Magazyn Żet nr 6/2018

Page 1

Magazyn Żet nr 6/2018 |1


2|Magazyn Żet nr 6/2018

© ŻMICHOREDAKCJA ALL RIGHTS RESERVED Magazyn Żet by Żmichoredakcja Incorporated Strona: zmichowska.pl/magazyn Archiwum: issuu.com/magazynz Blog: magazynzet.blogspot.com Fanpage fb: Magazyn Żet Fanpage ig: @magazyn_zet Mail: zmichoredakcja@gmail.com Opiekun: p. Agnieszka Czerniakiewicz Redaktor naczelny: Jadwiga Mik Redaktor wicenaczelny: Sandra Białousz Redakcja (alfabetycznie): Aleksandra Duć, Wiktoria Krzywy, Ignacja Matejowska, Aleksandra Matynia, Zuzanna Michaś, Kinga Musiatowicz, Julia Niciejewska, Marcel Szabłowski, Julia Ukielska, Wiktoria Winiarska, Weronika Wróblewska Grafika: Aleksandra Kożuszek Projekt okładki: Jadwiga Mik, Julia Niciejewska Obróbka techniczna: Jadwiga Mik


Magazyn Żet nr 6/2018 |3

Gwiazdeczki wy moje (czytaj: Kochani ŻmichoCzytelnicy), Pragnę serdecznie i cieplutko Was powitać z pozycji Redaktorki Naczelnej naszej wspaniałej gazetki (chociaż uważam, że określenie „gazetka” ma wydźwięk nieco pejoratywny i bagatelizujący naszą prawie dwumiesięczną pracę wkładaną kolejny już raz, byście mogli poświęcić chwilę na przeczytanie parunastu artykułów, Jadzia przestań gadać… no nieważne, jak zwał tak zwał). Od następnej kartki rozpoczyna się ciąg wspaniałych tekstów, autorstwa zarówno starych (kochamy Was!), jak i nowych redaktorów, którzy podjęli odważną decyzję o dołączeniu do naszego żmichoredakcyjnego środowiska jeszcze we wrześniu. Nie będę Wam streszczać, co tam się znajduje, bo jeszcze nie przeczytacie. Ech, to miało wyjść lepiej… A co tam, i tak wstępniaka nikt nie czyta1. Liczę, że dotrwacie i wszystko przeczytacie Wasza Najdoskonalsza Redaktor Naczelna Jadwiga Mik co robi wszystko w mig (wiem, nieśmieszne)

1

A jeśli ktoś przeczyta, to niech ma świadomość, że zmarnował dwie minuty życia.


4|Magazyn Żet nr 6/2018

Spis treści: 5 COIN FRANÇAIS O jajku od kuchni, czyli francuskie „oeuf mayonnaise” ~ Aleksandra Matynia 6 ŻMICHOREVUES Niewielki szczur i jego pchły. Dogman ~ Marcel Szabłowski 7 ŻMICHOCINÉ Paweł Pawlikowski znów to zrobił ~ Kinga Musiatowicz 8 ŻMICHOCINÉ Zły, gorszy, najgorszy… czyli o filmach, o których wolałbyś nie wiedzieć ~ Wiktoria Krzywy 10 NIE TYLKO METRO What’s your name, man? Fenomen „Hamiltona” ~ Weronika Wróblewska 12 KAGANEK OŚWIATY LITERACKIEJ Autor samodzielny ~ Julia Niciejewska 14 NIEBANALNIE O BANALNYM Rzecz o motylu korespondencji ~ Jadwiga Mik 16 ŻMICHOSOFIA Donald Trump na ślubie, czyli anarchizm w pigułce ~ Marcel Szabłowski 19 ZARYS POSTACI Whitney Houston – za maską legendy ~ Julia Ukielska 21 ŻMICHOVOGUE Automne-hiver 2018/19 ~ Weronika Winiarska 23 POLSZY JĘZYK I KULTURA Polacy nie gęsi! ~ Ignacja Matejowska 24 KOMENTARZ SPOŁECZNY Bezdomni tego świata ~ Aleksandra Duć 25 VOYAGE, VOYAGE Naj, naj, naj… Dubaj! ~ Zuzanna Michaś 27 OKIEM NA WARSZAWKĘ Inne chwalo, a swego nie znajo, a znać powinno, bo tam mieszkajo ~ Jadwiga Mik 29 FOOD MOOD Nie tylko placebo – o kawie słów kilka ~ Julia Ukielska 32 RADOSNA ŻMICHOTWÓRCZOŚĆ Półprawdy ~ Janek 34-39 KOMIKS Przygody Tadka w Żmichowskiej ~ Marta Małachowska


Magazyn Żet nr 6/2018 |5 Aleksandra Matynia

Jajko od kuchni, czyli francuskie „oeuf mayonnaise” Kiedy mówimy „jajka w majonezie”, od razu przypominają nam się rodzinne imprezy, na których tej przekąski zabraknąć nie może. Stanowi ona tradycyjny zestaw obok wędlin, sera i sałatki jarzynowej, które goszczą na naszych stołach każdej Wielkanocy. We Francji jest to nie tyle nieodłączny element rodzinnego obiadu, co ciesząca się uznaniem przystawka w barach. Od niedawna jej popularność sięga znacznie dalej, gdyż podawana jest w najbardziej wykwintnych paryskich restauracjach, w cenach przekraczających 9 euro (czyli ponad 36 złotych). Nie jest to bynajmniej żart: klasyk francuskiego bistra, znany również jako „oeuf mayonnaise”, coraz częściej serwowany jest w zamożniejszych dzielnicach Paryża. O jego powodzeniu świadczy konkurs zorganizowany w czerwcu przez założone w latach 90-tych Stowarzyszenie Ochrony Jajka w Majonezie (Association de sauvegarde de l’oeuf mayonnaise, w skrócie ASOM). Jego celem jest wyróżnienie kucharzy, którzy są gotowi podjąć ten wysiłek, by z prostego, tradycyjnego produktu uczynić piękne danie, co, wbrew pozorom, nie jest takie łatwe. Podczas przygotowywania potrawy należy zwrócić uwagę na cztery ważne elementy: długość gotowania jajka, przyprawy dodane do majonezu, ładne podanie oraz akompaniament. Mistrzem w przyrządzaniu tej skromnej przystawki został Cédric Duthilleul. Paryski szef kuchni zaserwował bogaty w proteiny smakołyk z dodatkiem koktajlowych pomidorków oraz młodych ziemniaków. Jego sekret? Wystarczająco długi czas gotowania oraz majonez o konsystencji musztardy. Powołując się na słowa kucharza, dobre jajko w majonezie jest trudniejsze do przygotowania niż homar w sosie waniliowym. Przystawkę cenią przede wszystkim właściciele dużych firm oraz osoby zajmujące stanowiska kierownicze. Laureat konkursu podejrzewa, że degustacja stanowi dla nich swego rodzaju podróż do dzieciństwa, powrót do chwil spędzonych wspólnie z rodziną. Historycznie rzecz biorąc, pojawienie się jajka w majonezie w karcie ekskluzywnych restauracji nie powinno nikogo dziwić. Już w XIX wieku przystawka gościła na stołach burżuazji. Było to danie nie tylko smaczne, ale również pełne kolorów, dodające uroku każdemu wystawnemu obiadowi. Dopiero pod koniec stulecia jajko zostało zdeklasowane – od tej pory stanowiło jedynie przekąskę w przerwie od pracy dla przedstawicieli klasy robotniczej. Ponieważ jednak historia lubi się powtarzać, obecnie klasyk paryskiego bistro powraca do łask i robi furorę we francuskiej gastronomii. ***


6|Magazyn Żet nr 6/2018 Marcel Szabłowski

Niewielki szczur i jego psy. Dogman „Dogman” to obraz włoskiego reżysera Matteo Garrone, odpowiedzialnego za obsypaną nagrodami „Gomorrę” (2008). Film należy do nurtu neorealistycznego. Przedstawia lokalne, choć w tym przypadku nie zawsze ciche, dramaty życiowe. Dzieło to zobaczyłem na Sarajewskim Festiwalu Filmowym i miesiąc po seansie wciąż mam całość wyrytą pod powiekami. W odróżnieniu od „Gomorry”, „Dogman” ma charakter o wiele bardziej kameralny. Akcja rozgrywa się na włoskiej prowincji w pewnym nadmorskim miasteczku. Skupia się w wokół postaci Marcello, prowadzącego niewielki zakład psiego fryzjera i jednocześnie drobnego złodziejaszka dorabiającego na handlu kokainą. Jak sam mówi w pewnym momencie: „(...) wiele lat zajęło mi ułożenie tutaj sobie wszystkiego”. Marcello, pomimo iż najlepiej czuje się w towarzystwie czworonogów, ma też grupkę przyjaciół i kochającą córkę, z którą często nurkuje w Morzu Śródziemnym. Cieszy się ogólną sympatią mieszkańców miasteczka. Niestety to właśnie jeden z “przyjaciół” zaczyna sprawiać kłopoty. Simone to istny czołg: niemal dwa metry wzrostu i zwały mięśni wyglądają przytłaczająco przy rachitycznej posturze Marcella. Ten miejscowy rozrabiaka i gangster jest głównym klientem tajnego interesu psiego fryzjera. Problem z Simone polega na tym, że nie za bardzo chce on płacić za to, co mu sprzeda Marcello. Jego samego traktuje jak niewolnika, tani transport łupów z nocnych akcji, darmowe źródło narkotyków. Dzięki połączeniu pustych obietnic i zastraszania sprawuje nad nim niemalże całkowitą kontrolę. Relacja między nimi przypomina tę między szczurem a pchłą, która wysysa z niego krew. Wskutek serii tragicznych wypadków związanych z Simone główny bohater spędza rok w więzieniu. Gdy z niego wychodzi, nic nie jest już takie samo - zarówno na zewnątrz, gdzie żaden członek społeczności nie spogląda na niego bez splunięcia, a córkę zabiera dawna żona, jak i wewnątrz upokorzonego Marcella, który decyduje się przypomnieć Simone, że szczury też mają zęby. Atmosfera filmu przygniata do kinowego fotela. Dzięki umiejętnemu prowadzeniu akcji całkowicie się w niej zatracamy. Gdy Marcello jest zastraszany, mamy poczucie ogromnej niesprawiedliwości. Gdy główny bohater stara się zapomnieć o potworze, jakim jest Simone, nurkując razem z córką, a jego rany i siniaki przypominają o tym, z kim będzie miał do czynienia po powrocie do domu, serce wypełnia strach i napięcie. A kiedy nadchodzi czas na “odgryzienie się”, z niepokojem uświadamiamy sobie, że mimo wszystko wygranym jest antagonista, który zniszczył Marcella społecznie, psychicznie i moralnie.


Magazyn Żet nr 6/2018 |7 Cały film skonstruowano mistrzowsko właśnie pod względem ukazania moralności i uczuć bohaterów. Przedstawiono bohatera jako postać wieloznaczną: kochającego ojca i zarazem duszącego się od szantażu kłamcę, ale przede wszystkim ofiarę systemu, w którym żyje. Szantażowany przez jeszcze gorszego od siebie bandytę, osądzony niesłusznie przez społeczność, zmieniony przez więzienie i opuszczony przez wszystkich wokół - jest przykładem pewnego determinizmu społecznego, tak często ukazywanego w filmach tego gatunku. Uważam „Dogmana” za wyjątkowy, zapadający w pamięć film i dowód na to, że włoskie kino odżywa. Przedstawia nam wizję świata, przed którym czasem naprawdę nie da się uciec i w którym ludzie czasami są jak szczury nie mogące się pozbyć żerujących na nich pcheł. *** Kinga Musiatowicz

Paweł Pawlikowski znów to zrobił 11 września 2013 roku to bardzo ważna data dla polskiego kina. Właśnie tego dnia do kin na terenie naszego kraju trafił niepozorny, czarno-biały film pod tytułem „Ida” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego. Kilka miesięcy później stał się pierwszym w historii polskim filmem, który zdobył Oscara w kategorii “Film nieanglojęzyczny” (wcześniej otrzymaliśmy tylko nominację za “Potop”). W tym roku ten sukces może zostać powtórzony za sprawą kolejnego dzieła reżysera „Zimnej wojny”. W Polsce film miał premierę 8 czerwca, a w Stanach Zjednoczonych ma wejść do kin pod koniec grudnia. To właśnie wtedy za oceanem zaczyna się czas premier największych faworytów do Oscara. Jednak dowodów na ogromne szanse polskiego filmu na najważniejszą nagrodę filmową jest więcej. Po pierwsze, “Zimna wojna” ma już pewne doświadczenie w zdobywaniu kolejnych statuetek i tytułów. Na jej koncie można znaleźć takie trofea jak Złote Grono, Złotego Lwa czy Złotą Palmę z festiwalu w Cannes, największe z dotychczasowych osiągnięć. Jeśli chodzi o nominacje, to film Pawlikowskiego również nie może narzekać na brak powodzenia. Koronnym przykładem jest stosunkowo nowa wiadomość o oficjalnym kandydowaniu w starciu o Oscara. Jednak nie tylko recenzenci wychwalają “Zimną wojnę”. Również internauci wyrażają dobre opinie na takich portalach jak Filmweb (ocena 8,0/10), IMDb (również 8.0/10) czy Rotten Tomatoes (odsetek pozytywnych opinii aż 93%). Oczarować historią


8|Magazyn Żet nr 6/2018 Wiktora i Zuli dały się takie postaci ze świata kina jak Julianne Moore i Gal Gadot. Druga z pań na swoim Instagramie rekomendowała ten film jako „cudowny, intymny, romantyczny, pięknie nakręcony, ze wspaniałą obsadą i piękną muzyką”. Co ciekawe, na różnych portalach poświęconym filmom i kulturze możemy przeczytać, że poza kategorią filmów nieanglojęzycznych, “Zimna wojna” ma również szansę walczyć o statuetkę za najlepszą pierwszoplanową rolę żeńską dla Joanny Kulig, porównywanej do gwiazd takich jak Jennifer Lawrence; za zdjęcia dla Łukasza Żala, a nawet brać udział w konkursie głównym. Będąc członkinią kilku grup na Facebooku dotyczących filmów, nieraz zdarzyło mi się natknąć na zdjęcia plakatów i billboardów z całego świata, w tym z londyńskiego Chinatown i metra. Mieszkający tam Polacy piszą, że jest to jeden z najbardziej promowanych filmów w ścisłym centrum miasta. Niezależnie od opinii o “Zimnej wojnie” trzeba przyznać, że jest to wielki sukces dla polskiego kina oraz dowód na to, że dobre filmy powstają nie tylko za oceanem. Mnie osobiście film oczarował i polecam Wam, drodzy czytelnicy, obejrzenie go i wyrobienie sobie własnej opinii. *** Wiktoria Krzywy

Zły, gorszy, najgorszy… czyli o filmach, o których nie chciałbyś wiedzieć

Historia filmu sięga roku 1895, kiedy to odbył się pierwszy publiczny pokaz kinowy przy użyciu kinematografu. Od tego czasu powstało wiele arcydzieł filmografii. Część z nich wyróżnia się wyśmienitą obsadą, inne wyjątkowymi efektami specjalnymi. Są też takie, które nie potrzebują wymyślnych kostiumów czy wybujałej scenografii, bo przekazywana przez nie historia broni się sama. Dziś, niestety, nie opowiem wam o żadnym tego typu dziele. Filmy, o których zaraz przeczytacie, spośród innych wyróżniają się jedynie tym, że prawdopodobnie większość z nas chciałaby, żeby nigdy nie powstały. Numer 1: „Oszukać przeznaczenie” Film opowiada o nastolatku Alexie, który, siedząc w samolocie, podczas wycieczki szkolnej doznaje wizji, w której razem z pozostałymi pasażerami ginie w katastrofie lotniczej. W panice ucieka z pokładu, a razem z nim kilku kolegów z klasy. Po chwili naprawdę dochodzi do katastrofy - samolot wybucha. Z czasem jednak ocalali dzięki Alexowi nastolatkowie sami zaczynają ginąć w nietypowych okolicznościach, a chłopak dochodzi do przerażającej konkluzji - śmierć dopada jego przyjaciół w kolejności, w której zginęliby podczas katastrofy samolotu. Rozpoczyna się więc wyścig, którego celem jest utrzymanie przy życiu ocalałych kolegów. Możecie teraz zapytać, dlaczego „Oszukać przeznaczenie” znalazło się w tym artykule. W końcu fabuła brzmi dosyć porywająco, prawda? Owszem. Film swego czasu zebrał nawet kilka nominacji i nagród. Jednak w tym „dziele” nie pomysł jest problemem, ale


Magazyn Żet nr 6/2018 |9 jego wykonanie - śmierci kolejnych bohaterów są bowiem przewidywalne, a równocześnie absurdalne (uduszenie w wannie na lince do prania, zabicie przez wielki miejski znak i tym podobne) a gra aktorska pozostawia wiele do życzenia. Dodam tylko, że film doczekał się trzech sequeli i jednego prequelu, w których akcja opiera się na identycznym schemacie, zmienia się jedynie „środek lokomocji”. Numer 2: „Rekinado” Myślę, że nie muszę pisać o fabule, bo tytuł filmu mówi sam za siebie. Rekinado to połączenie rekinów i tornado. Po prostu. Na „sukces” filmu składa się jednak nie tylko nieprzewidywalny i nieszablonowy scenariusz, ale również wyśmienita obsada, ambitne dialogi i świetna kreacja całkowicie stereotypowych bohaterów. Sceny są bogate w akcje i nieprzerwaną walkę o przetrwanie, a także krzyki, odgłosy rekinów i krew. Zdecydowanie bardziej polecam jednak obejrzeć „Sharknado in two minutes” na Youtube. Raczej nic nie stracicie, jeśli chodzi o fabułę tego wybitnego dzieła, a zaoszczędzicie sporo czasu. Numer 3: „The Room” „The Room” to film, którego fabułę nie sposób trafnie opisać. Pokusiłabym się wręcz o stwierdzenie, że nie ma on fabuły. To raczej zlepek przypadkowych scen, na których pomysł jakimś cudem zrodził się w głowie wielkiego artysty i człowieka renesansu (czytaj: Tommy’ego Wiseau). Jednak specjalnie dla czytelników Żetu postaram się opisać cały ten bałagan. Najważniejszym wątkiem w tej porywającej historii jest zdrada miłosna Lisy, narzeczonej głównego bohatera Johnny’ego. Ta znudzona życiem kobieta decyduje się na romans z jego przyjacielem - Markiem. Ten z kolei przez większość filmu zastanawia się, czy to, co robi, jest właściwe - później jednak pożądanie wygrywa ze zdrowym rozsądkiem i bohater poddaje się urokom Lisy. Nie tylko on. W pewnym momencie filmu, do zauroczenia kobietą przyznaje się również Denny. Jest sierotą, od czasu do czasu wpadającą do mieszkania Johnny’ego, którego traktuje prawie jak ojca. Z jakiegoś nie do końca znanego powodu Denny wplątuje się w handel narkotykami, za co prawie płaci życiem, gdy napada go Chris-R (czyli gangster, któremu nastolatek jest winny pieniądze). Na szczęście z odsieczą przybywają wszyscy bohaterowie. W filmie są też wątki poważnej choroby matki Lisy, Claudette (na który twórca nie przeznaczył jednak więcej niż trzydzieści sekund), zagubionych majtek Mike’a czy rzekomego pobicia Lisy przez Johnny’ego. Wszystkie pojawiają się, by potem zniknąć w jednej chwili niczym mityczne pieniądze z komunii.


10 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 Krótko mówiąc – w tym filmie wszystko jest nie tak, nie zgadza się absolutnie nic. Gra aktorska, scenariusz, reżyseria, postaci – nic. Jednak jeśli bardzo, ale to bardzo chcecie zmarnować ponad godzinę życia, zróbcie to chociaż w towarzystwie, bo samemu naprawdę ciężko przez to przebrnąć. I przygotujcie solidną porcję popcornu, będzie co pochrupać. Polecam za to książkę i film „The Disaster Artist” (ze wspaniałymi braćmi Franco), który jest pastiszem i zarazem hołdem złożonym „The Room”, w genialnie zabawny sposób opowiadającym o wcześniej wspomnianym scenarzyście, reżyserze, producencie i odtwórcy głównej roli oraz kulisach powstawania filmu. *** Weronika Wróblewska

What’s your name, man. Fenomen „Hamiltona” Nieczęsto zdarza się, żeby serca ludzi na całym świecie poruszył muzyczny dramat opowiadający o losach jednego z Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych (dramat, dodajmy, nagrodzony Pulitzerem), żeby ludzie w najmniejszym stopniu niezainteresowani teatrem potrafili zanucić “just you wait, just you wait...”, a ci, którzy nigdy nie lubili historii, nagle spędzali godziny nad książkami o powstaniu tego państwa. Bo choć zdarzają się musicale dobre, wręcz bardzo dobre, nagradzane, to najczęściej (prócz dość wąskiego grona wielbicieli teatru muzycznego) nikt nigdy o nich nie usłyszy. Ale Hamilton nie jest jedynie dobrym musicalem. Jest ewenementem na skalę międzynarodową, który po swojej premierze w 2015 roku wywrócił świat teatru do góry nogami, a dla mnie samej okazał się jednym z najważniejszych kulturowych przeżyć. W 2009 roku Lin Manuel-Miranda został zaproszony do Białego Domu na wieczór poetycki, żeby zaśpiewać jedną z piosenek ze swojego pierwszego musicalu “In The Heights”. Zamiast tego zaprezentował utwór z projektu, nad którym właśnie pracował – zbioru rapowanych piosenek o życiu Alexandra Hamiltona. Został on przyjęty serdecznym śmiechem i powszechnie uznany za żart (zresztą trudno się nie dziwić). Siedem lat później rozdanie nagród Tony, w trakcie którego Hamilton zgarnął trzynaście statuetek, miało największy wskaźnik oglądalności od piętnastu lat. Jeżeli nigdy nie słyszeliście o “Hamiltonie”, to rzućcie wszystko, czym się zajmujecie i zacznijcie go słuchać w tej chwili, należy się wam kilka słów wyjaśnienia. Jest to musical


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 11 opowiadający o życiu Alexandra Hamiltona (tego kolesia z dziesięciodolarówki), zainspirowany jego biografią autorstwa Rona Chernowa (2004) i napisany przez Lina Manuela-Mirandę (który w oryginalnej obsadzie był także odtwórcą głównej roli). Co więcej, to musical w dużej części rapowany (nie ma tutaj dialogów, tylko 46 utworów śpiewanych jeden po drugim), obok tradycyjnych musicalowych piosenek zawierający takie z elementami hip-hopu czy R&B. I kiedy tak się o nim opowiada, całość brzmi zupełnie szalenie – trochę jak: „patrzcie, zrobimy musical o założeniu Stanów Zjednoczonych i dodamy rap, żeby przyciągnąć nastolatki”. To jednak nie tak. “Hamilton” to z jednej strony musical historyczny, nie zawsze trzymający się ściśle faktów, ale utrzymany w klimacie epoki i dobrze oddający złożoność losów często moralnie niejednoznacznych postaci. Z drugiej, to utwór współczesny w formie, nie tylko muzycznie, ale i obyczajowo, bo cała oryginalna obsada składa się wyłącznie z aktorów ciemnoskórych i pochodzenia latynoskiego. Dzięki tym zabiegom w “Hamiltonie” znajdują się piosenki takie jak “Cabinet battles” – przedstawiająca obrady polityczne jako bitwy rapowe - co, choć wydaje się absolutnie niedorzeczne, jest absolutnie niesamowite. Być może, żeby “Hamilton” osiągnął sukces, wystarczyłoby właśnie to – trochę historii podanej w świeży sposób - w postaci bandy raperów w oficerkach wznoszących toast za rewolucję. Ale, jakkolwiek by się nie rozwodzić nad pomysłem i genialnie napisanym librettem, największą siłą “Hamiltona” pozostaje opowieść. Jest więc tutaj podniosła rewolucja, a co za tym idzie epickie bitwy i pojedynki, (nie)spełnione ambicje, miłość, nienawiść, polityka, zdrada i tragizm jak z najlepszej greckiej tragedii. I o ile pierwszy akt to bardzo klasyczna historia „od zera do bohatera”, pełna wielkich marzeń i ambicji, drugi akt to już tego bohatera upadek i owych marzeń i ambicji bolesne konsekwencje. “Hamilton” to także doskonały komentarz polityczny. Gdy zapytano Mirandę o obsadę składającą się w całości z mniejszości etnicznych, odpowiedział: „our cast looks like America looks now” - i kiedy główni bohaterowie śpiewają o powstaniu oraz konieczności zmiany, nie sposób nie czuć w tym gorzkiej refleksji i dobitnego przypomnienia, że u swych początków Stany Zjednoczone były krajem imigrantów. Wszystko to razem sprawia, że “Hamilton” to w gruncie rzeczy bardzo uniwersalna historia, ważna nie tylko ze względu na to, o czym opowiada, ale też przez to, jak odnosi się do współczesności. A przy tym fenomenalnie zrealizowana i, kiedy mówi się o teatrze, nowatorska muzycznie. Wpływ “Hamiltona” na kulturę jest widoczny już teraz - także na polskiej scenie musicalowej. W zeszłorocznym hicie teatru Roma „Piloci” pojawiła się piosenka hiphopowa, której nawet tytuł, “Pan Hurricane”, miał budzić skojarzenie z hamiltonowym “Hurricane”. Tymczasem w Teatrze Syrena wystawiano “Bema! Musical o patriotach i renegatach”, opowieść o życiu Józefa Bema, zainspirowaną sukcesem Hamiltona i opartą na podobnych założeniach (losy ciekawej


12 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 postaci historycznej we współczesnym wydaniu). “Bema!” wciąż można obejrzeć w teatrach w Warszawie i Kielcach (chociaż kwestią dyskusyjną pozostaje, czy warto). I w końcu odpowiedź na najważniejsze pytanie: Jak właściwie zacząć słuchać Hamiltona? Większość osób pyta zazwyczaj, jak obejrzeć Hamiltona, ale zła wiadomość jest taka, że o ile nie macie możliwości, żeby wybrać się na dość kosztowną wycieczkę do Nowego Jorku czy Londynu, Hamiltona właściwie obejrzeć się nie da. Niemniej jest też dobra wiadomość. Praktycznie cała akcja musicalu wpisana jest w piosenki, więc ich przesłuchanie spokojnie wystarcza, żeby w pełni poznać opowieść. Niezłym pomysłem na „wgryzienie się” w historię będzie chronologiczne obejrzenie znajdujących się na Youtubie animacji, tworzonych przez fanów z całego świata (można znaleźć je do każdego utworu, a wiele z nich ma także polskie napisy). Jeżeli przesłuchujecie utwory na sucho, koniecznie miejcie przed oczami ich teksty, które na www.genius.com są opatrzone dodatkowo komentarzem Lina Manuela-Mirandy (zwłaszcza, że słuchając ich po raz pierwszy, dokładne zrozumieni może sprawiać trudności). Jeszcze jedna dobra wiadomość to że istnieje oficjalne nagranie spektaklu z oryginalną obsadą, które obecnie – wedle słów Mirandy – znajduje się w „skrytce Gringotta”, ale od paru tygodni krążą plotki, że serwisy streamingowe zaciekle o nie walczą. Być może więc niedługo będziemy mieli szansę zobaczyć, jak Hamilton prezentuje się na scenie (ufając słowom wszystkim, którzy mieli to szczęście – równie niesamowicie co w słuchawkach). „Hamilton” kończy się utworem “Who lives, who dies, who tells your story”, będącym niejako kulminacją motywu przewijającego się przez cały musical – pytania o to, jak zostaniemy zapamiętani i w jaki sposób będą o nas opowiadać. I nie ulega wątpliwości, że historia Alexandra Hamiltona nie mogłaby być opowiedziana lepiej niż w wykonaniu Lina Manuela-Mirandy. *** Julia Niciejewska

Autor samodzielny Wyobraźmy sobie taką sytuację: Jest osoba. Ta osoba pragnie napisać książkę, wpada na pomysł i po żmudnych miesiącach komponowania treści, chce wreszcie podzielić się swym dziełem ze światem. Pytanie tylko: jak to zrobić? Propozycje współpracy nie spadają z nieba, wydawnictwa mają inne rzeczy do roboty niż publikowanie pracy debiutanta. Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. I wtedy z pomocą przychodzi self-publishing. Czym on właściwie jest? Istnieje od dawna (wydawali w ten sposób Słowacki czy Mickiewicz), jednak jako termin nie jest wszystkim znany - a jeśli już, to negatywnie kojarzony (“och, ta książka jest pewnie beznadziejna, bo niesprawdzona przez fachowców”). Dosłownie oznacza wydawanie samemu jakiejś publikacji. Wyróżniamy


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 13 jego dwa typy: całościowy i częściowy, a różnica jest oparta na kwestii podmiotów wykonawczych. Brzmi skomplikowanie? Postaram się nieco wyklarować tę ideę. W pierwszym przypadku autor zajmuje się wszystkim sam lub zatrudnia ludzi do wykonania korekty czy złożenia książki. Jest odpowiedzialny za druk, magazynowanie i dystrybucję książki oraz sam odprowadza podatki. Ważne jest, by nie pracować samemu, gdyż często autor nie zauważa mankamentów swojego dzieła i ściąga na siebie krytykę, powodując tym samym nasilanie się stereotypu o self-publishingu. Jeśli dobrze się wszystko wykona, można zostać taką legendą jak James Redfield, wędrujący i sprzedający swe książki z własnego samochodu pisarz. W tym drugim autor zleca komuś innemu pracę i płaci za jej wykonanie - cena zależy od ilości kopii, grubości książki oraz specyfikacji (twarda oprawa, ilustracje itp.). Zazwyczaj koszt to kilka lub kilkanaście tysięcy złotych. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że w tym wypadku autor nie jest w pełni wolny - to zleceniobiorca (np. wyspecjalizowane w tym rodzaju publikacjach wydawnictwo) zajmuje się wszystkim, w tym podatkami - przy czym dystrybucja jest zależna od zasięgu wydawnictwa i sposobu zareklamowania książki. W obu rodzajach self-publishingu autor zachowuje prawa do dzieła i może o nim decydować. Jednak w przypadku drugiego dochodzi sprawa wynagrodzenia dla zleceniobiorcy. Zazwyczaj wynosi ono 25% ceny zbytu (ceny detalicznej, którą ustala autor). Kiedy książka trafia do księgarni, 50% ceny trafia do dochodu sklepu jako marża handlowa. Od pozostałej kwoty należy odliczyć 25%. Reszta jest własnością autora. Niejasne? Pora więc na odrobinę matematyki! Jeśli cena detaliczna książki to 40 złotych, do księgarni trafia 20. Do wydawnictwa 25% z pozostałości, czyli 5 zł - 15 zł zaś trafia do autora. Ale to nie wszystko w kwestii pieniężnej - podane wynagrodzenie nie jest częścią kwoty do uregulowania na początku współpracy - to tylko dochód ze sprzedaży książki. Istnieją różnorakie wydawnictwa oferujące tego typu usługi. Należy jednak dokładnie wczytywać się w umowy i porównywać ze sobą ceny, bowiem któreś z nich może zechcieć wzbogacić się nieco na niewiedzy nowicjusza oraz próbować zaproponować mu niekorzystne warunki. Nie dajcie się więc złapać na piękne pokusy o świetlanej przyszłości i zapewnienia, że wasz wkład (nawet jeśli wydawnictwo mówi, że może być ryzykowny) się opłaci. Tego nikt nie może wam zagwarantować - to życie i popyt weryfikują sukces. Ale kto nie próbuje, ten się nie uczy, tylko stoi w miejscu. Wpisując w wyszukiwarce hasło „self-publishing wydawnictwo” znajdziecie oferty różnych wydawnictw, m.in. Rozpisani.pl, Gandalf.com.pl, Poligraf. To ostatnie oferuje bezpłatną i niezobowiązującą wycenę waszej książki. Macie więc okazję zostać ocenieni profesjonalnym okiem. Wiadomo jednak, że wyprodukowanie fizycznej książki do najtańszych nie należy i raczej niewielu z nas jest w stanie wyciągnąć kilka tysięcy z kieszeni jak królika z kapelusza. Jest więc tańsza alternatywa. Dużo nowocześniejsza, jednak nie bardzo rozpowszechniona w Polsce - wydanie książki w formie e-booka. Potrzebna nam do tego jedynie umiejętność obsługiwania programów typu Microsoft Word lub Libre Office, skonwertowania napisanego w nich tekstu na dokument pdf i - generalnie rzecz ujmując - forma jest gotowa. Należy już tylko opublikować, przykładowo z użyciem aplikacji Kindle Digital Publishing, która nie pobiera od nas kosztów dystrybucji, a jedynie prowizję (eh, zawsze chcą pieniędzy!). Cały koszt można w ten sposób zamknąć w granicy dwóch-trzech tysięcy złotych. Jest to rozwiązanie zarówno bardziej


14 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 ekonomiczne, jak i korzystne dla środowiska, gdyż nie wykorzystujemy tyle cennego papieru. Jeśli temat self-publishingu was zainteresował, zachęcam do dalszego poszukiwania informacji. Za wszystkich aspirujących do wydania książki trzymam kciuki i mam nadzieję, że moje małe ABC wam się przyda. Polecam też odwiedzać strony wydawnictw i sprawdzać ich oferty – a nuż trafi się coś znakomitego? *** Jadwiga Mik

Rzecz o motylu korespondencji Pamiętacie jeszcze te stare dobre czasy, gdy podczas wakacji nad Bałtykiem/na Mazurach/w Bieszczadach (niepotrzebne skreślić) biegało się do najbliższego sklepiku i kupowało kartoniki z obrazkami, które później z zapałem w oczach i zmazywalnym długopisem w ręku adresowało się do koleżanek i kolegów, pozostawiając w części przeznaczonej na adres kilka rażących błędów ortograficznych? Zapewne wielu z Was ma jeszcze w domu te kolekcje – ja również. Ostatnio, kiedy przeglądałam swoje zbiory, wpadł mi do głowy pewien pomysł – czemu by nie dowiedzieć się o tym małym karteluszku czegoś więcej? Pomyślałam i zrobiłam – a przed Wami wyniki moich (amatorki nieznanych anegdot o rzeczach znanych) badań. Zacznijmy od źródeł. Autorem konceptu „karty korespondencyjnej” był najprawdopodobniej legendarny pruski poczmistrz (i mieszkaniec miasta Słupsk 2) Heinrich von Stephan, który na konferencji pocztowej w Karlsruhe anno domini 1865 zaproponował niezwykle minimalistyczną formę otwartego listu w kształcie kartonika o rozmiarach nieco mniejszych niż A5. Pomysł ten, jak i kolejne propozycje, został odrzucony. Dlaczego? Otóż poczta w tamtych czasach była instytucją, która stała na straży Tajności Korespondencji. Od setek lat listy były pieczętowane na wszelakie sposoby, a ich treść skrzętnie ukrywana – do tego stopnia, że niekiedy jej ujawnienie groziło karą śmierci. Tylko niektórzy byli na tyle odważni, by dostarczać niezamknięte zaproszenia, powiado-mienia i inne „otwarte dla wszystkich karty na korespondencję”. Na szczęście idea von Stephana nie odeszła w zapomnienie, gdyż w 1869 r. odważnie wykorzystała ją Poczta Austro-Węgier, wypuszczając pierwszą „Correspondenz-Karte”. Okazało się to doskonałym rozwiązaniem finansowym – pocztówka stanowiła połączenie oszczędności papieru (niepotrzebne stają się koperty), prostej obsługi (tylko przykleić znaczek, ot, cała filozofia) i niskiej opłaty

Pytanie do Was: Czy wy też czasami macie wrażenie, że czegokolwiek nie dotkniecie, po nitce do kłębka zawsze dojdziecie do Polski? 2


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 15 za przesłanie. Idealny przykład tego, jakie rewolucyjne wynalazki mogą ujrzeć światło dzienne dzięki ludzkiemu sknerstwu. Początkowo kartki wyglądały tak: z jednej strony dowolny tekst, a z drugiej adres i miejsce na znaczek. Taki stan rzeczy nie utrzymał się jednak długo – niejaki pan Schwartz, niemiecki księgarz, postanowił w 1870 r. wzbogacić swoją kartę o ilustrację z artylerzystą. Potem poszło jak z górki: kolejne osoby wysyłały w świat ozdobione obrazkiem pocztówki. Najpierw były to tylko rysunki, jednak wraz z rozwojem fotografii zaczęto je zastępować zdjęciami. Nie potrzeba było dużo czasu, by powstały tzw. widokówki – pocztówki z przedstawieniami poszczególnych miast (np. Zurych czy Getynga). Do tego doszły jeszcze stworzone nieco wcześniej kartki okolicznościowe, które przybrały podobną formę co te korespondencyjne. Pocztówkę zaczęto komercjalizować: przykład stanowi ślub syna cesarza Wilhelma II, kiedy to kartki ze zdjęciami dzięki akcji fotografów i drukarzy były gotowe już kilka godzin po ceremonii. W tym czasie przedsiębiorczy sprzedawcy rozpoczęli produkcję specjalnych albumów kolekcjonerskich, podobnych do tych na znaczki. Zaczęli pojawiać się artyści specjalizujący się w malowaniu obrazków rozmiarów kartonika. Tak - cały świat zachłysnął się możliwością prostego i taniego przesyłania wiadomości, które dodatkowo cieszyły oko – szacuje się, że niedługo po wprowadzeniu ich do obiegu międzynarodowego w obrocie było już około 2,5 miliarda pocztówek! Moda na pocztówkowanie nie ominęła Polski – u nas kartki zjawiły się w postaci widoku szczytu Śnieżka wydrukowanego w 1873 r. przez właściciela tamtejszego schroniska Fryderyka Rommera (nakład dzienny w 1900 r. wynosił ok. 1500 pocztówek!). Gdy w 1906 r. zostało utworzone Polskie Towarzystwo Krajoznawcze, jednym z jego pierwszych kroków było wypuszczenie serii kartek z obrazkami przedstawiającymi szczególnej urody miejsca w kraju (warto rzucić okiem na pewną pocztówkę z 1921 r., wprost przesyconą żubrami i atmosferą Białowieży). W pewnym momencie pojawił się pewien problem – jak nazwać ten wynalazek? Wielu Polaków było niechętnych niemieckiej „kartce korespondencyjnej” czy rosyjskiej „odkrytce”. Toteż organizatorzy „Pierwszej Wystawy Kart Pocztowych” w 1900 r. ogłosili konkurs. Jury złożone z wybitnych językoznawców spośród 296 nadesłanych propozycji wybrało pięć: „listówkę”, „liścik”, „otwartkę”, „pisankę” i właśnie „pocztówkę”. Zwiedzający wystawę mogli zagłosować na którąś z powyższych nazw – ostatecznie najwięcej głosów otrzymała ta ostatnia, wymyślona przez panią „Marię z R”. Jakież to zdziwienie musiało pojawić się na twarzy ogłaszającego wyniki, gdy w kopercie konkursowej znalazł prawdziwe nazwisko autora tegoż neologizmu! A brzmiało ono… Henryk Sienkiewicz. Złota era pocztówki, od 1905 r. już w obecnej formie (obrazek po jednej, tekst i adres po drugiej stronie), zamknęła się wraz z zakończeniem Wielkiej Wojny. Podczas


16 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 konfliktu kartki służyły już nie tylko do kontaktu z najbliższymi w okopach, ale rozsyłane były również w celach propagandowych, dobroczynnych i niekiedy też dokumentacyjnych. Po wojnie, wskutek obniżenia ilości i jakości pocztówek oraz zmiany warunków materialnych i ekonomicznych dotychczasowych społeczeństw, nie było już tyle miejsca na pocztówki. Na szczęście, na świecie żyli i żyją ludzie z żyłką do kolekcjonerstwa – w tym przypadku zwani deltiologami – którzy nie pozwolili pocztówce zniknąć w odmętach dziejów. Cytując artykuł z „Naokoło świata” (1924): „Powodem powodzenia pocztówki jest nie tylko to, iż bywa ona odbiciem chwili. Odpowiada ona jeszcze innym wymaganiom epoki: oto tanim kosztem zaspokaja manię kolekcjonerstwa. Drogi jest sztych, piękna książka, obraz, rzadki autograf. Pocztówkę można nabyć za kilkanaście centymów, lub groszy i to wszędzie”. Kartki pocztowe zaspokajały chęć oglądania dalekiego świata, dzięki czemu obecnie stanowią niekiedy jedyne świadectwo dawnego życia i architektury. Dla niektórych stanowią wręcz styl życia – na przykład dla Edwarda Whartona-Tigara, który był posiadaczem największej na świecie kolekcji pocztówek z papierosami (obecnie jego zbiory znajdują się w British Museum). Czy obecnie, w erze SMS-ów, Messengerów, Snapów i e-maili jest jeszcze miejsce na pocztówki? Oczywiście, że tak! Wystarczy spojrzeć na dane z serwisu postcrossing.com, który zajmuje się przesyłaniem kartek pocztowych między nadawcami z całego świata. Na tym portalu Polska zajmuje 11 miejsce spośród wszystkich krajów świata, jeśli chodzi o ilość wysłanych pocztówek. Jeśli Waszą myślą było „dopiero jedenaste?”, to zachęcam do udziału w tej akcji bądź innej aktywności pocztówkowej. Pragnącym zostać kolekcjonerami, polecam zajrzeć do któregoś z warszawskich antykwariatów (Grochowski!) i poszperać w tych wystawionych na sprzedaż. Do obejrzenia rekomenduję również Gabinet Pocztówek na wystawie „Rzeczy” w Muzeum Warszawy. Nie zawiedziecie się! A teraz pozwólcie, że wrócę do adresowania kolejnej kartki. Kompletnie nie mogę sobie przypomnieć kodu pocztowego. *** Marcel Szabłowski

Donald Trump na ślubie, czyli anarchizm w pigułce „So be Donald Trump or be an anarchist, but make sure that your wedding does not end up like this” - śpiewali Eugene Hutz i Gogol Bordello, w piosence “American Wedding”. Jako że o tym złotowłosym przywracaczu świetności kraju zza wielkiej wody wiemy całkiem sporo, dziś wolałbym się przyjrzeć tym drugim, bardziej tajemniczym i zawiłym osobnikom. Wbrew pozorom anarchiści nie dążą do totalnego chaosu pełnego przemocy i niesprawiedliwości, lecz, jak sami to określają, „porządku bez władzy”. Przy okazji przedstawiania głównych nurtów i myśli tej ideologii, warto opowiedzieć o tym jak powstała, co motywowało jej twórców i jakie są przypadki jej wprowadzania w życie. Anarchizm jako zwarta ideologia rozwinął się w XIX wieku, choć jego różne, może i podświadome przekazy były obecne w historii. Weźmy na przykład ‘diggerów’ –


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 17 zbuntowanych chłopów, którzy przez krótką chwilę tworzyli federację kilku gmin gdzieś w środkowej Anglii, sprzeciwiając się kościołowi oraz panom ziemskim. Oczywiście wówczas ich podłoże działania było zupełnie inne, spowodowane feudalnym wyzyskiem, ale stanowił sygnał, że gdzieś na świecie są tacy, którym marzy się ludzkość bez władców. Jako konkretny pomysł na organizację społeczeństwa anarchizm wykrystalizował się nagle. Pierwszym człowiekiem w historii, który sam określił się anarchistą (wcześniej był to epitet obraźliwy) był Pierre Proudhon. Wydał on książkę „Wyznania Rewolucjonisty”, w której dał początek klasycznej doktrynie tej ideologii mutualizmowi. Postulowała ona oddanie prywatnych środków produkcji w ręce pracowników i tworzenie federacji kooperatyw pracowniczych, by wspólnie organizować wysiłek w potrzebnym wszystkim kierunku. Zawarto w niej postanowienie o wolnym rynku i pieniądzach - dopuszczano swobodny handel i wymianę dóbr przy zachowaniu zasad konkurencji. W kwestii podziału owoców pracy mutualiści kierowali i kierują się zasadą „każdemu wedle zasług” – ile wypracowałeś, tyle dostaniesz. Zarzutem, który można postawić temu systemowi podziału dóbr to pytanie: „A co z tymi co nie mogą pracować?”. Anarchizm zakłada, że ludzie będą opierać się na zasadach dobrowolności i solidarności społecznej. Niestety, niestety, we współczesnym świecie nie wszyscy obywatele pomagają potrzebującym i niewielu naprawdę los ludzi starszych lub chorych. W obecnym systemie słabszymi jednostkami zajmuje się państwo. W wypadku mutualizmu o takie osoby troszczyłaby się pewnie najbliższa kooperatywa, istniałoby jednak niebezpieczeństwo defraudacji dóbr gromadzonych w tym celu i brak kontroli nad osobami tym się zajmującymi. Takich pytań i odpowiedzi na nie są tysiące. Z pewnością znajdą się głosy, że mutualizm jest nie do zrealizowania we współczesnych czasach. Cóż, musimy pamiętać jednak o dwóch rzeczach. Po pierwsze, Proudhon żył ponad 150 lat temu, a w jego czasach można było trafić do więzienia za udział w wystąpieniu robotniczym bądź za wydanie broszury krytycznej wobec panującego systemu. Wtedy klasa robotnicza nie miała żadnych praw, żyła krótko i w nędzy, więc jego idee były jak najbardziej na czasie. Po drugie, to, co proponuje mutualizm, nie jest wiążące. Anarchizm dąży do wolności, więc modyfikacja poprzednich pomysłów jest jak najbardziej dozwolona, wręcz wskazana z uwagi na zmianę sytuacji, a także prawo do wolności myśli i poglądów. Drugim, nieco młodszym nurtem jest anarchokomunizm. Opracowany został przez Piotra Kropotkina, rosyjskiego rewolucjonistę działającego w drugiej połowie XIX wieku. Proponował on bardziej radykalne rozwiązania i jak wielu po nim uważał, że trzeba użyć zbrojnej siły rewolucji, aby zaprowadzić komunizm wolnościowy (w


18 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 odróżnieniu od Proudhona, który twierdził, że można dokonać zmiany systemu w pokojowy sposób). Ale co dokładnie to oznacza? Ideologia ta zakłada, że ludzie powinni stworzyć samorządne komuny o niewielkich rozmiarach (według myślicieli anarchistycznych komunizm państwowy się nie sprawdza, gdyż jest sterowany centralnie i nie może objąć potrzeb poszczególnych jednostek, którym ma służyć), by te poprzez demokrację bezpośrednią odpowiednio przydzielały sobie cele i zadania. Zaspokojenie wszystkich potrzeb miałoby opierać się na handlu i współpracy z innymi komunami na początku na poziomie lokalnym, potem regionalnym, następnie odpowiadającym rozmiarom państwa, kontynentu, a finałem tego procesu byłoby utworzenie światowej Federacji Komunistycznej. Wszystkie problemy byłyby rozwiązywane za pomocą dialogu i porozumienia między mieszkańcami. Wszyscy pracowaliby do wspólnej puli i w celu zaspokojeniu potrzeb czyli przez wzgląd na jednostkę ustalało by się, ile kto potrzebuje danych dóbr. W ten sposób nikt nie byłby pokrzywdzony (pracuje się nie w celu indywidualnego zysku). Podstawą sukcesu takiego przedsięwzięcia byłaby lokalność. Mniej osób równa się większy indywidualizm, a co za tym idzie łatwiejsze dopasowanie przydziału do potrzeb, łatwiejsze pomaganie sobie nawzajem - lepiej się znając łatwiej zachęcić kogoś do solidarności społecznej. Dzięki temu można by było także zrealizować polityczne punkty nurtu. Swobodne przemieszczanie się (wraz z zniesieniem państwa zniesiono by również granice), egalitaryzm, wolność wyrażania poglądów itp. Z filozoficznego punktu widzenia jest to myślenie utopijne, szczególnie biorąc pod uwagę czas i miejsce życia autora koncepcji. Pamiętajmy, że Kropotkin żył w Rosji Carskiej. Oznaczało to niewiarygodny wyzysk chłopów, bardzo wysokie podatki, brak praw i przywiązanie do ziemi. Wtedy Światowa Federacja Komunistyczna wydawała się z praktycznego punktu widzenia niemożliwa. Jak komuny komunikowałyby się na większą skalę (krajową, kontynentalną)? Dziś w erze ruchów anty- bądź alterglobalistycznych oraz Internetu, a co za tym idzie lepszej, szybszej komunikacji, niewykluczone jest, że może gdzieś kiedyś zostanie zniesione państwo i powstanie obszar anarchistyczny. Odmian anarchizmu jest niemalże tyle, ilu jego zwolenników. Jednak mają one cechę wspólną – potrafią ze sobą współpracować. W wielu sytuacjach reprezentanci różnych ruchów łączyli siły, by pokazać, że mimo różnic w szczegółach ich główną wartością jest współpraca. To, co opisałem powyżej to tylko dwa najbardziej „klasyczne” odmiany. Inicjatywy anarchistyczne w dzisiejszych czasach są inne niż te sprzed 100 lat. Choćby anarchofeminizm czy zielony anarchizm podejmują problemy XXI wieku i nie muszą wcale równać się rewolucji. Dzięki anarchistom w naszym społeczeństwie zagościło wiele idei. Sprzeciw wobec wyzysku czy zastanego porządku - między innymi te motywy pochodzą głównie od anarchistów. Obrona mniejszości oraz sprzeciw wobec faszyzmu to rzeczy na stałe wpisane w ideologię wolnościową. Anarchizm jest również nierozerwalnie złączony z subkulturą punków, która na stałe odcisnęła się w muzyce i w dzisiejszej kulturze3. Kiedy więc ogarnia cię uczucie, że państwo i panujący system są niesprawiedliwe, pamiętaj, że nie jesteś jedyny. Przypis od korektora: Niedawno w kinach leciał film „Jak podrywać dziewczyny na prywatkach”, nawiązujący właśnie do czasów wybuchu mody na punków i anarchizm. Szczerze polecam, szczególnie fanom Neila Gaimana. 3


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 19 *** Julia Ukielska

Whitney Houston – za maską legendy Była jedną z największych gwiazd wszech czasów, wielbioną przez miliony. Miała wszystko - talent, sławę, pieniądze. Mimo to nie była szczęśliwa. Jednak gdy zagłębimy się nieco w życiorys tej amerykańskiej piosenkarki, przestanie nas to dziwić. Whitney Houston urodziła się w Newark, w bardzo umuzykalnionej rodzinie. Jej matka, piosenkarka Cissy Houston, współpracowała między innymi z Elvisem Presleyem i Arethą Franklin (która później została matką chrzestną Whitney). Przebywanie wśród takich artystów jak Gladys Knight, Dionne Warwick, Roberta Flack czy Chaka Khan ukształtowało Whitney jako piosenkarkę. Jednak praca matki miała także swoje ciemne strony - Cissy często wyjeżdżała w długie trasy koncertowe, podczas których przyszła piosenkarka wraz z bratem pozostawali pod opieką innych osób. Ponadto, jak ujawnił Kevin Macdonald, reżyser filmu ,,Whitney”, piosenkarka była w dzieciństwie molestowana seksualnie przez swoją kuzynkę - Dee Dee Warwick, co miało znaczący wpływ na jej stan psychiczny. Whitney od 11 roku życia śpiewała w chórze. Ze względu na nieprzeciętną urodę jako nastolatka pracowała też jako modelka i aktorka, jednak najważniejszą rzeczą był dla niej śpiew. W wieku 18 lat podpisała kontrakt z Clivem Davisem. Nagrywanie płyty trwało aż dwa lata, ale okazała się ona ogromnym sukcesem. Utrzymywała się na szczycie przez 14 tygodni oraz była najlepiej sprzedającym się debiutanckim albumem w historii muzyki. Whitney zaczęła zdobywać nagrody i jeździć w trasy koncertowe. Wydawała kolejne albumy, grała na wielu imprezach, a jej nazwisko stawało się coraz głośniejsze. Apogeum popularności przypadło na 1992 rok, kiedy wystąpiła w superprodukcji Micka Jacksona ,,Bodyguard”. Zarówno film, jak i jego soundtrack (zawierający takie hity jak ,,I will always love you” czy ,,I have nothing”) pobiły wszelkie rekordy popularności. W tym samym roku piosenkarka wyszła za mąż za Bobby’ego Browna. Jak sama twierdziła, kochała go najbardziej na świecie. Jednak ta ogromna miłość okazała się jej zgubą. Bobby był zazdrosny o sukces Whitney. Dostawał szału, gdy nazywano go ,,panem Houston” i nie mógł pogodzić się z tym, że stoi w cieniu żony. Whitney nie chciała go stracić, więc mianowała go swoim menadżerem i ulegała mu pod każdym względem - byleby tylko czuł się ważny. Jego zazdrość przysłaniała jej szczęście z nagród i sławy. W 1993 urodziła się ich córka Bobbi Kristina Brown. Już wtedy wszystko zaczęło się psuć. Bobby miał problemy z prawem i trafił na jakiś czas do więzienia. Piosenkarka dalej


20 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 jeździła w trasy, zabierając w nie także córkę - ze strachu, aby Bobbi nie przytrafiło się to samo, co jej matce. Wkrótce wraz z mężem całkiem pogrążyli się w narkotykach. Ciężko jest ustalić początek spirali - wiele źródeł donosi, że piosenkarka zażywała je jeszcze przed poznaniem męża. Jedno jest pewne - to z nim brała najwięcej. Jej życie zaczęło przypominać horror. Bobby bił ją i poniżał na oczach córki, a ona była mu posłuszna. Dlaczego od niego nie odeszła? Wyjaśnień jest kilka. Po pierwsze, poprzez małżeństwo z nim chciała pokazać, że nie zawsze jest ,,grzeczną dziewczynką”. Po drugie, chciała udowodnić sobie samej, że jest w stanie stworzyć normalną rodzinę mieć męża i dzieci. Było to także spowodowane jej rozterkami w sprawie własnej orientacji seksualnej. Jednak to właśnie związek z Brownem ściągał ją na dno. Brała niesamowite ilości narkotyków, chudła w zastraszającym tempie, a na wszelkie próby pomocy reagowała agresywnie. Wydawała miliony dolarów na luksusowe apartamenty, prywatne jachty, wycieczki na egzotyczne wyspy oraz najdroższe studia nagraniowe, do których nawet nie wchodziła. Fani byli spragnieni jej nowych utworów, jednak jej głos także był w coraz gorszym stanie - straciła swoją niesamowitą barwę, zaczęła brzmieć matowo, w niczym nie przypominała samej siebie z okresów świetności. W końcu, w 2007 roku jej matka doprowadziła do jej ubezwłasno-wolnienia i przymusowego odwyku. Whitney nigdy jej tego nie wybaczyła, chociaż najprawdopodobniej Cissy uratowała jej wtedy życie. Po wyjściu ze szpitala coś się w niej zmieniło - rozwiodła się z mężem i nagrała kolejną płytę. Z powodu problemów finansowych zdecydowała się wyruszyć w kolejne tournée. Okazało się ono fiaskiem - gwiazda nie była w stanie śpiewać co wieczór po 3 godziny, musiała wspomagać się sterydami, które z kolei powodowały szybkie tycie. Jej występy były ostro krytykowane - zarówno przez publiczność, jak i media. "Whitney dziś wyglądała, jakby była zupełnie z innej planety, a cały koncert był po prostu... kpiną. Kiedy ktoś z takim nazwiskiem podczas występu nie pokazuje nic ze swojego wielkiego talentu, to coś chyba jednak jest nie tak" – stwierdził jeden z fanów po koncercie w Brisbane w 2010 roku. To wszystko zaczęło ją przerastać. Piosenkarka została znaleziona martwa w łazience swojego hotelowego pokoju w przededniu gali Grammy, na której miała wystąpić. Przyczyna śmierci po dziś dzień nie jest dokładnie znana. Spekulowano, że gwiazda zmarła w wyniku przedawkowania alkoholu, narkotyków oraz leków przeciwdepresyjnych lub sugerowano, że była zadłużona, a dilerzy odebrali swój dług w brutalny sposób. Oficjalną przyczyną śmierci jest przypadkowe utonięcie. Testy toksykologiczne wykazały w jej organizmie obecność marihuany, leków uspokajających oraz kokainy, a także środka zwiotczającego mięśnie - antyhistaminy - którą gwiazda zażywała nałogowo. To wszystko w połączeniu z problemami z sercem przyczyniło się do jej zasłabnięcia i w efekcie utonięcia w wannie hotelowej toalety. Whitney Houston wydała 7 albumów, sprzedała 170 milionów płyt oraz zdobyła ponad 400 nagród. Na zawsze pozostanie legendą i królową muzyki pop. Jednak jej historia udowadnia nam, że nawet za najbardziej uśmiechniętą, utalentowaną i kochaną osobą może skrywać się wielka tragedia.


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 21 *** Weronika Winiarska

Automne-hiver 2018/19 Lato już za nami, a jesień nadchodzi wielkimi krokami. Wraz z nią zmieniają się wybiegi, a co za tym idzie nasza szafa. W tym roku rządzą lata osiemdziesiąte - od trzech sezonów styl disco króluje w Paryżu, Mediolanie i w Nowym Jorku. Ale co to konkretnie oznacza? Po pierwsze, marynarki z szerokimi ramionami, sukienki z podkreśloną talią lub z zarysowaną linią ramion, miniówki oraz szerokie paski podkreślające walory sylwetki to must-have kobiecej garderoby z tego okresu. Na jesień i zimę 2018/19 swoje stylizacje wykończyli nimi tacy projektanci jak Miuccia Prada, Donatella Versace, Elisabetta Franchi czy Tom Ford. Pojawiło się dużo lakierowanej skóry - zarówno tej matowej, jak i błyszczącej. Na wybiegach idealnie sprawdziła się w połączeniu ze stylem westernowym, ale też w ekstrawaganckim, wieczorowym wydaniu. Na pokazach dominowały skórzane sukienki, spodnie, płaszcze i kurtki. Te ostatnie na co dzień nosi się zwłaszcza do jeansów. To trend nie na każdą okazję, ale miłośnikom stylu ulicznego z pewnością się spodoba. Kolejnym trendem były zwierzęce wzory, które w tym sezonie nabiorą szlachetnego i eleganckiego wyrazu. Zarówno w postaci tradycyjnych płaszczyków (Calvin Klein, Givenchy i Victoria Beckham), jak i sukienek. Popularne będą total looki, czyli zwierzęce wzory od stóp do głów (Dolce&Gabbana, Tom Ford, Max Mara lub Roberto Cavalli) oraz zwierzęce printy (Tom Ford). W tym roku nie opuści nas wzór w kratę. Ostatnim hitem była szara kratka, głównie na marynarkach i płaszczach. Teraz pojawi się jej dużo w postaci czerwieni z granatem oraz żółtego z niebieskim czy fioletem, również na sukienkach, kompletach (garniturach lub garsonkach) oraz dodatkach (torebkach i szalikach). Nowe, żywsze kolory będą alternatywą dla nudnej szarości. A kratka to trend dla każdego rodzaju sylwetki. Jest tyle rodzajów tego wzoru, że każdy znajdzie styl dla siebie, tym bardziej w tym sezonie, w którym do wyboru macie lekką vichy, cięższe kraty księcia Walii, tartan (w stylu szkockim), retro lub argyle (tzw. romby) oraz nowoczesną windowpane. Nie zapominajmy jednak o tradycyjnym eleganckim płaszczu, dobrym na każdą okazję. Najważniejszy jest perfekcyjny fason i jakość materiału. W kolekcjach znalazły się przepiękne propozycje płaszczy dwurzędowych, asymetrycznych, z obniżonymi ramionami, przypominających fasonem trencze, dwuwarstwowych, gładkich, w motywy zwierzęce, kratę, a nawet w kwiaty.


22 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 Peleryna w wydaniu maxi to hit nadchodzącego sezonu. Propozycji jest wiele: począwszy od tych wełnianych, poprzez skórzane, aksamitne, futrzane, jedwabne czy też przezroczyste peleryny przeciwdeszczowe. A jeśli nie peleryna, to artystycznie zamotana narzuta, najlepiej imitująca miłe w dotyku koce. Modne będą też wszelkiego rodzaju krótkie etole, jak również sukienki, bluzki czy kurtki połączone ze wspomnianymi etolami. Rodzaje będą równie różnorodne, co kolory. W tym roku znowu pojawią się nawiązania do stylu westernowego w ciekawym nowoczesno-elegancko-tradycyjnym wydaniu. Na nowo zinterpretowane motywy i fasony charakterystyczne dla Dzikiego Zachodu będą nas kusić: w tym sezonie jeansowe i zamszowe spodnie, koszule, kurtki, płaszcze i sukienki w drobne kwiaty. Co oprócz tego? Modne koszule w kratę, z lejącymi się rękawami, frędzle, koronki, hafty i stonowane kolory ziemi. Do tego obowiązkowo kowbojki i kapelusze. Jeśli nie jesteście przekonani do tego stylu, wystarczy niewielki detal w postaci wzoru krowy, frędzli, sztruksów lub skóry. Powoli rozstajemy się z napisami na ubraniach, a ich miejsce zastępuje logomania. Obecnie nie muszą to być wielkie napisy w centralnym miejscu stroju, ale również drobny akcent z boku. Nosimy je do wszystkiego - wzorzystych spodni, skórzanych, długich czy plisowanych spódnic. Najbardziej pożądane będą te z domów mody i znanych marek, ale również te w stylu vintage. Kurtka, płaszcz, sukienka, spódnica, buty, a nawet garnitur - błyszczymy przede wszystkim w metalicznych odcieniach srebra i tęczowego hologramu, a w wersji elegantszej w graficie i czerni. Plisowane spódnice i sukienki wciąż mają się dobrze. Możemy je podziwiać zwłaszcza w połyskujących wersjach metalicznych oraz w mocnych neonowych kolorach. Kwiaty w tym roku widzieliśmy w lato i na wiosnę, ale projektanci pokochali ten styl, dlatego jesień nie może obyć się bez tego trendu. Zobaczymy go w wydaniu romantycznym, graficznym, abstrakcyjnym, trójwymiarowym oraz kwiaty malowane jak obrazy. Taki motyw zawsze znajdzie swoich wiernych zwolenników. Koronki w czarnej wersji to sprawdzony klasyk, a jeśli w czerni nam nie do twarzy to z powodzeniem możemy wybrać np. głęboki odcień bordo. W wersji romantycznej koronki sprawdzą się w jasnych kolorach, w tym sezonie można skusić się na przykład na kolor kremowy. Lakierowane płaszcze, plasti-kowe peleryny, buty i torebki, a także gniecione sukienki z efektem holograficznym bez wątpienia pomogą nam stworzyć wyjątkowy look. Na wybiegach pojawiło się wiele propozycji, które łączą w sobie kontrasty: innowacyjne materiały wtórują miękkim dzianinom, a ultranowoczesna moda tworzy oryginalny duet z elementami inspirowanymi stylem retro. Tego typu ubrania przyciągną raczej wielbicielki streetstylu i fashionistki, które wykorzystają tego typu ubrania jedynie do sesji zdjęciowych. Ludzi ceniący sobię codzienną wygodę i funkcjonalność nie będą


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 23 zainteresowani tym trendem, trudno bowiem wyobrazić sobie noszenie zimą takiego okrycia wierzchniego, zwłaszcza przy minusowych temperaturach. Na koniec mój ulubiony trend – nowy dress code. Obecnie kobiety coraz częściej chcą dopasować modę do aktywnego trybu życia, aby czuć się jednocześnie kobieco i elegancko w nietuzinkowy sposób. Współcześnie garnitur nie kojarzy nam się tylko z bizneswoman, każda kobieta może się zaopatrzyć w czarny smoking czy różnokolorowe komplety. *** Ignacja Matejowska

Polacy nie gęsi! Powszechnie wiadomo, że Polacy jak nikt inny są dumni ze swojej kultury i języka. Chwalimy się na prawo i lewo, że udało nam się nie zatracić ani jednego, ani drugiego, mimo tych naszych “stu dwudziestu trzech lat”. Przeciętny obywatel naszego kraju średnio raz na miesiąc wypowiada magiczne: „Bo my, Polacy…”. Nikt nie chroni honoru i przeszłości swojego kraju tak jak My, Polacy. Nikt tak wspaniale nie wygrywa meczy[1] jak My, Polacy. Nikt inny nie ma tak trudnego języka jak My, Polacy. O, właśnie! Język. Nasz wspaniały „szeleszczący” twór, z dziwacznie połączonymi głoskami, kłopotliwą pisownią, nietypową odmianą rzeczowników, czasowników, przymiotników i Bóg wie, czego jeszcze, oraz większą ilością wyjątków niż reguł, stanowi prawdziwą Dumę Narodową. Jest przecież jednym z najtrudniejszych języków świata! Ale czy rzeczywiście? Bądź co bądź, nie można mówić o jednym rankingu najtrudniejszych języków. Co prawda, cały świat powołuje się na badania bliżej niezidentyfikowanych „amerykańskich naukowców”, bo ci są obdarzeni największym zaufaniem, ale umówmy się – nawet jeśli obserwacje tego typu naprawdę miały miejsce, prowadzone były pod kątem anglojęzycznego mocarstwa. W końcu każdy naród tworzy listę adekwatnie do swoich umiejętności i predyspozycji. Dla Czecha polski będzie łatwiejszy dzięki podobnej strukturze i brzmieniu niż dla Hiszpana, dla którego odmiana przez przypadki i magiczne „szczciziąęrzżchh” stanowią swoistą „czarną magię”. W zależności od tego, kto jest autorem rankingu (weźmy pod uwagę nie tylko narodowość, lecz także poglądy), w takim miejscu klasyfikuje „trudność” naszej kochanej mowy, obok chińskiego, węgierskiego, rosyjskiego, tureckiego, arabskiego, japońskiego, islandzkiego, duńskiego, fińskiego i - o dziwo - czasem francuskiego*. Niestety, tutaj nasza „wyższość” nad innymi krajami się kończy. W języku polskim poza łamańcami językowymi, które wywołują śmiech, są jeszcze tryliardy reguł i wyjątków – one już tak zabawne nie są. Gdyby nie był on tak zawiły, z pewnością znalazłoby się więcej chętnych do jego nauki. Wtedy przyjeżdżaliby oni do Polski szlifować umiejętności, zostawaliby tutaj (może na stałe), a wtedy wspieraliby gospodarkę. Tylko patrzeć, jak nasza ojczyzna stałaby się Prawdziwym Zachodnim Mocarstwem…


24 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 Nie, nie, nie. Musimy niestety uświadomić sobie, że stawianie polskiego na równi z chińskim i arabskim wcale nie podnosi poziomu jego atrakcyjności – a wręcz przeciwnie. Polski nigdy nie podbije międzynarodowych serc tak jak kiedyś łacina, później francuski, a obecnie angielski. Nikt normalny nie będzie się męczyć godzinami, aby opanować podstawy podstaw, jeżeli w tym czasie zrobi większe postępy w nauce angielskiego. I o ile ludzie uczą się chińskiego czy rosyjskiego, to robią to dlatego, że kraje te są potęgami. My tymczasem możemy pomarzyć o Polsce jako mocarstwie i z pilnością wziąć się za naukę języków obcych, które są kluczem do sukcesu – nikt poza Polakami, potomkami Polaków-emigrantów i innymi dziwakami4 nie uczy się polskiego. To my musimy schować dumę do kieszeni i wyjść do świata, nie na odwrót. *** Aleksandra Duć

Bezdomni tego świata Mężczyzna wyglądający na jakieś 40, a nawet 60 lat, brudny, śmierdzący, zarośnięty, bełkoczący. Zatacza się po ulicy, wchodząc w drogę “prawowitym” obywatelom. Nierzadko zaczepia w celu wyłudzenia kilku złotych na kolejną puszkę piwa, bywa agresywny i nachalny. Często bezczelnie zajmuje całą ławkę w parku, a w tramwaju potrzebuje osobnego wagonu, gdyż jego odór jest nie do zniesienia dla większości podróżujących. Krótko mówiąc - menel, żul, pijak. Mocne słowa, prawda? Każdy z nas chociaż raz w życiu spotkał osobnika posiadającego wymienione cechy. Niektórzy rzucili mu spojrzenie pełne pogardy, inni przyspieszyli kroku, odwracając przy tym wzrok. Byli też tacy, którzy podeszli, wdali się z nim w dyskusję, wyśmiali. A czy ktoś kiedykolwiek zadał sobie pytanie o powód, dla którego ten pan spędza dnie na ulicy, nocą zaś tuła się po mieście. Co sprawiło, że został pozbawiony dachu nad głową, pracy i godności? Bez wątpienia znaleźli się i tacy, którzy poświęcili chwilę, by zastanowić się nad problemem bezdomności, może nawet doszli do jakichś wniosków. Zwykle jednak ludzie bezmyślnie akceptują proste skojarzenia: uzależnienie, nałóg, pijaństwo. 4

Przypis od korektora: Z tego miejsca pozdrawiamy Wydziały Polonistyki w Tokio i Seulu!


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 25 Tylko co było pierwsze – topienie smutków w alkoholu, a później wynikające z tego problemy mate-rialne i nasilający się ostracyzm społeczny, czy może wręcz przeciwnie – wyklu-czenie i brak bądź utrata domu poprzedziły alkoholizm? Uwaga! Jest jeszcze opcja trzecia, jakże często pomijana i tłamszona przez bardziej stereotypowe odpowiedzi. Może wbrew ogólnemu przekonaniu, nie każdy bezdomny ma problemy ze spożywaniem trunków wysokoprocentowych w nadmiernej ilości? No dobrze, ale dlaczego w takim razie mieszka na ulicy i znajduje się na marginesie społeczeństwa? Według badań przeprowadzonych w Polsce w roku 2017 przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, ludzie tracą dach nad głową z powodu eksmisji czy wymeldowania, co często idzie w parze z brakiem pracy. Co zaskakujące, kolejnym często wymienianym powodem są problemy rodzinne i przemoc domowa. W czołówce znajdują się również uzależnienia, ale jest też kilka bardziej „nietypowych” odpowiedzi, na przykład problemy zdrowotne lub psychiczne. Należy zatem strzec się generalizacji. Nie każdy bezdomny jest bowiem alkoholikiem, nie każdy jest w wieku średnim i przede wszystkim – nie każdy jest… mężczyzną. Niestety, na ulicy lądują też samotne matki z dziećmi, które nie są w stanie utrzymać siebie i potomstwa. Grupę bezdomnych dopełniają też młodzi ludzie, którzy uciekli z domów przed konfliktami rodzinnymi i jeszcze nie znaleźli dla siebie lepszego miejsca. Jak widać, zbiór społeczny opatrzony nazwą „bezdomni” jest równie zróżnicowany i niejednolity jak każdy inny. Wśród nich, tak jak w społeczeństwie, zdarzają się jednostki nieuczciwe, używające kłamstwa jako narzędzia do zdobywania pieniędzy na alkohol, ale są też inni – ludzie, którzy jakiś czas temu byli jak my: mieli dom, rodzinę i cele życiowe, a teraz po prostu zagubili się w tym świecie pełnym wymagań, pozbawionym wyrozumiałości i empatii. To od nas zależy, jak zareagujemy następnym razem, przechodząc obok proszącego o pieniądze bezdomnego. Nie bądźmy obojętni. Bądźmy – z jednej strony – ostrożni, z drugiej zaś – pełni miłości i sympatii do drugiego człowieka. *** Zuzanna Michaś

Naj, naj, naj… Dubaj! Jednym z przystanków na trasie moich tegorocznych wakacji był Dubaj – nowoczesne, rozwijające się w zawrotnym tempie miasto w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Była to moja pierwsza (i na pewno nie ostatnia) tak egzotyczna podróż, dlatego podzielę się z Wami moimi wrażeniami. 1) Do nieba i jeszcze wyżej


26 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 Pierwsze, co oszołomiło mnie po wjeździe do Dubaju, była wysokość budynków. Wyobraźcie sobie, że w całej Warszawie stoją wieżowce podobne do tych w Centrum, a potem dodajcie do nich po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt pięter. Tak właśnie wygląda Dubaj. Na dodatek nie wszystkie wieżowce są takie same! Konstruktorzy prześcigają się w coraz to bardziej ekstrawaganckich pomysłach. Moimi zdecydowanymi faworytami są skręcona butelka, wieloryb oraz dwa budynki połączone ze sobą basenem kształtem przypominającym statek. 2) Jak tu gorąco! Dubaj to nietypowe miasto, ponieważ jest zbudowane dosłownie na pustyni (wyraźnie widać miejsce, w którym przebiega granica stref). Właśnie z powodu tego położenia temperatury latem dochodzą czasami nawet do 50 stopni Celsjusza. Co ciekawe, nie maleją wraz z upływem doby. Jeśli wyszlibyście o północy na balkon, temperatura nadal wynosiłaby około 40 stopni Celsjusza. Jednak mieszkańcy Dubaju mają sposoby na trudne warunki. Prowadzą swoje życie w klimatyzowanym mieszkaniach, klimatyzowanych samochodach, klimatyzowanych centrach handlowych, które stanowią podstawowe miejsca spotkań towarzyskich. Nawet przystanki autobusowe to zamknięte, klimatyzowane wewnątrz budki. 3) Burj Khalifa Spośród wielu dubajskich wieżowców należy wymienić ten, który jest najwyższy na świecie. Nazywa się Burj Khalifa, a jego wysokość wynosi aż 829 m. Choć cały budynek ma 163 piętra użytkowe, turyści są wpuszczani na 123, 124 i 148 piętro, z czego na 148 wchodzi 30 osób co 30 minut. Obserwując z tej wysokości zachód słońca, możemy zauważyć ciekawy efekt optyczny. Polega on na tym, że przez obecność szyby wydaje nam się, iż widzimy dwa słońca, jednak tak naprawdę jedno z nich jest tylko odbiciem drugiego. 4) Dubai Mall W Dubaju, poza najwyższym budynkiem, znajdziemy także największe na świecie centrum handlowe. Dubai Mall ma aż 1 124 000 m2 powierzchni, a na jego terenie znajduje się ponad 1200 sklepów oraz 120 kawiarni i restauracji. Poza tym klienci mogą skorzystać z takich atrakcji jak wystawa dinozaurów, park wirtualnej rzeczywistości (VR), nawiedzony dom, lodowisko, symulator lotów czy oceanarium, w którym oprócz zwykłego oglądania kolejnych akwariów można na przykład spróbować nurkowania, pokarmić egzotyczne gatunki ryb bądź przepłynąć się łódką ze szklanym dnem. 5) Zima w wiecznym lecie Dubai Mall nie jest jedynym centrum handlowym, które warto odwiedzić. W Mall of the Emirates do dyspozycji klientów oddano jedyny na Bliskim Wschodzie… stok narciarski. Wygląda on dokładnie tak jak w europejskich kurortach narciarskich, jedyna różnica tkwi w tym, że znajduje się w zamkniętym, oddzielonym od reszty galerii pomieszczeniu, w którym utrzymywana jest stała temperatura -3 stopni Celsjusza. Jest pierwszym na świecie krytym stokiem, w skład którego wchodzi czarna, czyli najtrudniejsza trasa narciarska. W pobliżu zlokalizowane są: tor saneczkowy, lodowisko i jaskinia lodowa, a także szkółka narciarska. Dodatkową atrakcję stanowią pingwiny, które kilka razy dziennie są wypuszczane na teren obiektu. 6) Im mniej, tym lepiej Ze względu na trudne warunki klimatyczne, czyli przede wszystkim temperaturę, po Dubaju najwygodniej jest poruszać się samochodem. Co ciekawe, chcąc zainwestować


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 27 w jeden, więcej pieniędzy wydamy nie na jego zakup, ale na rejestrację. Im mniej cyfr na tablicy rejestracyjnej, tym wyższa jej cena. Podstawowym wariantem, na który decyduje się najwięcej mieszkańców Dubaju, jest pięć cyfr. Mieszkańcy opowiadają historię o imigrancie z Indii, który za rejestrację z jedną cyfrą, czyli taką, jaką mają członkowie rodziny królewskiej, zapłacił około 35 mln dirhamów (lokalna waluta w Zjednoczonych Emiratach Arabskich). 7) Nowy rekordzista? Niedawno w Dubaju rozpoczęła się budowa nowego najwyższego budynku na świecie, jednak jego ostateczna wysokość utrzymywana jest w tajemnicy. Wszystko ze względu na fakt, że równolegle w mieście Dżudda w Arabii Saudyjskiej powstaje wieżowiec o nazwie Jeddah Tower, którego wysokość ma wynieść ponad 1000 m. Początkowo The Tower at Dubai Creek Harbour miał być o 100 m wyższy niż Burji Khalifa, czyli wznieść się na 930 m, ale teraz mówi się nawet o 1345 m. Dla porównania – Pałac Kultury i Nauki ma 231 m. Finał tego pojedynku poznamy w 2019 roku, na który zaplanowano otwarcie Jeddah Tower. Dubaj bardzo różni się od naszej poczciwej Warszawy. Jest bardzo ciekawym, wielokulturowym i wielonarodowościowym miastem. Warto go odwiedzić, żeby na chwilę oderwać się od codziennej rutyny i zobaczyć, jak się żyje w innej części świata. *** Jadwiga Mik

Inne chwalo, a swego nie znajo, A znać powinno, bo tam mieszkajo Warszawa. Zabita dechami wiocha gdzieś na lewym skraju wschodniej Europy (choć w rozmowie z zagranicznym i tak użyjesz eufemistycznego „Środkowej”, by pokazać wyższość nad tymi dzikusami zza Dniepru5). Stolica6 Kraju Kwitnącej Cebuli, z którego pochodzi wszelkie Januszostwo na tym i paru innych światach. Spiżarka wypełniona w dziewięćdziesięciu procentach słoikami z tego całego Radomia, Grójca i paru innych im podobnych dziur. Legendarna polska Warszawka, wylęgarnia aroganckich chamów i kandydatów na drenaż mózgów, bo w tej Polsce to do niczego się nie dojdzie, żeby coś osiągnąć, to trzeba polecieć do Stanów, do Wielkiego Jabłka, do Miasta Aniołów, a w najgorszym przypadku na ranczo w Montanie doić krowy, bo nie ma to jak Hameryka, tam nawet mleko mają lepsze. Jeśli tak myślisz, nie czytaj dalej. Nie jesteś godzien patrzenia na moje wypociny.

Proszę dzikusów zza Dniepru o nieobrażanie się. Pozdrawiam, dzikus znad Wisły. Gdyby ten artykuł był audiobookiem, przeczytałabym to „stolyca”, jak ci staruszkowie, którzy jeszcze kojarzą gwarę warszawską i zmusili lektora w metrze do powtarzania „następna stacja: Ratusz Arsenalllll” z tym charakterystycznym ruskim zaśpiewem. 5

6


28 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 Trzeba sobie uświadomić, że Warszawa to nie Londyn. To nie gigantyczna, zamieszkiwana przez tysiące kultur, od wieków trwająca w prawie nienaruszonym stanie, posiadająca setki muzeów (swoją drogą, wypełnionych niezbyt po angielsku zaiwanionymi z kolonii przedmiotami, ale nie o to, nie o to), ściągająca zbyt mocno ubitą śmietankę towarzyską z całego świata aglomeracja. Kluczem do zrozumienia tego miasta jest jedno słowo. Kameralność. Bo w jakim innym mieście tych rozmiarów wpadanie na znajomych na ulicy jest tak częste, że z przypadku staje się normą? Jakie inne miasto, które zostało tak zniszczone w czasie wojny, dało radę podnieść się z gruzów i obecnie prężnie się rozwija? O jakim innym mieście można powiedzieć, że może nie jest (jeszcze) całościowo olśniewające, ale za to zachwycające w szczegółach? Bo szkopuł tkwi właśnie w zauważeniu tych detali. Nie w poruszaniu się drogą domszkoła, z ewentualnymi wypadami do Złotych. Nie na przebieganiu przez Polin, pobawieniu się w Koperniku i wybraniu wszystkich karteczek w Muzeum Powstania. Nie w ograniczeniu się do spacerów na Agrykolę i z powrotem, do jedzenia tego samego przez cały czas i chlania BubbleTea na zmianę w jednym z trzech lokali na Chmielnej (ale założę się, że i tak mało kto rejestruje, że jest ich tam aż trzy). Co zatem radzę na schorzenie zwane wawapatią? Oto moja recepta: 1. Przejść się na spacer. Ale to takie nudne, stawianie stopy przed stopą w dosyć wolnym tempie, tylko po to, by gapić się na świat wokół i ingerować w strefy komfortu przechodniów, a nie wbijać oczy w ziemię czy w nowego smartfona! A wcale, że nie! Przejrzyj oferty, choćby na Facebooku. Wpisz w tę durną wyszukiwarkę „spacery po Warszawie”7 albo rusz głową i sami coś wymyśl. A może lepiej w ogóle nie myśl. Tylko wstań i wejdź w pierwszą lepszą ulicę z nastawieniem na szukanie pięknych drobnostek. Zobaczysz. 2. Wejść do mniej popularnego muzeum. Po pięćsetnej wizycie na Żelaznej skieruj swe kroki do Muzeum Etnograficznego, Muzeum Warszawy, Muzeum Warszawskiej Pragi, Muzeum Literatury, Muzeum Karykatury, Parku Miniatur, Muzeum Neonów, Muzeum PRL, Muzeum Drukarstwa, Muzeum Pawiaka, Muzeum Azji i Pacyfiku, Stacji Muzeum, Zachęty, Cytadeli, Fotoplastykonu… dlaczego tak mało ludzi je odwiedza?

Jak chcesz coś konkretnego, to Hanka Warszawianka albo spacery od Nero. Tą pierwszą panią polecam zaobserwować na Instagramie. Jeśli chodzi o to drugie, to i tak wiem, że siorbiesz tam kawusię praktycznie codziennie, więc czemu nie ruszyć tyłka i powspierać dalej obcego kapitału? 7


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 29 3. Poszukać ciekawych knajp. Przestań jeść te frytki w Okienku, pochłaniać wegańskie burgery w Krowarzywach czy odwalać Sknerusa McKwacza w Prasowym. Przejdź się dalej! Albo poszukaj pod nosem (najciemniej pod latarnią… szczególnie taką, która nie świeci). Nie tylko kuchnią u mamusi (i bufetem w czarną godzinę) może żyć człowiek! 4. Przejrzeć wydarzenia. I te darmowe, i te płatne. W Warszawie, szczególnie w roku szkolnym, mnóstwo się dzieje. Trzeba tylko wiedzieć, jak szukać. Albo zużyć pięć minut swojego drogocennego życia, wejść na kiwiportal, waw4free czy inne takie, przejrzeć oferty i zmusić się do wyjścia. Bo inaczej nie ma co narzekać na brak życia po szkole. 5. Poczytać. Porozmawiać. Poznawać. To tyle z mojej strony. Mam nadzieję, że teraz zaczniesz przyglądać się Warszawie i odkryjesz te cudowne detale, tę historię kryjącą się po kątach i za szklanymi oknami wieżowców. Żeby Ci w tym pomóc, w następnych numerach przyjrzę się poszczególnym puzzlom tworzącym to niezwykłe miasto, jakim jest Warszawa. Ale jak na razie, mieszczuchu, radź sobie sam. *** Julia Ukielska

Nie tylko placebo – o kawie słów kilka Jako że zaczął się rok szkolny, sezon na kawę jest w rozkwicie. Ten cudowny napój poprawia humor, rozbudza i zapewnia nam dobry początek dnia. Ale ile tak naprawdę wiemy o jego historii, działaniu na nasz organizm czy też różnicach pomiędzy kawowymi wariantami? Historia kawy Z odkryciem kawy wiąże się legenda o Shaikh Ash-Shadhilu, który pewnego dnia natrafił na stado wyjątkowo pobudzonych kóz. Z ciekawości spróbował zjadanych przez nie owoców i dzięki temu odkrył ich wpływ na organizm człowieka. Jednak ile jest w tej opowieści prawdy - nikt nie wie. Historycy mają problem nawet z umiejscowieniem legendy w czasie. Faktem jest jednak, że owoce kawowca były


30 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 wykorzystywane w Etiopii już w I w. p. n. e. Wówczas gotowano je z dodatkiem masła i soli. Wiele lat później, bo dopiero w XIII lub XIV w., zostały przywiezione do Jemenu, gdzie opracowano metodę wytwarzania z nich napoju, który Beduini rozpowszechnili w całej Arabii. Nawet nazwa ,,kawa” pochodzi od arabskiego słowa ,,gahwah” lub tureckiego ,,kahweh”, co znaczy ,,usuwający zmęczenie” lub ,,siła podnosząca”. W 1554 r. w Stambule otwarto pierwszą kawiarnię. Jednak niektórzy islamscy duchowni mieli opory z zaakceptowaniem nowego napoju. Twierdzili, że każda rzecz, która wywołuje fizyczne lub psychiczne zmiany u tego, kto ją spożył, winna być na mocy Koranu zakazana. Tak naprawdę to nie samo picie kawy było problemem, ale jej społeczny charakter. Kawiarnie stały się siedliskiem plotek, drwin, zabawy, ale co najważniejsze - dyskusji politycznych, a tego nie lubi autorytarna władza. W efekcie różni religijni konserwatyści od czasu do czasu zakazywali picia tego napoju. Trudno określić, kiedy kawa trafiła do Europy. Zapiski Leonarda Rauwolfa mówią, że nastąpiło to w XVI w., lecz rozpowszechniała się tam wolniej niż na Wschodzie. Mimo powstawania coraz większej liczby kawiarni, niektórzy wciąż widzieli w tym napoju szatana. Jednak na początku XVII w., za przyzwoleniem papieża Klemensa VIII, kawa wkroczyła do świata chrześcijańskiego. Legenda mówi, że po wypiciu pierwszej filiżanki stwierdził on: „Ten diabelski napój jest pyszny. Powinniśmy okpić czarta i ochrzcić kawę”. Do Polski kawa dotarła pod koniec XVII w. z południa, od panujących nad Mołdawią Turków. Pokochali ją Jan III Sobieski i Bohdan Chmielnicki. Jednak powszechnie nowy napój uznawano za niesmaczny, a nawet szkodliwy. Potępiali go Wacław Potocki i Jan Andrzej Morsztyn. W XVII w. zaczęły powstawać plantacje kawy. Pierwsze założyła Holandia w 1658 r. na Cejlonie. Następnie rozszerzyła uprawę na Jawę, z której rozprzestrzeniła się ona na cały Archipelag Sundajski. Francja pierwsze plantacje założyła na Martynice. Wkrótce uprawę kawy rozpoczęto również w Gujanie Francuskiej. W 1719 r. Portugalczycy wykradli z Gujany sadzonki i założyli pierwsze plantacje w Brazylii, która do dziś jest monopolistą na rynku. Obecnie na ziemi wypija się 400 miliardów filiżanek kawy rocznie, a owoce kawowca są drugim, po ropie naftowej, najpopularniejszym towarem handlowym na świecie. Rodzaje kawy Po przybliżeniu historii czas na krótki przewodnik po najpopularniejszych rodzajach kawy: Espresso - nazwa najprawdopodobniej pochodzi od włoskiego przymiotnika ,,espressivo” (wyrazisty), co doskonale oddaje charakter tej kawy. Przyrządzana z drobno zmielonych ziaren, ma mocny, gorzki i esencjonalny smak. W restauracji


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 31 podawana ze szklanką wody, aby móc przepłukać kubki smakowe. Espresso jest idealna na szybkie rozbudzenie - momentalnie daje nam mocnego kopa energetycznego! Cappuccino - powstaje po połączeniu espresso ze spienionym mlekiem, co nadaje jej cudowny, orzechowy kolor. Jest serwowana w filiżance ze spodkiem, na którym często znajdziemy herbatnik lub maślane ciasteczko. Dodatkowo przyprószona jest kakao i czekoladą - taka dawka cukru i kofeiny na pewno zapewni nam dobry humor i energię na cały dzień! Caffè Latte - niezwykle mleczna i delikatna kawa, często podawana z dodatkiem syropu o wybranym smaku - może być zarówno czekoladowy czy karmelowy, jak i owocowy. Serwowana w wysokich szklankach z długimi łyżeczkami do kompletu, aby ułatwić wyjadanie pysznej pianki z wierzchu. Z powodu dużej zawartości mleka nie ożywi nas tak łatwo, jednak może stanowić pyszny deser. Mocha (Mokka) - W przeciwieństwie do caffè latte, mocha nie może pochwalić się pyszną mleczną pianką. Zawiera za to inne cudowne składniki - bitą śmietanę i kakaową lub cynamonową posypkę. Jest połączeniem mocnej, aromatycznej kawy z gęstą czekoladą. Do jej serwowania mogą nam posłużyć szklanki do latte, z grubymi ściankami. Mocha z pewnością będzie się w nich pięknie prezentować i jeszcze lepiej smakować! Caffè Frappé - a teraz czas na kawową alternatywę na upalne dni. Jest przyrządzana na bazie kawy rozpuszczalnej, z dodatkiem mleka, cukru, no i oczywiście lodu! Gotową kawę można sączyć na leżaku, gdy gorąc za bardzo daje nam się we znaki. Zalety i wady kawy Wbrew pozorom, kawa nie tylko dodaje nam energii. Ma też szereg innych właściwości - zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Zacznijmy od plusów. Kawa polepsza pamięć krótkotrwałą i chwilowo podwyższa poziom IQ. Dlatego zarówno uczniowie, jak i studenci po kawie uczą się szybciej, ale gorzej jakościowo. Oprócz tego kawa przyspiesza metabolizm, tym samym zwiększa tempo przemiany lipidów i pomaga zapobiegać zmęczeniu mięśni, a także dotlenia organizm, przez co ułatwia koncentrację, a także pozytywnie wpływa na krążenie i układ trawienny. Z tego powodu po kawie czujemy się bardziej świeży, ożywieni i pobudzeni. Na dodatek naukowcy twierdzą, że napój ten ma działanie antydepresyjne. Nic, tylko pić! Ale… Spożycie zbyt dużej ilości kawy może wywoływać uczucie nerwowości, niepokoju i rozdrażnienia (tzw. „zdenerwowanie kofeinowe”). Gdy więc przesadzimy z jej ilością, zaczniemy się trząść, wszystko będzie nas denerwować i nie będziemy w stanie usiedzieć w miejscu. A o koncentracji możemy zapomnieć. Na dodatek kawa może zwiększać prawdopodobieństwo ataku serca u osób o wolniejszym metabolizmie oraz, podobnie jak herbata, wpływa na żółknięcie zębów i prowadzić do próchnicy. Zaś kofeina w niej zawarta jest substancją, która pobudza ośrodkowy układ nerwowy, co z


32 | M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 kolei prowadzi do uzależnienia. Efekt odstawienia kawy może spowodować kilkudniowe bóle głowy i rozdrażnienie. Tak więc nieważne, czy będziemy pić cappuccino we włoskiej kawiarni, czy cafe latte w warszawskim tramwaju - pamiętajmy, aby zachować umiar i… rozkoszować się każdym łykiem. *** Janek

Radosna Żmichotwórczość przedstawia: Półprawdy Nowy rok szkolny rozpoczął się z przytupem, a ja ze swojej strony pragnę serdecznie powitać osoby, którym Magazyn Żet dotąd był nieznany. Jako że tytuł mojego działu jest dość enigmatyczny, od razu przychodzę z wyjaśnieniem, czym jest Radosna Żmichotwórczość. Mianowicie jest to sfera uwolnienia artystyczno-filozoficznej duszy. Jeśli Was to zaintrygowało, zapraszam dalej! Moje dzisiejsze rozmyślania dryfują wokół tematu prawdy. Odpowiedź na pytanie, czym ona właściwie jest, jak się pewnie domyślacie, jest trudna i bardzo złożona, ponieważ odpowiedzi może być tyle, ile istot na tym świecie. Ale czy to zdanie jest słuszne? Powyższe pytanie zainspirowało mnie do napisania tekstu o półprawdach. To nie to samo co kłamstwa, ale specyficznie zmodyfikowana prawda, która jest ogólnie uznana. Innymi słowy: prawda, którą znamy, jest przetworzona i w swym przetworzeniu, które zmienia poniekąd jej pierwotny sens, zapisuje się w ludzkiej pamięci zbiorowej. Przy okazji podam przykład, który poznałam na jednej z lekcji łaciny (możecie się czuć zaszczyceni, iż rąbek tajemnicy wybrańców z rozszerzenia zostanie Wam uchylony). Mianowicie, półprawdą jest tłumaczenie sentencji, którą raczej każdy z Was już słyszał: memento mori oznacza „pamiętaj o śmierci”. Ale to nie do końca tak. Gdyby pozostać w pełni poprawnym, należałoby przetłumaczyć tę sentencję jako „pamiętaj, że umrzesz”. I tutaj widać lekką zmianę sensu. Pierwsze tłumaczenie przypomina o rychłym końcu, który jest nieunikniony i w dodatku nieprzewidywalny. Natomiast to drugie, z językowego punktu widzenia poprawne, przypomina mi o tym, aby żyć teraz, robić to, co chcę i kocham - bo kiedyś umrę i nie będę miała już takiej możliwości. A przynajmniej nie wiem, czy będę ją mieć. Jakby nie patrzeć, tłumaczenie drugie wydaje mi się bardziej adekwatne do mojej filozofii życia. Ale czy mam rację? Nie wiem. To moja prawda. I tylko tego mogę być (w miarę) pewna. W ramach zakończenia dorzucam mój krótki wiersz oraz serdeczną zachętę do wejścia w krąg wybrańców (dewiza: „z łaciną życie staje się bardziej zrozumiałe!”). KONCERT PÓŁPRAWD 18.09.2018


M a g a z y n Ż e t n r 6 / 2 0 1 8 | 33 Mówią – znając życie, będzie tak jak powiedziałem. Mówią – pamiętaj o śmierci, a pamiętać masz, że umrzesz. Mówią – całe życie uczysz się, a umierasz – głupcem. Mówią – chwal Boga ponad ludzką chwałę, A jeśli Boga nie ma, „zmarnujesz życie całe.” Mówią – znajdź swoje „ja” wśród ludzkiego stada, Mówią – jak się przy stole zachowywać nie wypada. Mówią – nie wyzywaj ludzi, że są jak szkarada. A sami… Ludzie, hipokryzji naród, konformiści Są gotowi Ulec wszystkiemu i wszystkim, by w oczach ogółu złotą mieć odznakę. Plakietkę. Za dwadzieścia groszy raczej. *** Mam nadzieję, że Magazyn Żet przypadł Wam do gustu, oraz że przy odrobinie chęci (i szczęścia) dołączycie do grona Żmichoredakcji! A jeśli praca na „pełny etat” nie jest szczytem Waszych marzeń, to zachęcam serdecznie do tworzenia wierszy lub opowiadań, do sekcji radosnej Żmichotwórczości (Naprawdę, nie bójcie się! Nie gryzę!). Może będzie to Wasz pierwszy krok do życiowej kariery? Jeśli chcecie, by Wasza twórczość ukazała się w Magazynie Żet, piszcie na adres: zmichoredakcja@gmail.com. //jeśli chcecie, aby wasza praca została opublikowana anonimowo, uwzględnijcie to w treści maila// Wykorzystajcie jesienne piękno i zamieńcie chandrę w sztukę! Przypatrzcie się detalom, poszukajcie inspiracji w codzienności, muzyce oraz spontaniczności i rutynie świata zarazem. Pozdrawiam Was cieplutko i do następnego numeru!


34 | M a g a z y n Å» e t n r 6 / 2 0 1 8


M a g a z y n Å» e t n r 6 / 2 0 1 8 | 35


36 | M a g a z y n Å» e t n r 6 / 2 0 1 8


M a g a z y n Å» e t n r 6 / 2 0 1 8 | 37


38 | M a g a z y n Å» e t n r 6 / 2 0 1 8


M a g a z y n Å» e t n r 6 / 2 0 1 8 | 39


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.