatrzymania negatywnych społecznych tendencji. ◆◆◆

Oczywiście, pisząc ten tekst, nie chcę sprzeciwić się rewitalizacji opuszczonych zabudowań i modernizacji budynków mieszkalnych, które nie były odnawiane od ponad stu lat. Jeśli są one w bardzo złym stanie, lub, co gorsza, stanowią zagrożenie dla zdrowia mieszkańców, renowacja jest absolutnie konieczna! Jednak wizja stworzenia lepszego, ożywionego miasta poprzez samo odnowienie budynków jest

krótkowzroczna. Słowa naszego starego przyjaciela, świętego Augustyna, w połączeniu z hasłem wyborczym byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Billa Clintona, dobrze podsumowują nasze rozważania na temat rewitalizacji: Liczą się mieszkańcy, głupcze! �

tłum. Jagoda Woźniak skróty pochodzą od redakcji

Dr Florian Koch jest pracownikiem Uniwersytetu del Norte w Barranquilla w Kolumbii.

ŁAD ŁAD NIE NIE ŁAD 27 ilustracja: urszula woźniak


o. Wacław Oszajca SJ

Chwała, co? O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jakże piękna! Oczy twe jak gołębice za twoją zasłoną. Włosy twe jak stado kóz falujące na górach Gileadu. Zęby twe jak stado owiec strzyżonych, gdy wychodzą z kąpieli: każda z nich ma bliźniaczą, nie brak żadnej. Jak wstążeczka purpury wargi twe i usta twe pełne wdzięku. Jak okrawek granatu skroń twoja za twoją zasłoną. Szyja twoja jak wieża Dawida, warownie zbudowana; tysiąc tarcz na niej zawieszono, wszystką broń walecznych. Piersi twe jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli, co pasą się pośród lilii. Nim wiatr wieczorny powieje i znikną cienie, pójdę ku górze mirry, ku pagórkowi kadzidła. Cała piękna jesteś, przyjaciółko moja, i nie ma w tobie skazy.

(Pnp 4, 1-7)

28

Żydowscy egzegeci mówią, że Pieśń nad Pieśniami jest sercem Biblii. Odważnie powiedziane; wcale nie dlatego, że księga ta jest erotykiem, a mówić trzeba o Panu Bogu bezcielesnym, ale dlatego, że raz tylko użyto w niej słowo „Bóg”. Cały ten utwór koncentruje się na miłości dwojga młodych ludzi i – zarówno w interpretacji żydowskich, jak i chrześcijańskich teologów – stanowi wielką metaforę miłości Boga do człowieka i odwrotnie. Zatem piękno Bożej miłości jest pięknem miłości ludzkiej, a piękno miłości ludzkiej jest pięknem miłości Bożej. Pisząc to zdanie, przez chwilę się zawahałem. Takie ścisłe podobieństwo, wprost utożsamienie miłości ludzkiej z Bożą, wydało mi się przesadą. W tym duchu więź człowieka z Bogiem i Boga z człowiekiem będą jednak opisywać prorocy, Jezus Chrystus, Paweł Apostoł, a za nimi mistycy tworzący nurt mistyki oblubieńczej, jak choćby Jan od Krzyża, Faustyna Kowalska, Anioł Ślązak (czy, jak kto woli, Angelus Silesius). Ostatnio Benedykt XVI w encyklice Deus caritas est również mówi, że „miłość między mężczyzną i kobietą, w której ciało i dusza uczestniczą w sposób nierozerwalny i w któ-

rej przed istotą ludzką otwiera się obietnica szczęścia, pozornie nie do odparcia, wyłania się jako wzór miłości w całym tego słowa znaczeniu, w porównaniu z którym na pierwszy rzut oka każdy inny rodzaj miłości blednieje”. Co prawda papież wymowę tego cytatu opatruje pewnymi zastrzeżeniami, niemniej jednak nie zmienia to tonacji jego wypowiedzi. Piękno zakochanych w sobie Boga i człowieka w Biblii nazywa sie chwałą Boga i szczęściem człowieka. Człowiek zakochany

wychwala czy, mówiąc po dzisiejszemu, opowiada, jak tylko najpiękniej potrafi, o swojej miłości.

W jej zachwycającym pięknie i niepojętej sile pokłada też nadzieję na przyszłość. Zwłaszcza wówczas, gdy przeszłość jawi mu się jako czas stracony. To dlatego doktor (czyli nauczyciel) Kościoła, święty Augustyn, biskup Hippony, wyzna: „Późno Cię umiłowałem, Piękności tak dawna a tak nowa, późno Cię umiłowałem”. Gorzkie słowa, tym bardziej warte zapamiętania, skoro, mówiąc za Dostojewskim, piękno ma zbawić świat. ■


Wariant y Wi a r y z Krzysztofem Doroszem rozmawiają Jan Libera i Misza Tomaszewski Mój znajomy agnostyk uważa, że lepiej bym zrobił, gdybym pozostał poza Kościołem i zachował pełną swobodę myślenia. Ależ ja nigdy jej nie straciłem. Wiara jest drogą, która prowadzi do celu. Do „wody życia”, by użyć ewangelicznego określenia. Człowiek tylko wtedy dokopie się wody, gdy będzie kopał w jednym miejscu, a nie w dwudziestu różnych. „Kontakt”: Co skłoniło pana do tego, żeby uwierzyć? Krzysztof Dorosz: Wychowałem się w rodzinie agnostyckiej, ale kiedy tylko zacząłem myśleć na własny rachunek, zbuntowałem się przeciwko światopoglądowi wyniesionemu z domu. Stwierdziłem, że agnostycyzm po prostu „nie trzyma się kupy”. Wtedy też pojawiła się we mnie gotowość do zainteresowania się religią. To była taka życzliwa ciekawość, z którą zabrałem się do lektury myślicieli chrześcijańskich. Z czasem doszedłem do wniosku, że sposób, w jaki opisują oni świat, pozwala lepiej rozumieć ludzkie ż ycie. A le to był zaledwie próg do przedsionka. Musiało upłynąć jeszcze sporo

czasu, nim uświadomiłem sobie, że jeżeli nadal będę określał się jako ateista, to popełnię nieuczciwość. Dlaczego? Ponieważ określenie to po prostu przestało być w stosunku do mnie adekwatne. Od tamtej pory pozostawałem w dziwnym zawieszeniu, ponieważ nie będąc już człowiekiem niewierzącym, nie byłem jeszcze wierzącym. Dlaczego zawiódł się pan na agnostycyzmie? Wiązał się on dla mnie z tzw. światopoglądem naukowym, którego wyznawczynią wówczas była moja matka. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Naukowa metoda poznania świata jest oczywiście wielkim osiągnięciem zachodniej

cywilizacji i narzędziem bardzo skutecznym. Narzędzie to musi być jednak stosowane w ramach określonych założeń wyjściowych i określonej metody. Jeśli bowiem uznamy, że przy jego pomocy możemy wyjaśnić wszystko, to dopuścimy się nadużycia. W światopoglądzie naukowym często obecna jest silna tendencja, zmierzająca do tego, żeby wszelkie zjawiska ludzkiego życia sprowadzać do biologii czy materii. Nie trzeba się długo namyślać, by dojść do wniosku, że taki redukcjonizm oparty jest na wierze w istnienie świata materialnego jako jedynej rzeczywistości. Ja to dość wcześnie wyczułem i dzięki temu udało mi się otworzyć bramę, za którą czekały już na mnie nowe drogi. No właśnie, jakie? W ostatecznym rachunku były to drogi, które doprowadziły mnie do wiary… Nastąpił wieloletni okres, w którym określałem już siebie mianem chrześcijanina, ale pozostającego poza jakąkolwiek wspólnotą kościelną. Naczytawszy się książek znakomitych autorów, wchłaniałem dość szczególną warstwę chrześcijaństwa, pochodzącą z intelektualnej półki. W związku z tym wspólnota wiary, czyli Kościół, nieszczególnie do mnie przemawiała i nie bardzo mi się podobała. W co pan właściwie wierzył, będąc chrześcijaninem bezwyznaniowym? W Boga, a mówiąc filozoficznie: w transcendencję. Czytałem dużo tekstów protestanckiego teologa Paula Tillicha,

29


który mawiał, że Bóg jest podstawą bytu. Teologowie mniej filozofujący naśmiewali się z niego, bo jak można – pytali – modlić się do podstawy bytu? Mnie jednak, któremu trudniej było zaakceptować osobowy wymiar boskości, takie ujęcie odpowiadało. Pańska wiara była więc wiarą filozofa. Tak, to była wiara filozofa. Nie lekceważmy jednak rzetelnego myślenia. Bez niego wiara rozpływa się w egzaltacji, grzęźnie w czułostkowości i schodzi na manowce. Jednym z przełomowych dla mnie momentów była lektura Karla Jaspersa, który był „wyznawcą” wiary filozoficznej. Jaspers podkreślał, że żyjemy w epoce wolności, a w wolności nie słychać głosu Boga jednoznacznie. By użyć młodzieżowego języka, bardzo mnie to wówczas „rajcowało”.

Dla pana była ona jednak zaledwie początkiem drogi. Czego w niej zabrakło? Brakowało mi konkretu – konkretu w postaci Chrystusa, Buddy, czy Mahometa, choć to ostatnie trudno mi sobie wyobrazić. No i brakowało mi wspólnoty – ludzi, którzy nie tyle podobnie myślą, co podobnie wierzą. Kiedy już przystąpiłem do Kościoła, okazało się, że ta wspólnota jest ogromnie ważna. Nigdy nie byłem entuzjastą działania typu „kupą, mości panowie”, ale istotne stało się dla mnie umożliwienie wierzącemu człowiekowi spotkania z innymi ludźmi wierzącymi. Chrześcijanin bezwyznaniowy jest człowiekiem bardzo samotnym. Jak pogodzić przyjęcie Ewangelii z odrzuceniem Kościoła? Ja Kościoła nie odrzuciłem, bo najpierw zakorzeniłem się w Ewangelii, a dopiero potem

Mój Kościół nie rości sobie pretensji do bycia jedyną drogą prowadzącą do zbawienia A czego taka wiara wymagała od pana? Rzecz w tym, że niewiele. Jeśli ktoś jest filozofem i skądinąd uczciwym człowiekiem, to sam może postawić sobie wymagania. Jest to jednak coś zupełnie innego niż relacja z Bogiem osobowym. Inna sprawa, że wiara filozoficzna, choć mało zobowiązująca w sferze etycznej, okazała się dla mnie niezwykle ważna – jako doświadczenie intelektualne.

30

do niego wstąpiłem. Stało się to przez przypadek, choć oczywiście można by powiedzieć, że zadziałała tu opatrzność. W końcu, jak powiadają mędrcy suficcy, to nie człowiek wybiera drogę duchową, ale to droga wybiera człowieka. Tak czy inaczej, w pewnym momencie trafiłem do Kościoła ewangelicko-reformowanego. Proszę pamiętać o różnicy istniejącej pomiędzy tym Kościołem a Kościołem katolickim. Kościół, do którego należę – kto wie, czy to właśnie nie

wpłynęło na mój wybór – nie rości sobie pretensji do bycia jedyną drogą prowadzącą do zbawienia. Dzięki temu nie muszę przeżywać konfliktu między jednoznaczną i autorytatywnie wykładaną nauką Kościoła a własnymi intuicjami i głębokim przekonaniem, że wiara jest otwarciem, ponieważ prowadzi do rzeczywistości, która nas nieskończenie przerasta. Bóg się wprawdzie człowiekowi objawia, ale nigdy do końca. Ba, objawiając się, zarazem się ukrywa. Zanim zakorzeniłem się w Ewangelii, buszowałem trochę w religioznawstwie i filozofii religii. Zetknąłem się z myślicielami, którzy afirmowali tzw. transcendentną jedność wszystkich religii jako równorzędnych dróg prowadzących do tego samego celu. Po tym doświadczeniu trudno byłoby mi przystąpić do instytucji, która mówi, że poza Kościołem nie ma zbawienia. Doświadczenie świadomego wyboru własnej wiary jest obce większości chrześcijan. Na jakiej podstawie pan go dokonał? Gdy przystępowałem do Kościoła ewangelicko-reformowanego, mało o nim wiedziałem. Pierwszy zainteresował się nim mój ojciec – agnostyk od szkolnej ławy, który podówczas był już dobrze po osiemdziesiątce. Towarzysząc mu od czasu do czasu, przekonałem się, że ten Kościół jest dobrym i przyjaznym miejscem, że ludzie są mili i ciekawi – i właściwie tyle. Przyznam, że na początku miałem pewne opory, ponieważ Kościół ewangelicko-reformowany nazywa się nieraz „kalwińskim”. Pamiętałem,


jak Leszek Kołakowski zażartował kiedyś w mojej obecności: „Kalwin? Ten bolszewik!”. Ponieważ Kołakowskiego zawsze ceniłem, jego słowa dały mi do myślenia. Niemniej, zbliżywszy się do wspólnoty, z ulgą stwierdziłem, że nie dostrzegam w niej żadnych oznak bolszewizmu. Na pytanie o kryterium wyboru wyznania odpowiadam więc: tak się stało, zwyczajnie i po prostu. Nie było żadnego poważniejszego namysłu. Ten przyszedł później. Można by to wszystko porównać do początkowo niezbyt silnego zakochania się. Gdy spodoba nam się jakaś osoba, zaczynamy się spotykać. Spotkania te z czasem przeradzają się w głęboką i trwałą relację, uwieńczoną małżeństwem i całym życiem. A zaczyna się niewinnie. Czy nie czuje Pan, że coś wybierając, coś innego stracił? Mój znajomy agnostyk uważa, że lepiej bym zrobił, gdybym pozostał poza Kościołem i zachował pełną swobodę myślenia. Ależ ja nigdy jej nie straciłem. Wiara nie musi przecież być w Kościele zamknięta. Poza tym wiara nie polega na myśleniu. Jest drogą, która prowadzi do celu. Do „wody życia”, by użyć ewangelicznego określenia. Znowu powołam się na powiedzenie sufickie: człowiek tylko wtedy dokopie się wody, gdy będzie kopał w jednym miejscu, a nie w dwudziestu różnych. Wydaje mi się, że każda religia i każdy spośród Kościołów chrześcijańskich jest mikrokosmosem, który może doprowadzić nas do celu, jakim jest zbudowanie relacji z Bogiem,

a w ostatecznej perspektywie – zbawienie. Przystępując do mojego Kościoła, byłem pewny jednego: że w tej, tak maleńkiej przecież wspólnocie, ze swoim bagażem poszukiwań, lektur i zainteresowań, nie będę tylko konsumentem dóbr religijnych, ale współuczestnikiem.

Kościół to bardzo ciężki okręt, sterowanie nim wymaga ogromnej siły Dlaczego? Bo tak trzeba. Kondycja chrześcijaństwa w kulturze zachodniej jest zła, ale przecież nie beznadziejna. Dlatego trzeba podejmować starania, by ją choć trochę poprawić. Zgadzam się zresztą z Karlem Rahnerem, który już kilkadziesiąt lat temu przewidywał, że prędzej czy później chrześcijaństwo stanie się niszą, enklawą, może nawet wróci do katakumb. Skąd ten pesymizm? Z obserwacji, że w różnych punktach historii europejskiej wiara poszła w złym kierunku, a nawet się zagubiła. Protestantyzm na przykład – wiem to od Karla Bartha – już w XIX wieku popadł w mariaż Kościoła i wiary z kulturą i cywilizacją; nie tylko mariaż, lecz nawet uzależnienie. Dopiero Barth bardzo potężnym głosem zaapelował o przywrócenie chrześcijaństwu wymiaru eschatologicznego, który częścią kultury

bynajmniej nie jest. Powtarzał z cierpką ironią, że mówiąc bardzo głośno o człowieku, chrześcijanie są przekonani, że mówią o Bogu. Ale to nie jest to samo. Katolicyzm z kolei stał się nazbyt światowy. Myślę tutaj o sojuszu ołtarza z tronem. Tronów wprawdzie prawie już nie ma, ale władza polityczna trwa. Chrześcijaństwo nieraz się z nią utożsamiało i zbyt ściśle z nią współdziałało. To jeden z jego największych grzechów. A skutek jest taki, że Kościół katolicki przez wielu wiernych traktowany jest przede wszystkim jako instytucja, a dopiero na drugim miejscu jako wspólnota wiary. Czy, według pana, wieszczony przez Rahnera powrót do katakumb byłby dla chrześcijaństwa doświadczeniem pozytywnym, czy negatywnym? Nie wiem, nie jestem prorokiem… A z jakimi uczuciami pan go oczekuje? Z bardzo mieszanymi. Z jednej strony doszłoby wówczas do oddzielenia ziarna od plew, w związku z czym mielibyśmy do czynienia z chrześcijaństwem bardziej autentycznym. Z drugiej – boję się, że taka marginalizacja chrześcijańskiej wiary pozbawiłaby ją wpływu na kulturę i cywilizację, w których przebiega nasze życie. Ludzie, którzy żyją poza chrześcijaństwem, i bez tego uważają, że jest ono skansenem, którym nie warto się interesować. Tillich twierdził co prawda, że wszyscy żyjemy kapitałem chrześcijaństwa, zawartym w naszych

31


obyczajach i w naszym sposobie myślenia. A ten kapitał, jak każdy kapitał, jeśli nie jest odnawiany – podlega wyczerpaniu. Czy racjonalny wybór wiary nie grozi przyjęciem jej na próbę? Grozi. Gorzej: grozi „prywatyzacją” wiary. Mój znajomy katolik, mądry człowiek, powiedział kiedyś, że choć ma do Kościoła liczne pretensje, to kim on jest, żeby naukę tego Kościoła przeciwstawiać swoim własnym wyobrażeniom o Bogu? To rozsądne. Istnieje jednak między nami kolosalna różnica, ponieważ mój Kościół nie dysponuje Magisterium, dopuszczalne są w nim różne warianty wiary. Toteż z moimi zainteresowaniami religioznawczymi łatwiej mi kombinować, przebierać: „To mi się podoba, to mi się nie podoba”. Ale co z tego? Jeśli są rzeczy, które mi się w prawosławiu czy katolicyzmie podobają, to dlaczego nie miałbym się ich nauczyć? Jeśli są cenne i należą do fundamentów chrześcijaństwa, to dlaczego nie miałby się ich nauczyć mój Kościół?

32

Czego możemy nauczyć się od prawosławia? Radości zmartw ychwstania. Żaden protestant nie będzie oczywiście negował wagi zmartw ychwstania, ale w praktyce największym świętem w moim Kościele jest Wielki Piątek. To kwestia rozłożenia akcentów. W prawosławiu zawsze pociągała mnie via negativa, czyli teologia apofatyczna. Katolicyzm chce stawiać zbyt wiele kropek nad „i”, zbyt dużo chce definiować. Prawosławie jest

w moim przekonaniu mądrzejsze, bo różnych spraw nie dopowiada do końca. Mówi: „nie wiemy i nie możemy wiedzieć”. Skąd wzięła się katolicka tendencja do dookreślania każdego elementu wiary? Co najmniej z dwóch przyczyn. Jedną jest tradycja prawa rzymskiego, a drugą – wielka, instytucjonalna postać tego Kościoła. Gdy chrześcijaństwo stało się religią państwową, wiernych zaczęto produkować taśmowo i trzeba było obniżyć dla nich poprzeczkę. Ustalić bardzo konkretne wymagania, których spełnienie miało prowadzić do zbawienia. Skłonność do takich rozwiązań pozostaje obecna w katolicyzmie do dzisiaj. Jest zapewne zrozumiała, ale wydaje mi się niestosowna. Bóg – jak już mówiłem – mimo iż objawiony i wcielony, pozostaje ukryty. Nie można Go dogmatycznymi definicjami „złapać za nogi”. W moim Kościele obowiązuje zasada, która niezwykle mi się podoba: Ecclesia semper reformanda. Nic nie jest raz na zawsze. Dokumenty, wyznania wiary – wszystko można zmienić. Zmienić nie ze względu na własne widzimisię, ale na Słowo Boże. Dopóki nie podpowiada nam Ono, że konfesję trzeba zreformować, nie robimy tego. Ale to się zawsze może zdarzyć. W tym sensie Kościół jest kościołem otwartym, który świadomie nie chce stawiać kropki nad „i”, bo wie i pamięta o tym, że ma do czynienia z rzeczywistością, która go przekracza. Katolicyzm ma zatem pewną skłonność do przekształcania

wiary w system dogmatów. W jaki inny niż dosłowny sposób można interpretować dogmaty? Dogmaty są pewną ramą, punktem wyjścia, a nie punktem dojścia. Są drogowskazem zapraszającym do kontemplacji. Grzegorz z Nyssy powiada, że im bardziej człowiek zbliża się do Boga, tym więcej nowych horyzontów się przed nim otwiera. Dogmat prowadzi go na nieskończoną drogę. Oczywiście nie każdego stać na podążanie taką drogą, nie można też nikogo zmuszać do wyboru tego, co najtrudniejsze. Dlatego religia powinna proponować różne kręgi uczestnictwa, dopasowane do duchowych i intelektualnych możliwości wiernych. W prawosławiu, na przykład, celibat jest przedmiotem wyboru duchownych. W islamie z kolei dopuszcza się wiele wykładni szariatu, spośród których można dokonać wyboru. Takiej właśnie możliwości wyboru brakuje w Kościele katolickim. Czy da się to zmienić? Teoretycznie tak, choć siła ciążenia każdej tradycji, czy to świeckiej, czy religijnej, jest ogromna. Posłużę się przykładem. Pod koniec latach siedemdziesiątych, po wielu latach rządów socjaldemokratów, doszły w Szwecji do władzy trzy partie mieszczańskie, czyli konserwatywne. Doszły do władzy – i prawie niczego nie zmieniły, ponieważ obyczaje polityczne i społeczne nastawione były już wówczas na rozwiązania socjaldemokratyczne. Podobnie ma się rzecz z Kościołem: to bardzo ciężki okręt, sterowanie nim wymaga ogromnej siły.


Czy protestantyzm nie wpada w drugą skrajność? Czy nie jest tak, że raz zaczynając kwestionować, wpadamy w studnię niepewności, z której nie ma już wyjścia? Takie niebezpieczeństwo oczywiście istnieje, ale wiara zawsze pociąga za sobą jakieś niebezpieczeństwo. Kościół katolicki – jak sądzę – usiłuje stworzyć swoim wiernym iluzję bezpieczeństwa. Tymczasem z wiarą nieodłącznie związane jest ryzyko. Wiara składa się z dwóch elementów: boskiego i ludzkiego.

Jest zatem pewna o tyle, o ile jest przeżyciem najwyższej świętości, czyli Boga; nie jest zaś pewna o tyle, o ile przyjmowana jest przez nas, istoty skończone i ułomne. W sensie boskim kościół protestancki jest bezpieczny, ponieważ zaopatrzony jest w niepisane gwarancje. Ale on ma też swoje ludzkie oblicze. Nie jest bez grzechu i zawsze pozostaje narażony na pokusy, jak choćby na pokusę władzy. Tę samą, której nie uległ na pustyni Chrystus. To właśnie ryzyko

Dwóch Chrystusów Pluralizm Ewangelii nie powinien wzbudzać w nas bierności. Niech każdy walczy w imieniu ideałów, które uważa za najbardziej chrześcijańskie, bo tak po prostu trzeba. Misza Tomaszewski

Papież: Zleciłem ci namalowanie Ostatniej wieczerzy […] z dwunastoma apostołami i jednym Chrystusem! Michał Anioł: Jednym?! Papież: Tak, jednym! Czy możesz mi wyjaśnić, co, na Boga, strzeliło ci do głowy, że namalowałeś aż trzech Chrystusów?! Monty Python, fragment skeczu Ostatnia wieczerza Czytając Ewangelię, nierzadko – miast zostać przez nią utwierdzeni w wierze – doświadczamy raczej naszej własnej bezradności. Dochodzimy bowiem do wniosku, że określone słowa i czyny Chrystusa nie wpisują się w przyjęty przez nas ideał postawy chrześcijańskiej. Myśl,

że ideał ten został zbudowany na fundamencie innych słów i czynów Chrystusa, ani trochę nie przybliża nas do rozwiązania problemu. Stając zaś na kartach Pisma Świętego oko w oko nie z jednym, lecz z dwoma Chrystusami, możemy odczuć uzasadnione zakłopotanie…

wyjścia na pustynię, zmierzenia się ze swoimi pokusami cielesnymi i duchowymi – po prostu musimy podjąć. ■ Krzysztof Dorosz (1945) jest eseistą i publicystą, autorem wielu artykułów i książek o tematyce religijnej. Blisko dwadzieścia lat pracował jako dziennikarz radiowy w Polskiej Sekcji BBC w Londynie. W tym roku ukazał się jego wybór esejów pod tytułem Bóg i terror historii oraz korespondencja ze Stanisławem Obirkiem Między wiarą a Kościołem.

Wilk przebieraniec

Spróbujmy zilustrować tę sytuację, sięgając do dwóch fragmentów Ewangelii Łukasza. W rozdziale dziewiątym Chrystus mówi do apostołów: „Kto […] nie jest przeciwko wam, ten jest z wami” (Łk 9, 50; por. Mk 9, 40). W rozdziale jedenastym czytamy natomiast: „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, ten rozprasza” (Łk 11, 23; por. Mt 12, 30). Przynajmniej na pierwszy rzut oka mamy tu do czynienia ze sprzecznością trudną do przyjęcia. Jest ona tym bardziej niepokojąca, że powyższe ustępy inspirują dwie odmienne postawy chrześcijańskie, z których każda chce być tą jedyną właściwą. Zdanie pierwsze określa postawę, która „we wszystkim pokłada nadzieję” (1 Kor 13, 7). W jej myśl, jeżeli coś jest wartościowe, to jest takie bez względu na wyznaniową bądź światopoglądową etykietę,

33


34

za narzędzie do wykluczania z grona „dobrych chrześcijan” ludzi w odmienny sposób ją przyjmujących. Wszystkim nam zdarza się wszak wycierać sobie gęby co bardziej poręcznymi jej fragmentami.

rys. Jan libera

przy pomocy której bywa szufladkowane. I odwrotnie: to, co jest niedoskonałe, jest niedoskonałe nawet wtedy, gdy jest nam bliskie. Postawa ta polega więc na podjęciu ryzyka odważnego zaufania temu, co obce, i wysiłku nieustannej podejrzliwości względem tego, co przyswojone. Zdanie drugie inspiruje postawę nakazującą strzec się „fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami” (Mt 7, 15). W praktyce oznacza to niechęć do obcego jako czegoś zagrażającego wyznawanej przez społeczność Kościoła wierze. Przytoczony cytat przydaje się konstruktorom czarno-białej wizji świata, w której nie ma miejsca na odcienie szarości, reprezentujące mieszaninę dobra i zła, tkwiącą – według ludzi myślących w sposób nieco bardziej otwarty – w każdym człowieku, niezależnie od jego przekonań. Zarysowane wyżej postawy dają się bez trudu odnaleźć we współczesnym Kościele, choć rzadko w postaci czystej. Nie brakuje wśród chrześcijan ani niepoprawnych optymistów, ani ostrożnych pesymistów – o ile przez „optymizm” i „pesymizm” wolno mi rozumieć nasze poglądy na naturę ludzką – ani wreszcie licznych stanowisk pośrednich. Nie jest jednak moją intencją stworzenie katalogu światopoglądów chrześcijańskich. Chcę raczej, przyjmując za punkt wyjścia dwa zdania zaczerpnięte od świętego Łukasza, zaproponować taką wizję Ewangelii, która rezygnuje z pretensji do bycia spójną, przestając tym samym służyć każdemu z nas

Wszystko albo nic

Gdyby autor niniejszego tekstu miał ambicje biblistyczne, użyłby teraz wielkiej ilości mądrych argumentów, by wykazać, że Łukaszowe zdania, choć na pierwszy rzut oka wydają się sprzeczne, bynajmniej sprzeczne nie są. Na całe szczęście autor podobnych ambicji nie ma,

a to z tej prostej przyczyny, że nie jest egzegetą, lecz dyletantem. Dlatego też ograniczy się do publicystyki, a czytelników zainteresowanych fachową interpretacją Pisma Świętego odeśle do kompetentnych dokumentów kościelnych. Leszek Kołakowski pisał, że „reguły moralne, które można zebrać z kanonu Nowego Przymierza, budzą pewną sympatię, ponieważ roi się w nich od sprzeczności, a choć są to zapewne sprzeczności niezamierzone, sprawiają wrażenie, jakby autorzy tych pism uświadamiali sobie nieuleczalne antynomie życia moralnego”. Niech to będzie naszym punktem wyjścia. Według stosowanego w rachunku zdań prawa Dunsa Szkota, z dwóch zdań sprzecznych wynika każde, zupełnie dowolne zdanie. Innymi słowy, gdy utrzymujemy, że coś zarazem jest i nie jest prawdą, logika przestaje nas obowiązywać. Wtedy jest już w zasadzie bez znaczenia, co twierdzimy, ponieważ możemy twierdzić cokolwiek. Niektórym ludziom wydaje się, że podobnymi prawami rządzi się nasze życie moralne. Wierzą oni w to, że każdy problem moralny ma dokładnie jedno właściwe rozwiązanie. Gdyby zaś ktoś twierdził, że dopuszczalnych rozwiązań jest więcej, każde z nich dobre i złe zarazem, i że niekoniecznie dysponujemy uniwersalnym kryterium wyboru pomiędzy nimi, wówczas nazwaliby go oni „człowiekiem amoralnym”, a więc takim, którego żadna etyka nie obowiązuje. Życie moralne tym między innymi różni się od rachunku zdań, że jego „nieuleczal-


nie antynomiczny” charakter, którego nie da się wyrazić w żadnym zupełnym kodeksie postępowania, wcale nie sprawia, że przestaje ono być moralne. Z faktu, że kilka rozwiązań określonego problemu jest równie słusznych (lub równie niesłusznych), nie wynika, że słuszne są wszystkie rozwiązania. Podobnie, z faktu, że nie dysponujemy uniwersalnym kryterium wyboru pomiędzy różnymi postawami, nie wynika, że wszystkie postawy są równie właściwe. Nie jesteśmy skazani na wybór pomiędzy przekształceniem moralności człowieka w rodzaj skomplikowanego liczydła a głoszeniem relatywistycznego hasła „wszystko wolno”. „Wszystko wolno – powiada święty Paweł – ale nie wszystko buduje” (1 Kor 10, 23). Co jednak wcale nie znaczy, że buduje tylko jedno.

Kolorowa wiara

Jedno buduje wówczas, gdy jest pojemnym hasłem, przez które każdy może rozumieć to, co uważa za stosowne. Takim jest na przykład „miłość”; nie ma chyba chrześcijanina, który by się do niej nie przyznał. Miłością bliźniego swoje działania tłumaczyli zarówno inkwizytorzy, palący na stosach heretyków, jak i wzywający do tolerancji humaniści. Tyle tylko, że ci pierwsi za wyraz miłości brali troskę o zbawienie zabłąkanych dusz, ci zaś drudzy – obowiązek zagwarantowania każdemu człowiekowi danej mu przez Boga wolności. Dzisiaj mało kto uważa zwyczaj palenia czyjegoś ciała z myślą o pośmiertnych losach jego duszy za wyraz

miłości. Kościół potrzebował wielu stuleci by dojść do wniosku, że nie tego nauczał Chrystus. Czy znaczy to jednak, że jesteśmy zgodni co do sposobu, w jaki powinniśmy realizować nasze chrześcijańskie powołanie? W żadnym wypadku, o czym poucza nas nie tylko doświadczenie dnia codziennego. W Ewangelii nie został nam dany żaden abstrakcyjny kodeks moralny, lecz żywy przykład postępowania Jezusa, który od każdego z nas domaga się interpretacji. W interpretacji tej pośredniczy Kościół, ale w wielu przypadkach i on nie narzuca nam szczegółowych odpowiedzi, wskazując na istotną rolę pielęgnowanej

Nasze chrześcijaństwo z konieczności zabarwione jest naszym światopoglądem wrażliwości i formowanego sumienia w naszym życiu moralnym. Ewangelia pozostaje otwarta. Hermeneutyczne podejście do lektury Pisma Świętego wychodzi z założenia, że jego sens jest niepełny dopóki nie zostanie ono zinterpretowane i przeżyte przez czytelnika. Nawet w granicach wyznaczonych przez Kościół – a dodajmy, że nie są one niezmienne – to, co wyczytamy z Ewangelii, w pewnym stopniu pozostaje subiektywne. Dzieje się tak, ponieważ – jak twierdzi Hans-Georg Gadamer – żaden człowiek

nie zasiada do lektury bez pewnych wstępnych założeń. Nie istnieje coś takiego jak wspólny wszystkim ludziom, abstrakcyjny i ahistoryczny rozum. Pozostając równie racjonalnymi, a różniąc się wrażliwością zbiorową (od ludzi żyjących w innych kulturach bądź w innych epokach) i indywidualną (od ludzi żyjących obok nas), możemy odmiennie interpretować te same teksty. Nasze chrześcijaństwo z konieczności jest więc zabarwione naszym światopoglądem. Jednym bliższy jest obraz Chrystusa odmawiającego potępienia prostytutki i zasiadającego do stołu wespół z celnikami, a drugim – obraz tegoż samego Chrystusa wypędzającego ze świątyni kupców i w ostrych słowach zwracającego się do Syrofenicjanki. Będąc przywiązanymi do jednej tylko postawy chrześcijańskiej, z konieczności bierzemy w nawias te fragmenty Pisma, które świadczą za postawą odmienną. Nic na to nie poradzimy.

Pozbawieni wieży

Co właściw ie w ynika z otwartości Ewangelii na niezgodne ze sobą interpretacje? Skoro możemy odczytywać ją na różne sposoby i być tak samo „dobrymi” chrześcijanami, to czy nie jest wszystko jedno, jak ją odczytujemy? Czy akceptując pluralizm Chrystusowego przesłania, nie stajemy się względem niego letni, czego wyraźnie zabrania nam Pismo słowami: „Obyś był zimny albo gorący!” (Ap 3, 15)? Pięknej odpowiedzi na to pytanie udziela teolog pro-

35


testancki Karl Barth: „Nie umieszczono nas na wieży, z której możemy dokonywać przeglądu wszystkich najrozmaitszych Kościołów, lecz stoimy zwyczajnie na ziemi w określonym miejscu – i tu jest Kościół, jeden Kościół”. To, że człowiek zdaje sobie sprawę ze względności swoich przekonań, a mimo to uparcie przy nich trwa, świadczy o jego dojrzałości, także tej chrześcijańskiej (Schumpeter). Niech więc nie wzbudzi w nas bierności ewangelijny pluralizm. Niech każdy z nas walczy w imieniu ideałów, które uważa za najbardziej chrześcijańskie, bo tak po prostu trzeba. Walka ta szczególnie zaciekle toczyć się powinna na polu wychowania. W zasadzie nie wiadomo bowiem, jaka hierarchia wartości kryje się pod szyldem „wychowanie chrześcijańskie”, a – co starałem się w niniejszym szkicu wykazać – mogą się pod nim kryć porządki rozmaite, także te wzajemnie się wykluczające. W skali całego Kościoła dobrze jest pięknie się różnić i równoważyć swoje jednostronności, w sytuacji wychowawczej o podobnym wypośrodkowaniu nie może być jednak mowy. Wychowanie nie jest przestrzenią

36

kompromisu. Twierdzić, że przymiotnik „chrześcijański” w wystarczający sposób opisuje program wychowawczy jakiejś organizacji, to przyznawać, że takiego programu – poza bardzo ogólnymi wytycznymi – owa organizacja po prostu nie ma. Nie znaczy to oczywiście, że określony model wychowawczy powinien być lansowany przez Kościół jako taki. Ten słusznie ogranicza się do nakreślania ogólnych ram chrześcijańskiej działalności wychowawczej, a jakiekolwiek jego szczegółowe rozstrzygnięcia w tym zakresie zaprzeczałyby idei ewangelijnego i eklezjalnego pluralizmu. Każda jednak działająca w obrębie Kościoła instytucja, która ma aspiracje wychowawcze – jak choćby Klub Inteligencji Katolickiej, z myślą o którym piszę te słowa – powinna umieć zdać sprawę ze sposobu, w jaki pojmuje i realizuje postawę chrześcijańską. Definiować bowiem siebie jako chrześcijanina – to zarazem dużo i mało. W perspektywie wychowawczej to niestety wciąż za mało. ◆◆◆

Powyższe rozważania mogą sprawiać wrażenie apologii. Może się wydawać, że oto

w karkołomny sposób próbuję uzasadnić prawomocność postawy otwartej, że apeluję do chrześcijan o innej wrażliwości, by i we mnie dostrzegli chrześcijanina. Nic z tych rzeczy. Kieruję ten tekst do ludzi światopoglądowo mi bliskich: w nowoczesności widzących przygodę, a nie zagrożenie, po obcych spodziewających się wszystkiego dobrego, a niepodejrzewających ich zanadto o drapiestwo ani też o wilczy charakter. Im właśnie chcę powiedzieć, że ci, którzy nierzadko oskarżają nas o zdradę Chrystusa i Kościoła, robią to ze szczerej troski o chrześcijaństwo – to samo, o które i my szczerze się troszczymy. Nie są oni – o zgrozo – chrześcijanami ani od nas lepszymi, ani gorszymi, lecz po prostu innymi. Miejmy ich za „dobrych” nawet wtedy, gdy ostro się z nimi spieramy, więcej jeszcze, nawet wtedy, gdy oni nas za takich nie mają. ■

Misza Tomaszewski (1986) jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW. Redaktor naczelny „Kontaktu” i redaktor działu „Wiara”.


rys. jan libera

o. Wacław Hryniewicz OMI

Paul Evdokimov

Piewca Boskiego piękna Paul Evdokimov (1901-1970) jest jednym z najbardziej znanych teologów prawosławnych XX wieku. Ukazywał prawosławie otwarte i poszukujące nowego wyrazu dla swojej wiekowej mądrości. Jego teologia uwrażliwia na przeobrażającą moc Boskiego piękna. Ten wybitny świecki teolog urodził się w arystokratycznej rodzinie w Sankt-Petersburgu, ale w niespokojnych czasach zaznał losu żołnierza i uciekiniera. W roku 1923 przybył do Francji i pozostał tam do końca życia. Poznałem go osobiście w Paryżu, półtora roku przed jego śmiercią. Uważał siebie za „przechodnia” na obcej ziemi, któremu powierzone zostano zadanie świadczenia o powszechności prawosławia w świecie zachodnim. Szukał inspiracji w tradycji, ale interesowała go przede wszystkim teraźniejszość: niepokoje, oczekiwania i zmagania naszego czasu. Autor Prawosławia ubolewał nad tym, że nasz wiek zagubił poczucie bezpośredniej obecności tego, co niewidzialne i niepojęte. Uważał, że ateizm jest konsekwencją dramatu ludzkiej wolności, wezwaniem do oczyszczenia sposobów myślenia o Bogu, gdyż błędne wyobrażenia chrześcijan pogłębiły indyferentyzm i otwarty bunt wielu ludzi. W książce Kobieta i zbawienie świata przekonuje, że ludzkość zdominowana przez element męski, niewrażliwy na charyzmat kobiety, staje się coraz bardziej światem bez Boga, niepomnym swego pochodzenia, odciętym od źródła prawdy, dobra, piękna i wolności. To właśnie kobieta – dzięki swej ofiarności, oddaniu, aktywnej wierności, inspiracji, duchowej receptywności, wrażliwości i współczuciu – przyczynia się do ocalenia świata i chrześcijaństwa, zwłaszcza w czasach najtrudniejszych.

Stwarzając człowieka wolnym, Bóg wziął na siebie ryzyko, iż sam może zostać uznany za nieistniejącego i odrzucony przez swoje rozumne istoty. Stwórca nie obawiał się udzielić tego daru swoim stworzeniom, jak gdyby był pewien, że zdoła ten dar uratować. Autor Sztuki ikony – teologii piękna często podkreślał, że Bóg jest Panem swojego daru, ale nie niszczy go żadnym aktem przymusu i przemocy. Swoim pięknem pociąga od wewnątrz wolność swojego stworzenia, przeobraża ją i przemienia, dopóki nie zdoła ona osiągnąć swojej ostatecznej celowości. Ikona odsłania już teraz piękno świata przeobrażonego przez Boskie piękno.

Życie duchowe wierzących nie może rozwijać się w atmosferze wyobrażeń o Bogu, dyktowanych teologią gróźb, strachu i odrzucenia. Dlatego

Evdokimov pisze o wręcz szaleńczej, cierpliwej i pokornej miłości Boga, Zbawiciela i Uzdrowiciela, który potrafi nieskończenie długo czekać na dobrowolną odpowiedź swojego stworzenia („szaleńcza miłość Boga”). Nie rozkazuje, lecz zaprasza do zaufania, pociąga ku sobie i leczy chorą wolność istot rozumnych. Jego obecność objawia się zwłaszcza na obliczu ludzi przeobrażonych przez Boskie piękno. Dzieła Evdokimova niosą przesłanie dające nadzieję, otuchę i poczucie sensu. Ukazują mądrość, której zadaniem jest uzdrawiać i przeobrażać człowieka mocą Boskiego piękna i dobra. Potrzeba jednak poznania serdecznego, które łączy wymagania intelektu z mądrością serca, duchowości otwartych oczu i współczującego serca, większej wrażliwości na innych ludzi i na los przyrody. ■

37


Biuro, co źle tłumaczy Rozmowa z Karoliną Bregułą, inicjatorką Biura Tłumaczeń Sztuki

Większość zamówień przychodzących do Biura pochodzi od osób, które najzwyczajniej potrzebują pomocy w zrozumieniu pracy, z którą się zetknęły. Otrzymuję pytania zadawane ze złością w stylu: „Denerwuje mnie ta sztuka, bo nic z niej nie rozumiem! Czy to coś w ogóle znaczy?”. „Kontakt”: Sztuka współczesna bywa niezrozumiała, to nas złości i zniechęca. Czy istnieje jakaś praca, która wzbudza w tobie taką złość? Karolina Breguła: Ja się tak łatwo nie poddaję! Uważam, że im trudniejsza jest praca, tym fajniej. Jeśli nie znajduję prostej odpowiedzi na pytanie o znaczenia dzieła, zaczyna się rozwijająca zabawa.

38 fot. wojtek rudzki

Skąd pomysł na Biuro Tłumaczeń Sztuki? Pomysł zaczął się rodzić, kiedy kilka lat temu przeprowadzi-


łam badania na temat odbioru sztuki współczesnej przez osoby niezwiązane profesjonalnie ze światem artystycznym. Wynikało z nich, że cierpią one na strach przed próbą interpretacji dzieła. Strach? Tak. Obawę przed tym, że błędnie zinterpretują dzieło. Moi rozmówcy często używali sformułowania: „nie rozumiem, chciałbym, żeby ktoś mi wytłumaczył”. W odpowiedzi na tę potrzebę stworzyłam żartobliwą instytucję o nazwie Biuro Tłumaczeń Sztuki. Pokazuje ona, jak można do sztuki podchodzić w sposób bardziej otwarty, stawia opór tradycyjnemu i akademickiemu myśleniu o sztuce. W Biurze nie ma

Artysta musi mieć świadomość, że nie każdy odbiorca będzie miał wiedzę, która jest potrzebna do odczytania jego myśli błędnych interpretacji. Uważam, że sztuka powstaje podczas kontaktu dzieła z widzem, jego doświadczeniami, emocjami i wszystkim tym, co on sam ma temu dziełu do zaproponowania. Ilu mamy odbiorców, tyle interpretacji. To, co mówią autor i kurator reprezentujący pracę, to tylko jedne z wielu propozycji. Są osoby, które odrzucają sztukę współczesną, nie dlatego, że się jej boją, ale dlatego, że jest im ona całkowicie obojętna. Dla nich odbiór sztuki to zbędny wysiłek, zabawa, w której się nie odnajdują. Nie cho-

dzi o to, że ją źle rozumieją, ale że nie rozumieją jej wcale. Myślę, że tylko wydaje im się, że jej nie rozumieją, ponieważ nigdy nie próbowali. Każdy człowiek, niezależnie od wykształcenia i obycia ze sztuką, miewa problemy z jej rozumieniem – nawet jeśli nie każdy się do tego przyznaje. By zrozumieć sztukę, trzeba podjąć wyzwanie, wysilić się. Niektórzy muszą wysilić się bardziej, inni mniej, ale jestem pewna, że każdy jest w stanie odnaleźć coś dla siebie nawet w najtrudniejszym współczesnym dziele. Jak walczyć z obojętnością wobec sztuki? Przede wszystkim trzeba ułatwiać do niej dostęp. Na pewno nie pomoże tutaj zamykanie sztuki w popularnych dzisiaj galeriach, znajdujących się w prywatnych mieszkaniach, do których wchodzi się przed podwórko za wielką bramą. To onieśmiela. Większość ludzi do takich miejsc nie chodzi wcale, a garstka, która się na to decyduje, i tak często nie czuje się tam swobodnie. Na szczęście nie tylko takie galerie mamy. Jest sporo instytucji, które zajmują się działaniami artystycznymi w przestrzeni publicznej. To na pewno dobry sposób na zainteresowanie sztuką nowych odbiorców. W takim razie gdzie jest granica nakłaniania ludzi do oglądania sztuki? Promocja w supermarkecie? W przeciętną sobotę więcej mieszkańców chodzi do supermarketu niż do parku na Bródnie… Niezależnie od tego, czy mówimy o sztuce, czy o zakupach, raczej bym zniechęcała do supermarketów. Korzystajmy z osiedlowych sklepów. Czy są one dobrym miejscem do prezentacji sztuki, nie wiem. Osobiście wolę oglądać sztukę w parku czy na miejskim skwerze. Oczywiście, każde miejsce jest dobre, by kształcić ludzi wizualnie czy pobudzać ich do re-

KAMIL KUSKOWSKI 52 koguty policyjne Proszę, wytłumaczcie mi pracę Kamila Kuskowskiego HWDP, którą zobaczyć można w warszawskiej Zachęcie. Dziękuję, Adam W. Paweł Marczewski: Praca Kamila Kuskowskiego, znany z miejskich murów napis „H.W.D.P.” (koniecznie z błędem ortograficznym), ułożony w neon z policyjnych kogutów, to dla mnie ironiczny komentarz do procesu wchłaniania buntu skierowanego przeciwko instytucjom, władzy, autorytetowi przez oficjalne struktury. Umieszczenie w przestrzeni galeryjnej napisu-kodu, którym znaczy się przestrzeń miejską w symbolicznym wysiłku zagarnięcia jej dla siebie, włączenie go w obieg sztuki, oznacza świadome odebranie mu prostej, chuligańskiej, bezrozumnej siły – świadczy o tym choćby fakt, że staram się go na użytek Biura Tłumaczeń Sztuki opisać i zanalizować. �

39


fleksji. Sklep to trudne miejsce dla działań artystycznych, bo jest w nim dużo innych atraktorów wizualnych. Ciężko konkurować na przykład ze ścianą Coca-Coli. Ale bywają artyści, którzy próbują i doskonale im to wychodzi.

CHAPMAN BROTHERS Tragic Anatomies Witam! Przesyłam zdjęcie rzeźby, które znalazłem w internecie. Zdjęcie bardzo mi się podoba i od dłuższego czasu mam je na pulpicie swojego komputera. Nigdy nie zastanawiałem się, co ono oznacza. Biuro Tłumaczeń Sztuki to świetna okazja, by wreszcie o tym pomyśleć. Zamawiam tłumaczenie tej rzeźby (jej autorami są prawdopodobnie Dinos i Jake Chapman). Wojciech Marłowski Remigiusz Kłosiński: Wojciechu! Praca, o którą pytasz (Tragic anatomies), przedstawiająca nagie kobiety bawiące się w ogrodzie, jest alternatywnym wyobrażeniem raju. W opozycji do klasycznego obrazowania, bracia Chapman przedstawiają arkadię jako wynaturzoną krainę brzydoty, bólu i cierpienia. Przypominają, że odkąd nasi przodkowie ostatnio widzieli krainę, z której pochodzą, minęły wieki, podczas których człowiek uczynił wiele złego. Poddają w wątpliwość, czy dawna szczęśliwość, jest tym, na co zasługujemy. �

40

W Warszawie ludzie nie mają nawyku chodzenia do galerii. A w Londynie – każdy pierwszy czwartek miesiąca to okazja to spaceru po małych wystawach, z dziećmi, z rowerami. Co miesiąc noc muzeów, do tego z piwem za jednego funta. Rzeczywiście, Tate Modern czy Centre Pomipidou tętnią życiem, podczas gdy u nas w Zachęcie, w CSW czy w Muzeum Sztuki Nowoczesnej – cisza i spokój. Jestem jednak daleka od narzekania. Odbiorców sztuki w Polsce nie jest dużo, ale ich liczba rośnie. Jest więc fantastycznie. Wczoraj np. jechałam taksówką i kierowca powiedział mi, że neon Gomulickiego na Kępie Potockiej jest boski. Oswajamy się ze sztuką w przestrzeni publicznej. Niebawem zaczniemy też zaglądać do galerii, oglądać trochę trudniejsze dzieła. Czy uważasz, że onieśmielenie sztuką współczesną to specyficznie polski problem? Jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni do ciężkich, patetycznych w ypowiedzi artystycznych, które narzucają jeden sposób myślenia, nie pozostawiając przestrzeni na zabawę w interpretację. Takie dzieła mogą budzić w odbiorcy wspomnianą już obawę przed zrozumieniem nie tak, jak należy. To onieśmiela. Muszę przyznać, że to onieśmiela nawet mnie, mimo mojego luźnego stosunku do oficjalnych znaczeń dzieł sztuki. Gdy na przykład Biuro Tłumaczeń Sztuki otrzymało zamówienia na tłumaczenie pracy Władysława Hasiora Czarny krajobraz – Dzieciom Zamojszczyzny, nie wiedziałam, jak się zachować. Trudno

zmieniać znaczenie dzieł, które opowiadają o poważnych historycznych wydarzeniach, traumach. Ostatecznie zdecydowałam się na podanie oficjalnego znaczenia, opisanego przez Kamilę Szejnoch, i nowego, stworzonego przez Adama Ostolskiego i Martę Abramowicz. Uważam, że artysta, pozwalając swojemu dziełu na opuszczenie pracowni, musi mieć świadomość, że nie każdy odbiorca będzie miał wiedzę, która jest potrzebna do odczytania jego myśli. Kto zgłasza pytania do Biura Tłumaczeń Sztuki? Większość zamówień pochodzi od osób, które najzwyczajniej potrzebują pomocy w zrozumieniu pracy, z którą się zetknęły. Otrzymuję pytania zadawane ze złością w stylu: „Denerwuje mnie ta sztuka, bo nic z niej nie rozumiem! Czy to coś w ogóle znaczy?”. Ale są też pytania od ludzi ze środowiska sztuki, dla którego Biuro Tłumaczeń stało się miejscem gry w interpretacje i wymiany opinii. O jaką sztukę pytają najczęściej? O współczesne dzieła oraz klasykę: Marka Rothko, Kazimierza Malewicza, Salvadora Dali. Biuro Tłumaczeń powstało z myślą o sztuce aktualnej. Spodziewałam się próśb o tłumaczenie prac Doroty Nieznalskiej lub Piotra Uklańskiego. Prośby o podręcznikowe dzieła trochę mnie zaskoczyły. Być może ludzie podskórnie czują, że właśnie te prace poruszyły lawinę. Należy je wyjaśnić, a wtedy te tworzone aktualnie staną się bardziej zrozumiałe. Malewiczowski kwadrat jest synonimem wszystkiego, co w sztuce niezrozumiałe. Może rzeczywiście oswajanie sztuki warto by zacząć od niego. Ludzie oczekują, że wytłumaczymy im, dlaczego dzieła, o które pytają, uznawane są za waż-


ne i dobre. To trudne, bo nie to jest celem mojego projektu. Tłumaczenia klasyków, choć mniej szalone, najczęściej odbiegają od oficjalnych interpretacji. Z tego powodu nie dają odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego ten czy inny artysta wielkim artystą jest. Jakie kompetencje powinien mieć tłumacz Biura? Powinien być miłośnikiem sztuki. To wystarczy. Czy taki tłumacz nie jest zwyczajnie kolejną osobą, która tworzy „obowiązującą” interpretację? Każdy z tłumaczy zdaje sobie sprawę, że obok jego tłumaczenia ukazują się dwa, trzy alternatywne pomysły na rozumienie danego dzieła. Poza tym, przedstawione interpretacje dodatkowo mogą komentować użytkownicy strony. Nie ma mowy o tworzeniu kolejnej słusznej interpretacji. Projekt ma za zadanie zrobienie szumu wśród dostępnych w internecie informacji o znaczeniach dzieł, a więc bombarduje ideę „obowiązującej” interpretacji. Istnieje pewna różnica pomiędzy interpretacją a tłumaczeniem. Ze słowa „interpretacja” wynika możliwość dokonywania alternatywnych prób rozumienia dzieła. A „tłumaczenie” zakłada, że istnieje jakieś zjawisko niezrozumiałe dla określonej grupy osób i że istnieje inna grupa, która to zjawisko rozumie i która może je tej pierwszej wyjaśnić. Biuro Tłumaczeń Sztuki to rzeczywiście miejsce, do którego możemy się zwrócić o pomoc, gdy nie rozumiemy języka sztuki, dokładnie tak jak zwracamy się do biura tłumaczeń tekstów w językach obcych. Przy tłumaczeniu tekstów, podobnie jak u nas, liczba możliwych sposobów przełożenia jednego zdania jest ogromna. Tekst przetłumaczony przez dwóch różnych tłumaczy zyskuje dwie różne formy i dwie różne interpretacje.

Oczywiście, nazwa „Biuro Tłumaczeń Sztuki” jest nieco żartobliwa. Słowo „tłumaczenie”, które zakłada jedno poprawne znaczenie tego, co tłumaczone, zostaje użyte w nazwie strony internetowej pełnej wymyślonych interpretacji. Gram w ten sposób z tradycyjnym myśleniem o znaczeniu dzieła. Moje biuro tłumaczy „źle”. �

rozmawiali Katarzyna Kucharska i Jan Mencwel Tłumaczenia i ilustracje pochodzą ze strony Biura Tłumaczeń Sztuki www.biurotlumaczen.art.pl

KAROLINA BREGUŁA (1979) jest artystką wizualno-konceptualną, autorką pomysłu na Biuro Tłumaczeń Sztuki. Absolwentka fotograficznych GFU w Sztokholmie i EAF w Warszawie. Biuro Tłumaczeń Sztuki jest jej projektem dyplomowym w PWSFTviT w Łodzi. Poza swoją pracą artystyczną zajmuje się kampaniami społecznymi, wykłada fotografię w Warszawskiej Szkole Reklamy, oprowadza po mieście, usiłuje stworzyć nowe centrum kultury oraz współprowadzi niezależną, niekomercyjną wytwórnię płytową Kuka Records, promującą polską muzykę alternatywną. Mieszka i pracuje Warszawie.

JACEK TYLICKI Jak zakwalifikować działania Jacka Tylickiego? Na necie znalazłam stronę: http://www.tylicki.com. [Autor] między innymi zostawia po prostu czyste płótna w przyrodzie, a natura robi resztę. Każdy może to zrobić. Czy to sztuka konceptualna?t Adam Ostolski: Współczesna sztuka często wzbudza w odbiorcy konsternację. Może rodzić pytania lub wątpliwości dotyczące tego, czy w ogóle jest sztuką: „Jak to zakwalifikować?” albo „Przecież każdy może to zrobić!”. Takie pytania odsłaniają przed nami, jak potocznie rozumiemy „sztukę”. Powinno to być coś, co nie każdy może zrobić (idea talentu lub specjalizacji) i co zostało już jako sztuka społecznie zakwalifikowane (idea namaszczenia). W płótnach Jacka Tylickiego możemy dopatrywać się różnych rzeczy – ale dokładnie tak samo jak w kształtach chmur na niebie. Możemy zobaczyć w nich akt, pejzaż, portret, kompozycję abstrakcyjną… Nie możemy tylko łudzić się, że odczytujemy w ten sposób jakiś „zamiar artysty”. �

41


Sąsiadki pana Edwarda Katarzyna Kucharska

Przekrój społeczeństwa w bloku: obok inteligenta mieszkał robotnik, kolekcjoner militariów sąsiadował z urzędnikiem. Wszyscy regularnie spotykali się przy drzwiach dozorczyni lub w pralni. Czasem zachodzili do pracowni awangardowych artystów na herbatę lub ptasie mleczko. To jedno z ważniejszych miejsc na artystycznej mapie Warszawy, a było dla nich zwykłym mieszkaniem. Po latach pracownię i jej gospodarza, Edwarda Krasińskiego, wspominają sąsiadki.

42

EDWARD W WINDZIE: Wszystkim nam się tutaj kłaniał, wszystkie nas uwielbiał Jedenastopiętrowy „latawiec”, jak zwyczajowo nazywano bloki w Alei „Solidarnotści”, niedaleko placu Bankowego, ma tylko jedną klatkę schodową, stąd ponad setka mieszkańców kojarzy się nawzajem, przynajmniej z widzenia. Im wyższe piętro i dłuższy czas spędzony w windzie, tym większa zażyłość

między lokatorami. Dziesiąte i jedenaste są pełne anegdot o artystach z pracowni: Profesorze, czyli Henryku Stażewskim, i Edziu, czyli Edwardzie Krasińskim. Na niższych piętrach pamięta się ich tylko z widzenia – osobistych wspomnień brak. Krasiński spacerował po piętrach, podróżował windą w górę i w dół po tym swoim „Chamowie”. Snuł się po korytarzach, zagadując sąsiadów, odwiedzał sąsiadki. – Ja tu tylko mieszkam – mówił. – A pracownia jest po to żeby usiąść, wypić wódeczkę. Cz asem ktoś przyjdzie. – Mieszkanie to była główna aktywność Edwarda, on tam na jedenastym piętrze po prostu był. Wypełniał sobą przestrzeń opustoszałego teraz bloku. Krasińskiego pamięta każdy. Oczywiście poza nowymi lokatorami, młodymi parami z dziećmi, studentami i cudzoziemcami. Czyli łącznie kilkanaście osób. Na dźwięk jego nazwiska topnieją kraty dzielące korytarze, otwierają się drzwi. Panie, bo to one przeważają wśród lokatorów-seniorów, rozpromieniają się i prężą pierś. Wraca błysk w oku. – To był Edzio! Po prostu facet. Wszystkim nam się tutaj kłaniał, wszystkie nas uwielbiał – wspomina pani Jola. – Przed wejściem do windy odwracał się na pięcie i zamaszystym gestem zaczesywał włosy. Bo

każda kobieta to dama. A on: stara szkoła, uwodziciel. EDWARD IDZIE NA DZIESIĄTE: Słoneczko ma swoje kontakty Nonszalancki i kulturalny, przechadzał się po korytarzach, w garniturze, ale boso. Sandały, według pani Zosi „chrystusówki”, trzymał w ręku. A czemu? – Pani Zosiu, bo bolą pięty. – odpowiadał. Potem zmienił styl na kapcie i szlafrok. R zecz y w iście nie przejmował się tym, co mówią inni, ale też coraz mniej mu zależało. Zachodził podczas swoich blokowych spacerów na dziesiąte do pani Ludmiły. Teraz ona przystanęła w szlafroku przy kracie, delikatna i schorowana. Jest już na emeryturze, od paru lat sama zaczęła malować obrazy. – Zwykle pukał do drzwi kiedy wracał ze sklepu. Mówił do mnie „Słoneczko”, ale ja nie chciałam, żeby zwracał się tak do mnie publicznie. Przychodził pić, ale ja już miałam swoich znajomych, swoje kontakty – wyjaśnia zakłopotana pani Ludmiła. Nie chciała mieszać towarzystw i po prostu przestała otwierać drzwi. Mimo zaproszeń nigdy nie poszła na górę do pracowni. Spotykali się na korytarzu lub w pralni, jednym z głównych miejsc życia towarzyskiego w bloku. Pani Rozalia, dozorczyni z pierwszego piętra, prowadziła zapisy. – Przez to pranie

Kiedyś go zapytałam, co znaczy jego sztuka. A on mi odpowiedział tak: „piekarz robi chleb, masarz robi masło, a ja smaruję chleb tym masłem”


wszyscy tu się znajomili, wszyscy byli zadowoleni! A teraz co? Pralni nie ma i nie ma niczego. – Zdarzało się, że do pralni zaglądał Krasiński i zapraszał do siebie na herbatę. No to jak już umyła podłogi, wstępowała do artystów po robocie. W pracowni nie znajdowała niczego interesującego. – Pobyłam piętnaście minut, pogadałam i z powrotem szłam do swojego dzieła.

mądre oczy. W kółko pożyczał Trylogię Sienkiewicza. Czytał, zwracał książkę i znowu pożyczał. – pani Ewa zapewnia, że wbrew pozorom naprawdę oddawał się lekturze. – Pewnego razu – ciągnie pani Ewa – nie mogłam wejść do domu, ponieważ Edzio całą framugę pozaklejał swoim paseczkiem! Zawsze taki ironiczny, najmilej widziany gość.

fot. nieznany

z konewką, Edward pochylał głowę jak do chrztu, odsłaniał guza czy kaszaka, który rósł mu na czubku głowy, i kazał go podlewać. – Raz obiecał mi kilogram landrynek, ale naturalnie, nie mógł ich nigdzie dostać. Kupił za to łyżwy – mówi pani Monika, zapewniając, że trzyma je do tej pory. Jako dziecko pani Monika chodziła do Stażewskiego i Krasińskiego bawić się z Pauliną Krasińską, swoją EDWARD NA rówieśnicą. – WszystDZIESIĄTYM: kie te myszki, jajka, To ty mnie zdradzasz! pryzmat robiący tęcze, Edward zachodził to były nasze zabawtakże do pani Ewy i jej ki. Myśmy tam podzicórki Moniki. Miały wiali świat! – Razem swoją pralkę, więc na z Pauliną jeździły na jedenastym, w pracowwrotkach po dachu. ni, bywały niezależnie Telefony od zaniepokood rytuału prania. Ich jonej matki, pani Ewy, mieszkanie jest nieodbierał Stażewski, wielkie, z oknem na mówiąc spokojnie, że przestrzał, meble z lat dziewczynki jeszcze się siedemd z iesiąt ych, bawią. W pracowni pod w przedpokoju króluje jednym ze stołów hodoboazeria, w „salonie” wały też rekina. włączony telewizor. Pani Karolina z dzieKolory: jasnobrązowa, siątego, rówieśnica miodowa okładzina, pani Moniki i Pauliny czerwony obrus i bruKrasińskiej. W studio natny dywan. była trzy razy: raz przy Pani Ewa przygookazji bruderszaftu, towuje się do operadrugi – gdy Edward cji i właśnie wychozasłabł na schodach dzi do szpitala. Dla i pomagała mu wrócić Edwarda to nie pani do mieszkania, trzeci Ewa, a pani Pulecz– gdy niosła mu zakuka. Z marszu przywopy, w czasach, kiedy łuje wspomnienia. – Edward nie wychylał Edward pewnego razu się już zbyt często ze przyszedł i zamknął swojego mieszkania. się w toalecie. KrzyPamięta wszystkie Pani Ania, kelnerka baru „Przy Kaśce”, z tacą pierogów serczał: „To ty mnie zdraszczegóły pierwszego wowanych na bankiecie wydanym na cześć Krasińskiego. dzasz! Tu mieszka jaspotkania. – Usiedlikiś mężczyzna!”. To dlatego, że śmy przy takim starym stole, EDWARD ZAPRASZA NA zobaczył maszynkę do golenia. było ptasie mleczko i torcik JEDENASTE: Przecież nie każda maszynka wedlowski. Jak już wychyliliMoniczko, coś zrobiła?! oznacza, że tu od razu jakiś Dla pani Moniki, córki pani śmy brudzia, Edward mówi: mężczyzna mieszka – tłumaEwy-Puleczki, Edward był „No chodź, to pocałuję cię czy pani Ewa. – Gotował jakieś w dzieciństwie przyczyną wielu w czółko”. Ale, że był już lekko dziwne kości dla naszego psa stresów. Podrzucał jej na wyciewstawiony, to ja go pocałowai potem sobie z nim rozmawiał. raczkę sztuczne kupy i teatralłam – opowieda pani Karolina Opowiadał o marynarce, którą nym głosem pytał „Moniczko, z dziewczęcą nieśmiałością. zdecydował się oddać molom, coś zrobiła?!”. Mieli swój wspólMimo bruderszaftu do końponieważ mają takie duże, ny rytuał: wychodzili na balkon ca nie mówiła Edwardowi na

43


„ty”. – Gdyby chciał, żeby do niego per „hrabia”, to proszę bardzo! – Już dawno nie była w studio na jedenastym, ale ogląda je przez internet, nawet pokazuje koleżankom w pracy. Jest dumna z artysty, który mieszkał w tym samym bloku co ona. Krasiński wymyślił swoje hrabiostwo i obchodził się z nim. Gdy w barze „Przy Kaśce” poznał Pana Tomeczka, który także uważał się za hrabię, wyzwał go na pojedynek. Pan Tomeczek jest lokatorem jednego z pięciu bloków przy Solidarności i kolekcjonuje militaria. Udali się na piętro do pana Tomeczka stoczyć bój o tytuł. Jako broń zgodnie wybrali szable. Dżentelmeńska umowa nie pozwoliła im nigdy wyjawić wyniku. EDWARD NA KORYTARZU: Smutno i ciężko Pani Ania, szczupła, chorowita lub – jak mówi – chorująca, musi uważać na stres. Pergaminowa skóra i głęboko osadzone oczy, ręce skrzyżowane na piersiach. Energiczna. Spotykała Edwarda niemal codziennie, mówi, że

znała go najlepiej. Ich rutynowa, korytarzowa konwersacja: – Sąsiadeczko, sąsiadeczko moja ukochana, jak dobrze widzieć, całuję rączki! – A dokąd pan idzie? Ja do pracy. – A ja tu tylko obok, do „Kaśki”. Czasem jednak zamiast wyprostowanego w windzie, spotykała Edwarda siedzącego na

Pani Ania na boku. – Wielkim artystą siebie nazywał – wybucha – a proszę spojrzeć, jakie życie! Pani Rozalia, dozorczyni, trzymała rękę na pulsie – Edzio był zupełnie opuszczony. Pracował jak mógł, ale ciężko miał, bo sam. Żona we Francji. Lubił sobie popić, ale kulturalnie. Nic nie rozrabiał. Żeby wódka musiała być, to dopiero pod koniec – zastrzega pani Rozalia. – I mleko. Wódka i mleko. Przynosili mu te butelki, nastawiali na korytarzu w rzędach.

Gałąź miał w podłodze, o sztuce nie mówił. My nie pytałyśmy schodach. – Czemu Pan nie jedzie? – pytała. Bo smutno i ciężko, bo tęsknił za Paulą, swoją córką, która wyjechała razem z żoną do Francji. – Może i po koniaczku był – dodaje pani Ania – ale nie ubzdryngolony. Często mówił o córce, kiedy zbliżały się święta. – A potem przychodził taki przygnębiony i mówił, że idzie po mleczko i bułeczkę, na śniadanie, na obiad i na kolację. Tam kobiety było trzeba – dodaje

łe pasy nakleił w mieszkaniu Krasińskiego francuski artysta Daniel Buren.

fot. tomek kaczor

44 Miał takie pasy na oknach, od góry do dołu. Nie zasłony, tylko takie naklejane żaluzje. – Bia-

POD BLOKIEM „Przy Kaśce”, przy kieliszku – To był nasz konsument! – mówi pani Maja, szefowa baru „Przy Kaśce”. Jednocześnie przerzuca wszystkie papiery w barowym kantorku, szukając niewielkiego folderu, w który Krasiński wpisał dla niej dedykację. „Grubej Kaśce, Cienki Edzio”. Krasiński bywał „Przy Kaśce” codziennie, wpadał na chwilę i już od drzwi krzyczał: „Dziewczynki, dajcie mi, dajcie, bo ja umrę!” – to pierwsze, co przypomina sobie bufetowa. – O alkohol nie było wtedy łatwo. Specjalnie jeździłam po Hawana Club Rum dla pana Edwarda. Tylko to pił. Aha – precyzuje pani Majeczka – pił seteczkę, przecierał zamaszyście usta i wychodził. To mu rozświetlało umysł, dodawało animuszu. Wódka, koniaczek, rum, absynt – pijący był, ale kto wtedy nie pił? No i artyście to się w pierwszej kolejności wybacza. Różne to były trunki, mniej lub bardziej artystyczne. Marek Nowakowski, przyjaciel od kieliszka i rozmów w Mirażu, knajpie na placu Teatralnym, wspomina: – To wybitny malarz, eksperymentator. Tylko coraz mniej pracował. Przeważała wódka. Ale przecież nie tylko wódką i żartem Edzio żył…


CO JEST NA JEDENASTYM? Czym jest pana sztuka? Pani Karolina, dziewczynka z dziesiątego, która nigdy nie odważyła zwrócić się do Edwarda na „ty”, ozdobiła swoje mieszkanie obrazami z martwymi naturami. Są także pejzaże z uroczyskami i ozdobne wazony. – Kiedyś w windzie zapytałam pana Krasińskiego, co znaczy jego sztuka. A on mi odpowiedział tak: „piekarz robi chleb, masarz robi masło, a ja smaruję chleb tym masłem”. Więc postanowiłam po prostu

fot. tomek kaczor

CO JEST NA JEDENASTYM? Duże obszary Pani Rozalia, dozorczyni, pamięta szczegóły wystroju pracowni. – Miał takie pasy na oknach, od góry do dołu. Nie zasłony, tylko takie naklejane żaluzje. Wygodnie to sobie powiesił. Musiało mu okropnie słońce dokuczać – docenia praktyczny zmysł artysty. – Jak to mężczyzna – za czysto nie miał. Żeby wszystko wyczyścić, było potrzeba przynajmniej trzech kobit. Takie tam duże obszary – mówi pani Rozalia. Teraz pracownia to przesuszone, szaroniebieskie mieszkanie, zakurzone i przez to jakieś czystsze. Kiedyś: brudna, wilgotna jama pijącego hrabiego. Pani Ania też nie oszczędza. – Brudna podłoga, lepka, syf! – Natychmiast podaje przykład: – Pani Zosia narzekała, że wciąż ją zalewa, ale nie chciała skarżyć Edwarda, bo on przecież i tak nie miał za co reperować szkód. On tylko rozkładał ręce i uśmiechał się. – To wystarczało. Usterki w końcu reperowała administracja budynku. Wiele załatwiał swoim urokiem. Z całą jego niedbałością i lekką przekorą, panie traktowały Edwarda, raz jako ujmującego mężczyznę, innym razem jak duże, niesforne dziecko. Wszystko wybaczały.

A ten niebieski pasek dobrze, że zrobili. To ładna pamiątka. – Na wysokości 130 cm widać naklejoną przez Krasińskiego, niebieską taśmę – Scotch blue. 20 mm. Długość niewiadoma. Nalepiony horyzontalnie, na wysokości 130 cm. Wszędzie i na wszystkim. To charakterystyczny dla Krasińskiego gest, który wielokrotnie powtarzał w swoim mieszkaniu, sklepie mięsnym, czy na framudze drzwi Pani Puleczki...

przyjąć, że to jest sztuka. Nie rozumiałam, ale nie chciałam wyjść na głupią – mówi zakłopotana. Wciągała ją niejasna i nieoczywista atmosfera mieszkania Krasińskiego. O jajkach, gałęzi, czarnej pościeli w sypialni opowiada jak o baśniowej krainie. Pani Irena z dziesiątego, zadbana i umalowana, ożywia się, wspominając dawne czasy. – Była kiedyś taka wystawa, tu w bloku. Ale co to było? Jakieś wykresy założone w koło – tłumaczy. Co to znaczyło – nie wie, ale rozumie, że artysta najwyraźniej „chciał coś uwidocznić”. – Co się będę pytać, jak to po prostu jest artysta. W sklepie na dole panie pracują na najwyższych obrotach, nie chcą rozmawiać. Jedna z nich, kasa numer 1: – Nie wiem, nie znałam go. Wiem tylko, że jakiś hrabia tam mieszkał. – Tu spogląda z wyrzutem na koleżanki, które swego czasu chodziły na górę z zakupami. – Ja byłam świeżynka, nie wiedziałam, o czym one mówią, ale słychać było, że jakiś charakter tam rezyduje – dodaje. Panie w sklepie są błyskawiczne, na małej powierzchni do-

konują bezkolizyjnych roszad, w które trudno się włączyć. Rozmawiają w podobnym tempie. Kasa numer 2: – Gałąź miał w podłodze, o sztuce nie mówił. My nie pytałyśmy. Praca raz dwa, nie było czasu, tylko zakupy zanieść. – Stoisko z mięsem, młoda dziewczyna, oko malowane czarną kreską, farbowane włosy. Akurat nikt nie kupuje: – Widać, że to miejsce to było dla niego całe życie. Teraz wisi plakat z jego zdjęciem, po ciemku to tam strasznie. – Kiedyś mi tłumaczył – mówi pani Rozalia, dozorczyni z pierwszego – ale zapomniałam. To już dużo lat minęło. Jakieś zdjęcia wszędzie przywieszał. To było nawet śmieszne, ale dla mnie – rzeczywiście śmieje się – do wyrzucenia. Dla mnie do wyrzucenia, a dla niego coś. Nigdy mu nie powiedziałam, no bo dobrze, że miał takie swoje hobby. A ten niebieski pasek dobrze, że zrobili. To ładna pamiątka. � KATARZYNA KUCHARSKA (1986) studiuje historię sztuki na UW. Redaktor działu „Kultura”.

45


źródło: wikipedia commons

46

Laibach to słoweńska grupa muzyczna, która rozpoczęła swoją działalność w 1980 roku w byłej Jugosławii. Formacja jest muzycznym i zarazem najbardziej znanym obliczem NSK – Neue Slovenische Kunst – polityczno-artystycznego ugrupowania, które istnieje od 1984 roku, a w 1991 proklamowało powstanie niezależnego państwa. Ich muzyka nie jest prosta. Ma skłaniać do myślenia, obnażać prawdę. Jest wyrazem ściśle określonej ideologii, którą sami artyści określają mianem retrogardy. O tym, co kryje się za pozornie kiczowatym zlepkiem ciężkich dźwięków z monumentalnym obrazem, epatującym totalitaryzmem, pisze obywatel NSK – Michał Śledziewski.


Za linią wroga Michał Śledziewski

wicza o przekroczeniu postępu i osiągnięciu takiego stanu rozwoju, przy którym dalszy rozwój jest już niemożliwy.

Wypierane fascynacje

Laibach robi to, czego samooszukująca się klasa średnia zrobić nie ma odwagi: mówi, jak sprawy mają się w rzeczywistości. Poprzez mroczną formę artystyczną ukazuje nam, co ukrywa się za reżimami, światopoglądowym mainstreamem, z pozoru ludyczną popkulturą i mass mediami. Są takimi faszystami, jakim Hitler był malarzem. Twierdzą, że wierzą w Boga, ale Jej nie ufają. Ich misją jest wyprowadzić Zło z równowagi. W kwestii równouprawnienia uważają, że kobiety są odpowiednikami mężczyzn w każdym sensie, oni zaś nie są wybredni w doborze pożywienia. Laibach, czyli retrogarda. „Jesteśmy świadomi aberracji i sprzeczności obnażonej awangardy artystycznej i nie zamierzamy jej naśladować czy interpretować – deklarują artyści. – Ideologia przekraczania została przekroczona i nie wolno dopuścić do tego, aby jeszcze kiedykolwiek widz-konsument pomylił opakowanie ze sztuką”. Wspominając o ideologii przekraczania, odnoszą się do słów Kazimierza Male-

Laibach połączył rzemiosło nazistowskie z elementami awangardy i popu, realizm socjalistyczny z konceptualizmem, modernizm z popartem, słoweńskim romantyzmem, impresjonizmem i wieloma innymi postaciami sztuki. Konfrontacja przeciwieństw – starego z nowym, naturalnego z industrialnym, romantycznego z cynicznym – jest jednym z kluczowych źródeł siły przekazu zespołu. Artyści doszukują się współczesności w przeszłości, ale i odkrywają znaczenie przeszłości dla przyszłości. Stosują totalitarne, ludowo-narodowe obrazy i budują monumentalizm, mogący u współczesnego liberała bądź lewicowca budzić dyskomfort. Dyskomfort, który w sferze psychologicznej może okazać się objawem wypieranej fascynacji. To właśnie należy do najciekawszych motywów twórczości Laibach.

Sprzeczności, które napotykamy w sztuce zespołu, są bardziej systematyczne niż fikuśny, odpolityczniony na ogół postmodernizm Zachodu. Ich eklektyzm ujawnia podskórne związki sztuki z władzą, a także demaskuje rywalizujące ze sobą ideologie, które strukturalizują współczesny świat.

Prawdomówni partyzanci

Nie od dziś mówienie prawdy jest cz ymś gorszącym, aspołecznym i z zasady spotykającym się z sankcjami. Nagradzane, mile widziane, a ostatecznie także wymagane jest głoszenie tylko tej prawdy, która współbrzmi z głosem społeczności i organizmu sprawującego nad nią władzę. Prawda pochodząca spoza tego układu stanowi dla niego zagrożenie, ponieważ pozostaje poza jego kontrolą. To sofistyka, kłamstwo, przewrót, łamanie odwiecznych zasad. To przestępstwo. Do czegoś takiego zdolny może być tylko społeczny „wróg numer jeden”. Laibach jest jak światopoglądowa partyzantka. Domyśla

Niczym Rasputin w ogniu dewiacji, nurza się Laibach w odmętach mrocznej rzeczywistości O co im chodzi? O świat znajdujący się poza dobrem i złem, w którym człowiek kieruje się pierwotnymi, mrocznymi instynktami, rodem ze stanu natury? A może o świat nasączony poezją, wzniosły, romantycznie prometejski?

się, gdzie ukryta została prawdziwa wolność tworzenia: „Ten, kto ma władzę materialną, ma też władzę duchową. Każda sztuka podlega manipulacji ze strony polityki, z wyjątkiem sztuki, która sama używa języka tej manipulacji”. Retrogarda

47


posługuje się więc pozorem, przemilczeniem i oszustwem, by wymusić objawienie praw-

kłamstwem.Taka postawa z konieczności prowadzi do sporu z ukonstytuowanym, zhierar-

jest fundamentalna próba tego świata.

Laibach jest jak światopoglądowa partyzantka

48

źródło: wikipedia commons

dy pochodzącej nie ze świata interesów, lecz ze świata idei. Musimy umieć ją odróżnić od prawdy przystosowanej społecznie – klasowej, politycznej lub w inny jeszcze sposób uwarunkowanej, która pozostaje po stronie pozorów, a nawet bywa

chizowanym i zbiurokratyzowanym społeczeństwem. Przemocą broniąc, podszytej swoim interesem nieprawdy, społeczeństwo czyni kozła ofiarnego z jednostki, która wypowiada czystą prawdę – jak Jezus, Sokrates czy Giordano Bruno. To

Totalitarnie antytotalitarni

Nasz świat skonstruowany jest z trzech elementów: koczowniczo-barbarzyńskiego, boskiego i społecznego. Wszystkie one są konieczne i, jak trójwładza u Monteskiusza, wzajemnie się kontrolują. Każdy z nich ma przynależne sobie miejsce. Od Boga pochodzą życie i śmierć, od społeczeństwa – życie jako statyczny proces, od nomadyzmu – konieczna przestrzeń niezależności. Retrogarda stworzyła coś w rodzaju ideologicznego kolażu, który wzmocnił bądź ujawnił ukryte kody i wewnętrzne sprzeczności całego szeregu artystycznych, muzycznych, politycznych, językowych i historycznych reżimów. Aby jednak zgłębić strukturę represyjnych instytucji, nie wystarczy ich opisywać; trzeba także umiejętnie je odtwarzać. Niczym Rasputin w ogniu dewiacji, nurza się Laibach w odmętach mrocznej rzeczywistości, poszukując ukr ytego pierwiastka emocji, która buduje żądzę władzy. Dzięki przesadzie i opętańczemu poddaniu się władzy, którą de facto można sprowadzić do ucisku i represji, artyści stają w oparach absurdu jako jej demaskatorzy i przeciwnicy. Dzięki formie swojego przekazu – muzyce transgresyjnej i radykalnie eksperymentalnej – sytuują się na zewnątrz reżimu, na zewnątrz społeczeństwa sankcjonującego kłamstwo i półprawdy. Laibach robi to, czego napchana mieszczańskimi ideologiami i samooszukująca się klasa średnia zrobić nie ma odwagi: mówi, jak sprawy mają się w rzeczywistości. Poprzez radykalną, mroczną


formę artystyczną ukazuje nam, co ukrywa się za reżimami, światopoglądowym mainstreamem, z pozoru ludyczną popkulturą i mass mediami.

ze słowami Slavoja Žižka „»frustruje« system właśnie o tyle, o ile nie jest jego ironiczną imitacją, lecz stanowi nadidentyfikację z nim, wyprowadzając na

Laibach jest formacją totalitarnie antytotalitarną. Przyjmuje sposób bycia wroga, jego maniery, znaki i symbole Laibach jest formacją totalitarnie antytotalitarną. Przyjmuje sposób bycia wroga, jego maniery, znaki i symbole, w yolbrz ymiając to wsz ystko i doprowadzając do skraju mrocznej parodii. Oto wyrazisty wymiar polityczny, którego pozbawiony jest zarówno postmodernizm świata zachodniego, jak i fałszywie ludowa sztuka faszystowska czy komunistyczna.

Ucieczka przed ucieczką

Słoweńscy artyści zrozumieli, że wolność artystyczna i inne niezbywalne wolności muszą pochodzić z wymiaru pozaspołecznego, z transcendencji, z przestrzeni, która z zasady nie poddaje się hierarchizacji ani szufladkowaniu. W gruncie rzeczy Laibach jest grą ambiwalentnych odczuć, sprowadzającą nieostrożnych obserwatorów na manowce; żartem, z którego się nie śmiejemy. Jego strategia, zgodnie

światło dzienne jego obsceniczną podszewkę”. Laibach mruga okiem do odbiorcy. Niedopowiedziane cytaty wraz z systemem odwołań i zapożyczeń niespodziewanie komponują się w oryginalną całość. Każdy szczegół współuczestniczy w efekcie końcowym. W dziełach zespołu znajdujemy różne warstwy ukrytych znaczeń, których obnażenia powinien dokonać sam widz. Członkowie grupy są wyrafinowanymi intelektualistami. Z powodu rockowej formuły swojego przekazu wciąż pozostają jednak niedocenieni, postrzegani jako zwariowana, lecz czysto masowa postać kultury. Nic bardziej mylnego. Najwyraźniej doszli bowiem do wniosku, że rockowe granie jest jedną z emanacji systemu, sposobem manipulacji ludźmi, opium dla mas. Aby obnażyć schematy oraz uciec przed uniformizacją, wybrali ucieczkę w kamuflaż.

◆◆◆

Widzimy prawdę, której już nie widzisz. Prawda jest taka, że istotą człowieka jest miłość i wiara, odwaga, wrażliwość, dobroduszność, hojność i poświęcenie. Reszta to monolit stworzony przez postęp, którego zadaniem jest utrzymywanie i rozwijanie systemu kontroli. […] Istotą tzw. społeczeństwa kapitalistycznego nie jest zła wola poddania go władzy finansów bądź petryfikacji przez indoktrynację. Tą istotą jest po prostu naturalna ambicja każdego organizmu, by planować wszystkie swoje działania. Innymi słowy, zminimalizować niewiadome. Wcześniej nic. Po nic. Wszystko, co planujemy, spełni się. Gdy tylko zrozumiesz, spal to. Jeśli nie zrozumiesz, spal. Nalegamy na Twoją wolność. Szansa się nie powtórzy. Jedynym kluczem do zagadki jest zaakceptować jego brak. �

Michał Śledziewski - jest członkiem warszawskiej rady radców prawnych. Zajmował się m.in. dziennikarstwem muzycznym oraz animowaniem kultury. Był dyrektorem artystycznym festiwalu muzyki współczesnej Astigmatic. Obywatel wirtualnego państwa NSK.

49


Stary WSPANIAŁY świat Kamila Szuba

„Oldschool” to ostatnio modne słowo. Przedmioty budzące nostalgię za trendami sprzed lat wypełniają nasze mieszkania i garaże. Dlaczego?

50

„Nostalgia to dziś wielki biznes. Właśnie możemy zaobserwować jak generacja trzydziestokilkulatków używa swoich ciężko zarobionych wspomnień z dzieciństwa, żeby uciekać od szarej dorosłości” – przeczytałam na jakimś angielskim blogu o muzyce, kiedy próbowałam zgłębić sens niedającego mi ostatnio spokoju kawałka zespołu Nigtmare on Wax 70’s 80’s. Utwór ten opowiada o dorastaniu w niebezpiecznym świecie angielskich podwórek, zamieszkiwanych przez przedstawicieli klasy robotniczej pod

ilustracja: ania micińska

koniec lat siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych. Opowieść ta nie jest pozbawiona delikatnej nuty sentymentalizmu.

MŁODOŚĆ NA WIESZAKU

Nostalgia to biznes, z którego prawdopodobnie nie zdajemy sobie sprawy. Bardzo naturalnie wnika on w nasze życie. Dziwnie oczywiste pragnienie powrotu do dzieciństwa wydaje się nam czymś zupełnie normalnym, a radość, którą dają wspomnienia - bardzo szczera. Jest jednak całkiem prawdopodobne, że ktoś pomaga nam myśleć o dzieciństwie czy o czasie dorastania, by wytworzyć w nas poczucie dyskomfortu, braku, który można

wypełnić nowymi produktami, nawiązującymi do – zdawałoby się – bezpowrotnie utraconej przeszłości. Osobiście zaczynam obawiać się tego, że mentalnie nie pożegnałam się jeszcze z latami dziewięćdziesiątymi, a za sprawą coraz częstszych publicznych reminiscencji, zaczynam się wzruszać na samą myśl o nich. Jeszcze na dobre nie odeszły, a już chcą wracać. Właściwie to chyba już mnie dopadły – wczoraj w centrum handlowym. Przypomniały mi się ciężkim obuwiem, wytartym jeansem, męską koszulą w kratę, trampkami i ciepłym, jasnym, za dużym swetrem. Torbą ze skóry, zielenią kurtki podobnej do parki. Ukochanymi Martensami!


I choć nie mam jeszcze trzydziestu kilku lat, coraz częściej zaczynam myśleć o okresie mojego dorastania, który był dla mnie, jak zapewne dla każdego, wyjątkowy. W związku z tym nieco przeraża mnie fakt, że widzę go na wieszaku w sklepie. Widocznie to nowe pokolenie trzydziestokilkulatków uznało, że nastał już czas najwyższy, aby uciec od szarego, odpowiedzialnego, dorosłego życia w sferę wspomnień, w czym dzielnie pomagają im inni trzydziestokilkulatkowie, wietrzący w tym niezły interes. Ci, którzy wcześniej nie byli przekonani do mody lat dziewięćdziesiątych, znowu będą przyglądać się sobie nawzajem, karmić się wizerunkiem innych. Nagle zorientują się, że jednak widzą w tym coś fajnego. Zobaczą to, tak samo jak ja zobaczyłam kilka lat temu, że spodnie rurki nie są wcale takie złe.

KULTOWY KICZ

Jak to się dzieje, że coś, co kiedyś stanowiło obciach, dziś ma szansę urosnąć do miana kultowego? Z takiego sposobu postrzegania przedmiotów czy zjawisk wynikać by mogło, że nie mają one swojej prawdziwej wartości, a ich znaczenie zależy tylko od punktu widzenia odbiorców. Takie myślenie zakłada negację obiektywnego piękna. W myśl tej teorii postrzeganie przedmiotów i zjawisk zależy tylko od światła, jakie jest na nie rzucane, i od perspektywy, w jakiej się znajdują. Zakładając, że przedmioty te zmieniały się zależnie od potrzeb ludzi, którzy je wprowadzali, wykluczam istnienie czegoś, co można by nazwać uniwersalnym czy ponadczasowym. Jeśli więc przystaniemy na ten czarny, nieco przerysowany scenariusz, dojdziemy do wniosku, że wszystkie wytwory ludzkiej działalności, nie tylko artystycznej, nie są w stanie same się obronić. Skoro obiek-

tywne piękno nigdy nie istniało, to cała historia kultury i sztuki musi być wytworem bardzo dobrego PR-u. Jednak z drugiej strony trudno nam uwierzyć w to, że nasze ulubione rzeczy są w naszych oczach najlepsze tylko dlatego, że dostaliśmy jakiś przekaz podprogowy, który kazał nam tak o nich myśleć. Załóżmy, że to wszystko kwestia wychowa-

Skoro obiektywne piękno nigdy nie istniało, to cała historia kultury i sztuki musi być wytworem bardzo dobrego PR-u nia, swego rodzaju świadomości kulturalnej. W takim przypadku musimy liczyć się z tym, że nasze emocje są sprawą wtórną, że nauczyliśmy się dostrzegać w czymś piękno. Odrzucając wzorce, ufając tylko naszym prawdziwym emocjom i doznaniom, musimy pamiętać o tym, że każdy ma prawo odczuwać inaczej. De gustibus non est disputandum. Przy takim założeniu pojęcie kiczu nie istnieje. Dla mnie kicz istnieje i trochę się go boję. Jeśli lata dziewięćdziesiąte zagoszczą u nas na dłużej, a sprawa ich powrotu nabierze rozmachu, wytworzy się zapewne nowa moda usprawiedliwiająca umiłowanie dla rzeczy, które do tej pory budziły złośliwy uśmiech lub pogardę.

tandety. Że część z tego bałaganu lat dziewięćdziesiątych umarła na zawsze i nigdy już nie powróci pod postacią mody na piosenkę zespołu Modo Eins zwei Polizei czy spódniczek i sportowych butów występujących w połączeniu z białymi skarpetami, naciągniętymi na cieliste rajstopy. Niestety całkiem możliwe, że właśnie od tego zacznie się cały ten tani, sentymentalny renesans. Oby specjaliści od uświadamiania nam naszych potrzeb okazali się łaskawi i z masy naszych wspólnych wspomnień wyciągnęli to, co naprawdę było w latach dziewięćdziesiątych wyjątkowe i warte uwagi. Te zjawiska mogą być inspiracją dla nowych, równie ciekawych trendów. Może, paradoksalnie, dzięki nim będziemy dalej się rozwijać, zamiast tkwić w przeszłości i wzdychać nie wiadomo po co i do kogo, że kiedyś wszystko było o wiele lepsze. �

Kamila Szuba (1984) jest absolwentką filologii polskiej na UW. Bywa fotografem i animatorem kultury.

LITOŚĆ SPECJALISTY

Mam jednak cichą nadzieję, że świat nie zwariuje do reszty i nie każe nam na serio uczestniczyć w sentymentalnym doznawaniu na nowo odkrywanej

51


LEK

KSIĄŻKI, KTÓRE N A S SZUK AJ Ą

SÁNDOR MÁRAI, Dziennik

Ewa Teleżyńska

52

Z wiekiem wzrasta apetyt na czytanie dzienników, wspomnień, pamiętników; może dlatego, że prawdziwe życie bywa ciekawsze od najpiękniejszej nawet fikcji. Może chcemy się dowiedzieć, jak inni usiłują radzić sobie z bólem istnienia, jakie pytania stawiają losowi, gdzie próbują szukać odpowiedzi. Sándor Márai, znakomity pisarz węgierski, prowadził dziennik przez ogromną część swojego życia. Równolatek dwudziestego wieku, bardzo popularny na Węgrzech w okresie międzywojennym, w roku 1948 wyjechał z rodziną na emigrację. Głównym tematem jego dziennika jest doświadczanie utraty, rozpadu, stopniowego – i świadomego – ogołacania ze wszystkiego i ze wszystkich: ojczyzny, domu, przyjaciół, rodziny, języka wreszcie. Do tego postępująca starość i coraz większa samotność. A jednak, na przekór tej rozpaczy, pisarz codziennie od

nowa podejmuje trud myślenia, rozwoju duchowego, głębokiej analizy i interpretacji otaczającego świata. Imponująca jest rozległość horyzontów Máraia, wielość lektur i zainteresowań, intelektualny dyskurs podejmowany z innymi autorami i z europejską kulturą. Pisarz pragnie świadomie przygotować się do nadchodzącej starości, nie chce być przez nią zaskoczony. Przygląda się jej z uwagą, notując: „umieranie zaczyna się w chwili, gdy człowiek już nie uważa za niemożliwe tego, że umrze”. Przejmujące są ostatnie lata jego życia, gdy Márai stara się, na wpół ślepy, z coraz większym trudem zachować rytm codzienności: spacer, pisanie, nocną lekturę; gdy opiekuje się chorą i niewidomą żoną; gdy powoli sam też szykuje się do odejścia, obawiając się nie tyle śmierci, co utraty niezależności. W wieku 85 lat kupuje rewolwer i przechodzi kurs posługiwania się bronią. Jest coraz bardziej samotny: umiera żona, trójka rodzeństwa, przybrany syn. Notuje w dzienniku informacje

przysyłane mu w snach przez zmarłą żonę z zaświatów: „Tu jestem, wszystko jest inaczej. Bóg jest bardzo dobry. Ale o tym nie wolno mówić. […] Tu jest cisza. Nic nie boli. Nie ma pragnień…”. Márai jest twardy i wymagający wobec samego siebie, nie pociesza się, nie oszukuje, ale też nie załamuje. Patrzy życiu – i śmierci – prosto w oczy ze stoickim spokojem. Z dumą i godnością zmaga się, a wreszcie godzi z ludzką kondycją, stopniowo pozbywając się oczekiwań wobec świata, ludzi, a na końcu Boga. W wieku 89 lat – kiedy odeszli już wszyscy jego bliscy – popełnia samobójstwo. Ostatni zapis w dzienniku brzmi: „Czekam na wezwanie, nie ponaglam, ale i nie ociągam się. Już pora”. � Sándor Márai, Dziennik, tłum. Teresa Worowska, Czytelnik, Warszawa 2004


t

W

MIGRAJ

BREAKOUT Tomek Kaczor Parafrazując słowa autorki z sąsiedniej kolumny, ta płyta mnie szukała. Musiałem akurat na gwałt dostać czystą płytę CD, a że w sklepie „płatność kartą możliwa od kwoty 20 złotych”, ruszyłem do stoiska z muzyką, by w jakiś przyjemny sposób przekroczyć wymaganą sumę. Snując się bez żadnego konkretnego celu wzdłuż półek, zatrzymałem się przy płytach Breakoutu. Oprócz legendarnego Po drugiej stronie tęczy nie znałem żadnego innego ich albumu w całości, tylko pojedyncze, największe przeboje. Wybór był więc całkiem w ciemno. Na dodatek, znowu nie wiedzieć dlaczego, spośród kilku dostępnych, ostatecznie wybrałem tę, która miała najmniej pociągającą okładkę i dziwny, niezrozumiały tytuł: NOL. Całe szczęście, że czas gonił i że nie mogłem za długo się zastanawiać. W domu włożyłem płytę do odtwarzacza i nie zdążyłem nawet usiąść, bo już po pierwszych dźwiękach zupełnie mnie zamurowało. Spodziewałem się usłyszeć tradycyjnego bluesa w stylu Kiedy byłem małym chłopcem, tymczasem po funkowym, gitarowym wstępie, jakim rozpoczynał się pierwszy utwór, prędzej oczekiwałbym wokalu Anthony’ego Kie-

disa z Red Hot Chilli Peppers niż Tadeusza Nalepy. Gdy do gry włączył się jeszcze Bogdan Lewandowski ze swoim Hammondem, byłem już pewien, że oto ukazało mi się zupełnie nowe oblicze Breakoutu. NOL to już nie krótkie, dwutrzyminutowe piosenki, ale dłuższe, rozbudowane kompozycje, pełne doskonałych solówek i improwizacji. Z pewnością w dużej mierze jest to zasługa Lewandowskiego, który – jak wspomina Nalepa – „na organach Hammonda grał pierwszy raz i od razu dobrze”. Jego partie są porywające i doskonale ubarwiają muzykę. Odciążył on też przy okazji Nalepę w prowadzeniu linii melodycznej, dzięki czemu lider mógł bardziej poeksperymento wać z brzmieniami swojej gitary, co także wyszło na dobre muzycznej całości. Kiedy natomiast w utworze W pochodzie codzienności grają razem ten sam riff, muzyka nabiera prawdziwej mocy. To zresztą jeden z lepszych utworów na płycie. Zaczyna się niewinnie, słychać tu nawet wcześniejszy, bluesowy Breakout, i dopiero w refrenie zaskoczeni zostajemy hardrockowym wręcz, potrójnym unisono gitary, basu i Hammonda. Kosmicznych niemal dźwięków dobywa zespół w utworze Gdzie mnie wiodą. (Owszem, kosmicznych, bo „NOL” to nic

innego jak „Niezidentyfikowany Obiekt Latający”. Pierwotnie album miał nazywać się UFO, ale ostatecznie muzycy zdecydowali się na polską wersję skrótu). Tu swoje wokalne możliwości prezentuje też Mira Kubasińska, która niestety śpiewa też dwie dosyć nijakie piosenki, niepasujące zupełnie do reszty utworów na płycie i psujące nieco bardzo dobry obraz całości. Prawie cały album utrzymany jest w świeżym, energetycznym stylu, który wcześniej nie kojarzył mi się z polską muzyką rozrywkową lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Polskie zespoły tamtych lat traktowałem do tej pory z lekkim przymrużeniem oka i wrzucałem do jednego „bigbitowego” worka. Dopiero NOL udowodnił mi, jak bardzo się myliłem. I choć przez wielu ortodoksyjnych fanów Breakoutu album ten traktowany jest często jako zdrada „starego dobrego bluesa”, mi otworzył on oczy i uszy na zupełnie nowe oblicze polskiej sceny muzycznej. � Breakout, NOL, Polskie Nagrania 1975

53


POZA EUROPĄ

Bariya Paweł Cywiński

Spot k a łem ją w północnej Etiopii. Jechaliśmy jednym z tysięcy rozklekotanych afrykańskich autobusów. Miała w sobie coś, co wyraźnie odróżniało ją od reszty współpasażerów. Kiedy pozostali trwali osowiale w bezruchu, obojętnie wpatrując się w jakiś przypadkowo wybrany punkt, ona ruchliwymi oczyma świdrowała wszystko i wszystkich wkoło. Wyróżniała się też zachodnim stylem bycia i większą pewnością siebie. Z przejęciem pokazywała na lewo i prawo zdjęcia w nowoczesnym aparacie cyfrowym – sprzęcie, o którym reszta autobusu mogła wyłącznie pomarzyć. Sprawiała wrażenie dużo wyżej usytuowanej niż pozostali podróżni, choć świetnie się z nimi dogadywała. Była jedną z nich. W czasie wielogodzinnej podróży dużo rozmawialiśmy. Opowiedziała mi historię swoich ostatnich dwóch lat. ◆◆◆

54

Zagadka: Co to jest? Często pochodzi z importu. Możesz to

znaleźć w każdym większym mieście na świecie. W Port-auPrince po trzęsieniu ziemi cena sztuki spadła do pięćdziesięciu dolarów. W Wiedniu kupisz to za pięć tysięcy euro, wynajmiesz za czterdzieści. Jeżeli chcesz taniej, to musisz udać się do Bukaresztu, Tirany lub Odessy. Zdarza się, że kupuje się to wyłącznie na części lub na określony czas – na przykład w bogatych krajach Półwyspu Arabskiego tylko na dwa lata. Jeżeli twoja koszulka pochodzi z Indii, to prawdopodobnie na którymś z etapów produkcji miała z tym styczność. Zapewne traktujesz to wyłącznie w kategoriach historycznych. W XXI wieku rzadko się o tym mówi. Założę się, że na pewno choć raz w życiu gdzieś to widziałeś. Znasz już odpowiedź? To właśnie jest niewolnik. ◆◆◆

O wyrwaniu się z abisyńskiego letargu marzyły wszystkie jej koleżanki. Ale to jej się udało. Przez internet znalazła kilkumiesięczny kontrakt w Bejrucie. Internetowy pośrednik obiecał jej pracę u zamożnych Europejczyków – pracowników jednej z agend ONZ-u. Pracowali w tej samej organizacji, która przysyłała jej rodzinie


MAPA WSPÓŁCZESNEGO NIEWOLNICTWA źródło: www.freetheslaves.net oprac. Urszula Woźniak

szacowana liczba niewolników w poszczególnych krajach: POWYŻEJ 250 TYS. OD 25 DO 250 TYS. OD 5 DO 25 TYS. MNIEJ NIŻ 5 TYS. BRAK DANYCH

55


puszki żywieniowe w czasie klęski głodu. Za zarobione pieniądze chciała opłacić szkołę swojego dziecka, a samemu pójść na studia. Na czas wyjazdu dwuletni chłopiec pozostał z ojcem i babką.

wielkie awantury. Dzieci, wiedząc, że nic im nie może zrobić, pozwalały sobie względem niej na wszystko. Umierająca ze zmęczenia, poniżana, często po nocach rozmyślała o śmierci. Po dwóch latach kontrakt

Na zdjęciach, które widziałem, wyglądali na sympatycznych, dostojnych ludzi. Takich normalnych Na lotnisku w Khaldeh pod Bejrutem czekał na nią młody Arab. Na dzień dobry obiecał jej intensywny, darmowy kurs języka francuskiego. Potrzebował tylko kserokopii jej paszportu. Tak straciła paszport, czyli tożsamość. Stała się niewolnikiem – po amharsku określa się takich słowem bariya. Od tej pory musiała zajmować się dziećmi, sprzątaniem trzypiętrowego domu, pielęgno-

POZA EUROPĄ

56

waniem ogrodu i gotowaniem. Przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku. Nie wolno jej było opuszczać posesji. Gdy Państwo jechali na wakacje, ona jechała im usługiwać w ich górskiej posiadłości. Gdy Państwo pojechali do Francji, wypożyczyli ją na ten czas znajomym. Miała dostawać trzy dolary dziennie, lecz ujrzała je dopiero po dwóch latach. Resztę pobierał pośrednik. Gdyby uciekła bez paszportu, to prawdopodobnie zostałaby przez skorumpowaną władzę sprzedana do domu publicznego lub zwrócona „firmie pośredniczącej”. Powiedziano jej, że wtedy już nigdy nie spotkałaby swego synka. Swoich państwa wspomina jako chamskich i agresywnych – nadużywali alkoholu i robili

się skończył i państwo wrócili do Europy, kupując jej bilet powrotny do Etiopii. Na do widzenia oddali jej swój stary aparat cyfrowy. Na zdjęciach, które widziałem, wyglądali na sympatycznych, dostojnych ludzi. Takich normalnych. ◆◆◆

Amerykańska Fundacja Free the Slaves szacuje, że na świecie żyje około trzydziestu milionów niewolników. Ludzi pracujących jako pół-niewolnicy czy prawie niewolnicy może być nawet dwieście milionów. Mało kto jest świadom, że – w liczbach bezwzględnych – obecnie żyje najwięcej niewolników w dziejach ludzkości. Niewykluczone, że dywan, po którym ostatnio stąpałeś strzygły małe rączki pakistańskiego niewolnika, że twoja komórka lub monitor działają wyłącznie dzięki tantalowi wydobytemu w niewolniczych kopalniach we wschodnich prowincjach Kongo, że ręcznie wyszywana torba ze sklepu indyjskiego, którą ostatnio kupiłaś, została wykonana przez drugie już pokolenie rodzin niewolniczych z Punjabu, a pałeczki, którymi jedliście wołowinę na ostro w wietnamskiej budce, powstały w obozach pracy w delcie Mekongu. Bardzo prawdopodobne, że stojącym na warszawskich wylotówkach

prostytutkom, które nieraz obserwujemy z mieszaniną zaciekawienia i obrzydzenia, ktoś zabrał paszport. Wcześniej wielokrotnie je gwałcąc. ◆◆◆

W Etiopii dwa tysiące dolarów to bardzo dużo. Podstawowa znajomość angielskiego i francuskiego pozwala znaleźć dobrą pracę. Poznanie świata poza wioską urodzenia podnosi status społeczny. A co dopiero pobyt poza Etiopią i Afryką. Z jednej strony bariya była w ykorzystywana, poniżana i przyzwyczajona do koszmarnej niepewności dnia następnego. Z drugiej strony – dwa lata ciężkiej pracy niewolniczej zakończyły się dla niej szansą awansu społecznego i dostatniego życia. Czy jej się to opłaciło – nie wiem. Ale mam nadzieję, że będzie potrafiła to wykorzystać. �

PAWEŁ CYWIŃSKI (1987) jest podróżnikiem, absolwentem Studium Wiedzy o Krajach Rozwijających się, studiuje na Wydziale Orientalistycznym UW. Interesuje się przeróżnymi pograniczami.


fot. martyna świątczak

ły świat. Chińczycy przejmą nasze przedsiębiorstwa, zajmą nasze miejsca pracy, zmuszą do kupowania swoich ta ndetnych produktów, a być może narzucą nam swoją kulturę i w niedługim czasie uczynią Polskę kolejną chińską prowincją. Taka oto wizja rysuje się po lekturze nagłówków prasowych i do pewnego stopnia można ją zrozumieć – stojąc w obliczu zmiany światowego porządku, trudno nie odczuwać niepokoju. Dotychczasowy militarny i kulturowy hegemon – Stany Zjednoczone – nie wzbudza szczególnych obaw. Zewnętrznie Amerykanie przypominają nas samych, a ich obecność w europejskiej przestrzeni jest od dawna usankcjonowana i oswojona – wystarczy wspomnieć obydwie wojny światowe, Coca-Colę i Hollywood. Ponadto możemy ich postrzegać jako młodszych, nieco zuchwałych braci zza oceanu, którzy co prawda nie mogą się poszczycić wielowiekową tradycją i imponującą historią, ale są całkiem sprawnymi praktykami. Jeśli tylko nie nadeptują zbyt mocno na nasz europejski odcisk, akceptujemy ich dominację nad światem.

BARBARZYŃCY Martyna Świątczak

Ofensywa gospodarcza i rosnące znaczenie Chin na arenie międzynarodowej sprawiają, że pojawia się przekonanie o nadejściu nowej ery chińskiej dominacji. Cóż jednak miałoby znaczyć, że „zaleje nas fala z Chin” albo że zostaniemy „podbici przez Chińczyków”?

W swojej historii Europa wielokrotnie doświadczała najazdów barbarzyńców, którzy plądrowali nasz skrawek kontynentu. Choć po upływie stuleci ostało się jedynie widmo barbarzyńskich hord, to zapadło ono głęboko w europejską świadomość. Wydaje się, że widmo to znów powraca, tym razem pod postacią chińskiego smoka, który wkrótce pożre ca-

Strach przed nieznanym

Chiny dla odmiany wykraczają poza znane nam kategorie kulturowe. Samo nasze wyobrażenie o nich jest bardziej niż mgliste – oscyluje wokół połączenia wizji anonimowej masy ubranych w maoistyczne mundurki rowerzystów z obrazem technokratycznej, niezwy-

kle scentralizowanej dyktatury, która jest już tylko kilka kroków od podbicia i podporządkowania sobie całego świata. Chińczycy traktowani są jako kolejni barbarzyńcy – dziki i nieokrzesany lud ze Wschodu, który je psy i gołębie; naród składający się z jednostek o mentalności służalczego niewolnika z fałszywym uśmiechem, który musi być rządzony twardą ręką. Nieznajomość chińskiej kultur y, historii i obyczajów prowadzi do demonizowania obrazu Chińczyków, którzy dla „Zamorskich Diabłów” przyjmują teraz kształt dziwnych istot o przewrotnej i nieprzeniknionej naturze. W ten oto sposób Chińczycy stali się najbardziej chyba paradoksalnymi barbarzyńcami w historii – ze swoją liczącą pięć tysięcy lat kulturą, imponującym dorobkiem literackim i filozoficznym, sztuką i stylem życia. Uznawanie Chińczyków za barbarzyńców jest zjawiskiem szczególnym, zwłaszcza z punktu widzenia chińskiego, historycznego postrzegania świata. Można pokusić się o stwierdzenie, że cechą charakterystyczną całej chińskiej cy wilizacji był kulturocentryzm, w opozycji do etnocentr yzmu. Przyczyną takiego stanu rzeczy był fakt, że Chiny stanowiły (i stanowią) konglomerat różnych ludów, które często nie mówiły nawet wspólnym językiem, lecz zawsze łączyło je jednolite pismo oraz poczucie wspólnoty kulturowej. Pierwszy Cesarz, jednocząc Chiny w II wieku p.n.e., dokonał również dzieła kulturowego ujednolicenia. Aby zostać uznanym za „Chińczyka”, przynależność do określonego etnosu nie była ani konieczna, ani wystarczająca. Tym, co posiadało decydujące znaczenie,

57


było wychowanie w określonej tradycji oraz otrzymanie określonej edukacji. Jak zauważał sam Konfucjusz: „ludzie są bliscy jedni drugim z natury; oddalają się jedni od drugich przez obyczaje”. Ten sam Konfucjusz stwierdził również, że barbarzyńcy, choćby dobrze zarządzani, nigdy nie mogą się równać z Chińczykami, nawet jeśli ci ostatni pogrążeni są w społecznym i politycznym chaosie. Tym samym już u zarania chińskiej cywilizacji zarysował się jasny podział na tych, którzy pozostając w obrębie zbawiennego wpływu jedynej prawdziwej kultury i bez względu na partykularne okoliczności, są ludźmi cywilizowanymi, oraz na tych, którzy znajdują się poza cywilizacją.

POZA EUROPĄ Nieokrzesani erudyci

58

W historii Chin mamy do czynienia tylko z czterema rdzennie chińskimi dynastiami. Pozostałe miały w mniejszym bądź większym stopniu barbarzyńskie korzenie. Choć z początku zazwyczaj napotykały one opór, to z biegiem czasu i postępującą sinizacją elit rządzących (do której dochodziło zawsze i w ten sposób etnicznie mongolscy czy mandżurscy władcy często stawali się wybitnymi konfucjanistami, słynnymi kaligrafami czy też poetami) zapuszczały w Chinach korzenie. To doświadczenie mogło pośrednio przyczynić się do specyficznej chińskiej tolerancji i łatwości w absorbowaniu nowych prądów kulturowych. Jednym z jej przejawów jest fakt, że trud-

no mówić o którejś z wielkich chińskich religii lub którymś spośród systemów filozoficznych w oderwaniu od pozostałych – wszystkie tworzą mozai-

„ludzie są bliscy jedni drugim z natury; oddalają się jedni od drugich przez obyczaje” dialogi konfucjańskie 17:2

kę, z której tylko do pewnego stopnia można wyabstrahować poszczególne elementy. Świetnym przykładem tego zjawiska są chińskie świątynie, w których, nawet jeśli kwalifikują się do któregoś z określonych nurtów, można obok siebie spotkać podobizny Konfucjusza, Laozi i Buddy. Nie byłoby dysonansem, gdyby stanął tam również Jezus. Z drugiej strony, kolejne, obce dynastie, które władały Chinami, przyczyniły się do stopniowego narastania tamtejszej niechęci wobec barbarzyńców. Ostatecznym katalizatorem stała się obecność Europejczyków w XIX wieku, w wyniku której Chiny zostały gwałtownie i boleśnie zepchnięte do pozycji pariasa. I to pariasa, który jeszcze do niedawna sądził, że jest wyrafinowanym erudytą. Chińczykom zostało narzucone miano technicznie biegłego, ale nieokrzesanego barbarzyńcy. W ten sposób szeroko rozumiany Zachód stał się dla nich obiektem zarówno nienawiści i pogardy, jak i podziwu oraz naśladownictwa. Wychodzono bowiem z założenia, że skoro doktryna państwowa, jaką był konfucjanizm, zawiodła i, jak uważano,

doprowadziła kraj do głębokiego zacofania, to w myśli Zachodu musi być coś, co – gdy zostanie zastosowane w Chinach – przywróci im dawny blask i potęgę. Stąd też pod koniec XIX wieku pojawił się bardzo silny prąd antytradycjonalistyczny, którego jednym z odłamów była moda na noszenie zachodnich ubrań, tłumaczenie zachodniej literatury i uprawianie zachodniej filozofii.

CHIŃCZYK PATRZY NA ZACHÓD

W Chińczykach wciąż silnie obecny jest podziw dla technologicznych i naukow ych osiągnięć Zachodu. K r yterium „naukowości” stało się bodajże najważniejszym kryterium wszelkich idei i działalności. Dość powiedzieć, że nawet w okresie szalejącej Rewolucji Kulturalnej starano się znaleźć naukowe podstawy dla, powszechnie stosowanego przez całe dziesięciolecie, leczenia zastrzykami z krwi koguta, przeprowadzając zakrojone na szeroką skalę eksperymenty i badania. Ponadto, Europejczycy i przedstawiciele świata anglojęzycznego są zazwyczaj traktowani w Chinach ze szczególną rewerencją. Kobiety są automatycznie uznawane za piękne, zaś mężczyźni za przystojnych, otrzymują pracę na lepszych warunkach, lepsze mieszkania, w klubach od ręki dostają karty VIP i bez względu na strój nie mają problemu z wchodzeniem. Dochodzi do kuriozalnego zjawiska, jakim jest chiński autorasizm, który można dostrzec praktycznie w każdej sferze życia. W jednej z prywatnych szkół w Pekinie dyrekcja nie chciała przyjąć wolontariuszy z innych azjatyckich krajów, decydując się ostatecznie przyjąć tylko jed-


ną osobę, za to z Kanady; następnie pojawiły się wątpliwości, czy zatrudnić nauczyciela angielskiego, który – mimo że był rodzimym użytkownikiem tego języka – miał „zły”, azjatycki wygląd (jego rodzice byli etnicznymi Chińczykami). Na oficjalne obchody dziesięciolecia szkoły zaproszeni zostali tylko nauczyciele zagraniczni, żeby szkoła sprawiała wrażenie bardziej międzynarodowej. Rzecz jasna, nie wszyscy obcokrajowcy są tak samo cenni. Dlatego właśnie przedszkole w Harbinie zaproponowało nauczycielowi angielskiego, który pochodził z Polski, by udawał Anglika, co miało podnieść prestiż placówki. Przytoczone historie są oczywiście sytuacjami skrajnymi, a obcokrajowcy spotykają się zazwyczaj z daleko idącą uprzejmością. Jednak nawet ta uprzejmość bywa podszyta rezerwą, która czasami przechodzi w protekcjonalność i rodzicielski ton tłumaczący podstawowe spraw y. Absolwenci sinologii, a nawet poważni badacze, spotykają się czasami z pytaniami w rodzaju „Czy słyszałeś może o Przewodniczącym Mao?”, a następnie muszą wysłuchać wywodu o tym, że jedzenie pałeczkami jest trudne, ale przy odpowiednim wysiłku nawet Europejczyk i Amerykanin mogą się tego nauczyć. Być może protekcjonalne traktowanie jest wyrazem głęboko zakorzenionej niechęci w stosunku do przedstawicieli Zachodu i pozostałością po bolesnym upokorzeniu, jakim była klęska w starciu z europejskimi potęgami, a którego ślady można nadal znaleźć w programie nauczania. W wielu miejscach Chin wciąż znajdują się zrujnowane zabytkowe

budynki opatrzone adnotacją, że to efekt „barbarzyńskich działań wojsk anglo-frankońskich” (ostatnie sformułowanie dla europejskich uszu brzmi jak oksymoron). Wizja Zachodu czyhającego na Chiny jest wciąż żywa – dość przywołać reakcję na przyznanie przez niezależny Komitet Noblowski pokojowej nagrody dla Liu Xiaobo, które wraz z planowanym przez Google wyjściem z Chin, ma być wyrazem spójnej antychińskiej wojny ideologicznej. Tak zostało to ogłoszone przez tamtejsze media. ◆◆◆

Ofensywa gospodarcza i rosnące znaczenie Chin na arenie międzynarodowej sprawiają, że pojawia się przekonanie o nadejściu nowej ery chińskiej dominacji. W związku z tym zaczyna się używać retoryki podboju oraz przywołanej wcześniej wizji barbarzyńców narzucających nam swoje zwyczaje. Cóż jednak miałoby znaczyć, że „zaleje nas fala z Chin” bądź że „zostaniemy podbici przez Chińczyków”? Jeśli chodzi o historyczne metody podporządkowywania sobie ludów ościennych, Państwo Środka

fot. martyna świątczak

opierało się przede wszystkim na systemie trybutarnym – po zwycięskiej kampanii wojskowej spośród dzieci elit brano zakładników, których później wychowywano w duchu kultury chińskiej i którzy stanowili zabezpieczenie dla ściąganego trybutu. Podbite tereny, prawem inercji, same wchodziły w orbitę chińskiej kultury. Jeśli chcielibyśmy oprzeć się na prostej analogii, to z pewnością jest to pocieszające – nie musimy obawiać się brutalnego podboju – pewnego dnia po prostu obudzimy się, czując, że jesteśmy Chińczykami. Wydaje się jednak, że jest to zbyt daleko idące uproszczenie. Z pewnością jesteśmy świadkami zmiany światowego porządku, co samo w sobie jest zarazem przerażające i ekscytujące. Daleko jednak jeszcze do jakiegokolwiek „podboju” czy objęcia przez Chiny roli absolutnego hegemona. Póki co, świat Zachodu i Chiny przeglądają się w tym samym lustrze i w pojedynku na miny próbują udowodnić, że to ta druga strona zasługuje na miano barbarzyńcy. � MARTYNA ŚWIĄTCZAK (1986) jest studentką filozofii i politologii w ramach MISH oraz sinologii na UW. Uwielbia książki Tomasza Manna, filmy studia Ghibli oraz ceramikę songowską.

59


Bę de ka rty

ra

o k m

cji

fot. ze zbiorów Pawła Śpiewaka

Słowo „populizm” zdewaluowało się całkowicie. Zarówno politycy, jak i publicyści używają go zupełnie bezrefleksyjnie, w charakterze obelgi lub synonimu podłej socjotechniki i taniego PR-u. Nawet z pozoru poważne dyskusje o populizmie uwikłane są w bieżące porachunki partyjne. Nie pozwala to na udzielenie odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego populizm raz rozkwita, zarażając masy i elity z prędkością groźnego wirusa, innym zaś razem cichnie i niemal zupełnie zanika. Nadchodzą czasy ciekawe i niełatwe. Czy możemy poprzestać na płytkiej diagnozie, gdy w Europie budzą się populiści?

Dorobkiewicze i hochsztaplerzy z Pawłem Śpiewakiem rozmawia Mateusz Luft

60

„kontakt”: Czy demokracja bez populizmu jest możliwa? Paweł Śpiewak: Moim zdaniem, nie. Budowa „czystej” liberalnej demokracji, w której istnieje pełna przejrzystość i kontrola nad emocjami, nie jest realna. Utopijne jest zało-

żenie, że samoświadome elity mogą kontrolować scenę polityczną, unikając swoistej gry z masami. Nie istnieje demokracja, która nie odwoływałaby się do prostych emocji. Nie ma takiego demokratycznego kraju, w którym obywatele nie

A może diabeł wcale nie jest taki straszny, jakim go piszą? W dwóch wywiadach, które publikujemy w dziale „Polityka”, poszukujemy odpowiedzi na pytanie o źródła i charakter populizmu. Naszym pierwszym rozmówcą jest profesor Paweł Śpiewak, który opowiada o społecznym i materialnym statusie ludzi głosujących na populistów. Rozmówca drugi, profesor Jerzy Jedlicki, przybliża nam swoją ideę egzaminu obywatelskiego, którego zdanie uprawniałoby do otrzymania czynnych praw wyborczych, zmniejszając tym samym zasięg oddziaływania populizmu. sądziliby, że są, łagodnie mówiąc, nie najlepiej reprezentowani. Wyobrażam sobie, że nawet premier mógłby odwoływać się do haseł antyestablishmentowych lub udawać dzielnego szeryfa, walczącego z patologiami systemu politycznego. Populizm pojawia się zawsze wtedy, gdy występuje potrzeba znalezienia łatwego poparcia, i wykorzystuje podstawowe frustracje społeczne. Kultura masowa propaguje uproszczenia i rozwój takiej przed-intelektualnej wrażliwości politycznej. Jakie jest w takim razie miejsce populizmu w demokracji? Trudno jest to zdefiniować w sposób jednoznaczny. Populizmów jest wiele. Północnoamerykański populizm jest zupełnie inny od europejskiego czy południowo-amerykańskiego. Z pewnością istnieją jednak cechy charakterystyczne dla nich wszystkich. Po pierwsze, populizm zawsze odwołuje się do potocz-


nej wrażliwości. Żeruje na niej. Wykorzystuje przekonanie o istnieniu dominujących sił politycznych, ekonomicznych albo intelektualnych, które kontrolują grę. Ta elita rzekomo zagraża demokracji, w sposób niewidoczny narzucając swoje poglądy. Wtedy słychać, że burżuazja jest zła, że liberalizm jest zły, a przy okazji często pojawia się generalna krytyka kultury establishmentowej. W tym sensie populizm jest zawsze w grze. Innym jego elementem jest potrzeba charyzmatycznego przywódcy, który przekroczy żmudne reguły. Proces demokratyczny powoduje, że interesy ulegają skrzywieniu i zamazaniu, a ludzie pozostają osamotnieni i pozbawieni wpływu na sytuację politycz-

beralna demokracja – po jasnej. Mamy do cz ynienia z mieszanką. Słowacja ma na przykład teraz rząd populistyczny, który prowadzi bardzo liberalną politykę. Język populistyczny bywa czasem używany do ukrycia zupełnie niepopulistycznych posunięć, jak choćby trudnych rozwiązań gospodarczych. Czy populistów należy słuchać? Wydaje mi się, że zazwyczaj to oni poruszają nowe tematy w polityce. Dzięki nim mówimy o czymś więcej niż tylko o tym, o czym chcieliby mówić rządzący. Uważam, że ten trop jest bardzo ważny. Oczywiście można populizmu nie lubić, tym bardziej, że często posługuje się on nacjonalistyczną frazeologią. Decydującą rolę przej-

Drobna burżuazja ma poczucie, że jej awans został zablokowany. Żyje zawiścią, że inni mają jeszcze lepiej ną. I tu w polskiej polityce pojawia się figura „szeryfa”, który deus ex machina rozwiąże jakiś problem, kastrując obywateli albo zakazując sprzedaży narkotyków. Który obiecuje zrobić to jednym cięciem noża. Czasem pojawia się również trzeci element populizmu, opierający się na obawie przed napływem „jakichś obcych” – intruzów, którzy w potocznym mniemaniu zagrażają naszym wspólnym interesom. No dobrze, skoro nie możemy się od populizmu uwolnić, to czy musimy oceniać go jednoznacznie źle? Populizm nie zawsze jest po ciemnej stronie mocy, a li-

muje wówczas jakiś minister bądź premier, a nie prawo. Tak jak wtedy, gdy licząc na dodatkowe głosy, Ziobro wypuścił z zakładu karnego osoby, które dokonały samosądu. Kierując się chęcią zdobycia łatwego poklasku, złamał reguły prawa. Dla liberalnej demokracji ważne jest to, by nawet w takich sytuacjach nie dać się ponieść emocjom. Możemy traktować populizm jako pewną formę niepokoju. Sposobu, w który pewne grupy próbują coś wyrazić. Świetnym przykładem jest istniejący na Zachodzie problem asymilacji imigrantów. Z jednej strony możemy winić społeczeństwo, które powinno być otwarte, chłonąć wszyst-

ko i wszystkich. Ale z drugiej – proces ten musi być jakoś kontrolowany, czasem w ydłużany, aby imigranci mieli w ogóle szansę się zasymilować. Obecnie obserwujemy oburzenie Francuzów, wynikające zapewne z poczucia zagrożenia obcością kultury, nędzą i wrogością panującymi w obozowiskach imigrantów. I nagle znajdują się populiści, którzy mówią coś ohydnego. Coś, co my całkowicie odrzucamy w imię poprawności politycznej czy w imię wysokiego standardu moralnego. Ale to właśnie jest sygnałem społecznego niezadowolenia. Nie możemy powiedzieć, że to żaden argument, nie możemy problemu przez nich podnoszonego po prostu zlekceważyć. Oczywiście, że boję się populizmu, ale nie uważam, żebym z tego powodu był skazany naposługiwanie się abstrakcyjną koncepcją demokracji. Ona musi posiadać pewien żywioł, filtr, w którym wyładowują się złe emocje. W jaki więc sposób słuchać postulatów, a czasem nawet pokrzykiwań populistów, żeby pojąć te niepokoje, pomijając całą ohydną resztę? Tego nie wiem. Na pewno trzeba bronić pewnych standardów. Są grupy, które czują się pokrzywdzone, a populiści przemawiają w ich imieniu. Czasami przemawiają w sposób okropny, ale należy to traktować jako sygnał społeczny. Uważam, że nigdy nie należy patrzeć na nich z wyższością i potępieniem, bo potępianie kogoś musi się łączyć z próbą zrozumienia, co właściwie ma on do powiedzenia. Gdy – tak jak w przypadku

61


Cyganów we Francji – pojawia się sygnał, że mieszkańcy miasta czują się zagrożeni przez inną grupę etniczną, nie wiem dlaczego mamy brać od uwagę wyłącznie interes pokrzywdzonych Cyganów, a ignorować interes chcącej żyć w spokoju większości. Wydaje mi się, że problem tej grupy etnicznej będzie jednym z głównych źródeł niepokoju w Europie. Bardzo łatwo będzie w tej sprawie „wyżywać się” w języku populistycznym. „Patrzcie, jacy obcy wkraczają!” To brzmi koszmarnie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że ludzie w ten sposób wołający mają lub mogą mieć poczucie realnego zagrożenia. Bo ktoś został okradziony, bo ktoś został brutalnie potraktowany. Zatem nie wszystko, co populistyczne, musi być nazywane złym.

62

Czy jest jakiś sposób, żeby marginalizować brudną retorykę? Spójrzmy na Amerykę. Tamtejsza kultura jest bardzo populistyczna. Mit ponadprzeciętnego człow ieka, któr y walczy z administracją, jest jej integralną częścią. Dobrą ilustracją tego procesu jest książka Bunt Elit Christophera Lascha. Napisał on ją w opozycji do Buntu Mas José Ortegi y Gasseta. Według Lascha trzeba zbadać kulturę elit – czy to przypadkiem nie ona, nie zaś tak zwane masy, zagraża demokracji. To trend mocno zakorzeniony w amerykańskich instytucjach. Uważam, że ten rodzaj amerykańskiego populizmu jest bezpieczny. W Europie Środkowej mamy do czynienia z problemem odpowiedzialności władzy przed wyborcami. Gdy słyszymy, że „złodzieje żądzą”, to wiemy, iż ta-

ka agresja jest nie do przyjęcia. Od wyjaśniania zarzutów jest przecież prawo. Ale mimo to mamy poczucie, że czasem coś jest na rzeczy, że wiele prywatyzacji miało jawnie polityczny charakter, że zgodnie prawem robiono różne machlojki. A co dopiero, gdy dostrzeżemy niesprawność instytucji lub znaczne nierówności społeczne…

Pojawia się figura „szeryfa”, który deus ex machina rozwiąże jakiś problem, kastrując obywateli albo zakazując sprzedaży narkotyków Nie możemy lekceważyć złych emocji. Jeśli pozostawimy tę przestrzeń niezagospodarowaną, jeśli poważni politycy będą unikać podejmowania ważnych i trudnych społeczne tematów, to demagogowie będą rosnąć w siłę. Tu nie wystarczą nam tylko liberalne reguły gry. A jakie? Wydaje mi się, że populizm zacznie słabnąć dopiero wtedy, kiedy stworzymy odpowiedzialne elity i sprawne, przejrzyste instytucje. Obecnie wielu ludzi dopada frustracja, ponieważ mają poczucie natykania się – jak to mówił Jarosław Kaczyński – na, przepraszam za wyrażenie, układ.

We wszystkich krajach Europy Środkowej zdarzyły się wielkie afery korupcyjne. To nie oznacza, że tutejsi ludzie lubią kraść, ale że instytucje w tym regionie są łatwiej kolonizowane przez różne grupy interesów, które udają, że działają zgodnie z prawem. Na populistów, którzy o tym mówią, nie należy się obrażać. Warto się natomiast zastanowić, co zrobić z wysyłanym przez nich sygnałem, aby interesy wielu ludzi zostały odblokowane. Gdy myślimy o populizmie, nasza pierwsza intuicja jest taka, że ulegają mu ludzie nieinteresujący się na co dzień polityką. Ale to wrażenie jest złudne. Elity także ulegają populizmowi. Dlaczego tak się dzieje? Moim zdaniem istnieje pewien typ ludzi, który ulega populizmowi. Partia Leppera skupiała głów nie drobną polską burżuazję. To nie była partia ludzi biednych, ale – nierzadko – milionerów, elity finansowej: sześćsethektarow ych rolników, ha ndla rz y złomu… Ludzi z „w yższej półki”, mających dwie cechy, które przeszkadzają im w samorealizacji. Po pierwsze, nie są oni akceptowani jako „dorobkiewicze”, nie do końca mający prawo do swoich bogactw i władzy politycznej. Po drugie, są na tyle silni i sprawni, by mogli zrobić pierwszy krok ku majątkom i w yjść ponad swoją grupę, a zarazem zbyt słabi, żeby zrobić krok drugi i wejść do grupy w yższej. Gdy ktoś robi karierę w korporacjach, wcale nie musi być bogatszy od dorobkiewiczów,


Mencwel

hochsztaplerów, karierowiczów bądź tych, którzy po prostu byli sprytni. Ma on jednak typ kultury, który uważamy za właściwy. Ma ten sznyt. Wie, jak się ubierać, jak zadbać o edukację dziecka, co gwarantuje mu uznanie społeczne. A trzeba wiedzieć, że ludzie sfrustrowani swoją sytuacją są pierwszym celem oddziaływania populistów. Drobna burżuazja ma poczucie, że jej awans został zablokowany. Żyje zawiścią, że inni mają jeszcze lepiej. Zawiść

w demokracji jest czymś naturalnym, ale ta ma charakter destrukcyjny, ponieważ w jej wyniku zaczyna się poszukiwanie winnych. Zawsze musi zostać wskazany jakiś człowiek bądź jakaś instytucja odpowiedzialna za popełnione błędy czy złe prawo. Szuka się ukrytych sprężyn rządzenia, powiązań i niemal tajnych związków polityków z oligarchami. Dochodzimy wtedy niebezpiecznie blisko spiskowych wizji życia zbiorowego. ■

Paweł Śpiewak (1951) jest socjologiem i historykiem idei, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, publicystą związanym przede wszystkim z „Tygodnikiem Powszechnym” i internetowym czasopismem „Kultura Liberalna”. Był posłem na Sejm V kadencji.

fot. Piotr Cywiński

bliskich o to, przy którym nazwisku postawić krzyżyk. Do tego nie bierzemy na ogół pod uwagę, że decydująca selekcja naszych przedstawicieli odbywa się w partiach, podczas ustalania list kandydatów – poza naszymi oczami.

Nie chcą, to niech nie chodzą z Jerzym Jedlickim rozmawia Mateusz Luft „kontakt”: Czy ludzie głosują świadomie? Jerzy Jedlicki: Niekoniecznie. Jestem wręcz przekonany, że wielu ludzi głosuje nieracjonalnie i niezgodnie ze

swoim interesem. Ponadto spora część elektoratu nie interesuje się polityką, w związku z czym nie idzie na wybory albo – jeśli już pójdzie – w ostatniej chwili pyta

Jak to wróży polskiej demokracji? Powszechny brak zainteresowania polityką lub otwarta do niej niechęć w oczywisty sposób promują populizm i niekompetencję. Sprzyja temu ogromny wpływ mediów: jaką telewizję się ogląda, kto z kandydatów zabłysnął w serwisie informacyjnym lub w spocie agitacyjnym, komu udał się fajny dowcip, a kto ogólnie jest morowy. Problem w tym, że polityka nie obchodzi ludzi tylko do pewnego momentu. Młodzi często mówią, że „to ich nie interesuje”. Tak jest, dopóki żaden akt polityczny nie godzi wprost w ich interesy. Spodziewam się, że już wkrótce będą musiały zostać wprowadzone powszechne

63


opłaty za studia, a do tego trzeba będzie zmienić konstytucję i powiększyć fundusze stypendialne. Wtedy z dnia na dzień okaże się, że polityka emocjonuje wielu młodych. Tak samo jest z dyskusjami o służbie zdrowia, o emeryturach, o podatkach. Na te tematy powinno się powszechnie dyskutować zawczasu, a nie w ostatniej chwili, gdy ustawa idzie pod głosowanie w Sejmie albo, co gorsza, gdy weszła już w życie.

64

Na czym miałby polegać proponowany przez pana pomysł „egzaminu obywatelskiego”? Uważam, że prawo głosu pow inno zależeć od w iedz y i przygotowania oby watela. Zastanówmy się, dlaczego głosować mają ci, których to nic nie obchodzi albo którzy nie umieją rozróżnić partii, spomiędzy których dokonują wyboru. W dzisiejszym świecie trzeba wykazać się wiedzą i umiejętnościami, żeby zostać budowniczym mostów, lekarzem czy żeby prowadzić samochód. Są tylko dwie rzeczy, które żadnych sprawdzianów ani kwalifikacji nie wymagają: płodzenie i wychowywanie dzieci oraz rządzenie państwem. W tych dziedzinach nie trzeba przed nikim legitymować się znajomością rzeczy ani zdawać żadnych egzaminów. Dlaczego nie mielibyśmy wziąć przykładu ze Stanów Zjednoczonych, w których od now ych obywateli – często mieszkających w tym kraju od wielu lat – wymaga się znajomości konstytucji? Dlaczego nie mielibyśmy wymagać tego samego od naszych obywateli? Oczywiście byłby to warunek uzyskania jedynie praw

wyborczych, nie zaś pozostałych praw obywatelskich, które nabywa się przez urodzenie lub nadanie. Ale w jaki sposób sprawdzić taką wiedzę? Egzamin powinien być jak najbardziej zobiektywizowany. Dlatego najlepiej by było, gdyby był prostym testem zdawanym przed komisją. Przygotowanie się do niego nie wymagałoby szczególnych kwalifikacji intelektualnych, ale pewnej wiedzy na temat konstytucji i reguł polityki.

Są tylko dwie rzeczy, które nie wymagają żadnych sprawdzianów ani kwalifikacji: płodzenie i wychowywanie dzieci oraz rządzenie państwem Żeby go zdać, trzeba byłoby wiedzieć na przykład, czym są wybory, partie polityczne, samorządy, budżet państwa… To jest bardzo łatwe do zorganizowania, ale nikt w Europie tego jeszcze nie wprowadził. Zdaję sobie sprawę z tego, że część elektoratu w ogóle nie pofatygowałaby się, by zdawać tego typu test, ale to mi wcale nie przeszkadza. Nie przerażają mnie płacze w mediach, że połowa ludzi, albo nawet więcej, nie chodzi na wybory. Nie chcą, niech nie

chodzą, nie wszyscy muszą. Ale kto regularnie nie chodzi, nie powinien należeć do elektoratu. Spodziewam się za to, że proponowany egzamin, mimo że byłby łatwy do zdania, zwiększyłby zainteresowanie polityką, ponieważ przynajmniej w niektórych środowiskach wypadałoby go zdać i otrzymać stosowne świadectwo. Co z osobami, które już teraz mają prawa wyborcze? Wiadomo, że nie można odbierać praw nabytych, a więc prawa do głosowania również. W związku z tym uważam, że reformę należałoby zacząć wprowadzać stopniowo, zaczynając od młodych, którzy jeszcze nie mieli okazji głosować, i od cudzoziemców, zasługujących na przyznanie im praw obywatelskich. Dlatego cała reforma zajęłaby kilkadziesiąt lat. Przy okazji można by obniżyć o dwa lata wiek uzyskiwania praw w yborczych. Przywiązanie do dotychczasowego progu osiemnastu lat jest arbitralne i bezref leksyjne, bo już szesnastoletni, w miarę inteligentny młody człowiek może doskonale orientować się w tym, jakie są różnice między partiami i wymogi życia politycznego. Czy wykluczenie dużej ilości ludzi z wyborów, odebranie im moralnego prawa do współodpowiedzialności za państwo, nie stałoby się dobrym gruntem dla populizmu? Nie, ponieważ populiści apelują tylko do tego elektoratu, który może ich wynieść do władzy. Zauważmy, że nawet wtedy, gdy wysuwają hasła


ekonomiczne, zawsze odwołują się do tych, którzy mają największą siłę przebicia, do górników, do mundurowych, do pracowników państwowych instytucji… Spójrzmy na naszą politykę. Nikt tu nie reprezentuje interesu ludzi żyjących w nędzy i biedzie, ponieważ oni nikomu nie mogą się przydać. Bieda nigdy nie sprzyjała organizacji ruchów politycznych. Bezrobotni czy bezdomni nie stworzą organizacji, bo nie mają potrzebnych do tego zdolności i środków. Wbrew marksizmowi, żaden proletariat nigdy nikogo nie obalił, więc nikt się o niego nie troszczy. W nowej sytuacji wykluczeni z głosowania przez sprawdziany obywatelskie zostali-

by, którym się po prostu nie chce, którym nie zależy. Oni też nie stanowiliby żadnej siły. Zwłaszcza gdy założymy, że każdy z nich mógłby w każdej chwili niewielkim wysiłkiem wejść do elektoratu, z wyjątkiem osób o bardzo niskich kompetencjach umysłowych. Wydaje mi się, że ludzie głosują na populistów niezależnie od wiedzy teoretycznej na temat spraw publicznych… Dlatego nie wierzę bynajmniej, że ten pomysł zmieni całkowicie charakter polityki. Nie ma panaceum na wszystkie bolączki demokracji. Egzamin może co najwyżej trochę zwiększyć racjonalność aktu wyborczego, odsuwając na bok to, na czym żeruje populizm, czyli doraźne emocje

i dezorientację ludzi. Myślę, że w etyce i polityce warto poszukiwać lepszych rozwiązań niż obecne, nie naruszając podstaw demokracji. Zdaję sobie sprawę z tego, że mój pomysł jest na razie nierealny i mało kogo pociągnie. Ale trzeba pamiętać, że w dziejach pomysły zrazu nierealne już nieraz wygrywały. Mówię o nim, bo uważam, że jest wart dyskusji. ■

Jerzy Jedlicki (1930) jest historykiem idei, emerytowanym profesorem Instytutu Historii PAN, przewodniczącym Rady Programowej Stowarzyszenia „Otwarta Rzeczpospolita”.

Warto być przyzwoitym Marcin Bruszewski Nierzadko stajemy przed wyborem pomiędzy szybkim, lecz ryzykownym zyskiem a długotrwałym procesem stabilnego pomnażania kapitału. Wybór to trudny, zwłaszcza wtedy, gdy podejmując decyzję, postanowimy uwzględnić pozornie mało istotny czynnik przyzwoitości. Profesor Władysław Bartoszewski często powtarza, że „warto być przyzwoitym, choć nie zawsze się to opłaca”, co w kontekście jego życiorysu ma dość konkretne uzasadnienie. Życie profesora Bartoszewskiego pokazuje, że przyzwoite postępowanie, nawet w najbardziej dramatycznych

okolicznościach, ma wyższy sens, mimo że może pozbawiać przyziemnych korzyści. Takie pojęcia jak „opłacać się” czy „korzyść” należą do nomenklatury używanej przez ekonomistów, co skłania do przyjrzenia się mottu profesora z nieco odmiennej perspektywy. Warto

zadać pytanie, czy i dlaczego poziom występowania przyzwoitych zachowań w danym kraju zwiększa dobrobyt jego obywateli. Udzielenie odpowiedzi jest możliwe, jeśli przybliży się przyzwoitość przy pomocy konkretnych zachowań, które są lepiej rozpoznawane przez znawców nauk społecznych. Do takich zachowań zalicza się różne przejawy uczciwości.

Naturalna nieuczciwość

Oliver Williamson, laureat zeszłorocznej Nagrody Nobla

65


66

z ekonomii, uważa, że w ludzką naturę wbudowana jest skłonność do nieuczciwości w dążeniu człowieka do realizacji jego własnego interesu. Przejawami tej nieuczciwości są kradzież, oszustwo, korupcja czy zjawisko „jazdy na gapę”, ale też bardziej subtelne formy podstępu: świadome wprowadzanie w błąd, zatajanie lub jakiekolwiek inne umyślne gmatwanie sprawy. Wszystkie wyżej wymienione zachowania mają negatywny wpływ na dobrobyt społeczny, co znajduje głębokie uzasadnienie w teorii ekonomii. Nieuczciwe z achowa n ia zwiększają ryzyko i koszty transakcji w danej gospodarce. Takie koszty działają na nią podobnie jak podatki. Im są wyższe, tym mniej opłaca się wymiana czy wszelka inna aktywność gospodarcza, co doprowadza do zmniejszenia tempa wzrostu gospodarczego. Im więcej zatem kradzieży, oszustw i wprowadzania w błąd w danym społeczeństwie, tym większe w nim koszty ubezpieczenia i ochrony mienia czy usług prawniczych oraz tym wyższe ryzyko wszelkiej wymiany handlowej. To, jak znamienne w skutkach mogą być wysokie koszty transakcji, pokazał Douglass North, laureat Nagrody Nobla z ekonomii w roku 1993, który wyliczył, że w połowie lat osiemdziesiątych koszty te stanowiły 45 procent PKB Stanów Zjednoczonych. Co więcej, im wyższy poziom nieuczciwości postrzeganej przez ludzi wśród innych ludzi, tym niższe zaufanie społeczne, które jest niezbędne do tego, by transakcje w ogóle dochodziły do skutku. Profe-

sor Janusz Czapiński dowodzi, że bez wzrostu zaufania społecznego Polska niedługo przestanie się gospodarczo rozwijać, gdyż dotychczasowe „paliwo” jej wzrostu, czyli wzrost kapitału ludzkiego – niedługo zwyczajnie się wyczerpie.

Nasze wspólne gapowe

Koszty transakcyjne ograniczają głównie efektywność w ymiany dóbr, takich jak żywność, odzież czy samochody, czyli dóbr prywatnych. Dobrobyt społeczny zależy jednak również od oświetlenia ulic, infrastruktury drogowej, obrony narodowej, czystości lasów i jakości przestrzeni miejskiej. Takie dobra, nazywane dobrami wspólnymi, stanowią dla społeczeństw wyzwanie. Trudno je dostarczać poprzez wymianę rynkową, stąd w znakomitej większości są przedmiotem wyboru politycznego, dokonywanego przez organy administracji państwowej. Niestety, proces wyboru politycznego jest narażony na różne przejawy nieuczciwości, zbiorczo nazywane „korupcją”, które przeważnie czynią te wybory nieoptymalnymi dla społeczeństwa. Stąd wniosek, że im

ilustracja: jan bajtlik

wyższa korupcja, tym gorzej zarządzane są dobra wspólne i tym niższy jest społeczny dobrobyt. Trudność w dostarczaniu dóbr wspólnych wynika również ze zjawiska zwanego „jazdą na gapę”, które polega na korzystaniu z tych dóbr bez brania udziału w kosztach ich wytwarzania lub na korzystaniu z nich przez osoby, dla których nie są one przeznaczone. Przykładem „jazdy na gapę” jest nie tylko korzystanie z komunikacji miejskiej bez płacenia za bilet, lecz także niepłacenie abonamentu RTV przez osoby oglądające telewizję publiczną. Wpływ „jazdy na gapę” na obniżenie dobrobytu społecznego jest ewidentny. Powoduje ona, że miasta muszą dopłacać do komunikacji miejskiej, co obniża np. inwestycje w budowę metra. Z kolei niski poziom wpływów z abonamentu zmusza rząd do dopłacania do mediów publicznych oraz obniża ich jakość, czego najlepszą ilustracją jest fakt, że dopiero od tego roku kanały TVP będą nadawane cyfrowo.


Brakujące ogniwo

Przyzwoitość oznacza więcej niż tylko nieczynienie innym tego, co nam niemiłe. Jej manifestacją mogą być również działania określane zbiorczym mianem aktywności obywatelskiej. W tym sensie bycie przyzwoitym oznacza branie odpowiedzialności za własne otoczenie poprzez uczestniczenie w życiu politycznym (np. poprzez głosowanie w wyborach) i w życiu społecznym (np. poprzez samoorganizowanie się w formie stowarzyszeń czy dziennikarstwo obywatelskie), ale też poprzez filantropię czy honorowe oddawanie krwi. Znaczenie różnych przejawów aktywności obywatelskiej dla dobrobytu społecznego odkrył dla ekonomistów Robert Putnam, słynny politolog i autor książki Demokracja w działaniu. Na podstawie dwudziestoletniego studium społeczeństwa włoskiego, Putnam dostarczył wielu przesłanek pozwalających sądzić, że poziom aktywności obywatelskiej w poszczególnych regionach Włoch miał pozytywny wpływ na ich dobrobyt. Organizacje obywatelskie stanowią całe sieci relacji, również pomiędzy różnymi grupami społecznymi, ułatwiające ludziom dostęp do wielu społecznie cenionych zasobów – informacji, prestiżu, bogactwa, a nawet władzy. Takie sieci można mniej lub bardziej uczciwie wykorzystywać, stąd nie jest do końca jasne, czy są szkodliwe, czy korzystne dla dobrobytu społecznego. Mancur Olson, słynny amerykański ekonomista, uważał, że silne grupy interesów, dążąc do ukształtowania

korzystnych dla nich regulacji prawnych – na przykład podatków, subwencji czy warunków konkurencji – mogą doprowadzić do nieoptymalnej z punktu widzenia społeczeństwa dystrybucji dóbr wspólnych. Stąd wniosek, że wysoki poziom samoorganizacji oby-

Im wyższy poziom społecznej nieuczciwości, tym niższe zaufanie, które jest niezbędne do tego, by transakcje w ogóle dochodziły do skutku wateli może być szkodliwy. Istnieją jednak przesłanki, które pozwalają sądzić inaczej. Elinor Ostrom, druga z zeszłorocznych laureatów Nagrody Nobla z ekonomii, dowiodła, że samoorganizujący się obywatele w wielu przypadkach sprawniej niż państwo dostarczają i zarządzają dobrami wspólnymi. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, dzięki swojej wiarygodności i możliwej ocenie skuteczności jej działań z zewnątrz, doprowadza do dodatkowej, dobrowolnej redystr ybucji dobrobytu w społeczeństwie, co pozwala dostarczać brakujące dobra wspólne. Z kolei inicjatywy takie jak Festiwal Warszawa w Budowie potra-

fią lepiej niż władze Warszawy poprawiać jakość przestrzeni miejskiej oraz mogą kontrolować wybory polityczne podejmowane przez władze miasta, czyniąc je bardziej transparentnymi. ◆◆◆

Biorąc pod uwagę właściwie wszelkie dostępne badania porównawcze, Polska plasuje się na szarym końcu państw europejskich pod względem uczciwości, zaufania społecznego oraz aktywności obywatelskiej. W kontekście przytoczonej teorii ekonomii oraz badań empirycznych ma to niewątpliwie negatywny wpływ na dobrobyt polskiego społeczeństwa. To można i warto zmienić! Pokolenie „Solidarności” wypracowało jasny, niewyobrażalnie odległy, lecz jednoczący cel stworzenia wolnej Polski. Warto, żeby Polska uczciwa, ufna i aktywna obywatelsko, równie odległa dziś jak trzydzieści lat temu, była celem naszego pokolenia. ■

Marcin Bruszewski (1988) jest absolwentem Wydziału Nauk Ekonomicznych UW oraz członkiem Rady Programowej stowarzyszenia Polska Młodych. Stowarzyszenie Polska Młodych serdecznie zaprasza wszystkich czytelników „Kontaktu” do udziału w jej projektach na rzecz „Polski uczciwej, ufnej i aktywnej obywatelsko”. Więcej informacji na stronie: www.polskamlodych.pl

67


katolew

znaki czasów

Fot. ze zbiorów A. Friszke, autor N.N.

Niepokorni

Sedno niepokorności, jej zasadnicza wartość, leży nie w płaszczyźnie ideologicznej, ale w płaszczyźnie moralnej. Ludzie, którym przypisujemy tę cechę, należeli do różnych ugrupowań politycznych lub nie należeli do żadnego. Bohdan Cywiński, Rodowody niepokornych Książka Rodowody niepokornych Bohdana Cywińskiego jest dziś legendą. Wielu uważa, że stanowiła moralną i intelektualną podstawę dla rozwoju opozycji demokratycznej w komunistycznej Polsce. Opisywane w niej postawy i działania radykalnej inteligencji z końca XIX wieku, środowiska od prawicy do lewicy uważają za własne. Kilka tygodni temu ukazało się wznowienie

68

Rodowodów, które Cywiński, członek warszawskiego  KIK-u i redaktor „Znaku”, po raz pierwszy wydał w 1971 roku w „Bibliotece Więzi”. Poprosiliśmy, by o fenomenie Rodowodów napisał Wojciech Onyszkiewicz, histor yk, jeden z założ ycieli Komitetu Obrony Robotników, zaangażowany w akcję pomocy robotnikom Ursusa w 1976 roku.

Znaczenie i wymowę książki Cywińskiego w dzisiejszych czasach omawiają dwaj młodzi publicyści, należący do redakcji czasopism o podobnych tytułach, ale zupełnie innej linii ideowej. Komentarze napisali dla nas Artur Bazak z „Teologii Politycznej” i Michał Sutowski z „Krytyki Politycznej”. Cyryl Skibiński Maciej Onyszkiewicz


Wojciech Onyszkiewicz

Kiedy w 1971 roku po raz pierwszy wydano Rodowody niepokornych, byłem na drugim roku historii na Uniwersytecie Warszawskim. Nakład książki był mały, więc po wydziale krążyło kilka egzemplarzy, a chętnych do czytania było wielu. Dostawałeś książkę na dzień i noc, bo następnego ranka trzeba ją było przekazać dalej. Czytało się bez przerwy, zostawiając kropki na marginesie, w miejscach, do których chciało się powrócić. Nigdy

wcześniej ani później nie widziałem książki, w której byłoby tak wiele kropek.

Z czasów KOR-u pamiętam przeświadczenie, że to była ważna książka. Ważna, bo wpłynęła na nas, pomogła nam się ukształtować. Z kolei kilka lat później to myśmy wpłynęli na to, co wydarzyło się w Polsce. Rodowody uświadamiały, że od trzystu lat żyjemy w tych samych ramach, gramy w tę samą grę – grę zniewolonego narodu, który próbuje przetrwać. Że historia się powtarza, a my możemy się dzięki niej czegoś nauczyć. Co więcej, Rodowody dawały konkretną odpowiedź na pytanie o to, jaką lekcję możemy z tej historii wyciągnąć.

fot. Tomasz Kaczor

G r y zniewolonego narodu Lecz zaklinam – niech żywi nie tracą nadziei I przed narodem niosą oświaty kaganiec; A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei, Jak kamienie przez Boga rzucone na szaniec!... Juliusz Słowacki, Testament mój W naszej powtarzającej się historii co jakiś czas następują zrywy – kiedyś były to powstania, a w czasach Rodowodów – wydarzenia Grudnia ‘70 czy Czerwca ‘76. W czasie pomiędzy tymi zrywami wzywa nas kluczowe zadanie – niesienie kaganka oświaty. Znaliśmy to jako mit, a moment czytania książki Cywińskiego uświadamiał nam, że w rzeczywistości to nie mit, lecz precyzyjny program polityczny, polegający na zmienianiu Polaków z nieświadomych tubylców w odpowiedzialnych obywateli. Polską drogę do wolności udało się przejść dlatego, że dzięki lekturze Rodowodów odrobiliśmy lekcję historii. Bohdan Cywiński chciał, żeby Rodowody niepokornych przysłużyły się zakopywaniu rowów między lewicą laicką a chrześcijanami. Te głębokie

rowy istniały wtedy i istnieją dziś. Działanie, które obie grupy podjęły wspólnie w czasach KOR-u i „Solidarności”, to tylko cieniutka narośl na tych głębokich podziałach. Dlatego te animozje tak łatwo wróciły po 1989 roku. Niemniej lata siedemdziesiąte to czas szukania tego, co nam wspólne. Rodowody niepokornych z pewnością nie tylko się w ten nurt wpisały, ale i dalej go tworzyły. Choć teraz Polska jest wolna, a zewnętrznych zagrożeń nie widać, przyszłość pozostaje nieznana. Przynajmniej dwa razy w ciągu ostatnich trzystu lat zdawało się, że zdobyta wolność jest tak pewna i trwała, że nic nie może jej zagrozić. Dziś na szczęście nie trzeba „kamieni rzucać na szaniec”. Dziś mamy wolną Polskę. Musimy jeszcze stworzyć Polaków. Nie naród, tylko świadomych i odpowiedzialnych obywateli. To jest najważniejsze zadanie. W jego wykonaniu może pomóc historia. Właśnie ta opisana w Rodowodach. ■

Wojciech Onyszkiewicz (1948) jest byłym instruktorem I Warszawskiej Drużyny Harcerskiej „Czarnej Jedynki” i byłym członkiem KOR-u. W wolnej Polsce działał w organizacjach pozarządowych.

69


katolew Artur Bazak

Wątpliwe owoce dialogu Książka Bohdana Cy w ińskiego jest żywo dyskutowana w środowisku „Teologii Politycznej”. W biografii intelektualnej ludzi z nim związanych zajmuje ważne miejsce: to książka o inteligencji, napisana przez inteligenta i dla inteligencji. Cywiński pisze o rzeczach, które mogą być dzisiaj punktem odniesienia dla ludzi aspirujących do miana inteligentów: to „postawa moralna”, „etos inteligencki”, „ideowe zaangażowanie” oraz „niepokorność”, których wyrazicielami

miejscem w całym polskim Kościele, w którym w takim wymiarze wcielano w życie uchwały soborowe. Jedną z nich było spotkanie i wspólne poszukiwania inteligencji laickiej i katolickiej, czego wyrazem były Rodowody niepokornych Bohdana Cywińskiego i napisane pięć lat później Kościół, lewica, dialog Adama Michnika. Dzisiejszy bilans tego dialogu nie jest tak jednoznaczny, jak chcieliby jego rzecznicy. Pierwszą jego słabością było ograniczenie się tylko do wąskiego, choć bardzo wpły-

lewicowe, prawicowe, postępowe czy konserwatywne nie ma prawa mianować się jedynym dziedzicem i wyrazicielem tradycji niepokornej inteligencji. Obserwacja ewolucji i wyborów intelektualnych, środowiskowych i politycznych ważnych przedstawicieli oraz ideowych spadkobierców tzw. lewicy laickiej i katolików otwartych po 1989 roku prowadzić musi do zaskakującego wniosku. Inteligent-radykał przedzierzgnął się w dawniej krytykowanego przez siebie przedstawiciela stronnictwa zachowawczego.

radykał przedzierzgnął się w krytykowanego przez siebie przedstawiciela stronnictwa zachowawczego

70

na przełomie XIX i XX wieku byli m.in. Abramowski, Krzywicki, Waryński, Brzozowski, czy ksiądz Korniłowicz. Z Rodowodami niepokornych zetknąłem się pierwszy raz na studiach, niemal dziesięć lat temu. Wówczas była to dla mnie, jako człowieka będącego pod wpływem intelektualnym środowiska „Znaku” (z okresu Jarosława Gowina), fascynująca przygoda intelektualna, dzięki której zrozumiałem punkt wyjścia do dialogu między tzw. lewicą laicką a przedstawicielami tzw. katolicyzmu otwartego. Ro dowo dy p ow st aw a ł y w Krakowie parę lat po zakończeniu Soboru Watykańskiego II. To niebagatelny fakt, ponieważ diecezja krakowska, dzięki biskupowi Karolowi Wojtyle, była jedynym

wowego środowiska po jednej i po drugiej stronie. Drugą – uczynienie z dialogu celu nadrzędnego, przesłaniającego nieprzezwyciężalne różnice między katolicyzmem a tradycją laicką, która w kolejnych odsłonach występowała pod szyldem lewicy laickiej, neoliberalizmu, a ostatnio nowej lewicy. Trzecią słabością było zderzenie ideału, wydestylowanego z historii XIXwiecznej inteligencji polskiej, z realiami Polski totalitarnej, a potem postkomunistycznej. Pokazało ono, jak instrumentalnie można w ykorzystać piękny w swej istocie mit inteligenta radykała w interesie wąsko pojętej grupy walczącej o władzę i wpływy. Ponowna lektura Rodowodów utwierdza mnie w przekonaniu, że żadne środowisko

Czy zatem idea poszukiwania wspólnych wartości między różnymi odłamami inteligencji jest utopią? Nie. Po prostu jest miarą, za pomocą której można mierzyć rzeczywiste inteligenckie zaangażowania, ukazywać ich manowce i właściwy cel. Obecnie, szczególnie po 10 kwietnia, należy czytać Rodowody w świetle słów, które Cywiński zamieszcza we wstępie do nowego wydania: „Na mapie Europy nie ma miejsca na Polskę słabą i potulną – utrzyma się tylko Polska silna i bardzo samodzielna politycznie. Ale o taką Polskę walczyć zdołają tylko ludzie psychicznie i ideowo niepokorni”. To pogląd bardzo bliski mojemu środowisku. ■ Artur Bazak (1979) jest redaktorem i publicystą „Teologii Politycznej”.


Michał Sutowski

Przeciw tyranii konieczności Rodowody niepokornych to chyba najważniejsza, obok Etosu lewicy Andrzeja Mencwela, Kawioru i popiołu Marci Shore i esejów Andrzeja Walickiego, praca na temat polskich tradycji inteligencji zaangażowanej. Dla środowiska „Krytyki Politycznej” książka Cywińskiego stanowiła lekturę formacyjną, i to co najmniej z kilku powodów. Cywiński nakreślił historię pokolenia, a właściwie kilku pokoleń „naprawiaczy świata” – ludzi nie tylko walczących o niepodległość Polski, ale także o społeczną emancypację klas niższych. Pokazał ludzi etosu, którzy – pomimo różnych, od pewnego momentu często sprzecznych afiliacji ideologicznych – czują się zobowiązani i powołani do zmiany zastanego status quo. Wspólnym mianownikiem ich działań był „dług” inteligencji, warstwy uprzywilejowanej, wobec reszty społeczeństwa; dążenie do jego upodmiotowienia poprzez edukację a czasem włączenie do walki politycznej; wreszcie – chęć włączenia Polski w nurt przemian właściwych epoce nowoczesnego kapitalizmu. Najwybitniejsi z niepokornych, jak Ludwik Krzywicki czy Stanisław Brzozowski, pokazali, że radykalne sądy polityczne nie wykluczają głębokiego namysłu nad rzeczywistością. Niepoddawanie się tyranii rzekomych „obiektywnych konieczności”, twór-

cza recepcja i przetwarzanie krytycznych diagnoz procesów społecznych, wreszcie weryfikacja społecznej teorii w politycznej praktyce – oto najistotniejsze wnioski, jakie dla mnie i mojego środowiska płyną z Rodowodów.

w nienegocjowalnych systemach wartości, ale w jak najbardziej materialnej walce o władzę. Tendencja do sekularyzacji i prywatyzacji religii, a także zmierzch „całościowych narracji” sprzyjają temu, by najważniejsze deba-

Najgorętsze dziś konflikty nie mają zakorzenienia w systemach wartości, ale w jak najbardziej materialnej walce o władzę Recepcja książki w latach siedemdziesiątych, jako wezwania do sojuszu osób o różnych korzeniach przeciwko reżimowi autorytarnemu, okazała się bardzo funkcjonalna politycznie – jej emanacją była koncepcja współpracy lewicy laickiej z „otwartym” nurtem Kościoła katolickiego. Wówczas też toczyły się realne dyskusje o wspólnych wartościach – obecnie nie mają one właściwie miejsca. Obie kluczowe wówczas formacje pozostają w zaniku – lewica laicka przeszła na pozycje liberalne, z lekką domieszką konserwatyzmu, a „Kościół otwarty” stanowi margines. Idea Cywińskiego – zasypanie podziałów rodem z XIX wieku, przebiegających między wierzącymi i niewierzącymi – w niewielkim stopniu odnosi się do dzisiejszej rzeczywistości. Najgorętsze dziś konflikty nie wynikają z wiary bądź niewiary – spory np. o świeckość państwa nie mają realnego zakorzenienia

ty społeczne, polityczne i kulturalne nie toczyły się podług podziałów religijnych. Jeśli zaś chodzi o wciąż obecne postawy integrystyczne, to już w samych Rodowodach traktowano je raczej jako materiał do przezwyciężenia, nie zaś równoprawne stanowisko „negocjacyjne” (zwłaszcza obraz Polaka-katolika, zwalczany przez „niepokornych” różnych opcji). Książka Cywińskiego wydaje się aktualna w tych obszarach, w których prezentuje nam tradycję postaw aktywistycznych w szerokim sensie. Powinnością człowieka jest niezgoda na rzeczywistość niesprawiedliwą, na sytuację nieuprawnionej dominacji, ale także na hegemonię nieadekwatnych do współczesności wyobrażeń. ■

Michał Sutowski (1985) jest sekretarzem redakcji „Krytyki Politycznej”, politologiem i absolwentem Kolegium MISH UW.

71


Nadzieja w ruinie Joanna Sawicka i Piotr Dubiniec

warszawa 72

Fragment Śródmieścia Warszawy - szkic perspektywiczny (1945), źródło: Tadeusz Borucki, Maciej Nowicki

Plany odbudowy stolicy prezentowane są na Zachodzie. Ich rozmach i nowoczesność spotykają się z podziwem największych architektów i urbanistów świata, na czele z Walterem Gropiusem i Le Corbusierem. Włosi ogłaszają rekonstrukcję Warszawy „największym wydarzeniem XX wieku”.


– Kto miał buty, szedł inwentaryzować. Kto nie miał – kreślił plany nowej Warszawy. Spać nie bardzo było na czym, ale też nie było kiedy. Zamiast pensji dostawało się chochlę zupy. Nie istniały godziny pracy. Była tylko wielka zawziętość, by jak najlepiej i jak najprędzej odbudować zniszczone miasto – wspominał po latach atmosferę pracy jeden z warszawskich architektów. Warszawa po drugiej wojnie światowej była ruiną: prawie osiemdziesiąt procent zabudowań leżało w gruzach. W związku z rozmiarami zniszczeń nowe władze rozważały przeniesienie stolicy do mniej zdewastowanej Łodzi albo z powrotem do Krakowa. Ostatecznie podjęto decyzję o „odbudowie” Warszawy, co właściwie równało się budowie miasta od podstaw. Zdecydowano się na ten wysiłek, rozumiejąc, że Warszawa stanowi dla Polaków ważny symbol narodowy. W podnoszeniu z gruzów dawnej stolicy komuniści dostrzegali szansę na wzmocnienie legitymizacji swojej władzy – nieprzypadkowo hasło „cały naród buduje swoją stolicę” miało stać się jednym z głównych motywów ówczesnej propagandy. Do roku 1949, w którym polskiej architekturze narzucona została estetyka socrealizmu, w kraju panował względny pluralizm myśli urbanistycznej. W Biurze Odbudowy Stolicy (BOS), państwowej instytucji skupiającej architektów

i urbanistów, ścierały się dwie koncepcje odbudowy. Środowisko „zabytkowiczów” chciało odtworzyć Warszawę w jej dawnej, przedwojennej formie. Jednak większość członków BOS marzyła o architekturze zaangażowanej społecznie. Wśród nich mocną pozycję mieli lewicujący, przedwojenni architekci, twórcy osiedli WSM na Żoliborzu i Rakowcu, tacy jak Szymon Syrkus czy Bohdan Lachert, którzy w powojennej rzeczywistości politycznej początkowo cieszyli się przychylnością władz. Nowe miasto, nowy człowiek

Twórczość tej grupy opierała się na ideach Le Corbusiera, czołowego przedstawiciela modernizmu w architekturze, pod którego przewodnictwem

lepsze społeczeństwo. Dzięki umieszczaniu w obrębie każdego osiedla domu kultury, biblioteki czy kina, kultura miała stać się elementem codzienności każdego człowieka. Bliskość żłobków i przedszkoli w założeniu zapewniała każdej młodej matce możliwość podjęcia pracy. Dobra organizacja osiedla kształtowała w mieszkańcach poczucie ładu, a wspólne tereny rekreacyjne ułatwiały ludziom nawiązywanie znajomości, co budowało wspólnotę. Panowało silne przeświadczenie, że urbanistyka odzwierciedla panujące stosunki gospodarcze, przez co wpływa na zachowanie człowieka. „Nie mamy zamiaru wskrzeszać z gruzów grzechów z początku XX wieku, odbicia chciwości i żądzy zysku kamienicz-

Le Corbusier uważał, że miasto ma nie tylko odpowiadać na ludzkie potrzeby, ale też kształtować nowe, lepsze społeczeństwo uchwalona została na międzynarodowym kongresie architektów w 1933 roku tzw. Karta Ateńska. Zawierała ona zbiór zasad projektowania nowoczesnego miasta, w których rozdzielono strefy zamieszkania, pracy i odpoczynku, tworząc „zdrową przestrzeń życia”. Miasto miało zapewnić warunki do zaspokojenia uniwersalnych potrzeb człowieka, których ustaleniem i opisaniem zajęły się rzesze socjologów, psychologów i fizjologów. Le Corbusier uważał, że miasto ma nie tylko odpowiadać na ludzkie potrzeby, ale też kształtować nowe,

ników i fabrykantów” – pisał Syrkus, jeden z głównych architektów BOS. Z perspektywy Karty Ateńskiej wojna stała się realiza cją Corbusierowsk iego

postulatu „chirurgii urbanistycznej”: zniszczenia pozwalały na budowę miasta od podstaw i wdrożenie w życie now ych, postępow ych idei. Wszystko wydawało się sprzyjać powstaniu wielkiego dzieła urbanistycznego. Został nawet uchwalony dekret upaństwawiający grunty warszawskie, co dało wolną rękę urbanistom. Wszyscy, włącznie z Walterem Gropiusem i Le

73


Koncepcja zabudowy Warszawy (1945), źródło: Muzeum Historyczna m.st. Warszawy Corbusierem, zazdrościli Polakom szansy na zbudowanie miasta idealnego.

74

Raj nad Wisłą Polscy architekci doskonale zdawali sobie z tej szansy sprawę. Do 1949 roku powstało kilka śmiałych planów odbudowy stolicy, które nawiązywały do przedwojennych i okupacyjnych założeń urbanistycznych, zgodnych z wytycznymi Karty Ateńskiej. Wyłania się z nich spójny obraz modernistycznej Warszawy. Podstawą miasta jest egalitarne i autonomiczne osiedle społeczne, na terenie którego toczy się życie codzienne. Rano

dzieci idą do szkoły, po południu rodziny wybierają się na spacer po osiedlowym parku, a wieczorem – wespół ze znajomymi na wernisaż do osiedlowego ośrodka kultury. Wszędzie jest blisko: maksymalnie pięćset metrów do sklepu i do szkoły, jeszcze bliżej do żłobka – bo plany trzeba dostosować do najsłabszego. Do teatru i na większe zakupy jedzie się do Śródmieścia. Tam wszystkie budynki są o parę kondygnacji wyższe od osiedlowych czteropiętrowców. Szerokie arterie wyznaczają wielkomiejskie centrum. Do pracy robotnik jedzie na obrzeża miasta, a urzędnik i profesor – do Śródmieścia. Ni-

by dalej niż do sklepu spożywczego, ale przy dobrze zorganizowanej komunikacji miejskiej zajmuje to najwyżej pół godziny. Na komunikację składają się cztery linie metra (łącznie 140–160 kilometrów torów), sześć mostów i rozbudowana kolej dojazdowa. Zadbano także o potrzeby kierowców – dla nich przeznaczone są szerokie aleje, przecinające się co jakieś trzysta, czterysta metrów. Zamiast skrzyżowań wznoszą się estakady, więc nie trzeba czekać na światłach. Komunikacja musi działać sprawnie, ponieważ miasto rozrzucone jest na dużej przestrzeni i porozdzielane rozległymi terenami zielonymi. Te zostały zresztą zaplanowane z podobną starannością. Największy park, nazywany „warszawskim Central Parkiem”, ciągnie się wzdłuż skarpy wiślanej od Wilanowa aż po Marymont. Doprowadza on do środka stolicy powietrze z dwóch wielkich zbiorników leśnych – Puszczy Kampinoskiej i Lasów Chojnowskich – i stanowi realizację hasła „Warszawa frontem do Wisły”. Równolegle do niego położony jest pas zieleni wzdłuż ulic Żelaznej i Okopowej, który oddziela dzielnice mieszkaniowe na wschodzie od przemysłowych na zachodzie. Dzięki temu warszawiacy wolni są od wielkomiejskiego hałasu i wytwarzanych przez fabryki nieczystości. Z historycznej zabudowy zachowano jedynie Trakt Królewski, ciągnący się od Starego Miasta do Zamku Ujazdowskiego. Tutaj mieszczą się najważniejsze budynki publiczne. Dalej, między Zamkiem Ujazdowskim a Polami Mokotowskimi, położony jest kampus uniwersytecki. W 1946 roku plany odbudowy stolicy zostały zaprezentowane


fot. piotr dubiniec

Chandigarh w Indiach - czy tak mogła wyglądać Warszawa? na Zachodzie. Ich rozmach i nowoczesność spotkały się z podziwem największych architektów i urbanistów świata. – Społeczna strona planów przestrzennych Warszawy ma dla nas, w USA, specjalne znaczenie – mówił amerykański socjolog miasta Lewis Mumford. – Plany te zwracają bowiem uwagę na problemy, wobec których nasze najnowsze zdobycze są ubogie i nikłe. Warszawscy architekci zaczynają od podstaw, w oparciu o naturę i istotne potrzeby człowieka. – Francuskie pisma architektoniczne zgłaszały się do BOS po materiały do artykułów o nowoczesnym mieście. Włosi ogłosili rekonstrukcję

Warszawy „największym wydarzeniem XX wieku”. Wielkie małe Śródmieście Na uboczu głównych działań BOS funkcjonowała niewielka pracownia dyskusji architektonicznej pod kierownictwem Macieja Nowickiego. – Była to naprawdę grupka szaleńców architektury – wspominała związana z pracownią architektka. – Istniały dla nas tylko śmiałe, nowatorskie i pełne rozmachu projekty pana Macieja. Były pasjonujące tematy, które należało rozwiązać, w które angażowaliśmy się bez reszty. W tym środowisku powstał jeden z bardziej interesujących planów zagospodaro-

wania Śródmieścia – terenu pomiędzy Koszykową, Marszałkowską a Żelazną. Na szkicu centrum miasta jawi się jako pełen życia ośrodek biurowo-handlowy, umiejscowiony na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Całość zaplanowana jest estetycznie i harmonijnie. Symetryczna siatka ulic rozdziela wolnostojące konstrukcje, zbudowane ze stałych, prefabrykowanych elementów. By rozbić monotonię, elewację udekorowano kolorowym, sztucznym kamieniem. Podobną rolę pełnią budynki wymagające innego rozwiązania architektonicznego: świątynie, teatry, muzea. Funkcjonują one na planie jako

75


„rodzynki w cieście”, wprowadzając luźniejszą atmosferę, choć trudno się jej dopatrzeć na szk icach Śródmieścia. Podobnie jak w dzielnicach mieszkaniowych, w centrum dominuje niska, czterokondygnacyjna zabudowa. Gdzieniegdzie, w nieregularnych od siebie odległościach, wznoszą się budynki dwunastopiętrowe. Krajobraz miejski został zaprojektowany z perspektywy przechodnia i kierowcy, w taki sposób, żeby w obu przypadkach rytm niskich i wysokich budynków tworzył spójną całość. W nowatorski sposób rozwiązano problem skrzyżo-

dzo rozwiniętą komunikacją. Takie plany, trudne do realizacji nawet w najzamożniejszych krajach świata, dla powojennej Polski były po prostu nieosiągalne. Nie wzięto pod uwagę warszawskich realiów, takich jak braki w sprzęcie czy powrót ludności do zrujnowanych kamienic, które według nowego planu urbanistycznego miały zostać wyburzone. Równocześnie z tworzeniem teoretycznych planów miasta, podejmowano inwestycje sprzeczne z ich założeniami. Ostatecznie zwyciężyła tymczasowość. Do 1961 roku Warszawa nie doczekała się żadnego zatwierdzone-

Krótki pobyt w indyjskim mieście Chandigarh potrafi uleczyć nawet największego entuzjastę utopijnych założeń urbanistycznych wania ruchu samochodowego z pieszym. Dzięki różnicy wysokości między ulicą a chodnikiem stało się one bezkolizyjne. Wśród niskiej zabudowy chodniki są prowadzone pod poziomem ulicy, wśród wysokiej – odwrotnie. Wzdłuż Alej Jerozolimskich rozciąga się zielony bulwar, zbudowany na sieci słupów, między którymi mieszczą się największe domy handlowe. Jest to niekwestionowane centrum Warszawy. Poza szerokim wachlarzem sklepów i parkowymi alejami pełno tu kawiarń i restauracji. Niedaleko również do kina i teatru – życie toczy się przez całą dobę.

76

Szara rzeczywistość Od razu pojawiły się głosy krytyki. Wątpliwości budził koszt tak ambitnej przebudowy miasta – z rozległymi parkami, niską zabudową i bar-

go formalnie planu zagospodarowania przestrzennego. Po 1947 roku o tym, jak należy budować, coraz częściej decydowała władza komunistyczna. Zlikwidowany został samorząd lokalny i spółdzielczość mieszkaniowa, a państwo stało się wyłącznym projektantem i inwestorem. W 1949 roku podczas narady architektów partyjnych skrytykowano modernizm za „pozostałości burżuazyjnego kosmopolityzmu, przejawiającego się w postaci wznoszenia bezbarwnych, pudełkowatych domów”. Wprowadzono socrealizm. Zamiast skupiać się na funkcjonalności zabudowy, architekturę zaczęto traktować jako jedną z form propagandy, mającą budować pozytywny obraz nowej „władzy ludowej”. Położono duży nacisk na tworzenie monumentalnych budynków użyteczności publicznej, takich

jak MDM, Pałac Kultury czy siedziby ministerstw. ◆◆◆

Koncepcja Warszaw y jako miasta idealnego upadła. Czy to źle? Krótki pobyt w indyjskim mieście Chandigarh potrafi uleczyć nawet największego entuzjastę utopijnych założeń urbanistycznych. Miasto zostało zbudowane od podstaw w latach pięćdziesiątych jako nowa stolica Punjabu. Pierwsze szkice wykonał Maciej Nowicki, a po jego śmierci w 1950 roku opiekę nad projektem przejął sam Le Corbusier. Chandigarh miało być gigantycznym miastem-ogrodem. Niestety, zamiast zielonych alej dziś widzi się tam tylko pożółkłą trawę. Szerokie, ciągnące się w nieskończoność ulice, według planów mające pełnić funkcję reprezentacyjnych bulwarów, zieją pustką. Szybciej jest wsiąść w rikszę rowerową niż czekać na autobus. W weekend administracyjno-handlowe dzielnice śródmiejskie zupełnie się wyludniają. Ostre restrykcje urbanistyczne nie pozwalają na gęstszą zabudowę i nowe inwestycje. Miasto przeznaczone dla pół miliona mieszkańców musi dziś pomieścić trzy razy więcej ludności. W konsekwencji na obrzeżach rozrastają się dzielnice slumsów. Być może plany Chandigarh lepiej odpowiadają warunkom Europy Zachodniej, w której gęstość zaludnienia jest mniejsza, a miasta dysponują większym budżetem, ale jedno jest pewne: nawet Corbusierowi nie udało się stworzyć nowego człowieka. ■ Joanna Sawicka (1987) studiuje historię i socjologię na UW. Jest wychowawcą w grupach Gallów i Heftalitów SR KIK. Piotr Dubiniec (1986) kończy socjologię na UW, robi zdjęcia i zaczyna podróżować. Prowadzi blog worldofslawek.blogspot.com


wars sawa

W nowej rubryce zatytułowanej „WarsSawa” pragniemy przybliżać czytelnikowi postacie od lat związane z Warszawą. Choć nierzadko znamy je z widzenia, owiane są aurą tajemnicy.

W sukience a bez kasku

„Kontakt”: Obydwaj jeździmy na motorowerach i wiemy, że jest pani postacią znaną w środowisku… Irena Kwapisz: No jestem, jestem, bo firma istnieje tu od 1937 roku. Dokładnie w tym miejscu, z tym samym nazwiskiem na szyldzie. Na początku mój mąż prowadził tu sklep z rowerami, który istniał przez całą okupację. Działalność motocyklową mąż zaczął na początku lat pięćdziesiątych i prowadził aż do śmierci w roku 1985. Po śmierci męża ja przejęłam

fot. janlibera

Irena Kwapisz to starsza, szacownie wyglądająca pani, która od lat prowadzi warsztat motocyklowy przy ulicy Chłodnej 41. Z panią Ireną rozmawialiśmy w jej warsztacie w dniu świętej Ireny, z czego – wstyd się przyznać – nie zdawaliśmy sobie sprawy, w związku z czym w żaden sposób nie uhonorowaliśmy solenizantki.

firmę i prowadziłam ją na takich samych zasadach co on. Zresztą pomagałam mu już wcześniej, więc byłam pewna, że dam sobie radę. A na tym trzeba się znać, pomimo że większość pracy wykonuje mechanik. Na pewno trzeba. Czy – poza obyciem w tych sprawach – ma pani wykształcenie techniczne?

Mam, musiałam zdawać egzamin cechowy w Izbie Rzemieślniczej. Mam nawet prawo kształcić ucznia. Kiedyś sama rozbierałam silniki. Od A do Z. Pamiętam jak w tym warsztacie rozebrałam w drobny mak duży angielski silnik. Bez rękawic! Byłam zadowolona, że mam ręce po łokcie w smarze. Tylko o złożeniu nie było już mowy.

77


Jakie motocykle uważa pani za najlepsze? Uwielbiam przyjmować MZ-ki. Sto pięćdziesiątki i dwieście pięćdziesiątki to były bardzo dobre motocykle. Niezwykłej jakości były też niemieckie Simsony. Klienci wciąż przynoszą silniki MZ-ek do remontu. Przeprowadzamy remont generalny: regenerację wału, szlif cylindra, wymianę łożyska, zimmeringi… Składa się i silnik jest jak nowy. Czy przychodzą jeszcze ludzie z tak popularnymi przed laty Rometami – komarami lub ogarami? Przychodzą. Mam w zeszycie zapisane. Ze trzy silniczki robiłam w tym i w zeszłym miesiącu. No tak, w tym mój. Może, choć ja pańskiej buzi… A jednak. Samochodem pan przyjechał, ładnym. Wiem, bo wyjrzałam za panem. W takiej dużej, czarnej siatce miał pan silnik. Martwił się pan, że brudny. A jaki miałby być? Silnik to nie ciastko, musi brudzić. Od lat zajmuje się pani naprawą motocykli, ale czy sama jeździ pani na motorze? Mam prawo jazdy, co prawda

78

przy pierwszym podejściu oblałam egzamin, ale powtórka poszła gładko. To musiał być pięćdziesiąty któryś rok. Teraz mam dziewięćdziesiąt lat i, niestety, jeżdżę już tylko samochodem. A miała pani własny motocykl? Mieliśmy bardzo różne motocykle. Musiałabym spisywać panu na kartce, jakie to były marki. Mąż uwielbiał motocykle. Mam tu jego zdjęcie na motorze, jeszcze jako kawalera. Proszę zwrócić uwagę, jak elegancko się przed wojną ubierano. Wystrojeni jak do kawiarni, a to była wyprawa motocyklowa do Gdańska. Bez kasku, bez niczego. Zresztą kiedy ja jeździłam, to nie było obowiązku zakładania kasku. Jeździło się w spódnicy, spodnie nie były jeszcze tak rozpowszechnione wśród kobiet. Czy wykształciła sobie pani godnych następców, którzy będą mogli przejąć zakład? Nie, choć jedna z wnuczek uwielbia motory i ma BMW 600. Świetnie jeździ i bardzo się z tego cieszę, ale firmy raczej objąć nie zechce. Niestety pozostałych dwóch wnuczek, radcy prawnej i finansistki, do

motocykli nie ciągnie. Zresztą na razie nie myślę o porzuceniu tego, co robię. Jestem zadowolona, że jeszcze przychodzę, że coś się kręci, że mam dwóch mechaników. Cieszę się, że działam, nie siedzę w domu. Robię coś, co bardzo lubię. Gdy zadzwoniłem umówić się na wywiad, powiedziała pani, że niedawno była u pani telewizja. Która stacja? Jakaś z Niemiec. Wybitnie niemiecka i wybitnie z Niemiec. Dwa razy już byli. Trzy godziny tu ze mną spędzili. Musiałam piłować, szlifować, świecę wykręcać i motorynę z kopa odpalać… To pani robi prawdziwą karierę… Ja już dawno ją zrobiłam. Że kobieta pracująca, że w branży motocyklowej… „Gazeta Wyborcza” pierwsza mnie znalazła. Na żywo ze trzy razy w telewizji byłam. Jestem już obyta. ■

rozmawiali Jan Libera i Cyryl Skibiński


S. P. W. subiektywny przewodnik po Warszawie

Na zoliborskim szlaku Jan Libera

„Minął sierpień, m iną ł w rzesień, już pa ździer nik, i ta jesień rozpostarła melancholii mglisty woal” – słyszę w słuchawkach iPoda nosow y głos Wiesława Michnikowskiego, brodząc po kostki w burych liściach, zalegających na ulicy Czarnieckiego na Żoliborzu. – No, nie da się ukryć, że minęły – myślę z goryczą, czując, że buty zaczynają nasiąkać wodą jak gąbka. – Ale, z drugiej strony – próbuję się pocieszyć – nie można narzekać, bądź co bądź, jesień w tym roku była wyjątkowo piękna, prawdziwie złota… No właśnie – melancholia nie daje jednak za wygraną – lecz teraz czekają nas długie miesiące ciemności, zimna i ponurości… I nie da się już jeździć rowerem, a więc trzeba się będzie przemieszczać komunikacją miejską. Innymi słowy: tłok, smród i czekanie na mrozie – melancholia ostatecznie bierze górę. Z posępnych myśli, w których się pogrążyłem, wyrywa mnie niespodziewanie niepozorny acz tajemniczy dom, który spostrzegam pod numerem piątym. Jednopiętrowy prostopadłościan z ostrym, spadzistym dachem, krytym piękną karpiówką. Moją uwagę przyciąga przede wszyst-

kim gładka fasada – z jednym tylko panoramicznym oknem na piętrze. Kto mógł wybudować ten dom? Po prawej stronie, na dole zauważam wmurowaną tablicę: „W tym domu mieszkał i tworzył Mariusz Zaruski”. On?! Tu, na Żoliborzu? Jakim cudem? Podekscytowany zaczynam przypominać sobie historię tej niezwykłej postaci. Mało zdarza się osobistości tak wszechstronnych jak Zaruski. Generał brygady, zesłany do Archangielska za działalność patriotyczną. Malarz i fotografik. Pionier polskiego żeglarstwa, a równocześnie taternik, grotołaz i narciarz. Założyciel TOPR-u. Dumny z odkrycia ruszam w dalszą drogę, rozmyślając nad tym, jak Zaruski zdołał połączyć tak różne działalności, i to uprawiane na najwyższym poziomie. Myśli te pochłaniają mnie do tego stopnia, że niepostrzeżenie mylę drogę i trafiam w ślepą uliczkę. Dopiero to przywraca mnie do rzeczywistości (znów ten siąpiący deszcz i przemoczone buty), ale w tej samej chwili moje spojrzenie pada na inny budynek – tym razem stojący po mojej prawej stronie. Przedziwne, wygląda jak dolna stacja kolejki linowej na Kasprowy Wierch w Kuźnicach. Tyle że nieco mniejszy i jest – willą.

79


Skoro jeszcze przed chwilą moje myśli – poprzez Zaruskiego – były właśnie tam, w Tatrach, uznałem, że zmylenie drogi nie mogło zdarzyć się przypadkiem. – Trafiłem tu po coś – myślę i desperacko naciskam dzwonek domofonu. – Tak? – w domofonie odzywa się głos starszej kobiety. – Przepraszam bardzo… – moja wstępna determinacja załamuje się i zaczynam się jąkać, no bo jak tu wytłumaczyć mój kaprys? – Ja w takiej nietypowej sprawie… – wspomagam się znaną frazą Janusza Weissa. – Architektura czy historia sztuki? – głos starszej kobiety przerywa mi w pół słowa rzeczowym, a zarazem jakby nieco znużonym pytaniem. – Akademia Sztuk Pięknych – odpowiadam odruchowo, zaskoczony takim obrotem rzeczy. – Tego jeszcze nie było – słyszę, po czym rozlega się brzęczyk w zamku furtki. Wchodzę na posesję i kieruję się do drzwi. W progu pojawia się właścicielka głosu. – Zapytałam – mówi – bo ciągle mamy tu takie wizyty, a najczęściej właśnie studentów z tych dwóch wydziałów. – No właśnie – udaję, że rozumiem, o co jej chodzi, a przecież nic nie rozumiem – tak słyszałem, ale nie byłem pewien. Wcześniej byłem pod domem Zaruskiego… – A, no tak… Tatrzański trop… – W jakim sensie? – próbuję coś wysondować. – Jak to w jakim? – dziwi się

80

starsza pani. – To po co pan tu przyszedł? Nie ze względu na architektów? – Oczywiście, oczywiście… – dalej robię dobrą minę do złej gry, czekając aż coś się wreszcie wyjaśni. – No więc tak – tembr głosu starszej pani osiąga nagle ton wytrawnej, zrutynizowanej przewodniczki muzealnej. – Dom zaprojektowali Anna i Antoni Kodelscy. Ci sami, co stację kolejki linowej w Kuźnicach. A w ybudowano go z uwzględnieniem niemieckich norm przeciwlotniczych. Piwnica pełni funkcję schronu przeciwlotniczego z autonomiczną kuchnią i łazienką… Oprowadzanie trwa chwilę. Nareszcie „jestem w domu”. Trzeba przyznać, że miałem nosa i szczęście. Stopniowo włączam się do rozmowy, zadając coraz sensowniejsze pytania i starając się zatuszować wstępną konsternację. Wreszcie wracamy do drzwi.

– Więc powiada pan – starsza pani zatrzymuje się nagle w korytarzu – że interesuje się pan Mariuszem Zaruskim… – No, w pewnym sensie – bąkam. – Fascynująca postać, to niesamowite, że zdołał połączyć tyle pasji, niekiedy zupełnie odmiennych. Weźmy na przykład jego działalność górską i morską – swobodnie mówię dalej. – Opłynął Ocean Lodowaty i inne arktyczne morza, jako pierwszy dokonał zjazdu na nartach z Kościelca i Koziego Wierchu oraz założył

TOPR. Do tego wszechstronny artysta: malarz, fotografik i pisarz. – Hmm, widzę, że naprawdę sporo pan o nim wie. Niech pan zaczeka chwilę – starsza pani zostawia mnie samego i znika w jednym z pokoi, po czym wraca z jakąś książką w ręce. – A to pan zna? – podaje mi wolumin, oprawiony w szary papier. Zaglądam na stronę tytułową: Na bezdrożach tatrzańskich Mariusza Zaruskiego. – Niesłychane! – wykrzykuję tonem wytrawnego znawcy. – Pierwsze wydanie! Lwów 1923! – No właśnie – mówi starsza pani. – Po śmierci męża robię porządki w bibliotece. Mi się już ona nie przyda. Jeśli obieca mi pan, że to przeczyta, a później nie sprzeda w antykwariacie, to niech pan to sobie zachowa. – Nie, nie mogę tego przyjąć – bronię się dla zasady. – To zbyt cenna pozycja. – Nie ma o czym mówić – odpowiada starsza pani. – Jeszcze nikt nie trafił do mnie tatrzańskim tropem. Byle dotrzymał pan słowa! Dziękuję najgrzeczniej, jak umiem, i lekko oszołomiony wychodzę. Tymczasem przestało padać. Może jesień i zima nie będą jednak tak straszne? ■


Wielcy warszawscy

Wynalazcy w oparach absurdu

A ntoni Słonimski... jest tylko wymówką i reklamą dla tego tekstu. Być może kiedyś o nim napiszę, ale teraz chciałbym skupić się na ludziach, których bezwiednie przyćmił on swoją, zasłużoną zresztą, sławą. Myślę tu o Słonimskim ojcu, Słonimskim dziadku, a nawet o pradziadku, choć już nie Słonimskim, bo po kądzieli. Ojciec, doktor Stanisław Słonimski, był swego czasu popularną warszawską postacią. Utarło się sądzić, że Bolesław Prus, przyjaciel Słonimskiego, jego właśnie wziął za wzór, tworząc postać doktora Szumana z Lalki. Stanisław Słonimski należał do grona warszawskich pozytywistów i, zgodnie z postulatem pracy u podstaw, został lekarzem ludzi ubogich, których leczył za darmo i którym zostawiał nawet swoje ostatnie kilka rubli. Później, gdy okazało się, że pozytywizm nie sprawdza się ja-

źródło: Antoni Słonimski, Alfabet wspomnień.

Cyryl Skibiński

ko remedium na wszelkie zło, doktor Słonimski uwierzył, że droga do sprawiedliwości społecznej i Polski niepodległej wiedzie przez socjalizm i Józefa Piłsudskiego. Jak wiemy, nie powinien czuć się rozczarowany tym wyborem, ale pod koniec życia, już w wieku XX, dokonał jeszcze jednego aktu wiary i przyjął chrzest. Antoni Słonimski wspomina, że oprócz prowadzenia praktyki ojciec zajmował się głównie „polityką i cukiernią Semade-

niego, która była sceną i widownią jego świetnych występów satyrycznych”. Stefan Żeromski, choć sam humoresek napisał niewiele, uważał go za najdowcipniejszą osobę w Warszawie. Atmosfera domu Słonimskich pozwala zrozumieć, skąd u syna Doktora wzięło się uwielbienie dla absurdalnego humoru, w którym specjalizował się później razem z Julianem Tuwimem. Otóż w mieszkaniu Słonimskich przy ulicy Niecałej miesz-

81


kał na suficie Pan Pimper, który znikał, gdy podnosiło się głowę do góry, a w przedpokoju „stało siedmiu braci Polatkiewiczów, których funkcja życiowa nie była bliżej określona, ale z którymi wypadało, od czasu do czasu, porozmawiać”. Szacowny dziadek, Chaim Słonimski, urodził się na początku XIX wieku pod Białymstokiem, gdzie otrzymał tradycyjne religijne wykształcenie. Nic by w tym niezwykłego nie było, gdyby szybko nie okazało się, że Chaim jest geniuszem. Samodzielnie zaczął zgłębiać tajemnice matematyki i astronomii oraz nauczył się niemieckiego, rosyjskiego i francuskiego, co tak gorszyło jego pierwszą, ortodoksyjną żonę, że ją porzucił. Mimo znakomitego wykształcenia i znajomości kultury polskiej, Słonimski był zwolennikiem mocno ograniczonej

82

asymilacji Żydów i nie widział powodów do rezygnacji z odrębności kulturowej. Swoje matematyczne i filozoficzne dzieła pisał po hebrajsku, rozwijając i unowocześniając ten język. Był komentatorem Talmudu i jednocześnie popularyzował świecką naukę wśród Żydów. Założył w Warszawie gazetę „Hacefira”, w całości pisaną po hebrajsku, co raziło innych postępowców. Później „Hacefirę” przekształcono w dziennik, który przeżył swego założyciela, zmarłego w 1904 roku, i ukazywał się aż do początku lat 30. XX wieku.

Chaim był naukowcem, ale również wyna la z c ą. Nie t yl ko uzyskał patent na sikawkę strażacką, ale udoskonalił też machinę liczącą, wynalezioną przez swego teścia, dzięki czemu można było przy jej pomocy przeprowadzać działa-

nia mnożenia i dzielenia. Teść Chaima, ojciec jego drugiej żony, słynny Abraham Stern, zapisał się w historii jako twórca pierwszej maszyny liczącej. Wynalazek Sterna okazał się tak wielką rewelacją, że Stanisław Staszic wprowadził go – ubierającego się w tradycyjny chałat Żyda – w szeregi Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. W rodzinie Słonimskich jest aż gęsto od wybitnych postaci. Jej historia stanowi idealną ilustrację postępującej polonizacji żydowskich elit intelektualnych. Z dzisiejszej perspektywy proces ten musi budzić sprzeczne uczucia, gdyż już wtedy wyjaławiał kulturę polskich Żydów, której śladów dziś jest tak mało. Z drugiej strony to dzięki niemu kulturę polską wzbogaciły takie postaci jak Antoni Słonimski, od którego zacząłem i na którym kończę. ■


Kosmici z Montessori

Wójt bez uprzedzenia postawił nas przed załogą podstawówki i ogłosił, że jesteśmy sponsorami z Warszawy. Jeśli nie „weźmiemy” tej szkoły, to placówka upadnie, a oni stracą pracę. Dowiedzieliśmy się o tym w tym samym momencie co ci ludzie. Stojąc przed nimi.

„Kontakt”: Po trzydziestu kilku latach mieszkania w mieście przeprowadziliście się w góry. Jak wygląda życie z tej perspektywy? Marcin Sawicki: Trzeba przyznać, że przeprowadzając się, nie mieliśmy pojęcia o tym, jak wygląda życie w beskidzkiej wioseczce… Szkoła kończy się o czternastej. Nie ma świetlicy, bo rodziny są w domu. Wyobrażasz sobie, jaka to jest frajda! Nawet, gdy nie masz kasy i martwisz się innymi rzeczami, o drugiej możesz założyć buty i iść w góry albo siedzieć nad potokiem. O osiemnastej robisz kolację, dzieciaki idą spać, a o dwudziestej siadasz z żoną przy herbacie, by porozmawiać o różnych ważnych sprawach albo poczytać książkę. Nie musisz patrzeć na zegarek, bo wystarczy, że spojrzysz za okno i po ludziach poznasz, która jest godzina. O piętnastej praca się kończy, zjeżdża lora z drewnem, około szesnastej panie pojedynczo idą do kościoła. Tylko one pojawiają się o tej porze na drodze. Z powrotem idą około siedemnastej piętnaście. Życie

tu jest zupełnie inne, zgodne z rytmem pogody, wstawania słońca. Gdy w Warszawie jeszcze chcesz się dogrzać pod kołdrą do wpół do siódmej, tu wstajesz z kurami. Godziny przyjęć u naszego leśniczego wypadają między piątą a szóstą rano, a już o dziewiętnastej nie wypada do nikogo dzwonić, bo wszyscy śpią. Rytm otoczenia wpłynął również na nas. Musieliśmy wyhamować. Czyli wreszcie macie czas dla siebie… Jeśli tylko zechcesz, możesz sobie urządzić tu życie inaczej. Od Sylwestra do marca przyjeżdżają do naszych pokoi na szkolnym poddaszu goście z całej Polski. A ponieważ większość z nich to znajomi i przyjaciele, chcemy porozmawiać ze wszystkimi. Więc mamy tu wtedy nieustający konwersacy jny karnawał. Każdy wieczór spędzamy u nas w domu albo w ich pokojach. Większość z tych ludzi znamy jeszcze z Warszawy, niektórych poznaliśmy dopiero tutaj. Tak towarzysko nie żyłem jeszcze

CZŁOWIEK

numeru nigdy dotąd. Aż czekam czasem na koniec sezonu, żeby odespać. W Warszawie jest inaczej. Chcąc umówić się na chwilę, szukasz wspólnego terminu za dwa tygodnie. A tu mieszkasz ze znajomymi pod jednym dachem. W dodatku ludzie przyjeżdżają tutaj odpocząć, więc mają czas. Gdy spotykam kogoś, idąc na górne piętro, by zmienić żarówkę, albo gdy ktoś zakłada na koła łańcuchy przed domem, prawie wybieramy się na wycieczkę. Podczas zw ykłego spotkania gadamy więcej niż byłoby to możliwe w Warszawie przez dwa lata. Jak to się stało, że porzuciliście spokojne życie w Warszawie i pojechaliście gdzieś w Polskę? To był zupełny przypadek. Szukaliśmy górskiej chaty do kupienia na wakacje. Wójt, z którym mieliśmy oglądać Koszarawę, wiedział, że na co dzień pracujemy w szkole. Bez uprzedzenia postawił nas przed załogą podstawówki i ogłosił, że jesteśmy sponsorami z Warszawy. Jeśli nie „weźmiemy” tej szkoły, to placówka upadnie, a oni stracą pracę. Dowiedzieliśmy się o tym w tym samym momencie co ci ludzie. Stojąc przed nimi. Taki był sposób działania wójta. Chaty, które nam później pokazał, były bardzo drogie i nie było nas na nie stać.

83


fot. Ze zbiorów prywatnych

ną, a górę wyremontować na pokoje dla przyjezdnych, aby zabezpieczyć utrzymanie siebie i szkoły. Poprosiliśmy znajomych o pożyczki…

84

Tak naprawdę już w narzeczeństwie marzyliśmy o tym, żeby zamieszkać w górach na stałe, ale nie mieliśmy pomysłu, jak to zrobić. Przecież nie będziemy budować schroniska. A tu nagle pojawiła się idealna sytuacja. Już jedną szkołę w Warszawie prowadziliśmy i nas to

pasjonowało. W dodatku pracowaliśmy metodą Montessori, stworzoną właśnie z myślą o takich szkołach, w których jest mało dzieci. Metoda ta zakłada pracę w grupach różnorodnych wiekowo. Po krótkim wahaniu postanowiliśmy więc wydzierżawić budynek, na dole poprowadzić szkołę gmin-

Wydaje się, że to świetny pomysł, ale przecież od początku nie było tak łatwo… Pierwszy rok to była „jazda po bandzie”. Nie wiedzieliśmy, czy uda nam się utrzymać szkołę i siebie, więc żeby obniżyć koszty, oboje pracowaliśmy w szkole. Z drugiej strony obiecaliśmy wójtowi, że zachowamy część dotychczasowych miejsc pracy. Warunki były trudne, aczkolwiek urokliwe. Gdy pierwszy raz w listopadzie uderzyła zima, zapytałem naszą sprzątaczkę, panią Zosię, kiedy spłynie śnieg. Odpowiedziała, że w marcu. I miała rację. Codziennie wstawałem rano i przez trzy godziny uczyłem się palić w piecu, bo nasz palacz akurat wtedy złamał obojczyk. Później walczyłem ze śniegiem. To było fizycznie trudne. Na górnym piętrze urządziliśmy pokoje. To czar mojej żony stworzył ten cudowny klimat, który tam zapanował. Mimo że wyposażenie trzymało poziom schroniska młodzieżowego, wielu naszych przyjaciół i znajomych zdecydowało się przyjechać. Wszyscy wiedzieli, że się przeprowadziliśmy, więc organizowali u nas rekolekcje, zielone szkoły. Czasem zaglądali, żeby zobaczyć, czy żyjemy. I dzięki temu faktycznie mogliśmy przeżyć. Miejscowi też nie ułatwiali wam pracy. Pamiętajmy o tym, że Koszarawa Bystra jest położona


C Z Ł OWIEK

numeru gdzieś na końcu świata. Pojawiliśmy się jako „kosmici” mówiący, że tu będzie szkoła Montessori. Teraz, po dziesięciu latach, mimo trudnych okresów, widzę, że miejscowi wykazali się dużą dozą zaufania i dobrą wolą. Przecież nie musieli wiedzieć, że za taką szkołę w Warszawie płaci się kilkaset złotych miesięcznie. Mieszkańcy okazali się chętni do współpracy, ale my musieliśmy dopiero nauczyć się ich emocjonalności. W mieście, jeżeli coś ci się nie podoba, to mówisz o tym wprost. Czasem to jest bolesne, ale daje szybki przepływ informacji. W Koszarawie ludzie nie okazują emocji w taki sposób, więc nie wiesz, czy są zadowoleni, czy nie. Czasem różnych ważnych rzeczy dowiaduję się przez przypadek, z rozmowy pod sklepem. Mam wrażenie, że teraz jest lepiej. Znów mówimy sobie „dzień dobry” i współpracujemy. W kryzysowym momencie bardzo pomogła mi modlitwa i pomoc kilku osób. Bo gdy wioska ma trzystu mieszkańców, jesteśmy na siebie skazani. Ja wiem, że będę prowadzić tę szkołę przez wiele lat, a oni wiedzą, że będą do niej chodziły ich dzieci i wnuki. Jak mieszkańcy przyjęli metodę Montessori? Stosowanie tej metody było warunkiem, jaki postawiliśmy przy przejmowaniu tej szkoły. Rodzice wiedzieli o tym rok przed naszym przyjazdem na stałe. Szkoła pod naszym kierownictwem od początku była postrzegana jako „jakaś dziwna”, w której lepią garnki i nic konkretnego nie robią. Ale jej

marka jest stabilna. Może zawdzięczamy to testom kompetencji, w których nasi uczniowie wypadają dobrze na tle całego powiatu. Mimo to ludzie z okolicznych wiosek nie przyprowadzają do nas dzieci. Według miejscowych, im dalej Żywca, tym gorsze szkoły. A my, w Koszarawie Bystrej, jesteśmy na samym końcu, „na górze”, za Koszarawą, Krzyżową i Jeleśnią. Nikt nie zdecyduje się posłać dziecka „z dołu” „na górę”, choćby nawet tam był Oksford. Nikt mi tego wprost nie powie, ale wszyscy tak robią. Ten stereotyp nie pozwala miejscowym zastanawiać się, czym jest dobra szkoła. Zauważyliśmy to dopiero po kilku latach. Za to zdarza się, że ktoś niemiejscowy specjalnie dowozi do nas dziecko z daleka. Oprócz prowadzenia szkoły podejmujecie również wiele innych inicjatyw, w które angażujecie społeczność lokalną. Dlaczego? Po rozmowie z ojcem Markiem Urbanowskim uznaliśmy, że skoro mamy mało czasu wolnego, to trzeba robić w nim to, co się samemu lubi. Dlatego za spotkaniami literackimi dla szerszego grona nie stało żadne poczucie misji. Wpadliśmy po prostu na pomysł, aby w gronie znajomych dyskutować o książkach, bo samo czytanie jest ciekawe, ale jeszcze ciekawsze są inspiracje z tego czytania wynikające. Te spotkania zainspirowały nas do innego jeszcze działania. Co roku jeżdżę z rodziną na targi książki do Krakowa. Niedawno pomyślałem o tym, że warto by zaprosić do tego innych i pojechać tam więk-

szą grupą. Skończyło się tak, że w tym roku odwiedziliśmy targi w dwadzieścia dwie osoby. Posłuchaliśmy wydawców i pisarzy, a na koniec poszliśmy razem do teatru. Realizujemy tutaj różne pomysły, które w Warszawie nie wypaliły. Chcę, żeby szkoła była miejscem, w którym powstaje potrzeba wydarzeń duchowych i intelektualnych. Ale też nie chciałbym, aby ktoś poczuł się wykluczony z jakiejś „paczki”, to musi mieć charakter nieformalny, otwarty. Dlatego też organizujemy różne wydarzenia w parafii, a nawet szkółkę narciarską z ojcem Przemkiem Ciesielskim. Na swojej stroni internetowej umieściliście wiele zdjęć waszych dzieci. Jak odnajdują się one w tym wirze wydarzeń? Rodzina jest u mnie na pierwszym miejscu. Staram się mieć czas przede wszystkim dla nich. Ale dzieci nie muszą koniecznie uczestniczyć w tym, co organizuję. Nie muszą być uczniami mojego liceum ani gimnazjum, które zaraz zakładamy, chodzić na spotkania literackie… Nawet gdy przyjaciele chcą zająć nam czas, często w odpowiedzi słyszą: „Nie teraz, bo tego dnia jesteśmy w ogrodzie z dzieciakami”. ■

rozmawiał Mateusz Luft

Marcin Sawicki (1965) jest nauczycielem wykorzystującym metodę Montessori. Jeden z założycieli szkoły Przymierza Rodzin „na Dożynkowej” w Warszawie. Wraz z żoną Joanną wyprowadził się z Warszawy, aby zająć się szkołą podstawową w Koszarawie Bystrej. Założył filię tej szkoły w Krzyżowej, planuje założyć gimnazjum i liceum w Jeleśni.

85


ro

roz ma t oz m a oz i m śc t ai

zm

ro

r

ai

ro

roz m

zm

to

a ir o z m

ito

ait o ś

oś ś c i i ci to śc

ci

i

śc

i

ait o ś

Z A S Ł Y S Z A N E CZYLI TYM SIę OSTATNIO MÓWI

ro

zm

ai

to

śc ilustracja: jan mencwel

i

ci

– Chłopak niezrażony odparł: No, ja też myślałem, że wyrosnę, ale chyba nadal jestem dresem. Ta historia nie tylko przypomniała mi o tym, że w niepamięć odeszły subkultury, które zdominowały świat młodzieży polskiej lat dziewięćdziesiątych, ale też uświadomiła, że niektóre słowa opisujące życie społeczne mają przedziwną właściwość katalogowania i „metkowania” pewnych zjawisk, którym to metkom, jak się okazuje, sami bohaterowie niekoniecznie chcą się poddać. Chyba każdy z nas zdziwiłby się, słysząc autentycznego

Hipster Jan Mencwel Ładnych parę lat temu mój kolega zasłyszał w tramwaju zabawną rozmowę. Pewien osobnik, którego większość czytelników niechybnie określiłaby mianem „dresiarza”, przysiadł się do dziewczyny w kurtce „parce”, glanach i długich włosach. Wywiązała się rozmowa zapoznawcza, w toku której chłopak spytał bez ogródek: – A ty co, jesteś jakaś metalówa chyba, nie? – Dziewczyna na to, rozbawiona, acz onieśmielona: – Nie no, ja to już raczej z tego wyrosłam.

„dresiarza”, który identyfikuje się z nadaną mu z zewnątrz słowną etykietą. Dziś mamy do czynienia z podobną sytuacją, związaną z pojawieniem się w Polsce słówka „hipster”. Hipsterzy są chwilowo na ustach wszystkich, a zastanawianie się

nad tym, co jest, a co nie jest „hipsterskie”, jest pasjonującym zajęciem na długie jesienne wieczory. Problem

tylko w tym, że ze świecą szukać osoby, która powie o sobie: „jestem hipsterem”. Ale po kolei. Słowo pochodzi oczywiście

z angielskiego, na Zachodzie pojawiło się już w latach 40tych, kiedy określało subkulturę zagorzałych fanów jazzu, powróciło zaś pod koniec XX wieku, aby „przykleić się” do młodych przedstawicieli klasy średniej, identyfikujących się z szeroko pojętą kulturą alternatywną – muzyką (np. indie rockiem), kinem niezależnym, specyficznymi nurtami w fotografii, modą vintage itd. Dzisiaj „hipsterski”, czyli mówiąc najprościej: nie-mainstreamowy, z alternatywnym zacięciem, indywidualistyczny, może być sposób ubierania się, różnego rodzaju gadżety, gust muzyczny, i – last but not least – tryb i styl życia. W Polsce słowo „hipster” padło na żyzny grunt. Dzięki niemu można wreszcie jakoś „ometkować” specyficzną grupę wielkomiejskiej młodzieży, gromadzącej się wokół klubokawiarni i innych siedlisk tzw. kultury alternatywnej. Nasi hipsterzy są trochę jak przeniesieni we współczesność bohaterowie filmu Niewinni Czarodzieje Andrzeja Wajdy: to niebieskie ptaki, obiboki, mają gdzieś poważne życie i wyzwania dorosłości, żyją w świecie swojej własnej kultury i estetyki, krążąc między wciąż tymi samymi warszawskimi lokalami kulturalno-monopolowymi. Funkcjonują w swego rodzaju samowystarczalnym, wielkomiejskim getcie, z zewnętrznego świata biorąc tylko to, co akurat jest im potrzebne albo co wyda im się zabawne. W ten sposób dekontekstualizują


ilustracja: urszula woźniak

różne atrybuty kultury masowej i tradycyjnej: ostatnio np. wszyscy zaczęli zapuszczać typowy polski wąs, po czym okazało się, że na ich twarzach jest on bardzo… hipsterski. Choć już na twarzy warszawskiego taksiarza hipsterski wcale nie jest. Wszystko to wydaje się dość pogmatwane i socjologowie już zdążyli połamać sobie zęby na próbach opisania tej formacji. Dodatkowo sprawę komplikuje właśnie fakt, że żaden hipster nigdy nie powie o sobie: „jestem hipsterem”. Taka łatka po prostu im nie leży, bo bycie kimkolwiek oprócz samego siebie jest zupełnie niehipsterskie. Możliwe, że w ten sposób hipsterzy kopią pod sobą dołek, bo przecież dopiero dzięki temu słowu my, czyli „reszta świata”, zwróciliśmy uwagę na to, że taka subkultura istnieje i możemy dostrzec, że różne elementy hipsterskiej układanki pasują do siebie i są czymś więcej niż tylko przelotnym i przypadkowym zestawem mód i stylów. Prawdopodobnie jednak nasze zainteresowanie nie jest im samym do niczego potrzebne. �

ilustracja: dorota świderska

Wykipiało wam kiedyś mleko, brudząc wszystko wokół? Spieszę z pomocą! Aby nie powtórzyła się ta przykra sytuacja, włóżcie do garnka z mlekiem kawałek porcelany, a jej magiczne właściwości z pewnością was nie zawiodą.

Gryzę tych co mię gryzą, innym pokój daję,

Zawsze nieświeża zagadka Motyla

A choć przed nikim mojej mściwości nie taję, Przecież mię gryzą, przecież muszę iść na zęby, A przecież nie mam języka, obrony ni gęby. A rozwiązaniem poprzedniej zagadki był: ślimak.


POLECAMY

KUCHNIA ROSYJSKA: bar „Zakręt”

Daniłowiczowska 18/3a (okolice placu Teatralnego) Wyglądem i klimatem przypomina bar mleczny, jednak porównanie „Zakrętu” do zwykłego mlecznego byłoby błędem. Bar, prowadzony przez Panią Marinę, Rosjankę z pochodzenia, specjalizuje się w daniach kuchni rosyjskiej, ukraińskiej i gruzińskiej. Możemy zajadać się tutaj pyszne tradycyjne pielemieni, naleśnikami czy gołąbkami po kaukasku. Wszystko własnoręcznie przygotowane przez właścicielkę. Raz w miesiącu, przy odrobinie szczęścia, trafimy na pyszną zupę soliankę. Lokal nie należy do największych, ale w razie problemu ze znalezieniem pustego stolika jedzenie można wziąć na wynos. Lecz niech brak miejsc nie zniechęci was do złożenia dłuższej wizyty Pani Marinie! Czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 11–16.

88

KAWIARNIA: Małpi Biznes

Marszałkowska 85 W centrum miasta, w korytarzu klatki schodowej, w której niegdyś znajdował się punkt Lotto, powstała mini kawiarenka. Uwaga! Łatwo ją

przegapić. Dla ułatwienia, poszukiwacze Małpiego Biznesu mogą liczyć na kolorowe poduszki rozłożone na schodach kamienicy, które doprowadzą ich do celu. Małpi biznes dwóch założycieli lokalu – młodych i energicznych znajomych – rozkręca się w przyzwoitym tempie i cieszy nie lada powodzeniem. Chwytliwa nazwa i atmosfera panująca w lokalu, na którą składają się przede wszystkim pyszne kanapki i kawa, ale także małpie rekwizyty, przyciąga nie tylko ranne ptaszki,


ilustracja: tomek kaczor

GRY PLANSZOWE: Carcassonne Nazwa ta może kojarzyć się wam z francuskim miastem, w którym zachowały się średniowieczne fortyfikacje, jednak tym razem nie polecamy wycieczki do Francji, a strategiczną grę planszową. Carcassonne przeznaczona jest dla od dwóch do sześciu graczy. Polega na losowaniu i wykładaniu na stół kolejnych kwadratowych kart z motywami terenu, które tworzą mapę. Na kartach przedstawione są części średniowiecznych miast, łąk, odcinki dróg, skrzyżowania i klasztory. Celem gry jest rozbudowa terenu i zajmowanie kolejnych obszarów, za co, oczywiście, zbiera się punkty. Carcassonne można rozszerzyć o kolejne plansze. Rewelacyjny pomysł na spotkanie z przyjaciółmi czy rodzinną sjestę. Gorąco polecamy, tym bardziej, że takie gry nie tylko bawią, ale i rozwijają!

RZEMIEŚLNICY: szewc Aleje Jerozolimskie 51/22

Czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 7-21, w soboty w godzinach 10-21. W niedziele nieczynne. http://malpiebiznesy.blogspot.com

fot. tomek kaczor

wpadające o siódmej po zestaw „kawa plus kanapka” za 10 złotych. Kawiarnia nastawiona jest głównie na sprzedaż na wynos, ale także tych, którzy śniadanie jedzą trochę później i nie śpieszą się do szkoły czy pracy. Z myślą o tych drugich w pomieszczeniu zamontowana została wąska półka, a obok ustawiono trzy malutkie taborety.

DLA KAWOSZY: Coffee Singidunum Braci Wagów 22

Jasmin Soljanin, właściciel jednej z największych palarni kawy Singidunum, oferuje amatorom tego napoju ponad dwieście jego gatunków. W Coffee Singidunum znajdziemy mieszanki kaw Ameryki Łacińskiej – mocne kawy meksykańskie i delikatne napoje o smaku tiramisu czy amaretto. Można tu nawet zakupić najdroższą kawę na świecie – Kopi Luwak. Słowem: dla każdego coś dobrego. W sklepie na półkach wystawione są także pojemniki do przechowywania ziarna, zaparzacze oraz młynki do kawy. Kim byłby prawdziwy kawosz bez takiego ekwipunku? Marzy wam się zapach świeżej kawy, roznoszący się po kuchni? Sklep na Ursynowie zaprasza!

Tęskniących za dawnymi czasami zapraszamy do szewca, którego warsztat mieści się w samym centrum Warszawy, w bramie przy Fotoplastykonie, w dawnej stróżówce. Drzwi „Pracowni Obuwia” otworzy nam około pięćdziesięcioletni, wąsaty mężczyzna w skórzanym fartuchu – Ryszard Duranc – fachowiec. Maleńka klitka, wypełniona próbkami, skórami i innymi materiałami w przeróżnych kolorach, przeniesie nas kilkadziesiąt lat wstecz. Pan Ryszard, jak na profesjonalistę przystało, nie pozwoli nam długo „podróżować w czasie”. Zdejmie miarę z nogi, zapyta o preferencje dotyczące koloru – można przynieść własne materiały – oraz kroju i zabierze się do roboty. A gotowe, tanie jak barszcz buty staną się dla naszych znajomych i dla nas samych niekwestionowanym hitem!

89




Fotoreportaż Zdjęcia: Jan Mencwel, Paweł Adamus Tekst: Marysia Radziejowska

Dom

92

Droga na Dobre zaczyna się tuż za Kazimierzem. Z początku wije się wśród wzgórz. Wokół oprószone słońcem pola przeplatają się z soczystą zielenią drzew. Nagle zaczyna opadać żyznymi zboczami ku dolinie Wisły. – Na Zastów? – Za kościołem, przy Matce Boskiej w prawo... Do wału wiślanego prowadzi droga przechodząca przez dwie małe miejscowości. Za oknem sady i chmielniki spowite cieniem. Normalnie, w czerwcu zieleń w dolinie musi być przytłaczająca. Sołtysowa po krótkiej rozmowie skierowała nas na drugi koniec wsi. Zatrzymaliśmy się przy dużym, szarym drzewie, skąd ledwo można było dostrzec ukryte wśród jabłoni zabudowania. Podwórze otwiera mały, ceglany dom. Na przeciw stoi murowana obora – od lat już pusta. Obok gołębnik, jeszcze do niedawna chluba gospodarza. Z lewego rogu oparte o siebie stodoły, stara i nowa. Pośrodku podwórza drzewo, a pod nim


sterta zebranych rzeczy i błąkający się pośród nich, wygłodniały kocur. Na ławce para starych ludzi siedzi, patrzy. Gospodarze – Mitowie – to rodzeństwo. W tym miejscu mieszkają od zawsze. To ich ojciec miał zbudować ceglany dom. Nie zdążył. W 1944 roku, gdy trwała jeszcze wojna, armia radziecka była niedaleko, przy wałach. Po jednym z nalotów ojca znaleziono martwego za stodołą. Matka została sama z ośmioletnią córką i czteroletnim synem. Dom udało się wybudować dopiero po kilku latach. – Trzeba było gotować dla murarzy, nosić cegły, rozrabiać zaprawę. Ktoś musiał zająć się polem i krowami – wspomina gospodyni. – Brat już wtedy ciężko pracował w sadzie przy zbiera-

niu jabłek. – Dom stanął, a siostra trafiła do szpitala. Raz, potem drugi... Lekarz kazał odpoczywać. – Dom i gospodarstwo odłogiem niech leżą – mówił. Dobrzy ludzie pomogli, ale po tygodniu powrócił wymagający rytm dnia: Do krów, na pole, póki słońca nie ma, potem dom… – Po śmierci matki w 1977 roku, rodzeństwo zostało na gospodarstwie samo. Dzieje Mitów to kuzyni i sąsiedzi, ich narodziny, śluby i śmierci. To zastowskie życie, pełne historii jego mieszkańców i obcych, którzy pojawiali się i znikali, nierzadko zaburzając miejscowy porządek. Ostatnim, niespodziewanym gościem była woda. „Wielka woda”, jak mówią w okolicy. Pochłonęła wszystko, zostawiając po sobie szary, mulisty świat.

Rodzeństwo przez kilka miesięcy przychodziło tu każdego dnia. Schorowanymi rękoma robili, co w ich mocy, by na zimę być w domu. Dobrzy ludzie znowu pomogli. Lato minęło. Po szarym drzewie przy drodze został tylko krótki pień a na spadzistym dachu gołębnika siedzi kilka młodych ptaków. Starej stodoły już nie ma, ale dom stoi – trwa, a w nim Mitowie. �

93




F ELIETONY

Kwestia smaku Wojtek Rudzki

Byłem w Nowym Jorku. No i mi sie podobało, bardzo. Stereotyp – wiem, nic na to nie poradzę. Wiem też, skąd się ta fascynacja wzięła. Od samego początku, właściwie już od lotniska, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jestem we śnie. Zaraz, to nie sen, to nie bajka – to film! Zwiedzałem miasto łapczywie, zmieniając dzielnice, ulice, bary, kluby, sklepy, przenosząc się z planu jednego filmu do drugiego. I nie mam na myśli konkretnych, charakterystycznych miejsc, ikon filmowych, jak widok na Brooklyn Bridge z Manhattanem w tle. Ani o konkretne filmy, bo było ich mnóstwo – od Dymu po serial Ally McBeal. Biegałem nie tyle za konkretem, co za klimatem, czarowną atmosferą, jaka kojarzy się ze snami właśnie. Z archetypicznym mitem dzieciństwa, punktem odniesienia dla dorosłego życia. Krążąc po Nowym Jorku, nie mogąc się nasycić coraz to nowymi znajomymi miejscami i skojarzeniami, czułem się tak, jak gdybym wracał do łona matki co najmniej, jak Mickiewicz, któremu udało się powrócić na Litwę. Odwiedzałem wspomnienia z dzieciństwa, chociaż

96

w Ameryce byłem pierwszy raz w życiu. Wszystko to przez filmy, reklamy, teledyski i całe dobrodziejstwo amerykańskiego audiowizualnego inwentarza, którym karmiłem się jako dziecko, marzące o kolorowym kapitalizmie w szarych latach osiemdziesiątych. Karmię się nim zresztą z upodobaniem do dzisiaj, jestem zagorzałym fanem hollywoodzkiej fabryki snów. Wizyta w mitycznym NY natchnęła mnie myślą, do której przekonuję sie coraz bardziej: że na naszą świadomość, wspomnie nia, percepcję świata wpływają wyobrażenia zaczerpnięte z filmów i ogólnie całej otaczającej nas estetyki audiowizualnej. To oczywiście nie jest myśl specjalnie odkrywcza. Ale porazi-

ło mnie, że odciśnięte głęboko w świadomości obrazy, styl życia i całe fabuły wpływają na decyzje i wybory podejmowane w realnym życiu zdecydowanie częściej niż przypuszczałem.

Pewnie zawsze tak było, że lubiliśmy żyć fikcją, a nie życiem realnym, i zdarzało nam się zatracać między nimi różnice. Nie wiem, czy dziś, dzięki powszechności i doskonalszym środkom przekazu i obrazowania, jest to zjawisko bardziej zbiorowe niż za czasów pani Bovary. Nie wiem, czy da się to w jakiś spo-

sób sprawdzić. Intuicyjnie przekonany jestem jednak o tym, że mamy do czynienia z totalnym zatarciem granic między rzeczywistością a fikcją – niezależenie od tego, czy źródłem tej ostatniej są fabuły zaczerpnięte z filmów, reklam, telewizji informacyjnych, czy gier komputerowych. Nie planuję z tego powodu rwać zbyt wielu włosów z głowy. Myślę natomiast, że wobec zastanej sytuacji możemy przynajmniej podjąć jakieś działania. Tylko błagam, nie decydujmy się na wyniesienie telewizora do piwnicy ani na inne formy medialnej ascezy, bo potem zdarzają się takie kwiatki – że znowu przywołam nasze rodzime lata osiemdziesiąte – jak moja największa trauma z przedszkola, kiedy to sam, przeciwko całej grupie, broniłem zażarcie i ze łzami w oczach tezy, że Franek Kimono jest o niebo lepszym karateką niż jakiś tam Bruce Lee, o którym nigdy nie słyszałem, ponieważ rodzice – w trosce o mój rozwój – nie pozwalali mi oglądać telewizji. Na koniec morał. Próbujmy wpływać na estetykę, która nas otacza. Nie trzeba zgłębiać filozoficznych koncepcji, łączących piękno z dobrem i prawdą, żeby dojść do wniosku, że warto jest zadbać o to, co oglądamy, czym się otaczamy, jak się ubieramy. Bo jaka estetyka, takie życie, wspomnienia, marzenia i punkty odniesienia. Nie zapominajmy o kwestii smaku! �


Kawałek mięsa Łukasz Kuśmierz

Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że „żyjemy w czasach, w których »bo mi się wydaje« jest ważniejsze od tego, co powiedział Pan”. Bo mi się wydaje, że Boga nie ma. Więcej, przeczytałem już tyle mądrych książek, że wiem to na pewno (jak gdyby była to kwestia poznania wyłącznie rozumowego). Tudzież modyfikacja powyższej postawy: Bóg? Może

Na ramionach olbrzyma Szymon Sławiński

Gdy uczestniczyłem niedawno w obchodach 80 -lecia Instytutu Historycznego na Uniwersytecie Warszawskim, czułem niemałą satysfakcję. Wielokrotnie przypominano zasługi i znaczenie dla nauki polskiej profesora Marcelego Handelsmana, założyciela Instytutu, a także

i istnieje, ale życie jest życiem. Co On może wiedzieć o potrzebach ludzi? Zresztą jaki to Bóg, który sprzeciwia się ludzkiej miłości i nie pozwala dwójce kochających się ludzi mieć dziecka poczętego metodą in vitro? Ja to bym wszystko lepiej poukładał! Po drugiej stronie jest wiara zamieniająca się miejscami z bezkrytyczną pewnością. Jezus żąda tego, by ustawowo uznać Go za króla Polski. Bóg chciałby, żeby. Bo Bóg tak chciał. Stwórca będący transmisją naszych potrzeb, ambicji, lęków czy żali. Co ciekawe, jeśli przyjąć, że religijność jest nieustającą wędrówką, czyli porzuceniem stałego kąta (a zatem i tego, co pewne), to wiara niezadająca pytań i nieoczekująca na odpowiedź jest de facto

nie-wiarą, i to w nie mniejszym stopniu niż ateizm. W filmie Luter kontra papież jest piękna scena: ojciec chrzestny protestantyzmu spogląda życzliwie na psa, który z kolei cierpliwie, nieruchomo i bezszelestnie obserwuje zawieszony pod sufitem kawałek mięsa. Luter mówi: „chciałbym umieć tak się modlić”. Można mieć ukształtowane poglądy na różne kwestie, ale to jeszcze nie znaczy, że sprawy obiektywnie wyglądają w taki właśnie sposób. By usłyszeć drugiego, należy najpierw zrobić mu miejsce, dać możliwość wypowiedzenia słowa, zamilknąć choćby na moment. Ale to już wymaga uznania, iż dialog jest ważniejszy od monologu. �

pradziadka mojej żony. Poczułem, że jestem we właściwym miejscu i czasie, że jeśli myślę o ładzie życia wspólnego, to znaleźć go można w wielkich życiorysach i tradycji takich miejsc jak Uniwersytet. Urodzony w roku 1882 Handelsman jest jednym z najwybitniejszych polskich historyków: badacz średniowiecza i czasów nowożytnych, metodolog i organizator badań historycznych w okresie międzywojennym. W czasie drugiej wojny światowej działał w Biurze Informacji i Propagandy AK. Zadenuncjowany, został aresztowany przez Gestapo. Zginął w roku 1945 w obozie koncentracyjnym Dora-Nordhausen. Ze względu na jego żydowskie pochodzenie jeszcze przed wybuchem wojny doradzano mu

wyjazd z kraju. Odpowiedział wówczas, że miejsce Polaka jest nad Wisłą. Kilkadziesiąt lat później, podczas obchodów rocznicowych, padły słowa wypowiedziane wcześniej przez Newtona: „Widzimy daleko, bo stoimy na ramionach olbrzyma”. Marceli Handelsman pozostaje więc patronem uniwersyteckiej Historii. Przypomina nam także o niedocenianych lub wyśmiewanych dziś fundamentalnych dziedzinach i wartościach: nauce jako takiej, poznaniu własnych dziejów, umiłowaniu ojczyzny. Warto zdobywać się, wzorem profesora, na odwagę w ogóle, a na odwagę myślenia w szczególności – myślenia codziennie wyłączanego przez coraz doskonalsze formy komunikacji masowej. �

97


Post Memoriam Kajtek Prochyra

98

12 listopada zmarł Henryk Mikołaj Górecki – jeden z najznakomitszych kompozytorów XX wieku, wymieniany jednym tchem z Arvo Pärtem, Erikiem Satie czy Györgiem Ligetim. Wydane w 1991 roku nagranie jego III Symfonii Pieśni Żałosnych w wykonaniu London Sinfonietta osiągnęło szóste miejsce wśród najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Brytanii (wszystkich gatunków, nie tylko klasyki), a w klasycznym rankingu amerykańskiego „Billboardu” pozostawało na pierwszym miejscu przez 38 tygodni. Twórczość Góreckiego znalazła swoje odbicie także w popkulturze – brytyjski zespół Lamb promował swoją debiutancką płytę singlem Górecki na motywach III Symfonii, a producent m.in. nagrań Madonny, William Orbit, zrekonstruował Trzy utwory w dawnym stylu na swojej płycie Pieces in a modern style. Tymczasem rodacy, według katalogu Biblioteki Narodowej, poświęcili Góreckiemu jedną 36-stronicową broszurę, wydaną na potrzeby Dni Kultury Polskiej w Wilnie, oraz przełożyli monografię Górecki pióra Brytyjczyka Thomasa Adriana. Telewizja Polska wyprodukowała jeden film dokumentalny, Henryk Mikołaj Górecki

– Autoportret. Siedemnaście lat temu. Nawet płyty z muzyką kompozytora w polskich wykonaniach wydaje głównie wytwórnia Naxos – z siedzibą w Hong Kongu. Oczywiście, że śmierć kompozytora nie w ywoła – może i na szczęście – żałoby narodowej. Dla większości jego muzyka pozostanie nieznana. Nie zwalnia to jednak polskich państwowych, a także i ambitniejszych prywatnych firm i instytucji z obowiązku utrwalania, odświeżania i odczytywania na nowo dorobku jednego z garstki docenionych na świecie twórców z nad Wisły. Piszę te słowa z pewną dozą niepokoju, mając w pamięci dobiegający już końca Rok Chopinowski – szczególnie przykry dla mnie jako miłośnika jazzu. Przez nasz

kraj przewaliły się bowiem tysiące odsłon Chopina na Jazzowo, do większości spośród których bardziej pasowałby tytuł „Męczenie Frycka”. Jedną z nielicz-

nych, jazzowych korzyści z tego święta jest nagranie Chopin Shuffle tria Levity dla wytwórni Universal. Kontrakt z tak dużą wytwórnią uchyla nieco drzwi do międzynarodowego sukcesu tej świetnej warszawskiej grupy. A co zostało nam w pamięci po minionych latach Wyspiań-

skiego, Herberta? Kto pamięta, że rok 2009 poświęcono Juliuszowi Słowackiemu? Widać jednak iskierkę nadziei na lepszą promocję polskiej kultury. Kilka miesięcy temu powstał Instytut Muzyki i Tańca. Otwarto Centrum Nauki Kopernik. Pewne jest już powstanie Muzeum Sztuki Nowoczesnej i Muzeum Historii Żydów Polskich. Pojawiła się też informacja o woli włączenia się Polski w niemieckofrancuskie partnerstwo telewizji ARTE. Bardzo bym chciał, abyśmy wraz z powstawaniem nowych instytucji kultury, przy już dość dobrze rozwiniętym sektorze organizacji pozarządowych, nauczyli się wreszcie chwalić „nasze” w sposób, który sprawi, że nie tylko dorobek kliku wybitnych twórców, ale także prace ich kontynuatorów, strażników pamięci, jak również młodych gniewnych, będą budziły jak najszersze zainteresowanie i posłuch. �


ilustracja: ania micińska

Wydanie numeru „Ład - nie- ład ” sfinansowali: Piotr Ciacek, Elżbieta Jasińska, Justyna i Janusz Kraszewscy, Witold Kucharski, Kuba Rościszewski, Łukasz Skibiński, Joanna i Marcin Święciccy

POGLĄDY AUTORÓW NIE SĄ POGLĄDAMI REDAKCJI


widzimisię

k o t f o t .

w

w a n n i e

k l a r a

c z u b a k – a d a m u s


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.