jesień
18
cj
a
magazyn nieuziemiony
jal
iz a
Demoralizujący system więziennictwa Paweł Moczydłowski
re so c
Opuścić bezdomność Rozmowy o wychodzeniu na prostą
poza europą
Odblokowisko Kusiak, Obarska, Trammer Po co Europie chrześcijanie? Andrzej Wielowieyski
katolew
fotoreportaż
kultura
Jak nas zdobyć? zamawiając roczną prenumeratę naszego kwartalnika– płacisz za trzy numery, a czwarty otrzymujesz gratis! Koszt pojedynczego numeru – 10
zł Koszt rocznej prenumeraty (cztery numery) – 30 zł Zachęcamy przy tym do wykupywania prenumerat sponsorskich w wysokości 50 zł lub 100 zł plus.
Jeżeli jesteś zainteresowana/y prenumeratą, napisz do nas na adres:
redakcja@kik.waw.pl wydawca:
W każdy poniedziałek podnosimy napięcie. Co tydzień nowe wpisy na blogu
www.kontakt.kik.waw.pl
PROJEKT GRAFICZNY, SKŁAD I ŁAMANIE: Jan Libera, Urszula Woźniak PROJEKT GRAFICZNY PIERWSZEJ STRONY OKŁADKI: Jan Libera FOTOEDYCJA: Tomek Kaczor KOREKTA: Zespół redakcyjny NAKŁAD: 1000 egzemplarzy Wydawca: KIK Warszawa
EDYCJA:
STALE WSPÓŁPRACUJĄ: Jan Bajtlik, Agata Bluj, Kuba Mazurkiewicz, Anna Micińska, Olga Micińska, Helena Oblicka, ks. Wacław Oszajca SJ, Hanka Owsińska, Joanna Sawicka, Ewa Smyk, ks. Sławomir Szczepaniak, Ewa Teleżyńska, Jan Wiśniewski, Jagoda Woźniak
RADA REDAKCYJNA: Staszek Barański, ks. Andrzej Gałka, Adam Hornung, Ania Libera, Aniela i Kazik Mazan, Jacek Michałowski, Janek Popławski, Wojtek Radwański, Wojtek Rudzki, Jan Strzelecki, ks. Sławomir Szczepaniak, Andrzej Szpor, Jan Suffczyński, Joanna Święcicka, Marysia i Ignacy Święciccy, Ewa Teleżyńska
WSPÓŁPRACA:
WIARA: Misza Tomaszewski (misza.tomaszewski@gmail.com) KULTURA: Katarzyna Kucharska (k.kucharska@gmail.com) POZA EUROPĄ: Paweł Cywiński (pawel.cywinski@gmail.com) KATOLEW: Maciek Onyszkiewicz (maciekony@gmail.com) WARSZAWA: Cyryl Skibiński (cyrski@wp.pl) FOTOREPORTAŻ Tomek Kaczor (t_kaczor@poczta.onet.pl)
DZIAŁY:
www.kontakt.kik.waw.pl redakcja@kik.waw.pl
KONTAKT:
REDAKTOR NACZELNY: Misza Tomaszewski ZASTĘPCA: Maciek Onyszkiewicz SEKRETARZ REDAKCJI: Tomek Kaczor REDAKTOR PROWADZĄCY: Cyryl Skibiński ZESPÓŁ REDAKCYJNY: Paweł Cywiński, Ignacy Dudkiewicz, Jan Libera, Mateusz Luft, Katarzyna Kucharska, Jan Mencwel, Cyryl Skibiński
REDAKCJA:
Re so cj
nu al iz
ac
ja
rze
me
P ne ode w j w jm si ska iz ują ę i s b z u ji c c t pr tni ow jem zło em ta ze en ie y w at w dr z lu ie s m s na iek res ow am d po p n a, oc r z ze Cz e l at i, k łec aw asz któ jali y u z y r t by w k d cz ó ny ied ą z ry zac ło ał ie zk ni rzy ch liw a n w ji, by ka dy ie e s n e i ża n i na jda w pra arc am ies go ego dn e ch y W w ko ny i a bi i by pra ka ws ym ce go ” – elk n sk li w ran pó st my zr ro i P igd up ofi ied ia ło opn by zu bi ią y D ar liw w dp iu n ci my tek nie esm am o in ow n ajm ćw t m b o i f śc ny i ie n in o sz od yły nd un i. „I ch edz od iej , d y p p za cze lim sza Tut am leż prz ialn ow ro zł rze y s no u. en prz ym oś ia mo ć d w o? ? ię w – ta e Có do an Al ln stę yka . Z a z ać e? bo ej ps ją by a s de ż B po og ” pr nie tw c je t cz wo ter c z a, z e sp z o d ę s j e m ęl ab z ra st no to cz in ib y ta w a c z d y is yś „o ki ie ło e o ny ty m tw c h d l po śn m , c z y , k iw p ie ag lec w orz tó oś ełn ok am z św y ry ci? io o y ie ł w ch – ny na ci ię po za c h e, zi M w en ds pyis kt ia” ta za ór i To y „ m m ro as ni ze e w sk i
w
spis treści:
jesień 2011 4 Temat numeru: Resocjalizacja
Wstępniak: Z kulą u nogi Rozmowa z Pawłem Moczydłowskim: Handel wolnością Misza Tomaszewski: Sen sprawiedliwego Ignacy Dudkiewicz i Maciek Onyszkiewicz: Opuścić bezdomność Tomek Kaczor i Katarzyna Kucharska: Fotograf z twarzą, streetworker bez munduru
26 Wiara
Wacław Oszajca sj: Załapać się na niebo Rozmowa z ks. Andrzejem Lutrem: Żeby nie sklechcieć Ks. Sławomir Szczepaniak: Bez oddechu
34 Kultura
Jan Mencwel: Wiedz, że coś się dzieje Książki, które nas szukają: Anita Halina Janowska, ... mój diabeł stróż Wtomigraj: The Black Keys, Thickfreakness / Rubber Factory
42 Poza Europą
Paweł Cywiński: Żywotny bakcyl kolonializmu Paweł Zerka: Wszystkie bieguny świata
48 Katolew
Rozmowa z Andrzejem Wielowieyskim: Dylemat zatwardziałego liberała
52 Warszawa
Joanna Kusiak, Martyna Obarska, Hubert Trammer: Odblokowisko SPW: Ostatnia seta w „Lajkoniku” Wars/Sawa: Archiwum spotkań Wielcy Warszawscy: Jan Himilsbach
62 Człowiek Numeru
Rozmowa z Mateuszem Zabłockim: Może jestem frajerem
65 Polecamy 66 Fotoreportaż
Jan Mencwel: Zadomowieni
70 Zasłyszane
Ilustracja. Hanka Owsińska
resocjalizacja
s.26
Polska jest jednym z krajów, w których kara kryminalna wciąż pełni funkcję zinstytucjonalizowanej zemsty. Jako taka jest ona nie tylko oderwana od myślenia w kategoriach skuteczności, ale i pozbawiona moralnych podstaw. W tekście Sen sprawiedliwego Misza Tomaszewski zastanawia się nad tym, jakie funkcje w nowoczesnym społeczeństwie powinna pełnić kara.
Ilustracja: Anna Libera
s.31 „Jeśli sumienie jest ostatecznym wyznacznikiem ludzkiego działania, to nie ma możliwości mówienia o dobru, bo każdy ma jakieś własne dobro, do którego dąży”. O konieczności nieustannej formacji sumienia pisze ksiądz Sławomir Szczepaniak.
Ilustracja. Urszula Woźniak
s.34 Dlaczego dziś już nie opowiadamy sobie kawałów? W jaki sposób amatorskie filmiki zamieszczane w internecie stają się „paliwem napędzającym machiny globalnych mediów”? Antropologiczne spojrzenie na serwis Youtube proponuje Jan Mencwel.
Ilustracja: Ewa Smyk
POZA EUROPĄ
Rosnąca potęga Chin i Indii sprawia, że dotychczasowy sposób myślenia o świecie musi się zmienić. Upadek obowiązującej dotąd teorii biegunowości, upatrującej mechanizm globalnego porządku w rywalizacji mocarstw, analizuje Paweł Zerka.
s.44
w s tępniak
Z kulą u nogi misza tomaszewski
4
„Tato, spójrz!” – mały chłopiec ciągnie ojca za rękę, wskazując na innego chłopca, który z nieszczęśliwą miną stoi przy krawężniku. Połatane ubranie, tabliczka z napisem: „Nie mam na hleb”. „Ten biedny chłopczyk zrobił błąd w wyrazie – frasuje się malec. – Jaki on niemądry”. Mężczyzna czule obejmuje syna i z szelmowskim uśmiechem udziela mu pouczenia (to jedno z tych pouczeń, których pokolenie ojców zazdrośnie strzeże przed pokoleniem synów, by wtajemniczyć ich w sztukę życia w najbardziej stosownym momencie): „Synu, gdyby biedne dzieci były mądre… – tu ojciec zawiesza głos, by upewnić się, że chłopiec wpatrzony jest w niego jak w obrazek – …to by nie były biedne”. Satyryczny komiks Macieja Łazowskiego mógłby się stać najkrótszym wprowadzeniem w tematykę niniejszego numeru „Kontaktu”. Próbujemy w nim odwrócić ojcowskie pouczenie, a następnie je uogólnić: „Gdyby ludzie upośledzeni społecznie nie byli upośledzeni społecznie, to – być może – byliby nami”. „Nami”, czyli ludźmi porządnie wykształconymi i nieźle sytuowanymi. Takimi, którzy lubią określać się mianem „przyzwoitych”, w opozycji, rzecz jasna, do ludzi „nieprzyzwoitych” – pasożytów, typów spod ciem nej g wiazdy, element u przestępczego. W skrócie: społecznego marginesu, zaludniającego jednostki opiekuńcze i penitencjarne, na które łożymy nasze ciężko zarobione pieniądze. O jc iec z kom i ksu Ła zowsk iego próbuje wmówić swojemu synowi, że biedne dzieci dostają to, na co zasługują. Trzy obrazki wystarczą, by przerysować i prześmiać tę wątpliwą mądrość. Śmiech ten jest jednak śmiechem przez łzy. Musimy bowiem zdać sobie sprawę z tego, że inne mądrości, podobne tamtej i jej zresztą warte, nurtują w naszym potocznym myśleniu
i określają nasze naiwne (a czasem nie takie znów naiwne) poglądy społeczne. „Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz” – tak brzmi zbanalizowana zasada mieszczańskiego samozadowolenia, zwalniająca nas z troski i odpowiedzialności za innych. Tym bardziej niepokojąca, że często dająca się wyczytać pomiędzy gładkimi słowami „dobrych chrześcijan”. W osiemnastym już numerze „Kontaktu”, zatytułowanym Resocjalizacja, podejmujemy próbę namierzenia i zestrzelenia kilku „ojcowskich mądrości”.
Chcemy raz na zawsze zerwać z ojcowskimi mądrościami na temat ludzi, którzy są „sami sobie winni” Pierwsza z nich głosi, że akt miłosierdzia jest tylko wyjątkiem od zasady sprawiedliwości, a więc czymś odświętnym, czego jeden człowiek nie może być dłużny drugiemu. Do tego przekonania nawiąże ksiądz Andrzej Luter, ironicznie nazywając je „prawem Archimedesa”: „Ktoś tonie, a my pouczamy go, że uniknąłby tego, gdyby przestrzegał prawa. W tym czasie ów człowiek naprawdę tonie. Powinniśmy wpierw wyciągnąć do niego rękę, o nic nie pytając”. Mądrość druga syczy nam do ucha, że każdy człowiek jest kowalem swojego losu. Kto odsiaduje karę pozbawienia wolności, najwyraźniej sobie na to zasłużył. Tymczasem wystarczy rzut oka na statystyki, by przekonać się, że „to biedni, bezdomni, słabi, chorzy i uzależnieni zapełniają nasze więzienia”. Startujemy w nierównym wyścigu, a odniósłszy wątpliwy sukces,
mścimy się na przegranych. Spróbowalibyśmy tak pobiec z kulą u nogi, którą znaczna część z nich ciągnie za sobą od urodzenia. Trzecia mądrość: winny zasługuje na cierpienie. Tego wszak domaga się wrodzony nam instynkt sprawiedliwości. Jeśli zadość nie uczyni mu państwo, to strach pomyśleć, co zacznie się dziać na naszych ulicach, gdy w swoje ręce weźmiemy obowiązek wendety. Poglądowi temu przeciwstawiamy przekonanie, że społeczne poczucie sprawiedliwości można modelować i cywilizować. Przykład Norwegii po Breiviku upewnia nas, że kara kryminalna nie musi pełnić funkcji zinstytucjonalizowanej zemsty. Marzy nam się, by myśl stojąca za numerem Resocjalizacja godna była słów Chrystusa z Ewangelii Mateusza: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40). Chcemy raz na zawsze zerwać z ojcowskimi mądrościami na temat ludzi, którzy są „sami sobie winni”. Nie promujemy bynajmniej deterministycznej wizji człowieka, który w żadnym stopniu nie odpowiada za swoje czyny, lecz wskazujemy na naszą za niego współodpowiedzialność. Zbyt często domagamy się bowiem sprawiedliwego karania winnych, przymykając jednocześnie oko na istnienie społecznych niesprawiedliwości. „Ileż przestępstw zostało popełnionych przez ludzi, którzy sami byli ofiarami fundamentalnej niesprawiedliwości? – zapyta dramatycznie arcybiskup Desmond Tutu. – Albo przez takich, których podstawowe ludzkie prawa nigdy nie były szanowane?” Czy kiedy w Wielki Piątek modlimy się do Boga, aby „otworzył więzienia” i „rozerwał kajdany” – robimy to szczerze? Cóż poczęlibyśmy w świecie, w którym nie byłoby na kogo zrzucić winy za zło? ■
IlustracjA: Olga Micińska
5
fot.: tomek Kaczor
6
Handel wolnością z Pawłem Moczydłowskim Rozmawiają Mateusz Luft i Cyryl Skibiński
P
aweł Moczydłowski, jak sam mówi, więźniów nie kocha. Były szef więziennictwa w Polsce jest jednak przekonany, że dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy zrobić wszystko, żeby pomóc im wrócić do społeczeństwa. Co więcej, ma pomysł na to, jak robić to skutecznie.
Dziesięć lat temu powiedział pan w jednym z wywiadów, że polskie więzienia są „maszynami do demoralizacji społecznej”. Czy przez ten czas udało się coś zmienić? Chcąc mówić o naszej obecnej polityce penitencjarnej, trzeba zacząć od przypomnienia sytuacji panującej w więziennictwie po upadku komuny. W 1989 roku, wraz z nadejściem demokracji, także więźniowie zaczęli ubiegać się o swoje prawa. Kryminały ogarnęła fala protestów. Osadzeni sk a rż yl i się n a n ie spraw ied l iwe wyroki, brutalne traktowanie i złe
stosowanie represji było podstawowym sposobem utrzymywania porządku w kryminałach, więc strażnicy nie wyobrażali sobie nawet, że można działać inaczej. W warunkach demokratycznego państwa prawa, jakim chciała być III Rzeczpospolita, było to niedopuszczalne. Więziennictwo stanęło zatem przed wielkim wyzwaniem wypracowania metod kontroli porządwarunki bytowe. Liczyli na amnestię, ku w więzieniach zgodnych z nowymi ale ta z grudnia ’89 nie spełniła ich standardami. o c z ek iwa ń, pon iewa ż n ie obję ła W 1990 roku został pan zwierzchnikiem recydywistów. Niestety, trzeba przyznać, że na- więziennictwa. dzieje więźniów w dużej mierze zo- Tak, rząd zdecydował się na przeprostały wykarmione obietnicami dzia- wadzenie na tym polu gruntownych łaczy Solidarności, „kolędujących” reform i szukał kogoś, kto ma konkretw tym czasie po zbuntowanych wię- ną wizję zmian i odważy się wziąć to zieniach. Okazało się, że Służba Wię- na siebie. Służba Więzienna patrzyła na moje zienna nie potrafi zapanować nad sytuacją. Dochodziło do skandalicznych plany z niechęcią. Jej funkcjonariusze nadużyć przemocy w stosunku do byli już poirytowani koniecznością uczestników buntów. Zresztą w PRL, przesiadywania w pracy i raz po raz jak w każdym państwie totalitarnym, ogłaszanym pogotowiem bojowym,
więc najchętniej po staremu spuściliby lanie wszystkim buntującym się więźniom. Doprowadziło to do sytuacji, w której równolegle do strajków więźniów zaczęły wybuchać protesty pilnujących ich klawiszy, a więźniowie i SW licytowali się o to, kto ma większe prawo do strajku. Komiczna sytuacja. Właściwie tragikomiczna, bo padały trupy. Więziennictwo to chyba jedyny obszar, o którym nie można powiedzieć, że zmiana systemowa dokonała się tam bez rozlewu krwi. W kryminałach strzelano – było dziesięciu zabitych i ponad stu ciężko rannych, z których nie wiem ilu potem zmarło. No i cztery więzienia zostały spalone. Jednym z pierwszych kroków musiała więc być głęboka wymiana kadr – na 20 tysięcy funkcjonariuszy SW wyrzuciliśmy cztery i pół tysiąca tych, którzy nie umieli odnaleźć się w nowych realiach. Przypominało to czasem wojnę domową, ponieważ niektórzy funkcjonariusze, żeby zachować stanowiska i uniemożliwić wprowadzenie reform, prowokowali bunty. W jednym z kryminałów klawisze zebrali od stu więźniów pieniądze na wódkę, po czym powiedzieli im: „Takiego chuja, nie dostaniecie ani wódki, ani zwrotu pieniędzy!”. Krew się lała, bo skazańcy się okaleczali, a więzienie płonęło. Wywaliliśmy prowokatorów, ale w charakterze strażników musieliśmy zacząć zatrudniać zwalnianych w tym czasie z pracy górników. Oczywiście, zmianom w więziennictwie sprzyjało poważne obniżenie liczby więźniów, głównie dzięki amnestii i zmianie polityki kryminalnej państwa. Dlaczego przeludnienie w więzieniach jest takie niebezpieczne? Wyobraźcie sobie celę, w której na przestrzeni kilkunastu metrów żyje dziesięciu facetów, w oknie jest krata i panuje półmrok. Parują, pocą się; jeden czuje oddech drugiego, ciągle przypadkowo się o siebie ocierają. Dodajmy, że być może poprzedniego dnia podano im nieświeżą rybę, a w rogu jest jeden sracz, właściwie kubeł. Kto zrobi pierwszy? Nie ten spokojny,
który cicho siedzi w rogu, tylko agresywny psychopata. A co jeżeli najsłabszy, a więc ostatni w kolejce, nie zdąży? Zbiją śmiecia, obsikają go i poleją wodą! Ścisk zaostrza walkę o miejsce w hierarchii.
Więziennictwo to chyba jedyny obszar, o którym nie można powiedzieć, że zmiana systemowa dokonała się tam bez rozlewu krwi Skrajne przeludnienie w praktyce uniemożliwia pracę wychowawców z osadzonymi. Gdy w celi siedzi dwóch, trzech, to wychowawca może zapukać, sprawdzić, czy wszyscy są cali i niepobici, zapytać o żony, dzieci i kochanki, pośmiać się. Ma dla nich czas i może kontrolować stosunki pomiędzy więźniami. Gdy ma ich pod opieką nie trzech, lecz dziesięciu, to już do celi nie zapuka, tylko wpadnie z krzykiem, żeby w ogóle go zauważyli. Tam wszystko kipi, powstaje pełna specyficznych zasad, hierarchiczna subkultura więzienna. Co gorsza, w przeludnionych więzieniach funkcjonariuszom jest na rękę, że wśród osadzonych powstaje władza, która utrzymuje jako taki porządek, nawet jeśli oparta jest ona na przemocy. W efekcie sytuacja wymyka się spod kontroli SW i zamienia się w bezprawie. Przez cztery lata, kiedy stałem na czele SW, udało nam się wyciszyć bunty, praktycznie zniszczyć subkulturę więzienną i zmienić mentalność strażników, co pozwoliło myśleć o resocjalizacji skazanych na odosobnienie. Niestety, wydaje się, że zmiana mentalności funkcjonariuszy to jeszcze nie wszystko. Znaczna część światowej opinii publicznej wciąż uważa, że
resocjalizacja jest fikcją. Czy sceptycy mają choć trochę racji? Gdy tylko wprowadziliśmy pierwsze reformy, zaczęło budzić się w społeczeństwie przekonanie, że kryminały przemieniają się w sanatoria, że osadzonych znów trzeba wziąć za łby. Pogląd ten znalazł także swoich politycznych reprezentantów: Jarosław Kaczyński nazywał mnie wtedy Przywódcą Frontu Obrony Przestępczości. Absurd, bo ja wcale więźniów nie kocham. Uważam tylko, że opór społeczny przed reformami więziennictwa jest nieracjonalny. Lepiej jest zresocjalizować człowieka niż mścić się na nim, wlepiając mu dziesięć lat więcej i godząc się na to, że po wyjściu znowu kogoś zabije albo coś ukradnie. Racja, ale tylko przy założeniu, że resocjalizacja nie jest mrzonką… Problem z oceną sk utec z nośc i resocjalizacji jest taki, że nie widać przestępstw, które nie zostały dzięki niej popełnione. Przyznaję, że nie wszyscy osadzeni nadają się do tego, by poddawać ich resocjalizacji, ale zdecydowana większość – tak. Zresztą jeżeli ktoś już siedzi w więzieniu pięć czy dziesięć lat za nasze pieniądze, to może warto spróbować coś z nim przy okazji zrobić? Lepiej dla spo łec zeńst wa, gdy z w ięźn ia m i próbuje się pracować, nawet bez pożądanego skutku, niż gdy bije się ich po mordach, bo dzięki temu – być może – nie wyjdą z kryminału gorsi, niż tam trafili. Skuteczność resocjalizacji jest w Polsce niska, ponieważ nie ma dla niej odpowiednich warunków. Głównym problemem jest wciąż zbyt duże zagęszczenie więźniów w zakładach karnych, zwiększone na skutek ponownego zaostrzenia prawa karnego pod koniec lat dziewięćdziesiątych. W czasach, kiedy Zbigniew Ziobro został ministrem sprawiedliwości, nałożyła się na to jeszcze antyresocjalizacyjna ideologia obozu rządzącego. W gruncie rzeczy wychowawcy, terapeuci i strażnicy usłyszeli wtedy od swojego zwierzchnika, że ich praca jest bez
7
re so c jaliz ac ja
8
Co, mimo tych trudności, udało się osiągnąć? W jednej trzeciej z około 150 więzień w Polsce działają ośrodki leczenia uzależnień od alkoholu i narkotyków. To jest ewenement, przyjeżdżają do nas wycieczki z dawnych azjatyckich republik sowieckich, żeby zobaczyć, jak organizować takie terapie. To wciąż za mało, bo część więźniów na rozpoczęcie terapii czeka nawet rok. Leczenie uzależnień warto dalej rozwijać, ponieważ aż sześćdziesiąt procent niektórych kategorii przestępstw popełnianych jest pod wpływem alkoholu. Posiadanie narkotyków oczywiście samo w sobie jest złamaniem prawa, ale ludzie często popełniają dodatkowe przestępstwa, próbując je zdobyć – idą w prostytucję albo napadają z zakażoną strzykawką na przechodniów. Nie twierdzę, że zawsze udaje się kogoś wyleczyć i w cudowny sposób przekonać do czynienia dobra, ale takie ośrodki pozwalają kontrolować uzależnienia w kryminałach. Gdyby tego nie robić, skazańcy ćpaliby jeszcze więcej, byliby rozwaleni psychicznie i częściej wychodziliby na wolność zarażeni AIDS przez współwięźniów. Czy resocjalizacja sprowadza się do leczenia uzależnień? Nie, pojawiają się też terapie, które mają uczyć więźniów, jak opanować agresję i nienawiść. Nowe kierownictwo więziennictwa chce iść w kierunku uczynienia z więzień profesjonalnych placówek zapobiegania przemocy. Powstaje zakrojony na szeroką skalę program „Leczenie przemocy w rodzinie”. Chodzi o to, by osoby wychodzące z kryminału nie zaczynały życia na wolności od pobicia żony, konkubiny czy dzieci. Wszelkie terapie bardzo skutecznie wyrywają skazanych z subkultury więziennej i z przestępczej rzeczywistości, bo wskazują im, jak definiować
IlustracjA: ania Micińska
sensu… Obawiam się, że nieszczególnie zmotywowało ich to do działania.
swoje problemy, i uczą ich pojęć, przy pomocy których mogą o nich opowiedzieć. Dopingują też więźniów do zastanowienia się nad złem, które wyrządzili. Rozmawiałem kiedyś z recydywistą, który pierwszy raz poszedł siedzieć za kradzież kury. Za drugim razem wylądował w więzieniu na kilka lat. Zapytałem go: „Za co teraz siedzisz?”. Odpowiedział, że też za kurę. Pytałem dalej: „Jak to za kurę? Taki wyrok za kurę?!”. A on na to: „No tak, bo jak chciałem tę kurę zabrać, to baba ją złapała, więc ją pociąłem…”. On był przekonany, że wyrok dostał za kurę! W trosce o własne bezpieczeństwo musimy pomagać kr y mi nalistom wychodzić z piekła ich mentalnego więzienia. Profesor Wiktor Osiatyński twierdzi, że bierność więźniów przekreśla możliwości resocjalizacyjne w więzieniach. Jak wygląda możliwość pracy i nauki w polskich kryminałach? Zakłady karne przypominają wulkany, których bezładna energia może w końcu eksplodować. Trzeba zatem
umiejętnie tę energię wykorzystywać, ale pamiętając o szerszym kontekście społecznym – nie może powstać sytuacja, w której więźniom łatwiej będzie o pracę niż ludziom żyjącym na wolności. Najlepiej, gdy osadzonych „nasyca” się zajęciami oświatowo-kulturalnymi – po prostu „odchamia” – i przyucza do jakiegoś fachu. W ten sposób minimalizujemy ryzyko, że skazany wróci do więzienia, ponieważ na wolności będzie mu łatwiej o kontakt z ludźmi, pracę i nowy start w życiu. A więźniowie chcą się uczyć. Wielu marzy o tym, że gdy zdobędą zawód, wyjadą pracować na przykład do Irlandii. Można sobie wyobrazić, że więźniowie, marząc o Zielonej Wyspie, chętnie podejmują naukę, ale wyobraźnia podpowiada też, że pewnie nieszczególnie garną się do grup terapeutycznych. Przy tym powszechna jest opinia, że warunkiem skutecznej resocjalizacji jest chęć skazanego do pracy nad sobą… Niestety, nie jest to tak powszechna opinia, jak mówicie. Da się ostatnio
zauważyć wśród sędziów i prokuratorów modę na skazywanie na przymusowe leczenie. Możecie sobie wyobrazić, jaki jest stosunek więźnia do tego, co mu się narzuca. A później to SW męczy się z odbudowywaniem jego motywacji. W jaki sposób? W Polsce wciąż nie możemy uporać się z wypracowaniem odpowiednich metod. Moim zdaniem, żeby resocjalizacja była skuteczna, cały czas trzeba zachowywać napięcie między zamknięciem, ograniczeniem wolności i bezwarunkową wolnością. Ja nazywam to „handlem wolnością”. Brzmi okropnie. Jak taki handel miałby wyglądać? Pomysł sprowadza się do tego, żeby dla każdego więźnia przygotowywać spersonalizowany program odsiadki, w którym będzie z góry napisane: „Będziesz się dobrze sprawował? Wyjdziesz po dwóch latach. Poddasz się terapii? Wyjdziesz po półtora roku. Ale jak się zaprzesz, to wysiedzisz od dechy do dechy. Palniesz jakieś przestępstwo w kryminale? Pójdziemy do sądu i przypieprzymy ci kolejnych parę lat”. Tylko głupie władze dopuszczają do tego, żeby więzień skończył karę, bo gdy taki wychodzi na wolność, czuje, że swoje już odpokutował i nic nie jest społeczeństwu winien. W Danii, w której ponad 90 procent więźniów wychodzi na warunkowe zwolnienie, każdy musi podpisać z państwem kontrakt, w którym wyszczególnione są warunki kary probacyjnej, czyli odbywanej poza murami zakładu karnego. Jest w nim na przykład napisane, że warunkiem pobytu skazanego na wolności jest to, że będzie kontynuował leczenie w grupie terapeutycznej AA, że będzie pracował społecznie i że będzie płacił alimenty. Ale najważniejszy jest ostatni punkt kontraktu, który brzmi mniej więcej tak: „Na tobie spoczywa obowiązek udowodnienia, że wywiązujesz się z tych warunków”. Skazany przychodzi potem co tydzień do oficera probacji, daje mu numer telefonu do
swojego terapeuty, pokazuje zaświadczenie o tym, że płaci alimenty, i na miejscu sika w probówkę, żeby udowodnić, że nie ćpał. A jeżeli coś jest nie tak, to natychmiast wsadza się go do kryminału, nie czekając aż popełni nowe przestępstwo. Powinno stawiać się przed więźniem takie warunki, żeby zminimalizować szansę na jego powrót do przestępstwa. Chodzi o to, żeby miał co robić i żeby wiedział, że nie został sam. Powinien czuć się jak w programie „Big Brother”, tyle tylko, że w tym przypadku Wielkim Bratem byłby mądry system probacji i więziennictwa.
robota, bo inni więźniowie myślą sobie potem: „Na chuj mamy się starać, skoro i tak nie wiadomo, czy dostaniemy za to warunkowe?”. Trudno odmówić im racji. Wyobraźmy sobie, że zostaje pan wybrany już nie na szefa więziennictwa, ale na samego ministra sprawiedliwości. Jakie główne kierunki zmian by pan zaproponował? Więziennictwo powinno zostać zdecentralizowane. Uważam, że idealnym rozwiązaniem byłoby uczynienie każdego regionu odrębnym mikrosystemem penitencjarnym, który pokrywał-
Nie zawsze udaje się kogoś wyleczyć i w cudowny sposób przekonać do czynienia dobra, ale terapie pozwalają kontrolować uzależnienia w kryminałach W Polsce istnieje instytucja kuratora. Czy nie sprawdza się on w roli Wielkiego Brata? U nas kuratorzy biegają za skazanymi po mieście, żeby sprawdzić, czy ci nie nabroili. Ilu by ich w takim razie było potrzeba, żeby robić to naprawdę skutecznie? Prawie tylu, co zwolnionych więźniów, a tego się zrobić nie da. Skutek jest taki, że ponad połowa osób, które wyszły na warunkowe zwolnienie, popełnia jakieś przestępstwo i kara jest im odwieszana. Można też twierdzić, że w Polsce jest dokładnie tak samo jak w Danii, bo więźniowie mają prawo ubiegać się o przedterminowe zwolnienie, a osoby, które poddały się terapii i dobrze się sprawowały, mają zazwyczaj poparcie zakładu karnego. Niby racja, ale u nas wciąż nie funkcjonuje system, który czyniłby los więźnia przewidywalnym, przez co motywował go do podejmowania racjonalnych decyzji i pracy nad sobą. Zbyt często zdarza się, że bez podania konkretnych przyczyn sąd odmawia warunkowego wypuszczenia więźnia. Z pedagogicznego punktu widzenia jest to krecia
by się terytorialnie z województwem i rejonem sądu apelacyjnego. Podstawowym założeniem takiej reformy jest przekonanie, że nie warto wyrywać więźnia z lokalnej społeczności, w której jest znany i w której trzymają go w ryzach więzi społeczne. To, że system penitencjarny byłby ściśle zintegrowany z regionem, bardzo ułatwiałoby pracę oficerowi probacji. We współpracy z gminą dużo łatwiej byłoby znaleźć dla więźniów pracę, która mogłaby być alternatywą dla więzienia: czy to będzie malowanie płotów, praca na plebanii, czy cokolwiek innego. W takim mikrosystemie dużo łatwiej też kontrolować poczynania skazanego i gromadzić informacje na jego temat. Jest jeszcze jeden element reformy, o którym ledwo pozwalam sobie marzyć: w niektórych krajach oficerowie probacji mają prawo przesłuchiwać świadków i policjantów, którzy zajmowali się konkretnym przestępstwem. Oficer wyrabia sobie na tej podstawie opinię o podsądnym i może potem przedstawić sądowi swój pomysł na program odbywania kary. Może na
9
re so c jaliz ac ja przykład zasugerować, że choć przestępstwo było dość ciężkie, nie warto kogoś wsadzać do kryminału, bo jest niemal pewne, że będzie chciał odpracować swoją winę. A czasem na odwrót, usiądzie przed sądem i powie: „Przestępstwo było drobne, ale moim zdaniem karę warto zacząć od przetrzymania podsądnego w więzieniu, żeby trochę zmiękł”. Sąd jest oczywiście niezawisły i nie musiałby brać pod uwagę sugestii oficera probacji. Myślę jednak, że gdyby sędzia wiedział, że ma do wyboru sporą ofertę dobrze funkcjonujących programów kar alternatywnych, to często by po nie sięgał.
10
Z tego, co pan mówi, można wysnuć wniosek, że fundamentem reformy więziennictwa jest w dużej mierze zmiana podejścia do społecznej roli systemu penitencjarnego. Różnica między dobrze i źle skonstruowanym systemem sprawiedliwości jest taka, jak między choinką i rowerem. Na rowerze można gdzieś dojechać, ale żeby się nie przewrócił, ciągle musi być w ruchu. U nas system sprawiedliwości jest jak choinka: na drzewku wieszamy ozdoby: warunkowe zwolnienia, elektroniczny monitoring i już możemy się chwalić, że tacy jesteśmy nowocześni… System sprawiedliwości należy rozumieć jako mechanizm reintegracji skazanego ze społeczeństwem, ale takiego sposobu myślenia, wyobraźni i kompetencji społecznych wciąż brakuje w polskiej polityce kryminalnej. Szkoda, bo dzięki temu wszyscy bylibyśmy bezpieczniejsi. ■
Paweł Moczydłowski (1953) jest doktorem socjologii, kryminologiem i publicystą; autorem m. in. „Drugie życie” w instytucji totalnej i Kariera strachu. Bezpieczeństwo publiczne w Polsce. W latach 1990 – 1994 pełnił funkcję dyrektora Centralnego Zarządu Zakładów Karnych. Pracuje jako ekspert ds. organizacji więziennictwa.
Sen sprawiedliwego Misza Tomaszewski ilustracje: hanka owsińska
Z
dążyliśmy przyzwyczaić się do faktu, że przydatność zakładów penitencjarnych w zwalczaniu przyczyn przestępczości jest znikoma. Mimo to – co i rusz wynosimy do władzy polityków głoszących hasła w rodzaju „zero tolerancji”, którzy obiecują uczynić nasze ulice bezpieczniejszymi poprzez wymiecenie elementu przestępczego „tam, gdzie jego miejsce”. W jakim celu to robimy? Kiedy Kain zabił Abla, tacy jak ty myśleli, że wystarczy zabić Kaina i nadal będzie na świecie porządek, będzie można spać spokojnie, rozwijać swoje naukowe teorie i budować statki z papieru albo ze stali. O głupi, zaślepieńcy, pyszałcy i nauczyciele głupich. Krew Abla jest nie do zmycia. Wprowadziliście instytucję kary za winy po to, żeby przywracać sobie spokój. Żeby mieć poczucie, że rzeczywistość jest doskonała. Tymczasem rzeczywistości nie można naprawić. Nikt tego nie może, ani ty, ani ja. Andrzej Grzegorczyk Zagrożenie istnienia Po amnestii roku ‘89 w polskich więzieniach i aresztach śledczych przebywało około 40 tysięcy osób. W roku ‘98 były to już 54 tysiące. Tylko w ciągu trzech kolejnych lat zwiększyliśmy tę liczbę o połowę, wpisując się w światowy trend zaludniania zakładów karnych po granice ich pojemności. Efekt jest taki, że penitencjarna Polska liczy dziś tylu mieszkańców co sporej wielkości miasto.
Bomba zegarowa
Aby dowiedzieć się czegoś więcej o ludziach osadzonych w naszych zakładach karnych, nie należy ograniczać się do lektury statystyk Służby Więziennej. Warto sięgnąć np. po raport Skazani i byli skazani na rynku pracy, przygotowany kilka lat temu przez kryminolożkę Dagmarę Woźniakowską. Można w nim przeczytać, że przeciętny polski więzień jest słabo wykształcony i brak mu adekwatnego doświadczenia zawodowego. Wykazuje on niedostatki w zakresie podstawowych kompetencji społecznych, nie jest przygotowany do rozwiązywania osobistych problemów, nie radzi sobie z negatywnymi emocjami i agresją, z dużym prawdopodobieństwem uzależniony jest od alkoholu lub narkotyków. Znaczna część więźniów pochodzi z dysfunkcyjnych rodzin, z pokolenia na pokolenie bezrobotnych, brnących przez życie dzięki umiejętnemu wykorzystywaniu systemu pomocy socjalnej. Trafiając do więzienia, pozbawiają oni minimum egzystenc ji swoic h najbl iższyc h,
których są głównymi żywicielami, wychodząc zaś na wolność – nierzadko nie mają już dokąd wracać. To przede wszystkim takich ludzi wsadzamy za kraty, nie zaś złoczyńców w białych rękawiczkach, odpowiedzialnych za najbardziej szkodliwe społecznie przestępstwa korporacyjne. Obraz ten jest taki sam w każdym podobnym kraju na świecie – pisze Jim Consedine, jeden z twórców idei sprawiedliwości naprawczej. – To biedni, bezdomni, słabi, chorzy i uzależnieni zapełniają nasze więzienia. To jednak nie koniec. Surowa polityka karna nie tylko nie stanowi alternatywy dla polityki społecznej, ale i prowadzi do pogłębienia problemów, z którymi ta ostatnia próbuje się mierzyć. Więzienia brutalizują ludzi, dewastują relacje, są miejscem rekrutacji do grup przestępczych – wylicza Consedine. Ponadto, przy całej swojej kosztowności (roczne utrzymanie jednego skazańca kosztuje polskiego podatnika blisko 30 tysięcy złotych), kara pozbawienia wolności jest nie tyle nawet mało efektywna, ile wręcz przeciwskuteczna. W większości krajów mamy do czynienia z recydywą na poziomie 60 do 80 procent w czasie dwóch pierwszych lat po zakończeniu
jej odbywania. Sprawcami największych zbrodni – pisze Consedine – są dawni więźniowie. Więzienie zrobiło dla nich tylko tyle, że umocniło ich postawę, uczyniło bardziej zgorzkniałymi, nastawiło emocjonalnie i socjalnie do popełnienia okropnych aktów przemocy. Po opuszczeniu więzienia stali się chodzącymi bombami zegarowymi.
do władzy polityków głoszących hasła w rodzaju „zero tolerancji”, którzy obiecują uczynić nasze ulice bezpieczniejszymi poprzez wymiecenie elementu przestępczego „tam, gdzie jego miejsce”. Pozwólmy więc zadać sobie cokolwiek bezczelne pytanie: w jakim celu to wszystko robimy?
„Człowiek z marginesu” pójdzie siedzieć prędzej niż „biały kołnierzyk”. Raz zaś trafiwszy za kraty, prędzej czy później tam wróci Consedine’owi wtóruje norweski kryminolog Nils Christie: Jeśli miałbym władzę, jaką ma dyktator, i jeśli miałbym zachciankę, by stworzyć warunki do promowania przestępczości, to ukształtowałbym nasze społeczeństwa w sposób bardzo zbliżony do tego, jaki istnieje w wielu współczesnych państwach. Zdążyliśmy przyzwyczaić się do faktu, że przydatność zakładów penitencjarnych w zwalczaniu przyczyn przestępczości jest znikoma. Mimo to – wciąż masowo ograniczamy wolność sprawców zachowań antyspołecznych bądź ich tej wolności pozbawiamy. W nieskończoność przetrzymujemy ludzi w aresztach śledczych. Wynosimy
Urodzeni przestępcy
Najbardziej chyba intuicyjną funkcją kary kryminalnej jest prewencja, w jej aspekcie zarówno indywidualnym, jak i generalnym. Karzemy więc po to, aby odstraszyć sprawcę od popełnienia kolejnego przestępstwa bądź wręcz uniemożliwić mu jego popełnienie oraz aby zawczasu zniechęcić potencjalnych sprawców przestępstw przyszłych. Wydaje się to dość oczywiste. Niesłusznie. Podstawowy zarzut przeciwko obraniu prewencji indywidualnej za fundament polityki karnej ma charakter moralny. Izolowanie człowieka z tego tylko powodu, że z dużym nawet
11
re so c jaliz ac ja
12
prawdopodobieństwem może on kiedyś popełnić kolejne przestępstwo, budzi zrozumiały opór. Taka praktyka przeniosłaby nas bowiem w epokę Cesare Lombroso – psychiatry, który jako pierwszy na serio zajął się tym, co dziś nazwalibyśmy „prognozą kryminologiczną”. Twierdził on, że przestępcza skłonność nie jest wpisana w naturę ludzką ani nie wynika z wpływów środowiska, lecz że istnieją jednostki szczególnie predysponowane do występku, które rozpoznać można po określonych cechach fizycznych. O ile Lombrosowska antropometria nie przetrwała próby czasu, o tyle zapoczątkowany przez włoskiego psychiatrę sposób myślenia o sprawcy przestępstwa co jakiś czas wypływa na wierzch we współczesnej kryminologii. Wyraża się on w uzależnianiu wymiaru kary bądź zgody na warunkowe zwolnienie skazanego od oceny jego kryminalnych skłonności. Skłonności tych nie prognozuje się jednak indywidualnie, lecz w oparciu o dane w yselekc jonowa ne na podstaw ie żmudnych badań statystycznych: przeszłość kryminalną więźnia, jego kolor skóry, wiek, wykształcenie, typ zatrudnienia czy status rodzinny. Człowiek, który otrzyma określoną ilość punktów w opracowanej wcześniej skali, bezwarunkowo zostaje poddany izolacji. Skala ta jest więc narzędziem służącym do rozwiewania wszelkich moralnych wątpliwości związanych z decydowaniem o losie bliźniego. System taki działa w amerykańskim stanie Wirginia, o czym kilka lat temu pisał na łamach „Polityki” Adam Leszczyński. Jeśli sprawca popełnionego tam przestępstwa ma nieszczęście być młodym mężczyzną, bezrobotnym i nieposiadającym wykształcenia, ponadto zaś wielokrotnie karanym za kradzieże i narkotyki, to otrzyma maksymalną liczbę 71 punktów w skali zagrożenia recydywą. Wystarczy jednak, by dostał ich 38, by móc w zasadzie zapomnieć o wyroku w zawieszeniu. Znaczy to, że może on trafić do więzienia raczej ze względu na swoje społeczne pochodzenie niż na swoją
kryminalną przeszłość. Zauważmy bowiem, że związek pomiędzy brakiem wykształcenia i zatrudnienia a skłonnością do popełniania przestępstw ma charakter czysto statystyczny. „Człowiek z marginesu” pójdzie więc w Wirginii siedzieć znacznie prędzej niż „biały kołnierzyk”. Raz zaś trafiwszy za kraty, zapewne prędzej czy później tam wróci. W ten oto sposób „wzór na recydywę” staje się metodą jej uzyskiwania. Samospełniającą się przepowiednią.
Do trzech razy sztuka
Pomijając już zmienną trafność, z jaką u m iemy prog nozować sk łon ność do popełniania przestępstw, warto zwrócić uwagę na moralną problematyczność posługiwania się Lombrosowskimi typologiami sprawców. Po pierwsze, bazują one na deterministycznej wizji człowieka. Nie biorą pod uwagę faktu, że, wbrew statystykom, w pewnym momencie może on chcieć zmienić swoje życie, a następnie swój zamiar zrealizować. Po drugie, prowadzą do karania tego człowieka za zło, którego faktycznie on nie popełnił. Taka kara nie jest już w zasadzie karą, lecz okrutnym środkiem
zabezpieczającym. Po trzecie, typologie sprawców zakładają odmienne traktowanie różnych grup obywateli, łamiąc tym samym zasadę ich równości wobec prawa. Po czwarte wreszcie, ignorują one współodpowiedzialność, jaką za recydywę ponosi społeczeństwo, nieodmiennie stygmatyzujące ludzi wychodzących na wolność. Jeszcze słabiej prezentuje się na tym tle generalno-prewencyjny aspekt kary, który nie tylko rodzi wątpliwości natury moralnej, ale i oparty jest na fałszywych przesłankach. Tak pisze o nim Jim Consedine: Jednym z najczęstszych frazesów, wygłaszanych przez orzekających sędziów, jest opinia, że wydany wyrok będzie odstraszał innych przestępców. Każdy, kto pracuje z przestępcami, dobrze wie, że to tylko mit. Jest to koncepcja wysunięta przez wykształconych ludzi z klasy średniej i odnosząca się do nich samych. Założenie, że sprawcy najcięższych przestępstw kierują się racjonalnością podobną do naszej, jest zupełnie arbitralne i nie znajduje potwierdzenia w praktyce. Ludzka wyobraźnia oswaja się z myślą o karze. Surowość kar nie ma żadnego długofalowego przełożenia na statystyki kryminalne. Przełożenie takie ma
natomiast ich nieuchronność, a nade wszystko – rozsądna polityka społeczna władz. Władza państwowa, która jest słaba, będzie bardzo silnie bazować na prawie karnym, ponieważ nie ma niczego innego do zaproponowania społeczeństwu – twierdzi Monika Płatek, karnistka z Uniwersytetu Warszawskiego. – Władza, która nastawia się na silne karanie, zwłaszcza poprzez manipulowanie i grzebanie w kodeksie karnym, wyraźnie daje społeczeństwu informację: „jestem władzą niesprawną i mało wydolną”. To jednak nie koniec zastrzeżeń podnoszonych w związku z prewencją generalną. Warto bowiem zauważyć, że jeśli na celu mamy przede wszystkim redukcję liczby przestępstw, to istnieje spore ryzyko, że przestaniemy dostrzegać konkretnego człowieka, którego przychodzi nam sądzić. Może się on wówczas stać pionkiem w wielkiej grze, jaką wymiar sprawiedliwości prowadzi z kryminalnymi statystykami. Wspomnijmy tu o obowiązującym w licznych stanach Ameryki prawie three strikes and you’re out. Myśl, która za nim stoi, jest prosta: sprawca trzeciego z kolei przestępstwa z użyciem przemocy automatycznie karany jest dożywociem, z możliwością przedterminowego zwolnienia nie wcześniej niż po 25 latach. Na tej zasadzie znaczną część życia spędzą w więzieniu Leandro Andrade, skazany w 1995 za kradzież dziewięciu kaset video, i Gary Ewing, któremu pięć lat później udowodniono zawłaszczenie kompletu kijów do golfa. To właśnie w prawie three strikes, którego nazwa wywodzi się z terminologii baseballowej, swoją daleko posuniętą, lecz w gruncie rzeczy naturalną konsekwencję znajduje hasło „zero tolerancji”, tak dobrze znane nam z codziennych gazet.
Nic nie działa
W roku 1974 światło dzienne ujrzał słynny raport amerykańskiego kryminologa Roberta Martinsona, zatytułowany What Works? Questions and Answers about Prison Reform. Opierając się na drobiazgowej analizie ponad dwustu prowadzonych w Stanach
Zjednoczonych programów resocjalizacyjnych, na zadane w tytule pytanie Martinson odpowiedział: nothing works. Publikacja raportu wyznaczyła zwrotny moment w historii amerykańskich i europejskich poglądów na karę. Trwająca od początku lat sześćdziesiątych euforia resocjalizacyjna, związana z realizowaniem przez Zachód idei państwa opiekuńczego, ustąpiła doktrynie twardego retrybutywizmu. W miejsce kary utożsamionej w zasa-
surowa represja karna jest nieefektywna w zwalczaniu przestępczości, to i tak by się za nią opowiadał, bo tego wymaga zadośćuczynienie elementarnemu poczuciu społecznej sprawiedliwości. Instynkt retrybucji jest częścią natury człowieka, toteż ujęcie tego instynktu w administracyjne ramy kryminalnej sprawiedliwości służy wspieraniu stabilnego społeczeństwa rządzonego przez prawo – dodaje jeden z amerykańskich sędziów. Tu jednak zaczynają się schody.
Sprawcę przestępstwa i jego ofiarę uwolnić może tylko przebaczenie. Sama kara nie znosi ani poczucia winy, ani pamięci o krzywdzie dzie z terapią skazanego przyjęto zasadę „po prostu odpłata” – just desert. Istotą tak pojętej kary jest przymus, a – jak zauważa Wojciech Zalewski, prawnik z Uniwersytetu Gdańskiego – przymusem leczyć i wychowywać nie można. Przestawienie wymiaru sprawiedliwości na retrybutywny model karania skutkowało dążeniem przez sąd do przywrócenia poprzedzającej przestępstwo równowagi obciążeń i korzyści. Sprawcę przestępstwa, który w nielegalny sposób wszedł w posiadanie nadmiernych korzyści, należało obciążyć w taki sposób, aby rachunek zysków i strat się zgadzał. Temu właśnie, według Martinsona, służyć powinna kara. Zasadniczym jej celem nie jest ani prewencja, ani resocjalizacja, obydwie zaś są dopuszczalne w takim tylko zakresie, w jakim da się je pogodzić z zasadą sprawiedliwej odpłaty. „Sprawiedliwej”, a więc uwzględniającej środki najbardziej skuteczne, najmniej uciążliwe i dające się uzasadnić koniecznością ochrony większego dobra. To właśnie doktryna retrybutywizmu nadawała ton polskiej polityce karnej w ostatnich latach, ze szczególnym uwzględnieniem czasów, w których resortem sprawiedliwości kierował Zbigniew Ziobro. Kilka lat wcześniej jeden z jego poprzedników, Lech Kaczyński, w wypowiedzi radiowej oświadczył, że nawet gdyby uzyskał niezbite dowody na to, że
Zemsta w majestacie prawa
Dziesięć lat temu kryminolog Krzysztof Krajewski przekonywał, że w którym kraju nie postawić by pytania o to, czy realizowana w nim polityka karna jest wystarczająco twarda, wszędzie otrzyma się odpowiedź przeczącą – nawet w słynącej z niezwykle represyjnych sądów Rosji i w Stanach Zjednoczonych. W ciągu 25 lat Amerykanie zwiększyli liczbę więźniów o 700 procent, co nie przeszkodziło im w żądaniu dalszego jej podwojenia w roku 1994. Efekt jest taki, że dwa lata temu jeden na 43 obywateli USA podlegał jakiejś formie nadzoru. W sumie ponad siedem milionów ludzi. Nie wygląda więc na to, by najbardziej nawet restrykcyjna polityka karna była w stanie uczynić zadość społecznej potrzebie rewanżu na przestępcy. Potrzeby tej nie wolno, rzecz jasna, lekceważyć, niemniej rozsądniejszym niż bezrefleksyjne jej zaspokajanie wydaje się podjęcie próby jej modelowania. O tym, że takie modelowanie jest rzeczywiście możliwe, świadczy choćby porównanie dominujących reakcji, z jakimi w różnych krajach spotkała się lipcowa masakra na norweskiej wyspie Utøya. Podczas gdy samym Norwegom, niewątpliwie wstrząśniętym tragedią, kwestionowanie obowiązującego prawa ze względu na poziom społecznych emocji po prostu nie mieściło się w głowach, po drugiej stronie
13
re so c jaliz ac ja
14
Bałtyku, w katolickiej Polsce, zawrzało. W poczytnych gazetach i na popularnych forach internetowych kolejne głosy przyłączały się do chóru wołającego o przywrócenie kary śmierci. Komentatorzy nie kryli oburzenia faktem, że zbrodniarz Breivik przesiedzi co najwyżej 21 lat, na dodatek w więzieniu o niezbyt ostrym jak na nasze standardy rygorze. Paweł Lisicki, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, wzruszał się tymi wypowiedziami jako wyrazem „tęsknoty za sprawiedliwością”. Nie przyszło mu jednak do głowy, że w przeszłości owa tęsknota znajdowała swój wyraz np. w domaganiu się, by przed pozbawieniem przestępcy życia poddać go najbardziej wymyślnym torturom. Fakt, że dzisiaj dla większości z nas jest to nie do pomyślenia, świadczy o tym, że ubóstwione przez Lisickiego poczucie sprawiedliwości ewoluuje. Owoce tej ewolucji zbiera dziś Norwegia, w której politycy są mniej skłonni do mylenia polityki karnej ze społeczną. Krytycy retrybutywnej koncepcji kary kryminalnej wytykają jej bezcelowość i nieludzkość, ją samą określając mianem „zinstytucjonalizowanej zemsty”. To nieprawda, że kara wieloletniego pozbawienia wolności, w przeciwieństwie do kary śmierci, jest zabiegiem humanitarnym. Zamknięcie dorosłego człowieka w ciasnej celi na 22 godziny dziennie, przez całe miesiące lub nawet lata, powinno być dla każdej myślącej osoby czymś odrażającym – pisze Consedine. Nic dziwnego – twierdzi on – że w takich warunkach szlag trafia wszelkie pozytywne rezultaty programów resocjalizacyjnych. Więzienie nie może jednocześnie karać i rehabilitować. Co do skuteczności wspomnianych programów, którą – jak pamiętamy – kwestionował Martinson, to mało kto skłonny jest dziś podtrzymywać jego radykalnie sceptyczne stanowisko. Konstytucjonalista Wiktor Osiatyński twierdzi, że zastrzeżenia amerykańskiego kryminologa są nieaktualne, ponieważ współczesna resocjalizacja opiera się na kompletnie innych założeniach niż inżynieria lat
sześćdziesiątych. Dziś nie kwestionuje się już ludzkiej wolności, przeciwnie, akcentuje się osobistą odpowiedzialność więźnia, który musi wyrazić autentyczną chęć współpracy ze swoim terapeutą. Krytykowany przez Martinsona, przesadny wzgląd na społeczno-ekonomiczne uwarunkowania przestępnego czynu zszedł natomiast na dalszy plan. Tylko czy aby nie za daleki?
Skradziony konflikt
Jim Consedine twierdzi, że ludzką historię da się przedstawić jako polemikę pomiędzy dwoma modelami sprawiedliwości: państwowym i społecznym. Sprawiedliwość państwowa to sprawie-
przestępstwo oszczędnie lub szczodrze. Problem polega na tym, że współcześnie wykorzystujemy je zbyt szczodrze. Jeśli znam swoich sąsiadów i mam jakieś środowisko ludzi mi bliskich, wówczas nie stanowi dla mnie większego problemu, że jacyś młodzi ludzie niestosownie się zachowują na mojej klatce – pisze norweski kryminolog. – Mogę zadzwonić do kogoś, kto ich zna, albo poprosić atletycznego sąsiada z piętra wyżej, lub – może nawet lepiej – mogę poprosić o pomoc maleńką panią, o której wiem, że doskonale potrafi rozwiązywać lokalne konflikty. Pozbawiony takiego środowiska, za to posiadając w głowie wszystkie te informacje o wzroście przestępczości, zamknąłbym drzwi i wezwał policję. Tym samym stwo-
W przeszłości „tęsknota za sprawiedliwością” znajdowała swój wyraz w poddawaniu przestępcy najbardziej wymyślnym torturom dliwość narzucona odgórnie, karząca, hierarchiczna. Sprawiedliwość społeczna to sprawiedliwość negocjowana, naprawcza. Nie trzeba dodawać, że pierwszeństwo przyznaje Consedine tej ostatniej. Odwrót od niej rozpoczął się dopiero w czasach monarchii absolutnych, które zdefiniowały przestępstwo jako wystąpienie przeciwko abstrakcyjnemu porządkowi prawnemu. Możemy tu wręcz mówić o swoistej „kradzieży konfliktu”, dawniej będącego problemem nie tyle państwa, ile lokalnej społeczności, której jeden członek wyrządził krzywdę drugiemu. Retrybutywizm, strojący państwo w szaty faktycznej ofiary przestępstwa, jest stosunkowo późnym wynalazkiem cywilizacji Zachodu. Jeszcze dalej w swoich poglądach posuwa się Nils Christie. Twierdzi on, że przestępstwo jako takie nie istnieje, lecz jest wytworem systemu prawnego obowiązującego w danym państwie. Czyny – z potencjałem bycia postrzeganymi jako przestępstwa – są jak niewyczerpane bogactwo naturalne – twierdzi Christie. – Możemy je wykorzystywać jako
rzyłbym warunki zarówno dla szerzenia niechcianych zachowań, jak i dla nazywania tych zachowań „przestępstwem”. Przestępstwo, odarte ze znaczenia nadanego mu przez prawo, jest konfliktem angażującym sprawcę, ofiarę oraz lokalną społeczność. Zło, które się wydarzyło, polega przede wszystkim na zniszczeniu relacji międzyludzkich. Głównym celem procedury mediacyjnej jest więc odbudowanie tych relacji, nawiązanie zerwanej nici zaufania. By było to możliwe, sprawca musi spotkać swoją ofiarę i zrozumieć jej racje, a następnie wziąć odpowiedzialność za swój czyn i wyrazić gotowość do naprawienia wyrządzonej krzywdy. Tylko na tym gruncie możliwe będzie dla niego uzyskanie przebaczenia. Przebaczenie jest jednak jeszcze bardziej potrzebne ofierze, ponieważ dzięki niemu odzyskuje ona utracone poczucie bezpieczeństwa i kontroli nad własnym życiem. Przedstawiciele społeczności lokalnej są zaś nie tylko gwarantami, ale i uczestnikami procesu pojednania. Wspólnota ma swój udział w odpowiedzialności za
zaistniały konflikt i za pomyślne jego rozwiązanie. Przypomnijmy dramatyczne pytanie zadane przez arcybiskupa Desmonda Tutu, przewodniczącego południowoafrykańskiej Komisji Prawdy i Pojednania: Ileż przestępstw zostało popełnionych przez ludzi, którzy sami byli ofiarami fundamentalnej niesprawiedliwości? Albo przez takich, których podstawowe ludzkie prawa nigdy nie były szanowane? Na gruncie idei sprawiedliwości naprawczej społeczność lokalna ponosi współodpowiedzialność za zło, którego w przeszłości doświadczył sam sprawca. Zło nie bierze się wszak znikąd.
Smuga cienia
Sprawiedliwość naprawcza nie jest utopią, o czym świadczą udane próby stosowania jej w licznych miejscach na Ziemi. Nie stanowi ona jednak również alternatywy dla pozostałych funkcji kary kryminalnej. Może się przecież zdarzyć, że po którejś ze stron konfliktu zabraknie woli pojednania. W takiej sytuacji ofiara musi móc liczyć na to, że z pomocą przyjdzie jej państwo. Nie powinno ono jednak nadmiernie spieszyć się z akcją ratunkową, ponieważ bardzo często zaistniałą krzywdę da się naprawić bez jego udziału. Nawiasem mówiąc, „przejęcie” konfliktu przez państwo często ma niewiele wspólnego z faktycznym naprawieniem owej krzywdy. Wspólnym mianownikiem resocjalizacji i retrybucji jest skupienie uwagi na osobie sprawcy przestępstwa. W obydwu przypadkach ofiara pozostaje w cieniu. Ktoś powie na to, że przecież może się ona włączyć w postępowanie karne w charakterze oskarżyciela posiłkowego. Nie sposób zaprzeczyć. Problem polega jednak na tym, że wejście przez uczestników konfliktu w z góry przewidziane dla nich role procesowe nie sprzyja ich pojednaniu. Jak zauważa Consedine, w ramach wyznaczonych przez struktury społeczne i oficjalne prawo, przeprosiny i żal nie mogą spotkać się z litością, przebaczeniem i pojednaniem. Zamiast tego, od pierwszego dnia poszkodowani i ich
rodziny odcięci są od toczącego się postępowania, a podejrzani, często w izolacji, czekają na sprawiedliwą odpłatę, przeżywając strach i niepewność. Potrzeby ofiar są ignorowane, liczy się kara. Przyjęcie modelu naprawczego pozwala nam odwrócić te priorytety. Tym, co najbardziej chyba drażni w założeniach retrybucji, jest przekonanie, że ludzie dzielą się na „czystych” i „skalanych”. Sprawiedliwa odpłata, jaką państwo wymierza człowiekowi „skalanemu” przestępstwem, wprowadza go na drogę „oczyszczenia”. Wychodząc z więzienia po odbyciu kary, jest on znowu tak samo „czysty”, jak w dniu swoich narodzin. [Retrybutywna] kara ma w najgłębszym sensie charakter uwalniający – twierdzi Filip Ciepły, karnista z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. To nieprawda. Zarówno sprawcę przestępstwa, jak i jego ofiarę uwolnić może tylko przebaczenie. Pozbawiona przebaczenia kara nie znosi ani poczucia winy, ani pamięci o krzywdzie. Teoretycy sprawiedliwości naprawczej przeciwstawiają czarno-białemu światu retrybutywistów świat nieco bardziej skomplikowany i, co za tym idzie, trudniejszy do zaakceptowania. Przestępczość jest problemem nas wszystkich – pisze arcybiskup Tutu. – Stanowi
odbicie niezdolności ludzi do uczciwego i sprawiedliwego postępowania w stosunku do bliźnich. Wiąże się z ciemną stroną natury ludzkiej, gdyż chciwość, gwałt i niesprawiedliwość kryją się w każdym z nas. W każdym. W tobie, we mnie i w 80 tysiącach więźniów polskich zakładów karnych. Fakt, że my jesteśmy po tej, oni zaś po tamtej stronie muru, jest bardziej przypadkowy, niż chcielibyśmy sądzić. Granica pomiędzy dobrem a złem nie przebiega wszak wzdłuż tego muru, lecz w poprzek naszych sumień. Dopóki ten świat będzie naszym światem, dopóty będzie się w nim tlić możliwość zła. Pytanie, czy nauczymy się znosić tę możliwość w sposób solidarny, czy też rozpaczliwie uchwycimy się przekonania, że wystarczy zabić Kaina i nadal będzie na świecie porządek. Nawet wówczas nie powinniśmy jednak liczyć na to, że zmorzy nas kiedyś sen sprawiedliwego. ■
Misza Tomaszewski (1986) jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW i redaktorem naczelnym „Kontaktu”.
15
re so c jaliz ac ja
Opuścić bezdomność Ignacy Dudkiewicz i Maciek Onyszkiewicz Ilustracje: Olga Micińska
S
zacuje się, że w Polsce około trzysta tysięcy ludzi żyje bez dachu nad głową. Spotykamy ich codziennie, często nawet o tym nie wiedząc. Tylko nielicznym udaje się wyjść z bezdomności.
Wszyscy jesteśmy łotrami
16
‒ Gdy poszedłem do banku, pani z okienka obwieściła całej sali, że „bezdomny nie może założyć konta” ‒ opowiada Maciek Maas. ‒ Czułem, że wszystkie moje umiejętności, to kim jestem, zostało przekreślone tym jednym zdaniem. Ma 54 lata. Bardzo otwarcie opowiada o swojej historii, choć niekiedy milknie, starannie dobierając słowa. Przez większość rozmowy trzyma w palcach niezapalonego papierosa. Jego dzieciństwo nie należało do łatwych. Miał kilka lat, gdy zmarł jego ojciec. Ojczym znęcał się nad nim i nad matką. Do 1987 roku pracował, ale przez alkohol tracił kolejne posady. W jednej z nich przywłaszczał sobie spirytus używany do mycia urządzeń poligraficznych. Z powodu częstych utrat przytomności dostał rentę. ‒ W sklepie wyciągałem legitymację pierwszej grupy i kupowałem wódkę poza kolejnością. Komedia. W końcu odebrali mi i rentę. Ilekroć przychodziło wezwanie na komisję lekarską, która podejmowała decyzję o przedłużeniu renty, byłem pijany.
się i wpadł w środowisko przestępcze. ‒ Im więcej miałem pieniędzy, tym więcej piłem. Im więcej piłem, tym bardziej potrzebowałem pieniędzy, więc i przekręty stawały się coraz poważniejsze. Miał rodzinę. Do 2002 roku mieszkał z żoną, córką i synem. ‒ Ja czuję się winny. Winny tego, że nie byłem ojcem, że spaprałem im cał-
Bezdomność to piętno. Nie zauważa się człowieka z jego indywidualnością i historią
kowicie dzieciństwo. Była żona mi nie wierzy, że się zmieniłem. Ma prawo, bo obiecywałem poprawę dziesiątki, tysiące razy. Codziennie. Nigdy nie dotrzymywałem słowa, to teraz mi uwierzy? Z córką utrzymuje sporadyczne, ale, jak ocenia, ciepłe kontakty. ‒ Syn ma do mnie żal, nie wyrzuca mnie, jak do niego pójdę, ale widzę, jak na mnie patrzy. Mówi, że dom opuścił w przypływie pijackiej ambicji. ‒ Tego dnia posprzeNiedotrzymane słowo Wtedy koledzy zaczęli proponować czałem się z żoną, wyszedłem na klatmu pieniądze, namawiając do udziału kę. Byłem przekonany, że jestem tak w przekrętach gospodarczych. Zgodził wspaniały, że zaraz wybiegnie za mną.
‒ Nie wybiegła. Miała już chyba dosyć.
Piętno bezdomności
Za pieniądze z działalności przestępczej wynajął mieszkanie. Żył w euforii – własne lokum, pieniądze, samochód. Poznał dziewczynę, układał z nią plany. Urodził się syn. Był jeszcze noworodkiem, gdy Maciek został aresztowany w 2006 roku. W więzieniu spędził prawie cztery lata. Mówi, że więzienie uratowało mu dwa życia: to doczesne, gdyż wykryto u niego i zoperowano nowotwór, oraz to, które na niego czekało po wyjściu. W trakcie odsiadki, jak przekonuje, zmienił bowiem podejście do świata. Pod wpływem kazania o dwóch łotrach nawrócił się. Gdy wychodził z zakładu karnego w połowie stycznia, był już człowiekiem wierzącym. ‒ Byłem wewnętrznie podminowany. Odchodziła ta wiara, Duch Święty zapominał o człowieku, który nagle w próżni stawał i nie wiedział, o co chodzi. Ale jednak wierzyłem. Po wyjściu nie pojechał do swojego malutkiego syna i jego matki. ‒ Wstydziłem się siebie, swojej pozycji, tego, kim kiedyś byłem. Do tej pory nie widziałem syna. ‒ Czuję, że do tego jeszcze nie dorosłem. Dla mnie to jeszcze nie czas. Stał się bezdomny. Tylko jedną noc spędził na ulicy. Znalazło się dla niego miejsce w schronisku Wspólnoty „Chleb Życia” na Łopuszańskiej. Z początku buntował się przeciw tamtejszym warunkom, ale jedyną alternatywę widział w powrocie do kolegów z półświatka. Wybrał schronisko. ‒ W tamtym czasie pomogł y mi zwłaszcza dwie osoby. Siostra Małgorzata Chmielewska zapewniła mi godne warunki życia. Nie musiałem grzebać po śmietnikach, zbierać puszek, miałem co jeść, gdzie spać, w co się ubrać, mogłem chodzić wymyty. A Marek Łagodziński i jego Fundacja Sławek, pomagająca ludziom wychodzącym z więzienia, dali mi kopa, żeby ruszyć z miejsca, zacząć działać. Z początku miał obawy, ale ostatecznie zdecydował się wziąć udział
w programie „Skazani na… sukces” dla osób opuszczających zakład karny. Zrobił kurs opiekuna osób starszych. Mimo że był jednym z najlepszych uczestników i odbył praktyki, nie miał szans na zatrudnienie. ‒ Bezdomność to piętno. Nie zauważa się człowieka z jego indywidualnością i historią. Kurs opiekuna sprawił jednak, że Maciek zaczął pasjonować się psychologią. ‒ Gdybym zachował się jak przeciętny pensjonariusz schroniska, to bym zjadł, co mi dadzą, zrobił coś na rzecz schroniska, a poza tym leżał i patrzył na zacieki na suficie. Nie byłbym tu, gdzie jestem. Ja tylko żałuję, że nie mam tych trzydziestu lat, tak jak jeden z chłopaków tutaj. Zupełnie inaczej teraz by się moje życie potoczyło. Ale nie jest za późno. Dobry łotr dopiero w ostatnich sekundach swojego życia został zbawiony.
I wtedy pomyślałem: jestem tym, k i m jestem, i n ie wa r to się tego wstydzić.
Po dobrej stronie Krzyża
Maciek mówi, że nie wierzy w przypadki. Gdy żona Marka Łagodziń-
się. Codzienne chcę się dowiedzieć, co się z nim dzieje, ale codzienne odkładam to na następny dzień. ‒ Przecież wszyscy jesteśmy łotrami ‒ mówi na koniec. ‒ Idziemy do tego Krzyża i tylko od nas zależy, po której stronie staniemy. Chyba w do-
17
Topniejący bałwan
W trakcie pobytu w ośrodku dwa razy wypił kilka piw. Mówi, że tylko brak pieniędzy i regulamin schroniska sprawiły, że nie popłynął. W końcu podjął terapię. Przekonał go fragment ze Starego Testamentu mówiący o tym, że oprócz wiary potrzebny jest i lekarz. A także chęć bycia samemu terapeutą w przyszłości. W tamtym czasie zaczął bowiem kurs instruktorów terapii uzależnień. ‒ To był pierwszy raz, kiedy publicznie przyznałem się do więzienia. Wcześniej wchodziłem do tramwaju i każdy ruch, każde przyciśnięcie do siebie torebki odbierałem tak, jakby ludzie bali się, że ich okradnę. Miałem napisać tekst o momencie, w którym się najbardziej bałem. Strażnik prowadził mnie do celi. Kiedy klucze zaczęły zgrzytać w zamku, bałem się panicznie. Napisałem o tym i miałem nadzieję, że nie będę musiał tego czytać, ale profesorka właśnie mnie wskazała. Przeczytałem. Zapadła przeraźliwa cisza. Pomyślałem sobie: „no dalej, oskarżajcie mnie”. Usłyszałem brawa. Myślę, że wiem, jak czuje się topniejący bałwan.
skiego, Danuta, znalazła informację o programie wychodzenia z bezdomności i mieszkaniach treningowych, był akurat u nich. Pojechał, umówił spotkanie. Dostał lokum. Pięć metrów kwadratowych, łóżko, szafa, komoda, półka. Odmalował, cieszy się nim jak dziecko. Martwi go tylko, że nie pomieści wszystkich książek. W okresie bezdomności dorobił się ponad dwustu pozycji. Dziś jest członkiem tworzącej się rady złożonej z bezdomnych, która ma kontaktować się z mediami, z przedstawicielami władzy. Póki co na przeszkodzie jej utworzeniu stają problemy formalne, związane z brakiem meldunku osób, które mają w radzie zasiadać. ‒ Pobicie bezdomnego jest traktowane jak skopanie psa ‒ mówi Maciek. ‒ Chcemy sami, własnym głosem mówić o sobie. ‒ I może, jeśli się uda, zmieniać społeczne stereotypy o nas ‒ dodaje. Chciałby też odwiedzić swojego syna. ‒ Codziennie o nim myślę, modlę
brym momencie potrafiłem uchwycić się ręki, być może tylko raz do mnie wyciągniętej. Stanąłem po dobrej stronie Krzyża. Muszę się tylko tego Krzyża trzymać, żebym nie odszedł za daleko. Boję się tego, bo teraz jestem bezpieczny. A jak odejdę, to zginę.
Kocha się tylko raz
‒ „Stefanie Ostrowski, czy kocha pan żonę?” „Tak”. „Grażyno Ostrowska, czy kocha pani męża?” „Tak”. Sprawa zakończyła się po piętnastu minutach za porozumieniem stron. Tak rozwód z żoną wspomina Stefan Ostrowski. Kiedy starał się o mieszkanie socjalne, musiał uporządkować sytuację rodzinną. Twierdzi, że tylko dlatego się rozwiedli. Na rozprawie widział żonę pierwszy raz od dwudziestu lat. Ma sześćdziesiąt dwa lata, choć wygląda na więcej. Jest uzależniony od alkoholu. ‒ Zdarza mi się wypić, nie ukrywam tego. Staram się nad tym panować, nawet kilka miesięcy potrafię
re so c jaliz ac ja nie pić. W terapię uzależnień nie wie- stolicy wydaje się, że tutaj bez problerzę. Myślę, że to, czy pijesz, czy nie, to mu sobie poradzą, ale życie weryfikuje ich plany. sprawa silnej woli, a nie leczenia.
18
Stefek, możesz już nie wracać
Z żoną poznali się, kiedy Stefan kończył służbę wojskową. Zamieszkali z jej rodzicami w Piotrkowie Kujawskim. Prowadzili gospodarstwo, zajmowali się hodowlą zwierząt. ‒ Mieliśmy wspaniałą rodzinę. Pierwszy syn urodził się w marcu. Potem co roku, na zmianę: córka, syn i znów córka. A potem zacząłem pić. Piłem prawie codziennie, a po alkoholu dochodziło do awantur z żoną. Któregoś dnia, po jednej z kłótni, usłyszałem od żony: „Stefek, jeśli teraz wyjdziesz z domu, możesz już nie wracać”. Uniosłem się honorem. Wyszedłem i już nie wróciłem. Pojechał do Warszawy. Jak pamięta, spodziewał się, że z łatwością znajdzie pracę i wynajmie mieszkanie. Opowiada, jak przez kilka lat błąkał się po mieście. ‒ W lecie sypiałem w kartonach na dworcach, na ławkach w parkach i w składach pociągów. Zimą czasem udawało mi się wyjechać pod Warszawę i w zamian za nocleg i wyżywienie pomagać w pracy na gospodarstwie. Czasem sypiałem w noclegowniach. Wielu osobom przyjeżdżającym do
Po kilku latach trafił do schroniska dla bezdomnych na Żytnią. Wspomina je nie najlepiej. Jego zdaniem pracującym tam ludziom brakowało wyrozumiałości, a regulamin był zbyt restrykcyjny. ‒ A kiedy ktoś go złamał, od razu był wyrzucany. Ja, choć mieszkałem tam od pięciu lat, wyleciałem za pijaństwo. Znów wylądowałem na ulicy. Na szczęście na krótko. ‒ Znalazło się dla mnie miejsce w Pensjonacie świętego Łazarza w Ursusie, prowadzonym przez ojców Kamilianów. Trafiłem tam, kiedy żył jeszcze ojciec Bogusław Paleczny. Ojciec Paleczny uznawany był za opiekuna warszawskich bezdomnych. Założył Kamiliańską Misję Pomocy Społecznej, bar Marta, w którym stołują się setki bezdomnych, i właśnie Pensjonat św. Łazarza. Zmarł w 2009 roku. ‒ Do dziś w tym miejscu unosi się duch jego miłości i zrozumienia ‒ mówi Stefan.
pań prowadzących ośrodek, zaczął starać się o przydział mieszkania. ‒ W pensjonacie każdy pracował. Ja byłem najpierw stróżem nocnym, później jeździłem pomagać do siedziby ojców na Krakowskim Przedmieściu. Kiedy czegoś nie załatwiłem albo jako woźny niepotrzebnie na kogoś nakrzyczałem, dostawałem kolejne szanse. Dzięki prowadzącym ośrodek: pani Adrianie, pani Agnieszce, pani Marcie, pani Małgosi i pani Kindze, odzyskałem poczucie godności i uwierzyłem, że jestem coś wart. Od dwóch lat Stefan Ostrowski ma własne mieszkanie. Na siedemnastu metrach mieści rozkładany tapczan, mały stolik, półkę z książkami i telewizor. Prosi, by wspomnieć, jak bardzo w przeprowadzce i urządzeniu mieszkania pomógł mu jego znajomy, Darek. Jest na rencie. ‒ Dostaję niewiele ponad czterysta złotych. Nie mogę sobie do tego dorobić, bo jeśli zarobię cokolwiek, stracę prawo do świadczeń. Czasem wpadnę do moich kochanych dziewczyn na Ursus i tam zawsze dostanę jakieś konserwy. Zdarza się, że zbieram puszki i inne niepotrzebne ludziom rzeczy, które sprzedaję w skupach. Przyznaje się do tego niechętnie. Boi się, że znów będzie postrzegany jako menel i lump. Choć Stefan dużo opowiada o dzieciach i żonie, przyznaje, że kontakty z rodziną utrzymuje sporadycznie. Doczekał się czwórki wnuków, ale jeszcze ich nie poznał. ‒ Raz wpadła do mnie córka. Z pozostałymi dziećmi tylko dzwonimy do siebie co jakiś czas. Tak samo z żoną. ‒ Chciałbym to wszystko odkręcić. Chciałbym cofnąć zegar, ale zegara cofnąć się nie da, można go tylko podreperować.
Drzwi otwarte na oścież
Przez siedem lat mieszkał w białym domku. To nie był zwykły dom. PoStefan podkreśla, że w przeciwień- śród jego mieszkańców jedynie Sławostwie do schroniska na Żytniej, w Pen- mir nie miał problemów z używkami. sjonacie Łazarza obdarzono go zaufa- Tylko on nie musiał udowadniać, że niem. Wspomina, że to tu, za namową nie jest pijany ani na haju. „Białym
Zegara cofnąć się nie da
domkiem” mieszkańcy nazywają ośrodek Monaru na Marywilskiej. Trafił tam na początku 2000 roku. S ławom i r Ka mela prac uje d ziś w Stowarzyszeniu Otwarte Drzwi, zajmującym się pomocą bezdomnym w powrocie do normalnego życia. Ma czterdzieści cztery lata. ‒ Roboty mam dużo, ale nie narzekam. Często zostaję w pracy do późna, właściwie nie liczę godzin. Robię coś dla innych, w ten sposób mogę się odwdzięczyć za pomoc, którą sam kiedyś otrzymałem. Moje doświadczenie jest bardzo przydatne w tej pracy. Wiem, jak rozmawiać z osobami bezdomnymi i jak im pomóc. To życie jest najlepszym profesorem.
Anioł czy diabeł
Przed świętami Bożego Narodzenia w 1999 roku Sławomir stracił swoje mieszkanie. ‒ Pewnego dnia zastałem drzwi zamknięte. Klucze nie pasowały. Dziewczyna, z którą mieszkałem, zmieniła zamki. Oszukała mnie i okradła. Myślałem, że to anioł, a okazała się diabłem. Zostałem w tym, co akurat miałem na sobie. Po latach usłyszał, że przez cały czas, kiedy byli razem, ona go zdradzała. Czasami za pieniądze. Jego ojciec zmarł w październiku tego samego roku, w którym on stracił mieszkanie. ‒ Nie mogłem pójść do matki, i bez tego miała dosyć kłopotów ‒ wspomina Sławomir. Sławomir mówi o sobie, że jest optymistą i że tylko dzięki temu się nie załamał. Z dumą opowiada, że nigdy nie żebrał, nawet kiedy był naprawdę głodny. Parę nocy spędził w autobusach. W końcu ktoś życzliwy poradził mu: „Jedź do Marka Kotańskiego, on ci
pomoże”. ‒ Marek przyjął mnie w swoim biurze. Natychmiast przeszedł ze mną na „ty”. Nie owijał w bawełnę. „Pijesz? ” ‒ pytał. „Nie.” „Ćpasz?” „Nie.” „To co ty tu, robisz?”. Myślałem, że odprawi mnie z kwitkiem. A on tylko spytał: chcesz spać na blaszaku, czy w białym domku?
Klucze do własnego „M”
Sławomir wspomina, że w 2005 roku dostał propozycję wyjazdu do Anglii. ‒ Tutaj nie miałem perspektyw, a w Anglii mogłem zacząć nowe życie. ‒ W tym samym czasie Stowarzyszenie Otwarte Drzwi rozpoczynało realizację programu „Powrót”, w ramach którego bezdomni i wykluczeni mogli zdobyć nowe kwalifikacje zawodowe i wsparcie w wyjściu z bezdomności. Zdecydowałem się wziąć udział w tym programie, skusiła mnie perspektywa zdobycia własnego „M”. Program przewidywał, że starający się o mieszkanie bezdomni podejmą płatne staże w zaprzyjaźnionych z Otwartymi Drzwiami firmach. Sławomir dostał propozycję stażu w samym stowarzyszeniu. ‒ To była dla mnie wielka szansa. Pracowałem przy szukaniu funduszy. Kiedy w parę miesięcy później dowiedziałem się, że mam szansę na mieszkanie socjalne, zrezygnowałem z wyjazdu do Anglii. Mieszka na Pradze, w przedwojennej kamienicy. ‒ Mieszkanie jest nieduże, bo ma tylko osiemnaście metrów, ale nie zamieniłbym go na większe w nowoczesnym apartamentowcu. O Pradze opowiada fachowo i z pasją. Deklaruje, że nie wyprowadzi się nigdy, chyba że będzie musiał. Dorobił się też samochodu. ‒ Mieszkam sam i pewnie tak już zostanie.
*** ‒ Ma m t yl ko jed no marzen ie ‒ mówi Stefan Ostrowski. ‒ Spotkać się z rodziną, usiąść przy jednym stole. Z wnukami, z dziećmi, z małżonką, z teściową, która jeszcze żyje, a jest dla mnie bliższa niż rodzona matka. Chciałbym, żebyśmy spojrzeli sobie w oczy, porozmawiali, pośmiali się, pożartowali. Nic więcej. ‒ Marzę o tym, by wszyscy bezdomni otrzymali szansę, która była mi dana ‒ bez wahania opowiada Sławomir Kamela. ‒ Moim marzeniem jest skończyć studia i pomagać innym jako terapeuta ‒ mówi Maciek Maas. ‒ Chcę dzielić się swoim doświadczeniem, dawać świadectwo. Może w ten sposób naprawię chociaż część krzywd, jakie wyrządziłem innym. W sobotę, pierwszego października, Maciek odebrał indeks. Studiuje resocjalizację i profilaktykę uzależnień. ■ Więcej o bohaterach w fotoreportażu „Zadomowieni”.
Ignacy Dudkiewicz (1991) studiuje filozofię na UW, jest wychowawcą w grupie SR KIK.
maciek onyszkiewicz (1986) studiuje resocjalizację na APS, jest wychowawcą w grupie SR KIK. Zastępca redaktora naczelnego „Kontaktu” i redaktor działu „Katolew”.
Organizacje, które pomogły bohaterom reportażu
www.chlebzycia.org.pl
www.fundacjaslawek.org
www.monar.pl
www.misja.com.pl
www.monar.pl
19
re so c jaliz ac ja
20
Jedno z ostatnich zdjęć Rudego. Zmarł w sierpniu 2011 roku
Fotograf z twarzą, streetworker bez munduru Katarzyna Kucharska Tomek Kaczor Zdjęcia: Maciej pisuk
W
arszawska Stara Praga to jeden z najbardziej zaniedbanych zakątków miasta. Wiele rodzin mieszka tam w skrajnie złych warunkach. Ulice tak zwanego Trójkąta Bermudzkiego obciążone są złą, przestępczą legendą. Właśnie tam, w okolicach ulicy Brzeskiej, spotykają się drogi fotografa Macieja Pisuka i warszawskich streetworkerów. Fotograf
– Było ich trzech. Wystylizowani na reporterów wojennych przemykali gęsiego pod ścianami, cały czas zachowując wzmożoną czujność. Na moim podwórku otoczyli umorusane dziecko i bez żenady zaczęli robić zdjęcia, jakby trafili na jakiś egzotyczny okaz. W całym ich podejściu i zachowaniu było coś wyjątkowo irytującego, budzącego bezwarunkowy sprzeciw – opowiada Maciej Pisuk, fotograf, z wykształcenia scenarzysta. Wprowadził się na warszawską Pragę dziesięć lat temu. Z początku obserwował mieszkańców ulicy Brzeskiej ze swojego okna i z tej perspektywy fotografował podwórko. – Byłem wtedy w kiepskiej sytuacji psychicznej i materialnej, więc mój nastrój osobliwie korespondował z otoczeniem. Byłem wyrzutkiem wśród wyrzutków – opowiada. Spędzanie czasu na ulicy i fotografowanie sąsiadów, z którymi z czasem się zaprzyjaźnił, było jedyną aktywnością, do której umiał się zmusić podczas depresji. To życie po „gorszej
stronie Warszawy”, nieopodal cieszącej się złą sławą ulicy Brzeskiej, oraz fotografia, paradoksalnie, pozwoliły mu się z tej depresji wydobyć. Z sąsiadami z Brzeskiej zawarł niepisaną umowę: fotografuje ich kiedy chce, także w sytuacjach domowych, rodzinnych, czasem bardzo intymnych. W zamian, jako zaprzyjaźniony fotograf, bezpłatnie obsługuje ich komunie i śluby. Swoje zdjęcia publikuje i wystawia zawsze w porozumieniu z przedstawionymi osobami. Jeśli za taką publikację czy wystawę dostaje honorarium – dzieli się nim. Zdjęcia Pisuka nie są portretem skrajnej biedy czy zakamarków przestępczego świata. Są portretem przyjaciół, znajomych i ich codzienności. Chociaż bieda wyłazi z tych kadrów: ze ścian, tapet, telewizora czy podbitych oczu, zdjęcia nią nie epatują, nie atakują oglądającego. Zamiast dramatycznych gestów i głodnych oczu, widzimy ojca odpoczywającego z synem na kocu, matki w ciąży, gar ziemniaków niesiony do stołu czy mężczyznę myjącego nogi po powrocie z pracy.
Ujęcia Pisuka są przeciwieństwem reporterskich interwencji. Kredyt zaufania, jaki dostał od mieszkańców Brzeskiej, sprawił, że czuje się zobowiązany, by zdejmować z nich stygmat nędzarzy i drobnych przestępców.
Media
– Fotografowanie ludzkiego cierpienia, biedy, intymnych przeżyć wymaga naprawdę solidnego uzasadnienia. Dawno pozbyliśmy się złudzeń, że kolejna fotografia głodującego dziecka wstrząśnie sumieniem świata, powstrzyma falę wyzysku i przemocy – deklaruje fotograf. Sensacyjne zdjęcia i medialny szum stworzony wokół Prażan mogą mieć wręcz przeciwne działanie. Pewien chłopak, który miał ksywkę Pinokio, został przez TVN okrzyknięty „hersztem bandy”. Dzieciaki, których dotyczył telewizyjny materiał, poczuły się wyróżnione – jednocześnie ważne i napiętnowane. Prawdopodobnie uznały, że wyróżniono je ze względu na to, że zrobiły coś złego. Nie tylko nie powstrzymało ich to od kolejnych przestępczych zachowań, ale wręcz zachęciło do dalszego przekraczania społecznych norm. Na tym budowali poczucie własnej wartości. Bieda i streetworking mają ogromny medialny potencjał. Niestety, łatwo obraca się on przeciwko nim i często zamiast pomagać – w rzeczywistości jeszcze bardziej komplikuje sytuację. Pedagodzy ulicy odnoszą się do mediów z dystansem. W rozmowach zachowują dyskrecję, nie żonglują opowieściami, dbając o prywatność osób, z którymi pracują. Czasem proszą, by
21
re so c jaliz ac ja
22
nie ujawniać adresów, gdzie prowadzą swoją działalność. Obecność dziennikarzy lub obserwatorów przeszkadza w budowaniu zaufania i zaburza poczucie bezpieczeństwa podopiecznego. Z drugiej strony, popularyzacja streetworkingu w jakiejś mierze wzmacnia społeczną wrażliwość, a czasem pomaga zdobyć niezbędne fundusze.
Pedagodzy na ulicy
Streetworking polega na pomocy osobom zagrożonym wykluczeniem społecznym: zaniedbanym dzieciom, osobom prostytuującym się, bezdomnym i uzależnionym od środków psychoaktywnych. To praca w przestrzeni życia tych osób – na ulicy. Na warszawskiej Pradze działają co najmniej trzy organizacje zajmujące się zaniedbanymi społecznie dziećmi: Stowarzyszenie Grupa Pedagogiki i Animacji Społecznej (GPAS), Klub Młodzieżowy Mierz Wysoko i ATD Czwarty Świat. Dzieci ulicy, podopieczni GPAS-u, są
w różnym wieku: od 8 do 18 lat. Uciekają z domów, szkół lub świetlic, do mieszkań wracają jedynie na noc. Często mają już za sobą inicjację seksualną i narkotykową. Piją alkohol, palą, niektórzy wąchają klej, wdychają gaz z zapalniczek. Wielu popełniło już drobne przestępstwa, co stawia ich w konflikcie z władzą. Przemoc i agresja to dla nich codzienność. Są nieufni, nie mają na kogo liczyć. Brakuje im wiary w siebie. Jednocześnie, jak opowiadają ich opiekunowie, odznaczają się niesamowitym sprytem i inteligencją. Streetworker spotyka się z dużymi oczekiwaniami. – Wszyscy by chcieli, żeby z „ulicznika” wyrosła dorosła osoba, która skończy uniwersytet i stanie się autorytetem w swoim środowisku – mówi Tomasz Szczepański z GPAS-u. – Ludzie, którzy obserwują naszą pracę, myślą, że działamy po linii najmniejszego oporu, starając się, by nasi podopieczni po prostu skończyli szkołę. Tymczasem dla nich to
jest już duży sukces. Prawdziwym celem jest, by ta młodzież nie siedziała w więzieniach, nie dokonywała brutalnych pobić, nie niszczyła się narkotykami. Żeby wyrosła na porządnych ludzi, a nie poszła na studia i dołączyła do inteligencji. Praca w teren ie to jedy ny spo sób, żeby wspierać takie osoby. – Nie organizujemy dla nich warsztatów i nie czekamy, aż młodzi przyjdą. Wiemy, że tego nie zrobią – mówi dalej Szczepański. – W tej sytuacji trzeba po prostu powłóczyć się po ulicy, przyjąć na siebie trochę ich hardości. Szybko okazuje się, że oni się nudzą, są otwarci i potrzebują kontaktu.
Bez munduru
– Streetworker nie nosi żadnego munduru – podkreśla Andrzej Orłowski z GPAS-u. – Nie reprezentuje żadnej instytucji, ani nie przychodzi jako kurator-formalista, który sprawdza, czy rodzice odpowiednio zajmują się
dzieckiem. Zwyczajnie odwiedza rodzinę, by porozmawiać, wypić herbatę, czasem pochwalić. Staje się bliskim rodziny, przez co zostaje obdarzony zaufaniem. Nie przynosi też ze sobą żadnych darów, żeby nowo nawiązana relacja nie została potraktowana instrumentalnie. Przynosi jedynie swoją dobrą energię i doświadczenie spotkania z daną rodziną, które z roku na rok buduje. Praca streetworkerów polega na nawiązywaniu osobistych relacji. Brzmi to paradoksalnie, ale zawodowo zabiegają oni o szczery kontakt. Jeśli zabraknie zaufania, nie będą mogli wykonywać dobrze swojej pracy. Towarzyszenie w codziennym życiu, trzymanie za rękę w trudnych sytuacjach, reagowanie na potrzeby drugiego – to zachowanie typowe dla przyjaciół lub bardzo serdecznych sąsiadów, i – jak się okazuje – pedagoga ulicy. Doświadczenia street workerów na warszawskiej Pradze wyraźnie pokazują, że młodzi najbardziej potrzebują uwagi drugiego człowieka i partnerstwa. To przeciwieństwo postawy protekcjonalnej i uprzedzająco opiekuńczej. Ojciec Józef Wrzesiński, założyciel międzynarodowego ruchu ATD Czwarty Świat, twierdził, że w pracy z ludźmi wykluczonymi, żyjącymi na skraju nędzy najważniejsze jest zwrócenie im ich godności. Dostrzeżenie w nich osób zdolnych do decydowania o sobie. Rolą pracownika socjalnego może być tylko doradztwo i uświadamianie konsekwencji ich postępowania. Ojciec Wrzesiński prowadził w latach sześćdziesiątych obóz mieszkalny dla bezdomnych w Noisy-le-Grand we Francji. Jego metoda pracy wzbudzała szerokie kontrowersje, ponieważ wiele obowiązków związanych z prowadzeniem obozu zlecał jego mieszkańcom i powierzał im ważne funkcje organizacyjne. W ten sposób, w laboratoryjnych warunkach obozu, odbywał się proces ponownej socjalizacji jego mieszkańców.
23
Nikola kilka godzin przed Pierwszą Komunią
Limity
Streetworker działa w pojedynkę, jego kwalifikacje weryfikuje ulica. Dzieci zwykle nie mają litości i na różne sposoby wystawiają „nowego” na próbę. Streetworker przychodzi przeważnie z innego społecznego kontekstu, wychowany w komfortowych warunkach, często z wyższym wykształceniem. To jest bariera dla zrozumienia realiów, w jakich żyją dzieci na Pradze. – Każdy ma swoje limity i sytuacje, na które nie może się zgodzić, a z drugiej strony jego praca tego od niego wymaga – deklarują opiekunowie z GPAS-u. – Nigdy nie moralizujemy, niczego nie zakazujemy. Za to słuchamy naszych
podopiecznych, akceptujemy takich, jakimi są, z ich nawykami, wadami i problemami rodzinnymi. W tej pracy jest się non stop. Pedagodzy ulicy najczęściej są rozliczani za godziny. A te trudno policzyć. Właściwie pracują całe dnie. – Relacje z podopiecznymi buduje się na stałe, a nie na godziny pracy – mówi Przemek Sendzielski z Klubu na Brzeskiej. – Smsy przychodzą o 23 i o 6 rano. Czasem nie są angażujące, ale zdarza się, że trzeba zerwać się i jechać pomóc, pogadać. Andrzej Orłowski (GPAS): – Jeśli pojawia się problem, ktoś potrzebuje się wyżalić w osobistej rozmowie,
tworzenia współpracy między różnymi ośrodkami pomocy społecznej. Trudność pracy streetworkera polega na tym, że nie sposób ocenić jego skuteczności. Uczestniczy przecież w wielkiej machinie wychowania jednostki, w której biorą udział także rodzice i państwo poprzez swoje instytucje: ośrodki wychowawcze, kuratoria, ośrodki pomocy społecznej, szkoły etc. Jego praca trwa całe lata, a moment przemiany podopiecznego może nigdy nie nastąpić.
Fotograf – streetworker
24
Sylwia i Marek zawsze jedziemy się spotkać. Warto przyjechać chociażby po to, żeby wziąć za rękę rodzica w sytuacji wielkiego stresu. Na przykład przed pójściem do szkoły w sprawie własnego dziecka. Przy pedagogu taki rodzic czuje się bezpieczniej, czuje, że w jego obecności nie zostanie zrugany przez nauczycielkę. Niektórzy rodzice nie potrafią tego zrobić przez lata. W tych ludziach, choć są pogrążeni w stagnacji, drzemią pewne motywacje. Trzeba je tylko rozbudzić. Streetworker pracuje na ulicy zwyk le do t rzyd ziestego roku życ ia. Głównie dlatego, że każdy człowiek ma ograniczoną liczbę relacji, które może nawiązywać, a potem podtrzymywać naprawdę szczerze. – Ale także
Po swojej przeprowadzce Pisuk adaptował się do specyficznego, praskiego życia podobnie jak streetworker zapoznaje się ze swoim nowym miejscem pracy. Zaglądał w podwórka, inicjował kontakty i sam dawał się poznać. Zaakceptowany przez mieszkańców, nawiązał z nimi specyficzny rodzaj współpracy. Teraz wciąż – podobnie jak streetworker – działa lokalnie: przyjaźni się z mieszkańcami, kiedy trzeba, „trzyma ich za rękę”. Równocześnie działa w szerszej perspektywie – publikując i wystawiając swoje zdjęcia. W ten sposób walczy o zmianę sposobu myślenia o biedzie i wykluczeniu. Podobnie pedagog ulicy, poza pracą w terenie, wykonuje olbrzymi wysiłek, promując swoją pracę w miejskich instytucjach, szukając grantów. dlatego, że w tym zawodzie walczy się Działa w mikro i makroskali. Maciej Pisuk na własny użytek sforna wszystkich frontach: o pieniądze na działanie, o szczerą relację z dziec- mułował zbiór zasad, który – jak mówi kiem, o zmianę zachowań dorosłych, – pozwolił mu „zalegalizować swoją o współpracę z nauczycielami i urzęd- »podejrzaną działalność«”. Jest to jednikami – dodaje Przemek Sendzielski. nocześnie etyczny manifest rozumie– System instytucji publicznych jest nia fotografii. pasywny, wszystko trzeba sobie wychodzić i wyrozmawiać. Praca w tere- Fotografuję osoby, które dobrze znam, nie jest bardzo obciążająca psychicz- z którymi jestem w bliskim kontakcie. nie. Wielu streetworkerów starszych stażem zmienia tryb swojej pracy: za- Nie robię zdjęć „migawkowych”, osoba miast na ulicy, pracują jako koordyna- fotografowana jest zawsze świadoma torzy, zdobywają fundusze, prowadzą mojej obecności. fundacje. Wciąż angażują się w losy swoich podopiecznych, ale nie są już Zawsze opatruje zdjęcia komentarzem. z nimi w tak bliskim kontakcie. Jako Portret bez opisu staje się bardziej doświadczeni, mogą więcej uprzedmiotowieniem sfotografowanego. zdziałać w negoc jac jach, próbach
25
Marcin ze swoim synem – Wiktorem
Jeśli liczę na otwartość i zrozumienie – muszę to samo zaoferować w zamian. Aparat to rodzaj maski, za którą chowa się fotograf, maski, która wyklucza wzajemność. Chcę „pozbyć się” aparatu, sprawić by stał się niezauważalny. Kiedy aparat staje się niewidzialny, fotograf może stanąć z osobą fotografowaną twarzą w twarz – w pełni szczerze i na równych prawach. Jest to możliwe tylko wtedy, gdy – tak jak Pisuk – potraktujemy zdjęcie nie jako cel, ale świadectwo spotkania. Wbrew teoriom wielu fotografów, złapanie ulotnego momentu nie jest tu najważniejsze. To, co najważniejsze, czyli spotkanie, wydarza się wcześniej niż moment wyzwolenia migawki.
Spotkanie
Pisuk: – Sam nie nazwałbym się streetworkerem, ale gdyby ktoś mnie w ten sposób określił – uznałbym to za
wyróżnienie. Nie ze wszystkimi znajomymi z Pragi się przyjaźnię, ale odwiedzam ich, wiem, że na to czekają. Na wystawę swoich zdjęć w Centrum Sztuki Współczesnej pod tytułem „Pod skórą” zaprosił imiennie wszystkich bohaterów. Przyszli, chociaż nie jest to instytucja, w której czuliby się swobodnie. – Miałem wątpliwości, czy CSW to dobre miejsce na wystawę. To, że moi prascy znajomi przyszli na wernisaż, ich aprobata, było dla mnie potwierdzeniem, że to, co robię, ma sens. Oni z kolei poczuli, że ktoś się nimi interesuje i poważnie traktuje ich problemy – mówi Pisuk. Na ścianie, obok zdjęć fotograf napisał ołówkiem krótkie opisy przedstawionych osób. Przypominają urywki rozmów, wiadomości, które chciał im wysłać. Przeprasza, że kogoś zapomniał odwiedzić, obiecuje donieść odbitkę, dziękuje za pomoc. Wystawa w jednej z ważniejszych warszawskich instytucji kultury nie odsuwa go od
portretowanych. Jest okazją do kolejnego, dobrego spotkania. ■
Katarzyna Kucharska (1986) studiuje historię sztuki na UW, współpracuje z Fundacją „Archeologia Fotografii". Redaktorka działu „Kultura”.
tomek Kaczor (1984) jest fotografem i animatorem kultury. Współpracuje z Towarzystwem Inicjatyw Twórczych „ę”.
Załapać się na niebo 26
ks. Wacław Oszajca sj
Jeden z wiszących tam przestępców obrzucał Go obelgami. „Czy nie jesteś Mesjaszem? Wybaw siebie i nas!” Ale odezwał się drugi i skarcił tamtego, mówiąc: „Nie boisz sie Boga? Cierpisz taką samą karę co On. Nam sie ona należy; dostaliśmy to, na co zasłużyliśmy tym, co zrobiliśmy. Ale ten człowiek nic złego nie uczynił”. Potem powiedział: „Jeszuo, pamiętaj o mnie, kiedy przyjdziesz jako Król”. Jeszua rzekł mu: „Tak! Obiecuję, że będziesz ze mną dziś w Gan-’Eden”. (Łk 23,39-43)
Z Ewangelistów tylko Łukasz wspomina o tym wydarzeniu. Jan mówi o „dwóch innych”, Mateusz i Marek nazywają powieszonych razem z Jezusem „rozbójnikami”. O nawróceniu któregoś z nich nie dość, że nie wspominają, to jeszcze piszą, że obydwaj razem z pozostałymi lżyli Jezusa. Trudno powiedzieć, dlaczego tylko jeden z autorów opisuje tę scenę, inni zaś milczą. Z pewnością nie dlatego, by uważali tego typu wydarzenie za mało przykładne, nienadające się do wykorzystania w celach dydaktycznych i umoralniających, czy wręcz gorszące tak zwanych maluczkich. No bo jakże to tak, w ostatniej chwili załapać się na niebo, mimo że przez całe życie służyło się piekłu? Według tradycji Łukasz Ewangelista miał być z zawodu lekarzem, a współcześni badacze Biblii mówią o nim jako o pisarzu „o wielkim talencie i dużej wrażliwości”. Nie zdziwiłbym się, jeśli – gdy zapytam go kiedyś o to, dlaczego umieścił w swoim dziele wątek
o Dobrym Łotrze – odpowie, że musiał. Przemiana diabła w anioła, czyli uzdrowienie złoczyńcy z najcięższej z możliwych chorób – toż to przecież cud nad cudami. Już pewnie łatwiej przemienić wodę w wino, niż wydusić z przestępcy przyznanie się do winy. „Hola, hola” – powie ten i ów, i nie bez racji. Tonący brzytwy się chwyta, albo: „Jak bida, do Żyda, jak po bidzie, precz Żydzie”. To prawda, tyle tylko, że najmniejsza odrobina dobra jest zawsze nieskończenie większa od wszystkiego zła. Zła i dobra nie da się ważyć na kilogramy, ich ciężar gatunkowy jest tak różny, że nieporównywalny. Nie zapomnę rozmowy sprzed wielu lat, prawie trzydziestu, z ks. Janem Poddębniakiem z diecezji lubelskiej. W kilku rozmawialiśmy, jak się rozmawia bynajmniej nie przy herbatce. Ktoś wrzucił temat kary śmierci i oczywiście zaczęliśmy się ostro sprzeczać, zwłaszcza z najmłodszym spośród nas, ale za to najzagorzalszym
zwolennikiem tej kary. W pewnym momencie do rozmowy włączył się, oczywiście po swojemu, ks. Poddębniak: „Ty, gówniarz, cicho siedź, bo nic nie wiesz! Przed wojną spowiadałem na Zamku Lubelskim skazanych na śmierć i wiem jedno: na szubienicę odprowadzałem i tam wieszano już zupełnie innego człowieka od tego, który coś tam ukradł czy kogoś zabił”. Ta r oz mowa w rac a ł a do m n i e już parę razy. Również wtedy, gdy usłyszałem, jak Jan Paweł II mówił o pierwszeństwie miłosierdzia przed sprawiedliwością. Jeśli więc kogokolwiek wyrzucamy na margines, a tym bardziej jeśli kogokolwiek usuwamy spośród siebie ostatecznie, zabijając go, tracimy na tym przede wszystkim my sami. Choćby z tego powodu nie warto odpychać, a na pewno warto przygarniać. ■
Żeby nie sklechcieć
fot.: Tomek Kaczor
Z ks. Andrzejem Lutrem rozmawiają Staś Chankowski i Ignacy Dudkiewicz
P
ogląd, że ksiądz ma być nieskazitelny, jest nie tylko absurdalny, ale i niebezpieczny. Zbyt często tworzymy sobie w Kościele manichejski obraz świata, dostrzegając tylko czerń i biel. A przecież żaden człowiek, a więc także żaden ksiądz, nigdy nie był i nie będzie czarno-biały. Fundacja Opoka wydała na ten rok kalendarz Powołani. Poznaj duchownych z pasją, w którym portretuje dwunastu kapłanów oddanych swoim zamiłowaniom. Czy według księdza posiadanie pasji jest dla duchownych szczególnie ważne? Zawsze powtarzam, że ksiądz powinien mieć pasję. Oczywiście, podstawową sprawą jest Eucharystia, bez niej wszystko straciłoby sens, wszystko by sczezło. Nie każdy musi chodzić do teatru i kina, ale czytać powinien. Trzeba się rozwijać, bo inaczej niewiele miałbym do zaoferowania jako człowiek, a więc także jako ksiądz. Biskup Dembowski, jeszcze jako rektor kościoła św. Marcina, w trakcie rekolekcji przed święceniami kapłańskimi mówił nam: „Musicie się rozwijać, musicie czytać, musicie mieć pasje, żeby nie być głupszymi od przeciętnego parafianina”. To nie była pogarda dla parafian, ale wyraz szacunku dla nich.
Ksiądz musi poszerzać swoje horyzonty. Wtedy będzie lepszym i prawdziwszym duszpasterzem, zacznie także nawiązywać nowe znajomości, zawierać przyjaźnie.
subiektywne kryterium, ale sztuka na szczęście nigdy nie jest obiektywna. Pasję Gibsona oglądałem raz i wystarczy, Ewangelię według świętego Mateusza Pasoliniego mogę oglądać bez końca. Najwięcej razy w życiu widziałem Kabaret Boba Fosse’a i Człowieka z marmuru Wajdy – znam każdy kadr tych filmów. Trudno mi wyobrazić sobie kino polskie bez Wajdy, Zanussiego, Hasa czy Różewicza. Chcę was jednak uspokoić, lubię też kino sensacyjne. Nie ma tu żadnej sprzeczności. Weźmy Chinatown Polańskiego – toż to artyzm połączony z sensacją! No i uwielbiam, choć tu w ogóle nie jestem oryginalny, Felliniego i Bergmana…
Jest ksiądz krytykiem filmowym. Tak, to jest moja pasja. Co roku biorę urlop w trakcie Festiwalu Filmowego Wykorzystuje ksiądz film i teatr w pracy duszpasterskiej i kaznodziejskiej? w Gdyni. Zawsze jestem na całym. Nie opowiadam filmów z ambony. Ale pewne motywy wykorzystuję. WieloCzego ksiądz szuka w filmach? Lubię filmy nudne. Ale określenia krotnie pokazywałem klerykom w se„nudne” używam symbolicznie, bo minarium różne filmy jako przyczynek przecież dla wielu nudny może być do rozmowy. wyprodukowany w Kazachstanie Tulpan Siergieja Dworcewoja, Trzy kolory Tańczy ksiądz? Kieślowskiego czy Tatarak Wajdy, tym- O Jezu, nie! Nigdy nie uczyłem się tańczasem są to znakomite filmy z prze- ca. Największe męczarnie przeżywałem na studniówce. Ale każdy lubi co słaniem humanistycznym. Najważniejszym sprawdzianem innego. To po prostu nie jest mi dane. jakości filmu jest dla mnie chęć jego Chcecie jeszcze o coś zapytać? ponownego obejrzenia. To bardzo
27
Sport? Lubię oglądać siatkówkę, piłkę ręczną i nożną. Jakąś ligę angielską, hiszpańską. W latach licealnych kibicowałem też na stadionie, teraz już nie. Ale nie dlatego, że to niestosowne. Nie ma kiedy, zostaje telewizja. Powinienem trochę biegać, muszę się znowu za to wziąć. Zmobilizowaliście mnie.
Może ci się nie chcieć, możesz nie mieć czasu, ale kiedy przychodzi do ciebie konkretny człowiek, to musisz być gotowy 28
Czy ksiądz może pozwolić sobie na to, żeby mu się nie chciało? Przecież każdemu się to zdarza. Siadam w domu i, żeby nie tracić zupełnie czasu, czytam, oglądam film, słucham muzyki. Kontempluję. A tu ktoś chce się wyspowiadać albo pogadać o życiu. Wtedy rzeczywiście musi się chcieć. Co sobotę odprawiam mszę świętą dla dziennikarzy, artystów i wszystkich, jak to trochę żartobliwie określam, „pokręconych”. Ostatnio przyszedł do mnie przed mszą młody filmowiec i pyta, czy możemy porozmawiać. „A o czym?”. „Życie trzeba ratować” – odpowiada. Wymieniliśmy telefony. Powiedziałem, że jadę na trzy dni do Lublina, ale potem się umówimy. Trzy dni, gdy trzeba ratować życie? No właśnie. W trakcie mszy siedział w ostatniej ławce. I pomyślałem sobie, że może jednak od razu z nim porozmawiam, chociaż nie miałem ochoty, a następnego dnia czekała mnie podróż. Dogoniłem go po mszy, stał przed kościołem, jakby na mnie czekał. Gadaliśmy do pierwszej w nocy.
siostra mieszka daleko na południu Polski, kontaktujemy się telefonicznie. Ale nie odczuwam samotności. Staram się iść drogą, o której opowiadał kiedyś kardynał Lustiger w książce Wybór Boga. Pisał w niej o radości celibatu jako o radości ojcostwa. Jeżeli ksiądz zaakceptuje frustrację i dystans, wiążące się z duchowym ojcostwem, to A może czasem chciałoby się wyłączyć otrzyma płynącą z niego radość. To nie komórkę i zdjąć koloratkę? Być kimś jest urojona radość, kompensująca mi anonimowym? To prawda, czasami potrzeba pewnej ojcostwo biologiczne, ona jest autenswobody, anonimowości. Gdy idę do tyczna. Dzięki niej da się to wszystko kina lub do teatru, nie muszę manife- przeżyć. stować, że jestem księdzem. Bywa, że Do tego się dojrzewa? chcę być poza tym. Ale to nic złego. Myślę, że tak. Podstawowym momentem doświadczenia kapłańskiego jest Ma ksiądz potrzebę odreagowania? miłość, choć wiem, że brzmi to trochę Zależy czego? patetycznie. Chodzi o moment, w którym ksiądz zdaje sobie sprawę z tego, Złości na przykład? Jestem wybuchowy, to prawda. Ktoś że kocha ludzi, do których został pokiedyś powiedział o mnie, że jestem słany. Oni go wkurzają, denerwują, sentymentalnym cholerykiem, bo ła- ma ich powyżej uszu, ale nie może zatwo też się wzruszam. Potrafię być tracić świadomości miłości. Również nieokiełznany, ale szybko mi prze- wtedy, kiedy zmienia parafię, miejsce chodzi. Kiedy się z kimś pokłócę, to zamieszkania. Rozstania wpisane są szybko dzwonię, przepraszam, a po- w nasze życie. tem staram się o spotkanie i rozmowę. Tak czasami rodzą się przyjaźnie. A to Ta zmienność nie przeszkadza? ważne, bo księdzu po ludzku może do- Przeciwnie, ona człowieka napędza! Uważam, że te zmiany są niesamoskwierać samotność. wicie ważne, zwłaszcza dla młodego księdza. To doświadczanie życia, inZwiązana z celibatem? To była moja świadoma decyzja. Zde- nych ludzi, siebie. cydowałem się zostać księdzem ze wszystkimi tego konsekwencjami, Wróćmy do celibatu. Co jest jego naja więc i celibatem. Byłbym nieprawdzi- większą zaletą? wy, gdybym powiedział, że to łatwe. Podstawowym argumentem za przeCelibat jest bardzo trudny, ale miałem żywaniem kapłaństwa w celibacie sześć lat w seminarium na rozpozna- jest przykład Jezusa. Warto wyróżnie powołania. Mam taką przewrotną nić cztery elementy celibatu. Mówiąc definicję seminarium: seminarium jest uczenie, w pierwszej kolejności chopo to, żeby z niego odchodzić. Kleryk dzi o wymiar chrystocentryczny, czyli może i powinien odejść, jeśli rozeznał, utożsamienie się z Chrystusem. Drugi że kapłaństwo nie jest jego drogą. Nie element ma charakter eklezjocentryczoznacza to, że przegrał, on po prostu ny, co ma oznaczać miłość do Kościoła poszukuje swojego miejsca w życiu. i związaną z nią dyspozycyjność. To Nie znalazł go tu, to znajdzie gdzie może być bardzo trudne, ponieważ Kościół, jako instytucja, czasami irytuindziej. je, ale w końcu to my ją tworzymy. Dalej – ważna jest płaszczyzna eschatoNie tęskni ksiądz za życiem rodzinnym? W wymiarze rodzinnym, rzeczywi- logiczna. Ksiądz ma ukazywać swoim ście, jestem sam. Moi rodzice nie żyją, życiem ostateczny cel człowieka, czyli To chyba męczące, taka wieczna dyspozycyjność. Nie żalę się. Po prostu pokazuję, że może ci się nie chcieć, możesz nie mieć czasu, ale kiedy przychodzi do ciebie konkretny człowiek, to musisz być gotowy.
komunię z Bogiem. No i jest jeszcze czwarty element, określany jako proroczy, to znaczy pouczający i objaśniający czas, sens i naturę Kościoła, który tworzymy. Kościół koncentruje się na argumentach „ponadczasowych”, nie odrzucając dawnych argumentów praktycznych. Jest tak, bo Kościół musi być wierny i Bogu, i człowiekowi.
zasad za wszelką cenę. Moment, w którym zaczniemy uważać się za nieskazitelnych, lepszych od innych, kiedy damy sobie samym prawo do ich potępiania, oznaczać będzie, że oto spełnia się biblijna wizja rozszerzonych filakterii naszej pozornej uczciwości. To, o czym mówię, dotyczy zarówno świeckich, jak i duchownych.
A jeśli ktoś tego, o czym ksiądz mówi, nie czuje? Trzeba sobie jasno powiedzieć, że celibat nie jest dogmatem. Można o nim dyskutować, byle nie w sposób deprecjonujący. To był mój wolny wybór i wiedziałem, jakie są jego konsekwencje. Wkurzają mnie głosy ludzi przekonujących, że celibat jest nienaturalny.
Jeśli ksiądz zaakceptuje frustrację i dystans, wiążące się z duchowym ojcostwem, to otrzymuje płynącą z niego radość
Ksiądz ma być wzorem komunii z Bogiem. Czy od księży nie wymaga się nieskazitelności? Nie odczuwam potrzeby bycia wzorem. Chciałbym być po prostu dobrym człowiekiem i księdzem. Poza tym wszyscy jesteśmy grzesznikami, mamy swoje załamania i problemy. Chodziło nam raczej o presję ze strony wiernych. Świadomość faktu, że ksiądz jest normalnym człowiekiem, jest – mam nadzieję – coraz bardziej wśród nich rozpowszechniona. Ksiądz trochę ironizuje? Pogląd, że ksiądz ma być nieskazitelny, jest nie tylko absurdalny, ale i niebezpieczny. Zbyt często tworzymy sobie w Kościele manichejski obraz świata, dostrzegając tylko czerń i biel. A przecież żaden człowiek, a więc także żaden ksiądz, nigdy nie był i nie będzie czarno-biały. Nieodżałowany arcybiskup Józef Życiński mówił, że odczłowieczone zasady są dobre do przyjęcia w matematyce, a i to nie jest pewne, ale na pewno nie wobec bliźniego. Największy nawet grzesznik, pogubiony i sfrustrowany, zasługuje na naszą tolerancję. Arcybiskup zdawał sobie sprawę z tego, że jego podejścia nie rozumie wielu ideologów trzymania się
Ten manichejski obraz dotyczy też stosunku do wiernych. Nie lubię uprawiać prywatnego pryncypializmu, ale sądzę, że zbyt często jedynym prawem, jakie stosujemy wobec ludzi, jest prawo Archimedesa. Ktoś tonie, a my go pouczamy, że uniknąłby tego, gdyby przestrzegał zaleceń… W tym czasie ów człowiek naprawdę tonie. Powinniśmy wpierw wyciągnąć do niego rękę, o nic nie pytając. Niech miłosierdzie poprzedza nauczanie i stawianie wymagań. To byłaby postawa rzeczywiście ewangeliczna, bo najważniejszy jest człowiek. Czarno-biały obraz świata jest wyrazem naszej hipokryzji. Zazwyczaj nie stosujemy tej dychotomii w stosunku do siebie. A przecież też mamy swoje tajemnice, których nikomu nie ujawniamy. Takie ciemne zakamarki naszej duszy. To wychodzi czasem w konfesjonale. Spowiadam i widzę, że ten, którego spowiadam, jest lepszy ode mnie.
tylko dla tak zwanego penitenta, ale i dla księdza. Józef Tischner mówił, że spowiedzi nie da się „lubić”, ponieważ zawsze widzi się dystans po między tym, „kim jestem, a tym, o kim mówię, spowiadając się”. Nie o lubienie jednak chodzi. Koniec końców, zawsze jest tak, że „rozgrzesza się coś, co jest niewypowiadalne”. Tak mówił ksiądz Tischner, którego, nie przesadzając, można nazwać współczesnym prorokiem. Ksiądz Tischner opowiadał także, że kiedyś przyszła do niego znajoma, prosząc o wytłumaczenie historii Abrahama i Izaaka. Męczyła go tak długo, że w końcu zdenerwował się i powiedział: „A co, ja to pisałem czy co? Niech On też trochę powyjaśnia!”. Nigdy nie można robić wrażenia, że się wie. Wiemy tyle, co każdy normalny człowiek. Czasami jesteśmy kompletnie bezradni. Gdy pracowałem w jednej z moich pierwszych parafii, utopił się lektor. Matka została sama, ojciec już dawno nie żył. Ciała chłopca szukano w Bałtyku przez pięć dni. Ciągle chodziłem do tej matki, cały czas płakała. Przecież nie mogłem wtedy mędrkować o istocie śmierci, opowiadać, że kiedyś spotkamy się w lepszym świecie. Najgorzej, jak ktoś jest tak wyrobiony teologicznie, że na każdy dramat ludzki ma gotową odpowiedź. Pewne rzeczy są niewytłumaczalne. Cóż mogłem powiedzieć? Że Bóg tak chciał? Lepiej milczeć. I być z drugim człowiekiem.
A jeśli to Bóg milczy? Co ma zrobić ksiądz, gdy dopada go kryzys wiary? Bóg nie milczy, to my Go nie słyszymy. Człowiek przez całe życie jest w jakimś kryzysie, jest na granicy utraty wiary. Jeśli tym, który traci wiarę, jest ksiądz, to powinien on zachować się dokładnie tak jak każdy inny chrześcijanin. Szukać pomocy – u przyjaciół, u ojca duchowego. Szukać ratunku. Pamiętajmy jednak, że wątpliwość napędza wiarę. Jeśli ktoś, potocznie mówiąc, Co wtedy? Mówię o jakiejś pokucie, ale staram złapał już Boga za nogi, to mam wielsię nie mądrzyć, tylko rozmawiać. ką ochotę powiedzieć, że to właśnie on Spowiedź to ogromne wyzwanie nie przeżywa kryzys. Nie wierzę w wiarę
29
30
bez wątpliwości. Bez wątpliwości byli- Zależy, w czym rzecz. Jeśli się nie zgadzam, to mówię o tym. Tak było przy byśmy nieludzcy. sprawie Nergala. Idiotyzm tak zwanej prowokacji artystycznej, jakim było A gdy te wątpliwości dotyczą nauki podarcie Biblii, aż bije po oczach. To Kościoła? To rzeczywiście może być dla księdza klasyczny przykład pogardy i nietopoważny problem. Pytanie, jakich lerancji wobec inaczej myślących, wobec chrześcijan. Ale niektóre reakcje kwestii nauczania to dotyczy. Kościoła poszły – delikatnie mówiąc – Zostawmy sferę dogmatów. Wyobraźmy za daleko. I mówiłem o tym, co myślę. Nie muszę gwałcić siebie, swojego rozsobie księdza, który nie zgadza się z nasądku, zdolności myślenia. Zaimponouczaniem Kościoła w pewnych wątkach wał mi biskup Antoni Długosz, który teologii moralnej. Mam wrażenie, że niektórzy księża rzeczywiście mają z tym kłopot. Oczywiście, publicznie nikt o tym nie powie, ale w prywatnych rozmowach można czasami wyczuć lekką kontestację teologii moralnej, dotyczącą seksu i w ogóle cielesności. Wśród świeckich, zwłaszcza młodych, taka kontestacja staje się zjawiskiem coraz bardziej powszechnym. Dlatego tłumaczenie zagadnień dotyczących na przykład antykoncepcji czy in vitro powiedział, że Bóg na pewno kocha wymaga olbrzymiej delikatności. Nergala. I to jest fantastyczna reakcja. Wyobraźmy sobie dalej, że przeżywający I prawdziwa! swoje wątpliwości ksiądz usłyszy na Co jest najtrudniejsze w życiu księdza? spowiedzi, iż wierny też ma problem z zaakceptowaniem tej nauki. Co wtedy? Spowiadanie. Jeśli podchodzi się do Ksiądz, który nie zgadza się w pewnej tego sakramentu odpowiedzialnie, kwestii z Kościołem, najlepiej zrobi, je- to, chcąc nie chcąc, bierzemy na swoje śli nie będzie podejmował tego tematu barki życie i problemy innych ludzi, z wiernymi, bo wówczas podwójnie którym nie zawsze jesteśmy w stanie siebie zniszczy. Zanim wyjdzie z na- pomóc. uczaniem do drugiego człowieka, musi najpierw samemu sobie to poukładać. A poza tym? Nikt nie wie, jak sobie z tym radzić. Zachowanie wolności wewnętrznej Trzeba się ot worzyć i rozmawiać i nieuleganie, że tak to ujmę, „koro swoich wątpliwościach. Chociaż poracyjnemu” hermetyzmowi. Więzdaję sobie sprawę, że pełna szczerość kszość środowisk, mniej lub bardziej jest niemożliwa, bo człowiek sam do zamkniętych, podatna jest na zjawisko końca nie zna siebie. Księża zbyt czę- konformizmu i służalczości, serwisto skrywają swoje problemy, nie chcą lizmu. W Kościele też tak się zdarza. o nich mówić: z lęku, konformizmu, Trzeba starać się tego uniknąć. dla świętego spokoju. Może to jest problem braku poczucia wewnętrznej Rutyna? wolności. Ale nie chcę oceniać innych, To jest trzecia sprawa. U księdza bardzo łatwo o przedwczesną starość, staram się tylko zrozumieć. można traktować plebanię jak niedostępną skorupę, z której się nie wyCzy wierni nie utożsamiają wypowiedzi chodzi i nikogo do niej nie wpuszcza. biskupów ze zdaniem całego Kościoła? Dzień po dniu: msza, kancelaria, msza, Jak sobie ksiądz z tym radzi?
Najgorzej, jak ktoś jest tak wyrobiony teologicznie, że na każdy dramat ludzki ma gotową odpowiedź
spowiedź. Nie zwracasz nawet na to uwagi. Klechciejesz. Ale warto być księdzem. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że nie jest to łatwa droga. Nikt jednak nie obiecywał, że w Kościele czeka nas piękne życie bez problemów. No to zapytajmy wprost: dlaczego warto? Bo kapłaństwo daje ogromną radość. Głosisz Chrystusa, jesteś szafarzem sakramentów, ludzie do ciebie przychodzą, ty idziesz do nich. Kiedyś jechałem tramwajem przez most Śląsko-Dąbrowski. Była zima, opatuliłem się szalikiem, bez koloratki. Nagle ktoś mnie złapał za rękę, myślałem, że kieszonkowiec. A tu stoi młody chłopak i mówi, że osiem miesięcy wcześniej go spowiadałem i że to był dla niego decydujący moment. Trochę kaznodziejski przykład, ale prawdziwy. To są te chwile, dla których warto być księdzem, gdy człowiek chwyta cię za rękę w tramwaju. To cały sens życia księdza. Najpierw człowiek, potem dopiero ksiądz? Może nie użyłbym słowa: dopiero, bo ono sugeruje drugorzędność. Po prostu: człowiek i ksiądz – w takiej kolejności. Nie jestem samotnikiem, nie mógłbym żyć w zakonie kontemplacyjnym, chociaż podziwiam takie powołania. Jestem zwierzęciem stadnym. Ciągnie mnie do stada, ale nie chcę być nazywany jego przewodnikiem, chcę po prostu z nim i w nim być, jako ksiądz. Czy to mało? ■
Ks. Andrzej Luter (1959) jest duszpasterzem, publicystą, ekumenistą. Asystent kościelny Towarzystwa „Więź”, członek redakcji „Więzi” i Zespołu Laboratorium „Więzi”, współautor (z Katarzyną Jabłońską) felietonu filmowego Ksiądz z kobietą w kinie. Współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, miesięczników „Kino” i „Dialog”, współtwórca programów telewizyjnych. Aktywny duszpastersko w środowiskach dziennikarskich. Mieszka w Warszawie.
Bez oddechu
sumienia. W świecie, w którym zan i k ła zdol ność a rg u mentowa n ia własnych przekonań i poglądów, sumienie stało się słowem-wytrychem, Ks. Sławomir Szczepaniak mogącym usprawiedliwić wszystko. Ilustracje: Anna Libera Z przerażeniem słuchałem lekarzy zebranych na konferencji etycznej na Uniwersytecie Jagiellońskim, którzy jak mantrę powtarzali: „Trzeba postępować zgodnie z sumieniem!”. Rozpatrywanie każdego problemu etycznego kończyło się taką właśnie konkluzją. Jeśli sumienie jest ostatecznym wyznacznikiem ludzkiego działania, to nie ma już etyki, nie ma możliwości mówienia o dobru, bo każdy ma jakieś własne dobro, do którego dąży. Nasze postępowanie staje się całkowicie irracjonalne, ponieważ nikt nie jest w staZawiesisty odór napełnił cały autobus. nie wytłumaczyć, czym właściwie owo Nic bardziej zwierzęcego Nie można było przed nim uciec ani się sumienie miałoby być. niż czyste sumienie skryć. Zaraz też pewna kobieta z najna trzeciej planecie Słońca. bardziej uprzywilejowanego miejsca Odcięta pępowina wstała i zaczęła dobijać się do kabiny W księdze Mądrości Syracha czytamy, Wisława Szymborska kierowcy: „Niech pan coś zrobi, proszę że Bóg „stworzył człowieka i zostago wyrzucić! – krzyczała. – Nie można wił go własnej mocy rozstrzygania” Na Niskiej wsiadł do autobusu nie- jechać w takim smrodzie! Przecież pan (Syr 15,14). Nie żeby Go człowiek nie pozorny staruszek. Portki związane od tego jest. My tu płacimy!”. Kierowca obchodził czy żeby Stwórca chciał w pasie sznurkiem wisiały na nim jak nie był jednak skłonny wesprzeć pasa- utrudnić mu życie. Stało się tak, abyna wieszaku. Kufajka okrywała przy- żerskiej inicjatywy. Kobieta sięgnęła śmy w sposób pełny pojęli, że jesteśmy garbione plecy. Mruczał pod nosem, zatem po ostateczny argument: „Pan Jego dziećmi. Co z tego wynika? Przede wszystże od tysiąc dziewięćset dziewięćdzie- nie ma sumienia!”. „To pani nie ma susiątego piątego mieszka na ulicy. Nie mienia – spokojnie odpowiedział kie- kim – że nigdy nie będzie nam dane wiem doprawdy, kiedy po raz ostatni rowca. – Przecież to też jest człowiek!” złapać oddechu. Nigdy nie będziemy Ta scenka uświadomiła mi, jak bar- mogli powiedzieć sobie: „zrobiłem mógł być w łaźni… Wtuliłem twarz w szalik. Szukałem jakiegoś okna. dzo zmanipulowane jest dziś pojęcie wszystko, co miałem zrobić”. Wciąż
N
igdy nie będziemy mogli powiedzieć sobie: „zrobiłem wszystko, co miałem zrobić”. Wciąż zmuszeni jesteśmy rozstrzygać i nikt nas z tego obowiązku nie zwolni. W takim to codziennym rozstrzyganiu, dokonującym się w zaciszu naszych sumień, realizuje się życie prawdziwie ludzkie.
31
32
zmuszeni jesteśmy rozstrzygać i nikt nas z tego obowiązku nie zwolni. Co i rusz stajemy wobec nowych problemów, nowych konfliktów, nowych decyzji, których nie powinniśmy podejmować w samotności. By wybrać w sposób odpowiedzialny, zapytajmy: „Panie Boże, w jaki sposób w tej sytuacji, w tym konkretnym momencie, mogę żyć przymierzem z Tobą? Co mam zrobić, żeby się Ciebie nie wyprzeć?”. W takim to codziennym rozstrzyganiu, dokonującym się w zaciszu naszych sumień, realizuje się życie prawdziwie ludzkie. Dlatego Chrystus mówi: „Wejdź do swej izdebki i zamknij drzwi”. Tą izdebką jest właśnie sumienie. Sumienie to najbardziej intymne centrum człowieka; miejsce ciszy, w którym człowiek jest sam i w którym Bóg do niego mówi, w którym go wzywa i napomina. Ojciec Święty Jan Paweł II powtarzał, że sumienie jest
Dystans ten, z jednej strony, rodzi w nas pragnienie, z drugiej – konstytuuje sferę wolności, pozwalając nam na zrealizowanie naszego życia. Nie jest bowiem tak, jakobyśmy chodzili z ukrytym w naszym wnętrzu, małym magnetofonem. Jakoby Pan Bóg w momencie stworzenia nagrał taśmę, włożył nam do środka i zaczął ją odtwarzać, a my – tylko realizowali ową instrukcję… Nic z tych rzeczy. Sumienie nie jest prostym zapisem prawa Bożego, lecz śladem Jego obecności, wezwaniem do tego, kim dopiero mamy się stać.
Wszystko albo nic
Boże wezwanie jest zazwyczaj bardzo ogólne. Chociaż bowiem wszyscy powołani jesteśmy do świętości, to trudno nam rozpoznać to powołanie w konkretnych wyborach, które napotykamy na swej drodze. Najchętniej wręcz oddzielilibyśmy od siebie dwie
wtedy przed nami dwie, równie ponure, możliwości: zatracić się w uciążliwych obowiązkach i instrumentalnych dążeniach, z poczuciem, że gdzieś po drodze zagubiliśmy nasze dawne ideały i tęsknoty, albo, wręcz przeciwnie, do upadłego bronić tych tęsknot i ideałów, co sił w nogach uciekając przed codzienną rzeczywistością. Na przyjęcie tej alternatywy nie pozwala nam nie co innego, jak właśnie sumienie. To ono wymaga, abyśmy podjęli wysiłek przełożenia owego absolutnego, doskonałego i uniwersalnego wezwania na jednostkowe wybory, przed którymi stajemy. Sumienie jest więc miejscem, w którym zadajemy pytanie o to, w jaki sposób przez nasze codzienne życie prześwituje świętość, do której zostaliśmy powołani. Nie wolno nam odrzucić ani życia, ani doskonałości. Cała sztuka sumienia – sumienia dobrze uformowanego – polega na tym, że potrafi ono połączyć jedno z drugim. Że w tym, co zwyczajne, często naznaczone utrapieniem, krzyżem, trudem, znojem – potrafi odnaleźć to, co wieczne.
Z powodu natręctwa
śladem stworzenia, znakiem przypominającym nam o tym, że otrzymaliśmy życie nie po to, aby żyć sami dla siebie, lecz aby żyć dla drugiego i z drugim. Skoro zaś ktoś nas stworzył, to poprzez fakt stworzenia jesteśmy z tym kimś związani. Bóg – nasze źródło – stworzył nas z miłości, a sumienie jest tego śladem, tak jak pępek jest śladem odciętej pępowiny. Sumienie jest pępkiem więzi stwórczej. Mimo wszystko, Bóg pozostawia pewien dystans pomiędzy sobą a nami.
rzeczywistości: idealną rzeczywistość kościelną, w której jest nam dobrze i w której czujemy się wezwani przez Boga, oraz prozaiczną rzeczywistość życia codziennego, tak bardzo niedoskonałą, w której nasze powołanie przestaje nas zobowiązywać. Od czasu do czasu miewamy nawet poczucie, że w momencie, w którym podejmujemy nasze powszednie role i zadania, w pewnym stopniu zdradzamy tamto wspaniałe wezwanie, które usłyszeliśmy w kościele. Rysują się
W naszym sumieniu doskonale odczuwamy, co znaczy „być odpowiedzialnym za drugiego”. Prosty przykład: czasami, patrząc, w jaki sposób inni wypełniają swoje obowiązki, stajemy się nagle poirytowani (albo też, zależnie od naszej wrażliwości, coś zaczyna nas dusić). Dzieje się tak, ponieważ sumienie mówi nam: „No, zobacz. Jeżeli on tego nie zrobi, to będziesz musiał go zastąpić. Jesteś odpowiedzialny za to dzieło i za tego człowieka. Jeżeli on nawali, to któż inny przejmie jego zobowiązanie, jeśli nie ty?”. Wtedy, żeby zagłuszyć ten głos, zaczynamy domagać się sprawiedliwości i krzyczeć, że każdy powinien robić to, co do niego należy. Gdyby tak było, wszystko znalazłoby się na swoim miejscu: nasze sumienie pozostałoby spokojne i nie zmuszało nas do podjęcia kolejnego wysiłku. Dlatego też nierzadko próbujemy w yc iszyć sumien ie przy pomoc y
pewnej formy ideologii. Dzieje się tak, gdy usprawiedliwiamy nasze postępowanie poprzez wskazanie na ideę, która mówi, jak świat powinien wyglądać i czego w związku z tym wolno mu od nas oczekiwać. Takie postawienie sprawy zwalnia nas od wzięcia odpowiedzialności za drugiego. Nie musimy nic dla niego robić, ponieważ pod ręką mamy ideę, którą zawsze możemy się zasłonić. Z definicji musi ona być skuteczna, a jeżeli okazuje się, że nie jest, to znaczy, że ludzie nie nadają się do jej realizowania. My jednak zostaliśmy powołani nie do ideologii, lecz do odpowiedzialności. Podjąć odpowiedzialność za drugiego, to ponieść na własnych barkach jego słabość, jego niedoskonałość. Jest pewien piękny fragment Ewangelii, w którym Chrystus opowiada przypowieść o człowieku nachodzącym po nocy swojego przyjaciela. Puka on do zamkniętych już drzwi i woła: „Daj mi chleba, bo przyszedł do mnie znajomy, którego nie mam czym podjąć”. I jest powiedziane: „chociażby nie wstał i nie dał z tego powodu, że jest jego przyjacielem, to z powodu jego natręctwa wstanie i da mu, ile potrzebuje” (Łk 11,8). W tekście greckim czytamy: „Wstanie, żeby nie ukazała się światu jego nagość”. „Co takiego? – dziwimy się. – Mam teraz rzucić wszystko i zwlec się z ciepłego łóżka w ten mróz? Otwierać i pożyczać chleb, bo tamten nie umiał sam zadbać o swoje sprawy?” Właśnie tak. Jeśli nie ze względu na przyjaźń, jaką go darzę, to przynajmniej dlatego, żeby nie wyszły na jaw kruchość i niemoc mojego brata. Zwróćmy uwagę i na to, że Chrystus przychodzi właśnie w tym celu, żeby nie ukazała się nasza słabość, nasza bezradność w realizowaniu dobra. Przychodzi, aby swoją miłością zasłonić naszą niemoc, aby ukazać nam drogę do prawdziwego życia. Przypowieść o natrętnym przyjacielu jest piękna, ponieważ nie jest zbudowana na poczuciu sprawiedliwości, zgodnie z którym każdy ma to tylko, na co zasłużył – i koniec. Przeciwnie, pokazuje ona, co to znaczy „wziąć
odpowiedzialność za drugiego”, wziąć ją w sytuacji, która nie jest idealna i której nie tworzyliśmy od początku.
„Jeśli teraz się wycofam, wyjdę na wariata”. Jest wreszcie i strategia trzecia, odwołująca się do opinii i sposobu postępowania innych ludzi. Cóż wobec tak potężnych przeciwniSplamione i zakneblowane Gdybyśmy wciąż żyli w raju, sumienie ków może uczynić sumienie? Związanie byłoby nam do niczego potrzebne. ne, zakneblowane, zmiażdżone… Czy Przed upadkiem nasi rodzice postrze- jest jakaś szansa na to, żeby je ożywić, gali rzeczy takimi, jakimi widział je wzmocnić? Zapewne każdy z nas miał kiedyś Bóg. Dopiero na skutek grzechu pierworodnego postrzeżenie to stało się styczność z długim, nawiniętym na osądem naszego sumienia. Poznanie, wałek ręcznikiem, znajdującym się które było uczestnictwem w Bożym przy wyjściu z publicznej toalety. Gdy planie, ustąpiło miejsca poznaniu, dla chcemy wytrzeć weń mokre ręce, niektórego punktem odniesienia jesteśmy mal zawsze okazuje się, że jest pogniemy sami. I tu napotykamy prawdziwe ciony. Jak gdyby poświadczał, że przed
Sztuka sumienia polega na tym, że w tym, co naznaczone utrapieniem i trudem, potrafimy odnaleźć to, co wieczne niebezpieczeństwo: jeśli nasze sumienie będzie odcięte od Bożego zamysłu, to popadnie w ryzyko popełnienia błędu. Bóg może dokonać przemiany człowieka, ale pod warunkiem, że człowiek zdecyduje się odpowiedzieć na Jego wezwanie. W momencie, w którym poznaliśmy dobro i zło, wszystko zaczęliśmy odnosić do siebie. Chcemy być sobą, pragniemy rozwijać swoją indywidualność. Głos sumienia nie pozwala nam jednak ulec pokusie narcystycznego zwrócenia się do wewnątrz. Bywa, że staje się on wręcz napastliwy, jak w przypadku młodego człowieka, który spędza pod prysznicem całe godziny, ponieważ nie może wyzbyć się poczucia, że jego ciało jest zbrukane. Dlatego też nierzadko staramy się zakneblować swoje sumienie bądź je oszukać. W jaki sposób? Istnieją przynajmniej trzy strategie. Ponieważ sumienie jest przede wszystkim wewnętrznym dialogiem, symulującym nową pozycję względem siebie i innych, pierwszą z nich będzie „niezrozumienie” owego głosu. Druga strategia polega na zagłuszaniu go własną piosenką: „Nie mogę się przecież nadstawiać, żeby mnie inni nie zjedli”,
nami był tu ktoś, kto myślał tylko o sobie i swoim komforcie. Cóż począć? Ciężko wzdychając, przesuwamy rolkę i znajdujemy kawałek czystego płótna. Wycieramy dłonie, gasimy światło, wychodzimy. A gdyby tak spróbować postąpić inaczej? Kiedyś, przed wyjściem z toalety, pociągnąłem ręcznik po raz drugi, żeby zostawić dla kolejnego gościa choć trochę czystej przestrzeni. Czy w ten sposób zmieniłem świat? Nie, to jasne. Być może dałem jednak posłuch mojemu sumieniu, które zawsze upomina się o miejsce dla innych. Nie to bowiem o nas stanowi, co nam ono mówi, lecz to, w jaki sposób na ów głos odpowiadamy. A przecież nieraz brzmi on tak obco. ■
ks. Sławomir szczepaniak (1963) jest doktorem filozofii, duszpasterzem przy kościele św. Marcina. Wykłada na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie oraz na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Współpracuje z Univeristé Paris Est.
33
ilustracja: Urszula Woźniak
34
Jan Mencwel
Z
czego śmieją się dziś Polacy? Takie pytanie postawił sobie na początku 2011 roku tygodnik Przekrój. W odpowiedzi czytelnicy otrzymali kulturalny ranking, w którym aż pięć z czołowych pozycji zajęły... amatorskie filmiki z serwisu YouTube, takie jak Ale urwał, Forfiter czy Jestem Hardkorem. Internetowe autentyki podbiły polskie poczucie humoru, język potoczny i… No właśnie, co jeszcze?
Czytelniku! Jeśli należysz do tych,
którym filmy w rodzaju Forfitera wydają się głupią modą psującą naszą kulturę i nie świadczącą o niczym specjalnym oprócz postępującego zdziczenia obyczajów, muszę Cię ostrzec. Masz do czynienia z autorem, który jest nie tylko wielkim fanem samych filmów, o których tu mowa, ale dla którego fenomen ich popularności stał się czymś w rodzaju prywatnej obsesji. Dlatego nie zdziw się, jeżeli w toku lektury poczujesz, że ktoś próbuje wcisnąć Ci kit. Ranking „Przekroju” można pewnie skwitować wzruszeniem ramion, bo przecież to już nie to samo pismo, które w latach 50. decydowało o gustach mas. Ale można i odwrotnie: na ogromną popularność filmów z YouTube spojrzeć nie tylko jako na fakt, z którym nawet największy sceptyk powinien się pogodzić, ale też jako na powód do zastanowienia się nad całkiem poważnymi sprawami, które się z tym zjawiskiem wiążą. Ja bez wahania wybieram tę drugą opcję. Choć zacznę od spraw nie do końca poważnych.
To już się kameruje, czyli niech giną dowcipy
Jeszcze kilka lat temu na imprezach bywało tak, że nagle wszyscy zaczynali opowiadać sobie niedawno usłyszane kawały. Dziś, myśląc o takiej sytuacji, możemy najwyżej z łezką w oku zanucić: „gdzie się podziały tamte prywatki?”. Teraz co druga impreza, wchodząc w fazę schyłkową, zamienia się w tzw. „YouTube Party”. Ktoś włącza komputer i pokazuje innym śmieszny film, na który niedawno trafił. Z tłumu pochylającego się nad ekranem rozlega się: „a znacie to?” i po chwili widzimy kolejny filmik. Jedną z ciekawszych obserwacji antropologów zajmujących się internetem, była ta, że w momencie pojawienia się forów internetowych, w których każdy może anonimowo pisać, co się mu żywnie podoba, zaczęły zanikać napisy na murach. Dziś można się zastanowić, czy filmy z YouTube nie wypierają tradycyjnych kawałów.
I byłoby to jak najbardziej zrozumiałe, bo kawały, należące niewątpliwie do kultury oralnej, opierające się na przekazie z ust do ust, stają się w dzisiejszej kulturze wizualnej coraz większym przeżytkiem. W dodatku, forma opowiadania dowcipów wymaga jednak żywego kontaktu z drugim człowiekiem, a w momencie, gdy nasze kontakty coraz częściej sprowadzają się do sieci, Facebooka itd., filmy z YouTube są znacznie lepszymi „dowcipami”. Ktoś mógłby w tym miejscu zaprotestować i przypomnieć dowcipy
może mu chodzić i dlaczego opowiada mi tak bezbarwną historię. Bo ani tu pomysłu, ani zaskakującej puenty. Podobnie z „Pawłem Jumperem”, „Andrzeju, nie denerwuj się” i innymi. Te sytuacje są po prostu zbyt zwyczajne, żeby je wymyślić, a jednocześnie – na tyle niezwykłe, że wywołują zaskoczenie i śmiech. Ich konstrukcja fabularna jest zupełnie inna, niż kawałów: te ostatnie zwykle od razu wprowadzają element komizmu, operując znanymi kliszami (wiemy, że teraz opowiada się nam „kawał o Chucku Norrisie”).
YouTube jest jak worek bez dna, w którym ciągle możemy grzebać w poszukiwaniu czegoś, czego jeszcze świat nie poznał o Chucku Norrisie, które nie tak dawno podbiły świat. Ale to był rok 2005, a więc moment, w którym serwis YouTube dopiero raczkował. Od tego czasu żadnej nowej fali dowcipów nie uświadczyliśmy. Może za jakiś czas okaże się więc, że dowcipy śmieszą nas głównie dlatego, że w swojej formie są mocno niedzisiejsze. Opowiadanie kawałów kojarzyć się będzie z czynnością „z dawnych lat”, a opowiadacze staną się kimś na kształt filatelistów albo kolekcjonerów starych sprzętów RTV. Jeśli Chuck Norris dożyje tej chwili, będzie mógł przypisać sobie miano „tego, który wykończył kawały”. I tak właściwie mógłby brzmieć ostatni dowcip świata.
Ale to było dobre, czyli magia autentyku
Jeżeli YouTube rzeczywiście miałby wykończyć tradycyjną formę dowcipów, to powstaje pytanie, w czym filmy typu „Forfiter” są lepsze od kawałów opowiadanych z ust do ust? I na jakim polu miałyby tę wojnę wygrać? Odpowiedź jest zarazem banalna i zaskakująca. „Klasyki YouTube” mają nad dowcipami jedną, bardzo ważną przewagę: ich nie dałoby się wymyślić. Gdyby ktoś opowiedział mi fabułę filmu „Atak zimy w Szczecinie 2011”, zachodziłbym w głowę, o co w ogóle
Filmy z internetu przypominają nam, że komiczny potencjał kryje się często tam, gdzie najmniej się go spodziewamy: w zwykłych sytuacjach, które, dzięki drobnym tylko zakrzywieniom, stają się zaskakujące i absurdalne. Odkrywają więc na nowo starą prawdę, że „rzeczywistość jest zawsze ciekawsza od fikcji”. Duża w tym zasługa języka: nie da się nie zauważyć, że w filmach z YouTube to właśnie zaskakujące słowa wypowiadane przez bohaterów najczęściej wywołują śmiech. To one są punktami kulminacyjnymi filmów. Założę się, że nikt, nawet największy wirtuoz słowa polskiego, nie napisałby najlepszych spośród tych cytatów. Sam Gombrowicz nie wpadłby na to, że dwóch facetów z filmu „Atak zimy w Szczecinie” może wydać z siebie pełen entuzjazmu okrzyk „ale urwał!”, który tak bezbłędnie oddaje radochę, jaką mają z oglądania ślizgających się i wpadających na siebie aut. Dorota Masłowska, choćby nie wiem jak się starała, nie mogłaby pisać dialogów Pawłowi Jumperowi, bo nie wymyśliłaby, że w momencie upadku z roweru może krzyknąć: „Ała, kurwa, rzeczywiście!”. Te dwa kluczowe elementy – autentyzm sytuacji i nieprzewidywalność języka – sprawiają, że filmy z internetu
35
wychodzą poza błahą rolę „wizualnych dowcipów” i wpływają na różne sfery naszego życia, o których nie mamy pojęcia. Choć pewnie wielu z nas ma przeczucie, że o coś więcej niż śmiech tutaj chodzi.
Ajm gonna giwim e cziken, czyli oszukać Matrixa
Andrzeju, nie denerwuj się Podręcznikowy przykład wyjaśniania „w żołnierskich słowach” oraz popis inteligencji emocjonalnej w wykonaniu Chorążego. Oryginalna wersja, którą obejrzano ponad milion razy, zniknęła z internetu. Na szczęście ktoś zrobił kopię zapasową, którą można oglądać pod tym samym, tytułowym hasłem.
Ale urwał Trzyczęściowa epopeja o ślizgających się na lodzie samochodach. Film doczekał się prawie 2 milionów wyświetleń oraz niezliczonych remixów i alternatywnych wersji. Popularność zawdzięcza komentarzom osoby filmującej całe zdarzenie. Tytuł oryginału brzmi „Atak zimy 09.01.2010 stromy podjazd w Szczecinie”.
„Rzeczywistość jest ciekawsza od fikcji” – ta przywoływana już myśl nieznanego autora jest ostatnio coraz bardziej aktualna. Na naszych oczach, na ekranach telewizorów dzieją się rzeczy często trudne do wyobrażenia, a jednocześnie media dają nam niepełny opis tego świata. Media to pogoń za newsem, to infotainment, czyli przedstawianie faktów w sposób rozrywkowy – mówił rok temu w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Grzegorz Gauden, szef Instytutu Książki, tłumacząc rosnącą z roku na rok popularność literatury faktu. – Ludzie potrafią odczytać ten fałsz i dlatego mają większe zaufanie do książki, w której rzeczywistość opisana jest z większą odpowiedzialnością. Rzeczywiście, od kilku lat literatura non-fiction święci triumfy i jest to zjawisko zaskakujące chyba wszystkich antropologów kultury i socjologów. Od lat mniej więcej trzydziestu mieliśmy bowiem do czynienia z ciążeniem w przeciwnym kierunku, a filozofowie i kulturoznawcy, jak Jean Baudrillard, mogli w apokaliptycznym tonie pisać o „agonii realnego”, która rzekomo dokonywała się na naszych oczach. Termin infotainment, którego użył Gauden, powstał z połączenia „information” i „entertainment”. Pierwszy raz pojawił się w języku opisującym media w czasie wojny w Zatoce Perskiej, a więc na początku lat 90. Był to moment bezprecedensowego triumfu amerykańskiej sieci telewizyjnej CNN. To wtedy okazało się, że miliony ludzi gotowe są spędzać długie godziny przed telewizorami, śledząc rozwój najnowszych wydarzeń. Format telewizyjnych „newsów” zaczął się przekształcać, bo uwagę widza trzeba było stale podsycać – nie wystarczała już sama relacja z pola walki. Do legendy
mediów przeszły inscenizacje pustynnych walk w piaskownicy, które na potrzeby telewidzów przeprowadzał jeden z prezenterów, niczym Jacek Gmoch rysujący linie na monitorze w przerwie piłkarskiego meczu. Znamienne, że telewizja CNN wkrótce potem została wykupiona przez koncern Time Warner – multimedialnego i rozrywkowego giganta. Przedstawiciele coraz bardziej globalnych mediów odkryli nagle, że urywki prawdziwej rzeczywistości to doskonałe paliwo do napędzenia ich rozrywkowej machiny. Kilka lat później rozpoczęła się masowa produkcja programów typu reality show. Ich istotą jest postawienie widza w roli „podglądacza” rzeczywistości – ale przecież mamy świadomość, że to jednak ciągle show: rzeczywistość wytworzona na potrzeby kamer. Dziś reality show ustępują pola programom typu Idol czy Mam talent, które w równej mierze korzystają z kończącego się coraz gwałtowniej zasobu naturalnego, jakim jest rzeczywistość. Osoby z „prawdziwego świata” są konfrontowane z telewizyjnymi celebrytami. To oni decydują, czy dany „urywek” jest wystarczająco atrakcyjny, aby móc zaistnieć w świecie za ekranem. Ci, którzy wchodzą do tej króliczej nory, zostają wciągnięci do sztucznego świata, który z resztek rzeczywistości zrobi kolejny produkt; reszta będzie wypluta i wróci z powrotem na ziemię. Te sfery, w których rzeczywistość nadal jest jeszcze pozostawiona sama sobie, zostają dziś natychmiast wychwycone przez speców od marketingu. Ile razy złapaliście się już na tym, że gdy wszyscy na coś zwracają uwagę, zastanawiacie się, czy nie jest to jakaś ukryta kampania reklamowa? Tak zwany marketing wirusowy (w dawnych czasach nazywany „szeptaną propagandą”), polegający na zainicjowaniu sytuacji, w której konsumenci sami będą przekazywać sobie informację o jakimś produkcie czy marce, jest dziś jedną z najprężniej rozwijających się gałęzi rynku. Nie ma do tego lepszego wehikułu niż internet. Spece
Forfiter Film o facecie w kajaku i aligatorze nie zdobyłby sławy gdyby nie kuriozalna mieszanka angielskiego i polskiego której używa autor, „rozmawiając” z drapieżnikiem. Oryginał filmu został usunięty z serwisu (najprawdopodobniej przez samego autora). Obecnie dostępna wersja ma 2 192 205 wyświetleń. Film doczekał się kilku „remixów”, m.in. fragmentów filmu „Szczęki” z podłożonym monologiem bohatera oraz piosenki „Forfiter Blues” w wykonaniu CeZika, którą obejrzano ponad 3 miliony razy.
Paweł Jumper Schodki za ścianą wiejskiego sklepu, dwóch nastolatków, kamera i rower… Obejrzana 1 796 795 razy oryginalna wersja została zhackowana i podłożono do niej muzykę zagłuszającą dialogi. Obecnie należy szukać wersji z dopiskiem „oryginał bez muzyki”. Autorzy filmu na fali jego popularności próbowali tworzyć kolejne części, ale nie wyprzedzili oryginału.
37
38
od reklamy zabijają się, żeby wpuścić do internetu film, który wszyscy będą oglądać i przesyłać. Ale mechanizmu, który decyduje o tym, że coś „załapuje”, nikt jeszcze nie rozszyfrował. Przykładem udanej próby stworzenia takiej fałszywki był „amatorski” film pokazujący nastolatków z Kopenhagi, którzy w centrum miasta wrzucają zapalony dynamit do rzeki, żeby posurfować na fali po eksplozji. Miliony obejrzały film jako rzekomy autentyk, by na końcu zobaczyć logo znanej marki odzieżowej. Mamy też, zdecydowanie bardziej nieudolne, przykłady z polskiego podwórka. Po tym, jak słynny „Forfiter” podbił internet, jedna z agencji reklamowych podjęła próbę przejęcia go pod swoje skrzydła. Nie chciała nawet promować w ten sposób konkretnego produktu, ale po prostu załapać się na modę – a nuż będzie można coś na tym zyskać? Założyła stronę internetową,
Filmy z YouTube są jak „błędy Matrixa”, do którego wszyscy jesteśmy szczelnie podpięci wypuściła serię gadżetów, a nawet zaadoptowała prawdziwego krokodyla z warszawskiego ZOO, żeby uwiarygodnić się przed tysiącami internautów. Nic z tego. Akcja skończyła się klapą. Forfiter żyje nadal własnym życiem, a o „prawdziwym” (ale w pewnym sensie podstawionym) krokodylu nikt już nie pamięta. Trzymając się świata z filmu o aligatorze, można powiedzieć, że „prawdziwa rzeczywistość” jest dziś jak jezioro pełne ryb, z którego co tłustsze okazy („tematy”) są natychmiast wyłapywane i wrzucane do sztucznego akwarium reklamy i masowych mediów. Filmy z YouTube są jak drapieżne ryby głębinowe: urywki prawdziwej rzeczywistości nieprzetworzonej przez żadną machinę, a jedynie
udostępnionej masowemu odbiorcy za pomocą internetu. To „błędy Matrixa”, do którego wszyscy jesteśmy szczelnie podpięci.
Aż szybkę żem opluł, czyli wielka wspólnota oglądających
W tym miejscu możemy powrócić do sytuacji, którą przywołałem na początku tekstu: grupka osób na imprezie skupiona wokół ekranu monitora ogląda najnowszy potencjalny przebój internetu. Gdy już go obejrzą, mogą potem w prosty sposób nawiązywać do obejrzanej sytuacji – na przykład rzucając w rozmowie jakiś cytat i czekając na to, kto się zaśmieje. W ten sposób sprawdzamy, kto z nas jest w gronie „wtajemniczonych”. To uczucie, gdy już wiemy, że osoba, z którą rozmawiamy, też zna film, do którego nawiązujemy, kojarzy się z nawiązywaniem do wspólnych przeżyć – na przykład wspomnień z wakacji. „Akcja wyjazdu” albo „tekst wyjazdu” to takie wydarzenie lub wypowiedź, która wszystkim uczestnikom zapadła w pamięć, a nawiązanie do niej w przyszłości od razu sprawia, że przywołujemy nasze wspólne wspomnienia. Odżywa między nami poczucie wspólnoty, które intuicyjnie czujemy w sytuacji wspólnego oderwania od codzienności i na którym opiera się w dużej mierze magia wspólnych wakacji. Filmy z YouTube to, w pewnym sensie, globalna „akcja wyjazdu”. Nawiązując w rozmowie do sytuacji obejrzanej w filmie, albo pokazując znajomym film na imprezie, dzielimy się z nimi doświadczeniem uczestniczenia w sytuacji, którą można wspólnie podpatrzeć. „Autentyków” z YouTube nie da się opowiedzieć – tak samo jest z kuriozalnymi sytuacjami, które były naszym udziałem podczas wspólnych wakacji. Cóż to za frajda móc potem stwierdzić, że „to jest nie do opowiedzenia, trzeba było tam być i to zobaczyć”. Dzięki YouTube znika dystans między tymi, którzy „byli na wyjeździe”, a tymi, którzy mogą tyl-
ko posłuchać o tym, co ich ominęło. Wszyscy możemy po równo dzielić się przygodą, jaką jest obserwowanie otaczającego nas świata. „Dawaj to na YouTube” – słyszałem już kilka razy po tym, gdy ktoś sfilmował przy mnie jakąś niepowtarzalną sytuację. YouTube mówi o dzisiejszym świecie coś banalnego, ale bardzo ważnego: mimo że mamy tyle możliwości komunikacji, a granice geograficzne dawno przestały już być barierą dla kontaktów międzyludzkich, nadal szukamy takich dróg, które pozwolą nam być coraz bliżej siebie. Tworzymy nowe sfery, które zbliżają nas do wzajemnego porozumienia.
Ale urwał!, czyli podbój języka
Wróćmy teraz na moment do kwestii języka. Pisałem już, że tym, co często staje się punktem kulminacyjnym hitów internetu, są słowa, jakie w nich padają. Nietrudno zaobserwować, że coraz więcej cytatów z YouTube wychodzi poza internetowy obieg i żyje własnym życiem już w realu. Wystarczy pójść na zawody snowboardowe, żeby usłyszeć, jak co drugi trik podsumowywany jest przez publikę (a czasem nawet oficjalnych komentatorów) pełnym entuzjazmu: Ale urwał!. „Andrzeju, nie denerwuj się”, „jestem hardkorem”, „niech ginie” – to inne cytaty, których powtarzanie należy do etykiety towarzyskiej w różnych, nie tylko snowboardowych, kręgach. Skala tego zjawiska przywodzi na myśl podobną falę powszechnie stosowanych cytatów, która zalała polską kulturę jakieś czterdzieści lat temu. Mowa oczywiście o kultowych polskich komediach Stanisława Barei i Marka Piwowskiego. W PRL-u masowo cytowało się „Rejs”, bo absurd języka, jakim mówią bohaterowie filmu, w doskonały sposób prześmiewał komunistyczną nowomowę. W ten sposób tworzył się kod kulturowy, który pozwalał porozumieć się ludziom w coraz większym stopniu odczuwającym na własnej skórze absurdy „jedynie słusznego” systemu.
Dziś podobną funkcję przejęły cytaty z Forfitera i tym podobnych filmów. Ale w porównaniu z językowym „kanonem” PRL-u dużo trudniej powiedzieć, skąd się ten dzisiejszy kod językowy bierze i na jakie potrzeby odpowiada. Kontrowersyjną odpowiedź zaproponował Jan Klata w jednym z felietonów dla „Tygodnika Powszechnego”. Postawił w nim tezę, że coraz trudniej znaleźć język, który byłby wspólny dla wielu Polaków niezależnie od podziałów politycznych
internautów amatorskich filmików, a kończyli jako goście najpopularniejszych programów TV (Pani Barbara występowała w „Szymon Majewski Show”, a Lech Roch Pawlak w talkshow Ewy Drzyzgi) albo twarze kampanii reklamowych (Gracjan Roztocki i MediaMarkt). Fenomen popularności tych postaci opiera się jednak na załapaniu się na swoje „pięć minut”, po których z blasku reflektorów spadają z powrotem na ziemię. Drugiej szansy raczej już nie dostają.
Sam Gombrowicz nie wpadłby na to, że dwóch facetów z filmu „Atak zimy w Szczecinie” może wydać z siebie pełen entuzjazmu okrzyk „ale urwał!” i światopoglądowych. Zastanawiając się nad potrzebą stworzenia alternatywnego hymnu, jednego z niewielu kodów językowych, które są apolityczne i ponad podziałami, wskazał właśnie powszechnie znane i lubiane cytaty z polskich klasyków internetu. Może to przesada, ale jeśli dać Klacie wiarę, znaczyłoby to, że w 2011 roku mamy sytuację odwrotną niż w 1971 (rok premiery „Rejsu”). Wtedy wspólny język był jeden – to był język władzy i wszyscy zgodnie mieli go dość. Dziś wspólnego języka nie ma, bo zbyt wiele jest podziałów w społeczeństwie. Język „Pawła Jumpera”, „Ale urwał” i innych klasyków jest tak atrakcyjny, bo nie został jeszcze przez nikogo zawłaszczony. Wszyscy mamy równe prawo, żeby go używać.
Jestem hardkorem, czyli internetowe pięć minut
Siła rażenia internetowych autentyków z YouTube jest zatem naprawdę potężna, a przy tym chyba wciąż niedoceniana. A przecież za pomocą YouTube można odbyć błyskawiczną podróż „od zera do bohatera”. Przekonują o tym losy postaci takich, jak Lech Roch Pawlak, Pani Barbara czy Gracjan Roztocki. Wszyscy zaczynali jako bohaterowie przesyłanych przez
słynne „wiedz, że coś się dzieje”, głosił wcześniej zupełnie swobodnie w czterech ścianach swojego kościoła w Makowie Podhalańskim. Wprawdzie kardynał Stanisław Dziwisz interesował się nim już wcześniej, ale była to raczej wewnętrzna sprawa Kościoła. Do czasu. Kazania ktoś nagrał, umieścił „najlepsze” fragmenty na YouTube... i uruchomił lawinę. „Najlepsze teksty księdza Natanka” szybko weszły do kanonu polskiego internetu. Za tym poszło zainteresowanie mediów. Natankowi nie uszło to na sucho. Dopiero w lipcu 2011 roku, a więc w momencie, gdy wśród internautów był już niekwestionowaną „gwiazdą”, metropolita krakowski nałożył na księdza Natanka karę suspensy. To pokazuje, że YouTube, nie tracąc nic ze swojej lekkości i komicznego potencjału, może się sprawdzić jako doskonały watchdog: oddolnie, demokratycznie sterowany system monitorowania treści i zachowań niedemokratycznych. Jeden film obejrzany przez pięćset tysięcy ludzi, nawet dla śmiechu, może być sygnałem, że najważniejsze osoby w kraju też powinny go obejrzeć. I zwrócić uwagę na patologiczną sytuację, jaka została na nim zarejestrowana. Tak dużej widowni nie da się przecież zignorować. Wielki Brat patrzy, ale dziś, dzięki serwisowi YouTube, jego oko może chociaż przez pięć minut być w rękach każdego z nas. ■
Ten, w gruncie rzeczy dość brutalny, mechanizm można by łatwo przypisać wpływowi masowych mediów. A przecież internetowe „klasyki” działają na podobnej zasadzie. Ludzie nie będą w nieskończoność przesyłać sobie „Forfitera”; kiedyś nawet o nim zapomnimy. Atrakcyjność tych filmów opiera się po części na niewyczerpanym potencjale ciągłego pojawiania się następnych – YouTube jest jak worek bez dna, w którym ciągle możemy grzebać w poszukiwaniu czegoś, czego jeszcze świat nie poznał. Ale jest i druga strona medalu, która dla jednych będzie przestrogą, a dla innych nadzieją. Drążąc szyb w kopalni autentycznych urywków rzeczywistości, jaką jest YouTube, przez przypadek możemy natrafić zarówno na prawdziwe skarby, jak i niechcący odkorkować prawdziwe szambo. Kilkaset tysięcy kliknięć potrafi sprawić, że o jakimś nieznanym, prowincjonalnym muzyku usłyszy cały kraj, ale potrafi też wynieść na pierwsze strony gazet księdza, którego uwiecznione na filmie kazania stają się pośmiewiskiem dla całej rzeszy internautów. Ksiądz Natanek, bo o nim mowa, ni- Jan Mencwel (1983) gdy by nie wypłynął (i nie... popłynął), jest animatorem kultury i fotografem. gdyby nie YouTube. Nie każdy wie, że Członek zespołu Pracowni Badań Innowacji takie pełne nienawiści kazania, jak Społecznych „Stocznia”.
39
LEK
KSIĄŻKI, KTÓRE NAS SZUKAJĄ
Anita Halina Janowska,
... mój diabeł stróż Listy Andrzeja Czajkowskiego i Haliny Janowskiej 40 Ewa Teleżyńska
Mało kto wie cokolwiek o Andrzeju Czajkowskim – polskim pianiście i kompozytorze, który w roku 1956 wyjechał z Polski, i bardziej znany jest na świecie niż u nas; a już doprawdy niewielu słyszało o Halince Janowskiej, pianistce i psychologu społecznym. Tymczasem wydana niedawno (wyd. trzecie rozszerzone) korespondencja między nimi to jedne z najbardziej interesujących listów, jakie zdarzyło mi się czytać. Listów słanych przez nią przez ćwierć wieku z Polski, w najrozmaitsze zakątki świata, i jego odpowiedzi nadsyłanych spod najdziwniejszych hotelowych adresów. Ich korespondencja to historia przyjaźni graniczącej z miłością, historia dojrzewania każdego z nich, ale także i wzajemnej relacji. On – homoseksualista zwierzający się jej z kolejnych swoich miłości; ona – zakochana w nim, ale uciekająca w nieszczęśliwe małżeństwo z innym. Niezwykła jest ta korespondencja – nieraz raniąca, znaczona kilkuletnimi przerwami i zrywaniem kontaktów,
ale odważna, dążąca do pełni człowieczeństwa, do całkowitego wyrażenia siebie, do absolutnej prawdy. Jednocześnie coraz bardziej dowcipna, czuła, bliska, serdeczna... ludzka. On martwi się o nią i niepokoi w czasie jej chorób i operacji, uczestniczy w wychowaniu jej córki i zaprzyjaźnia się z nią; ona nie zraża się jego depresjami, śle mu aktualności literackie, muzyczne, cytuje nowe wiersze Bursy, Poświatowskiej, Szymborskiej. W listach wielokrotnie jest mowa o pisanej przez Andrzeja autobiografii; opublikowany został jeden jej rozdział. Sądząc po nim, jeśli poznalibyśmy całość, moglibyśmy mieć do czynienia z książką doprawdy niezwykłą, jak niezwykła była perspektywa chłopca ukrywanego przez handlarkę w aryjskiej szafie. Szanują się tak bardzo, że wymagają od siebie całkowitej szczerości, nawet gdy jest to bolesne. Zrywają kolejne maski ze swoich twarzy – zarówno we wzajemnych oczekiwaniach, jak i w relacjach ze światem. On: „ty z litości mówisz ludziom to, co chcą usłyszeć, ale mnie się wydaje, że okazała-
byś im większy szacunek, zakładając, że stać ich na prawdę, i dlatego zawsze tak się cieszę, jak mnie krytykujesz”. Coraz bardziej sobie potrzebni, budują związek dla obojga może najważniejszy w życiu: „Przyjedź, kochanie, i naucz mnie tego, co sama już tak dobrze wiesz, a mianowicie, że szczęście wcale nie jest potrzebne do życia; że można być smutnym, a jednak żyć i pracować, i to właśnie robią niemal wszyscy ludzie…” To prawdziwa przyjaźń, głębsza od miłości – pomagać sobie wzajemnie dojrzewać, widzieć się bez osłonek i póz, bez fałszu; i pisać rzeczy bolesne, nawet mocno się raniąc. Ale też stawać się coraz bardziej bliskim, coraz niezbędniejszym, coraz prawdziwszym. Sądzę, że rzadko kogo stać na taką szczerość wobec drugiej osoby. Dużo to wymaga odwagi (i dużo odwagi wymagało opublikowanie tych listów) – lecz mieć takiego korespondenta… ■
t
W
MIGRAJ
The Black Keys,
Thickfreakness / Rubber Factory Tomek Kaczor
Muzyka The Black Keys wywołuje we mnie skojarzenia kulinarne. Nie chodzi jednak o skomplikowane dania, wymagające wielogodzinnego przygotowania, lecz o proste potrawy, składające się z dwóch składników wyrazistych w smaku i doskonale się komponujących. Nie należy ich bynajmniej mylić z fastfoodami, których smak i zapach sterowane są glutaminianem sodu. Dania warzone przez duet The Black Keys nie zawierają konserwantów i sztucznych barwników, są za to bogate w witaminy, żelazo i błonnik, dzięki czemu dają solidną porcję energii na długi czas. Na swoich wczesnych płytach Dan Auerbach (gitara i wokal) oraz Patrick Carney (perkusja) dali mistrzowski popis szczerego grania, okrojonego z efekciarstwa, zbędnych dodatków, ozdobników czy „zbrodniczych ornamentów”. Surowe gitarowe riffy i prosta (lecz nie prostacka!) perkusja, zanurzone w bluesowym sosie i doprawione iście punkową energią, tylko w najbardziej odpornych nie obudzą głęboko ukrytej duszy rockmana i dawno wypartych marzeń o własnym, garażowym zespole. Zresztą swoje dwie pierwsze płyty The Black
Keys nagrywali właśnie w garażu u Patricka Carneya, przy czym drugą – Thickfreakness – podczas jednej, czternastogodzinnej sesji. Niech to jednak nie zniechęca miłośników profesjonalnego grania, którzy lekceważą młodych gniewnych, szarpiących druty w piwnicy wyklejonej opakowaniami po jajkach. Kompozycje The Black Keys są skromne, ale jednocześnie do perfekcji dopracowane. Pod płaszczykiem pozornej amatorszczyzny kryje się duża wrażliwość na dynamiczne niuanse i frazowanie. Sztandarowy przykład triumfu oszczędności formy. Choć w zasadzie wszystkie płyty The Black Keys są warte uwagi, szczególnie polecam ich drugie i trzecie wydawnictwo. Spragnionych bardziej krwistych i szorstkich kawałków odsyłam do Thickfreakness (2003). To na tej płycie najwyraźniej objawia się duch Jimiego Hendrixa, który w większym lub mniejszym stopniu towarzyszy całej twórczości zespołu. Album otwiera dźwięk sprzęgającej się gitary, spod którego wyłania się rytmiczny, wpadający w ucho riff tytułowego utworu. Trudno też oprzeć się porywającym Set you free czy Have love will travel. Ostatni utwór – I cry alone – mógłby jednak swobodnie śpiewać w latach dwudziestych ubiegłego wieku Blind
Willy Johnson lub inny legendarny bluesowy kaznodzieja. Poszukujący wyraźniej zróżnicowanych kompozycji i częstszych zmian tempa niech sięgną natomiast po Rubber Factory (2004). Poetykę poprzedniej płyty słychać w takich utworach jak 10 am automatic czy Aeroplane blues, ale na płycie znalazło się też więcej klasycznego bluesa (Grown so ugly czy Keep me), a nawet ballada (The lenghts). Niestety, w polskich sklepach muzycznych próżno szukać wcześniejszych płyt The Black Keys. Niektóre sklepy internetowe oferują szósty studyjny album duetu zatytułowany Brothers, ten jednak – choć nadal wart posłuchania – w moim przekonaniu jako jedyny nie ma już tego ducha, który porywał we wcześniejszych nagraniach. Rozbudowane aranżacje, gościnni muzycy, profesjonalni realizatorzy dźwięku… Wszystko to powinno przecież świadczyć o rozwoju zespołu. Niestety, w przypadku The Black Keys, które swoją moc czerpało właśnie ze szlachetnego prymitywizmu, po raz kolejny okazało się, że lepsze jest wrogiem dobrego. ■
41
POZA EUROPĄ
Żywotny bakcyl
kolonializmu Paweł cywiński Oni zazwyczaj nie życzą nam dobrze, choć się do nas uśmiechają. Bywa, że szczerze nami pogardzają, mimo że to dzięki naszym pieniądzom mogą utrzymać swoje rodziny. Jednocześnie chcieliby być nami, mieszkać w naszych domach, spać z naszymi kobietami. Ale wiedzą, że to niemożliwe ‒ czują, że nigdy nie będą tacy, jak my. To rodzi w nich kompleks niższości, wpływa na tożsamość, pogłębia nienawiść i poczucie bycia gorszym. Z pokolenia na pokolenie wzmaga się w nich wstyd. Nie bez naszej winy, zarówno tej historycznej, jak i tej świeższej, dzisiejszej. W ich umysłach nadal tkwi kolonialny bakcyl. Bo kolonializm polega na stworzeniu świata manichejskiego: Oni – My. Świata pozbawionego wspólnej rzeczywistości, świata, w którym jednocześnie można kolonizatorów nienawidzić i podziwiać. Oni, czyli nasi przewodnicy w Nepalu, kelnerzy w barach przy turystycznych szlakach Etiopii czy sprzątaczki w tanich kameruńskich hotelach. Tubylcy, których możemy spotykać w czasie naszych wyjazdów poza wpływową i bogatą Europę, choć nigdy nie potraktujemy ich jako godnych partnerów. Bakcyl kolonializmu nie umarł wraz z ogłoszeniem niepodległości poszczególnych krajów. Ludzie się zmienili, przystosowali do nowych czasów, lecz podział pozostał wyraźny. Przepaści nikt nie zakopał, mostów jest zbyt mało.
42
***
Nauczyciele uczyli nas w szkołach, że kolonializm to polityczny i ekonomiczny system wyzysku, rynek zbytu, historia europejskiego podboju i dominacji nad światem. Uczono nas, że do lat trzydziestych XX wieku euroilustracja: EWA SMYK
pejskie kolonie i byłe kolonie stanowiły 85% powierzchni globu. Uczono też, że kolonializm skończył się w zeszłym stuleciu, że był procesem geograficzno-politycznym. Że to już historia. Nie jest to jednak cała prawda, przemilczano najważniejsze. Kolonializm przekształcił nie tylko terytoria fizyczne, ale i obszary społeczne oraz ludzką tożsamość. Sednem kolonializmu nie jest to, co narzucili dominujący, lecz to, co w odpowiedzi na podporządkowanie stworzyli poddani. Kolonializm zatem polega na akceptacji własnej niższości. Bo hegemonia jest zawsze kombinacją siły i zgody. I dopóki wyzwolenie skolonizowanych umysłów nie obejmie całej psychiki człowieka, dopóty nie możemy pisać kolonializmowi żadnych nekrologów. Nie tak dawno wysłuchałem wykładu na uniwersytecie w stolicy Południowej Sumatry ‒ Palmbangu. Prowadziła go przesympatyczna pani profesor, odpowiedzialna za kształcenie wszystkich nauczycieli historii na Południowej Sumatrze. W czasie wykładu o dziejach swojego regionu operowała ona słownictwem i kategoriami europejskich odkryć geograficznych. Do opisu rzeczywistości używała historii napisanej przez Europejczyków ‒ historii, w której niekoniecznie dzieje jej regionu były podmiotem. Pani profesor robiła to kompletnie nieświadomie, mimo że Indonezja uzyskała niepodległość trzy pokolenia temu. Nie była świadoma, że nazywanie i opisywanie powołuje do istnienia uporządkowaną rzeczywistość, w tym przypadku zgodną z narracją europejskich najeźdźców. Jak to jest, że historycy z Trzeciego Świata (pamiętajmy, że Trzeci Świat to konstrukt ideologiczny, a nie geograficzno-ekonomiczny) czują potrzebę odnoszenia się do europejskich dzieł historycznych, podczas gdy historycy europejscy nie mają żadnej potrzeby odwzajemnienia?
turysta odwiedzający rozwijające się kraje poza Europą? Turysta to kolekcjoner wrażeń, król wszystkiego, co ogląda, konsument na wakacjach. Płaci, a więc wymaga, by świat, który zwiedza, stał się tego wartym. Jego zapotrzebowanie na kulturę i tradycję niejednokrotnie stawia wysokie wymagania odwiedzanym ludziom. Głos turystyki masowej jest monolityczny i mocny ‒ głośno wskazuje, czego chce. I świat się wo-
Jednakże, bardziej niż ignorancją, jest ona metodą przetwarzania wiedzy.
***
Różne formy kolonializmu będą trwały, dopóki nie zakwestionujemy wciąż nauczanych w szkołach i na uniwersytetach europocentrycznych kanonów. Musimy badać procesy ich powstawania, zidentyfikować tworzące je mity i pokazać, jak opozycje, na których się opierają, były i są stwarzane przez po-
W nas też przetrwał kolonialny bakcyl, skutecznie odgrywamy przypisaną sobie rolę
bec powyższych wymagań zmienia. Świątynie stają się atrakcjami, hotele ‒ białymi gettami, ludzie ‒ scenerią wakacji, a bieda ‒ fotograficznym artefaktem. Turysta pozostaje niekwestionowanym podmiotem w odwiedzanym miejscu. Niczym kolonizator pół wieku wcześniej. Turyści budują własną pozycję społeczną poprzez demonstrowanie odpowiedniego stylu życia. Pokazują możliwości, które są absolutnie niedostępne mieszkańcom odwiedzanych krajów. Turystyczny efekt demonstracji wspiera kompleksy niższości, często nie tylko osobistej, ale i kulturowej czy cywilizacyjnej. Tubylcy zaczynają się postrzegać oczyma i kategoriami turystów. Pogłębia się opisywana powyżej przepaść. My, Polacy, częściowo znamy ten typ wstydu względem bogatszego Zachodu. Saidowski duch orientalizmu ‒ czyli przejmowania przez Tubylców stereotypów narzuconych im poprzez dominującą narrację ‒ nadal krąży nad współczesnym rynkiem wydawniczym. Jego ucieleśnieniem stały się przewodniki turystyczne. Przewodniki, które pokazują i wyjaśniają świat za pomocą prostych stereotypów, kieszonkowych wizji krajów i kultur. Proces ten wspomaga również literatura podróżnicza, której główne kanony nie zmieniły się od kilkuset lat. *** Od dawna zadaję sobie pytanie: ile Pamiętajmy, że stereotypizacja reduz kolonizatora ma w sobie dzisiejszy kuje obrazy i idee do prostych form.
lityczną potrzebę w danym momencie historii. To z kolei wymaga odczytania dziejów i tradycji na nowo, zmodyfikowania języka, wyzbycia się pewnej imperialnej mentalności. Z góry wiadomo, że nie będzie nam łatwo i przyjemnie. Może nam w tym pomóc zbiór teorii postkolonialnych. Dzięki nim łatwiej wielopoziomowo odczytać na nowo literaturę czy nadać szersze perspektywy nauczaniu historii. Jednakże najważniejsza jest nasza własna świadomość wyrządzanego świństwa. Świadomość zaprojektowanych przez naszą cywilizację zasad podziału. Wpierw musimy chcieć się zmienić. Zarówno jako turyści, pełni zwierzchnictwa „białego człowieka oglądającego”, jak i jako Europejczycy, głoszący jedyną słuszną, zideologizowaną historię pozaeuropejską. Musimy chcieć się zmienić zarówno na płaszczyźnie ideologicznej, jak i w bezpośrednim kontakcie. Musimy zacząć burzyć istniejące podziały, wyzbyć się pogardy oraz ograniczyć swoje monopole. I to szybko. Bo w nas też przetrwał bakcyl kolonialny, skutecznie odgrywamy przypisaną sobie rolę. Jeżeli się spóźnimy, to rację może mieć Marks, który twierdził, że wstyd to uczucie rewolucyjne. ■ Paweł Cywiński (1987) jest redaktorem działu „Poza Europą”, orientalistą, kulturoznawcą, podróżnikiem.
43
Wszystkie bieguny
świata 44 Paweł Zerka
W
Bombardowani kolejnymi wieściami o tym, że Chiny rosną, a Stany Zjednoczone i Europa chylą się ku upadkowi, nieuchronnie zadajemy sobie pytania: a co to właściwie znaczy upadek albo wzrost, i czy jesteśmy w stanie już teraz określić, jak będzie wyglądać świat w nowym rozdaniu? Sam pomysł, aby międzynarodowe stosunki polityczne, militarne i gospodarcze ujmować w naukowe ramy, trąci szarlataństwem. Niemniej, umysły naukowców niezmiennie rozpala kategoria biegunowości, choćby wydawało się, że osiągnęła ona już kres przydatności do użycia.
ilustracja: EWA SMYK
jakim świecie w końcu żyjemy: jedno-, dwu-, wielobiegunowym? A może najwyższy czas porzucić bieguny? Magia liczb
Ostatnie dekady zimnej wojny były złotym wiekiem pozytywistycznej wiary w to, że także w nauce o stosunkach międzynarodowych można przy pomocy ogólnych teorii i modeli wszystko opisać i wytłumaczyć. Idea „biegunów potęgi” na dobre zadomowiła się w dyskusjach naukowych, z czasem inspirując coraz szersze grono osób spoza akademii. Kenneth Waltz zbudował kompletną (jak mniemał) teorię, która poprzez analizę interakcji między biegunami potęgi miała w łatwy i logiczny sposób tłumaczyć uniwersalne mechanizmy polityki
mocarstwowej. Sprowadzając strukturę systemu międzynarodowego do liczby występujących w nim wielkich potęg, wyróżniał układy jedno-, dwulub wielobiegunowe. Układ dwubiegunowy uznawał za najstabilniejszy, czego dowodem miała być zimna wojna jako okres względnego pokoju. Wcześniej dominowało przekonanie, że najkorzystniejszy dla pokoju jest układ wielobiegunowy. Występująca w nim wzmożona niepewność i elastyczność sojuszy miała zmuszać państwa do większej rozwagi. Poza tym, im więcej liczących się sił, tym większe prawdopodobieństwo, że
będą one podzielać te same wartości i koncepcję polityki, co miało niwelować ryzyko konfliktu. Dopiero Robert Gilpin wysunął na pierwszy plan opcję porządku jednobiegunowego. Jego zdaniem XIX wiek dlatego był stabilny, że rozgrywał się w ramach norm ustanowionych i chronionych przez dominującą ekonomicznie Wielką Brytanię. Dwudziestowiecznym odpowiednikiem tego Pax Britanica było zimnowojenne Pax Americana, czyli świat polityki pozornie dwubiegunowej, ale rozgrywającej się na zasadach zaproponowanych i strzeżonych przez Stany Zjednoczone. W każdym z tych okresów to hegemon gwarantował stabilność systemu międzynarodowego. Sęk w tym, że takie pilnowanie porządku kosztuje, a skoro gros wydatków ponosi dominujące mocarstwo, inne mogą w tym czasie szybciej się rozwijać. Właśnie dlatego hegemoni są skazani na stopniowy upadek. I to w tych momentach, gdy hegemon słabnie, a coraz mocniejsi stają się jego konkurenci, występuje największe niebezpieczeństwo konfliktów międzynarodowych. Prawdziwą zagwozdką dla mainstreamowych teoretyków stosunków międzynarodowych okazał się nagły koniec zimnej wojny. Jedni ekscytowali się obnażoną wówczas jednobie-
gunowością systemu, z niezagrożoną namacalnego konkurenta dla amerydominacją USA. Inni przekonywali, kańskiej hegemonii – w postaci Chin. Nowy temat ożywił teoretyków, że możliwość utrzymania tej dominaktórzy zaczęli prześcigać się w domysłach. Czyżby następował powrót do układu dwubiegunowego ze wskazaniem na USA ‒ a zatem do konfiguracji, którą podczas zimnej wojny Amerykanie opanowali do perfekcji? Czy można zakładać, że ewentualny porządek chińsko-amerykański byłby równie napięty i wolny od wojen, jak ład zimnowojenny? A może grozi nam nowa wojna, po której nastąpi... Pax Sinica? Na takie niebezpieczeństwo wskazywałby trend szybkiego kurczenia się przewagi USA nad cji jest iluzją, gdyż prędzej czy później Chinami: gospodarczej, militarnej, wzmocnią się tendencje do zrówno- technologicznej, politycznej, a także ważenia potęgi amerykańskiej. Wska- symbolicznej. Zgodnie z sondażem zywano na ryzyko tego, że przez ni- Pew Global z lipca 2011, w większości kogo nieograniczeni Jankesi mogą się krajów dominuje opinia, że Chiny zarozochocić, ulegając pokusie nadużyć. stąpią lub już zastąpiły USA na pozycji Zauważano zarazem, że im samym wiodącego supermocarstwa. Uważa wcale nie musi być do śmiechu w sy- tak 65% Brytyjczyków, 61% Niemców tuacji, gdy wzbudzają niepokój u do- i 53% Meksykanów. A nawet w Statychczasowych sojuszników, a swojej nach Zjednoczonych więcej jest w tym polityki zagranicznej nie mogą na- względzie pesymistów niż optymikierować na wyraziste zagrożenie. To stów! Czyżbyśmy coś przegapili? dlatego na jakiś czas głównym przeciwnikiem USA stał się światowy ter- Poza biegunami roryzm. Ale wkrótce na pierwszy plan Kształt obecnego systemu międzywysunęła się znacznie poręczniejsza narodowego zdaje się wymykać sunarracja, wskazująca na pojawienie się rowym rygorom naukowego opisu,
Pilnowanie porządku kosztuje, a skoro gros wydatków ponosi dominujące mocarstwo, inne mogą w tym czasie szybciej się rozwijać
ilustracja: KUBA MAZURKIEWICZ
45
tem na demokrację”. Do tego Zachód jest wciąż de facto liderem globalnych instytucji, takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy czy Światowa Organizacja Handlu. Dobitnie świadczył o tym niedawny wybór Christine Lagarde na szefową MFW, mimo coraz głośniejszych apeli o to, aby w końcu przerwać europejski monopol na przywództwo w tej instytucji. Na początku tego wieku pojawiły się nowatorskie pomysły zdefiniowa-
szeństwa. Obecnie muszą mierzyć się z konkurencją ze strony organizacji regionalnych i ogólnoświatowych, wewnętrznych partyzantek i grup interesu, a także NGOsów i korporacji międzynarodowych. Inni forsowali koncepcję współbiegunowości, uwzględniającej jednoczesne występowanie dwóch transformacji: z jednej strony, wraz z rozwojem wschodzących potęg, świat zmierza zdecydowanie w kierunku wielobiegunowości; z drugiej strony wzmocnieniu ulega
Łatwo zapatrzeć się na wzrost chińskiego PKB albo blichtr Szanghaju, ale potęga na tym się nie kończy. Chińczycy, owszem, odgrywają coraz istotniejszą rolę w polityce i gospodarce międzynarodowej, o czym świadczą ich rosnące wpływy w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej, oraz w dyskusjach nad nowym ładem ekonomicznym. Niemniej Amerykanie na długi czas mają zapewnioną hegemonię militarną: ponoszą w tej chwili 43% światowych wydatków wojskowych, czyli sześć razy więcej niż Chiny. A przede wszystkim USA to lider demokratycznego Zachodu, co wiąże się z dominacją symboliczną: popularnością języka angielskiego, amerykańskich i europejskich filmów, czy swego rodzaju zachodnim „paten-
nia „biegunowości” na nowo tak, aby uzupełnić luki w naukowym opisie rzeczywistości. Jedni zaczęli mówić o bezbiegunowości, charakteryzującej świat, w którym państwa narodowe utraciły monopol władzy, a w niektórych obszarach oddały palmę pierw-
globalna współzależność. Nieuchronnie musi być ona brana pod uwagę przez największe światowe potęgi: jak choćby w przypadku ogromnych rezerw dolarowych znajdujących się w posiadaniu Chin i komplikujących ich stosunki z Amerykanami. Czyżby współzależność miała skłonić państwa do większej współpracy, pozwalając nam uniknąć niebezpieczeństw tradycyjnie związanych z układem wielobiegunowym? Taka wizja jest zbieżna z przekonaniem niektórych naukowców o wyjątkowości amerykańskiego przywództwa. Przepływy towarów, kapitałów, siły roboczej, usług, technologii, a także międzynarodowe bezpieczeństwo, opierają się na instytucjach utworzo-
ilustracja: KUBA MAZURKIEWICZ
a to za sprawą procesów, które w międzyczasie uległy nasileniu. Globalizacja ekonomiczna i finansowa, transformacja roli państwa, rewolucja internetowa, intensyfikacja współpracy wielostronnej, większy nacisk na przestrzeganie praw człowieka i delegalizacja wojny – wszystko to sprawia, że trudno dziś o zgodę nie tylko w kwestii definicji potęgi czy liczby obserwowanych biegunów, ale także tego, co z tej liczby miałoby właściwie wynikać.
46
Łatwo zapatrzeć się na wzrost chińskiego PKB albo blichtr Szanghaju, ale potęga na tym się nie kończy
nych w ramach Pax Americana w taki sposób, że możliwe jest ich dostosowanie do zmieniającego się układu sił. Wiele instytucji utrzymuje się dlatego, że „łatwiej je utrzymać, aniżeli tworzyć nowe”. Trudno wyobrazić sobie zastąpienie dolara w roli waluty międzynarodowej: siła „zielonych” tkwi bowiem i w przyzwyczajeniach, i w zaufaniu. Nie można też pominąć kwestii atrakcyjności zachodniego modelu, związanej zarówno z ideałem demokracji, jak i popularnością kultury i nauki. Z tej perspektywy można wyobrazić sobie, że istniejące dziś instytucje międzynarodowe uległyby przekształceniu, ale przy wciąż utrzymującej się dominacji amerykańskiej. Ale z taką wizją nie zgodzą się ci, którzy dostrzegają ryzyko wystąpienia „deglobalizacji” w przypadku, gdyby hegemonia Stanów Zjednoczonych miała osiągnąć kres. Wówczas moglibyśmy doświadczyć nasilenia się tendencji nacjonalistycznych i merkantylistycznych, a także wzmożonej rywalizacji między wielkimi potęgami. Byłoby to zgodne z teorią Gilpina: kres Pax Americana oznaczałby koniec stabilności, przynajmniej do momentu, aż na tronie nie zasiądzie nowy hegemon.
Niebezpieczna obsesja
Jak mawiał Yogi Berra, amerykański bejsbolista słynący z błyskotliwych sentencji, „przewidywanie jest trudne, zwłaszcza gdy dotyczy przyszłości”. Rzeczywistość polityczna ma jednak to do siebie, że naukowcy ‒ i zwykli obserwatorzy ‒ nie tylko ją przewidują, ale też kształtują. My sami, za sprawą naszych oczekiwań i stosowanych kategorii pojęciowych, wpływamy na jej przebieg. I właśnie dlatego trudno ogarnąć relacje między mocarstwami jedną uniwersalną teorią. Jak zauważa Alexander Wendt, pionier konstruktywizmu na gruncie teorii stosunków międzynarodowych, „anarchia międzynarodowa ma takie znaczenie, jakie nadadzą jej państwa”. Uleganie wizji świata a la Hobbes, gdzie „państwo państwu wilkiem”,
może prowadzić do samospełniające- przypadkiem, obok relatywnych go się proroctwa. Czyżby podobnie zmian w potędze poszczególnych rzecz się miała, gdy chodzi o znacze- państw, nie następuje utrata kontroli nie konkretnej biegunowej konfigu- rządów nad stosunkami międzynaroracji systemu? Czyżby straszenie Chi- dowymi? A może potencjalny wzrost nami było równie nieuzasadnione, co rywalizacji o zasoby naturalne (ropę, minerały oraz wodę) z powrotem i groźne? wzmocni ich pozycję? Jeśli już liczymy bieguny, to czy z ich liczby faktycznie coś jesteśmy w stanie wywnioskować? Czy ład dwubiegunowy miałby nieuchronnie podzielić świat na dwoje, jak za czasów zimnej wojny? Czy ład wielobiegunowy musiałby koniecznie obfitować w konflikty? Czy Pax Americana musi upaść? A może biegunowość ma już wyczerpane baterie? Może, bez względu na to, ile jest silnych państw, kluczowa powinna być jakość stosunków międzynarodowych? Każdy system międzynarodowy zawiera w sobie trochę anarchii, a trochę społeczeństwa. Ważne zatem, aby wspierać te elementy, które są społeczne i wspólne, a zaW 1994 r. Paul Krugman, późniejszy tem kładą nacisk na wielostronność noblista z ekonomii, napisał prowoka- i przyczyniają się do przełamania locyjny artykuł pt. „Konkurencyjność, dów w polityce międzynarodowej. Zaś niebezpieczna obsesja”. Zademonstro- do potęgi i biegunów lepiej podejść wał w nim, jak mętna kategoria kon- z dystansem. Nie tylko dlatego, że niekurencyjności, coraz chętniej wówczas koniecznie trafnie oddają one kształt stosowana przez polityków, nie tylko międzynarodowej rzeczywistości. zakłamuje rzeczywistość ekonomicz- Głównie dlatego, że jej kształt zależeć ną, ale również prowadzi do niebez- będzie od tego, jakie kategorie pojęciopiecznych wynaturzeń. Prowokuje we my sami będziemy kultywować. ■ do zgubnego myślenia, że państwa są jak konkurujące ze sobą firmy, niczym Pepsi i Coca-Cola. Krugman stwierdził otwarcie, że „rząd oddany ideologii konkurencyjności równie słabo rokuje w zakresie polityki gospodarczej, co rząd wyznający kreacjonizm, gdy chodzi o politykę naukową”. Czyżbyśmy w dyskusji nad potęgą i biegunami nie ulegali równie niebezpiecznej obsesji? Zwracanie uwagi, na szybki rozwój Chin jest w pełni uprawnione. Niemniej, kluczowe jest to, jakie wnioski wyciągać będziemy z obserwowanych Paweł Zerka (1984) zmian w międzynarodowym porząd- pracuje w demosEUROPA ‒ Centrum Strategii ku. Warto wyjść poza powierzchowną Europejskiej, pisze doktorat z ekonomii retorykę wzrostu i upadku mocarstw. w Szkole Glownej Handlowej, gra i śpiewa Warto też zastanowić się głębiej nad w zespole Calculators, a obecnie koresponduje tym, co konkretnie się zmienia: czy z Kolumbii (http://notyzbogoty.blogspot.com).
Kres Pax Americana oznaczałby koniec stabilności, przynajmniej do momentu, aż na tronie nie zasiądzie nowy hegemon
47
katolew 48
Dylemat zatwardziałego
liber ał a Z Andrzejem Wielowieyskim rozmawiają Cyryl Skibiński i Misza Tomaszewski IlustracjA: Urszula Woźniak
K
atolik w polityce nie ma lekko. Zwłaszcza gdy przyszło mu żyć w demokratycznej, liberalnej i wciąż laicyzującej się Europie. Andrzej Wielowieyski, polityk i działacz katolicki od lat opowiadający się za liberalizacją ustawy aborcyjnej, wie o tym chyba najlepiej.
Boże, jak dobrze nam było za komuni- Jesteśmy zaniepokojeni. W czym problem? stycznych czasów… Już Tocqueville pisał, że o ile ustroje dyktatorskie swobodnie mogą obyć się Słucham? Wtedy broniliśmy wolności, etyki bez etyki czy zmysłu religijnego, o tyle i prawdy przeciwko tępej przemocy, demokracja, jeśli pozbawi się ją podmoralnemu cynizmowi i obłudzie. To stawowych norm, ostać się nie może. było takie oczywiste. Tyle było rzeczy Z takim właśnie zagrożeniem mamy do zrobienia, tyle zadań do podjęcia… do czynienia dzisiaj. Wszystko grało nam w rękach! A teraz? A teraz wszystko się pokomplikowało. Kilka tygodni temu ukazała się książka dominikanina, ojca Macieja Zięby, wymownie zatytułowana Nieznane, niepewne, niebezpieczne. Ojciec Zięba szkicuje w niej historię trzech wielkich projektów zachodniej cywilizacji: średniowiecznego, czyli Europy chrześcijańskiej, oświeceniowego, czyli Europy zbuntowanej, oraz współczesnego – Europy otwartej. Niestety, wnioski, do jakich dochodzi autor, są raczej przygnębiające. Przyszłość naszego kontynentu rysuje się w dość ciemnych barwach. Liczba niewiadomych, jak również liczba złych, sprzecznych interesów – rosną. To, co nas czeka, jest – jak zasygnalizowano Czy rzeczywiście jest aż tak źle? Uważa w tytule – nieznane, niepewne i niebez- pan Europę za okręt tonący w odmętach indyferentyzmu? pieczne. Cholernie niebezpieczne.
W tej kwestii jestem pesymistą. Jestem nim nawet po dwakroć, ponieważ kształt Europy w pewnym przynajmniej stopniu zależy też od kształtu naszego Kościoła, którego losy stoją pod równie dużym znakiem zapytania. W którym kierunku powinien pójść jego rozwój, by chrześcijaństwo umiało dostarczyć mocnych fundamentów „ społeczeństwu otwartemu”? Jak ożywiać to społeczeństwo i dostarczyć mu nowych impulsów i energii duchowych? Czy nie oczekuje pan od Kościoła zbyt wiele? Liberalne społeczeństwa nie wydają się przesadnie zainteresowane poszukiwaniem swoich etycznych fundamentów. Kościół, nawet gdyby chciał… Rzecz nie w tym, że Kościół nie chce, ale w tym, że nie umie. W Polsce nie brak oczywiście katolickich parlamentarzystów pokroju Artura Górskiego, który snuje plany intronizacji Jezusa Chrystusa na Króla Polski, czy niezwykle dzielnego Marka Jurka, zgłaszającego kolejne projekty ustaw w obronie życia poczętego. Obydwaj są bardzo skorzy do pouczania społeczeństwa z punktu widzenia Kościoła, niemniej podobne działania nie będą
chyba miały dużego wpływu na świa- Zatrzymajmy się na chwilę przy Polakach. Nie buntujemy się? domość Polaków i Europejczyków. Na początku września w „Tygodniku Powszechnym” ukazał się wywiad Dlaczego? Europie potrzebna jest dziś przede z profesor Ireną Borowik, socjologiem wszystkim skuteczna ewangelizacja, religii z Uniwersytetu Jagiellońskiego. potrzebne jest ożywienie i skuteczne Pani profesor mówiła rzeczy straszprzekazywanie podstawowych pro- ne: Polski Kościół nie musi się niczepozycji Cieśli z Nazaretu: że jesteśmy go obawiać, ponieważ jest tak mocno dziećmi Bożymi, że Bóg nas wzywa związany obyczajowo z losem tego nai na nas czeka. Potrzebujemy do tego rodu, że przetrzyma wszystkie kontejęzyka, który będzie liczył się z wraż- stacje i wstrząsy, wszystkie załamania liwością człowieka zamieszkującego moralne i ciosy polityczne. współcześnie nasz rejon świata. Porzućmy nadzieję na to, że będzie on skłonny przyjąć sposób myślenia właściwy poddanemu średniowiecznej Christianitas. Musimy wypracować nowy sposób głoszenia Ewangelii – przez wzgląd na tego właśnie człowieka, ale też z myślą o losach tracącej grunt pod nogami cywilizacji europejskiej. Czy to znaczy, że Kościół jest w jakiejś mierze odpowiedzialny za zło, które się dzieje, ponieważ nie potrafi komunikować się ze światem? Oczywiście. Jeśli popatrzymy na historię powstawania poszczególnych wyznań chrześcijańskich, na bizantynizm, na carską Rosję, na wojny religijne po Reformacji, w których chrześcijanie zatracili ewangeliczne posłanie miłości, to przekonamy się, że Kościół partycypował w niemal wszystkich europejskich grzechach. Chcemy czy nie, ponosimy za to odpowiedzialność. Co nie znaczy, że na swoim koncie mamy wyłącznie błędy i zaniechania. Wszak to przede wszystkim chrześcijanie stworzyli zjednoczoną Europę. Ale co dalej? Tej Europie potrzeba przecież drugiego i trzeciego oddechu, a pary w płucach brak… Dobrze rozumie to Benedykt XVI i bardzo się tym martwi. Bardziej nawet niż Jan Paweł II. Bo o ile Wojtyła miał problem z zatwardziałością, tępotą i nieruchawością Polaków, o tyle, przeciwnie, Niemcy Ratzingera są zbuntowani i wolnomyślni. Tak jak niemal cała dzisiejsza Europa.
Europie potrzebne jest dziś skuteczne przekazywanie podstawowych propozycji Cieśli z Nazaretu
z nimi. Nasza pozycja w świecie słabnie, bo żyjemy ponad stan, na koszt naszych dzieci i wnuków, a brak nam wiodących idei i energii duchowych. Przejdźmy do konkretów. We wspomnianej już książce ojciec Zięba kreśli, że mamy oto do czynienia z wielkim okresem przejścia. Jest to przejście od dawnej Christianitas, cywilizacji chrześcijańskiej, przez okres buntu oświeceniowego – niewątpliwie w znacznej mierze antychrześcijańskiego, choć, jak to często bywa, mocno powiązanego z chrześcijaństwem i jego wartościami, na przykład godnością człowieka – po rozkwitającą w drugiej połowie XX wieku ideę liberalnego społeczeństwa otwartego. Problem polega na tym, że ani Kościół jako całość, ani przeważająca część chrześcijan wciąż jeszcze nie uchwyciła tej idei. Pomimo wielkiego otwarcia w czasach pontyfikatu Jana XXIII, zwanego aggiornamento, i niezwykle ważnych zmian soborowych, Kościół nie bardzo wie, gdzie się dziś znajduje. Nawet „nasz” papież, Jan Paweł II, twierdził, że Kościół powinien twardo, również metodami niekoniecznie liberalnymi, domagać się rozstrzygnięcia po swojej myśli problemów etyki seksualnej i życia rodzinnego. W efekcie powstała encyklika Evangelium vitae, w której sformułowane zostały bardzo rygorystyczne wymogi, także pod adresem katolickich parlamentarzystów. Mają oni psi obowiązek realizować zalecenia Kościoła w zakresie, który Kościół im wyznaczy. W tej kwestii Jan Paweł II reprezentował dawną Christianitas.
Co w tym strasznego? Straszne jest to, że w związku ze swoimi doświadczeniami Polacy mają mało aktywny stosunek do spraw kluczowych, do podstawowych wyborów. Przyjmują wszystko tak, jak jest, i nie chcą niczego poprawiać ani zmieniać, ani z niczym się kłócić. Stąd wynika zupełna niezdolność polskiego Kościoła do stawiania sobie prawdziwych pytań i do szukania trudnych odpowiedzi. Kompletnie nie ma na to zapotrzebowania! Polacy i tak będą chrzcili dzieci czy grzebali się po katolicku. Zawsze będą się czuli mniej lub bardziej katolikami, zupełnie niezależnie od tego, jaki ten ich katolicyzm będzie, jaka będzie ich mentalność, jakie będą Przede wszystkim idzie tu o aborcję. Na portalach feministycznych zdążył pan wartości i postawy etyczne… już zasłynąć jako pierwszy polski katolik Tak źle i tak niedobrze. Ma pan może dla free choice. Nie przeżywa pan w związku z tym żadnych dylematów? nas jakieś mniej Hiobowe wieści? Niestety, nie. Jako Europejczycy i jako Owszem. Moją rozterkę można by chrześcijanie stoimy przed bardzo po- określić mianem „dylematu zatwarważnymi wyzwaniami, wiążącymi działego liberała”. Streszcza się on się z nową sytuacją religijną, moralną, w napięciu pomiędzy dwiema wielkia także polityczną. I jesteśmy raczej mi wartościami: życiem dziecka i godnieprzygotowani do mierzenia się nością kobiety.
49
katolew Z poznawczego punktu widzenia to sposób ani wartościowy moralnie, Aborcja jest dziś kwestią indywidualnej decyzji, niewymagającej nawet wybyło dla mnie zawsze rzeczą oczy- ani skuteczny społecznie. jazdu za granicę. Wszelkie normy, powistą, że embrion jest człowiekiem, licja i dyskusje polityczne na ten temat którego życie, w imię elementarnych są śmieszne i dziwaczne. Na dodatek zasad moralnych, domaga się ochrony. ubliżają one godności ludzkiej, ponieW tym sensie na drugi plan schodzą waż to kobieta powinna decydować wyjątki, w których polskie prawo doo tym, czy chce być matką, czy nie. puszcza aborcję: ciąża będąca efektem A naszą rzeczą jest tak ją wychować, gwałtu, poważne uszkodzenie płodu żeby umiała szanować życie swoje oraz zagrożenie zdrowia lub życia i swojego dziecka. matki. Najważniejsza jest obrona żyUważam, że powinniśmy stworzyć cia dziecka. system obligatoryjnych konsultacji dla Nie powinniśmy jednak zapominać Zacznijmy od skuteczności. Czy nie uwao tym, że przynależymy do społeczeń- ża pan, że prawo, obok wymiaru represyj- wszystkich kobiet, które myślą o aborcji, nie zaś obligatoryjnego rodzenia. stwa otwartego, którego istotną cechą nego, ma także wymiar wychowawczy? jest poszanowanie godności i wolności Marszałek Marek Jurek powtarza, że Musiałoby się to oczywiście wiązać osoby ludzkiej. To jest punkt wyjścia, dawniej istniało niewolnictwo, które z zagwarantowaniem pomocy mateniemniej niezwykle ważny. Trudno skutecznie zwalczono również meto- rialnej kobietom, które jednak zdecybowiem mówić o rozwoju moralnym dami zgoła nieliberalnymi. Dziś nasza dowałyby się urodzić. Podobny system człowieka, jeśli jego życie nie doko- wrażliwość nie przyjmuje już do wia- funkcjonował w Niemczech – około 30 nuje się w warunkach wolności. Jeżeli domości, że moglibyśmy być właści- procent konsultacji dawało pozytywktoś za niego wybiera, uciekając się do cielami drugiego człowieka. Dlaczego ne efekty. Niestety, Watykan uznał, że stosowania przymusu, to nawet jeśli więc z aborcją nie miałoby być podob- takie działanie jest niedopuszczalne, ten człowiek postąpi ku dobru, to nie nie? Otóż twierdzę, że wychowywanie bo jeżeli kobiety jednak nie udało się zmieni to faktu, że jego godność zo- społeczeństwa w tym zakresie przy przekonać, wiązało się to w pewien stała przyblokowana, co w przyszłości pomocy twardych norm, przy zaan- sposób z daniem przyzwolenia na zana ogół będzie się na nim mścić. Nie gażowaniu donosicieli rodzinnych, bicie dziecka. Nasi radykal ni aborc joniści też wierzę w duchowy rozwój other-direc- prokuratorów i policjantów, jest bardzo mało skuteczne. W ten sposób nie nie chcą o tym mówić, aby nie nękać ted people. doprowadzi się przecież do punktu, nadmiernie kobiet i nie obciążać spow którym ludzie zaczną bardziej sza- łeczeństwa kosztami. I w związku Innymi słowy, rozstrzyga pan konflikt z tym, a także absurdalnym stanonować życie. Wręcz przeciwnie. pomiędzy życiem dziecka i godnością Z wykształcenia jestem prawnikiem. wiskiem wykluczającym wszelkie kobiety na korzyść tej ostatniej. Tak. Jestem przekonany, że trzeba Nie mam złudzeń co do tego, że lex wyjątki, niewielkie są w Polsce szanbronić życia każdego dziecka i gotów imperfecta, prawo niedoskonałe, czyli se, aby dojść do wspólnych, mądrych byłbym poświęcić tyle środków ma- takie, którego ludzie nie przestrze- rozwiązań. Wbrew pozorom, nie ma terialnych i wysiłku, ile tylko mogę, gają, oducza szacunku dla porządku u nas komu bronić skutecznie życia żeby to życie chronić i osłaniać. Uwa- prawnego. Jeśli zaś jako społeczeństwo nienarodzonych. żam jednak, że nikomu nie można nie przestrzegamy prawa, to z wolna narzucać przymusem ojcostwa lub ulegamy obywatelskiej demoralizacji. W części Stanów Zjednoczonych prawo I to właśnie się w Polsce dzieje. Przy przewiduje nie tylko konsultacje, ale macierzyństwa. Rubikon przekroczyłem w latach oficjalnym potępieniu moralnym ist- zmusza też kobietę do wysłuchania bicia dziewięćdziesiąt ych, spierając się nieje u nas atmosfera społecznego serca jej dziecka. z moim przy jacielem, był ym pre- przyzwolenia na aborcję. Sporo osób Ktoś może powiedzieć, że jest to przezesem KIK-u, marszałkiem Stelma- myśli w następujący sposób: ogólna konywanie na siłę, ale mnie to na chowskim. Gdy dyskutowaliśmy kie- zasada jest dobra, ale kiedy to ja znajdę pierwszy rzut oka odpowiada. Podobdyś problem aborcyjny, powiedział: się w trudnej sytuacji, z dużym praw- nie, nie mam nic przeciwko temu, żeby „Za bardzo się przejmujemy. Kobiety dopodobieństwem zrobię dla siebie pokazać jej, jak dziecko wygląda, jak rusza rączką. A także, jakkolwiek jest trzeba czasami bacikiem podkręcić, wyjątek. to przykre, jak wygląda dziecko pokrabo za bardzo podskakują. Nie możjane w przypadku próżniowej metody na im zostawiać zbyt dużej wolno- Chyba, że państwo mi to uniemożliwi. ści”. Pomyślałem wtedy: „Bacikiem? Panowie! Do przerywania ciąży nie przerywania ciąży. Musimy zdawać W takiej sprawie?!”. I postanowiłem potrzeba szpitala, lekarzy i położ- sobie sprawę z tego, jakie skutki posię przeciwstawić, ponieważ nie jest nych! Wystarczy jedna mała pastylka. ciąga za sobą nasz wybór.
To przede wszystkim chrześcijanie stworzyli zjednoczoną Europę. Ale co dalej?
50
Przejdźmy do drugiej kwestii. Dlaczego uważa pan, że środki prawne nie są wartościowym moralnie instrumentem w naszych zmaganiach ze złem? Kształtowanie prawa państwowego pod dyktando Kościoła oznaczałoby powrót do epoki świętego Ludwika, króla Francji w XIII wieku. Ludwik uważał się za wykonawcę woli Bożej, którą przez swoich zwierzchników przekazywał mu Kościół. Współczesne społeczeństwo nie może zaakceptować tego rodzaju decyzji politycznych. Bardzo bym chciał, żeby moi współobywatele poznali Chrystusa, żeby zetknęli się z Ewangelią Cieśli z Nazaretu. Chciałbym, żeby uszanowali Jego obecność w podręcznikach, jak również w przestrzeni publicznej. Niemniej, próba narzucenia im tegoż Chrystusa przez normy prawne i przymus jako najwyższego i bezwzględnego autorytetu moralnego jest sprzeczna z naszymi zasadami współżycia w społeczeństwie otwartym. Czy nie ubóstwił pan trochę tego społeczeństwa? Nie chcę go ubóstwiać. Jestem uczniem Platona i Simone Weil, którzy ostrzegali nas przed społeczeństwem jako „wielką bestią”. Bestia ta terroryzuje nas, a my przystosowujemy się do jej odruchów wynikających z mnóstwa sprawiedliwych i niesprawiedliwych wymogów oraz egoistycznych interesów, którym tylko czasem zdołają się przeciwstawić intuicje czy wola dobra i miłości. Tradycja chrześcijańskiego realizmu mówi nam, że nie tyle gwarancją, ile drogą do postępu dobra jest tworzenie w różnorodnym społeczeństwie pewnej równowagi sił społecznych, jak to zalecał w swej wielkiej encyklice Pacem in Terris papież Jan XXIII. Bo jak ktoś uzyskuje dużą przewagę nad innymi – to mało jest szans na sprawiedliwość, na szacunek dla godności każdego. Simone Weil twierdziła, że „sprawiedliwość jest uciekinierką z obozu zwycięzców”. Dlatego też demokracja bez pewnej równowagi sił społecznych może być groźna.
Jak czuje się pan w roli katolickiego polityka, sprzeciwiającego się zdecydowanemu stanowisku Kościoła w sprawie aborcji? Zacznijmy od tego, że debata aborcyjna w Kościele nie jest w gruncie rzeczy debatą etyczną. Na tej płaszczyźnie można bowiem uzyskać daleko idący consensus. Jest to jednak debata par exellence polityczna, spór o prawne znaczenie wymogów i nauczania
Efekt jest taki, że narobił pan sobie niemało przeciwników w Kościele. Redaktor Terlikowski twardo domaga się, żeby mnie pozbawić sakramentów i wyłączyć ze wspólnoty. Nie przeczę, że jest tu pewien dylemat. Na pierwszym miejscu jest to jednak dylemat pomiędzy mną a Panem Bogiem, na drugim dopiero – pomiędzy mną a Kościołem, który mimo to stanowi dla mnie wielką wartość.
Dylemat streszcza się w napięciu pomiędzy dwiema wielkimi wartościami: życiem dziecka i godnością kobiety Kościoła. Sprawa aborcji to ważny test na polityczny stosunek Kościoła do współczesnego społeczeństwa, a uchwalenie przez Episkopat zalecenia usunięcia z prawa wszystkich trzech wyjątków w zakresie aborcji (przypadków zagrożenia życia i zdrowia matki, uszkodzenia płodu oraz gwałtu) jest jaskrawym brakiem umiaru i roztropności, bo oznacza usiłowanie narzucenia ludziom heroizmu przy pomocy środków prawnych. Heroizm zasługuje na uznanie i cześć, nie wolno go jednak narzucać, ponieważ jest to gwałt na godności ludzkiej. Pochodzę z rodziny żołnierskiej. Wolę w zdyscyplinowany sposób wykonywać polecenia i walczyć w słusznej sprawie niż być herezjarchą i kłócić się zażarcie nawet o jakieś wielkie prawdy. Nie mam żadnej satysfakcji z tego, że przeciwstawiam się Kościołowi. Pamiętam jednak i o tym, że Kościół już dawno uznał, iż sumienie ludzkie jest czymś najważniejszym. Postępowanie wbrew niemu jest ciężką szkodą moralną. Dlatego, choć nie bawi mnie potrząsanie sztandarem odmienności, odważam się głośno powiedzieć, że w Kościele polskim istnieje grubo za mała skłonność do zadawania sobie twardych pytań. Niestety libertyni z lewego skrzydła mają sporo racji, ponieważ w sprawie aborcji wciąż panuje u nas ciężka obłuda.
Rozumiem, że ktoś może domagać się, żeby mnie ekskomunikować. Sam w przeszłości myślałem w podobny sposób, ulegając pokusie, by stawiać sprawę w sposób zdecydowany: wte albo wewte, jeśli nie respektujesz naszych zasad – to adieu. Spokorniałem dopiero po długich dyskusjach z księdzem Bardeckim. Bo z tym usuwaniem z Kościoła to jest poważna sprawa. Oczywiście, Kościół ma prawo bronić czystości swojego nauczania. Dla pewnej kategorii grzeszników czy łobuzów ostre sankcje są potrzebne. Ale w takim przypadku, jak ten nasz, a myślę, że i w wielu innych, w Kościele potrzeba jest rozmowa, wspólne myślenie, wspólne odkrywanie pewnych spraw w sposób lepszy, głębszy niż dotąd. ■
Andrzej Wielowieyski (1927) jest katolickim działaczem i politykiem. W czasach PRL – opozycjonista, współpracownik „Więzi” i wieloletni sekretarz warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Brał udział w obradach Okrągłego Stołu. Po roku 1989 uczestniczył w kształtowaniu polskiej i europejskiej sceny politycznej jako poseł na Sejm, senator i poseł do Parlamentu Europejskiego. Należy do krajowych władz Partii Demokratycznej. W listopadzie bieżącego roku Prezydent Bronisław Komorowski odznaczył go Orderem Orła Białego.
51
Warszawa 52
Odblokowisko J
eszcze kilka lat temu pojawiały się głównie jako ponure tło w filmach Marka Koterskiego czy hip-hopowych teledyskach. A przecież żyje w nich aż 645 tysięcy warszawiaków, więcej niż jedna trzecia mieszkańców stolicy! Blokowiska, bo o nich mowa, do niedawna jednoznacznie kojarzyły się z beznadzieją, monotonią, szarością, anonimowością. Obecnie coraz więcej mówi się o ich potencjale, zamiast siedliska patologii i przestępczości dostrzegając w nich unikatowy przekrój społeczny. Z roku na rok pojawiają się kolejne inicjatywy kulturalne, które za inspirację i przestrzeń działań mają wielkopłytowe osiedla mieszkaniowe. Symbolem tego zwrotu może być postać Pawła Althamera: człowiek, który kilkanaście lat temu bez środków i przy niewielkim zainteresowaniu mediów realizował ideał community arts na warszawskim Bródnie, jest obecnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych na świecie polskich artystów. Dziś Althamer ze swoimi działaniami na Bródnie mógłby liczyć na szeroką publiczność. Od tego roku siedemnaście warszawskich blokowisk można bowiem zwiedzać z elegancko
wydanym przewodnikiem w ręku. Na naszych oczach stają się one nie tylko warte zainteresowania, ale wręcz modne i kultowe, podobnie jak w ostatnich latach swojego istnienia modny i kultowy okazał się Stadion X-lecia. To dobrze, że wreszcie odchodzimy od stereotypowego, negatywnego myślenia o blokowisku i zaczynamy zastanawiać się, co takiego kryje się „w domach z betonu”. Ale czy obecna fala zainteresowania blokowiskami nie jest przelotną modą, po której zostanie najwyżej zakrzywienie przeciwne – obraz bloku jako modnej „przestrzeni działań artystycznych”, z których niewiele wynika? O swój komentarz do dającego się zaobserwować zwrotu w myśleniu o naszym „betonowym dziedzictwie” poprosiliśmy socjolożkę miasta Joannę Kusiak, architekta Huberta Trammera i antropolożkę kultury Martynę Obarską.
Tomek Kaczor, Jan Mencwel ilustracje: Tomek Kaczor
Potencjał na peryferiach Joanna Kusiak Największym potencjałem polskich blokowisk jest ciągle stosunkowo duże zróżnicowanie społeczne. Podczas gdy na Zachodzie wiele osiedli z wielkiej płyty zmieniło się w getta dla ludzi z problemami, u nas w blokach wciąż dostrzec można stosunkowo szeroki przekrój społeczny. To bardzo cenne, dlatego powinniśmy zastanowić się, w jaki sposób uatrakcyjnić bloki, by zachować tę sytuację. Z punktowcami, atrakcyjnie położonymi w centrach dużych miast, jeszcze długo nie będzie problemu. Powinny jednak powstać także specjalne programy dla wielkich i architektonicznie niewyrafinowanych osiedli położonych na dalekich peryferiach. Myślą już o tym na przykład władze Targówka, ważne jednak, by takie myślenie upowszechniać. Warto też zwrócić uwagę, że duże zgromadzenie ludzi zawsze potencjalnie może oznaczać duży kapitał społeczny – wielu ludzi o różnorodnych umiejętnościach. Wyobrażam sobie, że właśnie na osiedlach wyjątkowo dobrze mogłyby działać projekty takie jak banki czasu, nieformalne kooperatywy, wspólne sąsiedzkie robienie zakupów (na zmianę) lub podrzucanie sobie dzieci pod opiekę. Wszystko to działało nieformalnie w PRL, który z jednej strony wymuszał rozwiązania wspólnotowe ciągłymi niedoborami, z drugiej jednak na całe grupy społeczne wywierał dużo mniejszą presję związaną z pracą i pozycją społeczną. Nowe-stare rozwiązania muszą zatem zostać przekształcone tak, by radziły sobie ze specyficznymi realiami polskiego kapitalizmu. Rewitalizacja bloków w wersji polskiej obejmowała do tej pory głównie obkładanie ich styropianem i malowanie na różne kolory (według mojej prywatnej klasyfikacji w dwóch wersjach: „na tetris” i „na fantasmagoryczne
53
krajobrazy”; przykładem mogą być łódzkie bloki pomalowane w tęczę lub piramidy). Tymczasem rewitalizacja społeczna to taka, która zajmuje się również, a nawet przede wszystkim tymi, którzy pod styropianem mieszkają. Niektóre osiedla w Polsce działają pod tym względem bardzo sprawnie – tworzą choćby kluby osiedlowe czy kluby seniora. Z lat dziewięćdziesiątych na wielu polskich blokowiskach została też bogata infrastruktura budek i baraków, w których jest wszystko – od warzywniaka po fryzjera. Mogą one razić nasze poczucie estetyki, ale są niezwykle funkcjonalne. Mieszkałam w różnych miastach i miejscach, ale pod względem łatwości, szybkości i taniości codziennych zakupów, żadne z nich nie może się równać z łódzkim blokowiskiem, na którym mieszkałam z rodzicami będąc nastolatką.
Myśląc o blokowiskach powinniśmy również szczególną uwagę poświęcić seniorom – osiedla w najbliższych latach będą bardzo szybko się starzeć, tym bardziej, że starsi ludzie relatywnie rzadko zmieniają miejsce zamieszkania. Emeryci i emerytki, mieszkający w blokach, będą jeszcze bardziej potrzebować niedrogich i, przede wszystkim, niezbyt odległych od domu punktów usługowych. A także przyjaznej i bezpiecznej przestrzeni. ■
Joanna Kusiak jest doktorantką w Instytucie Socjologii UW i Technische Universität Darmstadt, stypendystką Fulbrighta na City University of New York. Mieszka na Brooklynie. Pisze doktorat o miejskiej rewolucji w Warszawie. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
54
Samowolka w sztywnych ramach Hubert Trammer Estetyka jest rzeczą dosyć subiektywną. Są ludzie o stałych upodobaniach estetycznych, ale wielu, nawet nieświadomie, ulega wpływom trendsetterów – podoba im się to, co akurat zostaje wylansowane. Nie inaczej jest z popularnością, jaką zaczęły ostatnio cieszyć się blokowiska. Moda na architekturę późnomodernistyczną, powstającą od lat 60., doprowadziła do tego, że obecnie wszystko, co powstało w tamtych latach, wydaje się atrakcyjne. Trzeba jednak podkreślić, iż z uwagi na to, jak wielka część Polaków mieszka w blokowiskach, to,
że są coraz lepiej odbierane, jest bardzo pozytywnym zjawiskiem. Technologia budownictwa wielkopłytowego pociągała za sobą duże ograniczenia. Architekci wkładali jednak sporo wysiłku, by w ramach dostępnych środków zadbać o wizualną atrakcyjność osiedli mieszkaniowych. W przypadku, gdy system budownictwa nie dawał za wiele możliwości urozmaicenia samej konstrukcji budynku, starali się wprowadzać zmiany w przestrzeni osiedla, urozmaicać małą architekturę. Często próbowano nadać indywidualny charakter budynkom za pomocą takich elementów, jak na przykład daszki nad wejściami. Większość polskich blokowisk składa się z domów cztero- i dziesięciopiętrowych. Czteropiętrowe były najwyższe, jakie można było wówczas postawić bez windy, natomiast dziesięciopiętrowe – najwyższe w ramach określonych przepisów pożarowych. Na Ursynowie urozmaicono krajobraz, budując domy o różnej wysokości – od
trzech do szesnastu pięter. Stosowano też uskoki bryły, które z punktu widzenia ekonomicznego były mniej korzystne, bo podrażały budowę oraz powodowały większe straty ciepła. Były to jednak wyraźne próby estetycznego uatrakcyjnienia przestrzeni osiedla. Marek Budzyński, jeden z architektów Ursynowa, dał mieszkańcom przyzwolenie na przekształcenia, choćby poprzez zabudowywanie balkonów. Uznał, że zmniejszy to monotonię krajobrazu i uatrakcyjni przestrzeń osiedla, a ponadto sprawi, że mieszkańcy będą się bardziej identyfikowali ze swoim otoczeniem. Zróżnicowanie wysokości i wycofanie elewacji bloków na Ursynowie sprawia, że całe osiedle charakteryzuje się specyficznym rozrzeźbieniem. Tworzy to kompozycję o wielkiej skali, która silnie wpływa na odbiór estetyczny przestrzeni osiedla. Dzięki temu zmiany wprowadzane przez mieszkańców humanizują tę architekturę, nie tworząc jednocześnie chaosu.
Jeżeli architektura ma być partycypacyjna, a więc otwarta na owe zmiany, a jednocześnie zachowywać spójność, musi być odpowiednio ukształtowana, mieć wyraźny stelaż, w ramach którego oddolne dodatki nie będą kłuły w oczy. Są pewne realizacje architektoniczne, które oddolna ingerencja zamieni w slums, ale niektórym wyjdzie to na dobre. Czasami zresztą, do pewnego stopnia, taki slums też może być dopuszczalny. Problem bałaganu pojawia się wtedy, gdy obiekt stoi przy jakimś dużym placu, szerokiej ulicy czy na skraju zespołu zabudowy i jest widoczny z daleka. Natomiast przy wąskich uliczkach i małych placykach ten chaos nie będzie problemem. Budzyński uważał, i tu się z nim zgadzam, że pewien sposób działania spontanicznego dobrze robi przestrzeniom mieszkalnym, natomiast ścisłe
ograniczenia i dyscyplina powinny dotyczyć raczej ważnych przestrzeni publicznych. W latach 80., gdy zaczęła się pierwsza termorenowacja, był też plan, by dostosować kolorystykę bloków na Ursynowie do planowanej kolorystyki najbliższych im stacji metra, które miały tworzyć spójny system, stopniowo przechodząc od brązowych Kabat do niebieskich Młocin. Plan spalił jednak na panewce z powodu ograniczonej liczby dostępnych wówczas barw tynku. Ostatecznie domy otynkowano na biało, żółto, pomarańczowo i brązowo. Dbano przy tym jednak, aby kolorystyka domów ułatwiała orientację w przestrzeni osiedla. Warto zwrócić uwagę, iż ogromne ograniczenia w formie budynków z wielkiej płyty nie wynikały z tego, że tak musiało być, ale z tego, że fabryki tych elementów, czy przedsiębiorstwa
montażowe wprowadzały je, by uprościć sobie pracę. W NRD, gdzie w latach 80. niemal wszystko budowano z wielkiej płyty, wytwarzano także dużo więcej rodzajów elementów. Dobrze ilustruje to chociażby przykład Friedrichstadt Palast w Berlinie. Elewacja tego, wykonanego z wielkiej płyty musicalowego teatru, stylizowana jest na secesyjną. Co więcej – o ile w przeszłości często krytykowano formę budynków z wielkiej płyty, to teraz często krytyce podlega to, że ocieplając budynek zaciera się jego dawną strukturę, wynikającą z konstrukcji czy układu funkcjonalnego. ■
Hubert Trammer jest architektem, publicystą i nauczycielem na Wydziale Budownictwa i Architektury Politechniki Lubelskiej.
55
Blok – nasz stary znajomy Martyna Obarska Przerażające cielska koparek, wszechobecne hałdy piachu i śmieci, przez które przedzierają się rozgoryczone kobiety z wózkami, a do tego wiecznie chlejący majstrowie i prowizorka – tak właśnie wyglądały narodziny największego blokowiska czeskiej Pragi w kultowym filmie Vӗry Chytilovej „Panelstory”. Pokazane przy niepokojących, synkopowanych dźwiękach osiedle – Jižní Město (Południowe Miasto) – to kraina wszechobecnej szarzyzny. Relacje międzyludzkie ograniczają się tutaj do zdrad małżeńskich, przepychania w kolejkach i wściekłości. I tylko dziadek, który przyjechał zamieszkać w wielkiej płycie ze swoimi dziećmi, wydaje się interesować
ludźmi wokół. Ostatecznie zresztą z blokowiska ucieka, unosząc tekturową walizkę i przekonanie, że żeby dobrze się żyło, trzeba mieć pod bokiem zaprzyjaźnioną gospodę i życzliwych ludzi. Sportretowane blokowisko zbudowa no w latac h 70., gdy rozpo czął się prawdziwy baby boom tzw. Husakovych dzieci (od nazwiska ówczesnego sekretarza partii), a kraj zamienił się w największy w historii teren budowy. Do dzisiaj w podobnych blokach mieszka jedna trzecia miesz-
blokowiska nie zamieniły się w raj na ziemi, nikt już nie opisuje osiedli obrazami wyjętymi żywcem z filmu Chytilovej. W odróżnieniu od zamkniętych osiedli, które są fenomenem specyficznie polskim, blokowiska są powszechnym elementem pejzażu naszej części Europy, a blok to nasz stary, wspólny, dobry znajomy. Śledząc perypetie naszych południowych sąsiadów z architektoniczną spuścizną komunizmu, można mieć wątpliwość, czy rodzące się w Polsce zaintere-
Mimo przestróg socjologów, polskie i czeskie osiedla nie zamieniły się w slumsy, a ich dzisiejsi lokatorzy to zarówno profesorowie, jak i robotnicy kańców całej Republiki Czeskiej, a typ mieszkań 3+1, czyli trzy pokoje i kuchnia, ukształtował zachowania przestrzenne kolejnych pokoleń. I choć
sowanie blokowiskami, rzeczywiście jest czymś wyjątkowym. Trzeba jednak przyznać, że w Czechach nie w idać ta k iego w ysy pu i n ic jat y w
animacyjno–architektonicznych wokół blokowisk. Przestrzenie te zostały już zadomowione i oswojone. Jižak doczekał się nie tylko odczarowania czarnej legendy, ale także sporego grona miłośników i własnej strony internetowej, na której można nie tylko przeczytać historię osiedla, ale także plotki, anegdotki i posłuchać hymnu blokowiska. Mimo nieco odmiennego podejścia, my też wpisujemy się w szerszy nurt charakterystyczny dla całego regionu, ze szczególnym uwzględnieniem tych państw, gdzie na skutek polityki mieszkaniowej, blokowiska zachowały
56
do dzisiaj niezwykle zróżnicowaną grupę mieszkańców. Mimo przestróg socjologów, polskie i czeskie osiedla nie zamieniły się w slumsy, a ich dzisiejsi lokatorzy to zarówno profesorowie, jak i robotnicy. Kolejne pokolenia rodzą się i pozostają w wielkich kompleksach mieszkaniowych. Czesi nieodmiennie podkreślają w badaniach, że żyje im się tam nieźle, nigdzie nie zamierzają się przeprowadzać, a nowo budowane osiedla niewiele różnią się od swoich modelowych poprzedników, zarówno jeśli chodzi o estetykę, jak
i rozwiązania przestrzenne. Dziennikarze i eksperci biją na alarm, zadając w największym tygodniku w Czechach „Respekt” pytanie, czemu nie chcemy mieszkać ładniej? Właśnie, czemu? W kraju, w którym istnieje powiedzenie mówiące, że nie ma gorszego nieszczęścia niż przeprowadzka, sympatia do bloków może wiązać się z zasiedziałym trybem życia i niechęcią do zmian. Z kolei my, choć nasza wizja idealnie urządzonego mieszkania i osiedla coraz częściej kształtowana jest przez katalog IKEA i prospekty deweloperów, nie jesteśmy jednak narodem aż tak wielkich indywidualistów, jak sobie to wymarzyliśmy. „Sami się nie urządzamy”. Pozwalamy sobie najwyżej na pewne wyskoki w ramach zastanej struktury. A blokowiska są do tego idealnym laboratorium. W bezpiecznym i znanym środowisku testujemy nowinki: grodzimy pojedyncze bloki, próbując upodobnić nasze osiedle do nowych kompleksów i podnieść prestiż społeczny mieszkańców, wymieniamy boazerię na tynk strukturalny, ustawiamy stojaki na rowery. Działamy i na bieżąco adaptujemy przestrzeń. A i n n i obs er w ują te mag ic z ne sztuczki i zacierają ręce, bo na osiedlach jak w soczewce widać przemiany polskiego (i nie tylko) społeczeństwa. Era grodzonych twierdz już się skończyła, teraz wszyscy z ciekawością obserwują blokowiska. Ich mieszkańcy przestali być wiecznymi czasowymi lokatorami – są u siebie. To, co zrobią z osiedlami, wiele powie o przemianach zachowań przestrzennych. ■
Martyna Obarska jest doktorantką w Instytucie Kultury Polskiej UW, autorką książki “MDM między utopią a codziennością”, bada relacje między władzą a mieszkańcami miasta w przestrzeni Warszawy i Pragi okresu komunizmu.
S. P. W. subiektywny przewodnik po Warszawie
Jan Libera
Ostatnia seta w „Lajkoniku” Pracę redakcji zakłóciła sensacyjna wiadomość: legendarny „Lajkonik” przy placu Trzech Krzyży znów się otwiera! Czyżby plotki, które od dłuższego już czasu chodziły po mieście, okazały się prawdziwe? W dziale „Warszawa” zawrzało. – To będzie jedynka! – ktoś krzyknął. Reporterzy rzucili się do pisania. Gorącą atmosferę ostudził dopiero szef działu, stary dziennikarski wyga, który czujnie zażądał, aby informację potwierdzić, zanim zaczniemy cokolwiek pisać. Padło na mnie. Ruszyłem więc w teren, aby zbadać tę sprawę i stwierdzić, czy to aby nie jakaś podpucha rzucona przez konkurencję. Na miejscu okazało się, że sklepu z luksusowymi ciuchami, który barbarzyńsko zajął lokal „Lajkonika” i częściowo naruszył wspaniałe malowidła na ścianach, rzeczywiście już nie ma. Ale co jest? A przede wszystkim – co będzie? Próbuję zajrzeć. Nic z tego. Okna pozaklejane, drzwi zachlapane farbą. Ewidentnie – remont. No, ale od czegóż flaszka, która jak czarodziejski klucz otwiera wszystkie drzwi i rozwiązuje języki! „Za flaszkę wszelcy fachowcy wszystko mi wyśpiewają”, pomyślałem i skierowałem się do najbliższego sklepu monopolowego. Wróciwszy z butelczyną spowitą w biały papier, pewnie wkraczam do środka i spostrzegłszy człowieka, dłubiącego coś przy ścianie, od razu ruszam w jego kierunku. Jednocześnie kątem oka zerkam na odsłonięte już wspaniałe malunki na ścianach.
– Halo, chwileczkę! – człowiek przy ścianie odwraca się nieomylnie i rusza w moją stronę. – Co pan tu robi? Tutaj nie wolno wchodzić – staje naprzeciw mnie. – Spokojnie, kierowniku – staram się go ostudzić. – Ja tylko tak, na chwilę, chciałem rzucić okiem na te malunki na ścianach. – Jaja pan sobie robi? – mężczyzna w roboczym ubraniu nie zamierza ustąpić. – Proszę natychmiast wyjść! – A gdyby tak po maluchu? – wyciągam zza pazuchy mojego „asa” w szkle. – Pan chyba sobie kpi. Za chwilę wezwę ochronę. Wizja osiłka rozbijającego butelkę na mojej głowie znacznie osłabia moją pewność siebie. Przystąpiłem do odwrotu, gdy wtem uchyliły się drzwi i do wnętrza energicznym krokiem wszedł tęgi mężczyzna w garniturze. „No, to koniec”, myślę, „żywy stąd nie wyjdę”. I czuję, jak nogi uginają się pode mną… Ale zaraz, zaraz! Przecież ja go skądś znam! No oczywiście, przecież to profesor z Akademii Sztuk Pięknych, wybitny konserwator zabytków, któremu kiedyś pomagałem przy pewnym zleceniu. – Witam pana profesora – rozkładam ręce w geście powitania. Szczęśliwie mnie poznaje i witamy się wylewnie. Pracownik, z którym przed chwilą miałem na pieńku, wycofuje się jak niepyszny. – Kopę lat! – profesor odpowiada i pyta, co tu porabiam. – Przyszedłem ponieważ doszły mnie
słuchy, że wraca tu „Lajkonik” i chciałem to jakoś uczcić – odwijam butelkę z papieru. – Zawsze można na ciebie liczyć – profesor uśmiecha się szeroko – i chętnie przyjmę łyka, chociaż, ostrzegam od razu: nie ma się z czego cieszyć. Ciuchy wprawdzie upadły i się wyniosły, lecz na ich miejsce wchodzi… nie zgadniesz… Starbucks! – Co, ta amerykańska sieciówka? – Tak jest. I to raczej na długo. – No a co z malunkami? – Zostaną, ale co z tego… – No właśnie – z pewną ulgą kiwam głową. – Lipiński, Kobzdej, Lengren i reszta stałych bywalców dawnego „Lajkonika” już się przewraca w grobie. – Co zrobić, takie czasy, ale przynajmniej młodzi będą mogli zobaczyć te perełki – profesor wskazuje ręką na ścianę, na której widnieją bardzo dowcipne, surrealistyczne malunki. Głównie karykatury osób związanych z tym miejscem w latach pięćdziesiątych. – Wypijmy w takim razie – zakomenderowałem. – Nie ma innego wyjścia – ruszyliśmy energicznie w stronę roboczej kanciapy. I tam spełniliśmy toast, być może ostatni w tym miejscu. ■
57
wars sawa
m u w i h Arc ń a tytuł k t o p s a in l e C i n Pa
Rozmawia ją Tomek Kaczor Olga Mici ńska
fot.: Tomek Kaczor
Pani Celino, czy nazwisko Osiecka i lokalizacja salonu na Saskiej Kępie to zbieg okoliczności? To zupełny przypadek. Ale przez tę zbieżność nazwisk kilka razy w środku nocy budziły mnie telefony do Agnieszki Osieckiej. Zwykłe pomyłki. Wtedy książki telefonicznie były ogólnie udostępniane i nasze telefony musiały być blisko siebie. Poza tym oba adresy na Saskiej Kępie – można się pomylić.
Teraz mam dużą konkurencję, bo zakłady robią zdjęcia kolorowe, cyfrowe. Ale studentów ciągle sporo przychodzi. Widać zależy im, żeby na dyplomie mieć jednak eleganckie zdjęcie.
Czy w retuszu poprawia pani makijaż? W retuszu poprawia się raczej jakieś wypryski czy inne niedoskonałości. Kliszę pokrywa się kalafonią rozpuszczoną w terpentynie, przeciera watką, żeby klisza zrobiła się matowa. I potem można ołówkiem o odpowiedniej gradacji retuszować na specjalnym Jak to się stało, że zajęła się pani pulpicie. Dobrze wyretuszować zdjęfotografią? Na początku praktykowałam w Alei cie to jest duża sztuka. Tak, żeby nie Niepodległości u pani Straszkiewicz, przeretuszować. a potem, w latach 70., zaczęłam pracę w za k ład z ie pa n a Uz ięb ło n a Czego oczekują osoby, które decyduMarszałkowskiej. Wtedy było wielkie ją się na zdjęcia w pani zakładzie, a nie zapotrzebowanie na zdjęcia, przeważ- w punkcie „zdjęcie w trzy minuty”? nie na wyjazdy służbowe. Na przykład Chcą mieć zdjęcie na negatywie. kierowcy, którzy wyjeżdżali za granicę tirami, przed dłuższą trasą robi- Mimo, że negatyw zostaje w zakładzie? li sobie nawet po sto odbitek jednego Tak, negatyw zawsze zostaje u mnie, zdjęcia, bo na każdej granicy musieli żeby klient mógł wrócić i zamówić kozostawiać po kilka sztuk. Ja pracowa- lejne odbitki. Potrafię bardzo szybko łam w takiej filii, która trudniła się tak wyszukać każdego klienta, choć nie zwanymi „zdjęciami w trzy minuty”. mam tego w komputerze. Wprawdzie w trzy minuty to się nie Ile jest jeszcze w Warszawie takich zakłarobiło, ale już w kwadrans owszem. dów jak ten? To zupełnie inaczej niż dziś. Jeśli ktoś te- Jest kilka, które robią wszystko, czyli i cyfrowo, i na negatywach, ale taraz wybiera pani zakład, to raczej nie po kiego jak mój – tylko na kliszy i tylto, żeby mieć zdjęcie w trzy minuty? Często przychodzą ludzie, którzy nie ko czarno-białe – to chyba już nie ma. wiedzą, jakie tu panują zwyczaje. Ale Klienci nawet pytają czasem, czemu jeśli komuś się bardzo spieszy, to mogę nie robię też cyfrowo, ale ja myślę, że i na drugi dzień mieć dla niego zdjęcie. wtedy zaniechałabym tej czarno-białej, tradycyjnej metody. To jednak wymaga sporo zachodu, wywoływanie, odA jakie są te zwyczaje? Po pierwsze, wszystkie zdjęcia robione bijanie w ciemni, suszenie... są na kliszach i tradycyjnie retuszowane. Nie ma zbyt wielu klientów, więc Takie zdjęcie to dziś już zupełnie inna zanim zrobię te dwanaście klatek, żeby usługa, niż szybka „fotka” do dokumenskończyć film, to trochę czasu się zej- tu. Rarytas. dzie. Przeważnie to trwa tak ze trzy, Owszem. Ci klienci, którzy jeszcze do cztery dni. Czasem też, jak mam już mnie przychodzą, potrafią docenić, że kilka zdjęć, to odcinam ten naświe- tu jest taki osobisty kontakt między tlony fragment w ciemni i go wywo- modelem a fotografem, a nie maszyna, łuję, a reszta wraca do aparatu i czeka gdzie się siada, ciach i koniec. Ja pona następnych klientów. A były cza- dejdę, ustawię, w międzyczasie coś posy, że się robiło po pięć, sześć filmów wiem, jak klient chce, to się uśmiechnie, nie chce, to nie. dziennie...
Zawsze mieszkała pani na Saskiej Kępie? Od kiedy wyszłam za mąż. A mój mąż mieszkał tu od urodzenia. Jesteśmy dumnymi kępianinami. Klienci też są raczej kępianinami czy przyjeżdżają z całej Warszawy? Wiele osób, które kiedyś tu mieszkało, przeprowadziło się w inne miejsca, ale mimo to, kiedy chcą zrobić sobie zdjęcie, przyjeżdżają do mojego zakładu. Są rodziny, które fotografuję już od trzech pokoleń. Fotografowałam rodziców, potem dzieci, teraz wnuki. Klienci, którzy wyjechali za granicę, po powrocie do kraju przychodzą sprawdzić, czy jeszcze tu jestem. I cieszą się, kiedy ciągle mnie widzą. Przychodzą też do pani znane osobistości? O, tak! Powinnam się wreszcie zebrać i porobić odbitki wszystkich tych aktorów, którzy się u mnie fotografowali. A zebrało się ich już bardzo dużo. Fotografowałam Kwiatkowską, Gołasa. Poza tym mam portret Grzegorza Ciechowskiego, Moniki Olejnik, Ernesta Brylla... Tu niedaleko mieszka Szyc. Nie wiem, czy go dorwę, ale bardzo miałabym ochotę go sfotografować. On jest teraz tak na topie... ■
59
Wielcy warszawscy
Himilsbach janek wiśniewski
Jan Himilsbach, urodzony 31 listopada
Obecnie legenda Himilsbacha sprowadzana jest często do alkoholowych wyczynów przyjacielskiego duetu, który współtworzył wraz ze Zdzisławem Maklakiewiczem. Z punktu widzenia sprawiedliwości dziejowej taka ocena dokonań literacko i aktorsko uzdolnionego samouka wydaje się być krzywdząca. Można jednak z dużym prawdopodobieństwem założyć, że sam „poszkodowany” przeciwko takiej opinii by nie protestował.
fot.: wiki commons
60
Tyle dróg budują, tylko kurwa nie ma gdzie iść Życie Himilsbacha było jedną wielką kreacją, którą zaczął tworzyć wraz ze swoimi pierwszymi próbami artystycznymi na początku lat 50. Jak funkcjonował przedtem ‒ nie da się tego ustalić. Okres życia od narodzin (zgodnie z metryką chrzcielną ‒ 31 listopada 1931 roku) do zaistnienia w świecie literackim Warszawy pod koniec lat 60. znany jest tylko i wyłącznie z opisów samego Himilsbacha. Najwięcej informacji uzyskać można czytając jego opowiadania. Tam jednak, poza twardymi faktami ‒ takimi jak śmierć matki, aresztowanie
w wieku 16 lat za kradzież czy pobyt w ośrodku wychowawczym i nauka zawodu kamieniarza ‒ większość wydarzeń wpisuje się w logikę jednocześnie romantycznej i tragicznej gawędy z czasów okupacji i początków PRL. Można być jednak pewnym, że na fabułę opowiadanych przez Himilsbacha historii, oprócz własnych przeżyć, składają się też wątki zasłyszane od przyjaciół z dzieciństwa czy towarzyszy z ośrodka wychowawczego ‒ bo, jak powiedziała jedna ze znajomych Himilsbacha: „jedna osoba nie
mogła tyle przeżyć”. A współcześnie, gdy pierwowzory postaci już nie żyją lub nie chcą się ujawnić, nie da się odtworzyć, jak było naprawdę.
Bardziej od twórczości literackiej cenię sobie kamieniarstwo. Moim dziełem granitowym nikt sobie dupy nie podetrze Ciepłe przyjęcie, z jakim spotkał się wydany w 1967 roku zbiór opowiadań
„Monidło”, pozwolił Himilsbachowi na porzucenie pracy kamieniarza na Powązkach. Na „zawodowego artystę” przekwalifikował się już w 1968 roku, co stawia pod znakiem zapytania powtarzaną często informację, jakoby był on autorem nagrobka Marka Hłaski, którego zwłoki przetransportowane zostały do Polski dopiero w 1975 roku. Możliwe, że autorem tej plotki jest sam Himilsbach, który tym sposobem podkreślić chciał znaczenie przyjaźni między dwoma ikonami PRLowskiej popkultury. Zresztą znaczenia tej znajomości dla kariery obu twórców nie da się przecenić ‒ Himilsbach fascynował Hłaskę autentycznością, brutalnym wyglądem i tragicznym życiorysem (którym sam nie mógł się pochwalić, a który tak świetnie komponowałby się z wizerunkiem społecznego wyrzutka). Dla Himilsbacha literacka i towarzyska kariera autora „Ósmego dnia tygodnia” była dowodem, że „jednak się da”, a zachwyt pierwszoligowego pisarza wierszami młodego kamieniarza z Powązek musiał być jednym z argumentów, które skłoniły Himilsbacha do zaniesienia swoich szufladowych utworów do czasopism literackich. Nie może być przypadkiem, że pierwsza nowela Himilsbacha wydana została w 1959 roku, czyli w kulminacyjnym momencie przyjaźni z Hłaską.
Wywiady? Ile razy można pieprzyć wciąż jedno i to samo! W trzy lata po opublikowaniu pierwszego zbioru opowiadań Himilsbach stworzył swoją pierwszą kreację filmową. Rola Sidorowskiego w „Rejsie” M a rk a P iwowsk ie go w y z n ac z yła kierunek, w którym potoczyła się kariera aktorska dot yc hczasowego prozaika. Powstał typ bohatera
himilsbachowskiego: epizodycznej postaci, pojawiającej się często w towarzystwie Zdzisława Maklakiewicza, zawsze z tym samym zestawem komicznych cech. Widzowie i krytycy byli zgodni, że Himilsbach nie gra, tylko pojawia się na ekranie zawsze w tej samej roli: samego siebie. Mimo że dla samego aktora sytuacja taka nie była zbyt rozwijająca, to od kiedy szeroka
ruszył na podbój zamkniętego świata warszawskiej elity towarzyskiej. Zaczął pojawiać się w najmodniejszych warszawskich knajpach, przede wszystkim w SPATiF-ie i w Harendzie. Czarował bywalców barwnymi anegdotami o swoich alkoholowych dokonaniach. Zawsze opowiadał w pierws z e j o s o b ie, b udowa ł at mo s f e r ę karnawałowego pijaństwa i puentował
Widzowie i krytycy byli zgodni, że Himilsbach nie gra, tylko pojawia się na ekranie zawsze w tej samej roli: samego siebie publiczność połączyła autora brutalnych opowiadań z nieco karykaturalną postacią zachrypniętego naturszczyka, zainteresowanie osobą Himilsbacha zaczęło sukcesywnie rosnąć. Na przest rzen i n iecał ych dw udziest u lat udzielił on ponad 700 wywiadów, kierując się przy tym jedną zasadą: każda rozmowa musi przedstawiać inna wersję życiorysu ‒ jeśli nie da zmienić się całości opowieści, to przynajmniej warto poprzekręcać detale.
Ja nie piję; ja wprowadzam do organizmu bajkowy nastrój By obraz proletariackiego enfant terrible był kompletny, Himilsbach musiał do swojego wizerunku dodać jeszcze dwa elementy: alkohol i przekleństwa. Ponieważ literaturę traktował jako sacrum, i wbrew temu, co by się chciało myśleć, nigdy nie pisał po pijanemu, a w swoich opowiadaniach nie używał przekleństw, to pełną ekspresję mógł uzyskać tylko przy bezpośredniej interakcji ze swoim audytorium. Tak więc na początku lat 70. kamieniarz, prozaik i aktor w jednej osobie
całą opowieść tak, by wychodziło, że w swojej miłości do wódki jest zupełnie bezkompromisowy. Oczywiście, większość historii była zmyślona. Przy improwizowaniu nad kieliszkiem pomagały mu zarówno zasłyszane wśród przyjaciół ‒ kamieniarzy historie z życia marginesu społecznego, jak i tradycyjne opowieści z życia wielkiego miasta, które w jego wykonaniu zyskiwały atrakcyjną świeżość. Nie bez znaczenia była też barwa głosu Himilsbacha, czyli słynny „sznaps-baryton”, który każdej historii o pijackich dokonaniach dodawał autentyzmu. Tak skonstruowana kreacja zaczęła żyć własnym życiem. I można odnieść wrażenie, że śmierć jej autora w jednej z melin na Powiślu, spowodowana tak zwaną chorobą alkoholową, tylko dodała jej skrzydeł. ■
61
CZŁOWIEK
numeru
Może jestem
frajerem? z mateuszem zabłockim rozmawia Mateusz Luft Wyjeżdżasz znowu na Antarktydę? Jeśli zdecyduję, że wyjadę w przyszłym roku, to głównie po to, by wytyczyć pieszy szlak w poprzek lodowca, który dzieli polską stację od polskiej chaty Lion’s Rump. Teraz trzeba go omijać płynąc pięćdziesiąt kilometrów pontonem. Szlak lądowy miałby zaledwie kilkanaście kilometrów. Ale jeszcze nikt nigdy tej drogi nie przeszedł.
62
Wyjeżdżasz z Warszawy na długi czas, a tam czeka cię tylko pustynia i chłód… Bez przesady. Temperatura utrzymuje się w okolicach zera stopni. W końcu polska baza jest na wyspie, ponad trzy tysiące kilometrów od bieguna. To miejsce jest magiczne. Żyjesz w małej grupce ludzi, w stacji mieszka koło dwudziestu osób, ale większość czasu spędzasz w terenie w dwu-, trzyosobowych zespołach. A problemy sprowadzają się do tego, jaka jutro będzie pogoda (zdarza się, że wiatr wieje z prędkością 150 km na godzinę). Czy będzie można wypłynąć pontonem? Czy go nie porwie? Dookoła jest pustka, dzikie zwierzęta, lodowce… Czyli szukasz przygód? Niezupełnie. Tam problemy są prawdziwe. Gdy na studiach nie zdasz egzaminu, nic się nie stanie, bo wszystko tutaj jest konwencją. A tam konsekwencje są realne. Jak coś spieprzysz, to naprawdę będzie spieprzone. Z jednej strony trudno jest wywrócić ponton na morzu, z drugiej jednak naprawdę nie możesz tego zrobić. W polskiej stacji trafiłem na odpowiednich ludzi. Bardzo pomocnych. Raz zadzwoniliśmy przez telefon
satelitarny do naszej bazy z prośbą o transport tego wieczora, bo skończyliśmy robotę. A oni mówią, że zgodnie z prognozami o północy będzie ładna pogoda. I choć wiadomo, że są zmęczeni, zajęci, to o północy nas stamtąd zabierają. Więc jedziesz tam dla przyjaźni i braterstwa. Nie, skądże. Nie lubię tych słów. Na Antarktydzie nie przyjeżdżają po ciebie twoi kumple. Tak wyglądają tam relacje z obcymi ludźmi. I tego mi brakuje tutaj, w Warszawie. Pierwszego dnia, gdy przyjechałem do bazy, byłem zupełnie zielony. W sezonie codziennie po śniadaniu odbywały się spotkania, na których ustalało się zadania na cały dzień. Zapytali mnie od razu: „Mateusz, co dzisiaj robisz?”. A ja odpowiedziałem, że przyjechał w skrzynkach ponton i że chciałbym go złożyć, chociaż w życiu tego nie robiłem. Powiedzieli, żebym się nie przejmował, bo na pewno ktoś mi pomoże. Ale z nikim się nie umówiłem.
A co z liczeniem pingwinów? Kochasz naturę? To jest po prostu śmieszna przygoda. Liczyłeś kiedyś pingwiny? Prosiła mnie o to koleżanka, gdy z powodu pogody utknęliśmy na osiem dni w polskiej chacie na Lion’s Rump. Została sama, bo drugiej osobie coś się stało. Raz na dziesięć dni trzeba tam zrobić obchód terenu, zważyć jajka pingwinów, sprawdzać wykresy temperatury, obserwować chmury… I w takiej pracy nie czułeś się na Antarktydzie samotny? Zupełnie nie. Wcześniej, na innej wyprawie, na Spitsbergenie, pracowaliśmy po dwie osoby, a stację odwiedzałem raz w tygodniu na godzinę. Pamiętam swoje myśli, gdy trzeciego dnia uświadomiłem sobie, że mam przed sobą jeszcze 28 dni takiej pracy. Zupełnie nie mogłem w to uwierzyć. Wydawało mi się to niewiarygodne. I to był rodzaj próby, ale i wyzwania. Jadąc na Antarktydę, miałem już doświadczenie. Od początku zacząłem traktować stację jak dom, a siebie jako gospodarza. Celem wyprawy było dotarcie do Destruction Bay na samym końcu wyspy. Mieliśmy tam być pierwszymi ludźmi. Wstawaliśmy rano i patrzyliśmy za okno. Jak była zła pogoda, nie szliśmy do pracy. Jak była dobra, musiałem przygotować ponton, paliwo, jedzenie, spakować sprzęt biwakowy. Przechodziliśmy dziewiczy lodowiec, odkrywaliśmy skamieniałości. Czasem, gdy było brzydko, szliśmy
Wolę mieć więcej wolnego czasu i pójść na piechotę, niż mieć dużo pieniędzy i polecieć samolotem, ale tylko na tydzień Gdy zacząłem składać ponton, ktoś obcy przechodził i zapytał mnie, czy mi pomóc. Trzy godziny naprawdę ciężko pracowaliśmy. Na koniec powiedział: „Złożyliśmy? No to cześć”. I poszedł dalej. I o to chodzi.
liczyć zwierzęta. Pod koniec wyjazdu trzeba było przygotować transport do kraju, więc pakowałem całą ekspedycję do beczek. Zajęło mi to kilka dni. Ale zdarzało się też, że brałem książkę z tamtejszej biblioteki.
Fot: Tomek Kaczor
63
CZŁOWIEK
numeru
64
Sam też coś napisałeś. Zawsze w takich miejscach gromadzą mi się w głowie dziwne myśli – psychodeliczne. Mam wtedy potrzebę zapisania ich gdziekolwiek. Nawet, gdy wiem, że ich nigdy nikomu nie pokażę, albo nawet sam nie przeczytam. Na Spitsbergenie stworzyłem swój pseudotraktat filozoficzny. Trzeba przyznać, że, pisząc go, musiałem być bardzo zaangażowany. Nawet jeśli zgadzam się z tym, co tam zapisałem, w życiu nie użyłbym tak pedantycznego języka. Czasem, gdy przeglądam mój dziennik z wypraw, czuję, jakby to dotyczyło jakiegoś innego świata, gdzie panuje szczerość, naturalność, brak konwencji. W bazie na Antarktydzie wynosiłem beczkę z gównem. Pomagał Michał, który wcześniej miał firmę i zarabiał dużo pieniędzy. W końcu sprzedał to wszystko i wyjechał. Mówiliśmy sobie: „Teraz to jest życie!”. Czy udaje ci się tę prostotę przenieść do „normalnego”, codziennego życia? To samo zostaje w głowie. Nawet nie muszę się o to starać. Doświadczenia, które miałem, są na tyle silne, że mnie zmieniły. Ważne są te elementarne wartości, co do których każdy by się zgodził. Tylko że zawsze znajdzie jakieś „ale”. Czasem dziwię się problemom ludzi tutaj. Oni za to uważają, że to, co robię, jest nieodpowiedzialne. Ostatnio miałem wyjechać w Alpy i wydać wszystkie pieniądze z karty kredytowej. Było mi wszystko jedno. Przecież i tak je kiedyś odpracuję. Po prostu widzę ważne rzeczy gdzie indziej, niż na koncie w banku. Czyli pieprzysz ten cały Babilon? Nienawidzę pieniędzy. Mam je w dupie. Wiadomo, że czasem są potrzebne, ale nie mam żadnej potrzeby, żeby dużo zarabiać. Myślę, że chciałbym mieć ich jak najmniej. Nie chcę mieć samochodu. Mogę jeździć rowerem. Wolę mieć więcej wolnego czasu
i pójść na piechotę, niż mieć dużo pieniędzy i polecieć samolotem, ale tylko na tydzień. Ważne jest, żeby móc polegać na ludziach. Mieć zaufanie do obcych i to okazywać. Staram się stosować te zasady na co dzień. Zdarza mi się zostawić nieprzypięty rower na ulicy. Może jestem frajerem, może to nieżyciowe, ale w ten
Obie mają swoje zalety, ale żadnej z nich nie mógłbym wykonywać zbyt długo. Zawsze traktowałem studia jako spotkanie z ciekawymi ludźmi. Ale dopiero kiedy je skończę, zacznę czytać te książki, które mnie interesują. Prace na wysokościach, oprócz pieniędzy, dają mi satysfakcję, że robię coś potrzebnego. Śnieg z dachu musi być
Zawsze, gdy już jestem w ścianie, myślę sobie: „Nigdy więcej, byle do szczytu, zejść i być z powrotem w namiocie” sposób okazuję zaufanie. To jest chore i złe, że musisz traktować ludzi na ulicy jak złodziei. Poza tym nie lubię sposobu, w jaki obcy ludzie odnoszą się do siebie. Są niesympatyczni, spięci. Czyli chodzi ci o zmianę dotychczasowej konwencji? Nie chcę niczego zmieniać. Po prostu zachowuję się normalnie. Nie tworzę żadnej akcji pod tytułem „Nie przypinam roweru”. Kiedy pierwszy raz byłem w Tatrach, na polu namiotowym poznałem ludzi, o których, patrząc z zewnątrz, pomyślałbyś, że są wariatami, którzy dziwnie mówią i dziwnie się ubierają. Dopiero, gdy z nimi porozmawiasz, okazuje się, że są normalni, mili. Że nie są zakłamani. Tylko nie pasują do reszty świata. Jak coś im się nie podoba, mówią prosto w twarz: „Stary, spieprzyłeś”. A zaraz po tym możecie iść razem na wódkę. Obowiązują proste zasady. Bardzo cenię takich ludzi, choć samemu trudno tak się zachowywać. Na co dzień robisz dwie rzeczy, wykonujesz prace wysokościowe… Nazywamy to „myjki alpejskie” lub „monter tatrzański”. …ale oprócz tego studiujesz filozofię. Którą z tych ról wolisz?
zrzucony, bo jest niebezpieczny i niszczy budynek. Kładziemy styropian, bo bez tego w budynku jest zimno. W tej prostocie jest coś wartościowego. A może wspinanie to twój nałóg? Jeżdżenie w skały to piknik i rywalizacja. Silne doświadczenia są dopiero w górach. To jest bardzo stresujące. Ściana Mont Blanc du Tabul, mająca około ośmiuset metrów w pionie, miała zająć nam dwadzieścia godzin. Musieliśmy wstać o drugiej w nocy, wejść pod tę górę. Zawsze, gdy już jestem w ścianie, myślę sobie: „Nigdy więcej, byle do szczytu, zejść i być z powrotem w namiocie”. Noc spędziliśmy dygocząc na półce skalnej. Ale podczas schodzenia wszyscy jak zwykle rozmawialiśmy o kolejnych górach do zdobycia. I tak się dzieje za każdym razem. Ale to nie jest uzależnienie… ■
Bezgraniczna
ul. Grzybowska 2, lokal 2000-131
Odnalezienie Bezgranicznej nie jest łatwe. Wejście znajduje się od strony ulicy Granicznej(!). „Journey has no end” – takie hasło towarzyszy nam już od wejścia. Clue wystroju to pamiątki właścicielek Bezgranicznej, Olgi i Asi, z ich podróży po obu Amerykach, Afryce i Dalekim Wschodzie. Można sobie wyobrazić różnorodność zgromadzonych souvenirów, świetnie się ze sobą komponujących i nadających pomieszczeniu „bezgraniczny” klimat. W menu nieznanym potrawom towarzyszy krótka historia, z jaką wiąże się ich odkrycie przez właścicielki lokalu. Co ciekawe, każdy miesiąc poświęcony jest w Bezgranicznej innemu krajowi, wokół którego skupiają się organizowane wówczas wydarzenia. Jeżeli nazwy takie jak „Tom Yum”, „Acai”, „Kiwiroshka” czy „Sook choo na mool” nic wam nie mówią, udajcie się w podróż do Bezgranicznej i odkryjcie na nowo smak wakacji. www.bezgraniczna.pl Czynne: wt. – sob.: 12:00-23:00, niedz. – pon.: 12:00-22:00
Helena Oblicka
POLECAMY
www.eliwer.blogspot.com
65
fot.: fraggile.com
fot.: Tomek Kaczor
eliwer
Pod tą tajemniczą nazwą kryją się studentki architektury, Eliza i Werka, które projektują i ręcznie wykonują kwieciste akcesoria: opaski na głowę, na rękę, naszyjniki i muszki. Przede wszystkim dla dziewczyn, ale niektóre przeznaczone są także dla mężczyzn i dzieci. Receptą na sukces mieszkanek warszawskiej Ochoty jest przede wszystkim kreatywność, a także inspirowanie się w swojej pracy pięknem, modą i sztuką. Swoje znaleziska zamieszczają na wspólnie prowadzonym blogu. Kolory eliwerów zapożyczone są z wybiegów mody, a ich forma nawiązuje do motywu dzieci kwiatów. Dużym plusem hand made’owych wyrobów są starannie dobrane materiały. Wśród nich możemy znaleźć prawdziwe perełki. A efekt zachwyca…
TATRY Park Linowy Wybrzeże Helskie 1/5
Co takiego ratownik TOPR, instruktor ski alpinizmu, pasjonat wszystkiego, co wiąże się z górami - Jędrzej Malinowski - robi w Warszawie? Taternik przywiózł ze sobą klimat gór i rozkręcił biznes. Po praskiej stronie Wisły, niedaleko ZOO, założył park linowy „Tatry”. Składają się nań trzy trasy: „Rysy”, „Giewont” i „Kasprowy”. Jak łatwo można się domyślić, ta pierwsza jest przeznaczona dla prawdziwych twardzieli. Rozpięta na wysokości od 7 do 13 metrów, gwarantuje m.in. takie atrakcje, jak skok Tarzana, 250 metrów zjazdu tyrolskiego, mosty birmańskie, wiszące belki i przejście po palach. Oprócz tego zapewnia niezwykłe widoki na Starówkę i Wisłę. Jej pokonanie to „około godziny zmagań o odzyskanie równowagi i przezwyciężenie grawitacji”. Druga z tras jest równie emocjonująca, ale krótsza i niżej zawieszona (na wysokości od 3 do 5 metrów), a przede wszystkim łatwiejsza i możliwa do przejścia przez każdego. „Kasprowy” natomiast, to trasa zjazdowa. Krótka, ale treściwa. Wstęp: 30-50 złotych Czynne: W sezonie: od 10:00 do zmroku; poza sezonem: w weekendy, od 10:00 do zmroku (po uzgodnieniu telefonicznym)
Bezgraniczna
ul. Grzybowska 2, lokal 2000-131
Odnalezienie Bezgranicznej nie jest łatwe. Wejście znajduje się od strony ulicy Granicznej(!). „Journey has no end” – takie hasło towarzyszy nam już od wejścia. Clue wystroju to pamiątki właścicielek Bezgranicznej, Olgi i Asi, z ich podróży po obu Amerykach, Afryce i Dalekim Wschodzie. Można sobie wyobrazić różnorodność zgromadzonych souvenirów, świetnie się ze sobą komponujących i nadających pomieszczeniu „bezgraniczny” klimat. W menu nieznanym potrawom towarzyszy krótka historia, z jaką wiąże się ich odkrycie przez właścicielki lokalu. Co ciekawe, każdy miesiąc poświęcony jest w Bezgranicznej innemu krajowi, wokół którego skupiają się organizowane wówczas wydarzenia. Jeżeli nazwy takie jak „Tom Yum”, „Acai”, „Kiwiroshka” czy „Sook choo na mool” nic wam nie mówią, udajcie się w podróż do Bezgranicznej i odkryjcie na nowo smak wakacji. www.bezgraniczna.pl Czynne: wt. – sob.: 12:00-23:00, niedz. – pon.: 12:00-22:00
Helena Oblicka
POLECAMY
www.eliwer.blogspot.com
66
fot.: fraggile.com
fot.: Tomek Kaczor
eliwer
Pod tą tajemniczą nazwą kryją się studentki architektury, Eliza i Werka, które projektują i ręcznie wykonują kwieciste akcesoria: opaski na głowę, na rękę, naszyjniki i muszki. Przede wszystkim dla dziewczyn, ale niektóre przeznaczone są także dla mężczyzn i dzieci. Receptą na sukces mieszkanek warszawskiej Ochoty jest przede wszystkim kreatywność, a także inspirowanie się w swojej pracy pięknem, modą i sztuką. Swoje znaleziska zamieszczają na wspólnie prowadzonym blogu. Kolory eliwerów zapożyczone są z wybiegów mody, a ich forma nawiązuje do motywu dzieci kwiatów. Dużym plusem hand made’owych wyrobów są starannie dobrane materiały. Wśród nich możemy znaleźć prawdziwe perełki. A efekt zachwyca…
TATRY Park Linowy Wybrzeże Helskie 1/5
Co takiego ratownik TOPR, instruktor ski alpinizmu, pasjonat wszystkiego, co wiąże się z górami - Jędrzej Malinowski - robi w Warszawie? Taternik przywiózł ze sobą klimat gór i rozkręcił biznes. Po praskiej stronie Wisły, niedaleko ZOO, założył park linowy „Tatry”. Składają się nań trzy trasy: „Rysy”, „Giewont” i „Kasprowy”. Jak łatwo można się domyślić, ta pierwsza jest przeznaczona dla prawdziwych twardzieli. Rozpięta na wysokości od 7 do 13 metrów, gwarantuje m.in. takie atrakcje, jak skok Tarzana, 250 metrów zjazdu tyrolskiego, mosty birmańskie, wiszące belki i przejście po palach. Oprócz tego zapewnia niezwykłe widoki na Starówkę i Wisłę. Jej pokonanie to „około godziny zmagań o odzyskanie równowagi i przezwyciężenie grawitacji”. Druga z tras jest równie emocjonująca, ale krótsza i niżej zawieszona (na wysokości od 3 do 5 metrów), a przede wszystkim łatwiejsza i możliwa do przejścia przez każdego. „Kasprowy” natomiast, to trasa zjazdowa. Krótka, ale treściwa. Wstęp: 30-50 złotych Czynne: W sezonie: od 10:00 do zmroku; poza sezonem: w weekendy, od 10:00 do zmroku (po uzgodnieniu telefonicznym)
Fotoreportaż tekst i zdjęcia: Jan Mencwel
Zadom o-
wieni
67 Stefan Gdy może sobie na to pozwolić, kupuje kawę i ptasie mleczko. Ale kilkaset złotych zasiłku ledwo starcza na opłacenie rachunków i podstawowe produkty. W przyszłym miesiącu odwiedzi go córka. Pierwszy raz przyjmie kogoś z rodziny w swoim mieszkaniu.
Więcej o ludziach, którzy wyszli z bezdomności w reportażu „Opuścić bezdomność”
Sławomir 68 Zaraz musi wychodzić. Spieszy się do pracy. Przeprasza za bałagan, ale właśnie przyszła nowa kuchenka, która zagradza wejście. Musi ją dziś zainstalować, ale rano nie zdążył.
69 Maciek Od kilku tygodni mieszka w mieszkaniu treningowym, na które długo czekał. W maleńkim pokoiku ledwo mieszczą się książki, które uzbierał przez ostatnie lata. Przydadzą się, bo za chwilę zaczyna studia.
Stefan 70 Przez ponad dwa lata zdążył sporo pozmieniać w swoim mieszkaniu. Wyremontował sam całą łazienkę. Podobnie jak aneks kuchenny, z którego jest bardzo zadowolony. Teraz chciałby podłączyć płytkę na gaz. A w pokoju wymienić szafę na nową.
Z A S Ł Y S Z A N E
si c z yl i t y m
Jan Mencwel
71
Jest ich wielu. Jak wielu? Nikt tego do końca nie wie. Są inni, choć wyglądają na swoich. Wyglądają? Co ja mówię! Wytrawny tropiciel i po cechach zewnętrznych rozpozna odmieńca. No, może nie po twarzy, ale jego ubiór, zwyczaje, miejsca, w których przebywa – któryś z tych elementów niechybnie go zdradzi. Nie da się jednak ukryć, że jest z nim znacznie trudniej niż z człowiekiem, który wyróżnia się kolorem skóry. Na tego narzekać już nie wypada, bo nie wiadomo, co ludzie powiedzą… Ale na Słoika? Hulaj dusza! Mało kto zwróci uwagę, że w gruncie rzeczy jest to taka sama ksenofobia. Zresztą nie ma się chyba czego wstydzić, skoro nawet na Znanym Warszawskim Blogu Znanej Warszawskiej Dziennikarki możemy o nich poczytać. To „ci durnie, co mieszkają w tych Wołominach i Markach i w dupie mają centrum Warszawy”. Dlaczego akurat w Wołominach i Markach? Nie od dziś wiadomo, że Słoika rozpoznać można po… rejestracji. „Prawdziwy warszawiak” nie mieszka przecież na przedmieściach ani na jakichś Białołękach. Żoliborz, Mokotów – o, to tak. Ale przyjezdny, żeby nie powiedzieć – przybłęda? Spyta ktoś, skąd ta nazwa – „słoik”? Prosta sprawa. Wiadomo, jak jest z przyjezdnymi. Cały tydzień siedzą w Warszawie, tłuką kasę w różnych firmach, a na weekend – ciach! Do rodziców na wieś albo do tego swojego Radomia czy Zgierza. I stamtąd przy-
ę os
ów m o i tatn
i
S łoiki
wożą na całe siedem dni obiady od mamusi. W słoikach. Żeby tu u nas, broń Boże, nic nie wydawać. Zresztą jak przychodzi, na przykład, do płacenia podatków, to jest podobnie: na nasze biedne miasto z ich kieszeni nic nie skapnie. TVN Warszawa pod-
ilustracja: Urszula Woźniak
liczył, że zyskalibyśmy miliard do budżetu, gdyby wszyscy przyjezdni płacili podatki w naszym mieście. Miliard! Pomyślcie sobie! Toż to dwa stadiony rozmiarów Pepsi Areny. Moglibyśmy wreszcie zaszaleć i do kompletu sprawić sobie Mirinda Arenę, a na deser może jeszcze coś z 7up-em. Co z tego,
że jednocześnie lubimy krytykować władze miasta za źle wydawane pieniądze. Kiedy w grę wchodzą uprzedzenia, to nawet logikę odkłada się na bok – byle się wyżyć na obcym, innym. I co, jest się czego bać, prawda? Ano jest. Ja na przykład boję się, co będzie, gdy Warszawa stanie się naprawdę wielokulturowym miastem – takim jak wszystkie nowoczesne metropolie XXI wieku, w które jesteśmy zapatrzeni. I wcale nie przerażają mnie nowi przybysze, ale właśnie niegościnni, zamknięci warszawiacy. Skoro dziś w ramach politycznej poprawności mieści się obśmiewanie przyjezdnych z innych miast i zwalanie na nich winy za niedoskonałości stolicy, to co będzie, gdy Warszawa zaludni się przybyszami z innych kręgów kulturowych? Kto chce się przekonać, jak nieprzyjaznym dla „przyjezdnych” miastem jest Warszawa, niech obejrzy doskonały dokument Warszawa do wzięcia Karoliny Bielawskiej i Julii Ruszkiewicz. Dzięki niemu można nabrać podziwu dla przyjezdnych, którzy w Warszawie zostali, którzy mimo wszystko postawili na swoim i odnaleźli się w obcym, trudnym terenie. Zwłaszcza, że wokół nich tylu nawet nie Słoików, ale Weków. Warszawskich, szczelnie zamkniętych Weków. ■ Słowo zaczerpnąłem z „portalu warszawiaków prowincjonalnych”– www.sloiki.waw.pl
Praca powstała w ramach warsztatów „Piąte przez Dziesiąte”. Autorzy: Mateusz Karski, Ada Trzeciak
c ena 10 z ł (w tym5%VAT )