Kontakt nr 17: Polska na eksport

Page 1

l a t o 2 011

magazyn nieuziemiony

polska na eksport

Rewolucja na wydaniu Po co światu Solidarność?

Dwuglos o polskich drogach Anna Giza-Poleszczuk Andrzej Mencwel

Turcja w objeciach Europy

ISSN: 1898-9195

Witold Szabłowski

Katolicyzm fair-trade POZA EUROPĄ

KATOLEW

CZŁOWIEK NUMERU

FOTOREPORTAŻ


JAK NAS ZDOBYĆ? ZAMAWIAJĄC ROCZNĄ PRENUMERATĘ NASZEGO KWARTALNIKA– PŁACISZ ZA TRZY NUMERY, A CZWARTY OTRZYMUJESZ GRATIS! KOSZT POJEDYNCZEGO NUMERU – 10

ZŁ KOSZT ROCZNEJ PRENUMERATY (cztery numery) – 30 ZŁ ZACHĘCAMY PRZY TYM DO WYKUPYWANIA PRENUMERAT SPONSORSKICH W WYSOKOŚCI 50 ZŁ LUB 100 ZŁ PLUS.

Jeżeli jesteś zainteresowana/y prenumeratą, napisz do nas na adres:

redakcja@kik.waw.pl WYDAWCA:

W każdy poniedziałek podnosimy napięcie. CO TYDZIEŃ NOWE WPISY NA BLOGU

www.kontakt.kik.waw.pl


PROJEKT GRAFICZNY, SKŁAD I ŁAMANIE: Jan Libera, Urszula Woźniak PROJEKT GRAFICZNY PIERWSZEJ STRONY OKŁADKI: Urszula Woźniak FOTOEDYCJA: Tomek Kaczor KOREKTA: Ewa Teleżyńska i zespół redakcyjny NAKŁAD: 1100 egzemplarzy WYDAWCA: KIK Warszawa

EDYCJA:

STALE WSPÓŁPRACUJĄ: Jan Bajtlik, Agata Bluj, Anna Micińska, Ola Micińska, Helena Oblicka, Joanna Sawicka, Ewa Teleżyńska, Jagoda Woźniak

RADA REDAKCYJNA: Staszek Barański, ks. Andrzej Gałka, Adam Hornung, Ania Libera, Aniela i Kazik Mazan, Jacek Michałowski, Janek Popławski, Wojtek Radwański, Wojtek Rudzki, Jan Strzelecki, ks. Sławomir Szczepaniak, Andrzej Szpor, Jan Suffczyński, Joanna Święcicka, Marysia i Ignacy Święciccy, Ewa Teleżyńska

WSPÓŁPRACA:

WIARA: Misza Tomaszewski (misza.tomaszewski@gmail.com) KULTURA: Katarzyna Kucharska (k.kucharska@gmail.com) POZA EUROPĄ: Paweł Cywiński (pawel.cywinski@gmail.com) POLITYKA: Mateusz Luft (mluft@wp.pl) KATOLEW: Maciek Onyszkiewicz (maciekony@gmail.com) WARSZAWA: Cyryl Skibiński (cyrski@wp.pl) FOTOREPORTAŻ I FOT. NA OST. STR. OKŁADKI: Tomek Kaczor (t_kaczor@poczta.onet.pl)

DZIAŁY:

www.kontakt.kik.waw.pl redakcja@kik.waw.pl

KONTAKT:

REDAKTOR NACZELNY: Misza Tomaszewski ZASTĘPCA: Maciek Onyszkiewicz SEKRETARZ REDAKCJI: Tomek Kaczor REDAKTORKA PROWADZĄCA: Katarzyna Kucharska ZESPÓŁ REDAKCYJNY: Paweł Cywiński, Ignacy Dudkiewicz, Jan Libera, Mateusz Luft, Katarzyna Kucharska, Jan Mencwel, Cyryl Skibiński

nu rze

me

P w ier w a w pr yd t mo s z y ze a n s f m n a Je d wo ia g erz i e i s n dz a e s i ą ad świ st a a k en zet e nt c p sc ap at r e n a ia us u z o w en tu u? J py p wsp iln ja z l s k sz kt ar i jący ak t a r z e ól ie m i e j uk ór us m do n i kó no ut u. p a m y m z n z t ą a : r c i w ie K r e y p ie ewn d to c z y k r e e ja rd ole z yd po yt m ę w P o ko za jn e ls am am trz ar ol wa k ją e w n c ki y y n z sk n ra n eg o w e ys a e m j s as ys j i w o to i wz zy rz u iln w tą p U „t ę ow jak ks orc ło n ec z w y i prz ie n n i ar zw zeg e; ż am y w ła ś ko ek ia i E n m o p u u o e ek alc w sta prz i śc ie pe na ol r o i p sp za ł no ec e w i te niu it y p e or ć y w w ież m z e nt , ż kó j s to ut u im p oż r u ny e w k i w rw … y o e po i e j n . eg a p c c k de ok r o o” lo Od ub zuc oś ow jm o l z p . ny da lic ie za i uj i c z o c w j e z n , ż e p r Po em n z na my oś je op l sk y ośc ą ł s ć s o s i t za i o i ę ko w P spe eśm no , w da w m a ń kt y wa ra ni e pl s a k t y ć c a e ek t w lu lk Eu ją s a , n o ro d K pr r ę a k r p o at ar ow ce kt aj ie zy i n nu óre em na c j m go io e K uc ra r, ha z rs ka

ka ls t Po or n a sp

ek

REDAKCJA:

w


spis treści:

lato 2011 4 Temat numeru: Polska na eksport

Rozmowa z prof. Andrzejem Mencwelem: Prowincjonalizm na miarę Polski Rozmowa z prof. Anną Gizą-Poleszczuk: Polska w nowych szatach Agata Bluj i Ignacy Dutkiewicz: Katolicki, bo polski? Dobry, bo powszechny Cyryl Skibiński: Rewolucja na wydaniu Joanna Sawicka: Kariera w tropikach

32 Wiara

Wacław Oszajca sj: Czas nawiedzenia Rozmowa z Krzysztofem Jedlińskim: Powinno trochę boleć Ks. Sławomir Szczepaniak: Zapatrzeni w chmurę Jan Mencwel i Misza Tomaszewski: Katolicyzm Fair Trade

42 Kultura

Rozmowa z Katarzyną Herbert: Jak zaśniesz, to koniec Katarzyna Kucharska: Wystawa w autobusie, czyli krótka historia muzeobusów Książki, które nas szukają: Primo Levi, Czy to jest człowiek Wtomigraj: Bonobo, Days To Come

52 Poza Europą

Rozmowa z Witoldem Szabłowskim: Tam coś buzuje Teresa Woźniak: Świat schizofreniczny

58 Katolew

Rozmowa z Ks. Adamem Bonieckim: Patienza

64 Warszawa

Tomek Kaczor i Kajetan Prochyra: Laboratorium w piwnicy Wars/Sawa: Solanka z serem Wielcy Warszawscy: Dziadek Lisiecki

73 Człowiek Numeru

Rozmowa z Zofią Nawrocką: Coś tu zgrzyta

76 Polecamy 78 Fotoreportaż

Tomek Kaczor: Czarni jeźdźcy u Czarnej Madonny

86 Zasłyszane


Ilustracja. Hanka Owsińska

TemaT Numeru

s.26

POLSC Y SPECJALIŚCI jeździli za komuny po całym świecie. PRL miał dzięki nim dewizy, a oni mogli wyrwać się z wszechobecnej szarzyzny. Historie polskich królów życia: inżyniera z Abu Zabi, lekarza Kadaffiego i budowniczych dróg na pustyni przedstawia Joanna Sawicka.

Ilustracja. Ola Micińska

s.47 M UZEOBUS to pojazd, coś pomiędzy ciężarówką a autobusem, który obwozi wystawy sztuki po wsiach i miasteczkach. W latach czterdziestych pod polskie strzechy dotarli: Matejko, Grottger, Siemiradzki – w oryginale! O historii wypraw muzeobusów i o współczesnych próbach podjęcia tej tradycji pisze Katarzyna Kucharska.

Fot. Teresa Woźniak

POZA EUROPĄ

s.52

„Czy wiesz, że w Erzurum, na wschodzie Turcji, jest imam, który co piątek modli się o przyjęcie do Uni Europejskiej”? O możliwości zbliżenia pozornie sprzecznych ze sobą światów – Europy i Turcji, zachodniej demokracji i islamu opowiada autor Zabójcy z miasta Moreli W I TOLD SZABŁOWSK I.

katolew

s.58

Czy zaangażowanie społeczne jest wyrazem miłosierdzia czy podstawowym obowiązkiem chrześcijanina? O misji Kościoła w świecie przez pryzmat najważniejszych tekstów Jerzego Turowicza, z jego uczniem, K s. ADA MEM BONIECK I M rozmawia Misza Tomaszewski.

K


pl

C

iąży na nas kompleks parweniusza, kraju wiecznie aspirującego, gdzie wciąż zdaje się egzamin z demokracji. Miotamy się między chorobliwą pychą a brakiem poczucia własnej wartości. W naszej historii widzimy albo pasmo klęsk, albo dzieje „Chrystusa narodów”. Uwielbiamy krytykować Polskę i Polaków, rozkładać na czynniki pierwsze nasze „narodowe” wady i wynajdywać symptomy nieuleczalnych słabości. adaliśmy sobie pytanie – jak pozbyć się tego „polskiego kompleksu”? Może już czas otrzeć mącące wzrok krokodyle łzy i spojrzeć na siebie samych jak na normalny, europejski kraj, który ma swoje problemy, aspiracje i sukcesy? Takiego spojrzenia szukamy u naszych rozmówców – prof. Anny Gizy-Poleszczuk, badaczki społecznej, i prof. Andrzeja Mencwela, historyka kultury, których łączy chęć odrzucenia dominującego dziś, negatywnego autostereotypu, a różni wizja tego, jak budować inną opowieść o Polsce.

Z

4

Prowincjonalizm na miarę Polski

cję literatury powszechnej, zaczynając częto odrabiać w latach międzywojen- droycia, Mieroszewskiego, Miłosza od Goethego i Schillera, kiedy zakła- nych, ale trwało to za krótko. Z kolei i innych. Czerpała z przedwojennego dano pierwsze instytuty historycz- po wojnie blokowe widzenie Europy prometeizmu i federalizmu, które zone i tworzono kanony postępowania i świata nie sprzyjało takiej emancypa- stały gruntownie przekształcone, poZ PrOF. aNdrZEjEM MENCWElEM rOZMaWIają KaTarZNa KuCHarsKa historyków, myśmy nie byli podmio- cji, choć akurat sztuka była wtedy bar- nieważ tamte idee źle się spełniły. I Cyryl sKIbIńsKI tem historycznym. My, to znaczy: dziej interesująca, jako wyłamująca się Koncepcja „Kultury” była oparta na IlusTraCjE: Kuba MaZurKIEWICZ Polacy, Czesi, Węgrzy, Ukraińcy, Li- z reżimu, z systemu. To, co się dzieje mocnym przeświadczeniu, że tylko nasząKluczem sztuką obecnie, jest zachęcajądo dyskusji jest jed- razem bliskimiwidzenie sąsiadami możemy twini, Białorusini i inni, a nasza twór- z ność. Takie zblokowe świata jest zapowiedzią, całościowe zmiany osiągnąć to, jak się ale tę prowincjonalność historyczną czość w najrozmaitszych jej postaciach cąnak polską prawdziwą tradyc ją, która bierzepodsię zostanąParadoksalnie dokonane w ciągu pięciu, rozumie. jednym z jej miotowość. i dziedzinach została pominięta. Ro- nie z uprzedniego upadania, a potem czy nawet dwudziestu lat. jest Robardziej dotkliwych aspektów Personalizując tę idę można by posjanie się przebili – dzięki mocy swego siedmiu długiej, stukilkudziesięcioletniej zaco najmniej na pokolenie. brakjest właściwej miary, czyli mierze- wiedzieć, będziemypognębienia traktowani jako imperialnego państwa; ci, co państw boty leżności że i poczucia nanie się z odniesieniami, które są po pełnoprawne osobowości historyczne nie mieli, właściwie nie istnieli. szego kraju. Jeżeli coś chcemy porówprostu niestosowne. Namieć przykład: wśród tych osób, z którymi sąsiaHistorii sztuki dotyczy to w tej sa- Długa nywać, to bierzmy pod uwagę relacje, perspektywa. Można poczu- tylko czyżebędziemy mieli polską „Dolinę jesteśmy zupełnie inmej mierze – koncepcje tego, co nowo- cie, które sąRazem porównywalne. Polska a Zatak naprawdę nigdy Europy nie do- dujemy. krzemową”? nigdy nie będziemy jakością niż cały izolowani, albo, co gorczesne, kształtowano na Zachodzie, ścigniemy chód – zaraz Zachód? Dlaczego i jużNie, zawsze będziemy na po- ną mieli porównywalnej z amerykańską było aprzed wojną –albo wzajemnie w Paryżu czy Londynie. W związku zycji niejak Polska Portugalia, Polska goniących rozwiniętą resztę świata. sza, doliny krzemowej, ponieważ różnica Przed wojną źle nam z tym myśmy zniknęli, co nie było Może – Dania? wyjściem z tej sytuacji byłoby po- skonfliktowani. potencjałów jest kosmiczna! ze wszystkimi szczególnym spiskiem politycznym, rzucenie Porównywanie do całegosąsiadami: Zachodu „zachodniego” punkt odniesienia się układało granicy wojnyGdyby z Czechosłowacją tylko braku podmiotowojest paraliżujące. ktoś perwerZnana pochodną jest opinia profesora Jerzego Jedlic- i stworzenie innego? Czy taką rolę mogła- na jednym ze swoich esejów Środkowa? napisał Pan: i syjnie Litwą, dokonywał a konflikty takiego z mniejszościami, ści polityczno-historycznej. Wspaniaporównanowa, silna Europa kiego, który twierdzi, że Polska jest we- byWpełnić tymtozmógłby pięcioma milionami Ukraińłe, moim zdaniem, polskie z każdej dziedziny na jest jedna z odpowiedzi. Zostawnętrzną prowincją malarstwo Europy. Zgadza się To „koleina myślowa zaścianek – świat, polo- wnia, były dramatyczne. przełomu Zachodzie wybrać coś najlepszego, ona–wypracowana przez środowiPan z nim? XIX/XX wieku pozostaje łanizm europeizm jest przestarzała”. Być ców, sztuką lokalną. strat jest za- sko na przykład trawniki angielskie, szoparyskiej przez oGieNie zgadzam się Część z tezą,tych że Polska może, ale co to„Kultury” zmienia jeśli– chodzi nasy francuskie, auta niemieckie i zeskazana na wieczną prowincjonalsze poczucie prowincjonalności?


stawiać to z czymś mogłoby najgorszym w PolA co współcześnie wyróżniać sce. obezwładnieni naszWtedy region zostajemy Europy, zbiór państw o poidobnym wszystko co najgorsze zaczynamy doświadczeniu historycznym? przyznawać sobie, a na dodatek nie Powinniśmy tu, w Europie Środkowoma żadnego postawić sposobu,na żeby się z tego -Wschodniej, możliwie najwydobyć. lepsze stosunki sąsiedzkie. Mówi się, że wielkie narracje historyczne upadły, wyczerpały się wizje finalnego celuniewłahistoJakie jeszcze, oprócz stosowania rycznego, alewłasnych też nie ma czego żałować, ściwej miary dokonań, wymiebo ichPan konsekwencją były daleko idące niłby składniki prowincjonalności nieszczęścia. Może więc średnie narracje Polski? składnikiem prowiniPodstawowym cele pośrednie są dobre: zrób porządek cjonalności, którego nadrabiają w swoim domu i w kołonie siebie. wielkie wzloty ducha, jak nasąsiedzkie przykład Jeśli przyjmiemy relacje romantyczna literatura polska –możektóra jako naszą naczelną wartość, bez wtedy wątpienia jest wartością wysoką – my zapytać – jaki tu mieć komsą względnie powszechne kryteria cypleks np. w stosunku do Francji, która wilizacyjne, czyli, na przykład, sprawnie mówiąc już o tym, że nie może sona komunikacja na wszystkich bie poradzić z Arabami, to od setekjejlat poziomach. Bretończyków, Basków, wynaradawia Moje pokolenie miało poProwansalczyków? Centralistyczne tworny kompleks państwo francuskieprowincji. – czy jest monarDlaczego? Gdy republiką już człowiek chią uświęconą, jakobińską, znalazł się na tak cesarstwem czy, jakzwanym teraz, republi„Zachodzie”, co oczywiście ką demokratyczną, zawsze pozostaje było przypadkiem szczególcentralistyczne. Walka o prawa języnym, a nie powszech nym, ka bretońskiego toczy się do dzisiaj. to różn ica we wsz yst k ic h Stworzenie dobrych, demokratyczwidzialnych i dotykalnych nych, personalistycznych stosunków aspektach była tak dojmująmiędzyludzkich zarówno wewnątrz ca, że niejak można było nie popaństwa i z otaczającymi sąsiadami padać w kompleksy jest zadaniem, któreniższości. nigdy we Francji Wszystkie Teraz techoć różninie zostało naraz. zrealizowane, uchodzi ce się co nie znaczy, że ona zazmniejszyły, wzór demokracji. ich nie ma. Nie ma bowiem żadnego sposobu dowiedzenia, że niedobudoTo jest projekt. Pytanie, czym mamy się wana autostrada do Warszawy jest lepkarmić żeby to osiągnąć? Sposobem na sza od autostrady zbudowanej. Pewne pewno jest określona polityka historyczstandardy zostałynaszej w świecie na. Jakie elementy historiiprzyjęte podkreoraz żeby sprawdzone żadną „Wielką imślać, budowaći ciągłość tej postawy prowizacją” się tego nie nadrobi. sąsiedzkiej? Na podstawowym poziomie komuOczywiście – potrzebujemy innej hinikacjiniż (drogi i koleje) ciągle nawastorii etnocentryczna. Niecoś możemy la, ale nasięśrednich poziomach komuopierać na romantyczno-mesjaninikacji jest całkiem dobrze. syn stycznej wizji historii Polski,Mój będącej studiował jakiś czas w Amsterdamie nieustanną martyrologią usłaną wyi mówiłniewinnymi mi, że miał ofiarami. poczucie,To że mujest łącznie jednym z europejskich studentów. si być wizja historii, w której coś było Nie byłonie żadnych dotkliwych różnic. robione tylko dla siebie. Historii, Wbrewciemnych temu co kart ogłasza się pomija, w mektórej się nie diach, nasze uczelnie naprawdę reale umie też je na nowo zapisywać. prezentują poziom na europejski i nie ma Jak wiele dobrego, przykład, zrobipowodów do żadnych kompleksów. liśmy w ostatnich dekadach, jeśli choOczywiście o najważniejszych dzi o relacjemówię polsko-żydowskie! Przez

Nie zgadzam się z tezą, że Polska jest skazana na wieczną Wkrótce powstanie Muzeum Historii Polprowincjonalność

setki lat nasza historia była wspólna, więc teraz, nawet jeśli już Żydów prawie w Polsce nie ma, jesteśmy z nimi związani.

ski. Gdyby dano Panu jedno pomieszczenie… polskich uniwersytetach i politechJa mogę Nie wziąć całość. porównywać na nikach. możemy przykład Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego z Harvardem, … na czym oparłby Pan tę nowąchociaż historię oba mają bardzo ładne kampusy. Polski? W ostatnich dekadach została ona dotkliwie zredukowana do różnych, właCały czas mówi Pan o leczeniu komplekściwie pustych, wcieleń idei niepodsów… ległości, wspartych dominującą rolą Bo prowincjonalność to jest też poczucie prowincjonalności. historii militarnej. Taka koncepcja historii jest właściwie feudalnym anachronizmem z pierwszej połowy XVIII wieku. Przemilczane zostają elementy cywilizacyjne i społeczne, a także wielonarodowe i wieloreligijne, polskość natomiast zostaje sprowadzona do jej

Pewne standardy zostały w świecie przyjęte i żadną „Wielką improwizacją” się tego nie nadrobi Ale istniewersji z końca XIX wieku. ją teżwyznaniowej łatwiej uchwytTakie utożsamienie narodu i wyznania ne naszej nieaspekty może być współcześnie przyjęte, choć miało swoje wszelkie racje w epoce przyprowincjonalności: idee czy prąmusowej dy w sztucegermanizacji przychodziły doi rusyfikacji. nas z ZachoZ tym nie ma co iśćwyłącznie ani do sąsiadów, ani du. Zawsze byliśmy odbiorcami. Tak, zapewne nie byliśmy do Europy, ani w docentrum świata. Mówiąc krótnigdy. Nawet w okresie Złotego Wieko, ja bym tę historię przedstawił jako ku, który jest niewątpliwie polskim hirywalizację, napięty dialog różnych storycznym apogeum. Ale byliśmy remodeli polskości ukształtowanych higionalnym i toswoje od nas uczono storycznie, acentrum mających społeczne się wejak wschodniej Europie. Dystans, ramy: szlachta osłabiła mieszczańktóry dzielił naschłopów? od samego środka stwo i zniewoliła I samą sierozwoju bywałz większy bie utożsamiła narodem,lub abymniejprzez szy, mnie promieniujące należenie swójale ekskluzywizm doprowadzić pańdo takiej orbity kulturalnej, naukowej stwo do upadku? Oto są pytania, na iktóre cywilizacyjnej całkiem zadawala. trzeba odpowiadać.

Dominująca, Jednocześnie romantyczno-martyrolozdaję sobie sprawę, że istnieją przewagi, których nie da giczna wizja naszej historii wspiera sięsię na zniwelować. Przedpełnokrwistych spotkaniem z symWabardzo wyrazistych, mi widziałem w listopadowym, księgarni książkę bolach: powstaniu styczznakomitego amerykańskiego histoniowym, warszawskim. Jakie symbole ryka kultury Richarda Sennetta wskazałby Pan dla tej drugiej wizji? pod tytułem „Etyka roboty”. PrzejNie trzeba tego dobrej wymyślać, bo to zorzałem rzeczy i indeks: nie jest ma stało jużspis dawno wskazane, tylko w niej Tadeusza autosłabiej słyszane:Kotarbińskiego, Zjazd Gnieźnieński ra wydanego pół wieku temu na „Traktajako akt wejścia do Europy parttu o dobrej robocie”! To nie świadczy nerskich warunkach; ukształtowanie dobrze o Sennetcie. nas, ale nie na się Korony KrólestwaUPolskiego za Łoświecie, bo funkcjonujemy w języku, kietka i Kazimierza Wielkiego; Unia który jest rarytasem dla innych. To są Lubelska czyli powołanie dobrowolrzeczy, których się nie przezwycięży, nej federacji europejskiej. Dalej Konale nie wydaje mi się, żebym ja się federacja Warszawska jako to jedyne miał z tego powodu martwić. Niech się w ówczesnej Europie prawne usankmartwi Sennett. cjonowanie równouprawnienia religijnego. W XVII wieku trzeba pokazać Z kolei w świecie sztuki, w ciągu ostatniej nie tylko odsiecz wiedeńską, ale takżedekady degradację społeczną narastającą te pominięcia stałyisię mniej dojzapaśćmujące. cywilizacyjną. Z późniejszych Dzięki pracy historyków wydarzeńina pewnosztuka znalazłyby na krytyków Europysię Środtej liście Konstytucja 3 Maja, Insurekcja kowo-Wschodniej w oczach Zachodu jako Kościuszkowska oraz funkcjonuje wszystkie emancypacyjno-niepodległościowe nurodmienna i w tej odmiennoty demokratyczne, w tym Fakt, powstania. ści szczególna. że nie A także praca edukacyjno-naukowa: mieści się w kanonie historii Szkoła Rycerska, Edukacji NasztukiKomisja zachodniej, nie wyklurodowej, Towarzystwo Naukowe-Warcza jej (jako gorszej, bardziej szawskie, uniwersytety, licea itp. naiwnej, stosującej anachroniczne środki), ponieważ udaA co z powstaniami, przecież wszystkie ło się stworzyć własny kanon. były przegrane! Może więc nie w doganianiu Nie chodziEuropy o to, zachodniej że myśmyjest je przeklucz, grywali. Ważne, byliśmy żywym tylko w że tworzeniu własnej jaucieleśnieniem kości?hasła „za wolność naZ zainteresowaniem słucham szą i waszą”. Zapomina się, że to nie tego co mówicie o działaniach histobył nurt izolacyjno-nacjonalistyczsztuki, które są ny,ryków a europejski. Dalejniewątpliwie przeszlibyśmy słuszne i pożyteczne. Dla mnie wtemu tym aż do socjalistów. Parę tygodni kontekście istotne ojest to, co dotyczy Eudyskutowaliśmy książce amerykańropy Środkowej, czy Timothy Środkowo-Wschodskiego historyka Snydera niej. Mamy bowiem pewien wspólny o Kazimierzu Kelles-Krauzie, który trzon doświadczenia – także poczucie naprawdę jest jedynym socjalistyczhistorycznej marginalizacji. Jednoczenym myślicielem początku XX wieku, śnie dorobekprzyszłościowo w różnych dziedziktórynasz rozwiązał pronach: sztuk, narodową literatur czyw nauki wcaleidei nie blematykę ramach jest mały. Czasem to wykluczenie traktusocjalistycznej. je się jako metafizyczną klątwę. A to jest historycznie zrozumiałe! Żeby wzrosnąć w siłę potrzebujemy mieć W końcu XVIII wieku,żebyśmy w czasiemogli wielpoczucie wyjątkowości, kich politycznych, kulturalnych sobiezmian powiedzieć: nie mamy autostrad, iale naukowych, kiedy tworzono koncepza to…

5 7


pl

Wyjdziemy z prowincji, kiedy autostrady rzeczywiście powstaną, a nie wtedy, kiedy ich brak będziemy umieli zastąpić sobie czym innym. A poza tym stoją przed nami dwa zadania podstawowe. Pierwszym, o którym mówiłem, jest budowa dobrych stosunków sąsiedzkich – bez dobrej autostrady i kolei bałtyckiej też będzie trudno. Drugie zadanie wiąże się z przemianami modernizacyjno-gospodarczymi, które niestety tworzą całe zastępy pariasów. Spójrzcie na ulicę Wileńską w Warszawie, która jest w gorszym stanie niż w roku 1945 (ostatnie dwadzieścia lat nadal pogarsza jej stan), zobaczcie co się dzieje w Łodzi poza wysztychtowaną ulicą Piotrowską. Jak ludzie dziedziczą biedę i marginalizację przez pokolenia. Tak dalej być nie może – państwo

8

polskie nie może udawać, że tego nie ma, a jego obywatele nie mogą udawać czystego sumienia. Tymczasem nie ma presji obywatelskiej, a dla żadnej z sił politycznych nie jest to zagadnienie pierwszorzędne. My nawet nie wiemy jak szeroko sięgają te obszary i jak liczne są zastępy wykluczonych! Krótko mówiąc: nie można żyć dobrze z sąsiadami zewnętrznymi, jeśli się nie żyje dobrze z wewnętrznymi. Wewnętrzni sąsiedzi to są ci pariasi, a także mniejszości narodowe, etniczne czy seksualne. Zresztą z tymi mniejszościami radzimy sobie dużo lepiej niż z miejskimi i wiejskimi zakresami skrajnej biedy i wykluczenia. Tylko rozwiązywanie tych zadań z pozytywnymi skutkami może nam dawać dobre samopoczucie. A dobre samopoczucie nie polega na tym, że

ja przewyższam i pognębiam wszystkich moich sąsiadów, tylko na tym, że ja gram na takim instrumencie, który jest moją specjalnością. Każdy z sąsiadów ma oczywiście inny swój instrument, na którym gra lepiej ode mnie. I w ten sposób możemy sobie żyć i grać razem, jak dobra, zgodna orkiestra. ■

Prof. Andrzej Mencwel (1940) jest historykiem i antropologiem kultury, eseistą i profesorem w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Autor m.in.: Stanisław Brzozowski. Kształtowanie myśli krytycznej, Etos lewicy. Esej o narodzinach kulturalizmu polskiego.

Polska w nowych szatach Z prof. Anną GiZą-polesZcZuk roZmAwiA JAn mencwel

Poranne zorze, poranne zorze Gdy idę w sopocie nad morzem Po plaży brudno-piaskowej bałtyk śmierdzi ropą naftową Mijają dwadzieścia dwa lata budowy demokracji w Polsce, obejmujemy właśnie przewodnictwo w UE, ale nadal często używamy schematycznych porównań do „Zachodu”, który wydaje nam się być pod każdym względem o lata świetlne przed nami. Skąd w nas to poczucie, że „życie jest gdzie indziej”? W Polsce dominuje sposób myślenia, w którym na nasz kraj patrzy się głównie w kategoriach „doganiania”, „modernizacji” - jest pewien wzorzec, do

którego wciąż aspirujemy, i nie jesteśmy w stanie go spełnić, ale mamy poczucie, że to „doganianie” jest absolutnie jedynym wyjściem. Niedawno słuchałam wystąpienia ważnego profesora, który przemawiał do grona kilkuset działaczy grup wiejskich i właściwie miał im do powiedzenia tylko tyle, że wieś musi odejść, bo i tak wszyscy przeniosą się do metropolii, a wicher cywilizacji wszystko zmiecie. Przywołuję tę sytuację, bo pokazuje ona, dlaczego ten dyskurs tak dobrze się u nas zadomowił. Pierwsza rzecz, którą trzeba zauważyć, to że jest w tym sposobie mówienia o Polsce jakiś dystans: „to społe-


9 fot: Jan Mencwel

czeństwo”, „ten kraj” - to brzmi tak, jakbyśmy do niego nie należeli! Jeżeli pojawia się zaimek osobowy „my”, to zawsze w celach perswazyjnych - jeżeli chcemy coś komuś wmówić - „my nie jesteśmy zdolni do czegoś”. To stwierdzenie dyskwalifikuje pytanie, od którego zacząłem... Zapytam inaczej: dlaczego Polacy tak bardzo lubią narzekać na Polskę? Najkrócej rzecz biorąc, przyczyną jest dobrze opisane w literaturze pęknięcie między elitami a ludem. Przekonanie, że polski naród jest zacofany, powinien się zmodernizować, jest wyrażane przez elity, które od zawsze oglądały społeczeństwo z perspektywy pewnego niespełnienia. To przekonanie nawarstwiało się przez wieki. Pierwszy problem dotyczył patriotyzmu i dążeń do niepodległości w czasach zaborów: przysłowiowemu „chłopu pańszczyźnianemu” było wszystko jedno, jaki jest status Polski. Nie było za to wszystko jedno tym, którzy czuli się bardziej predestyno-

wani do pełnienia ról przywódczych. I tak zaczęło rodzić się przekonanie, że lud nie jest dostatecznie patriotyczny. Potem odzyskujemy niepodległość i budujemy własną państwowość, ale wiąże się to z ogromnymi kosztami społecznymi, bo jest to wielka transformacja dla całych mas ludzi. I tu pojawia się kolejny z naszych toposów: Polaka, który niedostatecznie ceni państwo. Gdy spojrzeć na to z socjologicznego punktu widzenia, jest rzeczą całkowicie zrozumiałą, iż ludzie bronią się przed ponoszeniem kosztów i próbują znajdować jakieś luki, żeby się w tak wielkich zmianach odnaleźć. Potem przyszedł socjalizm, który pogłębił nasze przekonanie o tym, że „nie nadążamy” - byliśmy na każdym kroku karceni za to, że „tracimy kilowaty”, nie angażujemy się w czyny społeczne... „Dziedzictwo PRL-u” - to jeden ze schematów myślowych, który pojawia się w litanii narzekań na Polskę. Nawet ci, którzy nie do końca pamiętają, jak to było „za ko-

muny”, lubią zwalać różne nasze słabości na mitycznego homo sovieticusa, który podobno ciągle w nas tkwi... Bardzo często tak się o tym pisze i mówi, ale ten sposób myślenia nie bierze pod uwagę choćby masowego awansu bardzo biednych ludzi ze wsi, który dokonał się w czasach socjalizmu. Co więcej, idealizuje się opozycyjną przeszłość - mówi się na przykład, że Marzec ‘68 to był wielki społeczny zryw, podczas gdy był to wyłącznie zryw elit. Mówi się, że Solidarność była prowolnościowa, prodemokratyczna i prokapitalistczna. Nie była. Studiowałam kiedyś zapisy rozmów toczonych w Stoczni Gdańskiej i bardzo wyraźnie widać, jaką rolę odgrywali doradcy. Oni wprowadzali pewien metapoziom do żądań, które były bardzo konkretne i bardzo pragmatyczne. I to jest dodatkowe upokorzenie ludzi, bo wszyscy byliśmy w tym systemie zatopieni. Myślę, że popularność Aleksandra Kwaśniewskiego – trwająca zresztą do dziś - wzięła się między innymi stąd, że był on jednym z nas:


pl

jest w tym sposobie mówienia o Polsce jakiś dystans: „to społeczeństwo”, „ten kraj” – to brzmi tak, jakbyśmy do niego nie należeli! trochę mały, trochę głupio porobił, ale nigdy się go nie baliśmy, bo on nas nigdy nie oskarżał. A ten mechanizm oskarżania działał mocno po 1989 roku. Przyszła ta cudowna chwila, którą zawsze będę pamiętać, kiedy mieliśmy poczucie, że odzyskaliśmy dla siebie nasze państwo. I zaraz się zaczęło - że jesteśmy w naszym domu - nie stój, nie czekaj i tak dalej.

10

Do dziś powtarzamy ciągle, że „zdajemy egzamin z demokracji”, i pytamy, czy na pewno „dorośliśmy do wolności”. Tak, ten „egzamin z demokracji” wciąż nad nami wisi... Myślę, że w obrębie naszego społeczeństwa istnieje ogromna rozbieżność aspiracji, która sprawia, że pragnienia ogromnych mas ludzi są zupełnie nieszanowane. Ja to nazywam „autorytarnym idealizmem”. Oburzamy się na ludzi, że nie są aniołami, nie są idealni, po pierwsze nie rozumiejąc, że nie mogą tacy być, bo trzeba im w tym pomóc, a po drugie, nie zadając sobie trudu, żeby odwołać się do tych potrzeb i pragnień, które oni rzeczywiście mają i na których można coś zbudować. Trzeba jednak przyznać, że ci, którzy mówią o niezdanym „egzaminie z demokracji”, mają kilka poważnych argumentów – na przykład niską frekwencję wyborczą, która plasuje nas gdzieś w ogonie Europy. Powiem szczerze, że mam z tym fundamentalny problem. Bo we mnie, gdy idę do wyborów, często budzi się bunt, że po raz kolejny mam wybierać mniejsze zło. Robiłam drobne jakościowe badanie, w którym sprawdzałam, co ludzie czują, idąc do wyborów. Między innymi prosiłam ich, żeby znaleźli jakąś metaforę opisującą emocje, jakie towarzyszą udziałowi w wyborach. Jeden pan powiedział: wybory to jest podwieczorek u susła. A my, wybor-

cy, służymy tylko do tego, żeby odbyła się rotacja przy stole. Myślę, że gdyby wszyscy ci, którzy tak myślą, poszliby do wyborów i oddali nieważny głos, nie można byłoby tak łatwo powiedzieć: „a to lenie, wolą grillować na działce”... Na pewno wielu ludzi do decyzji o nieuczestniczeniu w wyborach skłania swego rodzaju rozpacz – czują, że znowu muszą brać w pewnym teatrum, w którym nie ma realnego wyboru.

***

Nocne sklepy z mlekiem I patrzę, co się dzieje pod sklepem Tłum przystawia komuś do twarzy pięści Żądają dla niego kary śmierci Jeżeli chodzi o słabości naszej demokracji, dużą popularnością cieszy się inne wytłumaczenie: motywujemy się do działania tylko przeciw wspólnemu wrogowi, w czasie zagrożenia, a nie potrafimy angażować się na rzecz wspólnego dobra w czasach pokoju. To jest kolejny z toposów starych jak świat: my, Polacy, jesteśmy histeryczni, trochę niezrównoważeni, wahamy się od wielkich czynów do kompletnego marazmu. Z tego wynika parę innych stereotypów, na przykład powszechne przekonanie, że obywatel w Polaku mały. Przerabiamy to od stuleci i już na pamięć nauczyliśmy się, że jesteśmy beznadziejni. Ale w naszym stosunku do przeszłości, do tych wszystkich patriotycznych zrywów, które teraz wpędzają nas w kompleksy, kryje się jeszcze jeden topos: nasza rzekoma niedojrzałość opiera się między innymi na tym, że wciąż nie uporaliśmy się z własną przeszłością. Nigdy nie osiągnęliśmy samoświadomości, znajdujemy się wciąż w stanie dzieciństwa. To widać bardzo wyraźnie w tym, jakie problemy sprawia nam radzenie sobie

z własnymi przewinami - z wahaniem używam tego słowa, bo jest ono jednym z przyczyn tak dużych niepokojów, które objawiają się przy okazji kolejnych książek Jana Tomasza Grossa. Za każdym razem, kiedy ktoś próbuje powiedzieć: „zmierzcie się z własną przeszłością, powiedzcie: też zrobiliśmy różne złe rzeczy”, budzi to potworne emocje. Dlaczego? Ponieważ to jest dyskurs obwiniania, a więc upokarzania. Upokarzania siebie nawzajem? Tak, a to nie może prowadzić do niczego dobrego. Jeśli przyjrzeć się kolejnym dyskusjom wokół Grossa, to w każdej z nich są dwa charakterystyczne elementy. Pierwszy jest taki, że dyskutuje się, używając kategorii winy, a nie odpowiedzialności. A to jest fundamentalna różnica. Człowiek może być niewinny, ale może poczuwać się do odpowiedzialności za coś, ponieważ kategoria odpowiedzialności nie niszczy nas wewnętrznie. Pozwala nam zachować twarz, przekonanie, że jesteśmy zasadniczo w porządku, tylko coś nam się nie udało. A kategoria winy niszczy całą naszą tożsamość. Nic dziwnego, że ludzie nie mogą tego przyjąć. Druga charakterystyczna rzecz: oskarżenie, które stawia Gross, to nie jest rozliczanie „samych siebie”. To jest oskarżenie kierowane pod adresem ludu z wyżyn - tych wszystkich, którzy są niewinni, którzy byli w porządku, ginęli w Katyniu, a ten lud, ciemny, niezmodernizowany, zabobonny... Niezgodę budzić może już sam tytuł ostatniej książki Grossa – Złote Żniwa, który zestawia podstawowy elementu kultury ludowej ze zbrodnią... Mnie też uderzył ten tytuł, który jest wielką insynuacją: oto dojrzały plony, a my je zbieramy. Tytuł insynuuje, że to jest takie chłopskie, ludowe... Pytanie, czemu ma służyć takie rozliczanie się z przeszłością, które jest w rze-


11

fot: Jan Mencwel

czywistości rozliczaniem jednych przez drugich? Myślę, że jest to w zasadzie dyskurs wewnętrzny, który pozwala nam czuć się lepiej. Dopóki jest „to społeczeństwo”, które jest beznadziejne, to my mamy naszą misję, nasze powołanie, możemy cywilizować te nieoświecone masy. Ostatnio odbyła się debata w Fundacji Batorego pod tytułem: „Co nowego wiemy o polskim społeczeństwie po tragedii Smoleńskiej?”. Poszłam tam i zapytałam: kim jesteśmy „my”, którzy „wiemy” coś o polskim społeczeństwie i dlaczego pytanie nie brzmi „co nowego o sobie wiemy”? Dla mnie cały ten dyskurs jest rodzajem przemocy symbolicznej, sposobem, żeby narzucić pewne kategorie myślenia, pewną perspektywę, ponieważ o Polakach nawet dobre rzeczy często mówi się pogardliwie. Tacy jesteśmy zaradni, tacy skrzętni, tak się po tej Europie rozbijamy i zarabiamy te „pieniążki”, tylko potem ich nie in-

westujemy tak, jak trzeba, bo wszystko wydajemy na anteny satelitarne.

***

Poranne chodniki Gdy idę, nie rozmawiam z nikim jak jest w niedzielę nad ranem Po sobotnich balach chodniki zarzygane Mówimy tu o bardzo poważnych sprawach, ale najczęściej to naśmiewanie się z „Polaczków” i polskiej beznadziei jest w gruncie rzeczy pewną konwencją, grą towarzyską. Lubimy wynajdywać różne smaczki, opowiadać o „typowo polskich” wadach, sytuacjach, które rzekomo „tylko u nas” mogą mieć miejsce... To pozornie niewinne żarty, a tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy, jakie ma to konsekwencje, bo obraz, który w ten sposób wytwarzamy, potem ludzie widzą jako obraz siebie. Bo działa to trochę tak, że społeczeństwo jest takie, jakie mu się mówi, że jest. Niby skąd ludzie mają czerpać wiedzę o sobie jako wspólnocie, jeśli nie

właśnie z publicznego dyskursu? Jest rzeczą nieulegającą wątpliwości, że podział na Polskę A i Polskę B, na te straszne dwa elektoraty, to jest artefakt. To jest podział wirtualny, wykreowany przez zabiegi statystyczne. Bo tak naprawdę, jakby zbadać je przez inne zmienne, na przykład wykształcenie albo status na rynku pracy, to okazują się fikcją. A zatem, nie chodzi o to, aby udawać, że problemów nie ma, ale by dostrzec, że sam język mówienia o nich już jest problematyczny? Taki stygmatyzujący sposób mówienia o Polsce i jej problemach ma same negatywne konsekwencje. Po pierwsze, nie daje żadnej szansy na realną zmianę, ponieważ jeżeli kogoś się naznacza i obraża, na ogół prowadzi to do konfrontacji. Psychologia opisuje mechanizm etykietowania, który doprowadza do agresji. Mówienie o pewnych problemach czy grupach społecznych w sposób stygmatyzujący jest skrajnie


pl

nieodpowiedzialne, ponieważ podtrzymuje i petryfikuje złe rzeczy..

12

Ciśnie mi się na usta wymowny przykład – wojna wytoczona „kibolom” przez media, głównie „Gazetę Wyborczą”. To niestety trafny przykład. W przypadku kibiców jest rzeczą oczywistą, że problem leży tak naprawdę w klubach, które dopuszczają do pewnych sytuacji, przymykają na nie oko. Ale to, w jaki sposób się o tym mówi, nie pozwala dostrzec problemu, a kibice czują się obrażeni i idą na konfrontację. Nie tędy droga! Ale tak naprawdę ten dyskurs obraca się nie tylko przeciw opisywanym przez niego grupom społecznym, ale także przeciwko nam samym. Bo rodzi się w nas poczucie beznadziei. Sama, gdy chciałam obejść sąsiadów, żeby się na coś zrzucili, miałam taki odruch, że moją pierwszą myślą było: „oni na pewno nie dadzą, bo ja wiem, że Polacy...”. W końcu się przełamałam, poszłam i dali. Często jest tak, że w momencie, gdy przełamie się to stereotypowe myślenie, okazuje się, ze ludzie tylko na to czekają. Problem polega na tym, że ten dyskurs zamyka nas w małych światach i sprawia, że czujemy się w nich bezpiecznie. Jak w baśni o nowych szatach cesarza. My żyjemy w takiej baśni. Ponieważ nasze osobiste społeczne doświadczenie jest niezwykle pozytywne, i to mówię z całą odpowiedzialnością. Naprawdę? Nie wierzę, proszę mnie przekonać! Ależ to widać w każdych badaniach. Spotykamy fajnych urzędników, ofiarnych lekarzy, miłych sąsiadów, mamy fantastycznych znajomych, dobrą rodzinę... Na upartego można nawet spojrzeć na różne międzynarodowe wskaźniki typu „Gross Happinness Index”, czyli „poziomu szczęścia”, w których Polska wypada bardzo dobrze, lepiej, niż niejeden kraj, który skłonni bylibyśmy postawić nad nami. Brałam udział w badaniach, w których chcieliśmy na różnych wymiarach zrekonstruować to lustro, które się nam przedstawia – lub raczej pod-

stawia - żebyśmy się w nim przejrzeli. Robiliśmy więc analizę treści prasy – tygodniki, dzienniki, fotoreportaże - żeby zobaczyć, co nam się pokazuje, jaka ta Polska jest, jeśli spojrzeć na warstwę czysto obrazową. Potem dokonaliśmy swego rodzaju eksperymentu na grupie, która była obiektem badania. W pierwszej części ludzie mogli swobodnie opowiadać o swoich dobrych i złych doświadczeniach. Na koniec prosiliśmy, żeby odpowiedzieli na podstawie swojego doświadczenia na pytanie: „jacy jesteśmy?”. Mówili niesamowite rzeczy: jesteśmy otwarci, spontaniczni, łatwo wybaczamy, potrafimy się pięknie spierać... A potem zadawaliśmy pytanie: „jakie jest Polskie społeczeństwo?”. W tym momencie wszystkim więdły ramiona, przybierali zasępiony wyraz twarzy i mówili: „Polskie społeczeństwo jest zacofane, konserwatywne...” Gdy moderator pytał, jak to się ma do ich odpowiedzi w pierwszej części, lekko głupieli i zwykle odpowiadali: „chyba po prostu mam szczęście...”

Jaka jest więc alternatywa dla tego sposobu mówienia o Polsce? Nie może nią przecież być wyłącznie „duma narodowa” w wersji serwowanej nam przez środowiska prawicowe... Nie, bo to jest duma narodowa oparta w dużej mierze na historycznych kompleksach. I na czymś kompletnie nieautentycznym, bo patriotyzm nie rozstrzyga się na monumencie - on się rozstrzyga w naszych codziennych zachowaniach, ale także w poczuciu swojskości w krajobrazach, które wydają nam się bliskie, w sytuacjach, w których się dobrze czujemy...

To taki patriotyzm w wersji Jacka Kleyffa – „Na nazwy i na znaki sram, nie fetysz granic mnie tu trzyma, lecz miejsca i w tych miejscach przyjaźń”? Odwołam się znów do badań, w których poprosiliśmy ludzi, żeby prowadzili rodzaj dzienniczka i wynotowali rzeczy, które dobrze o nas świadczą. Okazało się, że byli w stanie znaleźć bardzo wiele takich rzeczy. Ale jednocześnie wydawało im się, że te rzeczy to za mało na dumę narodową. Że jak Jak to możliwe, że godzimy w sobie takie mamy fajnych rzemieślników ze spradwie skrajności? cowanymi rękami, którzy robią piękne Jeżeli mimo własnych pozytywnych przedmioty, to dobrze o nas świadczy, doświadczeń w dyskursie widzimy bo jest w tym troska o szczegóły, paciągle te same złe stereotypy, to jest sja, mistrzostwo, ale duma narodowa? tylko jedno wytłumaczenie – wszy- Ona może się pojawić, gdy kogoś zascy inni tacy są. Mamy więc do czy- bijemy albo ktoś nas zabije... Myślę, że nienia z krajem, w którym każda mała jedna i druga strona patrzy przez okuspołeczność z osobna jest w porząd- lary swoich własnych pragnień i aspiraku, ale cała reszta wydaje się otchłanią cji i w związku z tym zupełnie nie popatologii, zacofania i tak dalej. To się trafi dostrzec tego, co rzeczywiście jest przekłada na nasze kompletne zblo- w nas piękne i wartościowe, i co może kowanie w przestrzeni publicznej. Bo być powodem do dumy. Ale nie tej dugdy wchodzę w przestrzeń publiczną, my na białym koniu, tylko takiej, która przestaję czuć się bezpiecznie: na ob- buduje w nas poczucie własnej wartocych, nieznanych mi ludzi projektu- ści, daje nam świadomość, że mamy coś ję wszystkie te straszne rzeczy, które swojego, że potrafimy robić coś fajnego. wiem o polskim społeczeństwie. A gdzie można to „coś” dostrzec? *** Wydaje mi się, że wiem, co my takieZnowu poranne pociągi go mamy i co stanowi nasze DNA. Co ja stoję i patrzę na mundurowe dziwolągi ciekawe, doszłam do tego przekonaCzy byłeś kiedyś w Kutnie na dworcu nia dzięki serii przypadkowych zdarzeń. Kiedyś wpadł mi w rękę dodaw nocy? jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy tek do „Gazety Prawnej”, poświęcony naszym gatunkom eksportu. Rzeczy-


wiście, jak popatrzymy na eksport do krajów tak zwanych „wysoko rozwiniętych”, zachodnich, to jest to głównie eksport nisko przetworzony, eksport kraju w pewnym sensie zapóźnionego. Ale już gdy popatrzymy na kierunek azjatycki, nagle się okazuje, że jesteśmy tam potęgą w technice medycznej, w implantach słuchu, w endoprotezach... Potem przeczytałam gdzieś, że jesteśmy światową potęgą w produkcji jachtów. Nie wielkich transatlantyków, ale nafaszerowanych nowoczesnymi technologiami małych jachtów. I że robimy piękne małe samoloty,

małe drewniane kościoły – czy to nie są ca prawdziwy. Ale na pewno brakuje przykłady na mistrzostwo w rzeczach nam porządnej debaty na ten temat. subtelnych? Bardzo negatywną rolę odgrywają tutaj różnego rodzaju eksperci: ekonoMoże to właśnie mają na myśli znajomi miści, socjologowie, którzy bez przez „Zachodu”, którzy z podziwem w gło- rwy odgrzewają te same stare kotlety sie mówią, że my, Polacy, jesteśmy tacy i utrwalają – również w politykach, którzy im wierzą – różne przeświad„prawdziwi”... Ja nie zawahałabym się użyć jeszcze in- czenia i metody działania. To jest jedna nego słowa – miłość. My jesteśmy spo- wielka fabryka artefaktów i złudzeń, łeczeństwem, które cały czas wierzy które potem stają się podstawą decyw miłość. I ta miłość przekłada się na zji politycznych, bo przecież politycy nieugiętego ducha, na pewien rodzaj bardzo często wprost deklarują, że ich inteligencji emocjonalnej, który spra- działania „zależą od wyników sondawia, że zawsze będziemy się starali ży”. A jako fachowiec sama wiem, jak „coś” zrobić. łatwo jest zrobić sondaż tak, żeby ludzie powiedzieli dokładnie to, co chcemy usłyszeć.

Patriotyzm nie rozstrzyga się na monumencie – on się rozstrzyga w naszych codziennych zachowaniach chociaż nie robimy boeingów. Nagle uświadomiłam sobie, że my jesteśmy krajem mistrzostwa. Konstruktywnej wyobraźni. Może dlatego, że jesteśmy utalentowani, ale biedni. Nie budujemy boeingów, bo to wymaga potwornych inwestycji, ale jachty już tak. Robimy piękne jachty, wypolerowane ręką, z prawdziwego drewna. Jest w nich pasja, mistrzostwo, staranność... To, co nazywam na swój użytek „konstruktywną wyobraźnią”, przekłada się też na inne sfery życia – na przykłada na naszą naukę. Jesteśmy dobrzy tam, gdzie można pokazać swoją duszę: w matematyce, informatyce, astronomii... Choć pewnie nie rozpędzimy cząsteczek elementarnych ani nie zbudujemy Wielkiego Zderzacza Hadronów. Akurat przy jego tworzeniu pracowali nasi eksperci, m.in. profesor Krszysztof Meissner. Ano właśnie. Mogłabym długo wymieniać inne elementy, które tworzymy w ten sam sposób: muzyka, w której symbolem mistrzostwa opartego na prostocie jest Fryderyk Chopin; wzornictwo przemysłowe, w którym też jesteśmy świetni; architektura – dworki,

Czyli powinniśmy się pogodzić z tym, że nigdy nie stworzymy wielkich korporacji? Albo wręcz się z tego cieszyć, bo jesteśmy mistrzami w małych rzeczach i to nas wyróżnia? Więcej – to jest obiektem zazdrości ludzi z Zachodu. A my tacy właśnie jesteśmy i tacy powinniśmy pozostać. Niestety, sami to w sobie zabijamy, co mnie bardzo martwi. Widać to choćby w naszym stosunku do rolnictwa. Uwielbiamy powtarzać, że w rolnictwie jest utajone bezrobocie, że są małe farmy... Przecież to jest wielki zasób! Ja bym chciała jeść ziemniaki, na których hodowanie nie żałuje się pracy rąk. To, że u nas wciąż nie ma żadnego wsparcia dla rolnictwa ekologicznego, uważam za zbrodnię i za odcięcie wielkiej szansy, którą mamy, bo Europa czeka na takie rzeczy! Brzmi to wszystko bardzo pięknie, tylko jak tu sprawić, żeby ludzie zaczęli dostrzegać nasze własne „małe potencjały”, zamiast wciąż marzyć o tych cholernych, przysłowiowych autostradach? Myślę, że to już się dzieje. Polacy dużo jeżdżą na Zachód i sami widzą, że jego wyidealizowany obraz jest nie do koń-

A zatem, potrzebujemy odważnych, oddolnych działań, które będą umiały pokazać, że „król jest nagi”? Tak, bo jak się Polskę ogląda przez pryzmat tego straszliwego, dominującego wzoru modernizacyjnego, to ona może wydawać się zacofana, zapóźniona... Ale jeśli się zdejmie te okulary, trochę zwolni, popatrzy dookoła, to nagle odsłania się nam zupełnie inny obraz. I z tego innego punktu widzenia można powiedzieć, że nawet osławione marne polskie drogi są naszym wielkim zasobem. Ja na przykład, patrząc na nie, myślę, że najlepsze hasło promujące nasz kraj na Zachodzie mogło by brzmieć: Polska - kraj, w którym warto zwolnić. ■ Cytaty wewnątrz tekstu poChodzą z piosenki „polska” zespołu kult.

Prof. AnnA GizA-Poleszczuk (1955)

jest badaczką społeczną, prodziekanem do spraw naukowych Wydziału Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się historią i współczesnością rodziny, problematyką kapitału społecznego i ekonomii społecznej. Jest prezesem zarządu Pracowni Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”.

13


pl

Katolicki, bo polski?

14

DoBRY, Bo PoWSZEChnY IlusTraCja: PaulINa dudEK

aGaTa bluj IGNaCy dudKIEWICZ

P

olski ksiądz to towar eksportowy. Młodzi księża wyjeżdżają do parafii w całej Europie. Czy im, wychowanym w polskim Kościele, uda się odnaleźć w zupełnie innej rzeczywistości Kościoła w Europie? Jeśli nie, szybko wrócą do domu...

Są rozsiani po całej Europie, a także po jej bliskich przyległościach, takich jak Kazachstan (zwłaszcza w jego europejskiej części). Prawie co trzeci kleryk w Europie jest Polakiem. W Danii na siedemdziesięciu dwóch pracujących księży osiemnastu to Polacy. Biskupi z całego świata ślą prośby do hierarchów znad Wisły o wsparcie. I polscy księża ruszają w świat. Wielokrotnie, jak przyznają absolwenci Archidiecezjalnego Misyjnego Seminarium „Redemptoris Mater” w Warszawie, bez odpowiedniego przygotowania do pracy w tym konkretnym miejscu. Polska jest jednym z ostatnich europejskich krajów, w którym można mówić o masowości Kościoła. Księża mają ugruntowaną pozycję społeczną przez sam wzgląd na stan kapłański. Przez wiernych często traktowani są jako mądrzejsi, ważniejsi i więcej znaczący w Kościele. Ksiądz może w pa-

rafii decydować o finansach, wystroju, remontach – ma przeważający głos. Oczywiście nie wszędzie tak jest, nie wszystkich księży i wiernych to dotyczy. Jednak przyzwyczajenie się do takiego stanu rzeczy i „stanu posiadania” może sprawiać księżom duże problemy po wyjeździe za granicę, gdzie, pracując z miejscową ludnością, muszą przekroczyć swoje polskie przyzwyczajenia, by być skutecznymi. I by móc wzbogacić miejscowy Kościół swoją propozycją pracy duszpasterskiej, która ma związek z uformowaną w Polsce duchowością.

Zarzucanie sieci

Dla bardzo wielu księży wychowanych w Kościele polskim, trafienie do religijnej mniejszości, w jakiej znajduje się Kościół katolicki w większości krajów Europy, jest trudnym doświadczeniem, powodującym zagubienie i zderzenie, na które rzadko są przygotowani.


– Niektórzy moi koledzy reagowali na Francję alergicznie – opowiada ksiądz Sławek Szczepaniak przez lata pracujący we Francji, a obecnie wciąż regularnie pomagający w podnicejskiej parafii – bali się kościoła francuskiego, mówili, że tu już nie ma chrześcijaństwa. Ksiądz Jan Nalepa, od dwudziestu lat posługujący w Niemczech, ocenia zaś, że zaledwie 10% parafian płacących podatek na Kościół, uczestniczy w życiu wspólnoty. – To był dla mnie duży szok, gdy już w tydzień po przyjęciu Pierwszej Komunii Świętej nie widziałem tych dzieci na niedzielnej Mszy. Tutaj człowiek nie przyjdzie do księdza, to ksiądz musi przyjść do człowieka. Dlatego księża, którzy nie chcą odprawiać Mszy w pustej świątyni, imają się różnych sposobów. Ksiądz Mikołaj Kęcik, pracujący w Danii, stara się pozyskiwać wiernych na portalach społecznościowych. Ksiądz Jan rozsyła wiernym kartki urodzinowe. Jeszcze wyraziściej brzmi opowieść księdza Piotra Narkiewicza, gdy wspomina poznanego w Kazachstanie księdza Saszę, błagającego Boga o choćby jednego wiernego, by mieć poczucie, że jest tam w jakimś celu. – Wsiadał więc w samochód i robił za taksówkę. Jeździł po mieście, zabierał ludzi i głosił im Pana Jezusa. Wielu polskim księżom brakuje jednak takiej inwencji, która pozwalałaby zmienić nabyte w Polsce nawyki. Nie umiejąc poradzić sobie w nowej rzeczywistości często są zmuszeni do powrotu do kraju.

Pan i kapłan

P r o ble m c z ę s to z ac z y n a s ię j u ż w chwili zetknięcia księdza z obcą kulturą, mentalnością i religijnością. I to niezależnie od kraju. Po części wynika to ze stosunku wiernych do swoich duszpasterzy. Według księdza Jana autorytet kapłana w Niemczech nie opiera się, jak często bywa w Polsce, na przynależności do stanu czy noszeniu sutanny. – Biskup czy ksiądz niewiele znaczy, jeśli nie jest autentyczny. To

jest bardzo trudne, ale wierni są tutaj bezwzględni w ocenach. A polski ksiądz nie lubi, gdy ktoś go krytykuje. Jak można zauważyć z opowieści księży, Polacy często nie potrafią pracować w zespole, a wielu z nich jest wręcz typami samotników. To niezwykle utrudnia współpracę ze świeckimi, którzy na Zachodzie nie tylko jej chcą i oczekują, ale traktują jako oczywistość. W Niemczech, Francji czy Danii bardzo dużo zależy od świeckich, a rady parafialne mają rzeczywistą władzę. Gdy jeden z polskich księży przyjechał objąć nową parafię na północy Danii, przyszły do niego dwie starsze panie i obwieściły, że one są tu proboszczkami. Mniej skrajnie wygląda to w rzeczywistości francuskiej, gdzie jednak także za całą oprawę Mszy i na-

rzecz w tym, by propozycja duszpasterska zawierała to, co najistotniejsze, a więc uniwersalne dla doświadczenia wiary

Bafeltowskiego ze zgromadzenia Pallotynów, który wrócił z półtorarocznej posługi w Makiejewce na Ukrainie, powoli ulega to zmianie. Polski ksiądz powinien umieć ten kierunek zmian wspierać i rozwijać; jednak skoro w Polsce nie jest to standardem, ciężko oczekiwać, że tak rzeczywiście będzie. Za wschodnią granicą Polski największym problemem są jednak wielkie odległości, które kapłan musi pokonać, by dotrzeć do swoich wiernych. Nie dość, że jest ich tak niewielu, to dodatkowo rozsiani są na przestrzeni setek kilometrów. Kazachstan, kraj ludzi, jak ocenia ksiądz Piotr, o zupełnie zateizowanej przez komunizm mentalności, to przykład skrajny. Jednak także bliżej nas, na Ukrainie, gdzie niegdyś Kościół katolicki był Kościołem polskim, niełatwo o wiernych. - Na wschodzie Ukrainy katolicy są w diasporze – uważa ksiądz Andrzej – bywają traktowani jak sekta wchodząca na teren prawosławia, która chce odebrać mu wiernych.

Wymierające parafie

Kościół w Europie staje się coraz bardziej wiekowy, ze wszystkimi tego konsekwencjami. W Polsce również, jednak na Zachodzie młodych wiernych jest jeszcze mniej. Często jest to powodem wielkiego cierpienia dla bożeństw odpowiadają ludzie świeccy. starszych wiernych, którzy czują, że Ustalenie czegokolwiek z taką grupą stracili łączność z młodszym pokolewymaga wielogodzinnych rozmów niem na poziomie tradycji i wartości. i partnerskich relacji, do czego polscy Dla polskiego księdza, wciąż przyzwyksięża nie są przyzwyczajeni. Dlacze- czajonego do widoku całych rodzin na go? – W Polsce często do rad parafial- niedzielnej Mszy, dzieci licznie przyjnych wybierani są ludzie wskazani mujących sakramenty i młodzieży przez proboszcza, a niewygodni szyb- tłumnie uczestniczącej w pielgrzymko z nich usuwani. W Niemczech rady kach, jest to zupełnie nowa sytuacja są wybierane w demokratycznych wy- duszpasterska. I to wyjątkowo trudna, borach i mają ogromny wpływ na po- także z czysto ludzkiego punktu widejmowane decyzje – mówi ksiądz Jan. dzenia, bo wiążąca się z ustawicznym Taki udział świeckich w kierowaniu obcowaniem z cierpieniem i śmiercią, Kościołem może brzmieć dla księży pra- bez nadziei na zmianę. Ojciec Wojciech Surówka, dominikacujących na wschód od Polski jak bajka o żelaznym wilku. Często rad parafial- nin pracujący w Sankt Petersburgu, pinych nie ma tam w ogóle, a proboszcz sze na swoim blogu dosadniej, określając odpowiada nie tylko za duszpasterstwo, sytuację niektórych placówek Kościoła ale także za finanse i sam dysponuje katolickiego w Rosji mianem hospicjum: środkami. Zdaniem księdza Andrzeja „Istnieją parafie terminalnie chore. Być

15


pl

przy nich, złagodzić ból na tyle, by mogły z godnością odejść, to też nasze zadanie”.

Gdzie jest religia?

16

Kolejną trudnością i wielką różnicą, jaką dostrzec może polski ksiądz trafiający do zagranicznej parafii, jest relacja w jakiej pozostają ze sobą Kościół i państwo. W Polsce jest to związek nierozerwalny, implikujący choćby udział ważnych osobistości państwowych we Mszy Świętej przy okazji świąt narodowych. Religia wchodzi również w ścisłą relację z polską kulturą. W Niemczech brak powiązania Kościoła z państwem jest uderzający. Ksiądz Jan jako możliwą przyczynę takiego stanu rzeczy wskazuje na narodowy socjalizm i hitleryzm. Skrajnie odmiennie od polskiej rzeczywistości rzecz ma się we Francji. – Trudno tam ewangelizować, skoro prozelityzm jest prawnie zakazany – mówi ojciec Sebastian. – Wielu chrześcijan boi się mówienia wprost o Jezusie Chrystusie, bo za pewne sformułowania można trafić do sądu. Z pewnością jest to trudne dla polskich księży, którzy nie są przyzwyczajeni do wyrzucania wszystkiego, co związane z religią, poza sferę publiczną. Wiara staje się wówczas sprawą prywatną, a do tego również trzeba dostosować styl duszpasterstwa.

Tęsknota za tajemnicą

Na Wschodzie z kolei polskiego księdza zdziwić może „jakość” wiary i praktyk religijnych tamtejszych katolików. Na ukraińskiej wsi ksiądz jawi się jako człowiek, który ma większy wpływ na rzeczywistość, a religijność wiernych przemieszana jest z praktykami magicznymi. Jak ocenia ksiądz Andrzej, potrzeba tam bardzo rzetelnej katechezy, która przeciwdziałałaby zabobonom. Nieco dalej na wschód trzeba niekiedy ewangelizować od zera, gdyż ludzie nie posiadają żadnej uporządkowanej świadomości czy tożsamości religijnej. – Spotkaliśmy kiedyś człowieka, który mówił, że jest ochrzczonym prawosławnym

muzułmaninem, ale jednocześnie deklarował, że ani w Jezusa, ani w Mahometa nie wierzy – wspomina ksiądz Piotr. Do tego dużym problemem są rozprzestrzeniające się sekty, znajdujące posłuch wśród ludzi pozbawionych dostępu do religii i duchowości katolickiej, a jednocześnie naturalnie poszukujących odpowiedzi na ważne dla swego życia pytania. W przeciwną stronę wychylona jest wskazówka na Zachodzie. Tam wyzwaniem jest znacznie większy intelektualizm wiary, często nieodpowiadający polskim księżom, przyzwyczajonym do bardziej emocjonalnego jej przeżywania i większej misteryjności. Tego wyraźnie brakuje na Zachodzie: w Niemczech zanikają sakramenty, mało kto się spowiada,

Niektórzy moi koledzy reagowali na Francję alergicznie, mówili, że tu już nie ma chrześcijaństwa prosi o namaszczenie chorych, wiele par żyje bez ślubu. W parafii księdza Jana, liczącej 1800 wiernych, do pierwszej Komunii przystępuje ósemka dzieci raz na dwa lata. – W Niemczech brakuje pobożności, tak powszechnej w Polsce. Godzinami za to organizowane są spotkania, dyskusje i omawianie rzeczy oczywistych. Zetknięcie z intelektualizmem wiary za granicą sprawia polskim księżom problemy również ze względu na mnogość pytań, wątpliwości i dylematów, jakie mają tamtejsi wierni. – W Polsce często mamy tendencję do zamykania się w dogmatyzmie i dostosowywaniu rzeczywistości do dogmatu – ocenia ojciec Sebastian Ostryński ze wspólnoty Chemin Neuf. Z opowieści księży łatwo wywnioskować, że takie metody jak pouczanie, patrzenie z góry czy straszenie, na większość wiernych na Zachodzie po prostu nie działa. Potrzebna jest za to duża otwartość, chęć

rozmowy i gotowość do odrzucenia dotychczasowej perspektywy. To wszystko sprawia, że polski ksiądz pracujący w Niemczech czy Francji musi być dobrze i rzetelnie przygotowany intelektualnie, filozoficznie i teologicznie. I nieustannie się kształcić. Na Zachodzie można jednak dostrzec tęsknotę za tajemnicą i ważnym, mocnym przeżyciem religijnym. Jak mówi ksiądz Sławek, wielu wiernych opowiadało mu, że dopiero w trakcie wizyty w Medjugorje doświadczyło głębokiej modlitwy. – Być może dlatego, że po raz pierwszy w życiu zmówili trzy tajemnice różańca przed wystawionym Najświętszym Sakramentem. Właśnie na tę tęsknotę może odpowiedzieć polska duchowość i sposób przeżywania wiary, którego świadectwem są, między innymi, wciąż liczne powołania do stanu kapłańskiego. Znamiennie brzmi historia o Francuzach wzruszonych widokiem kolejek do konfesjonałów, jakie zobaczyli w trakcie Wielkiego Tygodnia w Polsce. Jak jednak przekazywać Francuzom i Niemcom żywy związek z Bogiem, przywiązanie do sakramentów i pewną emocjonalną pobożność, która jest żywa w Polsce? Jak wskrzesić na Zachodzie tradycję litanii, nabożeństw oraz prawie martwą praktykę adoracji? Wydaje się, że nie ma to prostej odpowiedzi, ale – w imię tak często powracającego postulatu wzajemnego czerpania ze swoich tradycji – trzeba szukać sposobów, by niejako odrzeć wartościowe aspekty naszej narodowej duchowości z polskości i dostosować je do, przykładowo, francuskiego stylu. Rzecz w tym, by propozycja duszpasterska zawierała to co najistotniejsze, więc uniwersalne dla doświadczenia wiary, a zarazem wnosiła pewną świeżość i odnowę do form duchowości praktykowanych w danym Kościele. Tylko takie podejście może gwarantować sukces.

W poszukiwaniu Ducha

Tymczasem wielu księżom ciężko odnaleźć się w różnorodnym podejściu do liturgii, na ogół zupełnie odmiennym od polskiego.


– Często słyszałem, jak ludzie we Franc ji mówią: „rubryki są dobre w Rzymie, my się trzymamy Ducha” – opowiada ksiądz Sławek. – We Francji duży nacisk kładzie się na spotkanie Boga w liturgii i owocuje to tym, że jest ona bardzo piękna – dodaje ojciec Sebastian. Często można jednak spotkać zachowania, które w Polsce byłyby nieakceptowane. W trakcie ostatniego Triduum Paschalnego w Brukseli zaraz po wielkopiątkowej liturgii Męki Pańskiej w kościele dominikanów na ołtarzu stanął wielki gar z herbatą, przy której wszyscy rozmawiali i spędzali razem czas, czekając na występ artystyczny nawiązujący do Pasji Chrystusa. W Polsce takie zachowanie wydawałoby się nie do pomyślenia, zapewne wręcz obrazoburcze. Podobnie jak puszczanie z płyty na pogrzebie piosenek Edith Piaf. Ksiądz Jan opowiada zaś o pustych kościołach w Niemczech: - Ponieważ płacą podatek, nie można od nich ni-

jesteśmy grupą zamkniętą i hermetyczną. Trudno nam wejść w otwarty kontakt z innymi rzeczywistościami kulturowymi i eklezjalnymi czego żądać. Płaci podatek i już jest katolik – mówi o tamtejszym podejściu do Mszy Świętej. Polski ksiądz, przyzwyczajony do dokładnego wypełniania rytuałów, pełnego kościoła i podniosłości nabożeństw, staje wobec niełatwego dylematu: jakie elementy obecne w Kościele, w którym pracuje, są tylko

odmienne niż w Polsce, a jakie rzeczywiście szkodliwe dla wiary i nieewangeliczne.

Bez luksusu Polonii

Kościół w Europie jest wielokulturowy. O wiele bardziej niż w Polsce. Dotyczy to tak wiernych, pochodzących z najróżniejszych rejonów świata, jak i księży. Ojciec Mariusz Tłokiński, pracujący w osiemnastej dzielnicy Paryża, jest członkiem międzynarodowej wspólnoty i prowadzi parafię razem z Francuzem, Brazylijczykiem i Kongijczykiem. Ksiądz Sławek w Beaulieu współpracuje z Wietnamczykiem i klerykiem z Senegalu. Ługańsk, akademickie miasto na wschodniej Ukrainie, jest obecnie świadkiem wyjątkowego zderzenia tradycji religijnych. Oprócz niewielkiej liczby miejscowych katolików, przeważnie w bardzo podeszłym wieku, przyjeżdżają tu na studia młodzi ludzie z Afryki czy Indii i natych-

IlusTraCja: jaN bajTlIK

17


pl

18

miast szukają kościoła katolickiego. Nie znając co prawda rosyjskiego, a jedynie w tym języku jest tam stale celebrowana Msza, Afrykańczycy przychodzą na nią ze swoimi śpiewami i bębnami. Pojawiają się również Hindusi ze swoją dużo mniej ekspresyjną tradycją. Pozostaje py ta n ie, c z y polsc y księża umieją sobie nie tylko radzić z wielokulturowością, ale także z niej korzystać. Ich również dotykają bolączki, z którymi zmaga się każdy imigrant – nieznajomość języka, kultury, zwyczajów. Wydaje się naturalne, że przywykłszy do pewnej formy katolickiej duchowości nie chce się z niej rezygnować. Stąd środowiska polonijne, zwłaszcza w pierwszym pokoleniu, poszukują polskich parafii i polskich kapelanów. Księża trafiający do miejscowych parafii nie mogą jednak pozwolić sobie na podobny luksus – muszą przekroczyć swą polskość i przywyknąć do powszechności, a więc wielkiej różnorodności Kościoła. Procesu tego nie boi się ksiądz Jan. – To ogromna szansa, dajmy tylko ludziom modlić się zgodnie z ich tradycją, nawet jeśli trudno nam zmieścić wszystkie kultury pod dachem jednego kościoła. Taka postawa wymaga jednak olbrzymiej otwartości i prowadzenia nieustannego dialogu z wiernymi, co wymaga dużo trudu. Niestety, zdarza się również tak, że polski ksiądz stara się na siłę wprowadzić polską duchowość – ze wszystkimi jej mocnymi i słabymi stronami. Wtedy, jak opowiadają księża, którzy obserwowali podobne próby, efekt jest łatwy do przewidzenia, a jego symbolem są puste kościelne ławy.

Szansa Kościoła

Receptą na opustoszały Kościół są dynamicznie rozwijające się wspólnoty, takie jak Neokatechumenat czy wspólnota Emmanuel, umiejące przyciągać młodych ludzi i całe rodziny, w których rodzą się też powołania kapłańskie. Coraz częstszym

zjawiskiem na Ukrainie, w Rosji czy Kazachstanie są misje rodzin ze wspólnot Drogi Neokatechumenalnej. Rodzice razem ze swoimi, często bardzo licznymi dziećmi, jadą w nieznane, tam mieszkają, pracują i dają świadectwo. – Stają się widocznym i wyraźnym znakiem zapytania – mówi ksiądz Piotr, a ksiądz Andrzej dodaje: - Ukraińcy nie wyobrażają sobie, jak można żyć na Ukrainie mając na utrzymaniu ósemkę dzieci. Wyczuwa się ich zdziwienie i uznanie. Również we Francji, jeśli gdzieś znaleźć można młodych, to właśnie we wspólnotach. Wspólnoty parafialne, do których fundamentalnego znaczenia przyzwyczajeni są polscy księża, coraz bardziej tracą na rzecz wspólnot charyzmatycznych. Oczywiście Polacy jeżdżą za granicę rów-

burzy to mylne przekonanie, że nasi duchowni są jedyną szansą dla Kościoła powszechnego nież jako ich członkowie, jednak nie można powiedzieć, że odpowiadają w ten sposób na szczególne zapotrzebowanie. W większości tego typu wspólnot wymiana narodowościowa i wzbogacanie ich różnymi typami duchowości stanowi podstawę działalności. W związku z tym również w Polsce można spotkać wielu księży francuskich czy hiszpańskich. Burzy to mylne przekonanie wielu polskich katolików, że to nasi duchowni są jedyną szansą dla Kościoła powszechnego. Dodatkowo wielu księży mówi wprost, że właśnie nowe wspólnoty i misje rodzin z wielu krajów to jedyny ratunek dla Kościoła na Ukrainie czy we Francji. Tam Kościół stanie się, jeśli w ogóle przetrwa, wspólnotą wspólnot. Polacy mają w tym swój udział, jednak nie tylko oni: ważne jest czerpanie z różnych narodowych tradycji, do

jakich przez wieki adaptował się katolicyzm.

***

Gdy w trakcie wyznania wiary mówimy w niedzielę: „Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół”, pewnie nie do końca zdajemy sobie sprawę, jak bardzo różnorodne są jego oblicza choćby w samej Europie. Nawet jeśli to wiemy, rzadko podejmujemy refleksję, co z innych tradycji i duchowości moglibyśmy uznać za swoje, i co sami moglibyśmy wnieść do innych narodowych wspólnot – i jak się tym wzajemnie dzielić? Ojciec Sebastian ocenia: – Jesteśmy grupą dość zamkniętą i hermetyczną; trudno nam wejść w otwarty kontakt z innymi rzeczywistościami kulturowymi i eklezjalnymi tak, by nas trwale zmieniły. Kon s ek we nc ją jest ut rat a po wszechności Kościoła. Wydaje się, że należy porzucić przekonanie, że skoro mamy najwyższy w Europie odsetek powołań, ludzi czynnie uczestniczących w życiu Kościoła, chrztów i innych sakramentów, to znaczy, że nasza duchowość jest w jakikolwiek sposób lepsza. Takiego sądu szczególnie muszą wystrzegać się polscy księża, jadący posługiwać poza granicami Polski. Już dawno nie jesteśmy „Chrystusem narodów” i „przedmurzem chrześcijaństwa”. Zdaje się jednak, że czasem wszyscy o tym zapominamy. ■

AGAtA Bluj (1985) – studiowała kulturoznawstwo na UW. iGnAcy dudkiewicz (1991) – studiuje filozofię na UW.


REWoLUCJA

na wydaniu 19

Cyryl SkibińSki IlusTraCjE: Ola MICIńsKa

A

ngażując się w rewolucje w krajach Afryki Północnej Polska zdradza ambicje wejścia w rolę światowego eksperta od demokratyzacji. Brzmi to trochę jak mrzonka, bo czy niezbyt zamożny kraj może realnie pomóc pogrążonym w kryzysie gospodarczym i politycznym Egiptowi i Tunezji? Tak, a co więcej może się to okazać jego życiową rolą na scenie międzynarodowej. Polski towar

W kwietniu tego roku Timothy Garton Ash, profesor europeistyki na Uniwersytecie Oksfordzkim i publicysta specjalizujący się w polityce międzynarodowej, ogłosił na łamach brytyj-

styl życia jak ich rówieśnicy z innych krajów Europy, jeżdżą takimi samymi samochodami i tak jak oni wierzą we wszechobecne amerykańskie reklamy promujące „kult zdrowia i sprawności fizycznej”. Zawsze przyjemnie jest usłyszeć, że jest się normalnym, ale „normalność” w rozumieniu Asha nie jest określeniem wartościującym. Życzliwy nam komentator stwierdza po prostu, że choć Polacy sami jeszcze w to nie wierzą, żyją „na Zachodzie” z wszelkimi tego konsekwencjami. „Powrót Polski do Europy” nie jest jednak oparskiego dziennika „The Guardian”, że ty wyłącznie na kawiarnianym życiu Polska stała się „normalnym” krajem. warszawiaków. Ash wskazuje na jeZapewnia przy tym, że w Warszawie go wymiar instytucjonalny, którego czuje się dokładnie tak samo jak w Ma- symbolem jest akces Polski do NAdrycie czy Rzymie. Że Polacy, choć TO i Unii Europejskiej. Zauważa przy pewnie ubożsi, reprezentują taki sam tym, że realizacja tych dwóch celów


pl

20

od początku lat 90. jednoczyła praktycznie całą polską scenę polityczną i wyznaczała generalny kierunek państwowej polityki. Teraz, gdy oba postulaty zostały spełnione, Ash stawia przed nami fundamentalne pytanie: „Co dalej? Dokąd teraz?”. I nie jest pierwszym, który wskazuje na konieczność wypracowania nowych, jednoczących krajową scenę polityczną celów, które określiłyby pozycję Polski na arenie międzynarodowej. Warto zwrócić na to pytanie uwagę, bo choć przez siedem lat od wejścia Polski do Unii nie udało się wskazać satysfakcjonującej odpowiedzi, teraz nadarza się ku temu okazja. Stworzyły ją wydarzenia ostatnich miesięcy w krajach arabskich, a właściwie reakcja polskich władz na toczące się tam rewolucje. Polscy politycy natychmiast wykazali zainteresowanie tym, co dzieje się w Afryce Północnej. Najpełniejszy wyraz stosunku Polski do tych wydarzeń dał prezydent Bronisław Komorowski, gdy otwierając szczyt przywódców państw Europy Środkowej zadeklarował, że Polska chce pomóc w demokratycznej transformacji państwom północnoafrykańskim, wykorzystując doświadczenie przemian ustrojowych sprzed dwudziestu lat. Być może jeszcze ważniejsze jest to, że dzień później Komorowski rozmawiał na ten sam temat z odwiedzającym Warszawę Barackiem Obamą, który pozytywnie odniósł się do deklaracji polskiego prezydenta. Słowa Komorowskiego nie oznaczają oczywiście rezygnacji z dotychczasowego kierunku działań, czyli zaangażowania w demokratyczny rozwój państw za naszą wschodnią granicą, ale zdradzają ambicje wyjścia poza to tradycyjne polskie poletko. Nowa jakość polega więc na tym, że Polska zdecydowała się wejść do wielkiej światowej polityki, a co więcej, ma pomysł na swoją w niej obecność. Przestaje skupiać się wyłącznie na mozolnym rozdmuchiwaniu ogników wolności na Białorusi i pretenduje do tytułu eksperta od demokratyzacji o światowej randze. Północnoafrykań-

skim społeczeństwom, walczącym o obalenie despotycznych władców i stworzenie nowego porządku, Polska proponuje swój nowy towar eksportowy: sprawdzony model rewolucji negocjowanej (przy Okrągłym Stole) oraz wzór transformacji demokratycznej i wolnorynkowej. Idea pomocy krajom wchodzącym na drogę demokratyzacji wydaje się ze wszech miar słuszna. Polacy mają zresztą szczególne zobowiązania na tym gruncie, bo na drodze do wolności sami chętnie korzystali z przychylności i pomocy państw demokratycznych. Teraz mamy okazję ten dług spłacić, ale zanim okrzykniemy się specjalistami od demokratyzacji i zanim zdecydujemy się budować na podst aw ie tego w i zer u n ku nową tożsa mość, po winniśmy odpow i e d z i e ć s o b ie n a py t a n ie, c z y te pięknie brzmiące deklaracje nie są w gruncie rzeczy puste. A wątpliwości wydają się uzasadnione, bo czy rzeczywiście polskie wzorce mogą być jakkolwiek przydatne w krajach o tak odmien nych niż nasze realiach? Czy doświadczenie sprzed dwóch dekad da się przekuć w realną pomoc, czy tylko ściągniemy na Egipt i jego sąsiadów kolejną plagę, plagę „dobrych rad”?

marka Lecha

Chcąc włączyć się w wir rewolucyjnych wydarzeń i móc skutecznie pomagać w budowie nowego porządku społeczno-politycznego, Polska musi przekonać świat, a zwłaszcza mieszkańców państw północnoafrykańskich, że ma im coś istotnego do przekazania. – Politykę robi się mówiąc o ideach, trzeba inspirować. Pod tym względem niedawne wystąpienie Obamy w Departamencie Stanu było majstersztykiem: wpisał to, co się dzieje

w Afryce Północnej, w całą tradycję walki o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Nieważne, że to było pewnego rodzaju uproszczenie, chociażby dlatego, że warunki są nieporównywalne przez upływ czasu. My też mamy doskonałą legendę: Europa powinna nabrać śmiałości i powiedzieć, że w Afryce dzieje się to samo, co na początku lat 90. zdarzyło się w Europie Środkowej – mówi Paweł Świeboda, prezes demosEUROPA – Centrum Strategii Europejskiej. Pierwszym zadaniem dla Polski jest więc wykreowanie wizerunku specjalisty od budowy demokracji. Podstawą każdego wi-

zerunku są wyraziste symbole. Kilka lat temu odbyła się w Polsce dyskusja na temat przydatności marki „Solidarność” dla międzynarodowego wizerunku Polski. Wbrew intuicji – każdy przecież kojarzy „Solidarność”, a Lech Wałęsa jest jedynym obok Jana Pawła II powszechnie rozpoznawalnym na świecie Polakiem – specjaliści od reklamy okazali się sceptyczni: „Podobnie jak inne marki, które były głównie markami protestu, <<Solidarność>> przestała być potrzebna po skończeniu tegoż. Gdy tylko walka skończyła się zwycięstwem, poczucie odwagi, oburzenia i nagłości, które były głównymi składnikami marki <<Solidarność>>,


przestały być istotne dla światowej publiczności, a marka zaczęła się zużywać i starzeć” – napisał Simon Anholt w komentarzu dla Suprebrands, międzynarodowego programu oceniającego wybitne światowe marki. Nie podwa żając opi n i i ek spertów, trzeba podkreślić, że w przeciągu ostatnich kilku miesięcy sytuacja zmieniła się diametralnie, przez co odrodzenie marki „Solidarność” stało się nie tylko możliwe, ale też konieczne. Zostało to szybko dostrzeżone i jeszcze zanim z ust najwyższych rangą polityków padły pierwsze deklaracje w sprawie zaa ngażo-

wania się Polski w wydarzenia w krajach północnoafrykańskich, do Tunezji poleciała delegacja z Lechem Wałęsą, żywą legendą polskich przemian, na czele. Polska rozpoczęła więc starania, aby przekonać Afrykę Północną i resztę świata, że ma do zaoferowania interesujący towar eksportowy. Towar, którego symbolem jest „Solidarność”. Marka „Solidarność”, wpisana w szerszy kontekst przemian 1989 roku i całej transformacji ustrojowej, kryje w sobie olbrzymi potencjał, a jednym z jego fundamentów jest globalny zasięg tej marki. – Wzór Okrągłego Stołu i przejścia negocjowanego był znany na świecie. Nawet na placu Tianan-

men w Pekinie w 1989 roku mówiono o „Solidarności” – zauważa prof. Marcin Kula z Instytutu Historycznego UW. – O „Solidarności” i późniejszym sukcesie Europy Środkowej mówiło się także w całej Ameryce Łacińskiej. Zwłaszcza w Brazylii „Solidarność” była dostrzeżona, bo wzór się powtarzał: walka słabego z silnym, konieczność zjednoczenia się ludu, no i sprawa rządów generalskich. W dzień po ogłoszeniu stanu wojennego na znak solidarności z robotnikami polskimi stanęły fabryki Volkswagena w Sao Paulo, a był to duży zakład – mówi. Siła marki „Solidarność” tkwi zatem w jej globalnym zasięg u. Kula mówi c o p r awda o w ydarzeniach sprzed trzydziestu lat, ale w zbiorowej pam ię c i t a mt yc h społeczeństw musiały zostać choćby okruchy ówczesnych w yda rzeń. Prz yk ładem takiej pozostałości jest brazylijskie wyrażenie corredor Polonês, którym nadal powszechnie określa się policyjną (milicyjną) „ścieżkę zdrowia”. Pewne jest jednak, że okruchy pamięci nie wystarczą, że zbiorową pamięć historyczną trzeba cały czas odpowiednio kształtować. – Nie należy pluć we własny dorobek. Jeżeli najpierw nie wiedzieć ile czasu i jak intensywnie twierdzi się, że w „Solidarności” byli sami esbecy, a Okrągły Stół był rezultatem tajnej zgody w Magdalence, to nie można potem oczekiwać, że naród będzie to co się wydarzyło w Polsce szanował, cenił i kultywował. A skoro sami nie umiemy docenić tego co mamy, to nie oczekujmy, że doceni to ktoś za granicą! – podkreśla Kula. Mocne fundamenty historyczne nie są jedyną przyczyną popularności tej

Polska zdecydowała się wejść do wielkiej światowej polityki, a co więcej, ma pomysł na swoją w niej obecność marki. – „Solidarność” jest nie tylko marką, ale też ideą, a jej przesłanie jest uniwersalne i zrozumiałe w wielu językach: solidarity, solidarité – zwraca uwagę Szymon Gutkowski, specjalista od marketingu i reklamy oraz przewodniczący stowarzyszenia Projekt: Polska. Jej zaletą jest też wyraziste, na różne sposoby przetwarzane, logo. Przykładem odwołania się do marki „Solidarność” jest zaprezentowane niedawno logo polskiej prezydencji w Unii, które ma w sobie element emblematu „Solidarności” (oba były zresztą projektowane przez tego samego autora – Jerzego Janiszewskiego).

Wspomnienia z kolonii

Dobre logo to jednak wciąż mało. Aby z przekonaniem włączyć się w pomoc społeczeństwom Afryki Północnej, musimy zdać sobie sprawę, że zaangażowanie Europy w wydarzenia północnoafrykańskie nie jest żadną fanaberią. – Konstruując politykę zagraniczną jesteśmy przyzwyczajeni, żeby myśleć o Ukrainie, najwyżej o Gruzji, i na tym nasz świat się kończy. Tymczasem kraje północnoafrykańskie właściwie sąsiadują z Europą, więc powinniśmy czuć się odpowiedzialni również za ten region – twierdzi Świeboda. Odpowiedzialność za to, co dzieje się w państwach afrykańskich, ma w przypadku Europy także mniej chwalebny podtekst. – Jeden z zac hod n ic h kome nt atorów n api sa ł w „Financial Times”, że jeżeli przemiany w Afryce porównać do 1989 roku w Europie Wschodniej, to my, czyli Zachód, występujemy dziś w roli Związku Radzieckiego. To co się dzie-

21


pl

22

je nazywa ostatnim etapem dekolonizacji, i tak jest to często postrzegane i w regionie, i w Europie – zauważa prezes demosEUROPA. Od obciążenia dziedzictwem kolonializmu oczywiście wolna jest Europa Środkowo-Wschodnia, w tym Polska. Nie może być więc w naszym przypadku mowy o historycznej odpowiedzialności, ale o zobowiązaniu, któremu czysta karta w stosunkach z Afryką dodaje tylko ciężaru, bo powoduje, że państwom północnoafrykańskim łatwiej przyjąć pomoc od nas niż od potomków dawnych kolonizatorów. Podobną skazę do Europy Zachodniej mają na swoim demokratycznym obliczu także Stany Zjednoczone, bo choć absurdalne byłoby łączenie ich z kolonializmem sprzed wieków, to w pewien sposób również nie są wolne od tego dziedzictwa. Amerykę obciąża coś, co można nazwać wtórnym kolonializmem, opartym na przekonaniu części elit USA, że w imię obrony wyznawanych wartości mają prawo do zbrojnej interwencji. Koronnym przykładem demokratyzacji ogniem i mieczem jest oczywiście obalenie władzy Saddama Hussajna w Iraku, gdzie wobec ogromu ofiar Amerykanie nie mogą liczyć na wdzięczność Irakijczyków. Inną słabością demokracji importowanej z USA (podobnie zresztą jak w przypadku Europy Zachodniej) jest to, że choć Amerykanie doskonale wiedzą jak demokracja powinna funkcjonować, to ostatnie pokolenia nie mają żadnego doświadczenia w tym, jak budować ją od podstaw. Walorem doradców z Europy Środkowo-Wschodniej jest też fakt, że na własnej skórze poznali zniewolenie. Dzięki temu mogą lepiej zrozumieć sytuację i oczekiwania buntującej się ludności niż przedstawiciele „sytych” państw zachodnich. – W latach 80. jeździłem do Ameryki Łacińskiej jako przedstawiciel światowych związków zawodowych. W Chile byłem na dziesięć dni przed upadkiem Pinocheta. Po kilku rozmowach pojąłem, że ci ludzie lepiej rozumieją sprawę „Solidarności” i zadają mądrzejsze pytania niż wszy-

scy, z którymi gadałem w Europie – opowiada profesor Bohdan Cywiński, historyk idei i były działacz opozycji demokratycznej. – To wzajemne zrozumienie opierało się na poczuciu, że walka nie toczy się wyłącznie o to, żeby mieć co jeść. Że nie chodzi wyłącznie o sytuację ekonomiczną, ale o to, żeby pracodawca czy państwo nie pogardzało ludźmi. No i świadomość, że reżim autorytarny nie jest praworządny. Oni czuli sytuację. Wiedzieli co to jest opozycja, która musi się bać wszelkich nielegalnych zachowań władzy, bo ludzie giną z rąk „nieznanych sprawców”. Chociaż Cywiński mówi o swoich doświadczeniach amerykańskich, to doskonale można odnieść je do sytuacji w Afryce Północnej – tam też społeczeństwa nie walczą jedynie o lepsze warunki ekonomiczne, ale

Walorem doradców z Europy ŚrodkowoWschodniej jest fakt, że na własnej skórze poznali zniewolenie buntują się przeciw skorumpowanym do granic możliwości, żerującym na społeczeństwie władcom i ich zausznikom. Wspólnota doświadczeń Europy Środkowo-Wschodniej i krajów Afryki Północnej opiera się na czymś więcej niż tylko na dobrze znanym w obu regionach uciemiężeniu. – Tunezja była kolonią, ale Polska też była taką quasi kolonią Związku Radzieckiego leżącą na peryferiach Europy. To właśnie usytuowanie na peryferiach świata rozwiniętego sprawia, że można porównywać te dwa kraje – mówi Kula. Z poczuciem peryferyjności wiąże się na przykład wiedza, jak pomagać nie narzucając się i nie zrażając do siebie miejscowych elit. Przedstawiciele tunezyjskich władz już wysyłają sygnały zniecierpliwienia panoszeniem się

zagranicznych ekspertów. Podobnie działo się w Polsce we wczesnych latach 90. – Innym ciekawym punktem zaczepienia jest wielka rola religii w społeczeństwie, niezależnie jaka to religia. Liczy się świadomość, że stosunek państwa i religii trzeba usankcjonować prawnie – zauważa Kula.

Bóle porodowe

Ist nieje uzasadniona nadzieja, że mimo różnic kulturowych będziemy potrafili znaleźć wspólny język z mieszkańcami państw północnoafrykańskich. Jednak prawdziwym wyzwaniem, które staje na drodze eksperta od demokratyzacji, jest przekucie wylansowanego wizerunku w konkretne działanie. – Symbole symbolami, Wałęsę można wysyłać do Tunezji jeszcze pięć razy, ale od tego sytuacja w Afryce się nie zmieni. Rozstrzygające będzie to, czy uda nam się zaangażować w pracę organiczną na miejscu – mówi Świeboda. Wątpliwości może jednak budzić to, czy konkretne zastosowane w Polsce rozwiązania mogą być jakkolwiek przydatne w realiach państw Afryki Północnej. – Żeby skutecznie pomagać, powinniśmy przeprowadzić audyt tego, jakie doświadczenia możemy przekazać, w jakich obszarach nasza transformacja się sprawdziła – przekonuje prezes demosEUROPA i wymienia trzy sfery przemian, które jego zdaniem przystają do potrzeb państw północnoafrykańskich. – W pierwszym okresie krajom Afryki Północnej najbardziej potrzebna będzie gotówka na zapewnienie płynności gospodarkom, ale to nie jest zadanie dla pojedynczego kraju. My możemy udzielić wsparcia technicznego przy budowie instytucji państwa prawa i gospodarki wolnorynkowej. W Polsce to naprawdę dobrze wyszło. Drugim czynnikiem sukcesu jest przeprowadzenie deregulacji, czyli odbiurokratyzowanie gospodarki. W naszym przypadku wyzwoliło to przedsiębiorczość. Niestety w Egipcie obserwujemy właśnie nasilenie się interwencji państwa w gospodar-


kę. Zresztą Egiptowi może nie być łatwo pozbyć się tego rodzaju barier, bo biurokracja to jest pomysł egipski ćwiczony tam od paru tysięcy lat! Trzeci punkt to niezależne media, które były niezwykle ważne w latach 90. w Polsce. Parlament rodził się w bólach – w sejmie pierwszej kadencji mieliśmy dwadzieścia osiem partii! Gdybyśmy polegali wyłącznie na systemie parlamentarnym, to na pewno nie zaszlibyśmy tak daleko, jak nam się to udało. Pomoc w modernizacji może przynieść pozytywne skutki tylko wtedy, gdy prowadzona jest intensywnie i długofalowo. Zachodni komentatorzy zwracają uwagę, że fundamentalne dla sukcesu transformacji demokratycznej i wolnorynkowej jest utrzymanie w społeczeństwie przekonania, że obrany przez nie kierunek przemian mu się opłaci. W przypadku Europy Środkowo-Wschodniej bezpośrednią zachętą do działania i wytrwałości była perspektywa wstąpienia do Unii Europejskiej. Egipt ani Tunezja takiej perspektywy (przynajmniej na razie) nie mają. Zachód musi więc premiować finansowo słuszne, jego zdaniem, reformy. Przed Polską staje natomiast dodatkowe zadanie, być może trudne dla narodu ukształtowanego przez mit romantyczno-martyrologiczny, polegające na eksponowaniu w krajach Afryki własnego sukcesu. Istnieje jeszcze jeden czynnik konieczny dla utrzymania stabilności sytuacji: – Trzeba dążyć do przecięcia spirali nienawiści, a jest to możliwe tylko wówczas, gdy nowo wybrane elity nie dążą do rozliczenia poprzedników inaczej niż w ramach prawa. To jedyny sposób, aby powstała trwała zmiana społeczna. Żeby dzieci odsuniętej elity nie mściły się po latach na oprawcach swoich rodziców. Polski Okrągły Stół i fakt, że później respektowano jego ustalenia, jest pod tym względem świetnym wzorcem – mówi Gutkowski. Planując propagandę sukcesu warto pamiętać, że dla krajów wchodzących na drogę transformacji polityczno-gospodarczej wartościowym materiałem porównawczym może być nie tylko to,

co w Polsce czy innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej się powiodło, ale też błędy, których nie udało się nam uniknąć. Doświadczenie środkowoeuropejskiej transformacji może na przykład zwiększyć wrażliwość arabskich reformatorów na koszta społeczne związane ze zbyt gwałtownie przeprowadzaną deregulacją rynku, co powoduje powstawanie grup wykluczonych społecznie, czy spore ryzyko związane z prywatyzacją mediów, któremu nie podołała na przykład Ukraina czy Rosja, gdzie mediami trzęsą oligarchowie. Podobnie rzecz ma się z przywołanym przez Gutkowskiego rozliczeniem obalonych przez rewolucje elit rządzących: Polska może być w tym przypadku świetlanym przykładem na poziomie generalnej idei, ale jest też przykładem tego, jakich szczegółowych rozwiązań należy unikać, jeżeli nie chce się wałkować tematu lustracji przez kolejnych dwadzieścia lat.

Pytanie, jaka część opinii publicznej rzeczywiście interesuje się smutnym losem arabów, a jaka uparcie mówi o „brudnych arabach”? Szansa na sukces

Wiara w to, że państwa Afryki Północnej mogą na obecności polskich doradców zyskać, jest uzasadniona. I to jest najważniejszy powód, dla którego powinniśmy obok pomocy materialnej (co oczywiste), zaoferować wsparcie techniczne w procesie transformacji ustrojowej. Czy rzeczywiście uda się pomóc, zależy od możliwości organizacyjnych polskiej dyplomacji. I refleksu, bo inni mogą nas wyprzedzić... ale

dlaczego mielibyśmy się ścigać? – Nie powinniśmy oceniać sytuacji w Afryce Północnej tylko pod kątem katastrofy humanitarnej. Pomagajmy – tego wymaga poniekąd to, co przeszliśmy sami – ale też patrzmy na wydarzenia w regionie przez pryzmat własnego interesu. A Polska będzie dramatycznie potrzebować otwarcia na nowe rynki, ponieważ do tej pory koncentrujemy się prawie wyłącznie na Europie. Przy tym jest wiele przesłanek aby sądzić, że ten region może całkiem sensownie prosperować, bo edukacja, opieka medyczna i wszystkie inne komponenty kapitału społecznego stoją tam na przyzwoitym poziomie – mówi Świeboda. Ale nowe perspektywy ekonomiczne to nie wszystko co Polska może zyskać – zaangażowanie się Polski w przemiany w Afryce Północnej może się mocno przełożyć na naszą pozycję na arenie międzynarodowej. Tam decydują się przypuszczalnie najważniejsze sprawy tej dekady. Politycznie może nam to dać awans do ligi rozgrywających – podkreśla Świeboda. Zdrowy sceptycyzm każe postawić pytanie, czy Polska ma szanse utrzymać się w lidze rozgrywających na dłużej, czy okażemy się tylko gwiazdą jednego sezonu. Marząc o roli światowego eksperta od demokratyzacji nie powinniśmy też zapominać, że nie możemy budować tej pozycji przeciw pozostałym krajom Europy Środkowo-Wschodniej. Byłoby to błędem, bo doświadczenia nasze i naszych sąsiadów są w dużej mierze wspólne, a w świecie dużo lepiej słyszalny jest głos całego regionu niż pojedynczego kraju. Z państwami ościennymi możemy zatem rywalizować o to, które stanie się światowym symbolem sukcesu całego regionu w drodze od zniewolenia do demokracji. Możemy walczyć o pozycję lidera, ale nie o monopol na działanie. Polska ma duże szanse tę rywalizację o symbole wygrać. Po pierwsze dlatego, że jest największym państwem regionu, więc ma największą siłę przebicia, a co więcej, obejmuje właśnie

23


pl

24

prezydencję w Unii Europejskiej. Po drugie dlatego, że dysponujemy globalną legendą „Solidarności”. – Myślę, że w przeciągu kilku najbliższych lat Polska ma szansę stać się powszechnie uznanym ekspertem od demokratyzacji – przewiduje Gutkowski – a my wciąż kłócimy się o to, co w polskiej transformacji się udało, a co nie. Wydarzenia w krajach arabskich powinny zmotywować nas do odrobienia lekcji z własnej transformacji i stworzyć wzorcowe dla udanej demokratyzacji „polskie zasady”. To powinno wyglądać podobnie do schematów strategii biznesowych: chwytliwe hasła mieszczące się na jednej stronie druku. Możliwe, że byli opozycjoniści będą krzywić się na takie uproszczenia, ale są one konieczne, żeby stworzyć wzorzec, który mógłby zainteresować innych.

Wartość dodana

Je ż e l i ś w i at zgo d z i s ię w id z i e ć w nas specjalistę od demokratyzacji, a zwłaszcza jeżeli ten wizerunek przylgnie do nas na dłużej, to poza podniesieniem politycznej rangi naszego kraju na arenie międzynarodowej, wzrośnie też wartość marki „Polska”.

– Gdyby dzięki takim działaniom marka „Polska” weszła do grona dwudziestu najlepszych marek narodowych, to byłby wielki sukces. Teraz jesteśmy, zależy na jakie badania spojrzeć, między 35 a 50 pozycją – mówi Gutkowski i wyjaśnia jakie korzyści mogłyby płynąć ze wzrostu wartości marki naszego państwa: marketing jest w dużej mierze oparty na wartościach kojarzących się z marką. Wizerunek Polski jako kraju, który z sukcesem przeprowadził transformację ustrojową u siebie,

Polacy hołdują tym wartościom, z którymi kojarzony jest ich kraj, dzięki czemu przyznawane są im wyższe stanowiska, dostają lepszą pensję, a polskie produkty eksportowe cieszą się większym wzięciem. Taki polityczny i społeczny awans Polski i Polaków to niewątpliwie kusząca perspektywa, ale niesie ze sobą także wyraźne ryzyko utrwalania w społeczeństwie negatywnych wzorców etycznych. – Polska opinia publiczna jest silnie skoncentrowana na sobie. Jeśli myśli o dalekich krajach, to nieraz w kategoriach kuriozalnych. Do takich zaliczam właśnie myślenie typu „Wyzwolimy Irak i zdobędziemy kontrakty na jego odbudowę”, co można przełożyć na hasło: „Za wolność waszą i pieniądze nasze”. Otóż w demokratycznym kraju polityka zagraniczna musi mieć poparcie choć części społeczeństwa. Pytanie, jaka część opinii a co więcej buduje pokój w innych czę- rzeczywiście interesuje się smutnym ściach świata, bezpośrednio przekła- losem Arabów, a jaka uparcie mówi da się na obraz Polaków za granicą. o „brudnych Arabach” (wychodzących Przestajemy być znani z tego, że trze- źle w badaniach stereotypów), i jaka ba nam ciągle pomagać, a my i tak wy- część w ogóle będzie chciała zaangasuwamy wciąż nowe roszczenia. Au- żować się w kontakty – zauważa Kula. tomatycznie rodzi się przekonanie, że Nie ma nic zdrożnego w angażo-

Nawet na placu Tiananmen w Pekinie w 1989 roku mówiono o „solidarności”


waniu się w wydarzenia w Afryce czy gdziekolwiek indziej na świecie, jeżeli intencją jest niesienie pomocy, a skutkiem ubocznym zysk. Problem etyczny istniałby dopiero, gdyby pomoc krajom demokratyzującym się traktować instrumentalnie dla osiągnięcia konkretnych korzyści. Świeboda przekonuje, że nie powinniśmy udawać, iż nie dostrzegamy otwierających się przed nami perspektyw gospodarczych. Słusznie, zwłaszcza, że na poszerzeniu rynku zyskuje nie tylko Polska, ale i na przykład tkwiąca w kryzysie gospodarczym Tunezja, dla której współpraca z Polską jest bezpieczniejsza niż uzależnianie się od gospodarki któregoś z gigantów. Tak rozumuje zapewne większość ekspertów, ale teraz, co podkreśla Kula, trzeba do tego przekonać opinię publiczną i budować realne społeczne poparcie dla zaangażowania się Polski w pomoc mieszkańcom Afryki Północnej.

rewolucyjna tożsamość

Udział Polski w przemianach dokonujących się właśnie w państwach północnoafrykańskich niewątpliwie ma sens. Po pierwsze, mamy szansę realnie pomóc krajom wchodzącym dopiero na drogę transformacji demokratycznej. Po drugie, możemy znacząco podnieść prestiż własnego kraju na arenie międzynarodowej, co między innymi ułatwi nam prowadzenie

skutecznej polityki wschodniej, która jest i zawsze będzie naszą podstawową domeną w ramach polityki zagranicznej Unii Europejskiej. Wydaje się też, że doskonałym symbolem umożliwiającym nam skuteczne promowanie nowego towaru eksportowego – polskiego modelu rewolucji i wzorca przemian ustrojowych – jest wzgardzona do niedawna marka „Solidarność”. Debiut Polski w roli międzynarodowej specjalistki od demokratyzacji jest dobrą wskazówką, gdzie szukać odpowiedzi postawione przez Timothy Garton Asha pytanie: „co dalej?”. Jeżeli się w tej roli sprawdzimy, to nie tylko wypracujemy sobie nową polityczną tożsamość, ale sprawimy, że społeczny potencjał Polski zostanie szerzej dostrzeżony za granicą. Jest to o tyle ważne, że spektakularne polityczne rozgrywki są rzadkością, a potencjał narodowej marki przekłada się na jakość życia obywateli na co dzień. Trzeci, najważniejszy wymiar tej sprawy, dotyczy już nie politycznej, ale narodowej tożsamości Polaków. Być może, gdy okaże się, że na świecie są chętni na nasz nowy towar eksportowy, gdy polski model rewolucji negocjowanej stanie się takim samym punktem odniesienia dla wszystkich rewolucjonistów, jak niegdyś Wielka Rewolucja Francuska, damy się ostatecznie przekonać, że to co się w Polsce wydarzyło, jest powodem do du-

my. Być może świadomość, że mamy coś do zaoferowania światu, podbuduje w nas poczucie własnej wartości i pozwoli bez kompleksów patrzeć na zachód Europy w przekonaniu, że żyjemy w – borykającym się oczywiście z różnymi problemami – ale normalnym europejskim kraju. ■

WsPółPraCa: sTaNIsłaW barańsKI I jaN MENCWEl

25

cyryl skiBiński (1986)

studiuje historię na UW. Jest wychowawcą w grupie SR KIK. Redaktor działu „Warszawa”.


pl pl

K A R i E R A w tropikach

jaONNa saWICKa

W 26

łaściwie to tam był raj. Kolorowo, pełno słońca, uśmiechnięci ludzie. W życiu nie widziałem tyle złota, co tam na „suku”. Aktywność gospodarcza na każdym kroku, zarówno miejscowej ludności, jak i cudzoziemców, którzy przyjeżdżali z całego świata.

Polska technologia, turecki kożuch

Zbigniew: Wiadomo, każdy chciał wyjechać. Dla wielu ludzi to był przełom, urządzali się w ten sposób. Na tego typu kontrakcie za granicą zarabiało się kilkanaście razy więcej niż można było zarobić w Polsce. Przeciętna stawka specjalisty, inżyniera czy lekarza, wynosiła około pięciuset dolarów. W Polsce zarabiało się od dwudziestu do pięćdziesięciu. Po trzyletnim pobycie w takiej Turcji czy Iraku można było kupić mieszkanie albo działkę na obrzeżach Warszawy i z oszczędności wybudować dom. Bez odkładania grosza do grosza, tylko tak normalnie. Takie były proporcje. Zbigniew jest inżynierem budowlanym, w latach 1982-84 i 87-88 pracował w Turcji.

Życie w Turcji wyglądało sielankowo. Mieszkaliśmy na głębokiej prowincji, w bardzo fajnym miejscu nad Morzem Egejskim. Jak na wczasach. Na pewien czas sprowadziłem tam żonę i córkę. Zimą chodziły sobie na spacery nad morze, latem na plażę, ja wracałem po pracy i prowadziliśmy normalne życie. Wtedy w Polsce wszystko było na kartki, wszystko trzeba było wywalczyć w kolejkach, a my tam mieliśmy tak naturalnie. W latach 70. Polska dysponowała bardzo przyzwoitymi technologiami, nie tylko w energetyce. Nie były to technologie tak nowoczesne jak zachodnie, ale na światowym poziomie, sprawdzone i znacznie tańsze. Jeśli ktoś chciał wyjechać na kontrakt, musiał złożyć aplikację do jednego z Przedsiębiorstw Handlu Zagranicznego np. Polservice, które realizowało umowy rządowe. Przykładowo, gdy Algieria potrzebowała trzystu lekarzy, Polservice ich wynajdował i wysyłał. Do biura, w którym wtedy pracowałem, trafił projekt elektrowni zamówionej przez Turków w polskiej firmie Elektrim. Pojechałem tam, bo ktoś musiał nadzorować realizację projektu na budowie – najlepiej ci, którzy go opracowywali. To był sam południowy zachód, prowincja Muĝla. Zaproponowali mi pewną stawkę, którą ja zaakceptowałem. A ile oni na tym zarobili – Elektrim czyli państwo właściwie - to nie był mój interes. Ni e k t ó r z y lud z i e p r z e s a d z a l i i strasznie oszczędzali. Nie chodzili z kolegami na piwo, tylko siedzieli w swoich kwaterach i głupieli. Inni z kolei szaleli po knajpach i niewiele zaoszczędzili. Ci co przesadzali, pa-

kowali się w kłopoty. Jeden wylądował u psychiatry, inny rozwiódł się z żoną. Takie były tego koszty, bo jak mąż z żoną żyli oddzielnie, widzieli się raz na trzy lata, to różne rzeczy tam się działy... Poza zwykłymi zarobkami, ludzie kombinowali na wiele sposobów. Na kierunku tureckim to, że zarobiałem pięćset dolarów miesięcznie, to było jedno. Ale kożuch w Istambule kosztował sto dolarów i można go było sprzedać za trzysta w Warszawie. Więc ludzie pomnażali swoje dochody, mniej lub bardziej legalnie. Robili to w granicach możliwości i rozsądku, a z kolei nasze władze po prostu to tolerowały. Za każdym razem jadąc do Polski przywoziłem trzy kożuchy, bo tyle było wolno. Dlaczego miałbym nie przywozić, skoro za trzysta dolarów miałem dziewięćset? Sprzedawałem je potem na bazarze. To było legalne i nikt się o to nie czepiał.

Gdy Fidel każe

Bywałem też na krótszych delegacjach. W 85 roku pojechałem na pięć tygodni na Kubę. Tu już było inaczej, sprawa była bardziej polityczna, bo przecież Kubańczycy nie płacili za to co od nas dostawali. W każdym razie to były psie pieniądze. Byłem tam na budowie fabryki opakowań tekturowych, sześćdziesiąt kilometrów od Hawany. Wykopano tam wielki dół pod fundament maszyny papierniczej. Kubańczycy narozrabiali, bo go nie zabezpieczyli i dół został zalany wodą, a grunt zaczął puchnąć. Maszyna papiernicza jest bardzo wrażliwa na różnice osiadań, więc jakby krzywo osiadła, to by zawiodła cała technologia.


27

IlusTraCja: HaNKa OWsIńsKa


pl

28

Oni mi powiedzieli, że muszą oddać tę fabrykę w terminie, bo tak kazał Fidel Castro. Zapytałem ich, czego ode mnie wymagają. Okazało się, że mam podpisać, że wszystko będzie dobrze działać. Powiedziałem im, że nie mogę tego podpisać, więc przez dziesięć dni prowadzali mnie po kabaretach, poili rumem. Ja oglądałem zgrabne mulatki tańczące salsę, co mi się nawet podobało, rum piłem również, ale wciąż nie chciałem podpisać. Oni na to: „będziesz siedział na Kubie, dopóki ta sprawa nie zostanie rozwiązana”. Odpowiedziałem, że trochę mogę posiedzieć, ale niedługo. Zadzwoniłem do radcy handlowego ambasady polskiej i powiedziałem: „panie radco, no przecież to są bandyci, oni mnie nie chcą stąd wypuścić. Ja tutaj nie będę dłużej siedział. – Niech się pan uspokoi, jakoś to załatwimy” – usłyszałem w słuchawce. Minęło kilka tygodni i Kubańczyk, który się mną zajmował, powiedział mi: „słuchaj, wyjedziesz w przyszłym tygodniu, a my i tak zrobimy po swojemu, nie mamy wyjścia”. Ja: „dobra, ale to jest wasz problem”. Napiliśmy się jeszcze rumu, pożegnaliśmy się w zgodzie i wyjechałem stamtąd. Postawili tę fabrykę. Ale nie wiem co było dalej, bo nie miałem z tą sprawą do czynienia. Te wyjazdy to było sielankowe życie przez kilka miesięcy, rok czy dwa, bardzo dobry zarobek, ale w Polsce miałem rodzinę i przyjaciół, i żeby zostać za granicą na stałe, to mi nawet do głowy nie przychodziło.

Okazy z Polski

Ryszard: Czy nie chciałem wracać do kraju? Myśmy wyjechali właśnie po to, żeby nie siedzieć w tym szambie. Ja pracowałem w przemyśle i wiedziałem co się dzieje, jak się dzieje. Polska w latach osiemdziesiątych to nie była propozycja. Jeżeli się miało możliwość pracy za granicą, to nikt przytomny nie wracał do kraju w tym czasie, no bo po co? Do czego, przepraszam? Żona przyleciała do Warszawy w 83 roku, poszła do domów handlowych na Ścianę Wschodnią i po powrocie mó-

wi: Ryszard, ocet i musztarda na półkach. To wszystko. I ekspedientki piją herbatę. Nie ma nic. Nie było do czego wracać. Ryszard jest inżynierem. W roku 79 wyjechał na kontrakt do Abu Zabi. Ostatecznie wizę do Emiratów skasowałem w kwietniu 2007. Dwadzieścia osiem lat – tyle czasu tam pracowałem. Przez cały czas trwania kontraktu musiałem płacić Polservisowi podatek, dwadzieścia kilka procent od pensji podstawowej. Ale jak w 87 czy 88 roku zaczęliśmy mieć sygnały, że wszystko się zmienia, to wszyscy przestaliśmy płacić. To oni na to, że nam nie przedłużą paszportów. Machnęliśmy na to ręką. Wcześniej pracowałem w przedsiębiorstwie automatyki przemysłowej w Falenicy. W latach 75-79 Polimex-Cekop budował dwie pompownie wody w Zjednoczonych Emiratach Arabskich w Abu Zabi. My robiliśmy do tego projekt pomiarów i automatyki, a potem jeździliśmy tam na rozruchy. Ja byłem szefem rozruchu i uruchamiałem pompownię. Dzięki temu dostałem propozycję pracy od tamtejszego Departamentu Wody i Energii.

jeżeli się miało możliwość pracy za granicą, to nikt przytomny nie wracał do kraju w tym czasie, no bo po co? do czego, przepraszam? Początkowo patrzono na nas jak na okazy. Potem się przekonali, że fachowo jesteśmy nie gorsi od zachodnich specjalistów, a może i lepsi od niektórych, więc chętnie brali tam Polaków. Poza tym była jeszcze druga sprawa: Anglikowi trzeba było płacić powiedzmy sto, Indusowi trzydzieści, a Polakowi tak po środku. A Polak

dawał wiadomości fachowe takie jak Anglik albo i lepsze, a od Indusa był dużo lepszy. Zawsze przejawiał inicjatywę i nie bał się powiedzieć swojego zdania. Polacy w myśl zasady gierkowskiej „Polak potrafi” – myśmy tam sobie dodawali: „aż go szlag trafi” – wykazywali się dużą kreatywnością. W Polsce zawsze czegoś brakowało i trzeba było główkować, jak zrobić, żeby zadziałało. W takich sytuacjach zachodni inżynierowie, bardzo dobrze wykształceni, szybko się zniechęcali. A Polacy mówili: „ale zaraz zaraz, co to znaczy: nie ma to nie zrobimy? Spróbujemy tak i zrobimy w ten sposób i będzie dobrze”. Także ogólnie rzecz biorąc byli cenieni. Żyło się relatywnie dobrze. Na posadzie państwowej mieszkanie było płacone przez pracodawcę, dochodziły dodatki na wodę, elektryczność, szkołę dla dzieci. Był taki okres, że miałem też służbowy samochód. Plusem były dwa miesiące urlopu z biletami do kraju ojczystego. Ale nie jeździłem co roku. W 81 i 82, jak był stan wojenny, to nikt rozsądny nie jechał do kraju. Jak żona z córką pojechały w 83 roku, to miały kłopoty z wydostaniem paszportu z powrotem.

Paszport za wkładki

Potem znajomi mi powiedzieli: „stary, jak jedziesz do Polservisu załatwiać sprawy paszportowe, to przywieź im tam pończochy albo wkładki higieniczne dla pań”. Więc gdy przyjechałem w 84 roku, kupiłem kupkę wkładek higienicznych, poszedłem do działu paszportowego, gdzie były same panie, z nosem zadartym wysoko do góry. Daję paszport i mówię, że będę odbierał za tydzień i było by mi miło, gdybym mógł odebrać dzień wcześniej. One na to, że jak się pan zjawi to zobaczymy. I dalej mówię tak: a tu chciałbym paniom zostawić, taka pamiątka z Emiratów. I co? – od razu uśmiech na twarzy! Tego po prostu w Polsce nie było! Do pracy w Abu Zabi przyjeżdżali głównie mężczyźni. Zabierali ze so-


bą żony, ale one nie miały co robić, codziennie tylko chodziły na plażę. Moja żona znalazła tu pracę niedługo po tym, jak przyjechała w 79 roku, w laboratorium przy szpitalu. Ale to był wyjątek, oprócz niej na początku znaliśmy chyba tylko jedną panią, która pracowała w swoim zawodzie. Potem sytuacja się zmieniła, przybyło kilka lekarek pracujących w służbie zdrowia. Jednak wielu kobietom się nie chciało, albo po prostu nie były w stanie przełamać bariery językowej.

Królestwo rewidenta

Henryk: Żyłem jak król. Patrzyli na mnie i nie wierzyli, że tak mi się powodzi. Koszul nie prałem, kupowałem nowe. Buty też, jak się pobrudziły. Na tysiąc pięćset osób, które były wtedy w Al-Mardż na kontraktach, było tylko trzydzieści kobiet. W tym dwadzieścia osiem w moim dziale. Jak Włosi chcieli robić imprezę, to przyjeżdżali do mnie. Kto miał harem? Ja miałem harem. Dopiero z całym haremem jeździliśmy na imprezę. A za kierowców u mnie jeździli dyrektorzy. Henryk jest z zawodu rewidentem, w latach 82-84 pracował w Libii, w miejscowości Al-Mardż, jako główny kasjer Dyrekcji Budowy Dróg Dromex. Na początku to była rozpacz. Człowiek tylko pił litrami i wszystko wylewał od razu. Wszystko mokruteńkie. Ale rok później, jak było dwadzieścia osiem stopni, to już było mi zimno i zakładałem sweterek. Wcześniej pracowałem jako rewident w Stolbudzie, na Kłobuckiej. I raz poszedłem na kontrolę do znajomego, który kiedyś pracował w Libii. I on mnie pyta: a może by pan też sobie pojechał? Ja na to, że bardzo chętnie, ale tam trudno się dostać. – Zadzwonię do kolegi do Dromexu. I zadzwonił. Dwa czy trzy miesiące później już byłem w Libii. Polacy tam budowali drogi, bo nasze państwo potrzebowało dolarów. A mieliśmy towar do sprzedania: budowa dróg. To dopiero były drogi! Sześćdziesięciotonowe ciężarówki jeździły. I nic. Nie mogło być najmniej-

szych nierówności. Inspektor, skurczybyk, żeby to sprawdzić, stawiał sobie szklankę z wodą na masce i patrzył czy się nie wylewa. Jak się wylało, to od razu kilometr szedł do wycięcia. No i pędziło się po tych drogach, widoczność na trzydzieści kilometrów. Wypadków było mnóstwo. Myśmy na to wśród Polaków mówili tak: mister kasura, fajara kasura. Kierowca zdechł i samochód rozwalony. Radziłem sobie dobrze, oficjalnie zarabiałem trzysta, potem sześćset dolarów miesięcznie, a nieoficjalnie... to dużo więcej. Bo ja byłem spec od wykrywania nieprawidłowości, a jak akurat nie musiałem wykrywać, to mogłem organizować nowe. W Polsce byłem bezradny, a za granicą to potrafiłem się ustawić. W kierownictwie w Libii większość była partyjnych, ale ja nie. Ja po prostu wiedziałem z kim wódkę pić. Raz poznałem piękną Arabkę. Była jak młodziutka Claudia Cardinale. Nie, ładniejsza. Teraz to takich nie ma, teraz to coraz gorsze są. Ale mogliśmy rozmawiać tylko oczami, inaczej to by gardło poderżnęli. Albo przejść na islam i kupić ją sobie na żonę, ale tak to nie chciałem. Miałem tam na stałe dwie kochanki i tyle.

aparaturę od Bułgarów. A później to już tylko odbierałem dostawy. W Polsce w tym czasie byłem dwa razy. Żonie przywiozłem piękne adidasy damskie na koturnie. Dzisiaj to już byłby rarytas. W różnych kolorach. Znajomi jak mnie widzieli, to zazdrościli. Ty to masz szczęście, mówili. Widzieli, co nosiłem, inne jeansy, inne adidasy - takie bielusieńkie! Moja bystrość umysłu i rozszyfrowanie ich systemu podatkowego, procentowały... a jaki to był dobry procent! Żeby była swoboda, to ja bym zmontował karawanę z workami i jechałbym do polski karawaną. A w workach kasa.

rarytas na koturnie

Mam stamtąd wspaniałe wspomnienia. Ludzie przychodzili i pytali: Henryk, skąd ty to wszystko masz? Jak to skąd – z pracy rąk, mówiłem, z pracy rąk. W 1984 musiałem wrócić przez problemy z sercem. Ale jeszcze po powrocie żyłem po królewsku. Kupiłem samochód, ale potem go sprzedałem, bo taksówkami wygodniej. Praca – perfekt, a po pracy tańce, hulanki, swawola... Ale potem to się skończyło.

Piękny to był czas! Do Al-Mardż jechało się przez gaje pomarańczowe, ich zapach czuć było z daleka. Na początku to myśmy te pomarańcze jedli i jedli, a potem to już się tylko wyciskało sok. A jeszcze później brało się cytrynę, mandarynkę, pomarańcz – ona dawała większą ilość soku – do tego jeszcze cukier, mieszało się, a dziewczyny to zalewały procentami. Myśmy to nazywali Cekopik. Bo pierwsza polska firma, która tam pracowała, to był Polimex-Cekop, i oni pierwsi zaczęli tam produkować bimber, jak to Polacy. Nie mogło być mniej niż siedemdziesiąt procent. Tego się nie da opisać. To było tak: włoski cukier, francuskie drożdże, arabska woda i księżyc afrykański. To był Cekopik. Ja na początku pożyczałem

On mnie pyta: może by pan też sobie pojechał? ja na to, że bardzo chętnie. - Zadzwonię do kolegi do dromexu. dwa czy trzy miesiące później byłem w libii

Zairskie złote jajka

Józef: Gdyby nie Balcerowicz, to ja byłbym jednym z najbogatszych ludzi w Polsce. Na przestrzeni kilku lat otrzymałem z pięćdziesiąt tysięcy dolarów. A szesnaście tysięcy zostało mi jeszcze nie wypłaconych zaległości. W latach osiemdziesiątych to były niesamowite pieniądze.

29


pl

Józef jest ekspertem lotniczym. W latach 1981-84 pracował w Zairze (dzisiejsze Kongo) jako profesor zwyczajny na wyższej uczelni technicznej w Kinszasie. Zair był wówczas dla Polservisu kurą znoszącą złote jajka. Tam były najwyższe uposażenia. Po zdobyciu niepodległości zaczęło się redukowanie personelu belgijskiego. Mobutu, który wtedy rządził Zairem, chciał się jak najszybciej pozbyć Belgów, a ponieważ kształcenie własnych murzyńskich kadr szło bardzo opornie, szukali w Europie jakiejś bazy bardziej neutralnej pod względem politycznym. I dość szybko nawiązali kontakt z Polską. Polacy byli tam najliczniejszą grupą.

30

jak mnie zatrzymywał policjant, a ja wyjmowałem dowód, to on od razu salutował W 1981 roku zostałem wysłany do Zairu i podpisałem kontrakt z tamtejszym ministrem szkolnictwa wyższego. Warunkiem była dobra znajomość francuskiego, a ja w Instytucie Lotnictwa, gdzie pracowałem, byłem właśnie od kontaktów francuskich. Dostałem telefon od dyrektora, czy reflektowałbym. No i zgodziłem się. W Warszawie dali mi bezpłatny urlop, więc zachowałem ciągłość pracy. Ponieważ miałem w programie powrót, musiałem płacić Polservisowi haracz od mojej pensji, żeby potem nie było draki. Ale wielu z tych co wyjechali to nie płacili, bo nie chcieli już wracać do Polski. Mój status oficjalny był tam bardzo wysoki, należałem do rządowego zaplecza naukowego, to się nazywało Techniczna Pomoc Rządowa. Jako profesor zwyczajny zarabiałem najwyższą stawkę, dwa tysiące dolarów plus jeszcze dwieście Zairów – tamtejszej waluty – na bieżące wydatki. Chociaż pracowałem na uniwersytecie, to by-

łem zatrudniony przez ministerstwo. Więc jak mnie na przykład zatrzymywał policjant, a ja wyjmowałem dowód, to on od razu salutował.

Zamrożony majątek

Zair miał pieniądze od Banku Światowego. Dostawał je z zastrzeżeniem, że w pierwszej kolejności muszą być opłacani specjaliści zagraniczni. Ale akurat jak ja przyjechałem, to Mobutu się zbuntował i powiedział, że nikt mu nie będzie narzucał, na co ma wydawać pieniądze. Więc Bank Światowy oczywiście wstrzymał dostawy, a ja przez moje trzy lata pobytu nie dostałem ani jednego centa. Mobutu poszedł w końcu do Canossy i to było właśnie wtedy, kiedy moja żona powiedziała mi: „jedźmy już może do domu”. Dostałem wtedy pierwszą transzę pieniędzy i one potem spływały do mnie systematycznie. Aż nastąpiła rewolucja i wszystko zostało zablokowane. Ale przez cały ten czas mogłem pójść do banku zairskiego i spytać bardzo sympatycznego urzędnika o stan mojego konta. On odpowiadał: „pańskie konto – trzydzieści sześć tysięcy dolarów”. – „A kiedy można się spodziewać w y p łat y?” – „Tego n ie wiem. Jak prezes banku da

polecenie.”Niektórzy polscy specjaliści dorabiali sobie tam na miejscu. Szczególnie ci z wydziału budownictwa. Taki gentleman miał prawo założyć sobie firmę na terenie Zairu. I oni robili projekty i budowali wille dla wierchuszki zairskiej. To były dużo wyższe zarobki od tych na uczelni. Wa r u n k i by wa ł y j e d n a k c iężkie. Wykłady po francusku, w mojej uczelni nie było klimatyzowanych sal, a tam przecież mokry tropik. Niemalże sam równik. Środowisko akademickie, w którym się obracaliśmy, było jedynym, w którym działała jakaś opozycja przeciw Mobutu. W związku z tym od czasu do czasu na uniwersytet wkraczała policja. My nie mieliśmy oczywiście kontaktu

IlusTraCja: jaN lIbEra


z tą działalnością, która gdzieś tam kwitła, natomiast jak tylko słyszeliśmy o jakichś zamieszkach na uniwersytecie, to wiadomo było, że pierwszymi, którzy się stamtąd ulotnią, będzie murzyńska kadra wykładowców. Bali się o swoje posady. Natomiast myśmy zostawali. I nie zdarzyło się, żeby ktoś z gwardii Mobutu zachował się w stosunku do mnie niewłaściwie. Salutowali, bo w końcu byłem na kontrakcie rządowym. I przy mnie nie bili studentów, nie wyciągali ich ani nic z tych rzeczy. Więc jak tylko dostawałem sygnał o jakichś zamieszkach, jechałem na uczelnię. To nie było żadne gierojstwo, nic nie ryzykowałem, ale tak to było. Po trzech latach pobytu moja żona, która była tam razem ze mną, powiedziała, że może szkoda życia na to, żeby tutaj siedzieć i żebyśmy dali sobie spokój. W tym czasie w Instytucie Lotnictwa trzeba było akurat przygotowywać próby w locie nowego samolotu wojskowego. Zgłosiłem się do dyrektora i powiedziałem, że wróciłem na stałe. A on na to: no to dzięki Bogu, czekaliśmy na pana!

Jak w raju

Krzysztof: Byłem znany, w libijskim Ministerstwie Zdrowia bardzo mnie respektowali. Dałem się poznać jako niezły specjalista. Wożono mnie samolotem, helikopterem do różnych VIP-ów, włącznie z Kaddafim. Krzysztof jest lekarzem, w latach 1974-84 pracował w Trypolisie w Libii jako konsultant w Centralnym Szpitalu Rządowym, a także jako profesor na tamtejszym uniwersytecie. Mieszkałem w willi po-włoskiej, sto pięćdziesiąt metrów od Morza Śródziemnego w dzielnicy willowej, najlepszej w mieście. Trzy godziny samolotem do Polski. Lepszych warunków sobie nie wyobrażałem, żyjąc wtedy w PRL. Do tego praca odpowiadająca moim ambicjom, a więc dydaktyka – nauczanie studentów, no i pacjenci. Właściwie to tam był raj. Typowy kraj Trzeciego Świata z dużą ilością pieniędzy. Kolorowo, pełno słońca,

uśmiechnięci ludzie. W życiu nie widziałem tyle złota, co tam na suku. Aktywność gospodarcza na każdym kroku, zarówno miejscowej ludności, jak i cudzoziemców, którzy przyjeżdżali z całego świata. Co ciekawe, Polacy byli tam traktowani lepiej przez swoje państwo niż specjaliści z innych krajów socjalistycznych. Polski lekarz mieszkał dobrze, jeździł samochodem, bułgarski lekarz mieszkał źle i nie wolno mu było posiadać samochodu. Mieliśmy

Inspektor, żeby to sprawdzić, stawiał szklankę z wodą na masce i patrzył czy się nie wylewa. jak się wylało, to od razu kilometr szedł do wycięcia paszporty w ręku i czuliśmy się wolni. Podróżowaliśmy jak wolni obywatele w Europie. Przesiadka w Wiedniu, to był inny świat.

Bimber w meczecie

Jak przyjechałem do Trypolisu, to byłem tam czwartym polskim lekarzem, a potem to już tych Polaków było coraz więcej. Lekarzy, inżynierów, robotników. Czasem nawet musiałem interweniować, bo wiadomo, polski robotnik – ciężko pracuje ale i kombinuje. Na przykład jakaś grupa, chyba z Dromexu, sprzedała materiały wybuchowe Libijczykowi. Oni je mieli, bo potrzebowali tych materiałów do przeprowadzenia drogi przez góry. Od razu kilku dostało się do więzienia i poddano ich ciężkim torturom. Na prośbę polskich celników, działających na terenie Libii, badałem tych dwóch poszkodowanych po torturach, pisząc raport, żeby ich próbować zwolnić. Udało się. Polscy robotnicy mieli różne pomysły. Znam jeszcze ta-

ką historię, że sprzedali Libijczykom spychacz, który należał do polskiej firmy i za otrzymane środki kupili bilety do Australii. Poza tym nielegalnie pędzili bimber, za co byli wyrzucani i odsyłani do Polski. Znana była historia z firmą Polimex-Cekop. Polacy tam odbudowywali miasto Al-Mardż. No i była afera, bo miejscowa policja stwierdziła, że pojawia się coraz więcej pijanych Arabów. Postanowili sprawdzić, gdzie jest źródło zdobywania alkoholu. Długo nie mogli znaleźć. W końcu znaleźli. Gdzie? W meczecie. Polacy budujący meczet uruchomili w nim bimbrownię, dla niepoznaki. Od 79 roku byłem świadkiem degradacji tego kraju i to było smutne. Pewnego dnia, w dzień wolny od pracy, na terenie mojego uniwersytetu ustawili szubienicę i skazali na śmierć kilku studentów, którzy podobno brali udział w zamachu na Kaddafiego. W tym i mój student został powieszony. To był program rozrywkowy na dzień wolny. Po tym incydencie powiedziałem do żony: „to jest koniec, wyjeżdżamy“. Smutna ewolucja tego kraju doprowadziła do tego, ze wyjechałem z żalem, bo cały mój dorobek i autorytet, który tam miałem, na który pracowałem 10 lat, przepadł. Kiedyś Libia to był raj na ziemi. A co jest teraz? – piekło. ■

jAonnA sAwickA (1987) studiuje historię i socjologię na UW. Jest wychowawcą w grupach SR KIK.

31


Czas nawiedzenia 32 Ks. WaCłaW OsZajCa sj

Gdy [Jezus] był już blisko, na widok miasta [Jeruzalem] zapłakał nad nim i rzekł: „O gdybyś i ty poznało w ten dzień to, co służy pokojowi! Ale teraz zostało to zakryte przed twoimi oczami. Bo przyjdą na ciebie dni, gdy twoi nieprzyjaciele otoczą cię wałem, oblegną cię i ścisną zewsząd. Powalą na ziemię ciebie i twoje dzieci z tobą, a nie zostawią w tobie kamienia na kamieniu za to, żeś nie rozpoznało czasu twojego nawiedzenia”. Potem wszedł do świątyni i zaczął wyrzucać sprzedających w niej. Mówił do nich: „Napisane jest: »Mój dom będzie domem modlitwy«, a wy uczyniliście go »jaskinią zbójców«”. I nauczał codziennie w świątyni. Lecz arcykapłani i uczeni w Piśmie oraz przywódcy ludu czyhali na Jego życie. (Łk 19,41-47)

Przywołany powyżej tekst jest fragmentem opowiadania o uroczystym wjeździe Jezusa do Jerozolimy, stolicy Izraela i jednocześnie ówczesnego centrum życia religijno-politycznego. Trudno się dziwić, że ten uroczysty wjazd niejednemu z uczest ników wydawał się być początkiem nowego rozdziału dziejów Izraela – ery Mesjańskiej. Jeśli coś mogło dziwić i zastanawiać, to wierzchowiec, pożal się Boże, na którym Mesjasz wjeżdżał, aby objąć swą władzę. Nawet nie osioł, jak się powszechnie mówi, ale osiołek. Niektórzy widzą w tym przejaw pokory Jezusa, ale nie w tym rzecz. Jezus spełnia proroctwo Zachariasza. Stąd entuzjazm zarówno apostołów, jak i tłumu. Okrzyki, wiwaty, palmowe gałązki, rozpostarte na drodze ubrania, jednym słowem: radość. Nie dla wszystkich. Z radosnym nastro-

jem tłumu mocno kontrastują smutek i łzy Jezusa. On już wie, że tym razem przyjdzie mu stanąć twarzą w twarz z przeciwnikami, którzy mają mu za złe to, za co inni Go wychwalają. Przywódcy polityczno-religijni – mamy przecież do czynienia z władzą teokratyczną, sklerykalizowaną – chcąc uniknąć większego zła w imię dobra ojczyzny i religii, skażą Jezusa na karę śmierci. Apostołowie i tłum nie posiadają sie z radości, a Jezus płacze. Ewangeliści zapisali tylko dwie takie sytuacje, a w obydwu powodem do płaczu była śmierć – śmierć przyjaciela Łazarza i śmierć Jeruzalem. Jezus płacze nad Jerozolimą, ponieważ ci, którzy troszczą się o jej byt, broniąc ją i życząc jej jak najlepiej, zarazem najmocniej jej szkodzą. Chcąc dobrze, czynią źle. W czym zatem tkwi błąd? W środkach,

w sposobie obrony. Przed Piłatem przywódcy oskarżają Jezusa: „Stwierdziliśmy, że ten człowiek podburza nasz naród, że odwodzi od płacenia podatków cezarowi, i że siebie podaje za Mesjasza-Króla” (Łk 23,2). Chcą więc rękoma Piłata pozbyć się Jezusa, gdyż sądzą, że „jeżeli go tak pozostawimy, to wszyscy uwierzą w niego, a przyjdą Rzymianie i zniszczą nasze miejsce święte i nasz naród” (J 11,48). Ciąg dalszy znamy – rok 70. Wniosek: nie można obronić ani miasta, ani narodu i państwa, jeśli się zapomni, że cel nie uświęca środków. Jezus płacze nad Jerozolimą, ale i nad sobą. Wbrew sobie stał się przyczyną nieszczęścia, którego przecież nie zamierzał. Płacze też nad swoimi braćmi, rodakami, nad tymi, którzy Go zabijają, bo „nie wiedzą, co czynią”. ■


POWINNO TrOCHę bOlEć Z KrZysZTOFEM jEdlIńsKIM rOZMaWIa MIsZa TOMasZEWsKI

Po co nam, ludziom, przebaczenie? Przecież dysponujemy instytucjami życia publicznego, odpowiedzialnymi za wyrównywanie krzywd… Przebaczenie jest fenomenem przynależnym do rzeczywistości wewnętrznej człowieka i do rzeczywistości relacji międzyludzkich. Dotyczy ono bardzo szerokiego zakresu zjawisk, zbyt szerokiego, by dało się go ogarnąć instytucjonalnie. No, chyba, że myślimy o jakimś przerażającym modelu totalitarnym, w którym państwo wtrąca się nawet do tego, o czym rozmawiam z własną żoną. A jednak czasami z urzędu zasądza się zadośćuczynienie za „straty moralne”. Zachowuję dużą rezerwę względem tej formuły. Kiedy sobie wyobrażę, że poniosłem jakieś straty moralne, które są w gruncie rzeczy niewymierne, a ktoś mi za to wypłaca pieniądze… Nie wiem, czy to by mnie bardzo pocieszyło. Przecież to jest zupełnie inny wymiar! No właśnie, jaki? Instytucje poruszają się w horyzoncie tego, co nazywam „sprawiedliwością”. Przebaczenie natomiast jest praktycznym wyrazem miłości, czy może raczej miłosierdzia, we wzajemnej relacji. W życiu społecznym niemożliwością byłoby ograniczenie się do samej tylko sprawiedliwości, z wyłączeniem miłosierdzia.

Fot: Tomek Kaczor

P

rzebaczenie jest fundamentem relacji międzyludzkich. W życiu codziennym stale musimy sobie nawzajem coś przebaczać, jeśli dziś ja tobie, to jutro ty mnie. Wzajemne przebaczenie jest warunkiem tego, żeby móc iść dalej.

To może miłosierdzie zamiast sprawiedliwości? Tak też nie można. Oczywiście istnieje pokusa, żeby zastąpić sprawiedliwość miłosierdziem, ale ta droga jest w moim przekonaniu błędna. W tym kontekście warto przytoczyć przykład żony jakiegoś opresyjnego mężczyzny, na dodatek alkoholika, która bez końca przebacza i bez końca poddaje się przemocy z jego strony. Przecież ona powinna powiedzieć „dosyć”. Powinna stanąć w obronie swoich praw i doprowadzić do tego, żeby jej mąż został ukarany. Dopiero wtedy może zacząć myśleć o miłosierdziu i przebaczeniu.

33


Na krzyżu Chrystus modli się słowami: „Przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Czy ludzie na swój nieporadny sposób nie dążą zawsze do dobra? A jeśli tak, to czy przebaczenie nie daje się sprowadzić do zrozumienia motywacji człowieka, który przeciw nam zawinił? W mojej praktyce dość często spotykam się z osobami, które zostały ciężko skrzywdzone przez swoich rodziców. Może się wydawać, że przebaczenie tak wielkich urazów graniczy z niemożliwością. Kiedy jednak udaje się skłonić pacjenta do tego, żeby przedstawił sobie dzieciństwo swojego ojca czy matki, żeby wyobraził sobie krzywdy, których oni sami doznali, nagle okazuje się, że przebaczenie jest możliwe. Zrozumienie ułatwia je i jest jego warunkiem, lecz nie warunkiem jedynym.

34

Głębokie przebaczenie, jako akt miłosierdzia, jest bezwarunkowe. stawiając warunki, pozostajemy w wymiarze sprawiedliwości Szukajmy więc dalej. Czym przebaczenie różni się od zapomnienia? Czy można komuś przebaczyć, wciąż nosząc w sobie poczucie krzywdy? Zapomnienie to nie jest taka prosta sprawa. Można zapominać na spokojnie, gdy pamięć o traumatycznym zdarzeniu zaciera się powoli, dzień po dniu i tydzień po tygodniu, ale w psychologii znamy też przecież coś takiego jak wyparcie. Polega ono na tym, że określone treści, jako trudne do przyjęcia, znikają ze świadomości człowieka bezpośrednio po przeżytej przez niego traumie. Patrząc z zewnątrz, można by powiedzieć, że zapomniał. Ale on zapomniał w jakiś dziwny, niezdrowy sposób.

Jeśli zaś idzie o drugie z zadanych przez pana pytań, to myślę, że odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Żeby to wyjaśnić, muszę dokonać rozróżnienia na przebaczenie w sensie psychologicznym i przebaczenie w sensie głębokim. Przebaczenie w sensie psychologicznym polega na pozbyciu się urazy. Słyszę imię osoby, która przeciwko mnie zawiniła, i na to imię nie budzi się już we mnie gniew. Uspokoiłem się, porozmawiałem z tym kimś, być może nawet się z nim pojednałem. Kropka. Przez przebaczenie w sensie głębokim rozumiem natomiast akt woli, intencję przebaczenia. To, że chcę przebaczyć. Czuję, że nie mogę, ale mimo wszystko chcę. I to jest chyba najważniejsze. Zapomnienie jest więc konsekwencją przebaczenia? Tak. Często zdarza się, że do psychoterapeuty przychodzi człowiek, który nie ma uświadomionego poczucia krzywdy. Załóżmy, że został on skrzywdzony przez starszego brata. Póki co nie zdaje sobie jednak z tego sprawy, odczuwa tylko pewien dystans w stosunku do niego. Dopiero w trakcie psychoterapii zdejmowany jest z niego mechanizm wyparcia, on przypomina sobie pewne sytuacje, przypomina sobie swoje uczucia: gniew, żal, poczucie krzywdy. I nagle orientuje się, że został przez brata upokorzony. W pierwszej chwili ten człowiek może w ogóle nie mieć ochoty na żadne przebaczenie. Dopiero stopniowo, prowadzony przez swojego terapeutę, dochodzi do wniosku, że jednak chce się z tym bratem pojednać i nawiązać z nim normalną relację. Z początku nie jest to jeszcze możliwe z uwagi na rozbudzone w nim uczucia. Gdy jednak je w sobie uzna, gdy się z nimi pogodzi, akceptując w ten sposób samego siebie, czyni istotny krok w stronę przebaczenia psychologicznego. Jego uraza rozmywa się już nie na skutek wyparcia, lecz zostaje we właściwy sposób zapomniana.

nie ma ryzyka, że człowiek, który dzięki psychoterapii uświadomił sobie swoją krzywdę, nie będzie chciał wyjść z wygodnej roli ofiary? Oczywiście, to może się zdarzyć. Bywa, że ktoś – jak to nazywamy w języku psychologicznym – uzyskuje z tytułu krzywdy wtórne korzyści. Bycie ofiarą podnosi jego poczucie wartości, rekompensuje mu jego własne niedostatki. Wydaje mi się jednak, że w którymś momencie głęboka satysfakcja z zaakceptowania swoich uczuć, z uczciwej oceny sytuacji, staje się większa niż satysfakcja z bycia ofiarą. Trzeba więc czekać. Tak, to wymaga czasu. To są procesy co najmniej wielomiesięczne, a czasami nawet kilkuletnie.

Czy przebaczenie jest aktem bezwarunkowym? Pamiętamy wszak zasady sakramentu pokuty, których uczyliśmy się na pamięć przed pierwszą komunią: żal za grzechy, postanowienie poprawy, zadośćuczynienie. Ksiądz Tischner pisał jednak, że „to poganie wybaczają tym, którzy klękają u ich stóp. Uczniowie Chrystusa przebaczają pierwsi”. Czy przebaczenie jest możliwe w sytuacji, w której winowajca nie okazuje skruchy bądź nie pokutuje za popełnione zło? Zgadzam się z księdzem Tischnerem co do tego, że chrześcijanin przebacza pierwszy. Stawiając warunki, pozostajemy w wymiarze sprawiedliwości. Głębokie przebaczenie, jako akt miłosierdzia, jest natomiast bezwarunkowe. Nie chciałbym, z drugiej strony, deprecjonować stawiania warunków. Dlatego do tego, co wcześniej nazwaliśmy „przebaczeniem psychologicznym” i „przebaczeniem głębokim” trzeba dodać jeszcze coś trzeciego: przebaczenie relacyjne, czyli pojednanie. Wejście na ten poziom jest rzeczywiście niemożliwe, jeśli winowajca nie uzna swojej winy. Czasem musimy się jednak pogodzić z faktem, że do tego relacyjnego przebaczenia nie dojdzie lub że zaistnieje ono tylko w ograniczonym zakresie. Weźmy taki przykład. Córka zoTo znaczy, że czasem aby przebaczyć i zapomnieć, trzeba najpierw pamiętać… Czy stała ciężko skrzywdzona przez ojca.


W w y n iku psyc hoterapii przebacza mu na poziomie woli, następnie na poziomie uczuć i wreszcie chce z nim się pojednać. W międzyczasie on doznaje kryzysu miażdżycowego, na skutek którego traci pamięć. Nie może uznać przed nią swojej winy, bo po prostu nie pamięta. Chwała Bogu, jest jeszcze w stanie nawiązywać ze swoją córką kontakt tu i teraz, wciąż jeszcze ją rozpoznaje, coś może się między nimi poprawić, ale w jakże ograniczonym stopniu! Nie musimy zresztą odwoł ywać się do tak skomplikowanych sytuacji. Złagodźmy trochę nasz przykład. Często zdarza się, że ten, kto zawinił, nie potrafi zrozumieć swojej winy albo potrafi zrozumieć ją tylko częściowo. Tak jak ojciec, który funkcjonuje w systemie wartości, który różni się od systemu wartości jego córki. On całe życie był przekonany, że sprawiedliwie ją karał za różne przewinienia i że to jest dla niej dobre. Naprawdę tak uważał. Ten człowiek rozumie, że córka ma coś do niego, on ma nawet ochotę się z nią pojednać, ale nie wycofuje się ze swoich drakońskich metod wychowawczych. A powinien? To trudne pytanie… Myślę, że czasem powinien. Wierzę w to, że istnieje obiektywny system wartości, ale ten system wartości przegląda się w indywidualnych realizacjach, do których ludzie bywają bardzo przywiązani, zwłaszcza emocjonalnie. Z mojej praktyki wynika, że pojednania nie da się do końca przeprowadzić. W pewnym momencie musi zadziałać miłosierdzie, które wyrównuje kanty i przechodzi ponad tym, czego nie sposób – jak to się mówi – dogadać.

dla krzywdzącego i krzywdzonego, tym bardziej, że bardzo często trudno dociec, który z nas jest którym. Wzajemne przebaczenie jest warunkiem tego, żeby móc iść dalej.

Przebaczenie bywa wynikiem wewnętrznej walki. a ta walka czyni nas dorosłymi wobec ludzi i boga Czy można mówić o czymś takim jak skłonność bądź nieskłonność do przebaczania? Na czym takie predyspozycje byłyby ufundowane? Myślę, że jeśli chodzi o przebaczenie psychologiczne, to pewnie dałoby się wskazać jakieś skłonności osobowościowe. Obawiałbym się osobników, którym takie przebaczenie przychodzi za łatwo. Miałbym poczucie, że jest w tym coś z wyższości albo z nadmiernej skłonności do zapominania, czyli ze zbyt sprawnego funkcjonowania mechanizmu wyparcia. A to przecież powinno trochę boleć.

I boli, nawet chrześcijanina, który… No właśnie, czy można powiedzieć, że chrześcijanin „powinien” przebaczać? Czy wolno nam od kogokolwiek wymagać przebaczania? To jest podobnie jak z przykazaniami. Czy to są obowiązki, czy prawa natury? Wydaje mi się, że raczej prawa natury. Porównałbym je z prawem grawitacji. Według nich po prostu funkcjonuje świat. A skoro, jak mówiliśmy, relacje międzyludzkie byłyby niemożliwe bez przebaczenia, to można Komu właściwie potrzebne jest przeba- chyba powiedzieć, że jest ono naszym obowiązkiem. czenie – ofierze czy winowajcy? Myślę, że jednemu i drugiemu. Przebaczenie jest fundamentem relacji Czy przebaczenie chrześcijańskie wyróżmiędzyludzkich. W życiu codzien- nia się jakoś na tle przebaczenia w ogóle? nym stale musimy sobie nawzajem coś Myślę, że tak. Zasada przebaczenia przebaczać, jeśli dziś ja tobie, to jutro nieprzyjaciołom jest wynalazkiem spety mnie. Ma więc ono jednakowy sens cyficznie chrześcijańskim. Ktoś powie

na to, że u buddystów jest podobnie. To nieprawda. O ile mi wiadomo, przebaczenie buddyjskie jest pochodną odejścia od własnego „ja” i związanego z tym dystansu. To oczywiste, że odchodząc od własnego „ja”, w naturalny sposób skłonni jesteśmy przebaczać wszystkim. Chrześcijaństwo, przeciwnie, podkreśla znaczenie osoby i mimo to wzywa do przebaczenia. Ktoś się obruszy, że w ten sposób stawia przed nami zbyt duże wyzwanie. A ja uważam, że to dobrze. To dobrze? Powiedziałem, że przebaczenie jest jak prawo natury – jeśli ktoś go nie praktykuje, to wnosi swój wkład w zagładę wspólnoty międzyludzkiej, czyli w zagładę ludzkości. Z drugiej jednak strony mamy wolność wyboru wynikającą z tego, że jesteśmy osobami. Możemy nie przebaczać i to przydaje przebaczeniu wymiar dramatyczny – nieraz jest ono wynikiem wewnętrznej walki. Ale ta walka czyni nas naprawdę dorosłymi wobec ludzi i Boga. Czy istnieje zło, którego nie sposób przebaczyć? Myślę, że nie. Chociaż zło, które wyrządzamy, bywa czasami tak wielkie, że chyba tylko Pan Bóg może je przebaczyć… Skoro mówimy o Bogu… Tadeusz Gadacz kończy jeden ze swoich tekstów stwierdzeniem, że w obliczu ogromu zła, które napotykamy w świecie, sam Stwórca tego świata będzie potrzebował naszego przebaczenia. To bardzo ciekawe… Nie potrafię ustosunkować się do tego problemu. Ale powiem panu, co mi się z tym skojarzyło. Brałem kiedyś udział w warsztacie prowadzonym przez amerykańskiego psychologa, zajmującego się udzielaniem pomocy ofiarom katastrof i klęsk żywiołowych. Opowiedział on o procedurze, w której pokrzywdzonego człowieka, nieraz znajdującego się w ciężkim szoku, prosi się, by przypomniał sobie to, co przeżył, a następnie by wypowiedział wszystkie swoje my-

35


śli i nazwał wszystkie uczucia, które się z tym wiążą. Mówienie o myślach i uczuciach pełni funkcję oczyszczającą. Na koniec ów psycholog powiedział jednak coś, co mnie zszokowało. Ostatnie spośród zadawanych pytań brzmi: „Być może to jest niemożliwe, być może tak się nie stało… Ale czy to, co przeżyłeś, przyniosło ze sobą także coś dobrego?”. Rozumie pan? Skoro oni o to pytają, to musi znaczyć, że ludzie niejednokrotnie odpowiadają twierdząco! Czy to znaczy, że według pana zło, które codziennie popełniamy i którego do-

36

świadczamy, które staramy się przebaczyć i które nam jest przebaczane – ma jakiś sens? Na pewno ma sens. Lepiej: możemy w nim się tego sensu doszukiwać. Jest to jednak sens nadany mu przez Boga, z Jego perspektywy. Nigdy nie wolno nam natomiast „programować” zła, antycypując w nim jakiś sens. Dlatego zawsze się wzdragam, kiedy czytam, że jakiś mistrz duchowy postanowił poddać swojego ucznia bolesnej próbie. Z pewnością nie ma do tego prawa. W chrześcijaństwie stajemy się świadkami szalonego aktu Boga w postaci śmierci krzyżowej Jezusa.

Spróbujmy usłyszeć Jego słowa: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” uszami niejednego oprawcy. Przecież to wstrząs, który zostaje na całe życie! Może ten oprawca powie w duszy: „A jednak dobrze, że tam byłem…”? ■

krzysztof jedliński (1948) jest psychoterapeutą, psychiatrą i trenerem psychologicznym. Zajmuje się szkoleniem psychoterapeutów i trenerów psychologicznych. autor książek: Jak rozmawiać z tymi, co stracili nadzieję i Nie dać się upokorzyć. Ma żonę i troje dzieci. Mieszka w Warszawie.

Zapatrzeni w chmurę Ks. słaWOMIr sZCZEPaNIaK Ilustracja: jan libera

M

odlitwę często przedstawia się jako wyraz sprawiedliwości: Bogu należy oddać to, co Boskie. Jednak to nie Bóg potrzebuje naszych modlitw. To my ich potrzebujemy. Najbardziej znany genewczyk, Jan Jakub Rousseau, podkpiwa sobie z chrześcijaństwa, pisząc: Chrystianizm jest religią na wskroś duchową, pochłoniętą wyłącznie sprawami niebios; ojczyzna chrześcijanina nie jest z tego świata. Wykonuje on wprawdzie swój obowiązek, lecz wykonuje z głęboką obojętnością dla powodzenia lub niepo-

wodzenia swych wysiłków. Byle nie miał sobie nic do wyrzucenia, mniejsza o to, czy wszystko pójdzie źle lub dobrze na tym świecie. Z pewnością nie jest on jedynym, któremu chrześcijaństwo kojarzy się z pogardliwym odrzuceniem teraźniejszości i ułudnym zwróceniem się ku świetlanej wizji przyszłej szczęśli-

wości, jak gdyby bycie potencjalnym nieboszczykiem miało stanowić jedyną wartość człowieka. A przec ież każdego ra n ka rozbrzmiewa w Kościele Psalm 95: „Obyście dziś głos Jego usłyszeli! Niech nie twardnieją wasze serca…”. Każdego dnia powtarzamy w liturgii: „Dziś wspominamy…”. To „dziś” nie jest jedynie figurą stylistyczną. Stanowi ono warunek prawdziwie chrześcijańskiego życia. „Dziś” odcina chrześcijaństwo od wszelkiego typu ideologii, zrywa z utożsamianiem go z systemem doktryn teologicznych czy zbiorem zasad moralnych. Sprawia, że chrześcijaństwo staje się wydarze-


niem, spotkaniem człowieka z Bogiem. Warunkiem takiego przeżycia „dziś” jest baczne wpatrywanie się we własne życie, by nie przegapić okazji dającej nadzieję na autentyczne spotkanie. Nie jest to proste. Boleśnie przekonali się o tym Izraelici, oczekujący u stóp góry Synaj na powrót Mojżesza (Wj 32,1-14). Zniecierpliwieni wpatrywaniem się w chmurę, w nadziei ujrzenia Tego, który pozostawał niewidzialny, postanowili nacieszyć swoje oczy widomym znakiem boskiej obecności. Niewidzialnego Boga zamienili na widzialną postać cielca. Napawając się stworzonym przez siebie wyobrażeniem, niosącym natychmiastowe zadowolenie, unicestwili pragnienie Tego, co niewidzialne. Zabili w sobie niepewność,

i pomówień potrzebujemy modlitwy, która nas wyzwoli ze zniechęcenia. Potrzebujemy modlitwy, która wyrwie nas z absurdu, z poczucia bezsensu, w którym pogrąża nas współczesny świat. Potrzebujemy zachwytu, który pomoże nam zobaczyć dobro i uwierzyć, że jest ono nadal możliwe. Podobnie jak początkiem filozofii jest zdziwienie światem, tak początkiem postawy wiary jest zachwyt nad tym, czego Bóg dokonał w naszym życiu i do czego nas wzywa. Musimy pozwolić uwieść się tej cichej obecności Boga, aby nadać sens własnej egzystencji. Zachwyt nie jest zbytkiem, na który mogą sobie pozwolić jedynie wybrani. Każdy z nas potrzebuje piękna. To w imię szacunku dla tego po-

Zachwyt nie jest zbytkiem, na który mogą sobie pozwolić jedynie wybrani. Każdy z nas potrzebuje piękna napięcie związane z doświadczaniem inności, gotowość wyjścia ku temu, co nadchodzi, a tym samym cały dynamizm wiary. Rzeczywistość została uwięziona w bezwładnym przeżyciu „tu i teraz”. I tak oto nasze wyobrażenia, niecierpliwość, chęć rozwiania wszelkiej niepewności, stają się przeszkodą w wykuwaniu owej postawy uwagi. Pomocą zaś jest modlitwa.

Poczciwi słabeusze

Gdy wieczorem padnięci kładziemy się spać, często towarzyszy nam poczucie winy. Jest ono związane z tym, że nie zrobiliśmy wszystkiego, co zamierzaliśmy. Na liście rzeczy, na które zabrakło nam czasu, zazwyczaj znajduje się także modlitwa. Zupełnie tak, jak gdyby była ona jakimś przykrym i uciążliwym obowiązkiem, wymagającym specjalnego przygotowania, zorganizowania, zarządzania i kontroli. To prawda, że często przedstawia się ją jako wyraz sprawiedliwości: Bogu należy oddać to, co Boskie. Jednak to nie Bóg potrzebuje naszych modlitw. To my ich potrzebujemy. W świecie kłótni i sporów, oskarżeń, niedomówień

czciwego słabeusza, którym jesteśmy, powinniśmy szukać piękna i nim się dzielić. Człowiek, który nie jest w stanie niczym się zachwycić, przeżywa swoje życie wyłącznie w kategoriach fatalizmu, konieczności i obowiązku; podporządkowuje się temu, co nieuniknione. Zachwyt sprawia, że stajemy się wolni, bardziej wrażliwi, zdolni do odkrywania dobra. Na modlitwie odnajdujemy zaufanie, jakim zostaliśmy obdarzeni przez Boga. Wołając „Ojcze nasz…”, uświadamiamy sobie naszą najgłębszą tożsamość: „obecnie jesteśmy dziećmi Bożymi, ale jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy” (1 J 3,2). Modlitwa odsłania przed nami samymi bogactwo naszego wnętrza i otwiera nas na to, co jest poza nami, na obecność drugiego, na nieskończoność Boga. Prowadzi do pojednania i buduje prawdziwą wspólnotę między ludźmi. Ci, którzy doświadczyli zachwytu nad Bożą obecnością w ich życiu, nie będą już mogli być obcy dla siebie nawzajem. Zachwyt jednak nie jest celem samym w sobie. Modlitwa nie służy

umacnianiu poczucia samozadowolenia, upajaniu się beztroskim pokojem. Ma ona pobudzić nas do aktywności, do dania odpowiedzi nas angażującej. Najwspanialszym wołaniem, jakie może popłynąć z naszego serca, jest: „Oto idę, by pełnić Twoją wolę, mój Boże…”. W tych słowach streszcza się całe życie Jezusa, wszelkie Jego działanie. Zanim jednak w ten sposób odpowiemy, musimy najpierw podjąć trud odnalezienia siebie, wejścia w konkret naszej rzeczywistości.

Zmiana przerzutki

Na modlitwie stajemy w obecności Boga, który pyta: „Gdzie jesteś…?”. Gdzie jestem „dziś” w stosunku do projektu, który Bóg dla mnie nakreślił, wobec obietnicy, która została mi dana? Modlitwa służy wyznaczeniu własnych współrzędnych. Dokonuje się to przez głębsze poznanie Jezusa Chrystusa. To w odniesieniu do Niego „opowiadam się” i „osądzam” samego siebie. Stając w Jego spojrzeniu, mogę osądzić własne życie. „Osądzić” nie znaczy jednak wyrokować i potępiać. „Osądzić” – to poddać w wątpliwość własne przekonania, racje oraz sposób postępowania. Nie robię tego ze względu na opinie innych, by było mi łatwiej żyć lub by uzyskać jakąś korzyść, lecz by odnaleźć w sobie obraz i podobieństwo do Jezusa Chrystusa. „Osądzić” znaczy również nazwać uczucia i pragnienia, które nas zamieszkują. Jest to moment egzorcyzmujący. Demoniczne, przerażające, niedające się okiełznać jest to, czego nie znamy, czego nie rozumiemy. Jeśli zaczynamy uświadamiać sobie mechanikę uczuć i pragnień poruszających nas do działania, przestają nam one zagrażać, a stają się siłą napędzającą nasze życie. Ogromną pomocą może tu być modlitwa psalmów. Osobą, która chyba najlepiej zrozumiała ten wymiar modlitwy, jest córka Stalina, Swietłana Alliłujewa. Na progu swego chrztu składa ona takie świadectwo: „Nigdzie indziej nie znalazłam słów równie mocnych jak w Księdze Psalmów. Ta gorejąca, rozżarzona poezja oczyszcza,

37


umacnia, sprawia, że rodzi się nadzieja w momentach trudnych, zmusza do tego, by odejść, uznać swoje błędy i by obmyć, zmazać łzami błędy swego serca, jest to ogień niegasnący miłości darmowej, pokory i prawdy”. Psalmy wprowadzają nas w sposób szczególny w więź, jaka łączyła Jezusa z Jego Ojcem. Napełniają nas tym samym duchem synostwa. Modlitwa jest szkołą synowskiego oddania. Dysponując już podstawowymi danymi, wyobrażeniem drogi, którą Bóg mnie prowadzi, i obrazem siebie

samego, doznawszy zachwytu i potrafiąc nazwać swoje pragnienia i uczucia, mogę przejść do trzeciego etapu modlitwy: stworzenia listy zapotrzebowań koniecznych do zrealizowania projektu. Mogę dobrać odpowiednie środki, które umożliwią mi połączenie tego, co Boskie, z przeżywaną przeze mnie rzeczywistością. Modlitwa wzywa do działania, do aktywnej miłości. Nie może ona ograniczyć się do powtarzania jakichś formułek, nawet najpiękniejszych. Musi być wewnętrzną postawą serca, które świa-

dome szczodrego daru, z wolnością i radością odpowiada postawą służby i dojrzałej miłości. Na modlitwie Bóg objawia człowiekowi piękno, głębię i wielkość bycia człowiekiem. ■

ks. słAwoMir szczePAniAk (1963) jest duszpasterzem przy kościele św. Marcina w Warszawie, doktorem filozofii. Współpracuje z univeristé Paris Est.

Katolicyzm Fair trade 38

jaN MENCWEl, MIsZa TOMasZEWsKI

N

a świecie jest dość cierpienia, by obciążyć nim sumienia nas wszystkich. Pomyślenie o sobie jako o człowieku, który jest „w porządku”, jest jedną z gorszych rzeczy, jakie mogą przytrafić się chrześcijaninowi.

antykoncepcji, lecz także – o czym w słynnym artykule zatytułowanym Kryzys w Kościele przypomina Jerzy Turowicz – autorytarnego sposobu dokonania tego rozstrzygnięcia, stojącej za nim koncepcji prawa naturalnego, wreszcie stopnia obowiązywalności papieskiego nauczania i zależności pomiędzy jego autorytetem a ludzkim Jako że wciąż jeszcze jesteśmy ludź- nam się nie podobają. Nie dziwi, że sumieniem. W wywiadzie udzielonym w roku mi młodymi i gniewnymi, od czasu wystawiającym nam takie świadectwo do czasu zdarza nam się formułować krytykom przywodzimy na myśl zbla- 1983 kanadyjski kardynał Edouard wątpliwości odnośnie niektór ych zowanych klientów wielkich centrów Gagnon grzmiał: „Katolicyzm nie jest aspektów moralnego nauczania na- handlowych. Nazywają nas „katolika- wiarą supermarketową. Niezależnie od tego, co mówią na ten temat różni szego Kościoła, jak również pewnych mi supermarketowymi”. teologowie, bycie katolikiem oznacza sposobów jego obecności w świecie. całkowitą akceptację doktryny KoNarażamy się wówczas na zarzut, że Wypad z Kościoła postępując w ten sposób, zachowu- Pojęcie „katolicyzmu supermarketo- ścioła”. Duch kardynała po dziś dzień jemy się nie jak mieszkańcy Domu wego”, czasem zwanego również „ka- unosi się nad forami internetowymi, Bożego, lecz jak przypadkowi goście, wiarnianym”, po raz pierwszy użyte na których aż roi się od wypowiedzi którym uczta Pańska pomyliła się ze zostało w odniesieniu do świeckich znacznie ostrzejszych: „Wątpić moższwedzkim stołem. Niektórzy mnie- i duchownych krytyków encykliki na, a nawet należy, ale to co innego niż mają, że w zupełnie dowolny sposób Humanae vitae, ogłoszonej przez Pawła negować najważniejsze aspekty nauki wybieramy z religijnego uniwersum VI w pamiętnym roku 1968. Dyskusja, moralnej Kościoła. Jeśli ktoś mieni się elementy odpowiadające naszym gu- która rozpętała się wówczas w Koście- katolikiem, to jego psim obowiązkiem stom i bieżącym potrzebom, odrzuca- le, dotyczyła nie tylko papieskiego roz- jest słuchać i powtarzać to, co Watykan my zaś te, które z różnych przyczyn strzygnięcia problemu moralnej oceny ogłosił. A jeśli się z tym nie zgadza, to


wypad z Kościoła”. Autorzy podobnych wypowiedzi wydają się zakładać, że taka niezgoda może wyrosnąć tylko na gruncie kapryśnej wiary religijnego konsumenta. A przecież to nieprawda. Ksiądz Józef Tischner pisał o dwóch tendencjach, które zarysowują się w obrębie katolic yzmu. Pierwsza „traktuje wychowanie religijne jako przysposobienie do konsekwencji: skoro jesteś wierzący, postępuj wedle prawa Bożego”. Druga „skupia uwagę na uczestnictwie: uczestnicząc w tajemnicy Chrystusa, będziesz wiedział, co robić”. Uważamy, że w ramach tej drugiej tendencji pozostaje w Kościele miejsce dla ludzi, którzy – w sytuacjach wyjątkowych – w imię wierności duchowi wypowiadają wierność literze. Do takich zaliczamy siebie. Jeżeli bowiem nie zgadzamy się z niektórymi wątkami moralnego nauczania Kościoła, to wbrew pozorom nie dlatego, że nie trafiają one w nasz wysublimowany gust. Przyczyna nie leży także w tym – a i z takim zarzutem się spotkaliśmy – że pragniemy w ten sposób usprawiedliwić nasze niecne praktyki, najpewniej natury seksualnej. Chcąc poddać nasze stanowisko pod rozwagę Czytelnika, a zarazem pozostać przy zaproponowanej przez krytyków metaforze ekonomicznej, postanowiliśmy określić je mianem „katolicyzmu fair trade”. Fair Trade jest międzynarodowym ruchem zorientowanym na uczynienie globalnego handlu bardziej sprawiedliwym, między innymi poprzez promowanie ekologii i idei zrównoważonego rozwoju, jak również wspieranie lokalnej gospodarki, przede wszystkim w krajach Trzeciego Świata. Zaopatrując się w certyfikowane towary, nieco tylko droższe od zwyczajnych, europejski klient może mieć pewność, że przy ich produkcji nie doszło do łamania praw człowieka. W myśl naczelnej zasady Fair Trade człowiek jest bowiem ważniejszy od zysku. Nie idzie nam bynajmniej o to, by idealizować Sprawiedliwy Handel jako ruch ekonomiczny; liczne aspekty jego funkcjonowania, ze skutecznością

i elitaryzmem na czele, są wszak dyskusyjne. Nie kryjąc pewnej do niego sympatii, pragniemy posłużyć się nim przede wszystkim jako modelem, przy pomocy którego da się wyeksponować najważniejsze cechy sposobu myślenia o Kościele i świecie, z którym się utożsamiamy.

Myślenie o drugim człowieku i służenie mu na miarę swoich możliwości nie jest jałmużną, ani gestem łaski Ważniejsze od zysku

Na gruncie idei Fair Trade podstawowym celem ekonomii nie jest bogacenie się społeczeństw, lecz tworzenie warunków, w których poszczególni ludzie staliby się wolni nie tylko w teorii, lecz również w praktyce. Jaki bowiem pożytek płynie dla człowieka z zagwarantowanej mu nominalnie wolności, jeśli brak mu środków niezbędnych do jej realizowania? Spróbuj-

my pod podobnym kątem spojrzeć na Kościół. Podstawowym celem Kościoła nie jest zbawienie jak największej ilości ludzi przy ich biernej akceptacji, lecz dostarczenie każdemu człowiekowi moralnych i intelektualnych narzędzi, które pozwolą mu aktywnie współpracować przy Bożym dziele zbawienia jego samego i zbawienia innych ludzi. Kościół nie powinien więc wyręczać ludzkiego sumienia poprzez udzielanie człowiekowi gotowych odpowiedzi na dręczące go pytania, lecz zakorzeniać go w niejednoznacznej logice Ewangelii. Chrześcijanin nie tyle powinien Ewangelii się podporządkować – trudno zresztą powiedzieć, cóż miałoby to znaczyć – ile nią powinien myśleć. Za nieuzasadnione uważamy oczekiwanie od kogokolwiek „przylgnięcia” do moralnej doktryny, w hipotetyczny tylko sposób wywiedzionej z Ewangelii, gdy ta nie jest w stanie w wystarczającym stopniu usprawiedliwić się przed jego rozumem. Nauczanie encykliki Humanae vitae stanowi tutaj dość wymowny przykład, o czym świadczy jej wyjątkowo krytyczna, nawet jak na posoborowe standardy, recepcja.

Ilustracja: jan libera

39


40

Wspomniany już kardynał Gagnon, nie będąc jeszcze kardynałem, w roku 1974 wystąpił przeciwko europejskim biskupom otwarcie krytykującym Humanae vitae. Stwierdził wówczas, że „jednym z obowiązków biskupów jest rozstrzyganie moralnych problemów w taki sposób, żeby wierni wiedzieli, co jest dobre, a co złe”. Naszym zdaniem jest to pogląd błędny. Czego bowiem możemy spodziewać się po człowieku, który przez całe życie był w ten sposób obsługiwany, a który wskutek nagłego znalezienia się w sytuacji granicznej, odcięty od tego, co moglibyśmy określić mianem „żywienia zbiorowego”, musi obsłużyć się sam? Czy zamiast budować wiarę na fundamencie legalnych uczynków, nie słuszniej byłoby to ją raczej uznać za podstawę, uczynki zaś – za naturalne wiary konsekwencje? Podobnie jak PKB w przeliczeniu na jednego mieszkańca niekoniecznie jest wymiernym wskaźnikiem dobrobytu w państwie, tak też i wyniki badań przeprowadzanych przez Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego nie powinny stanowić podstawy do wnioskowania o religijnym i moralnym poziomie życia wiernych. W Polsce „argument 95 procent” wciąż zdaje się usprawiedliwiać duszpasterską niemoc Kościoła, Francja zaś uchodzi w naszym katolickim kraju za miejsce, w którym ziścił się najczarniejszy scenariusz cywilizacyjnych przemian. Tymczasem wygląda na to, że mniejszościowy Kościół francuski ma się zupełnie przyzwoicie, odkąd przynależność do niego stała się kwestią świadomego wyboru. Za to potęga instytucjonalna Kościoła polskiego – systematycznie zresztą słabnąca – wciąż jeszcze nie przekłada się na jego sprawność formacyjną i intelektualną. Przeciwnie, raczej staje się dla niego źródłem pokus związanych z władzą i posiadaniem.

mierza się do budowania kolejnego raju na ziemi, a jedynie chce uczynić świat miejscem choć trochę bardziej ludzkim. Ludzkim, a więc takim, w którym człowiek więcej myśli o drugim człowieku. W którym człowiek w ogóle więcej myśli. W bezmyślności wszak – zauważyła to już Hannah Arendt – znajduje swoją pożywkę zło. Na uwolnieniu naszego myślenia moralnego od wszelkich automatyzmów zależy również nam, katolikom fair trade. Głos naszego sumienia nie jest bowiem, jak się czasami słyszy, żadnym widzimisię, lecz sądem rozumu praktycznego. Zaufanie, które w nim pokładamy, powinno być wprost proporcjonalne do staranności, z jaką codziennie przystępujemy do jego formowania. Nasz rozum sam się przecież nie wychowa. Fair Trade zwiększa naszą moralną wrażliwość, pozwalając nam zrozumieć, że znacznie więcej spośród

rządku”. W rzeczywistości na świecie jest dość cierpienia, by obciążyć nim sumienia nas wszystkich. Pomyślenie o sobie jako o człowieku, który jest „w porządku”, jest jedną z gorszych rzeczy, jakie mogą przytrafić się chrześcijaninowi. Godnie reprezentowana w Kościele tendencja „katechizmowa”, kładąca nacisk na legalistyczne wypełnianie bądź niewypełnianie konkretnych praktyk, a rezygnująca z integralnego formowania ludzkiego światopoglądu, skutkuje, z jednej strony, ciągłym zawężaniem kościelnych marginesów, na których szukają schronienia ludzie będący „pomiędzy”, z drugiej zaś – wychowaniem zastępów zadowolonych z siebie katolików, którzy zachowują się tak, jak gdyby nic nikomu nie byli dłużni; przekonanych, że każdy dylemat moralny posiada dokładnie jedno właściwe rozwiązanie, które w swojej mądrości podpowiada im Kościół i które z jednakową suro-

Chrześcijanin nie tyle powinien Ewangelii się podporządkować, ile nią powinien myśleć

wyborów, których dokonujemy na co dzień, daje się interpretować jako wybory moralne, nie zaś tylko instrumentalne. Wybór określonego produktu nie jest tylko kwestią smaku, lecz również wszystkiego, co się za tym produktem kryje: stosunków społecznych i stosunków pracy, a nade wszystko – losu drugiego człowieka. Mówiąc obrazowo, dobrze jest wiedzieć, że naszych nowych adidasów nie uszyło na przykład pracujące za przysłowiową miskę ryżu chińskie dziecko. Oczywiście, nikt z nas nie chciałby w takich adidasach chodzić. Pytanie jednak, czy dokładamy starań, by zorientować się w pochodzeniu naszego obuwia. Na gruncie idei Fair Trade sama wiedza o obecnym w świecie złu staje się moralnym obowiązkiem każdego człowieka. Ślepa wiara w istnienie globalnego, samoregulującego się i, Być w porządku W tym wszystkim nie chodzi zresztą tym samym, usprawiedliwiającego o samą tylko skuteczność. Inicjatywa nas mechanizmu rynkowego wiedzie stojąca za ruchem Fair Trade nie przy- ku przekonaniu, że jesteśmy „w po-

wością można egzekwować od każdego człowieka. Ich jaśniejące bielą sumienia raczej niż błogosławieństwem wydają się jednak ich przekleństwem, gdy zapytani o stosunek katolika do problemu dwóch miliardów mieszkańców Ziemi żyjących w skrajnej nędzy, wzruszając ramionami, odpowiadają, że „taki jest świat”. Wiemy, jaki jest świat. Jest niedoskonały i niedoskonały pozostanie. Pytanie, czy my, katolicy, jesteśmy gotowi do wzięcia za to swojej cząstki odpowiedzialności. Czy swoje zaangażowanie społeczne gotowi jesteśmy rozumieć jako obowiązek, nie zaś fakultatywną dobroczynność. Myślenie o drugim człowieku – nie tylko tym nienarodzonym, lecz także tym bezdomnym, głodnym czy ubogim – i służenie mu na miarę naszych możliwości nie jest jałmużną, nie jest gestem łaski. Jak we wspomnianym już roku 1968 pisał Jerzy Turowicz, „człowiek, który nie reaguje na to, że wojna w Wietna-


mie przynosi śmierć i straszliwe cierpienia milionom niewinnych ludzi, że potęgujące się napięcia międzynarodowe grożą całej ludzkości kataklizmem atomowym, że codziennie dziesięć tysięcy ludzi umiera z głodu w Indiach, w brazylijskim Nord Este i gdzie indziej, że niesprawiedliwe struktury społeczne utrzymują miliardowe masy ludzkie w nędzy, ciemnocie, zacofaniu, czyli na poziomie poniżej godności ludzkiej, ten człowiek nie jest chrześcijaninem, nie rozumie Ewangelii i nie daje jej świadectwa”.

ucieczka przed wolnością

Człowiek, który decyduje się wspierać ruch Fair Trade, wcale nie znajduje się w łatwym położeniu. Odtąd, zamiast żywić się w gastronomii lub iść do supermarketu, w którym wszystko jest na wyciągnięcie ręki i portfela, musi szukać małych sklepików, ponosić większe koszty, upewniać się, że wybierając określony towar, nie przyłoży ręki do krzywdzenia kogokolwiek. Zaczyna przeżywać swoją ekonomiczną wolność w sposób bardziej odpowiedzialny. Bynajmniej nie znaczy to, że idei Fair Trade nie można niczego zarzucić. Obok wspomnianego już elitaryzmu i „psucia rynku” oskarża się ją o to, że umożliwia cynicznym dorobkiewiczom wykorzystywanie ludzi chcących zrobić „coś dobrego”. Obydwa te zarzuty wypada odnieść również do proponowanego przez nas modelu wiary. To prawda, istnieje spore ryzyko, że stawiany przez nas na cokole katolik fair trade, czując się mniej „czysty” od innych katolików, będzie się zarazem czuł od nich lepszy, bardziej autentyczny. Jest to pokusa, którą bez-

względnie powinien on odeprzeć. Ludzie mają prawo do bezpieczeństwa, gwarantowanego przez względnie jednoznaczne nauczanie Kościoła. Problem nie polega na tym, że oni tego bezpieczeństwa szukają, lecz na tym, że Kościół instytucjonalny robi wszystko, by ich w tym poszukiwaniu utwierdzić. Nauczanie moralne wciąż wykładane jest raczej w formie nakazowo-zakazowej niż otwartej, wskazującej na powołanie do miłości, sformułowane przez Chrystusa w Kazaniu na Górze. Nad wyraz aktualna wydaje się zacytowana wcześniej wypowiedź z forum internetowego: „Jeśli ktoś mieni się katolikiem, to jego psim obowiązkiem jest słuchać i powtarzać to, co Watykan ogłosił. A jeśli się z tym nie zgadza, to wypad z Kościoła”. Wolność, największy dar, wciąż traktowana jest raczej jako Tischnerowski „dar nieszczęsny”. Pisał ksiądz Tischner: „Gdy mówimy o niebezpieczeństwach konsumpcjonizmu, obwiniamy wolność. Gdy wskazujemy na aborcję, obwiniamy wolność. Gdy szukamy źródeł pornografii, podejrzewamy wolność. To wolność sprawia, że »wszędzie panoszą się komuniści«, że »są obrażane uczucia ludzi wierzących«, że niektórzy posuwają się nawet do podważania autorytetu Ojca Świętego. […] Może się mylę, ale często – bardzo często – widzę, jak nasz lęk przed wolnością staje się większy niż lęk przed przemocą”. Uważamy, że obawy sformułowane przez księdza Tischnera prawie dwadzieścia lat temu są wciąż aktualne. Nam, którzy określiliśmy się jako „katolicy fair trade”, marzy się, by Kościół wykazywał się pewnym zaufaniem w stosunku do ludzi nietraktujących

bynajmniej spraw wiary na zasadzie pick and choose. W tym tkwi zresztą odpowiedź na drugi zarzut: Każdego katolika, który przykłada rękę do krytyki Kościoła, można oczywiście oskarżyć, jeśli nie o naiwność, to w każdym razie o niegodziwe intencje, o bycie „piątą kolumną”. Można, tylko po co? Przykład ruchu Fair Trade, pogodnego, choć niemającego specjalnych złudzeń w stosunku do pełnego niesprawiedliwości świata, dobitnie pokazuje, że warto zaufać człowiekowi, który gdzieś pomiędzy swoimi egoizmami nosi w sobie pragnienie realizowania tej samej naiwnej miłości, o której poucza nas Ewangelia, a która nie zawsze daje się zamknąć w do bólu jednoznacznych orzeczeniach doktrynalnych. W co i my wierzymy. ■

41

jAn Mencwel (1983) jest doktorantem w Instytucie Kultury Polskiej uW. Współpracuje z Pracownią badań i Innowacji społecznych „stocznia”.

MiszA toMAszewski (1986) jest doktorantem w Instytucie Filozofii uW i nauczycielem filozofii w społecznym Gimnazjum „dwójka”. redaktor naczelny „Kontaktu”.


42

Jak zaśniesz, to koniec Z KaTarZyNą HErbErT rOZMaWIa jaN suFFCZyńsKI IlusTraCja: MarIa COllIN


O

n wykluczał, odrzucał tę materialną stronę osoby ludzkiej – o walce dwóch sprzeczności: siły umysłu i słabości ciała, która kształtowała ostatnie lata życia Zbigniewa Herberta, opowiada wdowa po poecie.

zdecydował, że na zaproszenie wydawcy pojedzie do Madrytu, bo tam wychodził właśnie tomik jego wierszy. I pojechaliśmy do tego Madrytu z Paryża, w którym wtedy mieszkaliśmy. A podróż była zupełnie szaleńcza. Dlaczego?

Zaczęło się od tego, że stanęliśmy na granicy hiszpańskiej, bo okazało się, że nie możemy jej przekroczyć bez wizy. Bardzo trudno jest mi mówić o staroTrzeba było cofnąć się do najbliższego ści Herberta. Człowiek staje się stary konsulatu polskiego we Francji. Czewtedy, kiedy niedołężnieje. Można po- I pojechała pani do Grecji? wiedzieć, że w ostatnim okresie życia Nie, nie pojechałam. Musiałam skła- kaliśmy tam dobę, a potem była długa Zbyszek był kaleką, bo jego ciało było mać. Przyniosłam mu ten bilet, ale po- podróż przez Pireneje. Okropne góry; zniszczone chorobami, które gnębiły wiedziałam, że ponieważ źle się czuję, koszmarne i ponure. Hiszpania to nie go przez długie lata. To, co go zniszczy- to muszę przed wylotem pójść do le- jest kraj mojej miłości… W każdym rało przede wszystkim, to choroba płuc. karza, który zdecyduje, czy mogę pole- zie dojechaliśmy o godzinie jedenastej Ale nie był stary. Miał 74 lata, kiedy cieć, czy nie. No i nie poszłam, ale po- w nocy do Madrytu. Nikogo nie znaumarł, ale jego umysłowość do końca wiedziałam Herbertowi, że lekarz mi liśmy. Nie było nikogo, kto by na nas pozostała otwarta i nadzwyczaj młoda. absolutnie podróży zabronił. On się czekał, kto mógłby nam pomóc. Choć On się nie zestarzał. Po prostu się nie pewnie domyślał, że u żadnego leka- praktycznie nie mieliśmy pieniędzy, zestarzał. rza nie byłam, ale dalej już o tym nie wzięliśmy taksówkę, żeby znaleźć horozmawialiśmy. tel. Taksówkarz woził nas po całym Jak przeżywał swoją starość Zbigniew Herbert?

Co to znaczy?

Była na przykład taka historia. W ostatnim okresie życia Zbyszek nie mógł chodzić ze względu na problemy z krążeniem i wynikające z tego bóle nóg. Ale chciał pisać o Grecji, o wojnie peloponeskiej. I zorientował się, że do Grecji można w miarę tanio polecieć samolotem w ramach tak zwanego last minute. Przyszło mu do głowy, że mnie tam wyśle. Nie był tam od dawna i chciał, żebym ja jemu zrelacjonowała, jak tam jest, żebym szła tropami, którymi on szedł. Chciał, żeby mu przywieźć obraz Grecji widzianej chociaż oczami kogoś drugiego. Nie pragnął tego dla siebie. Chciał pisać. Nie mogłam mu wytłumaczyć, że nie mam go z kim zostawić. A nie mógł zostać sam. Więc próbowałam odmawiać, a on oburzał się na mnie… Zgodziła się pani na wyjazd?

Tak mnie męczył, że w końcu poszłam do biura podróży. Powiedziałam bardzo szczerze, że mój mąż chce, żebym pojechała do Grecji, ale ja nie jestem pewna, czy to będzie możliwe. Umówiłam się, że prawdopodobnie odniosę bilet, ale muszę go mieć, żeby pokazać

mojemu mężowi. By pokazać, że jednak uległam jego namowom.

do końca była w nim ta chęć zobaczenia wszystkiego, dotknięcia wszystkiego… Madrycie, a później i naokoło miasta, i nigdzie nie było miejsca, żeby głowę To były jedne z najokropniejszych skłonić. Wreszcie Zbyszek powiedział chwil mojego życia z Herbertem. Ale do niego: „Niech pan nas zawiezie na on nie chciał niczego złego! Chciał pi- policję i tam zostawi”. sać. On przez całe życie, jeżeli pragnął do czegoś dotrzeć, coś odnaleźć, coś Spędzili państwo noc na posterunku policji? zobaczyć, to nie było przeszkody, która Nie. Taksówkarz powiedział, że za nic mogłaby go do tego zniechęcić. na policję nie pojedzie. Jemu się prawPan pyta, jak wyglądała jego starość. dopodobnie wydawało, że będzie muJa nie widziałam starości u tego czło- siał o czymś świadczyć. Wtedy Herwieka, nigdy jej nie widziałam! Do bert powiedział: „To niech pan jedzie końca była w nim ta chęć zobaczenia do szpitala”. I wylądowaliśmy w szpiwszystkiego, dotknięcia wszystkie- talu, olbrzymim miejskim szpitalu, go… W każdej chwili, w której poczuł na ostrym dyżurze. Masa ludzi, masa się trochę lepiej. Siła woli trzymała go chorych, siedzących całymi rodzinaprzy życiu. mi. To było coś nieprawdopodobnego. W olbrzymiej poczekalni nie było właNie dopuszczał myśli, że stan zdrowia, zmęcze- ściwie na czym siedzieć, były tylko tanie mogą go ograniczać? kie plastikowe stołeczki. Lekarz, który Opowiem panu jeszcze jedną historię. Herberta przyjmował, widział, że to jest To było zaraz po przełomie ‘89 roku. człowiek chory. Kiedy zabrał Zbyszka Herbert wyszedł ze szpitala po jakiejś na badanie, ja przez sekundę usiadłam operacji, był strasznie słaby, okropnie na tym stołeczku i pomyślałam: „Matko schudł. Ale wbrew zaleceniom lekarza Boska, co my zrobimy dalej? Co będzie Wyobrażam sobie, że była to dla pani bardzo trudna sytuacja…

43


dalej?”. Miałam nadzieję, że zatrzymają Zbyszka na noc. Niestety lekarz, bardzo sympatyczny zresztą, powiedział: „Nie ma takiej możliwości. Proszę zobaczyć, co się tutaj dzieje”. Spędziliśmy więc noc w tamtej poczekalni. Obok jakieś wrzaski, krzyki, pijani bili się ze sobą… Padaliśmy wprost ze zmęczenia. Kiedy zasypiałam, Zbyszek ciągnął mnie i mówił: „Jak zaśniesz, to koniec”. Wreszcie o świcie wyszliśmy na zewnątrz. I do muzeum, oczywiście.

stać, to jeden rogal i kawa. Zbyszek był zdecydowany siedzieć tam dopóty, dopóki nie otworzą Prado. Gdy w końcu o dziewiątej otwarto muzeum, Zbyszek, biedactwo, ledwo szedł. W środku były wózki inwalidzkie i na wózku zaczęło się zwiedzanie. Dotarł do tego Velázqueza, na którym mu zależało, a potem pojechał na górę, cały czas na wózku, do Goyi. Zwiedzali państwo Prado przez cały dzień?

Można tam było siedzieć cały dzień, ale nie mieliśmy już na to siły. Myśmy No tak, do Prado. To był cały Zbyszek. byli bez jedzenia, bez picia… Na szczęście w muzeum był ośrodek lekarski. Po nieprzespanej nocy? Jak zobaczyli Zbyszka takiego zmarnoZupełnie nieprzespanej. Ale Zbyszek wanego, to położyli go za parawanem chciał dotrzeć do obrazu Prządki Ve- na łóżku lekarskim, a on natychmiast lázqueza. Gdy znaleźliśmy się pod mu- zasnął. Zadzwoniliśmy do wydawcy. zeum, była może szósta rano. Obok był Kiedy przyjechał i zobaczył Zbyszotwarty jakiś bar. Prawie skończyły się ka leżącego z otwartymi ustami, to nam pieniądze i jedyne, na co było nas się przeraził, bo Herbert wyglądał jak Do muzeum?!

44

Wstyd Kiedy byłem bardzo chory opuścił mnie wstyd bez sprzeciwu odsłaniałem obcym rękom wydawałem obcym oczom biedne tajemnice mego ciała Wkraczali we mnie ostro powiększając poniżenie Mój profesor medycyny sądowej staruszek Mancewicz kiedy wyławiał z sadzawki formaliny zwłoki samobójcy schylał się nad nim jakby chciał go przeprosić a potem sprawnym ruchem otwierał wspaniały torax zamilkłą bazylikę oddechu delikatnie prawie czule dlatego - wierny zmarłym szanujący popiół - rozumiem gniew księżniczki greckiej jej zaciekły opór miała rację - brat zasłużył na godny pochówek całun ziemi troskliwie zasunięty na oczy Wstyd, [w:] Rovigo, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1992

nieżywy. Ale Zbyszek po obudzeniu był pełen życia, nabrał nowej energii do działania i powiedział, że wszystko jest w porządku. Wydawca umieścił nas w hotelu. Potem odwiedziliśmy jego księgarnię. Oczywiście Zbyszek za nieprzytomne pieniądze, których nie miał, kupował książki. Ja mówię: „Zlituj się, przecież nie znasz hiszpańskiego. Po co ci to?”. „Książki to książki, ja muszę je mieć”. Taka była jego starość. Cała ta wyprawa do Madrytu to było szaleństwo, absolutne szaleństwo. Dla dwojga starszych państwa to było bardzo trudne. Dałam panu obraz dwóch stanów: stanu ducha, chłonności umysłu, wielkiej dzielności Herberta w znoszeniu cierpienia; i stanu ciała, a właściwie tego, że on wykluczał, on odrzucał tę materialną stronę osoby ludzkiej. W tym sensie Herbert nigdy się nie zestarzał. Czy Herbert słabość swojego ciała traktował z dystansem, czy się na nią złościł? W liście do Magdaleny i Zbigniewa Czajkowskich z 9 września 1993 pisał z humorem: „Nie powiem, żebym nie znał weselszych miejsc, ale jako stary praktyk znoszę szpital nieźle. Przy odrobinie wyobraźni można wykrzesać także w tych lokalach trochę życia i humoru. A oto niektóre z nich: 1°. zamiana kart chorobowych wiszących na łóżkach (duża krzątanina – próba nerwów personelu i pacjentów), 2°. branie białych, gorzkich, świńskich tabletek pod język i wypluwanie ich w cichym ustroniu, 3°. oraz cały szereg igrów z aparatami, światłem i dzwonkami”.

Nie żartował z tego, był nieszczęśliwy. Czasem w szpitalach zdarzały się sytuacje dosyć przykre. Nie poddawał się szpitalnemu porządkowi, wpadał w złość, robił różne głupstwa. Miewał okropne stany psychiczne. To była starość obłożona paskudnymi chorobami. Pod koniec życia miał trudności z oddychaniem i właściwie nie mógł już mówić. Bardzo, bardzo cierpiał, ale nigdy nie skarżył się na nic. Na kilka miesięcy przed śmiercią zdołał jeszcze zarejestrować nagrania czytanych przez siebie wierszy…


Ta ostatnia płyta z jego wierszami to był wielki wysiłek. Pani redaktor z Radia Kraków siedziała przy nim od rana do późnej nocy. Herbert wykazał się wielką cierpliwością i wytrwałością. Z braku sił nie dał rady nagrać ostatniego wiersza, który zaplanował. Ta pani zaproponowała: „Ja przecież mogę przyjechać parę razy, żeby pan mógł...”. Odpowiedział: „Proszę pani, teraz albo nigdy”. Rzeczywiście, niedługo później znowu pojechał do szpitala. Jacek Woźniakowski powiedział kiedyś: „Zbigniew Herbert był jednym z najdowcipniejszych ludzi, jakich znałem, i zarazem jednym z ludzi najbardziej serio”. Jakim człowiekiem był Herbert? W obowiązującym obecnie stereotypie myśli się o Herbercie jako o „poecie ze spiżu”.

jednocześnie miał wewnętrzną lekkość, wspaniałe poczucie humoru, był zafascynowany światem. Zdobywał łatwo taką właśnie… lekkość bytu. Miał wielką wrażliwość, którą poeta musi posiadać. Właściwie z każdym nawiązywał kontakt bardzo żywo i bardzo szybko. Tę niesłychaną łatwość miał po

Przy tym wszystkim mój mąż miał jednak jeszcze coś, co nazwałabym „porządkiem w myśleniu”. W jego życiu powracały okresy trudne, kiedy przychodziła choroba. Dlatego bardzo dbał o swój porządek wewnętrzny, aby kiedy przyjdzie załamanie, nie dać mu się zniszczyć. Bo kiedy już przychodzi-

Taka była jego starość. Cała ta wyprawa do Madrytu to było szaleństwo, absolutne szaleństwo

swojej mamie. Nie było osoby, o której by od razu, na początku powiedział: „Nie będę się z nim zadawał”. Coś było w nim takiego, że nie dostrzegał albo go nie interesowało, że ktoś może coś Ach, nic podobnego! Dzisiaj może pró- złego powiedzieć albo zrobić. Nie brał buje się uczynić z Herberta postać ze tego pod uwagę. spiżu, po to między innymi, by go zawłaszczyć w celach politycznych, ale Miał w sobie coś z dziecka? to był człowiek z krwi i kości. Oczywi- Miał naturę taką… trochę naiwną. ście, nie znosił relatywizmu. Uważał, Wszystkim potrafił być zainteresoważe świata nie zbuduje się na bezmyśl- ny i zachwycony. Ciągle odkrywał coś nym ustępowaniu czy przystosowy- nowego. Nigdy nie miał pustki wowaniu się do sytuacji, okoliczności. kół siebie. Nie ustawał w poznawaniu Że człowiek powinien zachować przy- świata. Jak pisał w jednym z wierszy zwoitość, potrafić powiedzieć „nie”. [Przeczucia eschatologiczne Pana Cogito – To słowa, które już dzisiaj nie istnieją przyp. JS], zmysłami, które cenił najw ogóle: że ktoś jest przyzwoity. Ale wyżej, były wzrok i dotyk.

ło, wydawało mu się, że jego twórczość to jedno wielkie kłamstwo: „Wszyscy w to wierzą, a to nie jest nic warte”. Bardzo cierpiał, ale później tego nie uzewnętrzniał. Nie robił z tego literatury, w przeciwieństwie na przykład do Miłosza. On uważał, że jego wewnętrzne cierpienie nie definiuje jego poezji, tego, co on ma do powiedzenia. Prawdy, którą chce przekazać. Kto miał największy wpływ na kształtowanie się osobowości Herberta?

Oczywiście, duży wpływ miała najbliższa rodzina: mama, która była bardzo miłą, kochającą osobą, i ojciec, Bolesław Herbert, który bywał surowy, wymagał dyscypliny, ale też kochał

[Moja babcia] prowadziła zakrojoną na ogromną skalę akcję charytatywną, babciny plan Marshalla obejmujący wszystkich ubogich, którzy znaleźli się w zasięgu jej królewskiego serca. ja byłem jej cichym wspólnikiem, zausznikiem, współwykonawcą jej przestępczej działalności – słowem współzbrodniarzem. babcia miała podopieczną, którą nazywaliśmy w skrócie Garbateńka, bo rzeczywiście była to zasuszona garbata kobieta bez określonego wieku, zawodu i pochodzenia. […] babcia kupowała […] futerko, chyba z kotów […] [i] mówiła: Zaniesiemy to do Garbateńki, niech sobie pościeli pod łóżkiem, bo jak rano spuści te swoje gołe nogi z łóżka, to może się przeziębić i dostanie gruźlicy. a gruźlica i garb to stanowczo za dużo. No więc idziemy do Garbateńki, babcia po drodze kupuje cukierki ślazowe. […] u Garbateńki. babcia: No i jak tam, droga, jak zdrowie i co słychać. Garbateńka odwija cukierki ślazowe z papieru, częstuje nas, jedne są duże, inne małe, mają ostre brzegi i ranią dziąsła. Garbateńka coś tam snuje, jęczy, narzeka, babcia po chwili wstaje energicznie. ja jeszcze do pani zajrzę, a tam pod drzwiami jest jakiś pakunek dla pani. Ktoś nam dał to na schodach. do widzenia. I w nogi. Z suteryny na parter, z parteru na ulicę, potem w bok albo na lewo, albo na prawo, żeby uniknąć ewentualnego pościgu wdzięczności. Przystajemy zdyszani. babcia trzyma mnie za ręce. lubię jej ciepłe, trochę wilgotne i mocne dłonie. Zanosimy się śmiechem. jeszcze raz udała się sztuczka. Nigdy w życiu tak się lekko i radośnie nie śmiałem. Tekst bez tytułu z notatnika Zbigniewa Herberta z roku 1991, pierwodruk w „Zeszytach Literackich” 2004

45


i niezmiennie wspierał Zbyszka. Także przyjaźń z mistrzem, profesorem filozofii Henrykiem Elzenbergiem, była dla niego czymś ogromnie ważnym. Na pewno jednak jeszcze w dzieciństwie ogromny wpływ wywarła na niego jego ormiańska babcia od strony ojca, Maria z Bałabanów Herbertowa. Znam ją z relacji Zbyszka. Od niego wiem, że bardzo ją kochał. Myśl o niej była zawsze przy nim i wiele rzeczy odnosił właśnie do niej. Sądzę, że duże znaczenie miał też dla niego rodzinny Lwów. Miasto, w którym żyli wtedy obok siebie Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Ormianie… To był szczęśliwy świat dzieciństwa i to były przyjaźnie bardzo serdeczne. W wierszu Babcia z tomu Epilog Burzy jest fragment: „siedzę na jej kolanach/ a ona mi opowiada/ wszechświat/ od piątku/ do niedzieli// zasłuchany/ wiem wszystko –/ – co od niej”.

46

Tak, babcia była dla niego – przynajmniej ja tak to odbieram – tajemniczym wzorem duchowości. Jej myślenie, jej postępowanie budowało kanon zasad Herberta. Ona miała szaloną intuicję i porozumienie między nimi było ogromne. Kiedy się poznaliśmy, i później podobnie, Herbert wciąż się na nią powoływał: „bo babcia by tak zrobiła”. Była wielką chrześcijanką. Była oddana ratowaniu innych, pomaganiu, a przy tym była osobą najdyskretniejszą na świecie. Nigdy nie wchodziła w życie innych ludzi. Herbert przejął po niej wzory postępowania. Na przykład kiedy po wejściu Niemców do Lwowa powstało tam getto, wchodził do niego kilka razy, aby przemycić fałszywe dokumenty. Kogoś ze znajomych w ten sposób uratował. Nie lubił jednak o tym mówić. Jego babcia by tak postąpiła. ■

Zeszyt i szkicownik idą do kieszeni i zaczyna się najprzyjemniejsza część programu – flanowanie, to znaczy: włóczenie się bez planu według perspektyw, a nie przewodników, oglądanie egzotycznych warsztatów i skle pów: ślusarza, biura podróży, zakładu pogrzebo wego, gapienie się, podnoszenie kamyków, wyrzucanie kamyków, picie wina w możliwie najciemniejszych ką tach: „Chez jean”, „Petit Vatel”, zadawanie się z ludźmi, uśmiechanie się do dziewcząt, przytykanie twarzy do murów w celu łowienia zapachów, zadawanie konwencjonalnych pytań tylko po to, aby sprawdzić, czy życzliwość ludzka nie wyschła, przyglądanie się ludziom ironicznie, ale z mi łością, asystowanie przy grze w kości, wstępowanie do antykwariatów z zapyta niem, ile kosztuje grające hebanowe pudełko i czy można posłuchać, jak gra; potem wychodzenie bez hebanowego pudełka, studiowanie menu wytwornych restauracji, które zwykle wywieszone są na zewnątrz i po grążanie się w lubieżnych rozważaniach: homar czy ostrygi na początek, kończy się na odwiedzeniu „patronki” zakładu „au bon Coin”; jest miła, cierpi na serce i częstuje trunkiem zwanym „ricard”, o obrzydliwym anyżkowym smaku, który prze łknąć można tylko z szacunku dla upodobań krajo wców, dokładne czytanie programu festynu z nagro dami, jakie można wygrać w Tomboli dla żołnierzy, a także wszystkich innych ogłoszeń, zwłaszcza pisanych ręcznie.

Fragment eseju Wspomnienia z Valois, [w:] Barbarzyńca w ogrodzie, Czytelnik, Warszawa 1964

Z Grecją jest coś dziwnego. 1°. Nie wiem dokładnie, ile razy byłem tam (5 czy 7 razy), 2°. zawsze z dużym, przeciążonym programem, 3°. bez własnego środka lokomocji, 4°. pod koniec pobytu wyczerpany (ostatni raz lądowałem we wiedeńskim szpitalu z objawami anemii, zapalenia ucha środkowego i coś z nerkami). Nic dziwnego, spałem źle, jadłem nędznie, byłem wyczerpany fizycznie i psychicznie. Wszyscy moi wrogowie – a jest ich legion – sądzą, że przesuwałem się z hotelu z pięcioma gwiazdkami do analogicznego – otoczony przez nimfy czy inne wilgotne paskudztwa – nic nie rozumiejąc z mojej formuły p o d r ó ż y j a k o z a p a s ó w z e ś w i a t e m. Fragment listu do M. i Z. Czajkowskich z 24 października 1997, [w:] Kochane Zwierzątka… Listy Zbigniewa Herberta do przyjaciół – Magdaleny i Zbigniewa Czajkowskich, PIW, Warszawa 2000


Wystawa w autobusie, czyli krótka historia

47

KaTarZyNa KuCHarsKa IlusTraCjE: Ola MICIńsKa

B

udujemy w Warszawie kolejne muzea, inwestujemy w ekscentryczną architekturę, która sama w sobie może być dla zwiedzającego atrakcyjna, chętnie też dyskutujemy o teoretycznych założeniach wystaw i kuratorskich zabiegach. Skupiamy się na tym, co dzieje się w muzeum, podczas gdy równie istotne jest to, na ile muzeum potrafi opuścić budynek tylnymi drzwiami. Co byłoby, gdyby wynieść eksponaty (lub chociaż znaczenia, które zawierają), zostawić gmaszysko i wyruszyć z nimi w trasę?

Muzeobus to pojazd – coś pomiędzy ciężarówką a autobusem – z obwoźną wystawą w przyczepie. Służy transportowaniu zbiorów muzeum do mieszkańców mniejszych miejscowości. Z zewnątrz wygląda jak zwykła ciężarówka, ale w swoim wnętrzu kryje muzealną salę, w której rozwieszono płótna na podmalowanych ścianach, mniejsze przedmioty zabezpieczono w gablotach, a rzeźby mocno przytwierdzono do postumentów. Ekspozycję, której zwykle towarzyszy nagranie dźwiękowe, ogląda się wchodząc do środka. Muzeobus przejeżdża przez kolejne miejscowości i prezentuje swoje zbiory na rynkach, placach lub szkolnych boiskach.


48

Współcześnie na polskie drogi muzeobusy wysyła Muzeum Lotnictwa w Krakowie i Centrum Nauki Kopernik z Warszawy. Nikt już nie myśli o tym, żeby tak jak kiedyś, pakować do ciężarówki gwasze bądź płótna zagrożone wahaniami wilgotności, lub też ubezpieczone na wielkie pieniądze obrazy o „narodowej” wartości. W autobusach jeżdżą więc laboratoria edukacyjne – w przypadku Centrum Nauki Kopernik maszyny czy programy do p r z e p r owa dzania doświadczeń fizycznych. Docierają do szkół w całej Polsce, których uczniowie nie mogliby przy jechać do najnowocześniejszego centrum nauki w Warszawie. Z kolei Mu zeu m Arc heolo giczne w Elblągu wysyła do szkół specjalne sk rzy n ie z kopiami eksponatów i scenariuszami zajęć szkolnych. Warszawska Zachęta nie wysyła autobusu z dziełami, ani kopii prac, podróżuje jednak do mniejszych miejscowości z warsztatami dla nauczycieli, ucząc tego, jak mówić o sztuce. W brew pozorom mu z e o b u s n i e j e s t kulturalną nowinką. W 1953 UNESCO zaleciło wszystkim krajom członkowskim zaopatrzenie się w muzeobusy. Kusiło je wizją demokratyzacji kultury, która będzie mogła docierać do najbiedniejszych regionów o surowym klimacie i niskiej stopie życiowej. Źródłem tej kulturalnej akcji humanitarnej jest wszakże przekonanie o odpowiedzialności „centrum” za cały region. Muzea, do tej pory przepastne magazyny składujące i otaczające opieką zabytki, zamieniają się

w wielkie dystrybutornie – eksponatów i wiedzy. Viriginia Artmobile – najsłynniejszy z muzeobusów, to dziecko amerykańskiej reformy nauczania przeprowadzonej pod koniec lat pięćdziesiątych. Przeznaczono wtedy duże subwencje na różne formy edukacji pozaszkolnej, na czym bardzo skorzystały właśnie muzea.

Muzeum Sztuk Pięknych w Richmond w stanie Virginia od lat pięćdziesiątych doczekało się aż czterech takich muzueobusów. Każdy woził inną wystawę malarstwa, zmienianą co pół roku lub – w przypadku dłuższych tras o gęstszych przystankach – co dwa lata, już po wykonaniu całego tournée. Muzealna flotylla była wyposażona w klimatyzację, instalację przeciwpożarową, specjalny system antywłamaniowy i niewielką marki-

zę wspartą na aluminiowych rurkach, którą rozwijano nad wejściem. Nieco kempingowego wyglądu dopełniały rozkładany stolik z wydawnictwami i okienko z kontuarem, z którego udzielano zwiedzającym informacji, sprzedawano pamiątki lub napoje. Za całe przedsięwzięcie odpowiedzialny był tak zwany driver-curator, który oprócz prowadzenia pojazdu czuwał, by widzowie dobrze czuli się na wystawie i upewniał się, że dostarczane różnymi kanałami informacje są zrozumiałe. Wystawy konstruowano n a ba z ie zbior ów muzeum w Richmond. Mieszka ńców sta nu zapoznawano więc ze sztuką flamandzką XVI wieku, sztuką chińską i egipską. Treść nagrań, filmów i plansz konsultowano ze stanowymi centrami edukacji pozaszkolnej. Wycieczkom przygotowywano spec jalne pakiet y zagadnień i dalszych zadań do wykonania na lekcjach. Ta różnorodność stosowanych środków edukacyjnych przy jednoczesnym wykorzystaniu tego co nowoczesne, jest z perspektywy czasu imponująca. W Po l s c e t r a d y c j a objazdow ych w ystaw rozpoczęła się zaraz po wojnie. Po kraju krążyły wystawy malarstwa, literatury, fotografii i sztuki ludowej. Każdorazowo montowano je w lokalnych ośrodkach kultury lub szkołach. Autobus, do którego wchodziło się obejrzeć wystawę, służący nie tylko jako środek transportu dzieł sztuki, był niestety tylko jeden i dojeżdżał do wsi, gdzie naprawdę nie było już możliwości bezpiecznego powieszenia wystawy. „Trybuna Wolności” podaje co bardziej interesujące para-


metry muzeobusu: długość przyczepy – trzynaście metrów, szerokość – dwa i pół, wyposażony w wentylację, oświetlenie elektryczne, zasilane z agregatu. Inne gazety notują entuzjastycznie, że „Muzeum Narodowe samo jedzie do widza”, „Sztuka dotrze do wszystkich zakątków kraju”, relacjonują trasę przejazdu muzeobusu: „Wystawa w autobusie, ale nie… w PKS objedzie 22 miejscowości Polski”. Wystawy objazdowe jako inicjatywa państwowa były obciążone misją propagowania nowej socjalistycznej polityki kulturalnej. Przygotowując grunt pod doktrynę socrealizmu pokazywano „wielki realizm” – dziewiętnastowieczne malarstwo historyczne. I tak Grottger, Matejko i Siemiradzki trafili pod polskie strzechy. Wystawy wożono przede wszystkim na tereny „ziem odzyskanych”, Śląsk, Pomorze, Mazury, Białostocczyznę i okolice Lublina. Nowa akcja muzealnicza w Polsce była więc nie tyle projektem upowszechniania sztuki, ile inicjatywą stricte polityczną, mającą na celu polonizację przyłączonych terenów. Dlatego też oprócz wielkich malarzy muzeobusami podróżowali Kopernik, Kościuszko, Mickiewicz i Norwid. We właściwym dla tego czasu stylu podsumował to pewien działacz partyjny z Elbląga: „Wystawa przypomina wielką rolę, jaką pełnił Kopernik, bojownik i pionier postępu i myśli wolnej, nieskrępowanej przesądami średniowiecza i religii katolickiej”. Z kolei w księdze pamiątkowej wystawy „Mickiewicz – Puszkin” zanotowano: „[muzeobus] jest bardzo mądrym pomysłem, gdyż udostępnia szerokim masom społeczeństwa zapoznanie się z geniuszami, którzy prowadzili i prowadzą ludzkość do lepszego jutra”.

***

Muzeobus to metafora postawy jaką przyjmuje muzeum wobec rzeczywistości. Wprawdzie motywacje i cele mogą być różne, wspólna jednak pozostaje idea dzielenia się wiedzą. W Stanach Zjednoczonych chciano dotrzeć do wszystkich mieszkańców stanu Vir-

krytycznego postuluje powołanie muzeum jako instytucji zaangażowanej w aktualne problemy społeczne, będącej agorą ścierających się poglądów i postaw. Wydawałoby się, że dla osiągnięcia tych celów właściwym projektem jest właśnie „Muzeum na wynos”. Przekracza bowiem utarte schematy działania instytucji i dociera do grup społecznych wykluczonych z życia kultury. Tymczasem o „Muzeum na wynos” nie słyszeliśmy prawie wcale. Zdecydowanie więcej uwagi poświęcono w tym samym czasie wystawie „Ars Homo Erotica”. Głośno nie było ani o projekcie „Zachęta na kółkach” ani o podróżujących lekcjach fizyki. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn jedna z ważniejszych funkcji muzeum – upowszechnianie kultury – wciąż zajmuje miejsce drugorzędne. O edukacji w muzeum mówi się tylko, że jest ważna, ale trudno uzyskać na nią dodatkowe środki. Za niewielkie pieniądze można przeprowadzić jedynie wykładowe lekcje muzealne, które większość z nas wspomina niechętnie. Marzyłoby się, żeby projekty takie jak „Muzeum na wynos” czy „Zachęta na kółkach” były flagowymi projektami tych instytucji, estetyczny przedmiotów, uznając, że a dziedziniec w Alejach Jerozolimskich jednym z zadań muzeum jest także mógł zamienić się w zajezdnie nowopromowanie dobrego wzornictwa. czesnych artmobili. ■ Walizki i tuby zawierają przedmioty potrzebne do przeprowadzenia interaktywnych warsztatów: miniatury eksponatów, z których uczestnicy komponują własne sale muzealne, Dziękuję Katarzynie Rokosz (Muzeum robią do nich podpisy i oprowadzają Narodowe w Warszawie) i Annie Straszesię nawzajem; zestaw przedmiotów wskiej (Instytut Sztuki PAN) za rozmowy z pracowni malarza (pędzle, jajka, olej i udostępnione mi materiały. i pigmenty do zrobienia farb); reprodukcję obrazu i rekwizyty z obrazu, które pozwalają dzieciom rozwikłać zagadkę ukrytą w obrazie. „Muzeum na wynos” właśnie rozpoczęło drugi sezon zajęć. Są one bezpłatne i cieszą się zainteresowaniem wśród dziecięcych ośrodków specjalnych. Być może Piotr Piotrowski, były dyrektor Muzeum Narodowego w War- kAtArzynA kuchArskA (1986) szawie, zarzuciłby temu otwarciu studiuje historię sztuki na uW. populizm. Autor koncepcji muzeum redaktorka działu „Kultura”. ginia; w Polsce lat powojennych grupą docelową byli chłopi i robotnicy. Pytanie, do kogo miałyby się udać teraz polskie muzeobusy? Kat a rz y n a Rokosz, dy rektork a Ośrodka Oświatowego w Muzeum Narodowym w Warszawie, autorka projektu „Muzeum na wynos”, pokazuje długą listę. Znajdują się na niej grupy młodzieży i dzieci wykluczonych z życia społecznego z powodu choroby, niepełnosprawności, niskiej stopy życiowej. Muzeum jeździ więc do szkół specjalnych, ośrodków opieki, hospicjów, szpitali dziecięcych. Edukatorki prowadzące warsztaty podróżują z muzeum zapakowanym w walizkę, tubę lub teczkę – które można wygodnie przewieźć publicznymi środkami transportu. Cały zestaw został zaprojektowany i wykonany przez Rygalik Studio. Zadbano o wysoki poziom

Co byłoby, gdyby wynieść z muzeum eksponaty i wyruszyć z nimi w trasę?

49


LEK

KSIĄŻKI, KTÓRE NAS SZUKAJĄ

Primo Levi, Czy to jest człowiek EWa TElEŻyńsKa

50

Książka ta, napisana w 1947 roku, wydana w niewielkim nakładzie i powoli torująca sobie drogę do opinii publicznej, z czasem została uznana – wraz z późniejszymi pracami Leviego – za jedną z najważniejszych refleksji na temat Holocaustu. Czy to jest człowiek jest opisem radykalnego ogołacania z człowieczeństwa, jakiemu poddawano więźniów obozów koncentracyjnych; opisem ubogim w emocje i oszczędnym w języku, tym bardziej jednak poruszającym. Primo Levi, włoski Żyd, 24-letni chemik, trafił do obozu właściwie przypadkiem w styczniu 1944 roku. W jednej chwili znalazł się w piekle. „Nie mamy już nic swojego: zabrano nam ubrania, buty, nawet włosy… Odbiorą nam też i imię”. Odebrano mu dużo więcej. Imię zostało zastąpione wytatuowanym numerem 174517, piętnem naznaczającym na całe życie – jeśli przyjąć, że po obozie jest jeszcze w ogóle jakieś życie. Chcąc przeżyć w lagrze, trzeba skupić się na każdym kolejnym dniu, ograniczyć odczuwanie i świadomość wyłącznie do chwili bieżącej, przekreślić zarówno przeszłość, jak i przyszłość. Pogodzić się z tym, że w ekstremalnych warunkach człowieczeństwo zostaje zredukowane do kilku podstawowych potrzeb, że wszystkie działania trzeba skupić na oszukaniu głodu, którego nigdy nie da się zaspokoić, na

ochronie przed przenikającym do głębi zimnem i na ciągłym wysiłku, aby nie ulec wszechogarniającemu zmęczeniu prowadzącemu do śmierci. Życie obozowe wypełnia niewolnicza, nierzadko bezsensowna, mozolna praca fizyczna, praca ponad siły, często wykonywana gołymi rękami. Jednakże czas wolny również jest przekleństwem, bo wtedy „stara, okrutna tęsknota za odzyskaniem dawnego człowieczeństwa skacze do gardła jak pies” – te chwile świadomości, pozwalanie sobie na wspomnienia i tęsknotę, jedynie utrudniają przetrwanie. Levi opisuje rozpaczliwą samotność, rozbicie solidarności, bezwzględną walkę każdego przeciw wszystkim, panującą wśród ujarzmionych rywalizację i nienawiść. Tutaj każdy gest współczucia i solidarności jest bohaterstwem. Ludzie są dla siebie wrogami lub rywalami; cierpienie zamiast łączyć – dzieli. Moralność zostaje w istocie zawieszona; rezygnacja z niej staje się najistotniejszym warunkiem przeżycia. Przywilej zachowania zasad moralnych przysługuje jedynie świętym lub męczennikom. Potrzeba niezwykłych zasobów odwagi oraz wielkiej psychicznej i fizycznej siły, aby w obozie nie dać się zredukować do numeru. A jednak bywały i chwile wytchnienia w tym wiecznym zgnębieniu, momenty, w których więzień znów stawał się człowiekiem. Dla Leviego był to półgodzinny marsz z kotłem zupy,

w czasie którego recytował towarzyszowi fragment Boskiej Komedii, mozolnie wydobywając z pamięci strofę po strofie. Na co dzień jednak trzeba było uśpić intelekt, gdyż pytanie o sens doświadczenia lagru stawało się dodatkowym, niepotrzebnym cierpieniem. Levi opisuje najgorszy sen obozowy, powtarzający się wśród więźniów: opowiada w domu o swoim pobycie w lagrze, ale nikt nie chce go słuchać. Ani nie wierzą w to, co przeżył, ani nie chcą w to wierzyć. A przecież wielu przetrwało właśnie po to, aby dać świadectwo innym ludziom… Myśl o tym, że ich opowieść może nie zostać wysłuchana, niepomiernie zwiększała nieustanną obozową udrękę. Po wojnie wielu ocalałych z Holocaustu doznawało uczucia wstydu – był to wstyd zaniechania pomocy, wstyd niepodjęcia oporu, wstyd wielokrotnego przekraczania wewnętrznej granicy między złem a dobrem; wreszcie wstyd związany z tym, że przeżyło się zamiast kogoś innego, lepszego, bardziej wartościowego. Policzeni między ocalałych wciąż zmagali się z pytaniem: „Czemu właśnie ja?” – i nie znajdując na nie odpowiedzi, nie mogli zaznać spokoju w świecie ani w sobie samych. Wielu z nich popełniło samobójstwo; do dziś nie rozstrzygnięto, czy śmierć Primo Leviego była właśnie samobójstwem, czy też nieszczęśliwym wypadkiem. ■


t

W

MIGRAJ

Bonobo, Days To Come

51 jaGOda WOźNIaK

Nie zgadzam się z pewnymi opiniami o Bonobo, zespole założonym przez Simona Greena. Nie zgadzam się z tym, że głos Bajki Pluwatch – urodzonej w Indiach poetki, piosenkarki i producentki – nadaje Days To Come sztampowy, czy też promedialny charakter. Bajka śpiewa w Ketto, Days to come, Between The Lines i Nightlite, które są według mnie najlepszymi kawałkami krążka. Nadaje im rytm, który powoduje, że myśl biegnie w przód. Śpiewem lekko uprzedza dźwięki, zupełnie tak jak pasażer tramwaju, który przechyla się w kierunku jazdy, zanim jeszcze pojazd ruszy. Bajka wybiega wprzód, ale muzyka wyhamowuje. Każe nam poczekać, skupić się na momencie, zobaczyć, co ważnego się w nim dzieje, usłyszeć, jak układa się melodia (szczególnie Days To Come). Nie zgadzam się z tym, że Bonobo nie ma nic do zaoferowania płytą Days To Come, że jest ona tylko kolejnym „wypełniaczem” rynku muzycznego. W tym przypadku nie chodzi moim zdaniem o to, żeby było „wspaniale”,

„wyjątkowo”, „nie do opisania” czy też „intrygująco”. Rozumiem tych, którzy przy kawałku Recurring po prostu się rozmarzają. Odpływają na chwilę w delikatny świat i bez wymagania „nie wiadomo czego” umieją tę muzykę przyjąć. Muzyka Bonobo jest przyjemna, niemniej stopniem uduchowienia nie może się równać na przykład z utworami The Cinematic Orchestra. Nie zgadzam się z tym, że Days To Come, podobnie jak inne płyty Bonobo (Dial ‘M’ For Monkey 2002, Black Sands 2010), sili się na piękno. Mam wrażenie, że jest ona wynikiem zrozumienia przez Simona Greena obecnego stanu ducha i umysłu wielu spośród nas. Jego muzyka nie próbuje „nafaszerować” nas kolejnymi obrazami, skojarzeniami, zamknąć nas w pewnych kontekstowych ramach. Pozwala natomiast odetchnąć, dźwięk po dźwięku otwierając melodię, która nie obciąża, lecz jest po prostu przyjemna. Nie zgadzam się z tym, że muzyka Bonobo jest kopią efektów inwencji twórczej brazylijskiego didżeja Amona Tobina. Aranżacje muzyczne są w obydwu przypadkach zbliżone, ale

wynika to z prostego faktu, że zarówno Tobin, jak i Green tworzą muzykę wpisującą się w ten sam gatunek: downbeat. Zupełnie natomiast sprzeciwiam się twierdzeniu, że efekty pracy obydwu panów wywołują takie same odczucia u odbiorców. Amon Tobin to dla mnie hałas i niepokój. Absolutna niemożność ukojenia nerwów i uspokojenia myśli. Simon Green to przejrzystość, umiar w liczbie dźwięków wygrywanych na sekundę, moment relaksującej hipnozy. Bardzo polecam muzykę Bonobo, a z całego dorobku zespołu szczególnie płytę Days To Come. ■


POZA EUROPĄ

P

isząc o Turcji w tym numerze „Poza Europą”, nie mam pewności, czy dotyczy to kraju, który rzeczywiście, jak wskazuje tytuł, leży poza Europą. Tyle jest zdań na ten temat, ilu specjalistów, ideologów czy polityków służących swoim partiom. Ja sam, ile razy przekraczałem zachodni brzeg Bosforu, tyle razy czułem, że opuszczam Europę. W końcu to Azja Mniejsza. Ilekroć zaś odwiedzałem Turcję, wjeżdżając do niej od strony azjatyckiej, tyle razy zaczynałem czuć się jak u siebie, w Europie. W końcu to Turcja. Zatem jak to z nią jest? PaWEł CyWIńsKI

52 rOZMOWa Z PrOF. NINą PaWlaK

IlusTraCja: EWa sMyK

Tam coś buzuje Z WITOldEM sZabłOWsKIM rOZMaWIają TErEsa WOźNIaK I PaWEł CyWIńsKI

Widzisz Turcję w Unii Europejskiej?

Jak to uzasadniasz?

Absolutnie tak. Wręcz nie widzę Unii Musicie wykonać proste ćwiczenie: Europejskiej bez Turcji. Oczywiście spojrzeć na mapę świata i zobaczyć, w pewnej perspektywie czasowej. jak mała jest Europa. Gdy w siłę rosną Chiny czy Indie, to przed Europą naW jakiej? prawdę nie ma innego wyboru. Musi Dwadzieścia lat. otwierać się na nowe kierunki. A tu-

recka polityka zagraniczna Erdoğana zbudowana jest na idei mostu, na którym Bliski, ale też Daleki Wschód mają się spotykać z Zachodem. I wydaje mi się, że Turcja jako taki łącznik, jest nam bardzo potrzebna. Czy Unia Europejska jest gotowa do rozszerzenia się o Turcję?

Trzeba pogodzić się z tym, że rozszerzenie o Turcję bardzo mocno wpłynie na kształt naszego terytorium. Mamy tym samym wielką pracę do wykonania, ponieważ Europa wciąż jeszcze nie okrze-


pła po ostatnich rozszerzeniach. Perspektywa dwudziestu lat jest więc nie tylko czasem przemian tureckich, ale też czasem dojrzewania nas, Europejczyków. Głównym argumentem przeciwko tureckiej akcesji są kwestie kulturowo-tożsamościowe. od wielu lat Unia Europejska działa na rzecz zakorzenienia w swoich obywatelach wspólnej tożsamości, czy to poprzez lekcje WoS-u, czy poprzez wymiany studenckie. Czy nie boisz się zderzenia dwóch różnych tożsamości?

A czy ty wiesz, że w Erzurum, na wschodzie Turcji, jest imam, który co piątek modli się o przyjęcie do Unii Europejskiej? A i flag europejskich można tam zobaczyć wiele. To powoli jakoś tam przesiąka… Ale i tak nie będzie łatwo.

Turecka tradycja urzędnicza sięga głębokich czasów osmańskich, możecie więc sobie wyobrazić, że w papierach panuje tam nieprzeciętny burdel. Załatwienie jednej prostej sprawy wymaga pójścia do kilkunastu okienek. Zatem samo zderzenie z tą ottomańskością tureckiej biurokracji urośnie do rangi zderzenia cywilizacji. I takich zderzeń będzie mnóstwo. Choćby stosunek Turków do kobiet, do mniejszości seksualnych czy wielu innych spraw, które nawet w Polsce stają się normalne. I mimo że nam było trochę łatwiej, to też musieliśmy tę pracę wykonać. Nam zajęło to piętnaście czy osiemnaście lat, Turkom niech zajmie trzydzieści. Ale niech nie schodzą z tej drogi.

cyjnych, nie było żadnego pomysłu, jak wdrożyć je w społeczeństwo. W końcu Turcy mieli tam być tylko przez pięć lat. Po pięciu latach okazało się, że są potrzebni na kolejnych pięć, później następnych pięć lat, aż w końcu wyszło na to, że zostali w Niemczech na całe swoje życie. I te dzieciaki, których nikt nie próbował integrować, są dzisiaj dorosłymi ludźmi. W filmie Głową w mur jest genialna scena, w której główny bohater próbuje opowiedzieć o swoich uczuciach i okazuje się, że nie jest w stanie tego zrobić ani po turecku, ani po niemiecku. To właśnie jest scena, która doskonale oddaje cały ten syf. Uważam, że to nie Turcja ma pracę domową do odrobienia, lecz Europa. Europa, która przyjęła masę emigrantów z różnych miejsc na świecie, nie będąc w stanie wypracować sposobów na to, żeby tych ludzi dobrze u siebie przyjąć i pomóc im się zaaklimatyzować.

To nie Turcja ma pracę domową do odrobienia, lecz Europa

jestem politologiem, nie miałem nigdy ambicji, aby potrafić odpowiadać na tego typu pytania. Obserwując Turcję od wielu lat, mogę powiedzieć, że niewątpliwie staje się ona coraz poważniejszym mocarstwem regionalnym. A dzięki znaczeniu w regionie ma szanse stać się mocarstwem o znaczeniu globalnym. Zwłaszcza gdy Irak został wyłączony z tej gry, a Iran powoli sam się z niej wyłącza. Turcja zostaje na placu boju niejako sama. Czy mieszkańcy Bliskiego Wschodu też tak ją postrzegają?

Ponieważ w Polsce nastawienie mediów i opinii publicznej jest bardziej proizraelskie, brakuje nam wystarczających środków, by przekazać opinię arabskiej ulicy. Ale po tym, co wywodzący się ze środowisk konserwatywnych premier Recep Tayyip Erdoğan zrobił w sprawie Gazy, stał się on na Bliskim Wschodzie absolutnym bohaterem. Wśród Syryjczyków czy Libańczyków turecki premier wyrósł na naturalnego lidera Świata Islamu na Bliskim Wschodzie. Co na to Europa?

Europa stoi przed olbrzymią szansą, ponieważ ten bohater muzułmańMówisz o dzieciach, a co z ich rodzicami? skiej ulicy jest jednocześnie człowieNie chcę powiedzieć, że ci starsi są już kiem pracującym nad bardzo dobrymi straceni, ale że trzeba skupić się na tych relacjami z Zachodem. Trzeba mieć najmłodszych. Gdy ktoś, kto wychował świadomość, że obecny premier jest się w jakiejś wiosce w północnej Ana- zupełnie inny niż jego duchowy ojtolii, przyjeżdża do Europy jako trzy- ciec, Necmettin Erbakan, który będąc dziesto-, czterdziestolatek, to możliwe, premierem pod koniec lat dziewięćWielkim problemem będzie też turecka migra- że nie da się już z niego zrobić Niemca dziesiątych, zrobił triumfalny objazd cja. To widać w granicach samej Turcji: gdy cała czy Polaka. To nie o takich ludzi toczy po krajach muzułmańskich, obwiewioska ze wschodu przyjeżdża do Stambułu, się batalia. Batalia toczy się o tych, któ- ścił wprowadzenie szariatu i kompletto ludzie zakładają swoje osiedle, swój sklepik, rych ci trzydziesto- czy czterdziesto- nie zamroził stosunki z Zachodem. swój kebab. Nawet nie starają się asymilować latkowie przywieźli ze sobą. O te dzie- Erdoğan rządzi już dziewięć lat i, jak z resztą społeczeństwa. ciaki. One absolutnie powinny chodzić dotąd, nic podobnego mu do głowy Wiesz, jaki jest główny problem z asy- do szkoły z dziećmi polskimi, francu- nie przyszło. Turcja ma świetne relacje z Zachodem. milacją Turków? Spójrz na Niemcy. Za- skimi czy niemieckimi. prosili do siebie Turków w latach sześćdziesiątych, bo potrzebowali taniej siły *** W takim razie dlaczego wielu zachodnich roboczej. Turcy mieli tam pracować Czy Turcja jest światowym mocarstwem? komentatorów uważa, że zeszłoroczne reprzez pięć lat. Część z nich przyjecha- Umiejscowienie Turcji na mapie poli- ferendum w sprawie zmiany konstytucji była sama, część z rodzinami i dziećmi. tycznej świata to zadanie daleko wy- ło krokiem w stronę islamizacji Turcji? Dla tych dzieciaków nie było przygoto- kraczające poza moje kompetencje. Po- To jest bardzo złożony problem. Żaden wanych żadnych programów integra- wiem więcej: mimo że z wykształcenia kraj w Europie nie ma w swojej konsty-

53


tucji zapisu, w myśl którego nad prezydentem i parlamentem czuwa jeszcze jakaś wojskowa rada. Do zeszłego roku turecki sejm mógł sobie obradować i stanowić prawo, ale musiał się mieć na baczności. Jeżeli uchwaliłby coś, co nie było zgodne z wolą Atatürka, to armia mogła go zdelegalizować. Zmniejszenie roli wojskowych w Turcji jest więc bez wątpienia krokiem w stronę demokracji. Krokiem, który wykonał rząd islamski.

Na tym właśnie polega problem: na ile wierzymy Erdoğanowi, że jest demokratą i że jego gęba została mu dorobiona przez politycznych przeciwników, a na ile mu nie wierzymy i sądzimy, że wykorzysta nowe przepisy do wprowadzenia rządów bardziej islamskich…

54

bił coś kompletnie nienaturalnego. I ja nie wiem, czy to się udało. Sam fakt, że referendum, które doprowadzi do zmniejszenia politycznych wpływów armii, odbywa się tak wiele lat po jego śmierci… A co można nazwać sukcesem jego reform?

Dużym sukcesem, jak na ten region, było stworzenie systemu, w którym rzeczywiście rządzi ten, kto ma więcej głosów. Gdy popatrzy się na sąsiadów Turcji, to nietrudno dojść do wniosku, że stworzenie takiego systemu jest w tym rejonie świata ewenementem. Ciekawe, że nawet w Północnym Cyprze, który jest państwem-marionetką, rządzi ten, kto wygrał wybory. Nawet w państwie, które jest uznawane raptem przez jedno państwo świata, zaszczepili oni i wprowadzili demokrację.

Jak więc oceniasz reformy Atatürka?

Zakładając, że ich celem było stworzenie państwa nowoczesnego, mam wrażenie, że zatrzymały się one gdzieś w połowie. Atatürk niewątpliwie był wielkim człowiekiem. Jego znaczenie dla Turcji jest nie do przecenienia. I chyba to właśnie jego wielkość sprawiła, że kiedy go zabrakło, Turcy struchleli, przerazili się i kompletnie nie wiedzieli, co robić dalej. Myślę, że jest to ciekawe z psychologicznego punktu widzenia. Oni nie próbowali zrozumieć, że świat się zmienia, że się zmieniamy my, że zmieniła się Turcja. Nie próbowali przetwarzać idei Atatürka i iść do przodu. Mam wrażenie, że jego przyjaciele i jego partia ograniczyli się do tego, żeby Atatürka zachować w słoju z formaliną, i z tym słojem próbowali uzgadniać decyzje polityczne.

A jak jest naprawdę?

I nadal trwają w letargu?

To okaże się w sytuacji, która nastąpi prędzej czy później, gdy Erdoğan będzie musiał oddać władzę. Pierwszym testem będzie to, czy w ogóle ją odda. Drugim – czy pojawi się jakiś zdecydowany lider na tureckiej lewicy, który będzie w stanie zawalczyć z nim o władzę. Zatem do momentu, w którym nie zmieni się rząd i w którym ten nowy rząd nie będzie musiał pracować na warunkach stworzonych przez Erdoğana, nikt nie wie, na ile jego reformy są głębokie i niepokojące.

Rok temu założona przez Atatürka Republikańska Partia Ludowa (CHP) była w dramatycznej sytuacji. Rządzili nią kompletnie niereformowalni ludzie, niepodatni na żadne zmiany, niemający pojęcia o tym, co dzieje się w Europie, ale zasłużeni. Tacy panowie po siedemdziesiątce, z wąsem. Bardziej zajmowali się nawalaniem w siebie nawzajem i podgryzaniem się po łydkach niż rzeczywistą próbą zdobycia władzy. Rok temu w partii do władzy doszedł Kemal Kılıçdaroğlu. Nazwano go tureckim Gandhim, dlatego tylko, że jest z twarzy trochę do Gandhiego podobny. No więc rok temu pojawiła się na firmamencie tureckiej lewicy nowa gwiazda, z którą wiąże się tam wielkie nadzieje. Facet jest rzeczywiście fenomenalny, ma trochę krwi alewickiej i trochę kurdyjskiej, więc byłby ciekawą postacią, wokół której można by próbować ulepić tożsamość jakiegoś nowego Turka.

*** Dlaczego tożsamościowa rewolucja Atatürka się udała?

Moja książka jest właśnie o tym, że trudno powiedzieć, czy ona się udała. Atatürk poprzez rewolucję rozdarł Turka na pół. Wcześniej społeczeństwo żyło swoim rytmem, miało swoje prawa, swoje tradycje, swoje przyzwyczajenia, swoje tempo rozwoju i nikt nie wie, w którą stronę by podryfowało. Atatürk zro-

IlusTraCja: aNIa MICIńsKa


Choć na razie nie widać, aby sondaże się zmieniały… A reszta Turcji?

Zmienia się niesamowicie! Zacząłem tam jeździć, kiedy do władzy doszła Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), i od tego czasu tureckie inwestycje za granicą wzrosły sześć razy. W Turcji do tej pory mieliśmy podział na dewotów sekularyzmu i dewotów republiki islamskiej, którzy byli co chwilę delegalizowani. Uważam, że w tym momencie im mniej ideologii w polityce, tym lepiej dla Turcji. Oni potrzebują pragmatycznego sternika, który nie będzie chciał ich popchnąć w stronę jednej z dwóch tradycji, islamskiej bądź Atatürka, lecz który będzie ich wiódł bez żadnej ideologii.

*** W swojej książce Zabójca z miasta moreli nakreśliłeś bardzo smutny obraz. Wydaje nam się, że wyłowiłeś interesujące historie, które nie składają się jednak na żaden obiektywny obraz Turcji. Skoro sam mówisz, że jesteś za jej wstąpieniem do Unii Europejskiej, to dlaczego opowiadasz historie, które mogą nas bardzo zaniepokoić?

Nas przerażają historie o dziewczynach mordowanych w ramach honorowych zabójstw, a ich przeraża, że ojciec alkoholik może rzucać dzieckiem o ścianę. A w lokalnych polskich gazetach takich historii nie brakuje. Książka reporterska nigdy nie będzie obiektywna. Niemniej, jeżeli chodzi o wierność, to chcę być wierny pewnemu nastrojowi. I kiedy wchodzę w jakieś boczne ulice Stambułu, to one są przesiąknięte tym, o czym jest ta książka. Tam coś buzuje. Gdy chodzi się po Diyakbakir – tam jest najwięcej honorowych zabójstw – to czuć tam w powietrzu napięcie. Natomiast, rzeczywiście, jeśli mam sobie coś do zarzucenia, to chyba to, że za mało jest w tej książce Turcji nowoczesnej, idącej ku Europie. Ale za każdym razem, kiedy próbowałem coś takiego napisać, to wychodziła mi jakaś karykatura.

bezludnej, skalistej wysepce, na której mogą zginąć, jeśli tureccy rybacy im Strasznie wkurza mnie dobre samopo- nie pomogą… Bardzo chciałem, żeby czucie Europejczyków. Patrzymy na moja książka krzyczała do czytelnitych Turków, a tam po prostu dzicz. ka, że to nie jest tak, że oni mają belkę I wszystko, co od nas za Uralem, to w oku, a my nie mamy nawet źdźbła. dzicz, i wszystko, co od nas za Bosfo- Belkę prawdopodobnie mamy i my, rem, to dzicz. I tak dobrze się z tym i oni, tylko jakoś tę ich łatwiej jest nam czujemy. Rzeczywiście, u nas nie ma zauważyć. już tradycji zabijania córek za to, że się z kimś przespały. Ale byłem kie- Sądzisz, że te belki są podobnej wielkości? dyś w Danii na osiemnastowiecznym Gdyby wziąć dzisiejsze statystyki, zamku i poznałem historię córki jego prawdopodobnie Turcja wypadłaby właściciela. I ten pan, kiedy ona się w nich gorzej, ale ja wcale nie uważam, przespała z jakimś pastuszkiem, który że Europa ma z tego powodu pretekst okryłby wstydem całą rodzinę, wziął do samozadowolenia. Również dlają i zamurował w ścianie, żywcem za- tego, że i w Turcji, i we wszystkich okolicznych krajach bardzo dużo namieszała. To, że te kraje same nie mogły na jakimś etapie rozwoju dojść do wniosku, że trzeba uporać się z tymi problemami, to też po części jest wina Europejczyków. I to mnie ogromnie wkurza, i mam nadzieję, że w tej książce jakoś to wkurzenie widać. Mam nadzieję, że oprócz tych strasznych historii widać w mojej książce wyrzut sumienia za nas wszystkich, którzy uważamy, że jesteśmy od tych historii oderwani. Co chciałeś zatem powiedzieć przez swoją książkę?

Patrzymy na tych Turków, a tam po prostu dzicz. I wszystko, co za uralem, to dzicz, i wszystko, co za bosforem, to też dzicz

głodził. Więc to nie jest tak, że my nie znamy takich historii i że możemy patrzeć na nie z góry. My co prawda już trzysta lat tego nie robimy, a oni to robią nadal. Ale nam też się to zdarzało. I bliższe mi jest podejście, że to jest także nasz problem. Bo oni przyjeżdżają, emigrują i przenoszą tu swoje tradycje. Zamiast zadzierać nos i mówić, że jesteśmy lepsi, powinniśmy wspólnie usiąść i zastanowić się, co możemy razem zrobić. Czy nie za prosto jest obwiniać w ten sposób Europę?

Gdy piszę o azjatyckich emigrantach, którzy płyną z Turcji do Grecji, to można z tego wyciągnąć wniosek, że Turcy nic złego im nie robią – po prostu zarabiają na nich kasę, a policja ma to w dupie. Gdy jednak chwilę później grecka straż graniczna zabiera tym ludziom wiosła i zostawia ich na jakiejś

Zgadzam się, ale podejrzewam, że gdybyś tę książkę dał do przeczytania przeciętnemu Turkowi…

Zabiłby mnie. Zabiłby. Dokładnie. ■

witold szABłowski (1980) jest dziennikarzem i reportażystą, specjalistą od tematyki tureckiej. Pracował między innymi w CNN Türk i TVN 24, obecnie jest związany z „Gazetą Wyborczą”. Za reportaże ze zbioru Zabójca z miasta moreli otrzymał kilka nagród dziennikarskich, w tym Melchiora 2007, wyróżnienie amnesty International i Nagrodę dziennikarską Parlamentu Europejskiego. Za tę książkę jest również nominowany do tegorocznej nagrody NIKE.

55


56

Stambułem, trudno jest mi zrozumieć, dlaczego w centrum miasta co krok natykam się na pustostany, dlaczego bogatą dzielnicę od najbiedniejszej dzieli jedynie ulica, dlaczego wreszcie obydwie te rzeczywistości zdają się w ogóle nie zwracać na siebie uwagi. Niejednoznaczne oblicze Stambułu w książce Oko świata pomaga zrozumieć Max Cegielski. W sposób mi bliski zgłębia miejską strukturę, pokazuje jej niejednolitość. Dzięki długotrwałym poszukiwaniom dociera do informacji niedostępnych FOT. TErEsa WOźNIaK dla przeciętnego turysty. Cegielski poznaje miasto dzięki ludziom i to oni kształtują sposób, w jaki je opisuje. Orhan Pamuk ma natomiast coś, czego Maksowi Cegielskiemu i mnie zabrakło – świadomość historii i procesów zachodzących w Stambule w XX wieku, zdobytą poprzez donie trudno zrozumieć świat schizo- świadczenie, nie zaś wyczytaną w podfrenika – świat rozszczepionego (gr. ręcznikach. Tym sposobem jedno i to schizein – ‘rozszczepić’) umysłu (gr. samo miasto możemy poznać w dwóch zupełnie różnych odsłonach. phrēn, phren – ‘umysł’).

Świat schizofreniczny niczny TErEsa WOźNIaK Wyobraź sobie, że jesteś młodą dziewczyną, blondynką, niemówiącą po turecku. Po raz pierwszy w życiu udajesz się do Stambułu – miasta, w którym spędzisz najbliższy rok. Z opowieści i książek wiesz, czego mniej więcej możesz się spodziewać. Mimo to, rzeczywistość zupełnie cię zaskakuje. Dość szybko okazało się, że „odstaję” od innych studentów Wydziału Medycznego Istanbul University. Kształcą się na nim Turcy i Arabowie, przy czym wcale nie tak łatwo jest odróżnić jednych od drugich. Początkowe przełamywanie barier językowych i kulturowych nastręczyło mi wiele trudności, nie mając jednak wyboru, musiałam spenetrować od środka to, co Turcja ma do zaoferowania. Rozdarcie wewnętrzne Turków, niespójność ich świata wciąż jest dla mnie – gościa z innego kraju – trudna do zrozumienia. Tak jak osobie zdrowej psychicz-

ambisentencja, czyli głoszenie ambiwalencja, czyli postawa stwierdzeń sprzecznych charakteryzująca się jednoczeW ramach przygotowań do wyjaz- snym występowaniem pozytywdu wzięłam do ręki Istambuł Orhana nego i negatywnego nastawiePamuka, tureckiego pisarza, który nia do określonego przedmiotu

w dzieciństwie został zmuszony do emigracji. Książka opowiada o powrocie autora do miasta jego młodości po wieloletnim pobycie w Niemczech. Będąc na wpół emigrantem, na wpół obywatelem Turcji, Pamuk stara się odnaleźć świat ze swoich wspomnień. Nie zwraca przy tym uwagi na zmiany, które w międzyczasie zaszły w Stambule: wszechogarniający nieład, rezygnację z planowania przestrzeni, hałas. Porównując moje pierwsze wrażenia z obrazem wyłaniającym się z jego książki, dostrzegam spory dysonans. Mimo mojej fascynac ji

Zrozumienie stosunku młodych Turków do państwa zajęło mi sporo czasu. Wydawać by się mogło, że są oni zapatrzeni we własną historię, że panują wśród nich nastroje nacjonalistyczne. 29 października – rocznica stworzenia przez Atatürka republiki – jest dniem wolnym od pracy. Miasto jest wówczas dekorowane niezliczoną ilością flag, odbywają się koncerty, a wieczorem nad Bosforem niebo rozświetlają pokazy fajerwerków. Temu wszystkiemu towarzyszy entuzjazm tłumu śpiewającego pieśni patriotyczne; jest to w końcu święto suwerenności kraju.


Jednocześnie Turcja stara się o przyjęcie do Unii Europejskiej, zarzucając przy tym Zachodowi ciągłe piętrzenie przeszkód na drodze do członkostwa. Na ulicy jednak o tym nie usłyszymy – młodzi ludzie boją się dyskutować o polityce, historii najnowszej czy przyszłości kraju. Składa się na to wiele czynników, wśród których jednym z istotniejszych jest kształt tureckiego szkolnictwa. Na wszystkich etapach edukacji, codziennie przed rozpoczęciem lekcji, organizowany jest apel, w trakcie którego recytuje się wiersz ku chwale ojczyzny. Opowiada on o dumie z bycia obywatelem Turcji i o miłości do prezydenta, który robi dla kraju wszystko, co w jego mocy. Naturalnie, nie może też zabraknąć wspomnienia o Atatürku – wodzu narodu. Aby dostać etat w szkole państwowej, nauczyciel musi zdać egzamin sprawdzający poprawność jego poglądów politycznych, religijnych oraz wiedzę historyczną. Wisienką na torcie jest prawo zakazujące krytykowania osoby i dokonań Atatürka, za co grozi kara pozbawienia wolności, a nawet wydalenie z kraju. Jak więc dziwić się temu, że przeciętni młodzi Turcy nie czują potrzeby zastanawiania się nad własną orientacją polityczną? Ten brak krytycyzmu prowadzi do zaistnienia wielu sprzeczności w ich myśleniu. Interpretację historii wykładaną w szkołach – sztandarowy przykład: „masakra Ormian nie była ludobójstwem” – przyjmują zupełnie bezrefleksyjnie. Tylko jedna spośród spotkanych przeze mnie osób, najbardziej otwarta, choć zarazem głęboko wierząca, była skłonna zgodzić się co do tego, że „oficjalna” wersja historii może być do pewnego stopnia zmanipulowana. Nie przeszkadzało jej to jednak być przekonaną o słuszności przekazywanych w szkole treści. Rozmowę prowadziłyśmy na osobności, ponieważ dziewczyna krępowała się opowiadać o swoich przemyśleniach przy najlepszej przyjaciółce. Bała się, że zniszczy to ich relację, ponieważ jej sceptyczny stosunek do Atatürka mógłby skompromitować ją nawet

w gronie najbliższych znajomych. Warto zaznaczyć, że mówimy tu o studentach medycyny jednego z najlepszych uniwersytetów w kraju, a trzeba podkreślić, że w Turcji prestiż zawodu lekarza jest dużo większy niż w Polsce. Czy nie niepokoi nas fakt, że ludzie, którzy za parę lat będą tworzyć turecką elitę, są w taki sposób ograniczani?

ambitendencja, czyli wykonywanie sprzecznych ze sobą czynności przy braku świadomości ich sprzecznego charakteru

Dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludności Turcji to wyznawcy islamu. W Stambule jednak, jak w żadnym innym mieście, widać, że z tą religijnością bywa bardzo różnie. W grupie ponad sześćdziesięciu osób uczęszczających ze mną na zajęcia tylko cztery kobiety nosiły na co dzień chusty. Dowiedziałam się o tym stosunkowo późno, ponieważ tureckie prawo zabrania studentom zakrywania głów, gdy przebywają na uniwersytecie, podobnie jak zabrania tego w trakcie pracy urzędnikom i wszystkim osobom zawodowo związanym z instytucjami państwowymi. W Stambule wykształciło się widoczne na pierwszy rzut oka zróżnicowanie dzielnicowe, będące pochodną religijności mieszkańców. Miasto podzieliło się na obszary „wyzwolone”, w których można znaleźć bary i kluby, kupić w sklepie alkohol, a wieczorami spotkać na ulicy kobiety, oraz obszary „religijne”, w których podobne zdarzenia należą do rzadkości. Islam jest religią głęboko ingerującą w życie codzienne, w związku z czym w dzisiejszych czasach niełatwo jest być liberalnym muzułmaninem. Zazwyczaj jest się albo w pełni zaangażowanym, albo w pełni wyzwolonym. Nie trzeba dodawać, że prostą drogą prowadzi to do powstania rozłamów w relacjach między młodymi ludźmi. Pewnego dnia, podczas wspólnego obiadu, pomiędzy mną a moimi koleżankami wywiązała się dyskusja na temat aborcji. W Turcji prawo pozwala na usunięcie ciąży w pierwszym

jej trymestrze jedynie w konkretnych sytuacjach. Okazało się, że stanowiska obydwu kobiet diametralnie się różnią. Jedna z nich wyznawała poglądy skrajnie liberalne, oparte na doświadczeniu życia w Turcji wschodniej. W tamtejszych radykalnych rodzinach wiele młodych dziewcząt bywa gwałconych i wykorzystywanych seksualnie. Prawo ograniczające aborcję uderza w takie właśnie osoby, sprawiając, że stają się one jeszcze bardziej ubezwłasnowolnione. Po przeciwnej stronie stołu siedziała dziewczyna, w której studenckim mieszkaniu obowiązywała zasada niezapraszania i niewpuszczania mężczyzn, nawet braci. Dla niej kwestia aborcji nie podlegała nawet dyskusji. Nie ma nic dziwnego w tym, że w jednym kraju spotykamy się z tak skrajnie odmiennymi opiniami, niemniej rzadko zdarza się, żeby osoby znające się ponad trzy lata poznawały swoje poglądy przez przypadek, przy okazji obiadu jedzonego w towarzystwie gościa z zagranicy. *** Mam wielką nadzieje związaną z rozwojem Turcji. Nadzieję, że kraj ten stanie się bardziej przystępny dla swoich obywateli, że będzie ich wspierał, że będzie oferował im lepsze warunki życia, nauki, podróżowania. Aby jednak marzenie to się spełniło, muszą się zmienić nie tylko władze państwowe, ale także stosunek Europy do tamtego świata. Turcja, chcąc stać się bliższą Europie, potrzebuje nie tylko wewnętrznej przemiany. Sposób jej postrzegania musimy zmienić również my, ponieważ przekładanie naszych standardów na tamtejsze warunki nie służy niczemu konstruktywnemu. Tak jak bezcelowe jest mówienie osobie chorej na schizofrenię, że to co uważa za rzeczywiste jest wytworem jej umysłu. ■

teresA woźniAk (1989) jest studentką czwartego roku medycyny na WuM, wychowawcą w sekcji rodzin KIK. Chciałaby mieć w życiu dużo czasu na podróżowanie i jazdę na nartach.

57


katolew P

58

remier Tadeusz Mazowiecki, jeden z pionierów polskiej tradycji Kościoła otwartego, streścił jego specyfikę w czterech punktach: 1. Nie jesteśmy posiadaczami prawdy. 2. Cechą charakterystyczną współczesnego człowieka, także człowieka wierzącego, jest wątpienie. Pozostajemy otwarci na ludzi poszukujących. 3. Szanujemy autonomiczność sfer sakralnej i świeckiej. 4. Bierzemy na siebie odpowiedzialność za dążenie do takiego rozwoju społecznego, który wraz z sobą przynosi ludziom rozwój osobowy, duchowy i materialny. Człowiek, którego powyższe hasła nie pozostawiają obojętnym, nie powinien zapominać o Jerzym Turowiczu, wieloletnim redaktorze naczelnym „Tygodnika Powszechnego”, polskim twórcy otwartego sposobu myślenia o Kościele i świecie. Pisząc o „zapominaniu” Turowicza, nie mam bynajmniej na myśli wymazywania z pamięci jego nazwiska, które od czasu do czasu przewija się wszak w zaangażowanej religijnie publicystyce, uprawianej przez jego spadkobierców i oponentów. Idzie mi raczej o przedwczesne – dziś i zawsze – grzebanie idei Kościoła otwartego, o malejący wpływ środowisk odwołujących się do tej idei na wizerunek i misję polskiego Kościoła. Nasz Kościół bardzo potrzebuje nauczycieli w osobach księdza Jana Ziei czy Jerzego Turowicza. Nie trzeba mu pomników, lecz właśnie nauczycieli, którzy zza grobu prowadziliby inspirujący dialog ze współczesnością. To właśnie mając na uwadze, o rozmowę o myśli Jerzego Turowicza poprosiłem jego przyjaciela, współpracownika i następcę w fotelu redaktora naczelnego „Tygodnika”, księdza Adama Bonieckiego. Mam nadzieję, że niniejszy wywiad będzie nie tylko – jak zażartował mój Rozmówca – egzaminem, przez który możemy przebrnąć metodą „zakuj, zalicz, zapomnij”, lecz także okazją do autentycznego rachunku sumienia: ile otwartości jest dziś w nas, katolikach otwartych? MIsZa TOMasZEWsKI


P A T I E N Z A Z KsIędZEM adaMEM bONIECKIM rOZMaWIa MIsZa TOMasZEWsKI

59

M

usimy oddalić pokusę ciągłego sprawdzania efektów, a skupić się na cierpliwym głoszeniu Dobrej Nowiny. Nie wolno się nam spieszyć z wyrywaniem rzekomego czy prawdziwego kąkolu. Na tym właśnie polega strategia ewangeliczna, trudna i wymagająca żelaznych nerwów. Kiedy prosiłem księdza o spotkanie, sygnalizowałem, że nie chcę rozmawiać o biografii Jerzego Turowicza. Przyszedłem tutaj, żeby znaleźć odpowiedź na pytanie o aktualność jego myśli, o znaczenie jego poglądów na

Kościół i świat dla współczesnego chrześcijanina.

***

Postawa otwarta oznacza […], że nie świat jest dla Kościoła, lecz Kościół dla świata. Kościół nie jest tym niewzruszonym monolitem, strażnikiem niezmiennej prawdy, który czeka, żeby świat do niego przyszedł po tę prawdę, by mu się podporządkował. Kościół został założony dla świata, ma wobec tego świata i w tym świecie misję […]. Jerzy Turowicz, Wstępny bilans Soboru, „TP” 1/1966 Na czym polega ta misja?

To znaczy, że zamierza pan przeegzami- W Ewangelii Janowej Chrystus powianować z Jerzego Turowicza jego ucznia… da do swoich uczniów: „Jeżeli Mnie Co mam powiedzieć, proszę pytać. miłujecie, będziecie zachowywać mo-


60

je przykazania”. Wbrew pozorom, zdanie to nie ogranicza się do konkretnych pięciu, dziesięciu czy piętnastu przepisów. Zachowywanie przykazań Chrystusa oznacza przyjęcie Jego przesłania, które jest przesłaniem miłości. Święty Jan pisze, że „jeśli Bóg tak nas umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować”. Nie mówi w kategoriach wymiany: „miłować Boga”, lecz „miłować się wzajemnie”. To właśnie orędzie braterstwa wszystkich ludzi stanowi o przesłaniu Ewangelii, którego zaczynem ma być Kościół. A ma być nim w sposób tak pociągający i tak magnetyczny, żeby widząc nas, ludzie chwalili Ojca. Prawda – jak ogłosił II Sobór Watykański – ma narzucać się siłą samej tylko prawdy. Jeśli idzie o sposób realizowania tej misji, to Ewangelia nie zawiera dokładnych instrukcji. Jak ma ją konkretnie urzeczywistniać w swoim życiu biskup, ksiądz czy świecki chrześcijanin – oto jest pytanie, z którym Kościół boryka się od dwóch tysięcy lat…

ściół nie można patrzeć jak na oblężoną fortecę, odpierającą napór sił uderzających z zewnątrz o jego mury, że musi on zrezygnować ze stawiania na pierwszym miejscu obrony swoich interesów uwarunkowanych historyczną przeszłością, bowiem jego jedynym prawdziwym interesem jest być obecnym wszędzie, jako ewangeliczny zaczyn, jako ferment, od wewnątrz powolną pracą przemieniający kształt świata.

Po czym możemy poznać, że Kościół dobrze się wywiązuje z powierzonych mu zadań?

Czy wolno określić nawracanie bądź świadectwo mianem strategii, jakie Kościół arbitralnie przyjmuje, by być jak najbardziej skutecznym?

W świetle Ewangelii kryterium oceny dzieła są jego owoce. Oznacza to, że codziennie na nowo musimy zadawać sobie pytanie o to, czy nasze – Kościoła – zaangażowanie przynosi światu miłość i braterstwo, czy sprzyja ochronie ludzi słabych i pokrzywdzonych, czy też, przeciwnie, zaognia konflikty i zaostrza podziały. Nie znaczy to, że Kościół w swojej praktyce duszpasterskiej powinien kierować się wyłącznie dobrym samopoczuciem powierzonych sobie ludzi. Jego działalność zawsze będzie budziła pewne kontrowersje. Jeśli jednak zacznie ona rodzić wrogość czy wręcz nienawiść, to będzie znaczyło, że dzieje się coś niedobrego.

***

Jerzy Turowicz, Kościół nie jest łodzią podwodną, „TP” 39/1972

Codziennie na nowo musimy zadawać sobie pytanie o to, czy zaangażowanie Kościoła przynosi światu miłość i braterstwo Skuteczność nie jest tu dobrym kryterium! To podstawowa zasada w organizowaniu pracy misyjnej. Nie można pytać: „No to ilu macie tych nawróconych? Tylko tylu?”. Strategia ewangeliczna jest strategią ziarna, które pada na ziemię – jedno na urodzajną, inne na kamienistą, jedno wydaje owoce, inne nie wydaje. Lecąc kiedyś samolotem, Jan Paweł II usłyszał od dziennikarzy: „Ojciec Święty jeździ i jeździ, kosztuje go to tyle wysiłku, a tak niewiele z tego wynika…”. Rzekł na to, że to tak samo jak ze wspomnianą przypowieścią, w myśl której większość ziaren niestety się marnuje. Za jego odpowiedzią kryło się przekonanie, że wiara nie jest dziełem człowieka, lecz działaniem Ducha Świętego, który daje wzrost.

Skoro Kościół nie jest – przede wszystkim – instytucją hierarchiczną, ale wspólnotą ludzi odkupionych krwią Chrystusa […], skoro jego zadaniem jest przekształcanie Działaniem, na które człowiek odpowiada. całej ludzkości we wspólnotę braterstwa, Dlatego trzeba przygotować Mu drogę, przyjaźni i miłości, to znaczy, że na Ko- usuwać uprzedzenia, pokazywać pięk-

no chrześcijaństwa. Nie można jednak sądzić, że jeśli komuś się przedstawi miażdżące argumenty za istnieniem Boga i prawdziwością wiary katolickiej, jeśli zapędzi się kogoś w kozi róg do tego stopnia, że nie będzie mógł nic na to odpowiedzieć, to on wtedy padnie na kolana i zakrzyknie: „Wierzę!”. Wręcz przeciwnie, będzie wściekły, poczuje się przez nas upokorzony. Dlatego musimy oddalić pokusę ciągłego sprawdzania efektów i skupić się na cierpliwym głoszeniu Dobrej Nowiny. Nie wolno się nam spieszyć z wyrywaniem rzekomego czy prawdziwego kąkolu. Na tym właśnie polega strategia ewangeliczna, trudna i wymagająca żelaznych nerwów. Z perspektywy wielu wojowniczo nastawionych chrześcijan mówienie o świadectwie musi sprawiać wrażenie być może szlachetnego, lecz w ostatecznym rozrachunku naiwnego idealizmu. Czy w tych trudnych czasach Kościół może sobie pozwolić na taką utopię?

Utopią jest cała Ewangelia z przykazaniem miłości nieprzyjaciół. Czy to znaczy, że mamy z niej zrezygnować? To jest ideał, do którego dążymy, którego nie potrafimy zrealizować w pełni, lecz do którego powinniśmy się, na ile to tylko możliwe, przybliżać. Dlatego tak bardzo ważne jest pytanie o narzędzia, którymi się przy tym posługujemy. Narzędziami z istoty swojej chrześcijańskimi są świadectwo życia, wyrażanie sprzeciwu wobec zła i podawanie racji tego sprzeciwu językiem, który będzie zrozumiały dla naszych rozmówców, słuchaczy, czytelników. Możemy oczywiście podjąć walkę o treść preambuły do konstytucji europejskiej, co przyniesie więcej napięć niż pożytku, ale możemy też zaangażować się w budowanie instytucji, które służą dobru. Możemy walczyć z aborcją, ale możemy też budować domy dla samotnych matek, by stawić czoło przyczynom tego zjawiska, jakimi są desperacja i bezradność. Jedną z największych zasług Jana Pawła II było pokazanie, że wychodząc od zasad Ewangelii, można naprawdę wpłynąć na kształt świata.


***

Fundamentem demokratycznego i pluralistycznego państwa są […] podstawowe wartości, takie jak godność i prawa osoby ludzkiej, wolność czy solidarność. Można powiedzieć, że zadaniem państwa jest promocja wartości, także tych, które nazywamy wartościami chrześcijańskimi, ale w sposób uwzględniający prawa i przekonania wszystkich obywateli, a więc przez stwarzanie warunków, w których człowiek będzie mógł się rozwijać, żyć według swoich przekonań, głosić je i dawać im świadectwo. Do tego jednak nie jest potrzebne, by owe wartości wpisywać w ustawy czy w struktury. Po prostu państwo służy tym wartościom, respektując prawa człowieka. Natomiast Kościół – a mówiąc „Kościół”, mam na myśli nie tylko hierarchię i duchowieństwo, ale i katolików świeckich, całą wspólnotę ludzi wierzących – ma nie tylko prawo, ale i obowiązek pragnąć i dążyć do tego, by wartości chrześcijańskie były wcielane w życie, realizowane w życiu jednostek i zbiorowości. Jerzy Turowicz, Wartości chrześcijańskie i polityka, „TP” 14/1992 Podstawowy problem nie polega chyba na nazwaniu uniwersalnych wartości, lecz na tym, jak się je rozumie. Wolności głoszonej przez europejskich liberałów Kościół przeciwstawia „prawdziwą wolność”. To, co społeczeństwa Zachodu nazywają „szczęściem”, Kościół woli określać mianem „hedonizmu”, a zwykłym egoizmem jest dla niego to, co zblazowani Europejczycy kultywują jako „samorealizację”. I jak tu się dogadać?

ny w każdej teorii rozwoju społecznego. Trzeba o tym przypominać, raczej zresztą w dialogu ze społeczeństwem niż w sporze z grupami lobbystycznymi, które często są zainteresowane tym właśnie, żeby ów wymiar zagubić. Jak taki dialog ze społeczeństwem miałby wyglądać?

To zależy od tego, jaki jest stan świadomości danego społeczeństwa. Trzeba ją kształtować, ale antropologii chrześcijańskiej nie narzuci się przecież przy pomocy aktów prawnych. Jeżeli ideał hedonistyczny czy konsumpcyjny zakorzeni się w ludzkim myśleniu, to nie pomogą żadne, najbardziej nawet drastyczne, ustawy. Powtórzmy raz jeszcze, że prawda musi przyciągać siłą samej prawdy. No dobrze, ale jeśli mamy kogokolwiek przyciągać, to powinniśmy najpierw bacznie się sobie przyjrzeć. I co widzimy? Widzimy, że my sami różnimy się w naszym sposobie rozumienia wartości dokładnie tak samo jak niechrześcijanie. Jedni w imię miłości do drugiego człowieka byliby skłonni ograniczać jego wolność, drudzy z tą samą miłością na ustach wzywają do tolerancji…

Cóż ja mam na to odpowiedzieć? Ma pan rację, tak właśnie jest. I już? Czy nie możemy, czy nie powinniśmy czegoś z tym zrobić?

Za każdym razem, kiedy takie różnice wychodzą na jaw, powinniśmy zadać sobie pytanie: „A może oni mają w czymś rację?”. Trzeba umieć zakweWierzę w to, że można się porozu- stionować, poddać w wątpliwość swomieć na płaszczyźnie zdrowego roz- je własne przekonania. Kiedy wszyscy sądku. Po pierwsze, prawom człowie- się tego nauczymy, styl naszych spoka muszą towarzyszyć obowiązki. Po rów się zmieni. To jedyne, co możemy drugie, wolność pociąga za sobą od- robić. Tego nie da się osiągnąć z dnia powiedzialność. Wreszcie po trzecie, na dzień, ale być może w ciągu stu jeśli idzie o szczęście, to nietrudno lat choć trochę się do siebie zbliżymy. wykazać, że nie jest ono tożsame z do- Dlatego nie wolno nam odsądzać od brobytem materialnym. Dobrobyt ma- dobrej wiary tych, którzy myślą na terialny, jeśli podnieść go do rangi ab- przykład w kategoriach lansowanych solutu, oznacza w praktyce dobrobyt przez Radio Maryja. To są ludzie żarniewielkiej części społeczeństwa, któ- liwie przekonani o słuszności swojego ra bogaci się kosztem pozostałych. Du- pojmowania chrześcijaństwa. Jeśli się chowy wymiar człowieka, jakkolwiek ich łomocze, to tylko utwierdza się ich go rozumieć, musi zostać uwzględnio- w ich niechęci i uprzedzeniach. A prze-

antropologii chrześcijańskiej nie narzuci się przy pomocy aktów prawnych. Prawda musi przyciągać siłą samej prawdy

61


cież podobne różnice towarzyszą Kościołowi od czasów apostolskich. Patienza. Duch Święty nas oświeci.

***

Kościół hierarchiczny nie angażuje się bezpośrednio w życie polityczne, nie należy to do jego misji. Ale orędzie ewangeliczne głoszone przez Kościół zawiera daleko idące konsekwencje społeczne. Kościół nie proponuje konkretnych rozwiązań problemów ekonomicznych ani też modeli ustrojów politycznych. Nie należy to do jego kompetencji, należy bowiem do kompetencji obywateli, członków społeczności świeckiej, której autonomię Kościół szanuje. Natomiast Kościół głosi wyprowadzone z ewangelicznego orędzia, z ewangelicznej wizji sensu istnienia i powołania człowieka oraz całej społeczności ludzkiej, zasady, którym winny odpowiadać struktury i instytucje życia zbiorowego, jeśli mają służyć człowiekowi i realizować dobro wspólne.

62

Jerzy Turowicz, Kościół i polityka, „TP” 12/1985 „Czy skoro jest pewien, że jego nauka o tym, jak człowiek ma żyć, jest prawdziwa, Kościół nie ma obowiązku narzucić jej ludziom i starać się tak zorganizować społeczeństwo, żeby jak najmniej oddalało się od religijnych przykazań?” – ironicznie pytał w 1991 roku Czesław Miłosz. No właśnie, czy Kościół nie ma tego obowiązku?

Kośc ió ł ma obow iązek głoszen ia Ewangelii „w czas i nie w czas”, przypominania o zasadach w niej zawartych, i – na pewnym poziomie ogólności – proponowania odpowiadających tym zasadom rozwiązań. Skoro jednak państwo jest wypadkową tylu różnych sił i stanowisk, to nie należy się spodziewać, że zawsze uda się te propozycje zrealizować. Tak czy inaczej, wpływanie na ustawodawstwo z całą pewnością nie jest najważniejszym terenem działalności Kościoła. Jest nim wpływ na mentalność, na postawy życiowe ludzi. Inna rzecz, że ów wpływ Kościoła na ustawodawstwo jest przedmiotem nieustannych ataków ze strony ludzi, którzy nie są, jak się wydaje, najle-

piej zorientowani w sytuacji. Bo nikt przytomny nie wierzy chyba w to, że którykolwiek spośród biskupów ma tak wielki wpływ na marszałka Sejmu, że gdy każe mu schować ustawę do szuflady, to marszałek posłusznie to uczyni. Nie ma w Episkopacie postaci o tak potężnych wpływach.

niem, którego głos może nie współbrzmieć z głosem Magisterium?

Te opory, acz zrozumiałe, świadczą o słabości przekonań. Jeśli ktoś zabiega o to, by nie zabijać niewinnych ludzi – a tak katolik rozumie aborcję – to nie powinien się kierować obawą, że kogoś urazi. Powinien jednak odwoływać się do argumentów racjonalnych. Nie moWpływ Kościoła na prawodawstwo wyraża się że zmuszać niewierzących do przyjęcia raczej w bardziej lub mniej stanowczym ape- argumentacji opartej na wierze. Tu nie lowaniu do polityków, którzy przyznają się do chodzi nawet o głos Magisterium, ale wiary katolickiej. Czy taki polityk powinien za o wartości, o które się walczy. Zwolennikami restrykcyjnego prawa wszelką cenę dążyć do tego, żeby czynić literę aborcyjnego są nie zresztą sami tylko prawa coraz bardziej chrześcijańską? Ten problem został wyartykułowany katolicy. Ustawa, która zło traktuje przez Jana Pawła II w encyklice Evan- jako dobro, nadaje kierunek społeczgelium vitae. Papież zalecił prezentowa- nemu rozumieniu wartości. Relatynie w kwestiach spornych – w tamtym wizacja prawa do życia jest społecznie przypadku chodziło o aborcję – poglą- niebezpieczna. du chrześcijańskiego. Gdyby jednak jasne było, że nie da się go przeforso*** wać, to katolik powinien dążyć do zmi- Świadectwo to zgodność życia z wyznanimalizowania zła, wspierając projekt, waną i głoszoną wiarą. Owa zgodność nie który jest możliwie najmniej oddalony dotyczy tylko życia osobistego jednostki, od ideału. Powyższa interpretacja zo- dotyczyć musi ona także stosunku do spraw stała później zakwestionowana przez drugiego człowieka, spraw całej wspólnoty etyków z KUL-u. Pisali oni, że jest nie ludzkiej, całej rodziny człowieczej. Sprawy do pomyślenia, by katolik głosował za wojny i pokoju, głodu i nędzy czy niespraustawą, która dopuszcza przerywanie wiedliwości społecznej mogą być probleciąży. Niemniej, papieska wykładnia mami par excellence politycznymi, nie tak właśnie jest wciąż interpretowana. przestają jednak zarazem być problemami moralnymi. Człowiek, który nie reaguje na to, że wojna w Wietnamie przynosi śmierć i straszliwe cierpienia milionom niewinnych ludzi, że potęgujące się napięcia międzynarodowe grożą całej ludzkości kataklizmem atomowym, że codziennie dziesięć tysięcy ludzi umiera z głodu w Indiach, w brazylijskim Nord Este i gdzie indziej, że niesprawiedliwe struktury społeczne utrzymują miliardowe masy ludzkie w nędzy, ciemnocie, zacofaniu, czyli na poziomie poniżej godności ludzkiej, ten człowiek nie jest chrześcijaninem, nie rozumie Ewangelii Postawmy problem na ostrzu noża. Jak po- i nie daje jej świadectwa. A reagować, być winien zachować się poseł-katolik, który jest wrażliwym, to nie znaczy tylko odczuwać przekonany o tym, że chrześcijański kształt współczucie czy nieść – w miarę możności prawa aborcyjnego jest do przeforsowania, – pomoc, ale znaczy także angażować się lecz jednocześnie odczuwa pewien opór przed w te problemy, dążyć do radykalnej zmianarzuceniem mniejszości prawa dla niej nie- ny istniejącej sytuacji, do zmiany struktur zrozumiałego? Co dla chrześcijanina jest war- politycznych i społecznych, zaczynając od tością większą: życie czy prawo jednostki do przekształcenia mentalności, od wytwarzapostępowania w zgodzie z własnym sumie- nia prądu opinii publicznej. To jest także

Najczęstsza pokusa to dać się pochłonąć głoszeniu słowa i sakramentom, a miłosierdzie zostawić na potem


świadectwo, to jest także apostolstwo. Bez takiego świadectwa nie można człowieka naszych czasów przekonać, że Ewangelia Chrystusa jest ewangelią miłości bliźniego, Ewangelią powszechnego braterstwa wszystkich ludzi.

na też – jak pisał Turowicz – „dążyć do radykalnej zmiany istniejącej sytuacji, do zmiany struktur politycznych i społecznych”. Czy to drugie rozwiązanie nie jest bardziej chrześcijańskie?

Obawiam się tego stopniowania. Nie wszyscy mamy możliwość radykalnie zmieniać struktury polityczne i spoJerzy Turowicz, Świeccy odpowiadają łeczne. Gdybyśmy powiedzieli, że dona apel, „TP” 4/1968 piero to jest godne chrześcijanina, mielibyśmy wygodne alibi. Indywidualne Czy zaangażowanie społeczne jest wyrazem poświęcenie siebie, danie swego żychrześcijańskiego miłosierdzia, czy też naszym cia, jak mówi Ewangelia, obowiązuje obowiązkiem? wszystkich. Matka Teresa nie zmieniaDla chrześcijanina miłosierdzie jest ła struktur, a jednak zmieniła oblicze obowiązkiem. Obojętność wobec cier- świata swej epoki. Grzech strukturalny pienia bliźniego stanowi narusze- – to określenie Jana Pawła II – jest wielnie podstawowej zasady moralności kim złem, za którym ostatecznie stoi chrześcijańskiej. konkretny człowiek, konkretni ludzie. Hoc est faciendum, et illud non omittendum. Zmiany struktur wymagają wielkiej mądrości. Historia uczy, że pod tym pretekstem stało się wiele zła.

Trzeba umieć poddać w wątpliwość swoje własne przekonania. To jedyne, co możemy robić

*** Czy wierzy ksiądz w to, że świat staje się coraz lepszym miejscem?

Nie wiem, choć mam wrażenie, że wiele rzeczy zmienia się na lepsze. To, co w czasach mojej młodości było czymś zupełnie naturalnym, dziś jest nie do pomyślenia. Większa jest dziś wrażliwość na wartości. W Kościele pożegnaliśmy, chyba definitywnie, różne formy chrześcijańskiego antyjudaizmu czy antysemityzmu. Zmienił się też nasz stosunek do wyznawców innych religii. To widać nawet w języku. W swej relacji z pielgrzymki do Ziemi Świętej w roku 1963 kardynał Karol Wojtyła napisał, że w Grocie Narodzenia polscy biskupi odprawiali Msze święte od północy do wpół do szóstej rano, ponieważ o tej godzinie „rozpoczynają swe nabożeństwa Grecy-schizmatycy”. To żart?

Czy nie ma ryzyka, że Kościół, zamiast głosić Ewangelię, zacznie się zajmować ubogimi?

W niektórych krajach rzeczywiście dochodziło do „ucieczek” Kościoła w działalność charytatywną. Nie da się jednak wyeliminować tego ryzyka. Benedykt XVI pisał w jednej ze swoich A jednak chrześcijanie różnią się pod wzglę- encyklik, że wspólnota chrześcijańska dem wyznawanych przez siebie poglądów spo- jest zbudowana na trzech filarach: Słołecznych i ekonomicznych, tak samo jak różnią wie Bożym, sakramentach i miłosiersię pod względem wyznawanych przez siebie dziu. Kiedy któregoś z nich zabraknie, wspólnota nie jest prawdziwie przekonań politycznych… To jednak nie znaczy, że istnieje po- chrześcijańska. Najczęstsza pokusa między nami kontrowersja dotycząca to dać się pochłonąć głoszeniu Słowa obowiązku pomagania ludziom cier- i sakramentom, a miłosierdzie zostapiącym i ubogim. Akurat w tym jeste- wić na potem. Zachwiania równowaśmy jednomyślni. gi się zdarzają, ponieważ tak już z nami jest, że się dajemy tak pochłonąć Wypełnianie tego obowiązku można jednak po- jednej dziedzinie, że brak nam czasu zostawiać indywidualnej dobroczynności, a moż- i energii na inne.

Nie! Tak się wtedy mówiło… Więc coś tam się jednak zmienia. ■

ks. AdAM Boniecki Mic (1934) jest redaktorem seniorem „Tygodnika Powszechnego”, w przeszłości jego asystentem kościelnym, a po śmierci jerzego Turowicza w 1999 roku – redaktorem naczelnym pisma. W latach 1979–1991 sprawował funkcję redaktora naczelnego polskiego wydania „l’Osservatore romano”. Przez osiem lat (1993–2000) piastował godność generała Zgromadzenia Księży Marianów.

63


Laboratorium w piwnicy TOMEK KaCZOr KajETaN PrOCHyra ZdjęCIa: TOMEK KaCZOr

64

C

zujny obserwator warszawskiego życia kulturalnego z pewnością zauważył poruszenie jakie zapanowało na scenie okołojazzowej muzyki alternatywnej. Odpowiedzialność ponosi za nie grupa kilkunastu muzyków. Na naszych oczach tworzą coś, co z perspektywy czasu zapisze się złotymi zgłoskami w historii polskiej muzyki!

W niedużej salce w piwnicy, która na oko pomieścić może maksymalnie osiemdziesiąt osób, nie było gdzie wetknąć szpilki. Na niewielkiej scenie sześciu muzyków również nie miało komfortowych warunków, szczególnie, że w każdy skrawek wolnej przestrzeni próbowały się wcisnąć kolejne osoby, dla których nie starczyło miejsca na widowni. Na scenie: Mewa Chabiera, Raphael Rogiński, Paweł Szpura, Ksawery Wójciński, Wacław


Zimpel i Macio Moretti. Możliwe, że ten ostatni, porwany muzyką, spontanicznie dołączył do zespołu, bo na scenie pojawił się w trakcie występu, a jego nazwisko nie widniało na plakacie. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Wszak koncert dawali sami starzy znajomi. Co więcej – z większością grywał już nieraz i to w najróżniejszych konfiguracjach. Tym razem muzycy zabrali publiczność w bluesową podróż do Nowego Orleanu, gdzie w latach dwudziestych minionego stulecia grał Willie Johnson, zwany „Ślepym Pielgrzymem”. Ten pamiętny koncert odbył się na warszawskiej Woli, w klubokawiarni Chłodna 25. I choć od tamtego czasu minęło już pół roku, to z pewnością długo nie zapomną go ci, którzy mieli szczęście go słuchać. Dźwięki płynące ze sceny nie pozwalały nikomu stać spokojnie. Każdy podrygiwał w rytm muzyki, a że miejsca było jak na lekarstwo, to stojąc w tłumie można było się poczuć jak w starym Ikarusie pędzącym po wybojach.

Muzycy traktują swoje koncerty jak rodzaj towarzyskiego spotkania zarówno z przyjaciółmi na scenie jak i z widownią

go debiutancki album poruszający się pomiędzy mistycznym, modlitewnym uniesieniem a muzyką etniczną, został uznany przez freejazz-stef.blogspot. com – obecnie najbardziej opiniotwórczą we freejazzowym świecie stronę internetową – za płytę roku 2010. Nawiasem mówiąc Szpura na perkusji gra również we wspomnianym wyżej Cukunfcie. Natomiast Macio Moretti, lider Mitch&Mitch, członek Paris Tetris, wymienionego już Shofar i innych, niezliczonych zespołów i projektów, znany jest już nie tylko bywalcom Chłodnej 25 lecz, z racji otrzymanego niedawno Paszportu „Polityki”, coraz szerszej publiczności. Na scenie demuzyczne puzzle Niepozorna scena w podziemiach biutowała jedynie wokalistka Mewa Chłodnej zapełnia się tak prawie przy Chabiera, lecz wieść niesie, że wkrótce każdym koncercie. Wprawdzie blues wejdzie ona w skład kolejnego projekrozbrzmiewa tam nieczęsto, a może tu Raphaela Rogińskiego. nawet tamtego wieczoru w ogóle brzmiał po raz pierwszy, ale nazwiska Kultowe eksperymenty muzyków na plakacie dla większości Scenie na Chłodnej daleko do standarsłuchaczy nie były obce i gwaranto- dów profesjonalnej sali koncertowej. wały pierwszorzędny poziom. Prowa- Dopiero niedawno zamontowano tam dzący cały zespół Raphael Rogiński drzwi dźwiękoszczelne, oddzielająto najwyższej klasy wirtuoz gitary, ce ją od schodów prowadzących do znany z interpretacji muzyki żydow- gwarnej kawiarnianej części lokalu. skiej w różnych jej formach – bar- Wcześniej, w trakcie bardziej atrakcyjdziej popularny Cukunft odczytujący nych koncertów, schody te zastawione współcześnie muzykę klezmerską oraz były przez spóźnialskich, dla których Shofar, gdzie chasydzkie niguny spo- nie starczyło miejsca w piwnicy. Mimo tykają się z free jazzem spod znaku to, na Chłodnej nie brakuje nigdy ani Mikołaja Trzaski. Rogiński doskonale chętnych do grania muzyków, ani skoodnajduje się też w muzyce klasycz- rych do słuchania wiernych fanów. Ci nej, którą również przepuszcza przez drudzy nigdy nie narzekają, że wejścia filtr własnej wrażliwości, co zaprezen- na koncerty są płatne (choć nie więcej tował choćby na swojej solowej płycie niż 20 zł), a ci pierwsi nie mają oporów, „Bach Bleach”. Wacław Zimpel, Paweł by grać jedynie za bilety, nie pobierając Szpura i Ksawery Wójciński to (pra- od kluby żadnego dodatkowego wynawie w komplecie) kwartet Hera, które- grodzenia za swój występ.

Większość z grających na Chłodnej muzyków najpierw przychodziło tam na kawę czy piwo, a dopiero później zaczęło koncertować. I to w tej właśnie familiarnej, nienadętej atmosferze występów tkwi duża część sukcesu. – Muzycy pracują nad nowym projektem. Ale zanim wyruszą z nim w trasę, przychodzą na Chłodną i grają koncert, żeby zobaczyć, jak to co robią jest przyjmowane przez publiczność. Coś w rodzaju otwartej próby generalnej – mówi Paweł Postaremczak, saksofonista, członek kwartetu Hera. Można nieraz odnieść wrażenie, że muzycy traktują swoje koncerty nadal jak rodzaj towarzyskiego spotkania zarówno z przyjaciółmi na scenie jak i z widownią, na której też zawsze jest wielu znajomych. I tak na przykład niedawny koncert solowy Ksawerego Wójcińskiego zakończył się spontanicznym, trwającym prawie tyle samo co koncert jamem, w który włączyli się koledzy i koleżanki kontrabasisty z sali. Ta swobodna forma nie oznacza bynajmniej niesolidnego podejścia do występu. To, co łączy większość koncertów na Chłodnej, to swobodna i intuicyjna improwizacja, lecz zawsze podparta dobrze przemyślaną koncepcją. Nierzadko koncepcją eksperymentalną, jak choćby koncert żydowskiej muzyki surferskiej, który dał w swoim czasie Raphael Rogiński ze stworzonym specjalnie na ten wieczór zespołem. Muzycy najpierw myślą, a dopiero potem grają. To nie chałtura, ale świadome i nietandetne dawanie czegoś od siebie. Często jest w tym element żartu, dobrej zabawy, ale zawsze na bardzo wysokim poziomie. – Zaczęliśmy traktować Chłodną jako laboratorium – mówi Raphael Rogiński. – Tu powstała masa premierowych wykonań i zawiązało się mnóstwo zespołów. W amoku odrodzenia kultury w Polsce, w dotacyjnych bachanaliach, zapomina się o byciu w środku procesu tworzenia muzyki i sztuki w ogóle. A to właśnie myśleniem laboratoryjnym ocala się kulturę. W tym laboratorium od paru lat odbywają się muzyczne eksperymenty.

65


tytuł Autorzy

lead

66

Grono kilkunastu arcyoryginalnych one znaczenia. Natomiast sama mumuzyków regularnie miesza tu swoje zyka tworzona przez to towarzystwo dźwiękowe składniki, łącząc je w prze- – ma znaczenie i to bardzo poważne. różne mikstury. Efektem tych doświad- Nie tylko zresztą dla samego warszawczeń jest coraz bardziej krystalizujący skiego środowiska, ale dla rozwoju się nurt muzyczny, który już teraz wy- polskiej muzyki niezależnej w ogóle. Stołeczna scena, skupiająca się dziś różnia się na światowej scenie, a z perspektywy następnych kilku lat może wokół Chłodnej 25, a także kilku innych klubów, jak Powiększenie, Cafe być oceniany jako kultowy. Kult ural na czy Now y Wspa n iał y Świat, jest największą i najprężniej Dzieci dobrego WuJka – Nie ma najmniejszych wątpliwości, rozwijającą się alternatywną sceną że warszawska scena wybija się na tle muzyczną w Polsce. Jeszcze zanim pozostałych polskich miast – mówi którykolwiek z tych klubów rozpoWojtek Zrałek-Kossakowski, organizu- czął swoją działalność, na środowijący cykl solowych koncertów „Wolne sko warszawskich muzyków zwrócił Niedziele” w Nowym Wspaniałym uwagę przybyły z Radomia Szymon Świecie. – Inne miasta to w najlepszym Tarkowski. W 2001 roku zorganizowypadku wydawnictwa płytowe lub wał on w stołecznym klubie Jazzgot pojedyncze, małe kluby, najczęściej festiwal WUJek, czyli Warszawski na granicy upadku. Ale to w Warsza- Underground Jazzowy, prezentujący wie skupia się i wciąż prężnie rozwi- „najciekawsze odcienie i smaki muja środowisko, bez którego istnienie zyki improwizowanej z Warszawy”. wszystkich wydawnictw czy klubów WUJek już wtedy pokazał, że w Warszawie jest grupa młodych muzyków nie miałoby sensu. Pojawiające się zarzuty o zamknię- o podobnej wrażliwości i chęci poszutym towarzystwie wzajemnej adoracji kiwania nowych form muzycznych. pozwolę sobie pominąć milczeniem, Na dodatek okazało się, że tworzą oni gdyż z punktu widzenia (czy raczej: nieformalną scenę muzyki improwizosłyszenia) odbiorcy muzyki nie mają wanej.

Jazzgot, który prawie od samego początku borykał się z problemami finansowymi, w 2004 roku ostatecznie zakończył swoją działalność. Młodzi warszawscy muzycy rozwijali się jednak dalej, dojrzewali artystycznie i, jakby na przekór trudnym warunkom, tworzyli coraz więcej ciekawych projektów. Niektóre zespoły miały już kilkuletni staż i chciały nagrać płyty. Zamiast jednak tracić czas i szukać wydawcy, co ze względu na bardzo niszowy charakter muzyki w wielu przypadkach mogło być trudne, w punkowym geście DIY (z ang. Do It Yoursef - zrób to sam, przyp. red), własnym sumptem założyli wydawnictwo Lado ABC. Dziś ci sami muzycy, lecz bogatsi w doświadczenia i dojrzalsi muzycznie, tworzą scenę jeśli jeszcze nie formalną, to na pewno bardzo profesjonalną, cieszącą się uznaniem zarówno w Polsce jak i za granicą, lecz niestety nadal bardzo kameralną.

Jak oni słuchają?

Jazz i muzyka improwizowana mają się w Polsce dziwnie, czego dowodem jest poniekąd także Chłodna 25. Z jednej strony opiniotwórczy dziennikarze


piszą, że muzyka ta jest dziś naszym towarem eksportowym, nasi muzycy zbierają cenne międzynarodowe laury i znów mają swą grą coś do powiedzenia, chyba po raz pierwszy od czasów yassu, a więc wczesnych lat 90. Z drugiej strony nakłady ich płyt są minimalne, a czołowa scena w stolicy ciekawego muzycznie kraju, mieści się w czterdziestometrowej piwnicy. Jednak jeśli spojrzeć na to, do czego dziś służy muzyka, jak się jej dziś słucha, warto cieszyć się z każdego skrawka, każdej piwnicy, szczególnie gdy ta po brzegi wypełnia się ludźmi. Redaktorzy serwisu SickMouthy. com zorganizowali eksperyment pod nazwą: The Music Diary Project. Poprosili 100 osób o to, by przez tydzień odnotowywały, w jaki sposób (w jakich okolicznościach, z kim, z jakiego nośnika itd.) słuchają muzyki. Po przeanalizowaniu 75 muzycznych pamiętników okazało się, że dla 70% ankietowanych najpopularniejszym nośnikiem były pliki mp3 (których 56% ankietowanych słuchało na słuchawkach), 30% ani razu nie słuchało muzyki z kompaktu, 70% ani razu z płyty winylowej, 60% ankietowanych nie było w tym tygodniu na żadnym koncercie, 71% robiło co innego w czasie słuchania muzyki, 66% pracowało, 61% przeglądało internet. Jedynie 5,3% zadeklarowało, że podczas słuchania poświęciło muzyce całą swoją uwagę. Nie są to wymarzone okoliczności do słuchania często trudnej muzyki improwizowanej, freejazzu itp. Dzisiejsze czasy zdają się nie sprzyjać słuchaniu koncepcyjnych albumów, w których kolejność utworów, jakość nagrania, a także brzmieniowe detale są istotną częścią kompozycji, a ich prawdziwym domem jest sala koncertowa i współtworzenie jej na żywo z publicznością. Mimo to, w t ych trudnych okolicznościach, w kilku miastach Polski powstały bardzo znaczące kluby i wydawnictwa płytowe, które zogniskowały wokół siebie znakomitych, szalonych, kreatywnych i bezkompromisowych muzyków. Choć sami muzycy podkreślają, że to Warszawa

jest dziś polskim centrum muzyki eksperymentalnej i okołojazzowej, to mówiąc o krajowej scenie nowej muzyki improwizowanej, nie można jednak nie wspomnieć o jeszcze dwóch istotnych ośrodkach – Krakowie i Poznaniu. To w klubie Alchemia przy Placu Nowym na krakowskim Kazimierzu sieje swoje freejazzowe ziarno Ken Vandermark. To tam zarejestrowano m.in. jego projekt Resonance – międzynarodowy improwizowany tentet amerykańsko-skandynawsko-ukraińsko-polski. Później nagranie to ukazało się na epickim, dziesięciopłytowym zestawie w wydawnictwie NotTwo Records, uznawanym za jedno z najważniejszych na świecie (m.in. przez magazyn Village Voice); wydawnictwie kierowanym przez Marka Winiarskiego, które również mieści się w grodzie Kraka. Podobna sytuacja ma miejsce w Poznaniu, w klubie Dragon i wydawnictwie Multikulti Project, wydającym m.in. nagrania Wacława Zimpla, Raphaela Rogińskiego, Roberta Kusiołka, a także szwedzkiego saksofonisty Matsa Gustaffsona czy wschodzącej gwiazdy amerykańskiej trąbki – Petera Evansa. Te zupełnie prywatne, najczęściej niedotowane przez państwo firmy, powstały z miłości do jazzu i muzyki wyzwolonej. Dzięki talentowi artystów i producentów o polskiej muzyce improwizowanej pisze się w USA, Europie, Japonii, często więcej niż nad Wisłą...

wił tak: – Przez 30 lat graliśmy z przyjaciółmi w klubach, w których ludzie palili papierosy, pili alkohol. Po koncercie czuliśmy się jak gówno. Zaczynaliśmy grać w małych klubach, ale coraz więcej ludzi chciało słuchać naszej muzyki, więc i kluby się powiększały. Jednak nasza muzyka nie służy do picia piwa, więc właściciele zaczęli mieć do nas pretensje: „To jest duży klub, a wasi fani nie kupują nic w barze, co to za ludzie?”. I albo my musieliśmy się wynosić, albo klub nie miał na czynsz i musiał się zamknąć. Taki los spotkał Tonic. The Stone nie jest klubem. Nie ma tam piwa, nie można palić, nie sprzedajemy tam niczego oprócz muzyki. 100% pieniędzy z biletów idzie do artystów, którzy grają danego wieczoru. 100%! Z czego więc płacimy czynsz? Raz w miesiącu gramy koncert tzw. rent-party. Dochód z tego jednego koncertu idzie na opłaty. To stary zwyczaj z East Village, jeszcze z lat 40. Dzięki takiej swobodzie finansowej artyści mogą pozwolić sobie na pełną swobodę twórczą. Istotną cechą The Stone jest też tryb kuratorski: jeden artysta zostaje kuratorem miesiąca i to on zaprasza muzyków, decyduje kto, co i kiedy zagra. Ten model będzie działał wszędzie tam, gdzie jest wspólnota – gdzie są ludzie, którzy chcą słuchać muzyki. Taka wizja dla wielu fanów muzyki na całym świecie jest idyllą. Choć to jeszcze odległe plany, można zdradzić, że trwają prace nad uruchomieniem w Warszawie podobnego miejsca. Muzyków już mamy, kluby powstają, pora wychować publiczność! ■

Tako rzecze Zorn

Legendą awangardowej sceny nowojorskiej (a więc także światowej) jest John Zorn. Nie tylko jest on autorem (kompozytorem i saksofonistą) klasycznych już płyt takich jak „Kristallnacht” czy leaderem formacji Masada i Naked City, ale także producentem (właścicielem kultowego wydawnictwa Tzadik), promotorem muzyki eksperymentalnej, twórcą klubu Tonic, a obecnie nowego centrum kultury The Stone. Na otwartym spotkaniu z fanami podczas Festiwalu Tradycji i Awangardy Kody w Lublinie w 2010 roku mó-

tomek kaczor (1984) jest magistrem kulturoznawstwa, fotografem i animatorem kultury. Współpracuje z Towarzystwem Inicjatyw Twórczych „ę”. Meloman. sekretarz redakcji „Kontaktu”. kajetan Prochyra (1985) jest dziennikarzem muzycznym, szefem redakcji portalu jazzarium.pl, współpracuje z radiojaZZ.FM i jazz Forum

67


Solanka z sercem

tytuł

rOZMaWIają TOMEK KaCZOr KaTarZyNa KuCHarsKa

ZdjęCIa: TOMEK KaCZOr

wars sawa


N

ie mogliśmy ujawnić dokładnej lokalizacji Klubu „Zakręt”, jednak uważna lektura wywiadu powinna dostarczyć wystarczających informacji, by trafić do celu i posmakować niezrównanych pielmieni, chłodnika na kwasie chlebowym czy solanki z kuchni pani Mariny. Nie sposób do pani trafić, nie znając adresu - ot tak z ulicy. Bo to tylko klubowy bufet. Nie ma reklamy, ani szyldu. Kto by wiedział, że ma zejść do piwnicy akurat tego budynku? Ale klienci dopisują, dowiadują się od znajomych. I jeszcze ta myląca nazwa „Zakręt”? Przecież ulica zakręca dobre pięćdziesiąt metrów stąd! W tym samym budynku jest ZAKR, c z yl i Zw ią zek Polsk ic h Autorów i Kompozytorów Piosenki Rozrywkowej. Pierwotnie miały się tu odbywać spotkania słynnych kompozytorów, ale okazało się, że nasi kompozytorzy są zbyt biedni, żeby to wszystko prowadzić. Stwierdziliśmy z prezesem, że przechodzimy na kuchnię.

w kilku gatunkach: mięsna, rybna, warzywna i grzybowa. Ja gotuję mięsną, z samych luksusowych gatunków. Do tego kapary, oliwki, świeże pomidory. Jest tylko raz w miesiącu i ludzie się zapisują na nią w kolejce. Czemu tylko raz w miesiącu? Bo jest to istny rarytas na miarę Warszawy! Bardzo pracochłonna zupa, gotowanie zajmuje prawie trzy dni. Idzie do niej sześć gatunków mięsa: polędwica wołowa, szynka wołowa i wieprzowa, cielęcina, pierś indyka, a każde z tych mięs robi się inaczej. Poza tym trzeba szatkować kapustę, obierać i kroić ogórki…

A żarkoje, tak jak bliny – trzeba robić świeże i od razu podawać. Czyli Pani wszystko przygotowuje wcześniej w domu? Tak. To jest dosłownie domowa kuchnia. Czy kuchnia rosyjska bardzo się różni od kuchni ukraińskiej? Zdecydowanie. Na przykład jedynym wspólnym składnikiem dla barszczu ukraińskiego i rosyjskiego tak naprawdę jest burak. No i te ruskie pierogi… Pierogi ruskie to tak naprawdę warieniki, pochodzą z Ukrainy, która przez lata należała do Rosji. A że dla Polaków Ukraina i Rosja to było to samo, więc mówiło się „pierogi ruskie”. I tak zostało. Jak przyjechałam do Polski z Uralu, to w ogóle nie wiedziałam, co to za pierogi, te „ruskie”!* Poza tym – tylko proszę się nie śmiać głośno – ja nie lubię pierogów. Jak mnie pytają klienci, które pierogi polecam, to ja nie wiem, bo ja tego do ust nie wezmę! Ze swoimi klientami mogę się z tego pośmiać, ale gorzej jak przychodzi klient z zewnątrz… Na ogół jednak sytuacja jest dosyć domowa. Wiem, kto co lubi. Jest wesoło.

W Rosji solankę można dostać w każdym barze. Czy tam po prostu mniej się do niej przykładają? Jak się jedzie pociągiem „Polonez” (dzwoni telefon) Słucham... Otwarte... Do za piętnaście z Moskwy do Warszawy, to też można Skąd ma pani klientów? czwarta... No, proszę Pana, dwie porcje... zjeść solankę, ale z parówką. Różnie. Mimo że to jest taka dziupla Pyta Pan? Gdyby spytał Pan o sto dwie, to i jest bardzo, bardzo skromnie, to przybym się zastanowiła... No proszę, czekam. Taka bez serca… chodzą klienci z ambasady rosyjskiej, No tak! Solanka w Rosji jest bardzo po- ukraińskiej, niemieckiej, izraelskiej, Klient dzwonił. Z Wilanowa jedzie do pularna. Czy znacie takiego pana - on nawet z chińskiej! Poza tym senatorzy, jest chyba dyrektorem jakiegoś teatru minister na święta brał pierogi. mnie na pielmieni. w Warszawie i guru, jeżeli chodzi Sława pani pielmieni krąży po mieście o próbowanie potraw? Sami stali klienci? niczym legenda... To ile pani w tygodniu Właściwie tak. Ale ci klienci przyproMoże Maciej Nowak? musi ich nalepić? wadzają swoich znajomych i taki łańTygodniami to ja nie liczę. Na kilo- Chyba tak. On przychodzi incognito. cuszek szczęścia idzie. Wśród nich są gram w yc hodzi dziewięćdziesiąt Mówi, że takiej solanki, jak u mnie, to m.in. pani Irena Santor, pan Tylman sztuk, a dziennie może zejść od sied- nie jadał w najlepszych domach Sankt ze „Śpiewających Fortepianów”… miu do dziewięciu kilogramów. Proszę Petersburga. A to jest szczyt kultural- Nie będę więcej wymieniać, bo może nej Rosji! Tam ambasador Polski zabie- ktoś sobie nie życzy. W każdym razie sobie policzyć. rał go na solankę, ale ten powtarza, że wśród takiej śmietanki moje miejsce z moją nic się nie równa. Z czego jeszcze słynie pani zakład? też jest znane. Solankę mam. Typowo rosyjską zupę. Tego w Warszawie naprawdę nikt nie A robi Pani żarkoje? ma! W całej Polsce jest chyba tylko Nie, bo nie mam tu prawa nic gotować. * Nazwa pierogów ruskich pochodzi od Rusi rybna w Sopocie. Bo Solanka może być Tylko ewentualnie mogę podgrzać. Czerwonej, a nie Rosji, jak się potocznie uważa.

69


przeszli… Kiedy pojechałam na Ural te dwadzieścia lat temu, nie mogłam się tam odnaleźć. Moje koleżanki, koDzwonił klient, spytać czy chłodnik ledzy – wszyscy pozakładali rodziny, jest. Zaraz przyjdzie, właśnie kończy wszystko jakieś obce. Nie ma już tego kontaktu. zakupy ulicę dalej. (dzwoni telefon) Tak?... Jest... Dobrze, już wlewam.

Kiedy pani przyjechała do Warszawy? Trzydzieści trzy lata temu. Pani jeszcze długo na świecie nie było. Miałam to nieszczęście, że wyszłam za mąż za Polaka (delikatny uśmiech). Przyjechał do Rosji w delegację, tam się poznaliśmy i pobraliśmy.

Czuje się Pani związana z Warszawą? Oczywiście. Jak człowiek mieszka gdzieś przez tyle lat, to się zadomawia... Tu mam znajomych i przyjaciół. Jestem przywiązana i to jest już moje miejsce.

że daleko, ale teraz sobie nie wyobrażam mieszkać gdzie indziej. Jest przepięknie! I pani tak codziennie z tej Pragi z garnkami, kilogramami pielmieni tu jeździ? Tak…

Skoro ma Pani taki sukces, to nie chciałaby Pani otworzyć czegoś większego? Chciałabym bardzo. Tylko jest jedno „ale”. Tu jest taka klitka, nie najlepszy lokal, ale za to niedrogi. Ceny mogę mieć niskie i konkurencyjne dla Gdzie się pani czuje najlepiej? Tu gdzie Śródmieścia. A jakby zmienić lokal na większy, to już by ceny nie były tak A wracała pani jeszcze na Ural w rodzinne lokal, w Śródmieściu? Broń Boże w Śródmieściu! Ten hałas, atrakcyjne. Coś za coś! ■ strony? Nie tęskno? Byłam dwadzieścia lat temu… (Prze- dziury, korki. My dostaliśmy mieszkarywa zdanie i patrzy w okno) O, klienci nie na Pradze. Na początku płakałam,

70


Wielcy warszawscy jaNEK WIŚNIEWsKI

dziadek Lisiecki Warszawa nie doczekała się swojego Karola Dickensa, który w konwencji realistycznej przedstawiłby sugestywny obraz dzielnic nędzy. Nawet sł y nące ze swej „warszawskości” dzieła Bolesława Prusa, z monumentalną „Lalką” na czele, pozostawiają raczej wrażenie blichtru i radosnej wielkomiejskości. Wstrząsające sceny ze skupiska warszawskiej biedoty, Powiśla, zostają przytłoczone przez opisy pałaców z Alej Ujazdowskich i śródmiejskich kamienic. Trudna tematyka społeczna, inaczej niż na zachodzie Europy, pojawia się przy piętnowaniu ludowych zabobonów czy krytykowaniu wyzysku chłopów, podczas gdy „miejska dżungla” wydaje się być rozgrzeszona. Efektem tego jest po dzień dzisiejszy pokutujący obraz przedwojennej Warszawy jako miasta salonów, balów i kawiarń, który ma niewątpliwe walory terapeutyczne dla mieszkańców współczesnych warszawskich blokowisk, ale wypiera ze zbiorowej pamięci ludzi, którzy poświęcili życie walce z konsekwencjami masowej miejskiej biedy. Urodzony w 1902 roku Kazimierz Lisiecki wkraczał w dorosłość w warunkach, które mogły być doskonałym wstępem do życiorysu kolejnego „człowieka niepotrzebnego” – osierocony, ciężko doświadczony przez

71

działania wojenne, wielokrotnie ocierał się o gangi młodzieżowe, które w trudnych czasach uczyły młodych mieszkańców stolicy radzenia sobie metodami kradzieży i przemocy. Lisiecki miał jednak to szczęście, że w odpowiednim momencie trafił do charytatywnej bursy, a za jej pośrednictwem do odradzającego się wówczas harcerstwa. Wtedy to, pod wpływem charyzmatycznych harcerskich pedagogów, zaczęła się kształtować specyficzna wrażliwość przyszłego „Dziadka”, oparta na wierze we wspól-

notę zbudowaną na zasadach drużyny czy odpowiedzialność za wspólne dobro. W myśl tych zasad funkcjonowała pierwsza zarządzana przez Lisieckiego placówka – Klub Sprzedawców Gazet przy ulicy Miodowej, który w 1919 roku przyjął nazwę „Ogniska”. „Gazeciarze” są zjawiskiem typowym dla przełomu XIX i XX wieku. Nastoletni chłopcy z biednych rodzin podreperowywali domowy budżet, sprzedając na ulicach najświeższe wydania dzienników. Zajęcie to rozpowszechniło się, gdy w trakcie I wojny


72

światowej w miastach zaczęło się pojawiać coraz więcej osieroconych dzieci. Romantyczną wizję warszawskiego gazeciarstwa przedstawił w autobiograficznej powieści Boso, ale w ostrogach Stanisław Grzesiuk: dla chłopców sprzedających gazety ulica staje się domem, powstają mniej lub bardziej ustrukturyzowane klany gazeciarskie, a liczne konflikty rozwiązuje się honorowymi bójkami do pierwszej krwi. Cała ta rzeczywistość, odmalowywana przez Grzesiuka w niezwykle lirycznym tonie, stanowiła dla Kazimierza Lisieckiego dramat, potwierdzający teorię o z natury dobrych dzieciach, które schodzą na złą drogę i cierpią z powodu win dorosłych. Klub Sprzedawców Gazet miał być alternatywą dla ulicy. By stworzyć miejsce, do którego nastolatki zdecydują się przyjść, zamiast spędzać czas na bójkach, Lisiecki wykorzystał najlepsze praktyki, które podpatrzył w drużynach harcerskich: organizował grupowe zabawy, prowadził niekonwencjonalne lekcje i zachęcał do rywalizowania w nauce. Warto również zwrócić uwagę na to, że sama formuła „przycią ga n ia” młodyc h uliczników do placówki jest zupełnie przełomowa – zakłada bowiem, że dziecko ma wolną wolę, którą, co więcej, wychowawca powinien brać pod uwagę, co na początku XX wieku nawet w Europie zachodniej nie było oczywiste. Tym samym, równolegle z Januszem Korczakiem, Kazimierz Lisiecki dokonał odkrycia pedagogicznej

teorii o podmiotowości dziecka. Przyjęcie założenia, że chłopcy-gazeciarze są równorzędnymi partnerami w rozmowie, że można się do nich zwracać „panowie”, i że autorytetu nie zdobywa się brutalnością, wyznaczyło drogę rozwoju wychowawczych placówek Lisieckiego. Z czasem, gdy w treściach przekazywanych podopiecznym zaczęły pojawiać się elementy patrio-

tych zarządzane były przez swojego założyciela. Legenda Dziadka zaczęła się rodzić jeszcze za jego życia. We wspomnien iac h w yc howa n kowie „Og n isk” wspominają niezwykłą atmosferę panującą w trakcie „Kazań”, czyli cotygodniowych spotkań z ogniskową społecznością. W ich trakcie „Dziadek” w prostych, „żołnierskich” sło-

Klub sprzedawców Gazet miał być alternatywą dla ulicy, miejscem do którego nastolatki zdecydują się przyjść, zamiast spędzać czas na bójkach t yczne i państwowe – pseudonim „Dziadek” przejął Lisiecki po Józefie Piłsudskim – jego myśl edukacyjna została ukończona. Zawiązanie Towarzystwa Przyjaciół Dzieci Ulicy w 1928 roku dało „Dziadkowi” szansę na rozpropagowanie opracowanego przez niego modelu placówki wychowawczej. Dzięki temu do 1939 roku, poza pięcioma warszawskimi „Ogniskami”, funkcjonowały także placówki w Łodzi, Grudziądzu i Toruniu. Po drugiej wojnie światowej można było się spodziewać, że TPDZ podzieli los większości warszawskich stowarzyszeń, które jako niezależne od struktur państwowych były masowo likwidowane. Jednak mimo prób interwencji ze strony PRL-owskich władz, „Ogniska” zachowały ciągłość i aż do lat siedemdziesią-

wach wpajał młodzieży, którą dziś nazwalibyśmy „trudną”, fundamentalne prawdy życiowe. Używał przy tym barwnego, pełnego soczystych warszawskich sformułowań języka, znakomicie trafiającego do „uliczników”. Jak pisała dziennikarka Maria Szypowska, „żaden zapis nie potrafi oddać uroku jego gawęd; tych charakterystycznych, wąskich »e«; tych znakomitych powiedzonek […]; tych »choler!«, które jakoś w jego ustach nie brzmią przekleństwem, tylko dodają kolorytu”. Dziadek zmarł w roku 1976. Jego imię nosi dziś reaktywowane po 1989 roku Towarzystwo Przyjaciół Dzieci Ulicy oraz główna alejka Parku Praskiego. Na Pradze, przy ulicy Środkowej 8, zachował się drewniany budynek, w którym od lat dwudziestych funkcjonuje jedno z „Ognisk”. ■


coś tu zgrzyta Z ZOFIą NaWrOCKą rOZMaWIa MaTEusZ luFT

73

jeździć ulicami, ryzykując życie albo wąskimi chodnikami, lawirując między zaparkowanymi samochodami M. L.: Między innymi. W Warszawie bra- i pieszymi. Wyobraź sobie matkę lub ojca z przyczepką z dziećmi, którzy kuje warsztatów rowerowych? Być może, ale nie to było naszym odwożą je do przedszkola po drodze punktem wyjścia. Projekt Zębatka wy- do pracy. Ja, mając taką przyczepkę, na rósł z podejścia DIY (Do It Yourself, z pewno nie wjechałabym na ruchliwą ang. zrób to sam/a – przyp. red. ), w ulicę, ani nie przecisnęłabym się wąktórym nie chodzi o odpowiadanie na skim chodnikiem. niedobory rynkowe, lecz o niezależność, jaką daje umiejętność wykonywania pewnych rzeczy samodzielnie. W ,,Zębatce” chodziło o to, żeby spotykać się w grupie kobiet i razem naprawiać rowery. Tak powstał bardzo fajny, wzmacniający kobiety projekt, który okazał się nie tylko wspólną nauką napraw rowerowych, ale dużo głębszym Czasem słyszę, że rower nie nadaje doświadczeniem. się na nasz klimat. Weźmy przykład Wyobrażasz sobie całą Warszawę na ro- Kopenhagi - tam przecież ciągle mży, a rowerów jest tam tyle, że zdarzyło werach? Jasne! Ale do tego musi zmienić się mi się utknąć w korku rowerowym. myślenie władz miasta. Muszą po- To było bardzo przyjemne doświadwstać wygodne i funkcjonalne ścieżki czenie, dalekie od frustracji stania w rowerowe i parkingi. Nie ma co ocze- korku autem. Sama ścieżek nie zbudukiwać od ludzi, by chcieli masowo ję, nie zrobią tego też organizacje po-

Z. N.: Chciałeś rozmawiać o Projekcie

Zębatka?

Chodzi o te wszystkie żarciki w stosunku do kobiet ,,lepiej nie ruszaj, bo zepsujesz”

zarządowe – możemy tylko zachęcać mieszkanki i mieszkańców Warszawy, by naciskali na władze. No i jednocześnie zachęcać ludzi, by już teraz zaczynali jeździć rowerem na co dzień. I tu znowu wracamy do DIY - żeby traktować rower jako codzienny środek transportu, trzeba umieć samodzielnie naprawić w nim najprostsze rzeczy. Albo pójść do serwisu rowerowego... Serwisy w sezonie mają takie obłożenie, że nie zrobią nic od ręki, więc tak czy siak, masz kilka dni z bańki. Na dodatek w serwisie zapłacisz 20zł, a przecież dętkę często wystarczy tylko załatać. Koszt jednej łatki to, powiedzmy, złotówka. Poza tym, dla kobiet wycieczka do serwisu niekoniecznie jest przyjemna. I tu wchodzimy w temat genderowy (z ang. gender – płeć kulturowa). Kilka razy zostałam przez serwisantów potraktowana jak zupełna amatorka, która nie ma szans zrozumieć, o czym mówią ci ,,wielcy” specjaliści. Pisała o tym też antropolożka i blogerka Ania Zawadzka, rozpisywały się o tym dziewczyny na Facebooku


Projektu Zębatka. Problem istnieje - w serwisach rowerowych często mechanik nie chce powiedzieć, co jest źle, bo my kobiety przecież i tak na pewno nie zrozumiemy. Ostatecznie odbierając rower nawet nie wiem za co płacę.

Kobiety w trakcie dorastania mają mniej okazji do pozyskania tego typu technicznych zdolności. Np. w mojej szkole na „zetpetach” chłopcy majsterkowali, a dziewczynki kroiły warzywa. A te stereotypy oddziałują także

Co to znaczy? Warsztaty realizowałyśmy w formie grup samokształceniowych. Prowadzące nie grały roli superekspertek, były osobami, które same przed chwilą nauczyły się różnych rzeczy. Uczestniczki też coś potrafiły, więc była to wymiana wiedzy. Razem szukałyśmy porad w później, ograniczają z zewnątrz. Cho- książkach i tutoriali w internecie. Spodzi o te wszystkie żarciki w stosunku tykałyśmy się zwykle na pięć godzin, a do kobiet ,,lepiej nie ruszaj, bo zepsu- czasem zajęcia przedłużały się do siedjesz”, czy o zabieranie z rąk narzędzi, miu! Raz nawet, spotkałyśmy się jeszcze gdy same sobie coś naprawiamy. Do- następnego dnia, żeby po naprostowachodzi to tego, że uwewnętrznione niu haka, założyć przerzutkę. stereotypy powodują, że kobiety myślą o sobie jako o niezdolnych do wyko- Czy taka formuła się sprawdziła? nywania napraw technicznych. Znam Pierwszą oznaką, że pomysł to strzał to dobrze – chociaż sporo już umiem, w dziesiątkę, była ogromna liczba rower sama sobie złożyłam, to nadal zgłoszeń. Miałyśmy czterdzieści osiem trzęsą mi się ręce, gdy mam chociażby miejsc na różnych warsztatach, a zgłosidopompować dętkę w obecności face- ło się około stu kobiet, w wieku od szestów. I to nawet jeśli wiem, że w tym nastu do siedemdziesięciu lat. Nie miatemacie kumają dużo mniej niż ja! To łyśmy możliwości przyjąć wszystkich i absurdalne, ale na tyle głęboko we niestety, trzeba było zrobić losowanie. mnie osadzone, że nie umiem się tego Później dostawałyśmy świetny feedback od uczestniczek – pisały maile z popozbyć racjonalnymi argumentami. Dlatego właśnie na warsztatach dziękowaniami, często chwaliły się też chciałyśmy stworzyć komfortową, kolejnymi naprawami, które wykonały bezstresową atmosferę – raczej po to, samodzielnie. Zdecydowanie gorsza była reakcja by uczestniczki poczuły się silne i samodzielne. A nie po to, by faktycznie grantodawców – nie udało się zdobyć nikt nam nie wyjmował narzędzi z rąk. dofinansowania. Trzy instytucje uznały, że jest to projekt dyskryminujący Chodziło o to, żeby kobiety zdobyły konkret- mężczyzn. Jakby „Zębatka” nie była to odpowiedzią na dyskryminujące mechane umiejętności, których nie posiadają? Raczej o to, by zobaczyły, że to nie są nizmy, które oddziałują na co dzień! Prożadne super skomplikowane umie- jekt był robiony za darmo, a narzędzia jętności. Rower to nie rakieta, jak po- wyprosiłam u dużej firmy rowerowej. wiedziała Agata, która prowadziła w Część pożyczały nam zaprzyjaźnione ramach ,,Zębatki”: niektóre zajęcia, serwisy, gdzie uczyły się też dziewczyczęsto wystarczy się spokojnie przyj- ny, które później poprowadziły zajęcia. Lokal na warsztat y udostępniła rzeć danemu mechanizmowi, by zrozumieć, jak on działa. Chodziło więc UFA, która od początku wydawała mi o to, by kobiety zobaczyły, że - wbrew się naturalną przestrzenią dla realizastereotypom - POTRAFIĄ naprawiać cji tego projektu. rower. I tak od bardzo prostego pomysłu Co teraz dzieję się z „Zębatką”? Czy nadal naprawiania rowerów w gronie zna- szkolicie?

W serwisach rowerowych często mechanik nie chce powiedzieć, co jest źle, bo my kobiety przecież i tak na pewno nie zrozumiemy

74

Mówisz, że serwisanci lekceważą kobiety, ale gdy ostatnio oddawałem rower do naprawy, to klientka wydawała się nawet nie być ciekawa, co z jej rowerem jest nie tak. Nie każda i nie każdy musi się tym interesować, chodzi o wolność wyboru. Nie będę nikogo zmuszać do pozyskania wiedzy na temat rowerów. Ale serwisanci powinni być gotowi, aby udzielić odpowiedzi na moje pytania. W momencie, gdy obowiązują tak ścisłe schematy ról społecznych, to jako kobiety jesteśmy pozbawione tego wyboru. Nie dla nas narzędzia i technika. W przyszłości chcemy przyklejać na drzwiach fajnych warsztatów znaki jakości serwisów przyjaznych kobietom. A w środku umieszczać plakat „Tutaj nie spotkasz się z ...”, na którym będzie wymieniona lista zachowań, z którymi, jako kobiety, nie chcemy się spotykać. I dlatego powstał projekt Zębatka? Ta k. Projekt Zębat ka odpow iada wprost na przekonanie, że kobiety nie są zdolne do wykonywania napraw. Pomysł wpadł mi do głowy, gdy sama chciałam się nauczyć naprawiać swój rower. Potem okazało się, że moje znajome też by chciały. Uznałyśmy, że takich jak my jest pewnie jeszcze więcej, i tak zrodził się pomysł zorganizowania cyklu warsztatów. Od początku miały być tylko dla kobiet – przedyskutowałyśmy to z potencjalnymi chętnymi. Wszystkie uznały, że chcą się spotykać w gronie kobiecym. Dlaczego nie ma w tym projekcie miejsca dla mężczyzn?

jomych, wyrósł cykl kilkugodzinnych spotkań, które nie tylko dawały umiejętności, jak skuć i rozkuć łańcuch, ale były dla uczestniczek doświadczeniem bardzo upodmiotawiającym.


CZŁOWIEK

numeru Niestety, obecnie nie mamy lokalu. Kolektyw nadal działa, ale w tym roku nie było gdzie zrobić ,,Zębatki”. Robimy pojedyncze warsztaty w ramach większych wydarzeń, byłyśmy np. na Archipelagu Muranów, na Bike Punk Feście. Zawsze zazdrościłam kapelom punkowym jeżdżenia w trasy koncertowe, teraz mogę jeździć z ,,Zębatką”, bo dostajemy zaproszenia spoza Warszawy. Na naszej stronie internetowej można przeczytać, że jeśli ktoś zorganizuje grupę i przestrzeń, to my przyjedziemy z narzędziami, materiałami edukacyjnymi i poprowadzimy zajęcia. Na stronie są też filmiki edukacyjne, więc można się trochę nauczyć samej czy samemu. Jest też wiele miejsc, które są gotowe udostępnić na warsztaty przestrzeń na świeżym powietrzu – podwórko czy ogródek. Może jeszcze będzie w tym roku cykl wakacyjny. A jakie macie plany na przyszłość? Marzy mi się, żeby w przyszłości otworzyć ogólnodostępny, darmowy warsztat, gdzie będzie można skorzystać z narzędzi i pomocy osoby dyżurującej. Takie miejsca działają często przy squotach, np. jest taki warsztat w Warszawie na Elbie (squocie na ul. Elbląskiej). Chciałabym stworzyć coś podobnego bliżej centrum, z godzinami tylko dla kobiet. Znalazłam strony internetowe działających w ten sposób amerykańskich warsztatów – kobiece godziny są w nich normą. Co z dużą ilością innych technicznych zadań, które „nie są dla kobiet”? Moje znajome, zainspirowane ,,Zębatką”, wymyśliły np. projekt ,,Syrenka”, czyli cykl warsztatów napraw samochodowych oraz projekt ,,Wiertarka”, czyli nauka napraw domowych. Obu pomysłom bardzo kibicuję. Zwłaszcza samochód jest kolejnym tematem, o którym warto mieć pewne pojęcie, żeby móc porozmawiać z pracownikiem warsztatu. Tak samo jak ze zmianą rowerowej dętki - zmiana koła za pierwszym razem może być stresująca. No i dla własnego bezpieczeństwa warto co jakiś czas przypomnieć sobie,

gdzie się wlewa różne płyny. Polecam to każdemu, niezależnie od płci. Jak to się stało, że zaczęłaś działać na rzecz kobiet? Mam pobudki czystko egoistyczne. Nie podoba mi się świat, w którym żyję, więc staram się go zmienić w taki, jaki by mi się podobał. Działam w swoim imieniu, to nie jest żadna charytatywna działalność. Jednak w każdym ze swoich projektów robisz coś dla innych… Gdy chciałam zrobić warsztaty rowerowe, okazało się, że jest dużo takich dziewczyn, więc zrobiłyśmy je razem. One pomogły mi tak samo, jak ja im. Podobnie było z UFĄ. Już o niej wspominałaś w naszej rozmowie. Chyba nie wszyscy wiedzą, co to takiego... UFA jest centrą kobieco-queerową, takim ,,domem kultury” skupiającym różne inicjatywy queerowe, feministyczne, lesbijskie, wolnościowe. Nazwę można rozumieć na różne sposoby, np. jako rodzaj żeński od UFO albo jako skrót od Urzędu Finezyjnych Atrakcji lub Undergroundowej Fikcji Absolutnej, czy też – to moje ulubione wytłumaczenie – od Undefined Flying Abject. Weszłam do kolektywu UFY po to, aby było tam więcej osób do podziału zadań, żeby to miejsce mogło istnieć, bo je lubię. Dla siebie, egoistycznie chcę jego istnienia. A wszystko po to, żeby zmienić świat? Rewolucji nie da się zrobić w pięć sekund, zmiany powinny następować krok po kroku. Chcę tworzyć przestrzeń, w której pewne mechanizmy zostają zawieszone. To się udaje, gdy zbierze się w jednym miejscu wystarczająca liczba ludzi gotowych na ten krok. A przy okazji, zawsze znajdą się w tym samym miejscu także osoby, dla których zawieszenie pewnych norm jest novum, pobudza ich do myślenia. Niektóre akcje rzeczywiście pobudzają do myślenia, inne powodują konsternację,

tak jak współorganizowane przez ciebie „Dni Cipki”. Co chcecie tym osiągnąć? Robimy to trochę dla siebie, żeby na chwilę stworzyć przestrzeń, w której otwarcie rozmawia się na przykład o doświadczeniu menstruacji czy kobiecej seksualności. Z drugiej strony, akcja ukierunkowana jest także „na zewnątrz” - by przełamać tabu kobiecej cielesności i zwrócić uwagę na brak języka opisującego tę cielesność. Słowo „cipka” organizatorki wybrały w zeszłym roku jako neutralną alternatywę dla medycznie brzmiących „pochwy” i „waginy” oraz dla popularnych wulgarnych określeń. To była znowu impreza tylko dla kobiet? „Dni Cipki” trwają trzy dni, z czego dla kobiet zarezerwowane są tylko niektóre warsztaty, odbywające się ostatniego dnia. Pierwszy dzień poświęcony jest działaniom artystycznym, projekcjom filmowym i dyskusjom. Drugiego dnia odbywa się wesoły piknik z wycinaniem szablonów, malowaniem gipsowych figurek. Są też targi rozmaitych, przydatnych kobietom przedmiotów: od kubków menstruacyjnych – to taka alternatywa dla tamponów i podpasek - przez książki, aż po gadżety erotyczne nie takie jak w sex-szopach, lecz te, projektowane specjalnie z myślą o kobietach. Trzeciego dnia odbywają się rozmaite warsztaty, na przykład waginalne, ze świetną seksuolożką Alicją Długołęcką (to ta Pani, dla której warto czasem przejrzeć ,,Wysokie Obcasy”). Polecam. ■

zofia nawrocka (1986) socjolożka, feministka, rowerzystka, członkini kolektywu uFa. Od 10 lat w trzecim sektorze. Obecnie współpracuje z Fundacją Feminoteka przy projekcie badawczym dotyczącym gwałtów oraz z punktem InfoPraga przy organizacji gier miejskich. Koordynuje Projekt Zębatka, w 2011 współorganizowała dni Cipki

75


Zdjęcia: Tomek Kaczor

helena oblicka

POlECaMy 76

lOdZIarNIa MalINOVa al. Niepodległości 130

PraCOWNIa PędZlI I sZCZOTEK rysZard barylIńsKI ul. Poznańska 26

Temperatury szybują w górę, a wraz z nimi apetyt na lody. Malinova to kawiarenka o cukierkowym wnętrzu, w którym dominuje róż. Od dziesięciu lat serwuje się tam warszawiakom sławetne, tradycyjne lody. Zdecydowanie najlepsze w Warszawie. Tłuste jak trzeba, nie za słodkie, oparte na włoskiej recepturze, wyraziste. W ofercie wiele ciekawych smaków- tiramisu, cookies, dolce latte, toble, noce, fragola, mirtillo, melone i inne - podawanych w pucharkach z dodatkami lub w wafelku. Lodami można rozkoszować się wewnątrz i zamówić do tego kawę lub wziąć je na wynos w wafelku i usiąść na drewnianych ławkach ustawionych przed kawiarenką. Innym rozwiązaniem jest skwer Słonimskiego oddalony o 20 metrów od lodziarni, przy ulicy Narbutta.

W samym centrum Warszawy, przy ulicy Poznańskiej 26, mieści się Pracownia Pędzli i Szczotek. Znajduje się ona tu od 1952 roku. Jej pierwszy właściciel, Adam Baryliński, fachem zajął się tuż po pierwszej wojnie światowej. Po nim biznes przejął syn Zbigniew, a dziś za kontuarem Czynne: od 11.00 do 21.00 pracowni zobaczyć możemy jego wnuka Ryszarda, który wraz ze swoją bratową sprzedaje i naprawia ręcznie wykonywane szczotki i pędzle. Za szybą warsztatu wiszą miotły, szczotki do podłóg i pajęczyn. Na półce i w szklanej gablocie zobaczymy rzędy pędzli malarskich, szczotek do nakładania pudru, pędzelków do makijażu, szczotek do zębów i włosów, pędzli do golenia… Dostępne są różne rozmiary, różne miękkości i odcienie szczecin i włosia. Ich pochodzenie - z konia, dzika, świni, borsuka, kozy lub wiewiórki. Nie trudno byłoby się w tym pogubić, gdyby nie przemiły Pan Ryszard, którego spokojny i melodyjny głos podpowiada, co wybrać. Zakupione w pracowni szczotki i pędzle trzymają się długo w idealnym stanie. Czynne codziennie: od 10.30 do 17.30 w soboty: od 10.00 do 14.00


77

yaFFO KuCHNIa WEGETarIańsKa al. Niepodległości 217/róg Wawelskiej Dania wegańskie, wegetariańskie, rybne przygotowane przez trzech współpracujących ze sobą kucharzy: Kurda, Polaka i Żyda. Nad ich bliskowschodnimi specjałami (humusem, szakszuką, musaką, falafelem, sambusaką czy czorbą) czuwa Efreim - nadzorca koszerności. Jedzenie pyszne i w przyzwoitej cenie. W wyborze odpowiedniej potrawy pomoże bardzo miła obsługa, cierpliwie doradzająca tym, którzy nie rozumieją większości nazw w menu. Yaffo zaCuKIErNIa MIsIaNKa skakuje wszechpanującym spokojem, tym bardziej, że usytuowane jest Park skaryszewski (wejście od ronda Waszyngtona) przy dosyć głośnej arterii. Przytulne i zarazem nowoczesne wnętrze kaMisianka w Parku Skaryszewskim - niegdyś szalet, dziś kultowa już cukiernia meralnego snack-baru umili szybki pani Misi Zielińskiej słynąca z fantastycznych ciast. Do wyboru mamy tort lunch w przerwie miedzy zajęciami. Ormiański, Macedoński, Truskawkową Chmurkę, serniki, pierniki i inne ciasta Knajpa posiada dostęp do Wi-Fi. rozpływające się w ustach, z musami, bezami i owocami włącznie. Wszystko to wypiekane jak w domu, bez sztucznych aromatów. Czynne: Misianka straszy ciasnotą, plastikowymi naczyniami i sztućcami, ale także pn. – czw.: 8:30-20:00 dzięki temu jest zupełnie bezpretensjonalna i stanowi azyl dla przyjezdnych, pt.: od godz. 8:30 do godziny przed którym klimat Warszawy i jej sieciowych kawiarni nie przypada do gustu. Poza zachodem słońca tym nie warto przejmować się wystrojem - nasze ciacho możemy wziąć na wysb. (szabat): nieczynne nos i zjeść na wybranej przez nas ławce w parku. nd.: w godz. 10:00-20:00 O świetności misiankowych ciast świadczy fakt, że od momentu założenia lokalu w 2000 roku, pani Misia ani razu nie musiała reklamować cukierni. Wieść o jej wypiekach rozchodzi się pocztą pantoflową. Czynne: od 10.00 do 22.00


FoToreporTaż

Czarni jeźdźcy u Czarnej Madonny TEKsT I ZdjęCIa: TOMEK KaCZOr


Tego dnia podróż do Częstochowy nie była zwykłą, spokojną przejażdżką. Trasą, na co dzień pełną aut, pędziły głównie motocykle. Gdy jakiś samochód podjeżdżał zbyt blisko, chcąc je wyprzedzić, jednoślady zmieniały szyk i obsiadały go jak muchy. Potem przez pewien czas jechały w ten sposób, trzymając auto w potrzasku. Przepraszam, nie jak muchy. Po muchach na zębach to się poznaje szczęśliwego harleyowca. Eskadry motorów przypominały raczej srogie roje burczących szerszeni. Blokowały swoją ofiarę przez kilkaset metrów, a następnie – jakby od niechcenia – ich kierowcy dociskali gaz i zostawiali samochody w tyle, zgarniając na wyszczerzone zęby kolejne muchy. Tego dnia to oni rządzili na trasie. Im bliżej Jasnej Góry, tym gęściej robiło się od motocyklistów. Przydrożne stacje benzynowe wyrabiały co najmniej 350% dziennej normy. Do dyspozytorów ustawiały się długie kolejki, ale nikt się nie gorączkował. Wszyscy spokojnie czekali, rozmawiając i śmiejąc się. A powód do radości był niebłahy: wszyscy zdążali przecież na uroczyste rozpoczęcie sezonu motocyklowego. Z tej okazji pod Święty Szczyt już po raz ósmy zjechała się motocyklowa pielgrzymka z całej Polski.


Na błoniach pod sanktuarium zgromadziło się ponad 35 tysięcy motocyklistów, by zawierzyć swoje mechaniczne rumaki Najświętszej Panience i świętemu Krzysztofowi. Niektórzy brodaci, barczyści harleyowcy sami przypominali zresztą swojego patrona. W pierwszych rzędach panowała podniosła atmosfera pielgrzymki. Jednak im dalej od ołtarza, tym bardziej nastrój stawał się piknikowy, a pielgrzymka płynnie przechodziła w targowisko z rzędami straganów z dewocjonaliami i zabawkami oraz bary serwujące kiełbasę i gofry. Właściciele stoisk z okazjonalnymi pamiątkami w lot zwietrzyli interes i przygotowali na ten dzień specjalne atrakcje. Trudne na pierwszy rzut oka do pogodzenia, nieco mroczny klimat motocyklowy i specyficzny jasnogórski folklor religijny, wzajemnie przenikały się i łączyły. Do tego tygla dołączył jeszcze „patriotyczny duch”, znajdujący swój wyraz w licznych emblematach na strojach niecodziennych pielgrzymów, flagach zatkniętych w motocyklowe siedzenia oraz – niestety – w „natchnionym”, bardzo agresywnym i kompletnie niepasującym do całej imprezy, antyrosyjskim kazaniu księdza Małkowskiego. Woda święcona tak samo skropiła medaliki ze świętym Krzysztofem i czarne chusty w trupie czaszki. ■

80


81






Z A S Ł Y S Z A N E

Kap fa

c z yl i

tym się

ostatnio mówi

jaN MENCWEl

86

Wydawałoby się, że na polskie przekleństwa nie ma mocnych. Słowotwórstwo w zakresie wulgaryzmów w kraju kwitnie, i choć zanosi się na to, że kiedyś wyczerpiemy wszystkie możliwości wykorzystania słów na „k”, „p”, „ch” itd., nieznani autorzy wciąż będą nas zaskakiwać. Wiarę w wenę naszego narodu mąci jednak popularność słowa „fakap” - od angielskiego fuck up, czyli „spieprzyć coś”. „Fakap” używany jest jako rzeczownik określający sytuację, w której coś niespodziewanie przestaje iść po naszej myśli. Odmieniamy go już nawet przez przypadki, zastanawiając się, jak uniknąć „fakapów” i przygotowując się na nadchodzące „fakapy”. Fakt, że słówko to dość wygodne i ciężko znaleźć dobry odpowiednik – blisko może być „chujnia”, ale to z kolei wzięte z rosyjskiego... Ano właśnie - czy fakt, iż nawet wulgaryzmy zapożyczamy już z angielskiego, a nie z rosyjskiego, nie jest świadectwem ostatecznego zwycięstwa inwazji anglojęzycznych słów, która dokonała się na polszczyźnie w ostatnich kilku, może kilkunastu latach? I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od niewinnego sorry, za które tępiła mnie pani od polskiego w podstawówce. Oczywiście anglojęzyczne słowa zadomawiały się w polszczyźnie znacznie wcześniej. Samuel Linde, dziewiętnastowieczny polski leksykograf, podawał siedemnaście przykładów słów wziętych z angielszczyzny. Poza tym wcześniej angielski nie miał, takiego jak dziś, monopolu – skądś

przecież wzięło się u nas popularne włoskie „ciao”, którym witał się z boiskowymi kolegami Paragon, bohater legendarnej powieści Adama Bahdaja „Do przerwy 0:1” z 1957 roku.

I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od niewinnego sorry, za które tępiła mnie pani od polskiego Większość nowych słów, które pojawiają się w ostatnich latach, związana jest z nowinkami technicznymi przychodzącymi do nas ze Stanów. „Zakażeniu” ulega język wielu branż, na przykład szeroko pojętego marketingu (sic!). Wpływa to na mowę potoczną, bo język marketingowy służy dziś niestety do opisu bardzo wielu dziedzin życia. W „jądrze ciemności”, czyli na branżowych spotkaniach w dużych zagranicznych korporacjach, usłyszeć można takie oto teksty: „moje view jest takie, że co do dealów, to mamy learningi z innych rynków” albo „to jest ciągle hot topic, bo mamy duży engagement”. To skrajności, ale kto z nas nie spotkał się ze słowami takimi jak: „iwenty” (events), „kontent” (content), „apgrejd” (upgrade), czy „ajtemy” (items)? Dla każdego z nich z łatwością znajdziemy polski odpowiednik,

ale po co szukać i szeleścić tymi „sz” i „cz”, skoro pod ręką jest krótka i śliska jak kanapka z masłem angielska wersja? Są i takie słowa, które trudniej przełożyć, na przykład wszechobecny ostatnio „brif” - od to brief, czyli, według słownikowej definicji, „informować, streszczać”. No tak, ale po polsku mamy dwa słowa, a jeśli chcemy kogoś „zbrifować”, czyli go o czymś poinformować, streszczając mu jakiś temat, to jak tu nie zaplątać się, tłumacząc, co chcemy zrobić? Powstaje więc pytanie: czy zalew anglojęzycznych słów jest dziejową koniecznością? Wielu odpowie : tak, nie ma co się trudzić, skoro wszystkim wokół jest dobrze z łatwymi w użyciu angielskimi słowami? Chyba, że ktoś chce uderzać w wielki dzwon i bić na alarm przed zanikiem narodowej kultury... Myślę, że można znaleźć złoty środek – wymyślanie polskich odpowiedników nawet trudnych, technicznych słów to kwestia zdrowo pojętego, nowoczesnego patriotyzmu. To taki patriotyzm lekki i przyjemny (powiedziałbym nawet: „lajtowy”), bo słowotwórstwo to często świetna zabawa. Ale jest to też patriotyzm przez duże P, nawiązujemy bowiem w ten sposób do nie byle jakich tradycji. Przyświecać nam może słynny cytat z Mikołaja Reja, którego przytaczać tu nie trzeba… Za praktyczny wzór niech posłuży Stefan Żeromski, który, jak głosi wieść, w trakcie I wojny światowej wymyślił polski odpowiednik słowa tank , czyli czołg. ■


„KONTAKT” WSPARLI MIĘDZY INNYMI: Magda Barańska, Julia Bogusławska, Jakub Borkowski ( w imieniu całej rodziny), Andrzej i Hanna Bulandowie, Maria Cywińska, Anna Gettlich-Mencwel, Elżbieta Jasińska-Libera, Justyna i Janusz Kraszewscy, Anna i Rafał Lipińscy, Anna i Krzysztof Łoskot, Małgorzata Łoskot-Cywińska, Henryk Manteuffel, Ryszard Manteuffel, Stanisław Mencwel, Ewa Ochman, Agnieszka Skibińska, Łukasz Skibiński, Joanna i Marcin Święciccy, Hubert Trammer, Jan Turnau, Agnieszka i Bartek Ziołkowscy (ProPsyche)


WSCHÓD KSIĘŻYCA NA BRÓDNIE F O T. T O M E K K A C Z O R

C E N A 10 z ł (w tym5%VAT )


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.