14 minute read

ANNA WĘCEL Akredytowany fotograf światowej organizacji The Portrait Masters

ANNA WĘCEL

Pierwsza i jedyna w Polsce!

Advertisement

Akredytowany fotograf światowej organizacji The Portrait Masters

Doznaję zawrotu głowy. Wszystko przykuwa moją uwagę: misternie wykonane zdjęcia dekorujące ściany, wielki oryginalny fotel, szmaragdowy szezlong. Mnóstwo cudownych detali kreujących wnętrze i pomagających przenieść się do innej czasoprzestrzeni. Anna Węcel zaprosiła mnie w swoją niezwykłą podróż. Tu wehikułem czasu jest wyjątkowa fotografia, doceniona przez międzynarodowe jury. Fotografia – niekończąca się historia ludzkich emocji, wzruszeń i radości, z niezwykłą precyzją umiejąca uchwycić to, co ważne, intymne, a często bardzo ulotne…

rozmawia: Magdalena Ciesielska | zdjęcia: Anna Węcel | portret anny węcel: Krzysztof Węcel

Kiedy zaczęła się Twoja fascynacja fotografią?

ANNA WĘCEL: Wielu fotografów dziecięcych swoją przygodę z fotografią zaczyna od robienia miliona zdjęć swoim dzieciom, a potem postanawia pokazać te „dzieła” szerszej publiczności. Ze mną było inaczej. Fotografia była mi bliska od zawsze, a na studiach robiłam mnóstwo amatorskich zdjęć koleżankom. Inicjowałam scenerię, tło, komponowałam odpowiedni strój. Fotografia zawsze mi towarzyszyła, kojarzyła się z zabawą i dobrym humorem.

Można rzec, iż przypadek i życiowe okoliczności ukierunkowały Twoją drogę zawodową. To prawda. Przed laty pracowałam w korporacji, byłam pełnomocnikiem zarządu do spraw jakości, przeprowadzałam audyty, jeździłam po całej Polsce, często nie było mnie w domu od poniedziałku do piątku – i to trwało sześć lat. Gdy zaszłam w ciążę, byłam świadoma, że mając maleńkie dziecko, nie będę w stanie tak funkcjonować jak do tej pory i nie będę mogła poświęcać czasu na długie oraz częste wyjazdy służbowe. Nie miałam złudzeń, że moje życie wymaga zmiany,

Anna Węcel

wejścia na inny etap. I sprawy potoczyły się jak błyskawica. Gdy urodziła się Kornelia, otrzymałam wypowiedzenie z pracy i dużą odprawę. Wtedy błysnęła mi myśl: „coś trzeba z tymi pieniędzmi zrobić, w coś zainwestować”.

Fotografia była mi bliska, ale początki w zawodzie – bardzo trudne, zupełnie inne niż teraz. Przed dekadą nie można było np. na youtubie znaleźć tutorialu czy dedykowanych warsztatów i nauczyć się konkretnej rzeczy. Zaryzykowałam i postanowiłam pójść na podyplomowe studia z fotografii. Wiedziałam, że jeśli klienci będą mi płacić za sesje, to ja muszę wiedzieć, co robię – efektu sesji nie można pozostawić przypadkowi.

Czy warto iść na studia fotograficzne?

Niekoniecznie, gdyż obecnie jest dużo więcej możliwości. Są genialne warsztaty 2-, 3-dniowe, gdzie w pigułce można dowiedzieć się jak robić zdjęcia, obrabiać, jak wykorzystać światło itp. Ja również prowadziłam tego typu szkolenia od A do Z. Na studiach fotograficznych pracowałam w ciemni, wywoływałam zdjęcia, miałam fotografię mody, historię fotografii, optykę – takie przedmioty, które pomagają mi w pracy, ale czy są niezbędne? Według mnie, nie. Znam mnóstwo ludzi, którzy zaczynali pracę w branży fotograficznej 2-3 lata temu i bez studiów robią fantastyczne zdjęcia – bo obecnie potencjał zajęć praktycznych jest na innym poziomie. Ja przez wszystko przeszłam sama, popełniałam błędy, uczyłam się na nich. Dlatego, gdy prowadziłam warsztaty z fotografii, to opowiadałam moim kursantom, co warto zrobić i kupić, w co zainwestować, a co nie jest warte ani naszego czasu, ani pieniędzy.

Jesteś prekursorką w Poznaniu zdjęć noworodkowych. Obecnie zajmujesz się fotografią ciążową, rodzinną, portretami, zdjęciami w plenerze ze zwierzętami. Kogo najtrudniej sfotografować, a kto najlepiej współpracuje przed obiektywem?

Dziesięć lat temu otworzyłam firmę, gdy na poznańskim rynku było może 4-5 fotografów stricte zajmujących się sesjami noworodków i zdjęciami rodzinnymi. Wówczas nie była to popularna dziedzina. Aktualnie w Poznaniu i okolicach fotografów oferujących tego typu sesje jest prawdopodobnie 300-400!

Najtrudniejsze do sfotografowania są zwierzęta – nieprzewidywalne, spontaniczne. Ustawienia noworodków – również trudne i czasochłonne, aby wszystko przebiegło w bezpiecznej aurze i aby efekt końcowy był

zachwycający. Zanim podjęłam wyzwanie sesji noworodkowych, 7 lat temu byłam na warsztatach u Moniki Serek, dodatkowo zaprosiłam moją położną środowiskową, bo ona wie o wiele więcej o tak małych istotach: jak odpowiednio ułożyć, czy taka pozycja nie zrobi im krzywdy, czy dana pozycja jest bezpieczna itp. Dużo kwestii położna mi podpowiedziała, np. co jest naturalne i elastyczne dla noworodków. Była ze mną podczas trzech długich i wyczerpujących sesji, przekazała mi wiele cennych rad, dała wskazówki – które praktykowałam przez długi czas, gdy wykonywałam tego typu zdjęcia. Rodzice tych malutkich dzieci, 6-, 7-, 10-dniowych, dają fotografowi ogromny kredyt zaufania, to jest niesamowita odpowiedzialność, z czego należy zdawać sobie sprawę. Jednak w zeszłym roku wycofałam z mojej oferty zdjęcia noworodkowe ze względów zdrowotnych. Nie mogę już tak się schylać, dźwigać, podnosić itp. – więc racjonalne przesłanki przeważyły. Faktycznie sesji noworodkowych miałam dużo, ale skupiłam się na pozostałych dziedzinach mojej pracy.

Z racji tego, iż sama jestem mamą, opowiadam różne historie, wygłupiam się z dziećmi, aby je zachęcić do naturalnych póz i min, bo dzieci nigdy nie udają. Wiem, jak wygląda wymuszony uśmiech u dziecka, dlatego staram się wywołać ten prawdziwy dziecięcy śmiech – i to jest fantastyczne w mojej pracy. Naturalność, bez cienia sztuczności. Poza tym dzieci nie zawsze muszą się uśmiechać do obiektywu, pięknie przecież wyglądają jak są zamyślone, ciekawe, odwrócone, spoglądają w inną stronę. Ważne, aby coś się działo, aby uchwycić chwilę.

Kto wykonuje makijaże podczas sesji?

Marietta Makeup Studio, która tworzy oryginalne makijaże w stylu 3D. Ostatnio sama malowała się do mojego autorskiego projektu „Into the Wild”, a także ozdabiała przez ponad 2 godziny twarz mojej córeczki do konkursowej kategorii „Opposite”. Obie wymyślone przeze mnie stylizacje wysłałam na kolejną edycję The Portrait Masters i czekam na ogłoszenie wyników, a będzie to już niedługo, bo 15 listopada. W tej edycji The Portrait Masters jest taka możliwość, że można dostać informację zwrotną od sędziów, co mnie ogromnie cieszy.

Co do makijażu i układania fryzur na co dzień, współpracuję też z Kasią Skowronek z KIURU Visage, która specjalizuje się w efektownych makijażach glamour i beauty. Kasia w zeszłym roku zdała egzamin na mistrza makijażu – jest niezastąpiona podczas sesji ciążowych, zdjęć wykonywanych z okazji Dnia Matki i Dnia Kobiet.

Przez długi czas zajmowałaś się wyłącznie sesjami komercyjnymi.

Tak, tworzyłam zdjęcia tylko dla klientów, przez blisko pięć lat, ale potrzebowałam odskoczni, zapragnęłam odmiany, nowego spojrzenia na fotografię. Pojechałam wówczas na warsztaty do Eleny Shumilovej, utalentowanej rosyjskiej fotografki, dla której inspiracją są dzieci i zwierzęta korzystające z życia na wsi. Cudowna osoba, pełna oryginalnych pomysłów. Dała mi cenną radę, aby tworzyć sobie własne autorskie projekty, oprócz codziennych sesji. Robić coś swojego, aby nie popaść w rutynę, aby się nie wypalić. I dopiero, gdy zaczęłam robić indywidualne projekty, np. „Rodzinę Adamsów”, „Grę o tron” – poczułam, że żyję, (śmiech) miałam większą motywację do kreowania scenerii, strojów, po prostu zaczęłam czuć satysfakcję i dziecięcą frajdę. Zapisałam się też na kurs krawiectwa do znakomitej pani kostiumolog, która przygotowuje piękne stroje dla aktorów Teatru Wielkiego w Poznaniu. Sama więc teraz szyję i projektuję ubrania, w których występują moi modele.

Dostałam też wartościową podpowiedź od Eleny, żeby nie chować swoich zdjęć do przysłowiowej szuflady, tylko jak najwięcej wysyłać na międzynarodowe konkursy, startować

i nie bać się rywalizacji czy konkurencji. Zapytałam jej, ile zdjęć trzeba mieć wyróżnionych, aby mieć miano sławnego fotografa. Usłyszałam wówczas odpowiedź „dziesięć różnych”.

I posłuchałaś cennej wskazówki Eleny Shumilovej…

Wróciłam do domu i zaczęłam funkcjonować według jej sugestii. Robiłam zdjęcia i wysyłałam na konkursy. Dostałam liczne wyróżnienia, nagrody i stałam się rozpoznawalna. „To ta Anna Węcel” (śmiech), „to ta Kornelia”, bo na większości zdjęć jest moja córka, moja prywatna modelka.

Potem napisała do mnie Amelia Papierowska z grupy facebookowej „This Magazine” i zaproponowała mi miejsce w jury jako specjalista od fotografii dziecięcej. Zgodziłam się

i byłam tam administratorem ponad rok. To bardzo czasochłonna praca, musiałam codziennie oglądać setki zdjęć i je oceniać, publikować na grupie jako najlepsze dzieła. Dlatego po pewnym czasie podziękowałam za współpracę, bo nadmiar klientów i moich obowiązków nie dawał mi normalnie funkcjonować. A gdzie tu życie prywatne, czas dla rodziny? „Nie dajmy się zwariować” – pomyślałam.

Odezwał się wtedy do mnie Massimo Grassi z włoskiego magazynu „Essence”, który chciał ze mną zrobić wywiad. Oczywiście zgodziłam się, bo to kolejne otwarte drzwi… Artykuły na mój temat pojawiły się w serwisie Bored Panda. Wyróżnienie za wyróżnieniem… i znów poczułam, że potrzebuję nowego bodźca, trochę więcej adrenaliny, (śmiech) odmiany.

Zamarzyłaś o The Portrait Masters…

Najpierw jeszcze było Rise International Photography Awards, konkurs w Australii. Tam już nie ma przelewek, bo za uczestnictwo się płaci. Jurorzy to światowej sławy fotografowie, którzy oceniają pod wieloma kątami jedno zdjęcie: ekspresja i kontakt, stylizacja, kompozycja, pozowanie, oświetlenie, technika i postprodukcja, ostrość i storytelling i wypunktują każdy najmniejszy błąd. Kolejnym etapem było odnalezienie The Portrait Masters założonego przez Sue Bryce. Zobaczyłam wtedy mapę świata z akredytowanymi fotografami i w Polsce nie było nikogo. Pamiętam, że siedziałam przy biurku z moim mężem, Krzysztofem, i oglądaliśmy podoczepiane pinezki na mapie akredytacji i ja powiedziałam, żartując: „będę pierwsza w Polsce!”. Wtedy jeszcze w to nie wierzyłam, tak naprawdę, ale jako uparty, zodiakalny baran – pewny siebie – wytyczyłam sobie kolejną przeszkodę do przeskoczenia. (śmiech) Pokonałam wiele swoich obaw i szłam dalej – obmyślałam koncepcje, robiłam mnóstwo zdjęć, o różnorodnej tematyce, w wielu stylach. Blisko mojej daty urodzin, w marcu tego roku, jako pierwsza i jedyna w Polsce osoba otrzymałam tytuł akredytowanego fotografa światowej organizacji – The Portrait Masters. To dla mnie ogromny wyczyn, powód do dumy i satysfakcji, dlatego tak się tym ekscytuję!

Miałam dużo punktów, ale nie byłam pewna, czy z Polski będę jako jedyna wytypowana. Nawet jak uzbiera się odpowiednią liczbę punktów do akredytacji, to jury robi przegląd portfolio i sprawdza ponownie, czy akredytacja się należy. Często jest tak, że fotograf ma piękne zdjęcia, ale okazuje się, że pochodzą one tylko z jednej sesji – a wyróżniony fotograf musi zaprezentować swoją wszechstronność, o to w tym wszystkim chodzi! Dlatego wysłałam na konkurs prace i w plenerze, i w studiu, i ciążowe, cały wachlarz moich umiejętności.

Jakie są statystyki The Portrait Masters?

Wyobraźmy sobie, że na konkurs wysyła zdjęcia 5 tysięcy osób z całego świata. Do zdobycia są medale złote, srebrne lub brązowe. Na wszystkich uczestników złoto otrzymuje tylko 5 osób, srebro – około 100-150 osób, a brąz np. tysiąc. Czyli ponad 4 tysiące biorących udział w rywalizacji nie dostaje nic, wysłali swoje zdjęcia, zapłacili za udział i dowiedzieli się, że ich zdjęcia nie spełniają „professional standard”. Ja otrzymałam dwa srebra, za zdjęcie ze szczurkami i drugie – z lisem.

Zabierając się za konkretną sesję, masz już ułożone w głowie pomysły na zdjęcia?

Często mam, ale często też wszystko wychodzi znienacka. (śmiech) I to jest wspaniałe! Podobnie było właśnie z nagrodzonym zdjęciem ze szczurkami. Założenie było takie, że chłopiec ma trzymać oswojonego szczurka na ręce, a zwierzak wdrapał się na kapelusz. Kapelusz wówczas zjechał chłopcu na oczy. Rodzina chciała poprawiać, ale powiedziałam „stop!”, „to będzie genialne ujęcie” – szybko więc zrobiłam zdjęcie i zostało ono wytypowane do światowej czołówki najlepszych. Spontaniczność nieraz się opłaca!

Teraz wysłałam na kolejną edycję zmagań The Portrait Masters zdjęcie mojej córki, Kornelii, z kotem Maine Coonem o mrocznym imieniu Lucyfer. Miałam kompletnie inne pomysły na tę sesję, sądziłam, że kot usiądzie przed Kornelią, ona się nad nim pochyli. Będąc w studiu, kot ten skoczył właścicielce na szyję, a ja zaproponowałam, aby tak jak etola owinął się wokół mojej córki. Wcale nie planowałam tego zdjęcia, a efekt końcowy jest – według mnie – fantastyczny.

Na łonie natury powstają przepiękne uchwycone chwile, zdjęcia w otoczeniu przyrody, z dziećmi i zwierzętami w rolach głównych. Wykonujesz te sesje w plenerze, w zaprzyjaźnionym obiekcie w Wielkopolsce, w Chacie Miłkowskiej. Dlaczego akurat tam? Z Pauliną Fedko, szefową Chaty Miłkowskiej, współpracuję już 4 lata. W maju 2016 roku pojechałam tam po raz pierwszy z rodziną na odpoczynek i, oczywiście, zakochałam się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia, a we wrześniu 2017 roku prowadziłam tam już swoje pierwsze warsztaty fotografii dziecięcej w plenerze. Urokliwe miejsce, pełne uśmiechu, naturalności, pozytywnej energii. Szczerze polecam! Od 4 lat organizuję też spotkania absolwentów moich warsztatów. Za każdym razem wymyślamy wspólnie temat przewodni i przebieramy się na wspólną zabawę i sesję. W tym roku tematem

był sabat czarownic. Kreatywność moich podopiecznych jak zwykle przeszła moje najśmielsze oczekiwania. 3 dni wspólnej zabawy i fotografowania minęły bardzo szybko.

Wykonuję w Chacie Miłkowskiej sesje dwa razy w roku: w porze wiosennej, gdy wszystko budzi się do życia, wokół jest soczysta zieleń, oraz jesienią, gdy barwne liście tworzą nietuzinkową scenerię.

Dodatkowo wymyśliłyśmy z Pauliną 11 i 12 grudnia br. sesje plenerowe z akcesoriami świątecznymi, w towarzystwie nieodłącznych zwierząt: koni, kóz, kotów, królików itd. Tak sielsko, anielsko: ciepłe swetry, koce, gorąca czekolada. (śmiech) Wszędzie trzeba stworzyć odpowiedni nastrój, a nowe pomysły zrodzą się podczas sesji.

Czy stosujesz wytyczne i rady od mistrzyni portretów, Sue Bryce?

Wiadomo! Na przykład nigdy żadnej sesji nie nazywam „mini”, nie oferuję minisesji świątecznych. Według Sue Bryce słowo „mini” brzmi tanio, byle jak. To jak fotograficzny „fast food”, a ja zdecydowanie nie chcę się kojarzyć z barem szybkiej obsługi. (śmiech) Moje sesje to nie tylko naciśnięcie spustu migawki i jak najszybsze przejście do kolejnego klienta. Tutaj chodzi o znacznie więcej. O wspaniałą zabawę, bez pośpiechu, aby każdy czuł, że jego sesja jest dla mnie ważna i wyjątkowa. Sama nie lubię być popędzana i działać pod presją, dlatego moi klienci muszą być traktowani tak, jak sama chciałabym zostać przyjęta.

Komunikacja z klientem to najważniejszy aspekt pracy fotografa. Na moje sesje klienci nie trafiają przypadkowo, doskonale wiedzą, do kogo przyjeżdżają i uważam to za swój największy atut.

Listopad to zapewne wzmożony czas sesji świątecznych, w aurze świąt Bożego Narodzenia. Czy są jeszcze wolne terminy?

Tak, dysponuję wolnymi terminami w listopadzie, bo postanowiłam robić sesje również w tygodniu. Wcześniej oferowałam tylko weekendy i grafik zapełniał się w przysłowiową sekundę. (śmiech) A muszę mieć czas na obrabianie zdjęć, na selekcję. Wysyłam galerię klientom, aby zobaczyli sobie na pełnym ekranie i powybierali, które ujęcia chcą mieć wywołane. Ponadto projektuję kartki świąteczne – a to wszystko trwa…Czasem otrzymuję też dodatkowe zamówienia, jak na przykład obrazy, tripleksy, czy albumy jako wyjątkowe prezenty dla bliskich. Mnóstwo jest możliwości…

Aura świąteczna zaakcentowana jest w każdej przygotowanej przeze mnie stylizacji, a mamy ich w tym roku trzy – elegancką oraz relaksującą we wnętrzach i jedną przed wejściem do sklepu świętego Mikołaja. Wokół oczywiście śnieg, sanie, choinki oraz magiczna, świecąca światełkami skrzynka na listy do świętego Mikołaja od zaprzyjaźnionych właścicieli sklepu Planeta Design. Mam nadzieję, że wszystko to będzie wspaniałym zaczątkiem świątecznej przygody, że emocje i wyobraźnia moich klientów pozwolą im przenieść się w bajkowy świat dalekiej północy. (śmiech) Warto poprosić dzieci, aby napisały i przyniosły list do św. Mikołaja, który wrzucą do zaczarowanej skrzynki. Zawsze staram się zaaranżować tak studio i przygotować różne atrakcje – jak właśnie ta skrzynka na listy czy własnoręcznie pieczone ciasteczka w kształcie choinek – aby moi klienci przeżyli niezapomnianą podróż, cudowny czas pełen pozytywnej energii i dobrych emocji. Dodatkowo mam małe upominki dla dzieci za super pozowanie, w tym roku są to przypinki z wizerunkiem renifera.

Warto marzyć?

Oczywiście, że warto! Teraz marzę o tytule Master, bo to kolejny etap w The Portrait Masters. Najpierw jest akredytacja, potem można powalczyć o tytuł Master, a na końcu jest tytuł – Fellow, który na dzień dzisiejszy ma 12 osób na całym świecie. Na razie jest to dla mnie niewyobrażalne. Ale nigdy nie mówię „nigdy”. (śmiech)

The Portrait Masters jest konkursem cyklicznym, dawniej tylko dwa razy do roku oceniano nadesłane prace, teraz są trzy edycje w ciągu roku. W styczniu wysyła się zdjęcia i ogłoszenie wyników jest w marcu, następnie jest edycja wakacyjna i jesienna. Kategorii jest cały wachlarz: „Contemporary Portrait”, „Family and Group Portrait”, „Maternity Portrait”, „Newborn portrait”, „Boudoir Portrait”, „Teen & Senior Portrait”, „Children’s Portrait”, „Creative Portrait” , „Movement”, „ Pet Portrait” i Challange Category zmieniająca się co edycję, tym razem to „Into the Wild”.

Richard Wood – najgenialniejszy dla mnie fotograf świata i też główny sędzia międzynarodowych zmagań w The Portrait Masters – tworzy ekscentryczne i widowiskowe „creative portrait”, na których modelki mają np. statki na głowach, wulkany im płyną z rąk. Niesamowicie oryginalne projekty! Napisał kiedyś, że jednym z elementów wpływających na punktację sędziego jest efekt zaskoczenia, tzn. że sędzia nigdy wcześniej nie widział podobnej fotografii. Dlatego, gdy mam szczególną perełkę, nie publikuję jej wcześniej na forum czy na międzynarodowych grupach fotografów, aby po pierwsze był ten oczekiwany efekt zaskoczenia sędziego, a po drugie, aby mnie ktoś nie skopiował. Temat plagiatów, skradzionych pomysłów – to już temat rzeka… Po latach jednak doszłam do wniosku, że osoby mnie kopiujące, te, dla których jestem inspiracją, napędzają mnie do działania, do rozwoju, bo zawsze jestem krok przed nimi. 

This article is from: