4 minute read
Za błędy zapłacimy wszyscy
Cukru już brakuje w sklepach… I niestety nic nie wskazuje na to, że w najbliższej perspektywie będzie lepiej. Warto zatem przygotować się na bardzo trudne miesiące.
Witold Nartowski
Dziennikarz
Wiele wskazuje na to, że trzecia dekada XXI wieku może okazać się społecznie i ekonomicznie przełomowa. Także dla handlu produktami spożywczymi. Od lat bowiem nie było tak, iż w przypadku części asortymentu oferowanego w sklepach spożywczych zdarzały się sytuacje, że produktów zaczęło nieoczekiwanie brakować i placówki zostawały zmuszone do ich reglamentowania.
W cieniu postpandemicznej inflacji
Jeszcze ponad dwa lata temu, u progu pandemii, wszyscy obawiali się jej konsekwencji także dla handlu detalicznego. Obawy te okazały się przedwczesne, chociaż sklepy odczuły zmniejszoną liczbę klientów przy jednoczesnym utrzymaniu, a nawet pewnym wzroście, średnich obrotów. Gdy pandemia zaczęła nieco wygasać (piszę „nieco”, bowiem obecnie jej kolejna fala zaczęła ponownie narastać) okazało się, że tematem numer jeden stały się gwałtownie rosnące ceny nie tylko produktów spożywczych, ale i, a może przede wszystkim, nośników energii. To zaś oznacza, że szanse na w miarę szybkie spowolnienie procesów inflacyjnych wydają się iluzoryczne. W efekcie wszyscy zgodni są co do tego, że najtrudniejsze czasy jeszcze przed nami. Nie wnikając szczegółowo w przyczyny takiego stanu rzeczy warto przyjrzeć się, jak sytuacja ta może się odbić na rynku produkcji i sprzedaży wyrobów spożywczych zarówno w najbliższym czasie, jak i w nieco dłuższej perspektywie.
Cena znów czyni cuda
Od kilku miesięcy ceny żywności zaczęły szybować w górę. W początkowej fazie nie odbijało się to na poziomie sprzedaży w placówkach spożywczych, a nawet wręcz przeciwnie: dzięki dosypywaniu przez rząd kolejnych transz pieniędzy w ramach rozmaitych, trudnych już do zliczenia „tarcz”, klienci dysponowali na tyle poważnymi zasobami finansowymi, aby nie ograniczać poziomu konsumpcji. W efekcie sprzedaż rosła, handlowcy wydawali się zadowoleni, zaś rynek jako całość odbierał tę sytuację jako niezwykle korzystną koniunkturę. Jednak jak się okazało – do czasu.
W momencie, gdy inflacja sięgnęła poziomu 15% okazało się, że realne dochody ludności stają się z dnia na dzień coraz mniejsze, konsumenci nie tylko ponownie zaczęli poszukiwać tańszych towarów, ale i ograniczać zakupy do poziomu odpowiadającego ich pogarszającym się możliwościom finansowym. Sytuację tę coraz siniej odczuwają wszystkie kategorie sklepów spożywczych, nawet te kanały dystrybucji, które dzięki skali dokonywanych zakupów mają możliwości pozyskiwania towaru po relatywnie niższych cenach. A więc zarówno sieci dyskontowe, hiper – i supermarkety, zaś w nieco mniejszym stopniu duże sieci franczyzowe. Jak zwykle w najtrudniejszej sytuacji znalazł się handel tradycyjny, który ma ograniczone możliwości zdobycia produktów taniej, w związku z czym wzrost cen w tych sklepach jest największy.
Należy mieć świadomość, że stoimy dopiero u progu procesu, który po wakacjach z pewnością będzie się pogłębiał. Już teraz producenci są zmuszeni do podwyższania cen swojej oferty ze względu na wzrost kosztów, a przecież należy oczekiwać, że wraz z zapowiadanymi jesiennymi podwyżkami cen energii – ceny hurtowe bez wątpienia nadal będą wyraźnie rosły. Wówczas dopiero konsumenci, a w konsekwencji i handel detaliczny, otrzymają naprawdę potężne uderzenie „po kieszeni”, które w wielu przypadkach może zakończyć się nawet bankructwem, tak firmowym, jak i konsumenckim. A rząd, mimo usilnych starań proinflacyjnych nie ma już z czego dokładać, tak jak to czynił przez ostatnie kilka lat. I wszyscy za te wieloletnie działania zapłacimy poważną cenę.
Gospodarka niedoboru?
Obecnie tematem numer jeden związanym z rynkiem sprzedaży produktów spożywczych stały się nie tylko ceny, ale i braki niektórych towarów na półkach sklepowych. Konkretnie chodzi o cukier. W większości sklepów tradycyjnych jest on dostępny, jednak osiągnął cenę „zaporową” nawet ponad 6 złotych za kilogram. Znacząco tańszy jest natomiast w dyskontach, super – i hipermarketach. A właściwie byłby, gdyby nie fakt, że na półkach pozostały tylko ceny, zaś towaru nie ma. Jak to się mówi: naród w przewidywaniu wzrostu cen wykupił cały towar. Cukrownie twierdzą bowiem, że zapasy są nie mniejsze niż w latach poprzednich. Być może brakować będzie także mąki, tłuszczów i szeregu innych produktów o podstawowym znaczeniu tak kuchennym, jak i handlowym. Nie ma w tym nic dziwnego, gdyż konsumenci przynajmniej częściowo chcą się uchronić przed kolejnym wzrostem cen i kupują na zapas, póki jest jeszcze w miarę tanio.
Wygląda więc na to, że weszliśmy w fazę gospodarczą, o której wszyscy myśleli, że można już zapomnieć: w fazę gospodarki niedoboru.
Młodszym czytelnikom pozwolę sobie przypomnieć, że gospodarka niedoboru była jedną z zasadniczych cech słusznie minionego – w roku 1989 – ustroju. Gospodarka ta charakteryzowała się m.in. tym, że przy zbliżonej do obecnej produkcji w sprzedaży brakowało nie tylko jednego, czy dwóch produktów, ale prawie wszystkich, które były możliwe. Swoistym początkiem końca owej gospodarki było wprowadzanie w drugiej połowie lat 70-tych kartek na najbardziej deficytowy wówczas towar, czyli nomen omen, właśnie cukier. Zwieńczeniem tego procesu gospodarczego był pod koniec lat 80-tch brak prawie wszystkiego, zaś ratunkiem okazał się przełom polityczny i, tak później krytykowany, plan Balcerowicza. Teraz może być podobnie i trzeba tylko mieć nadzieję, że nie potrwa to aż 15 lat, jak za czasów „czerwonego”. Chociaż koszty społeczne i ekonomiczne, także dla handlu, mogą się okazać równie wysokie jak na początku lat 90-tych. Obym się mylił...