2B STYLE No# 10

Page 1

Jedyny taki lifestylowy magazyn na Podbeskidziu

ale numer! 1[10] 2014 czasopismo bezpłatne ISSN 2084-4867 luty - marzec 2014 www.2bstyle.pl

Największy konkurs fotograficzny w Bielsku-Białej Sebastian Kawa Annapurna zdobyta! Jerzy Batycki Mój totalny teatr – Zadymka

A n d rzej Ml eczk o

Wo j c ie c h O w c z a rz Jest tyle do zrobienia

Nie zza firanki W domu projektantki Anny Drabczyńskiej

Moim powołaniem jest taniec klasyczny

1


2


REKLAMA

3


na wstępie Zdjęcie na okładce: I miejsce – Wojtek Karkowski Konkurs „Bielsko-Biała w obiektywie” Kategoria Bielsko-Biała – miasto,

czasopismo bezpłatne ISSN 2084-48 Wydawca: MEDIANI Anita Szymańska, www.mediani.pl ul. Janowicka 111a, 43-344 Bielsko-Biała e-mail: mediani@mediani.pl 2B STYLE ul. Janowicka 111a, 43-344 Bielsko-Biała przedstawicielstwo: ul. Mostowa 1, 43-300 Bielsko-Biała e-mail: redakcja@2bstyle.pl www.2bstyle.pl Redaktor Naczelny: Agnieszka Ściera Reklama: reklama@2bstyle.pl Zespół redakcyjny: Agnieszka Ściera (tekst) Monika Gaj (foto & tekst) Natasha Pavluchenko (dział mody) Roman Kolano (felieton) Adrian Lach (foto) Bartłomiej Nowicki (teksty) Anna Gąsiorowska (korekta) Ewa Krokosińska-Surowiec (dział Kultura) Gaba Kliś (dział Architektura & Design) Magdalena Zbyrowska (dział Architektura & Design) Adam Kliś (dział Sport) Gabriela Wróbel (dział Podróże i Kulinaria)

Za górami, za lasami, w małej wiosce żyła sobie biedna dziewczynka. Jej dwie przyrodnie siostry wykorzystywały ją do najgorszych prac domowych, a kiedy dostały zaproszenie na bal w wielkim zamku, pozostawiły ją samą, nieszczęśliwą ze stertą brudnych naczyń do umycia. Tak mogła by się rozpocząć nasza opowieść o dubajskim śnie Gosi Goldy. Choć nie dorastała w ubóstwie, nikt się na nią nie znęcał, nie zakochał się w niej królewicz, to sięgnęła po gwiazdkę z nieba i osiągnęła, mimo młodego wieku, to o czym większość z nam może jedynie pomarzyć. Potrafiła wykorzystać okazję, jaką jej los podsunął i dzięki ciężkiej pracy i nauce jest świetnym przykładem na to, że marzenia się spełniają. Na pewno marzycielami są nasi wielcy rozmówcy. Bo od czego się zaczyna? Od marzeń. Czy Sebastian Kawa marzył o Mount Evereście? A Jerzy Batycki o festiwalu jazzowym? Być może nasze pierwsze, najważniejsze marzenia wyglądają inaczej, zmieniają się w zderzeniu z rzeczywistością i ewoluują, rozwijają się, stają się znacznie śmielsze. Czy osiągając szczyty można jeszcze o czymś więcej marzyć? Mam nadzieję, że znajdziecie odpowiedź w tym numerze, a może już tę odpowiedź znacie? Redaktor Naczelna Agnieszka Ściera

QR CODE

Wygenerowano na www.qr-online.pl

Grafika i skład: Mediani MCD www.mediani.pl Druk: Drukarnia Printimus, ul. Bernardyńska 1, 41-902 Bytom www.printimus.pl Wydawnictwo bezpłatne, nie do sprzedaży. Copyright © MEDIANI Anita Szymańska Przedruki po uzyskaniu zgody Wydawcy. Listy: e-mail: redakcja@2bstyle.pl Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych i nie odpowiada za treść umieszczonych reklam. Redakcja ma prawo do skrótu tekstów. Wydawca ma prawo odmówić umieszczania reklamy lub ogłoszenia, jeśli ich treść lub forma są sprzeczne z obowiązującym prawem lub linią programową lub charakterem pisma. Produkty na zdjęciach mogą się różnić od ich rzeczywistego wizerunku. Ostateczną ofertę podaje sprzedawca. Niniejsza publikacja nie jest ofertą w rozumieniu prawa. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za opinie osób, zamieszczone w wypowiedziach i wywiadach. 2B STYLE jest czasopismem zarejestrowanym w Sądzie Okręgowym w Bielsku-Białej

4

JESTEŚMY NA

I TU

FOTO: Anita Szymańska, makijaż Beata Bojda, sukienka Jacpot/Cottonfield

Marzenia się spełniają


Aleja Armii Krajowej 193 43-309 Bielsko-Biała tel. (33) 815 15 15 kom. 697 15 15 15 www.polmedico.com mail: info@polmedico.com

Piekny usmiech zawdzieczam SPECJALISTOM 14 znakomitych lekarzy

super nowoczesna diagnostyka – tomograf 3D 7 stanowisk ortodontycznych łatwy dojazd i wygodny parking

5

REKLAMA

11 klimatyzowanych gabinetów stomatologicznych


na wstępie

Spis rzeczy Okoliczności 8

Wydarzyło się

10-12 Polecamy

Foto 16-19

Bielsko-Biała w Obiektywie

48-55

FACES. Iwona Wolak & Beata Bojda

Ludzie 20-25

Jerzy Batycki. Mój totalny teatr – Zadymka

32-35

Andrzej Mleczko. Moim powołaniem jest taniec klasyczny

40-41

Teresa Mokrysz. Sukces zależy od nas

44-47

Gosia Golda. Spełniać marzenia

Kultura 26-31

Rafał Olbiński

Inicjatywy 36-39

Wojtek Owczarz. Jest tyle do zrobienia

72-73

Nowocześnie, profesjonalnie, komfortowo – dla seniorów

Felieton na kolanie 42-43

Roman Kolano. W zdrowiu i chorobie

Podróże 56-57

Birma – kraina mnichów

Sport 58-63

Sebastian Kawa. Annapurna zdobyta

64-65

Nowa jakoś zimowego szaleństwa

Architektura & Design 66-69

Nie Zza Firanki – z wizytą w domu projektantki

Anny Drabczyńskiej

70-71

Ogród piętro wyżej

Pasje 74

6

Ceramika RAKU

Firma PANTONE, producent farb dla poligrafii, ogosiła rok 2014 rokiem koloru Radiant Orchid. Kwiaty orchidei intrygują oko i pobudzają wyobraźnię. Ich kolor jest wyrazisty i kreatywny. Urzeka harmonią fuksji, fioletowego i różowego zabarwienia. Emanuje wielką radością, miłością i zdrowiem. Kolor ten i jego filozofia tak bardzo nas urzekły, że postanowiliśmy też nieco zabarwić nim gazetę. Prawda, że jest piękny?


REKLAMA

7


okoliczności

WYDARZYŁO SIĘ

Galeria Bielska BWA Nagroda publiczności dla obrazu „It’s nothing” Małgorzaty Rozenau XI Charytatywny Pokaz Mody Ludzi Wielkiego Serca 25 stycznia się już po raz 11 odbył się Charytatywny Pokaz Mody Ludzi Wielkiego Serca, w którym udział wzięli znakomici mieszkańcy naszego regionu: biznesmeni, lekarze, dziennikarze, aktorzy, modelki, wśród nich m.in. Małgorzata Handzlik, Anna Guzik, Anna Kulec-Karampotis, Ryszard Batycki. Imprezę poprowadziła pomysłodawczyni Lucyna Grabowska-Górecka. Tradycyjnie występujące na scenie osoby zapłaciły za ten przywilej. Cała kwota zebrana od uczestników pokazu oraz prezenty od sponsorów przekazane zostały na rzecz Domu Dziecka w Cygańskim Lesie w Bielsku-Białej.

W czasie trwania wystawy od 9 listopada do 29 grudnia 2013 widzowie głosujący na najciekawszą pracę zakwalifikowaną do finałowej wystawy 41. Biennale Malarstwa „Bielska Jesień 2013” w Galerii Bielskiej BWA wybrali obraz bielszczanki Małgorzaty Rozenau pt. „It’s nothing”. Malowany farbą olejną i akrylową na płótnie obraz z 2013 roku (82 x 150 cm) wpisuje się tematyką w nową serię obrazów artystki, poruszających kwestie przemijania, przenikania oraz odwołujących się do wewnętrznych przeżyć autorki. Praca przedstawia fragment zachmurzonego nieba rozświetlonego „nieziemskim” światłem. Skontrastowane z tym osobliwym, metafizycznym pejzażem widniejące na płótnie zdanie „It’s nothing” (z ang. „to nic”), wyrwane jakby z dialogu, skłania widza do przemyśleń nad ulotnością piękna i przemijaniem. Drugie miejsca przypadły ex aequo Magdalenie Laskowskiej za obraz pt. „Długa zima” oraz Remigiuszowi Sudzie za pracę pt. „200 dpi”. Trzecim obrazem cieszącym się największą popularnością okazała się praca Bartosza Kokosińskiego pt. „Obraz pożerający motyw religijny”. www.galeriabielska.pl

Patriotycznie zakręcony Dariusz Paczkowski, współprezes Fundacji Klamra, w śląskim plebiscycie Patriotycznie Zakręcony zdobył tytuł Patriotycznie Zakręconego. Gratulujemy!

TRENDY Hair FASHION i Japan Chic Tygiel kulturowy i trendowy japońskich metropolii stanowił idealne tło dla ponadczasowych stylizacji fryzur przygotowanych przez międzynarodowy zespół złożony z teamu Trendy Hair Fashion i japońskiego zespołu Ash Hair Make. Fotograf Marcin Gorgolewski sfotografował znaną japońską modelkę Shinyong Lee oraz Polkę Jaśminę Bielewicz na ulicach Tokio, wykorzystując naturalny klimat tętniącej życiem stolicy. Egzotyka Japonki, wyraziste rysy twarzy i naturalnie ciemne włosy idealnie kontrastowały z typowo słowiańską urodą modelki stylisty Tomasza Stycznia, występującego w konkursie United Danks Contest.

8

Jazz Club Piątawka w Grępielni Rozpoczynający działalność w Grępielni Jazz Club Piątawka jest kontynuacją legendarnego klubu jazzowego istniejącego w Bielsku-Białej w latach 70. XX wieku, który zapraszał bielszczan na dobre koncerty – grała tu polska czołówka jazzmanów, na maratony jazzowe i giełdy płyt przychodziły tu całe pokolenia miłośników jazzu. W programie czwartkowych spotkań Jazz Clubu Piątawka w Grępielni będą mieć miejsce prelekcje, koncerty, prezentacja muzyki z nośników DVD CD i analogowych. Wstęp wolny. Inauguracjne spotkanie pod hasłem „Miles Davis live in Poland” odbyło się 9 stycznia 2014 roku.


REKLAMA

9


okoliczności

POLECAMY

TEATR BANIALUKA nie tylko dla dzieci

XVI Lotos Jazz Festival Bielska Zadymka Jazzowa, 18-23 lutego 2014

Czy w Teatrze Banialuka odbywają się spektakle tylko dla dzieci? Otóż nie. Najlepszym tego przykładem jest „Sen nocy letniej” Williama Szekspira. Do realizacji „Snu nocy letniej” zostali zaproszeni światowej klasy twórcy – Marián Pecko (reżyseria), Eva Farkašova (lalki i kostiumy), Pavol Andraško (dekoracje) oraz Robert Mankovecký (muzyka). Na scenie będzie można zobaczyć aż 13 aktorów nie tylko w żywym planie, ale również jako animatorów marionetek małych i wielkich rozmiarów, pacynek i innych form lalkowych. Jest to jedna z nielicznych inscenizacji tej sztuki Szekspira na scenie lalkowej. Na oczach widzów – w świecie na pół realnym, na pół fantastycznym – rozegra się historia o miłości i nieodłącznie z nią związanej zazdrości. Elfy i duchy leśne na czele z najważniejszym Pukiem sprowokują różne wydarzenia, po których nie pozostanie nic innego, jak stwierdzić, że wszystko było letnim snem na jawie. www.banialuka.pl

Bogaty, tegoroczny program to ponad 50 artystów zagranicznych i ponad 50 artystów krajowych, kilkanaście koncertów, a także imprezy towarzyszące. Przez kilka dni Bielsko-Biała i okolice będą rozbrzmiewać różnymi dźwiękami jazzu. Wśród gwiazd m.in. Dianne Reeves, Abdullah Ibrahim, Lizz Wright. Tradycyjnie zadymkowe Anioły Jazzowe wręczone zostaną osobom najbardziej zasłużonym dla jazzu. Rozstrzygnięty zostanie konkurs Bielskiej Zadymki Jazzowej i wręczony Aniołek Jazzowy 2014. więcej na: www.zadymka.pl

Teatr Polski „Białe Małżeństwo” Różewicza

10

REKLAMA

„Białe małżeństwo” Różewicza to przedstawienie o poszukiwaniu tożsamości. Główna bohaterka sztuki, Bianka, i warunkowani przez kulturowe stereotypy członkowie jej rodziny żyją w pozornej idylli zacisza mieszczańskiego dworku. Tradycyjna etykieta „dobrego domu” przewiduje z góry określone modele zachowań – każdemu przypisana jest społeczna rola, której charakter nie zawsze odpowiada naturalnym potrzebom jednostki. www.teatr.bielsko.biala.pl


POLECAMY Karczma Pod Borami w Korbielowie

IDEALLIST Instytut Medycyny Estetycznej i Przeciwstarzeniowej

Jadąc przez Korbelów trudno Karczmy Pod Borami nie zauważyć. Potężny gmach z drewnianych bali, przestronne wnętrze urządzone w regionalnym stylu, świetne na spędzenie chwili przy obiedzie lub kawie z szarlotką, jak i na większe imprezy: wesela czy przyjęcia firmowe. Przy odrobinie szczęścia sam właściciel zaprosi do stołu i wda się z nami w miłą pogawędkę. Kto spodziewa się regionalnych smaków z kuchni polskiej, będzie usatysfakcjonowany. Warto po dniu spędzonym na stoku narciarskim lub wycieczce górskiej zatrzymać się i wypocząć w gościnnych progach Karczmy Pod Borami. www.karczmapodborami.pl

Nie każdy wie, że ten pierwszy na Śląsku gabinet świadczący usługi z zakresu medycyny przeciwstarzeniowej prowadzi także Diet Coaching, skierowany do tych wszystkich, którzy chcą odżywiać się zgodnie z potrzebami swojego organizmu, mają problemy z wagą, tyją i chudną na przemian, nie mogąc tego ustabilizować. Diet Coaching jest procesem, dzięki któremu krok po kroku poszerza się swoją wiedzę i umiejętności na temat podstaw zdrowego odżywiania i trybu życia. www.ideallist.pl

Wystawa prac Rafała Olbińskiego „Od jazzu do opery” 8-23 lutego 2014, wstęp wolny

REKLAMA

Rafał Olbiński przez wiele lat projektował okładki czasopisma Jazz Forum. Ale światowy rozgłos przyniosły mu dopiero projekty plakatów operowych. Po wielu latach przerwy, dzięki namowom Jerzego Batyckiego dyrektora Lotos Jazz Festival Bielska Zadymka Jazzowa, znowu dotknął tematu jazzowego i zaprojektował plakat Zadymki. Wystawę prac słynnego grafika można oglądać w Design Bank przy ul. Gazowniczej 9 w Bielsku-Białej. www.zadymka.pl

11


okoliczności

POLECAMY Muffins & Cakes blog kulinarny Gabrieli Wróbel – Kiedyś na imieninach taty zostałam poproszona o przepis na ciasteczka, które upiekłam. Potem kolejne spotkanie rodzinne i znowu prośba o przepis. I pojawił się problem bo ja piekę „na oko”. Aby uniknąć posądzeń o kupno ciastek w cukierni zaczęłam spisywać przepisy na różnych karteczkach. I wiadomo jak to się skończyło... jedne się zgubiły, inne w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęły, „a przecież były w tej szufladzie”, no chyba krasnoludki... Karteczki się nie sprawdziły i tak narodziła się myśl o blogu. Myśl kiełkowała w mojej głowie i przerodziła się w marzenie. Marzenie, które jest w zasięgu mojej ręki i mogę je spełnić ;-) Muffins & Cakes to miejsce moich babeczek, muffinek, cupcake’sów i innych słodkości– mówi Gabriela Wróbel. Znajdziecie tu przepisy zarówno dla „wszystko jedzących” jak i dla tych, którzy nie tolerują glutenu, kazeiny, cukru czy jajek. www.muffinsandcakes.com

Renata Piątkowska Wszystkie moje mamy Wszystkie moje mamy to opowieść żydowskiego chłopca o okrutnym, złym świecie, w którym przyszło mu żyć w czasie Holokaustu. Szymek spotkał też dobrych ludzi, ratowali go, próbowali ukoić jego strach, rozpacz i przerażenie. Dobrzy ludzie, to światło w czasach pogardy. Autorka nie zapomina o Irenie Sendlerowej, która kierowała akcją Żegoty ratowania żydowskich dzieci. Wrażliwość z jaką Renata Piątkowska pokazuje zło i dobro sprawia, że możemy bezpiecznie oddać tę książkę w ręce dzieci.

Jedyna powieść Zeldy Fitzgerald! To autobiograficzne dzieło przedstawia burzliwe losy Davida i Alabamy – lustrzanego odbicia małżeństwa Francisa Scotta i Zeldy Fitzgerald. To niezwykły portret tajemniczej epoki, lecz przede wszystkim niezwykły portret kobiety, rozdartej miedzy rodziną a karierą. Zapomniane dotąd dzieło Zeldy przyćmione przez Czułą noc Francisa Scotta Fitzgeralda, jest tak naprawdę pierwowzorem słynnej powieści amerykańskiego pisarza. Oburzony tak szczegółowym opisem ich prywatnego życia Francis próbował ingerować w tekst żony, a jego własna powieść stała się obroną ich małżeństwa.

12

Tego jeszcze nikt nie powiedział na głos! Bądź odpowiedzialnie nieodpowiedzialna! Wyluzuj! To nie jest poradnik. Poradniki są dla grubasów i rozwodników. Jeśli szukasz książki, która powie ci, jak poradzić sobie z problemami, to szukaj dalej. To nie książka o tym, jak być szczęśliwą. To książka o tym, jak rządzić światem. Dzięki nam zrozumiesz, że jesteś cudowna i niesamowita. Staniesz się nieuchwytną dziewczyną, której pragną wszyscy! Zawsze będą się wokół ciebie kręcić faceci z pierwszej ligi. Zołzy dostają to, co najlepsze. Powiemy ci, jak kobieta może osiągnąć sukces w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Damy ci pewność siebie i wiedzę potrzebną, by świat leżał ci u stóp. Powodzenia! Twoje Zołzy.


Zeskanuj kod i kliknij lubię to

Dołącz do nas na Facebook-u

na Walentynki

www.facebook.com/GALERIALIDER

14 lutego w godzinach 14.00-20.00 zrób sobie pamiątkowe zdjęcie z ukochaną lub ukochanym w naszym walentynkowym kąciku FOTO-AMORE, stworzonym specjalnie na ten wyjątkowy dzień. Jeśli jesteś singlem, zrób sobie zdjęcie z naszą hostessą lub promotorem.

REKLAMA

Gwarantujemy dobrą zabawę dla każdego kto skorzysta z walentynkowej sesji zdjęciowej!

Chcesz wiedzieć więcej o organizowanych przez nas wydarzeniach? Zobacz:

www.

.pl

13


REKLAMA REKLAMA

14


„DO LEWIATANA JEDEN KROK...” – ...to hasło słyszeliście pewnie już nie raz za sprawą naszych najnowszych kampanii reklamowych. Nie każdy jednak wie, że oprócz promocji, co dzień nasi specjaliści pracują nad tym, aby udoskonalać jakość naszych usług i asortymentu. Dlatego, tak jak i rok temu prosimy o Waszą pomoc i wyrażenie opinii nt. naszych sklepów. Tylko teraz możesz mieć wpływ na wygląd naszych sklepów i sprawić, aby nasza oferta była jeszcze bardziej dopasowana do Twoich potrzeb. Dlatego tak cenna jest dla nas każda wskazówka i opinia dotycząca naszych sklepów. Jeśli chcesz mieć wpływ na naszą działalność – wypełnij ankietę zamieszczoną na naszych stronach internetowych lub tę zamieszczoną poniżej, a potem wrzuć do skrzyni w jednym z naszych sklepów. Ankietę można wypełnić do końca lutego 2014r. Twoja opinia może pomóc nam już dziś – zmieniamy się dla Ciebie!

WYPEŁNIJ ANKIETĘ INTERNETOWO:

Badanie opinii klientów sklepów Lewiatan W trosce o zapewnienie właściwej jakości naszych usług pragniemy poznać Państwa opinię dotyczącą naszego programu lojalnościowego oraz naszych sklepów. Zapewniamy, iż dokonana przez Państwa ocena zostanie wykorzystana jedynie do podjęcia działań mających na celu podwyższenie jakości naszych usług. Dla każdego pytania prosimy o zakreślenie kółkiem wybranej/wybranych odpowiedzi. 1. Czy podczas zakupów w naszych sklepach personel informuje Cie o programie lojalnościowym bądź pyta o posiadanie Niebieskiej/ Żółtej Karty? a) tak, prawie zawsze

b) tak, często

c) rzadko d) nie, prawie w ogóle

e) nigdy

2. Z czym kojarzy Ci się sklep Lewiatan? (zaznacz maksymalnie 3 najważniejsze) a) Niska cena produktów przy ich wysokiej jakości g) Sieć Lewiatan to polskie sklepy b) Duży wybór produktów h) Mało miejsca pomiędzy półkami c) Miła i sprawna obsługa i) Długie kolejki do kasy d) Ciekawe oferty promocyjne j) Niemiła obsługa e) Wysoka jakość produktów k) Ogólne wrażenie nieporządku w sklepie f) Wysoka cena produktów l) Inne (jakie?)…………………………………………………… 3. Dlaczego kupujesz w Lewiatanie? (zaznacz maksymalnie 3 najważniejsze) a) Niskie ceny produktów g) Zachęciła mnie gazetka, plakat reklamowy, itp. b) Bliska lokalizacja sklepu h) Program lojalnościowy Niebieska / Żółta Karta c) Wysoka jakość produktów i) Przystępne wnętrze sklepu, rozplanowanie półek, d) Duży wybór produktów produktów itp. e) Miła obsługa j) Polecenie przez znajomego, rodzinę f) Możliwość zakupu produktów marki Lewiatan k) Inny powód:…………………………………………………… 4. Jak często kupujesz poniżej wskazane produkty w sklepie Lewiatan? [proszę zaznaczyć stopień dla każdego produktu osobno] MIĘSO nigdy rzadko często zawsze WĘDLINY nigdy rzadko często zawsze NABIAŁ nigdy rzadko często zawsze WARZYWA/OWOCE nigdy rzadko często zawsze SŁODYCZE nigdy rzadko często zawsze PIECZYWO nigdy rzadko często zawsze ALKOHOL nigdy rzadko często zawsze NAPOJE NIEALKOHOLOWE nigdy rzadko często zawsze CHEMIA I ART. PRZEMYSŁ. nigdy rzadko często zawsze INNE ARTYKUŁY SPOŻYWCZE nigdy rzadko często zawsze 5. W jaki sposób chciałbyś/chciałabyś otrzymywać informacje o aktualnej ofercie i promocjach w naszych sklepach? e) na maila [podaj adres] ………………………. a) plakaty w sklepie f) smsem [podaj numer] ……………………… b) gazetka promocyjna g) ze strony www.bielskobiala.lewiatan.pl / c) reklama w radio www.zory.lewiatan.pl d) ulotki 6. Twoje uwagi i sugestie dla nas odnośnie sklepu Lewiatan, co chcesz zmienić/poprawić ……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………… 7. Płeć: a. kobieta b. mężczyzna 8. Prosimy o określenie twojego wieku: a) 18-24 b) 25-35 c) 36-49 d) 50 – 65 e) 66 i powyżej 9. Miejsce zamieszkania: a) Podbeskidzie b) Śl. Cieszyński c) ROW D) INNE(jakie?)………………………

15


foto

Największy konkurs fotograficzny w Bielsku-Białej

Bielsko-Biala w obiektywie Portal bielsko.biala.pl inicjuje wiele akcji aktywujących mieszkańców Bielska-Białej. Zakończony niedawno konkurs fotograficzny „Bielsko-Biała w obiektywie” cieszył się ogromnym zainteresowaniem, o czym świadczy ilość oddanych na poszczególne prace głosów. Zdjęcia konkursowe wykonane zostały i przez profesjonalnych fotografów i przez amatorów. Dla jury najważniejszym kryterium wyboru były emocje pokazane na obrazie, a w dalszej kolejności technika jego wykonania. Ważnym także był związek treści z naszym miastem. Bo oprócz propagowania idei zatrzymania w kadrze ciekawych chwil, miejsc i ludzi, ważnym celem konkursu jest promowanie Bielska-Białej. Naszym zdaniem nikt tak dobrze nie zapromuje Bielska-Białej, jak jego mieszkańcy. W naszej galerii prezentujemy nagrodzone prace, a na okładce zdjęcie, które spodobało się najbardziej naszej redakcji. Więcej na: www.bielsko.biala.pl

16


Kategoria Bielsko-Biała – miasto, I miejsce – Wojtek Karkowski

Nagroda publiczności – Piotr Chorąży

Kategoria Bielsko-Biała – ludzie, I miejsce – Łukasz Furczyk

Kategoria AQUA – Roksana Adamek

17


foto

Kategoria Bielsko-Biała – miasto, II miejsce – Natalia Łączyńska

Kategoria Bielsko-Biała – ludzie, II miejsce – Barbara Grubka

Kategoria Bielsko-Biała – ludzie, III miejsce – Dominik Łyszczek Kategoria Bielsko-Biała – miasto, III miejsce – Jagoda Gorol

18


Kategoria Bielsko-Biała – miasto, wyróżnienie – Rafał Krywult

Kategoria Bielsko-Biała – ludzie, wyróżnienei – Tomasz Zalewski

Kategoria Bielsko-Biała – miasto, wyróżnienie – Krzysztof Gruszka

Kategoria Bielsko-Biała – ludzie, wyróżnienie – Piotr Adamczyk

Kategoria Bielsko-Biała – ludzie, wyróżnienie – Marta Walla

Kategoria Bielsko-Biała – miasto, wyróżnienie – Seweryn Górny

19


ludzie

Mój totalny teatr Zadymka

O początkach Zadymki, powrotach, planach i wnuku Franku z Jerzym Batyckim rozmawia Agnieszka Ściera

fot. Daro Dudziak

Jerzy Batycki, Dyrektor Lotos Jazz Festival Bielska Zadymka Jazzowa. Barwna postać, bez której Bielsko-Biała nie było by takie, jakim jest dziś. Od szesnastu lat, dzięki jego zapałowi, sławy światowego jazzu pojawiają się w stolicy Podbeskidzia na jedynych w Polsce koncertach.

20

Nie każdy pamięta, nie każdy wie, szczególnie młodsi bielszczanie – jak to się zaczęło, kto wymyślił Zadymkę, skąd pomysł? Jurek Batycki: To dobry moment, żeby o tym rozmawiać bo staramy się wydać książkę „15 lat Zadymki” i przy tej okazji odżywają wspomnienia. To było tak. Po wielu latach wróciliśmy z żoną do rodzinnego miasta. Po długim okresie studiów i pracy we Wrocławiu, pracy w teatrze w Opolu. Przez pewien czas pracowaliśmy w Teatrze Polskim, ale to były lata dziewięćdziesiąte... ja byłem już naładowany tą nową Polską i zmianami, które zachodziły w naszym kraju, przede wszystkim w myśleniu. Podróżując po świecie, jeszcze z Teatrem Pantomimy Tomaszewskiego, widziałem inny, lepszy świat i wracając do tej szarzyzny marzyłem, aby tu też zaczęło się coś zmieniać. To był trudny okres jeśli chodzi o kulturę, na nic nie było pieniędzy. Nikt nie miał na kulturę pomysłu. Nie była nikomu potrzebna. Miałem już doświadczenie

w organizowaniu różnych przedsięwzięć, więc marzyło mi się stworzenie własnego teatru. Jeszcze na studiach chodził mi po głowie tekst Tuwima „Bal w Operze”, miałem jego wizję opartą na zupełnie innych zasadach niż te, które obowiązywały w bielskim teatrze. Wtedy Teatr Polski był jeszcze bardzo konserwatywny, taki jakby z przełomu wieków, taki koturnowy. A we Wrocławiu doświadczyłem i Grotowskiego i Tomaszewskiego, wielu eksperymentalnych teatrów. I wiedziałem, że teatr nie musi wyglądać tak, że ktoś wchodzi z lewej strony, idzie na proscenium, wygłasza monolog i schodzi w prawą kulisę. A to trochę tak tutaj wyglądało. I stąd pomysł, aby zrobić swój spektakl. Dyrektorem Teatru Polskiego w Bielsku-Białej był wówczas Marek Gaj. Zaproponowałem zrobienie spektaklu i co było nowatorskie jak na tamte czasy, powiedziałem, że znajdę na to pieniądze. Takie podejście do zagadnienia było absolutną nowością, ale się udało.


21


ludzie

22

w krótkim czasie udało mi się uzyskać deklarowaną pomoc od sponsorów, około 150.000 zł. Opowiadałem, czarowałem. Ważnym elementem tej akcji był koncert, który zrobiliśmy z racji tego, że znaliśmy się z Piotrem Skrzyneckim. Więc pojechałem do Piotra Ferstera, który był menadżerem Piwnicy i mówię zróbmy koncert w Bielsku-Białej. Dostałem też trochę pieniędzy z urzędu. To była fantastyczna noc. Teatr Polski pękał w szwach. Koncert trwał chyba z 5 godzin. Cudowna atmosfera, był bankiet, był Piotr Skrzynecki. To był ostatni w ogóle jego wyjazd z Krakowa. Bo, jak się okazało, jego następny wyjazd, to był już w zaświaty. A co jest symptomatyczne, na widowni byli wówczas ci ludzie, którzy do dzisiaj przychodzą po bilety na Zadymkę, to jest ta widownia, to są ci ludzie, ci bielszczanie, którzy właśnie wtedy nas kupili. No i dzięki między innymi temu koncertowi udało nam się pozyskać poparcie lokalnego samorządu i kilku sponsorów, w tym bielski Techmex. Teresa Studencka zaczęła nam pomagać, wielu ludzi przekonaliśmy do siebie, że potrafimy coś zrobić. fot. Daro Dudziak

Spora droga do odpalenia pierwszej Zadymki... J.B.: Zgadza się, ale jak się później okaże, aby zrozumieć jak powstała Zadymka, trzeba prześledzić moje wcześniejsze dokonania. Kazimierz Braun – historyk, teoretyk teatru, a równocześnie fantastyczny reżyser, zaraził mnie takim wagnerowskim podejściem do teatru czyli teatru jako syntezy sztuk. W tej teorii chodzi o to, że teatr to nie jest tylko słowo, to jest plastyka, muzyka, słowo, taniec, wszystkie dyscypliny sztuki. Obecnie wykorzystuje się także nowe media, obraz. I naładowany tymi ideami postanowiłem zrobić spektakl „Bal w operze”, który miał być wagnerowskim studium aktorskim, w którym aktor jest wszystkim: instrumentem, plastyką, obrazem, tu buduje się wszystko z aktora. Korzysta się z jego inwencji ale też z jego cielesności. To była rewolucja w tym mieście. Bo kiedy pokazaliśmy ten spektakl z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru, wszyscy byli w szoku, nie wiedzieli jak to ugryźć. Potem posypały się sukcesy, dostaliśmy Złotą Maskę. Na festiwalu we Lwowie dostaliśmy nagrodę w offowym nurcie. Krytycy zwariowali na punkcie tego spektaklu. Podczas pracy nad „Balem w Operze” potrzebni nam byli specjaliści z różnych dziedzin sztuki. Więc zwróciliśmy się do Beaty Bednarz jeśli chodzi o wokale, do Krzyśka Maciejowskiego jeśli chodzi o sprawy muzyczne, do Jurka Waligóry i Jerzego Cembali jeśli chodzi o choreografię, Marian Cholerek zaprojektował nam grafikę i to było takie prawdziwe spotkanie w ramach teatru twórców różnych dyscyplin sztuki. Prawdziwe uosobienie tej idei wagnerowskiej. I w tym czasie zaczęliśmy często jeździć z Marianem Cholerkiem do Piwnicy Pod Baranami. Tam poznałem Piotra Skrzyneckiego i piwnicznych artystów. No i zrodziło się marzenie, żeby coś takiego powstało w Bielsku, tym bardziej, że już istniała grupa ludzi, która mogłaby tworzyć trzon takiego miejsca. Zależało mi też, żebyśmy się nie rozeszli po pracy na „Balem”. To ja mówię – no to znajdźmy jakieś takie miejsce w tym mieście, gdzie moglibyśmy się dobrze czuć i coś razem zrobić. Z tym okresem wiąże się fajna anegdota. Mianowicie, ja współpracowałem ze Sceną Polską w Czeskim Cieszynie. Z żoną zostaliśmy zaproszeni do Ostrawy, byliśmy w polskim konsulacie, potem spotkaliśmy się z Iwoną Purzycką, moją koleżanką z liceum, która wówczas była kustoszem w muzeum. I na Hal-

ce Moniuszki w Czechach, siedząc razem w loży ja jej mówię: Iwona, szukamy takiego miejsca, żeby coś fajnego w nim zrobić. A ona na to, słuchaj, jest takie miejsce, tam chyba węgiel teraz jest, taka komórka w zamku. I jakoś tak to szybko się stało, że poszedłem do tej komórki i faktycznie tam był węgiel, piwnica, gdzie biegały szczury, nie było żadnej infrastruktury. Ale ja już zobaczyłem tę naszą Piwnicę Zamkową. Gdy zaproponowałem to dyrektorowi Polakowi, mówiąc, że znajdę na remont pieniądze, zgodził się o dziwo bez najmniejszych oporów. Iwona oczywiście nam w tym bardzo lobbowała i sprzyjała. No i się zaczęło. Potem sobie pomyślałem, że jeżeli mamy zdobywać pieniądze, to musimy być jakąś organizacją, musimy mieć jakąś osobowość prawną. No to padł pomysł założenia stowarzyszenia. I tak powstało Stowarzyszenie Sztuka Teatr. A że byłem tak naładowany energią i obdarzony umiejętnością przekonywania i zarażania ludzi różnymi ideami, pomysłami... ludzi, których często trudno do czegoś przekonać...

Więc festiwal rodził się stopniowo, także z pomysłów ludzi, którzy wtedy skupili się wokół Piwnicy Zamkowej, a nie tylko dlatego, że usiadłeś któregoś dnia i powiedziałeś: od dzisiaj będzie Zadymka... J.B.: Oczywiście, że nie. Zaraz dojdziemy do Zadymki, bo jesteśmy w momencie, kiedy udało nam się pozyskać tę kasę. Zaczęliśmy remont. Włożyłem całe serce w Piwnicę Zamkową. Praktycznie każdy kamyczek tam znam, każdy przewód gdzie był położony. Smutno, że już tego nie masz... J.B.: Wiesz co, na początku trochę mnie to bolało, ale powiem tak: trzeba iść do przodu. To tak, jakby się kochało kobietę i się z nią rozstało, nie można żyć tylko wspomnieniami, trzeba szukać nowej miłości (śmiech), a ja ją znalazłem. Teraz Piwnica żyje innym życiem, z kimś innym, to już inne małżeństwo. Wracając do początków. Otworzyliśmy Piwnicę, zrobiliśmy program. To była prawdziwa rewolucja w tym mieście. Nie było czegoś takiego, nie było takiego miejsca gdzie się przychodziło, gdzie był luz, gdzie za barem stali artyści... aktorzy, tancerze, ja sam lałem piwo. Zdarzało się, że i dyrektor browarów Van Boxmer stawał za ladą jak go zapraszaliśmy. Była luźna atmosfera, było fajnie, sympatycznie. I było bardzo dużo muzyki. Zaczęło to żyć, działy


arch. Mirosław Szklarski

fot. Daro Dudziak

Podczas „Zadymki”, po lewej stronie Jan Ptaszyn Wróblewski.

się różne wydarzenia. Aż wreszcie Rysio Balcer mówi, a grajmy ten jazz co piątek, zróbmy piątki jazzowe. No i w każdy piątek był koncert na żywo, czego nie było w tym mieście do tej pory. Okazało się, że pół miasta przychodziło na te koncerty. Kolejka była często taka, że ludzie biegali do Mimozy po piwo i przychodzili do nas, bo pół godziny trzeba było stać do naszego baru. Jest taka stara zasada, tam, gdzie są ludzie, to przychodzą następni, bo jest fajnie. Nie przychodzi się do pustego lokalu, bo co tam robić? I było nas coraz więcej. To był fantastyczny okres. Iwonka Loranc wieczorami lała piwo, a do południa z Krzysiem Maciejowskim robili w Piwnicy próby. Mieli klucze od piwnicy, mieli swoje miejsce, były instrumenty, które zakupił nam Włodzimierz Mysłowski. No i te piątki stawały się coraz bardziej atrakcyjne, przychodziło coraz więcej ludzi. Właściciele innych knajp przychodzili podglądać na czym polega ten fenomen. Jak się teraz na tamten czas popatrzy z perspektywy, to takiego wysypu talentów, które w tamtym czasie wyszły z Bielska trudno w historii by szukać. Tutaj grali, śpiewali: Bracia Golcowie, Iwona Loranc, Beata Przybytek, Kamil Kuźnik, Cezary Zybała-Strzelecki, Krzysiu Dziedzic. Wiele indywidualności przewinęło się przez Piwnicę w tamtym czasie i takich osób, które dopiero zaczynały swoją karierę. Doszliśmy w końcu do momentu, kiedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że Piwnica to już za mało. Bo chcielibyśmy na piątki jazzowe zapraszać wielu znanych wykonawców, a sala mieściła zaledwie kilkadziesiąt osób. Przestało to być ekonomicznie możliwe. No i tak siedzimy przy naszym okrągłym stoliku i tak sobie myślimy, że to już nas trochę przerasta. To chyba Krzysiek Dziedzic powiedział – słuchajcie, a może byśmy festiwal zrobili? W większej sali. Są lu-

Spektakl „Bal w Operze”

dzie, ludzie chcą słuchać, przychodzą, to zróbmy festiwal jazzowy. No dobra. No to padło pytanie, no to kiedy? Ktoś tam rzucił, ciągle się zastanawiamy czy to był Rysiek Balcer czy Krzysiek Dziedzic, w zimie. Bo w zimie nic się nie dzieje. Ja tak siedzę i mówię, no dobra, skoro w zimie, to niech to będzie Zadymka Jazzowa. I wszystkim się to spodobało. Zaczęli się wszyscy śmiać, no to robimy Zadymkę Jazzową. Robimy, to znaczy: Jurek zrób... No bo tak zawsze było, pomysły były, ale ktoś je musiał później zrealizować. Wziąć to, wiesz, do kupy i zrobić. Zawsze miałem nadmiar pomysłów. Część z tych pomysłów nie wytrzymywała próby nocy. Moja mama zawsze mówiła: nie podejmuj decyzji wieczorem, prześpij ją. Rano jest mądrzejsze od wieczora. Przespałem... ta decyzja zapadła rano... Jurku, wróciliście z żoną z Opola. Dlaczego Bielsko? Czemu nie Kraków, nie Warszawa? J.B.: Powiem szczerze, że moja żona mi to do dzisiaj wypomina ponieważ myśmy mieli naprawdę bardzo dobre propozycje. Mogliśmy zostać we Wrocławiu. Ja miałem świetną pozycję w Teatrze Pantomimy Tomaszewskiego, chcieli mnie w Teatrze Polskim we Wrocławiu, Ewa miała propozycję pracy w telewizji. Trochę o wyjeździe z Wrocławia zadecydowały jednak czynniki zewnętrzne. Nasza córka Iga chorowała. Nie wiedzieliśmy na co. Spędzała tygodnie, miesiące w szpitalu, miała zapalenia płuc, nie mogła z tego wyjść. Sądziliśmy, że to trochę przez ten malaryczny klimat wrocławski. Wtedy nie mówiło się o alergiach czy uczuleniach. No i zmuszeni byliśmy zmienić klimat. Dużo by opowiadać. Wylądowaliśmy więc tutaj w Bielsku. Później poszliśmy do Opola. Świetny teatr. Świetny zespół, trzypokoleniowy, fantastyczni aktorzy, tam bardzo dużo się nauczyłem. Ale mie-

liśmy tutaj jedno, mieliśmy mieszkanie. Powrót był pomysłem przejściowym. Nie myśleliśmy wtedy, że tutaj zostaniemy. W żargonie aktorskim zawsze się mówiło, że jak pracować to tylko w miastach gdzie są tramwaje (śmiech). W Bielsku już ich nie było. Więc trzeba było znaleźć sobie tutaj swoje miejsce. A jako, że ja jestem taką duszą bardzo niepokorną, nie lubię mieć szefa nad sobą, postanowiłem coś zrobić sam. To były takie czasy, że poszedłem do szefa bielskiej kultury, to były czasy PZPR-u, i powiedziałem mu, że chcę założyć prywatny teatr w Bielsku. On patrzył i słuchał mnie, takiego młodego gościa naładowanego energią i spokojnie powiedział: dobrze, bardzo mi się pan podoba, chętnie byśmy pana w partii widzieli u nas (śmiech). To oczywiście nie wchodziło w rachubę, byłem z innego świata. Mamy tę pierwszą Zadymkę. Jak ją wspominasz. J.B.: To było tak, był pomysł, o którym rozmawialiśmy jesienią, a w zimie był już pierwszy festiwal. To jest ten nasz genius loci... My do dzisiaj tak działamy – dzisiaj pomysł, jutro realizacja. Jak nie my, to zrobi to ktoś inny, wcześniej. W „Balu w Operze” wszystko się zaczyna od Apokalipsy, jest Demiurg, czyli głos teatru. Jaki głos może być głosem teatru? No tylko Holoubek. Zgodził się i mieliśmy boga teatru w naszym przedstawieniu. Więc, gdy powzięliśmy decyzję o zrobieniu festiwalu zapytałem, a kto jest bogiem jazzu w Polsce? Takim jednoznacznym, że jak słyszysz, widzisz, to dla ciebie jest jazz? Jan Ptaszyn Wróblewski. I tak samo, dzwonię do niego i tak, wiesz, nawijam mu przez godzinę i nawijam przez telefon, pytam, on tam słucha, słucha... I w końcu mówię, to co, przyjedzie pan, poprowadzi pan Zadymkę, pomoże nam

23


ludzie pan w tym wszystkim? A on mówi po prostu – tak. No i tak się zaczęło. Ja też nie miałem wielkich kontaktów w środowisku jazzowym. Jestem osobą taką trochę z zewnątrz. Tak naprawdę prowadzenie Zadymki to jest suma moich wszystkich doświadczeń i aktorstwo i reżyseria i scenografia i choreografia i kwestie muzyczne. W tym moim teatrze, czyli tym takim totalnym teatrze, gdzie jest i słowo i jest śpiew, muzyka to te wszystkie doświadczenia nagle owocują. Mnie nikt nie zaskoczy niczym w dziedzinie produkcji, organizacji takich przedsięwzięć. A gdzie odbyła się ta pierwsza Zadymka? J.B.: W Teatrze Banialuka. Wtedy też wręczyliśmy po raz pierwszy Anioły Jazzowe zaprojektowane przez Lidkę Sztwiertnię. Otrzymali go pionierzy jazzu w Bielsku, Andrzej Zubek i Kaziu Jonkisz, którzy kiedyś tworzyli pierwszy w Bielsku-Białej zespół jazzowy. Co było fajne, koncerty był w Banialuce, a potem wszyscy szli do Piwnicy. Do rana były jamy. I tak jak pierwszy pamiętny koncert w Teatrze z udziałem Piwnicy pod Baranami i Piotra Skrzyneckiego, gdzie każdy mógł się z nim przywitać, porozmawiać, zrobić sobie z nim zdjęcie, stanowiło o atmosferze miejsca, tak Zadymka także od razu stała się bezpretensjonalna, bez koturnowego zadęcia, nie było tego sztucznego dystansu, nie było tej klasycznej sali koncertowej, gdzie się siedzi na czerwonych krzesłach i tam gdzieś jest jakiś artysta, a tu jest jakaś szara publiczność. Publiczność też w pewnym momencie stała się jakby twórcą tego festiwalu. I to był ten fenomen i ta atmosfera, którą staramy się pielęgnować do dzisiaj. To jest coś, co odróżnia ten festiwal od wielu innych. Paweł Brodowski jak przyjeżdża to mówi, że czuje się tutaj jak u siebie w domu. Ptaszyn, który nigdy nie miał nic wspólnego z Bielskiem, tak samo, a teraz już nie wyobraża sobie, że nie przyjedzie tutaj na Zadymkę, on tu zna wszystkich, wszyscy jego znają. Tu zawiązują się przyjaźnie. Tu na przykład poznają się ludzie, którzy mieszkają na co dzień w Warszawie, pracują tam, a tutaj się spotykają. To jest ten fenomen, nazwijmy to, zjawisko. Ludzie mówią, że kiedyś tak było na Jazz Jamboree. Że tam się jeździło i było to takie zjawisko towarzysko-rodzinne. Więc coś takiego chyba w Zadymce jest. Zadymka to już jest międzynarodowe wydarzenie. Zapewne były takie sytuacje, w któ-

24

rych myślałeś, że będziesz musiał odwołać festiwal. J.B.: Organizacja Zadymki jest coraz trudniejsza, bo termin, który sobie wybraliśmy jest dość karkołomny. Mianowicie zima to jest czas, w którym autentycznie nic się nie dzieje. Wtedy muzycy i te wszystkie gwiazdy albo siedzą w Kalifornii na plaży albo nagrywają płyty albo odpoczywają po długich trasach letnio-jesiennych. Dlatego bardzo trudno jest zorganizować festiwal z odpowiednią obsadą w tym terminie. Do tego staramy się nie powtarzać koncertów tych samych muzyków, a większość tych największych już u nas była... (śmiech). Ale z drugiej strony to jest wielka siła festiwalu i od samego początku czuliśmy w tym wielki potencjał, bo jak ściągamy gwiazdy na Zadymkę to ściągamy na jedyne koncerty w Polsce. Ma to tę dobrą stronę, że media mając do wyboru koncerty w Bielsku-Białej i Warszawie, relacjonują te ze stolicy. A tak, jeżeli ktoś chce zobaczyć np. światową premierę nowej płyty Dee Dee Bridgewoter czy Avishaia Cohena musi przyjechać do nas. Czasami naprawdę bywają takie momenty, że naprawdę trudno jest zbudować program. Ale z drugiej strony, jak już się uda, to mamy koncerty Diane Reeves czy Liz Wright, na które wybierają się fani z Polski, Czech, Słowacji, Austrii, Niemiec, Belgii itd. Przyjęliśmy wręcz taką zasadę, że zapraszane, zagraniczne zespoły nie mogą występować w żadnym mieście w naszym kraju i wyobraź sobie, że to się sprawdza, jest to akceptowane. Pracujemy teraz z największymi agencjami na świecie i przez te kilkanaście lat nikt nigdy, żaden z wykonawców nie wyjechał od nas bez honorarium. To jest miara opinii na świecie. Mamy swoją markę. Pracujemy z największymi i nigdy nie daliśmy ciała (odpukać...). Jest taka gwiazda, której jeszcze nie zaprosiłeś, a chciałbyś bardzo. J.B.: Tak, jest kilka. Z tym, że powiem tak. My troszeczkę już jesteśmy w potrzasku. Ten festiwal zaczyna nie mieścić się w tym mieście. Tutaj nie ma już takich sal koncertowych, nie ma miejsc, gdzie można byłoby organizować duże, drogie koncerty. Przykład. W tym roku zaprosiliśmy Liz Wright. Byłem na jej koncercie w Kownie, w przepięknej hali, przemyślanej pod każdym względem, wielofunkcyjnej, ze świetną akustyką. I tam było 7 tysięcy osób na koncercie. A u nas będzie 450.

Zajrzyjmy nieco za kulisy. Gwiazdy słyną z wyśrubowanych wymagań, fanaberii. Czy dla któregoś z Twoich gości musiałeś przygotowywać coś specjalnego? J.B.: Na przykład Charlie Hyden. To kontrabasista. Ma opinię bardzo kapryśnego muzyka, bardzo go ciężko zadowolić czymkolwiek. Występuje on na scenie za taką specjalną przegrodą – parawanem z przeźroczystej pleksi. W ten sposób jakby się odcina od wszystkiego. No i prowadziliśmy z nim dosyć długo rozmowy. Chodziło o sprawy hotelu. Mieliśmy umowę z Hotelem President, m.in. ze względów logistycznych. No i oczywiście przygotowaliśmy mu tam apartament. Czekamy na odpowiedź. Przychodzi e-mail, że oni sobie już zarezerwowali apartament prezydencki w Hotelu Vienna. Nie skorzystają z tego Hotelu President, bo stary, bo coś tam. Apartament prezydencki w Hotelu Vienna ma osobną windę, nie będę mówił ile kosztuje, ale chyba z pięć razy więcej niż w Hotelu President. No, trudno było się już z ich wyborem nie zgodzić, przełknęliśmy to jakoś. Później stało się coś cudownego. Mianowicie, jak Hyden przyszedł do teatru na próbę, jak zobaczył to wnętrze, jak poczuł się fajnie, poczuł tę unikalną atmosferę, poczuł, że się nim wszyscy opiekują, że jest ważną postacią, to zrezygnował w ogóle z tego parawanu i dał przepiękny koncert normalnie, otwarcie. Udzielał wywiadów na co nigdy się nie zgadza. Poczuł się tutaj dobrze. Muzycy potwierdzają, że czują się tutaj dobrze. Jakie zatem szykujesz w tym roku niespodzianki, zmiany, szykujesz coś ciekawego, coś co zaskoczy stałych bywalców Zadymki? J.B.: Na pewno zaskoczy ich plakat Rafała Olbińskiego... Po raz pierwszy organizujemy też koncert „równych szans” na który zapraszamy niewidomych i widzących słuchaczy. W składzie String Connetion jest niewidomy pianista Janusz Skowron i część koncertu odbędzie się przy zgaszonych światłach. Muzycznie uważam, że tegoroczny program jest bardzo, bardzo dobry. Ja lubię jak publiczność jest zadowolona. Ten festiwal zawsze, od początku robiliśmy dla publiczności, a nie wyłącznie dla siebie, czy żeby spełniać zachcianki paru snobów. Co nie znaczy, że robimy to kosztem poziomu. Nie, my ciągle ciągniemy w górę. Staramy się tak układać program, aby zawsze było w nim coś, co się po prostu podoba... by były na przykład piękne, kobiece wokale – w tym roku


fot. Daro Dudziak

zapraszamy Diane Reeves, jedną z najlepszych wokalistek świata w tej chwili. Cztery nagrody Grammy, świetna ostatnia płyta „Beautiful Life”. W teatrze wystąpi gwiazda z pogranicza gospel, jazzu i popu – Lizz Writhe a na Szyndzielni albanka Elina Duni. Ja jestem bardzo ciekawy solowego koncertu kompozytora, pianisty z RPA Abdullaha Ibrahima, to może być mistyczne przeżycie. Wystąpi gitarzysta Pat Martino, Omar Hakim fantastyczny perkusista, Billy Cobham też legenda tego instrumentu. Miguel Zenon jeden z ciekawszych saksofonistów altowych – młode tchnienie jazzu. Wielkim wydarzeniem będzie wystawa Rafał Olbiński „Od jazzu do opery”. Będzie cykl „Polski jazz”, Scena promocji i nocne jam sessions. Nad programem pracuje zgrana grupa osób. Pracujemy przez cały rok. To nie jest tak, że festiwal się robi w miesiąc, dwa. Nad programem pracują takie autorytety, jak Paweł Brodowski (redaktor naczelny Jazz Forum), Jan Ptaszyn Wróblewski, ale główny ciężar spoczywa na Mirku Szklarskim i Adamie Kucharczyku. Adam to mój kolega z Liceum Kopernika. W tamtym czasie posiadał wraz z bratem pokaźny zbiór płyt zagranicznych zespołów, głównie rockowych. Wtedy jeszcze o jazzie za bardzo nie myśleliśmy. Jeździło się do Wapienicy na imprezy u Kucharczyków i tam się słuchało muzyki, której nigdzie indziej nie można było usłyszeć. Po liceum nasze drogi się rozeszły, studiowaliśmy w różnych miastach, Adam potem wyjechał z kraju i nie widzieliśmy się chyba ze 25 lat, aż nasza wspólna znajoma jechała do Niemiec i zatrzymała się u Adama, zaczęła opowiadać o Zadymce. I Adam mówi, to jak to? U nas w Bielsku jest festiwal jazzowy? A kto go robi? Batycki...? I od tamtego momentu zaczęliśmy współpracować. On jest też wielkim fanem jazzu, jeździ na festiwale. Reprezentuje nas w Europie, nawiązuje kontakty, dużo ogląda, słucha i przekazuje nam potem swoje opiniuje. Z kolei Mirek Szklarski mieszkał przez dobrych parę lat w Stanach, zna świetnie język, zna amerykańskie reguły gry, on prowadzi rozmowy biznesowo-menadżerskie z agencjami, głównie amerykańskimi. W naszym teamie jest też Andrzej Herman z zawodu adwokat, ale z zamiłowania fan i znawca jazzu. Kiedy odbywała się pierwsza Zadymka prowadził w Radio Bielsko swoją audycję „Jazz Cafe”. Wpadł do nas, do Piwnicy Zamkowej i mówi – festiwal? I ja o tym jeszcze nic nie wiem? Proszę

o deklarację, od razu wpisuję się do Stowarzyszenia. Od tego czasu jego kancelaria pomaga nam prawnie. A on sam bierze również udział w pracach programowych. Henryk Malesa, były prezes Rafinerii Czechowice, obecnie realizujący swe artystyczne pasje fotografując jazz. Dopełnieniem naszego teamu jest moja żona i córka, która specjalizuje się w tworzeniu repertuaru na piątkowe „okolice jazzu”. Ale twarzą Zadymki jest Jurek Batycki. J.B.: No, tak to się stało. A co z przyszłością Zadymki, czy Iga Twoja córka przejmie pałeczkę po tacie? J.B.: Ja się jeszcze wcale nie zwijam (śmiech). Iga skończyła ASP w Łodzi, robi studia podyplomowe. Nie wiem jaką drogę wybierze. Ale powiem tak, że Mirek Szklarski to także moja rodzina, jestem jego wujkiem. Myślę, że z Igą stanowią świetny duet, i gdybym nagle musiał gdzieś wyjechać to oni sobie świetnie dadzą radę. Kim się czujesz bardziej. Aktorem, reżyserem, choreografem, dyrektorem festiwalu, może dziadkiem? J.B.: Ta ostatnia rola zaczęła mi się bardzo podobać. Powiem szczerze, że jak Iga mi powiedziała, że jest w ciąży, to ja się strasznie wystraszyłem. Wydawało mi

się, że świat się zawali, coś się skończy. To jest taki moment, w którym aktywny mężczyzna nagle sobie myśli – kurcze, no, przechodzę jakby na drugą stronę, zaczyna się jakby nowa epoka, przychodzi kolejne pokolenie. I bałem się tego bardzo. Ale jak tylko pierwszy raz zobaczyłem Franka to strach odleciał. Teraz Franek też już jest elementem Zadymki. Jeszcze nie miał roku, a już u dziadka na rękach przemierzał festiwalowe sceny. Jestem w nim absolutnie zakochany. A tak generalnie to czuję się teraz coraz mniej aktorem, już trochę bym się bał sceny. Życie w pewnym momencie wymogło na mnie, aby stanąć po drugiej stronie, czyli być reżyserem, dyrektorem, menadżerem. Nigdy nie myślałem, że będę zawodowo zajmował się muzyką. Teraz 90% mojej aktywności to są sprawy związane z muzyką, z organizacją koncertów, konkursów. Teraz moją misją jest stwarzać warunki do artystycznej realizacji innym. Rośnie przecież młode pokolenie... Trzy najważniejsze rzeczy w Twoim życiu. J.B.: Rodzina, na pewno Zadymka i przyjaźń. Bardzo dziękuję za rozmowę. Obszerny wywiad z Jerzym Batyckim przeczytasz na www.2bstyle.pl

25


kultura

Rafal OLBINSKI Rafał Olbiński urodził się w Kielcach, w 1943 roku. Malarz, grafik, twórca plakatów. Po ukończeniu studiów rozpoczął współpracę z czasopismem Jazz Forum: projektował okładki i wykonywał ilustracje. Od Jazz Forum wszystko się zaczęło. Ten początkowo niewinny flirt ze sztuką przerodził się w miłość na całe życie. Jak mówi w Jazz Forum, miał absolutną wolność twórczą, której już żaden dyrektor czy redaktor naczelny żadnego pisma na świecie nie dał mu nigdy. W Jazz Forum mógł eksperymentować, realizować bez przeszkód swoje pomysły i gdyby nie Jazz Forum nie robiłby tego co robi do dziś. W 1981 roku wyjechał do Paryża, skąd później wyemigrował na stałe do Nowego Jorku. W 1985 roku podjął pracę jako wykładowca w nowojorskiej School of Visual Arts. Rafał Olbiński jest znanym i uznanym twórcą. Jego prace znajdują się w renomowanych galeriach i muzeach, takich jak Biblioteka Kongresu, Muzeum Sztuki Nowoczesnej i Carnegie Fundation w Nowym Jorku, Muzeum Plakatu w Wilanowie, a także w prywatnych kolekcjach na całym świecie. Olbiński współpracuje ze znanymi czasopismami. Jego ilustracje ukazują się w takich czasopismach jak: The New York Times, Newsweek, Business Week, Der Spiegel, czy polskie Charaktery. Wielokrotnie nagradzany w konkursach międzynarodowych. Jedne z najważniejszych to: w 1994 r. w Paryżu międzynarodowy Oskar za Najbardziej Znaczący, Niezapomniany

26

Plakat Świata Prix Savignac, w 1995 r. jego projekt został wybrany na plakat promujący Nowy Jork jako stolicę świata w konkursie „New York City Capital of the World”. Łącznie zgromadził już ponad 100 nagród za swoją twórczość. Jednak, jak twierdzi, największą nagrodą jaką zdobył to zakup jego obrazu przez skromnego człowieka, który kupił obraz Olbińskiego nie dla inwestycji, lecz po prostu dlatego, że mu się podobał, chociaż obraz był bardzo drogi. Obrazy Olbińskiego znajdują się w największych kolekcjach sztuki współczesnej (Biblioteka Kongresu, Carnegie Foundation, Republic New York Corporation), a także w wielu prywatnych zbiorach w USA, Japonii, Niemczech, Szwajcarii, Australii. Jest twórcą licznych plakatów dla amerykańskich oper (New York City Opera, Utah Opera, Pacific Opera San Francisco, Philadelphia Opera). W 2002 r. zadebiutował z sukcesem jako twórca scenografii operowej do przedstawienia Don Giovanniego w Filadelfii. Rafał Olbiński dzieli czas między Nowym Jorkiem a Warszawą. Jak mówi, kocha to podwójne życie i możliwość wyboru. Kiedy już zmęczy go amerykańskie tempo, z ulgą wraca do mieszkania na warszawskiej Starówce. Jest autorem plakatu na tegoroczną Zadymkę Jazzową i będzie gościł w Bielsku-Białej 22 lutego 2014 r. w Galerii Sfera.


27


28


29


30


31


fot. Adam Gołda

ludzie

Andrzej Mleczko

32

Rysownik, właściciel dwóch autorskich galerii. Kursuje miedzy domami w Krakowie i Warszawie.


fot. archiwum prywatne

Ewa Mleczko

Scenarzystka i autorka książki dla dzieci, do której jej tata zrobił ilustracje. Obecnie menadżer obydwu galerii Andrzeja Mleczki.

Oto pierwszy wywiad, w którym córka przepytuje ojca.

Moim powołaniem jest taniec klasyczny Ewa Mleczko: Tato jak podsumowałbyś rok 2013? Andrzej Mleczko: Był kolejnym rokiem, w którym narysowałem parędziesiąt nowych rysunków, galeria świetnie funkcjonowała dzięki tobie córeczko i powstała pierwsza aplikacja z moimi rysunkami dostępna na tablety. E.M.: Masz jakieś postanowienie noworoczne na 2014? A.M.: Mam postanowienie, żeby schudnąć 10 kg, ale to postanowienie mam co roku w związku z tym nie byłbym w tej kwestii optymistą. E.M.: Tylko 10 kg? A.M.: Dobre pytanie. Prawdę mówiąc to powinno być 20 kg, ale nie lubię stawiać sobie zbyt wygórowanych zadań. E.M.: Jaki był najfajniejszy Sylwester w twoim życiu? A.M.: Najfajniejszy to jest taki, którego nie musiałbym świętować, ale niestety nic takiego mi się nie przydarzyło.

33


fot. Konrad Pollesch

ludzie

E.M.: Czy to znaczy, że nie lubisz Sylwestra? A.M.: Nie lubię, ponieważ przypomina mi o upływie czasu, a w pewnym wieku to nie jest coś co człowieka jakoś szczególnie cieszy. Bardzo mnie dziwią ludzie, którzy szaleją i piją szampana radując się, że kolejny rok przeleciał. E.M.: O upływającym czasie bardziej przypominają urodziny. A.M.: Urodzin też nie lubię. Nie lubię też imienin ani wszelkiego rodzaju obchodów, ponieważ zakłócają mi spokój i systematyczność, którą bardzo sobie cenię. E.M.: Długich weekendów też nie lubisz? A.M.: Je akurat lubię, bo wtedy mam czas, żeby pojechać do mojego domu w Tyńcu pod Krakowem i posadzić kolejne drzewo, albo poprzycinać gałązki. E.M.: A spędziłeś kiedyś Sylwestra sam? A.M.: Nie. Zawsze miałem to nieszczęście, że ktoś mnie zmuszał do zabawy, albo do jakiś wyczynów. Na przykład 3 lata temu moja żona wymyśliła sylwestra na szczycie jakiejś góry. Szliśmy całą grupą przez dwie godziny w śniegu po pas, a ponieważ było dużo pięknych kobiet musiałem udawać, że mnie to w ogóle nie męczy. E.M.: Co chciałbyś żeby się zmieniło w naszym kraju w tym roku? A.M.: Chciałbym żeby, wyłapali wszystkich pedofilów oraz nietrzeźwych kierowców. E.M.: A co byś chciał, żeby się zmieniło w Twoim życiu? A.M.: Nie chciałbym, żeby cokolwiek się zmieniało, ponieważ w ogóle nie lubię zmian.

34

E.M.: Jaka jest twoja ulubiona część dnia? A.M.: Kiedy zapadam w sen. A kiedy nie śpię, to najbardziej lubię kiedy kończę rysunek i go wygumkuję i mam poczucie, że jest dobrze wygumkowany. E.M.: Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się czy wyprowadzić się z Polski? A.M.: Tak. I nawet mój kolega znalazł mi mieszkanie w Pradze. Było to kilka lat temu, kiedy PIS objął władzę i wydawało mi się, że już nie wytrzymam IV Rzeczypospolitej. E.M.: Ale jednak zostałeś z czego się bardzo cieszę. Mieszkasz część tygodnia w Krakowie, a część w Warszawie. Które miasto wolisz? A.M.: To zależy. Do pracy bardziej odpowiada mi Kraków. Poza tym, co tu kryć, w związku z tym, że krakusi nie wpadli na pomysł, żeby wszczynać powstanie, Kraków jest trochę ładniejszy. Natomiast jeśli chodzi o życie towarzyskie wolę Warszawę, bo już prawie wszyscy moi koledzy się tam przenieśli. E.M.: Jakie jest Twoje ulubione miejsce w Krakowie? A.M.: Rynek, przez który przechodzę tam i z powrotem kilka raz dziennie. Staram się nie wychodzić poza Planty i wydaje mi się, że poza nimi nic już nie ma, ale nie sprawdzałem tego osobiście. E.M.: A ulubione miejsce w Warszawie? A.M.: Powiśle gdzie mieszkam i moja galeria przy ul. Marszałkowskiej 140. E.M.: Jeżeli nie byłbyś rysownikiem to jaki inny zawód chciałbyś uprawiać?


E.M.: Dobrze tato, ale ja pytałam Ciebie, a nie astrologa. A.M.: Dobrze czułbym się w lesie jako leśnik, ale mam pewną obawę. Ponieważ potrafię zgubić się nawet na rynku w Krakowie, to gdybym wszedł do tego lasu, to znaleziono by mnie po roku. E.M.: A jakiego zawodu absolutnie byś nie mógł uprawiać? A.M.: W grę wchodzą tylko wolne zawody, bo nie wyobrażam sobie żebym miał jakiegoś szefa i ktoś mógł mi cokolwiek kazać. Chyba, że jest to moja żona, albo moja córka.

fot. Konrad Obidziński

A.M.: Ostatnio moi znajomi zamówili mi horoskop u bardzo znanego astrologa, który dostał moją dokładną datę urodzin, ale nie powiedzieli mu o kogo chodzi. Tenże astrolog powiedział, że moim powołaniem jest zawodowy taniec klasyczny.

E.M.: Jak widzisz siebie za 5 lat? A.M.: Mam nadzieję, że uda mi się bardzo zeszczupleć, ponieważ dowiedziałem się ostatnio, że będę dostawał 1000 zł emerytury. E.M.: Z czego jesteś w życiu najbardziej dumny? Uprzedzam że można wymieniać członków rodziny. A.M.: Najbardziej dumny jestem z mojej córki Ewy, która przeprowadza ze mną tę fascynującą rozmowę. Jest to kobieta inteligentna, zdolna, i niezwykle wprost urodziwa. Oprócz tego, jeżeli jestem naciskany, jestem dumny z mojego wnuka, który jest po mnie niezwykle mądry i utalentowany, jestem dumny z mojej żony, która mnie kocha do szaleństwa oraz z mojej teściowej, która kocha mnie jeszcze bardziej.

35


fot. Mediani

inicjatywy

Wojciech Owczarz,

36 założyciel Fundacji „Arka”


Jest tyle do zrobienia Monika Gaj

Niektórym ludziom ekolodzy nadal kojarzą się z grupą szaleńców przypinających się do drzew. Ten obraz z lat 90. ubiegłego wieku w rzeczywistości odszedł już do lamusa. Współczesne polskie organizacje ekologiczne – to prawdziwe przedsiębiorstwa, skupiające ludzi zainteresowanych poprawianiem świata na zdrowszy, mądrzejszy i lepszy. Przy tym wszystkim rządzą się normalnymi rynkowymi zasadami, prowadzą działalność marketingową, pozyskują fundusze.

Termin „ekologia” jednych wciąż przyprawia o uśmiech politowania, dla innych jest normalną codziennością. Kiedy w latach 90. powstawały w Polsce pierwsze organizacje ekologiczne, ich pole działania często zaczynało się i kończyło na happeningach, prostych działaniach, plakatach. I to wszystko. Działającym w nich ludziom zależało na jednym: zwrócić uwagę na problem. Wtedy nikt nie myślał o ekologii jako sposobie na życie, a udział w akcjach był czysto wolontaryjny. Ówcześni ekolodzy ze zdziwieniem otwierali oczy, kiedy ktoś przyjeżdżający z tzw. Zachodu mówił „zobaczycie, i u was ekologia będzie normalną dziedziną życia, pracą, czymś co przenika inne dziedziny gospodarki, codziennością”. Wtedy trudno było w to

uwierzyć, medialne doniesienia skupiały się na efektownych newsach i przez ten pryzmat ekolodzy byli postrzegani. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej okazało się, że ekologiczne standardy nie są wymysłem nawiedzonej młodzieży, ale regulacjami wypracowanymi po to, żeby niszczone przez człowieka środowisko ochronić od skutków dalszej degradacji, aby ją zatrzymać i wypromować świadomość, że otaczający nas świat przekażemy przyszłym pokoleniom. Jedną z najprężniej działających w Polsce organizacji ekologicznych jest Fundacja „Arka”, założona i prowadzona przez Wojciecha Owczarza. – Kiedy patrzę na swoje życie, okazuje się, że każda rzecz, którą robiłem, zaprowadziła mnie do miejsca, w którym

jestem teraz. Zawsze miałem potrzebę kontaktu z przyrodą. Skończyłem bielską szkołę ogrodniczą, mam pojęcie o sadzeniu i produkowaniu drzew. Potem było studium nauczycielskie, wtedy było to trochę bez sensu, bo tak naprawdę uciekało się od wojska, ale teraz okazuje się to bardzo przydatne, to doświadczenie w edukacji, dlatego, że my zajmujemy się głównie sprawami edukacji ekologicznej. No i na końcu studia związane z dziennikarstwem i komunikacją społeczną, które przydają się w promowaniu ogólnopolskich kampanii – mówi Wojciech Owczarz. Owczarz przeszedł przez działalność organizacji ekologicznych działających w Bielsku-Białej i okolicach, takich jak Pracownia na Rzecz Wszystkich Istot,

37


Janusza Korbela czy Klub Gaja, Jacka Bożka. Po latach aktywności w innych organizacjach, w 2005 roku założył własną fundację, „Arkę”. – Dziś jest tak, że organizacje ekologiczne muszą się odnaleźć w prawach rynku. Zarabiają na działalność ekologiczną, ale nie zarabiają na działalności ekologicznej. Działają jak firma, ale bardziej pasuje tu określenie „przedsiębiorstwo społeczne” niż firma, która jest nastawiona na zysk. My nie jesteśmy nastawieni na zysk, oczywiście realizujemy dla gmin czy firm projekty odpłatnie, ale to jest na pokrycie kosztów działalności – mówi prezes Fundacji „Arka”. – Dziś te duże organizacje ekologiczne takie, jak Greenpeace czy WWF działają jak rozległe firmy, mają dział PR, księgowości, mają swoich liderów.

fot. arch. Fundacja „Arka”

inicjatywy

Happening „Listy dla Ziemi”

fot. arch. Fundacja „Arka”

– Wojtek lubi pracować zespołowo, koncepcje raczej wychodzą od niego, ale jest bardzo otwarty na pomysły innych. On koordynuje projekt. – mówi Anna Sobańska z Arki.

Happening „Listy dla Ziemi”

38

Fundacja „Arka” porusza tematy, które bezpośrednio dotyczą ludzi. Są to kampanie dotyczące palenia śmieci, wysypywania popiołu. Dotyczą na przykład psich odchodów, nie sprzątanych przez właścicieli czworonogów, ale też żywe są tematy dotyczące dzikich wysypisk, czy, bardzo aktualny – segregacji śmieci. Są też niekonwencjonalne działania, jak zielony edukacyjny kontener, z którym „Arka” jest w stanie dotrzeć do każdej gminy w Polsce. Kontener służy jako mobilna pracownia do edukowania o segregacji śmieci. Ciekawostką jest mobilne centrum edukacji ekologicznej, czyli samochód służący do warsztatów ekologicznych, wyposażony w solary i wiatraki produkujące prąd. Specjalnością „Arki” są eventy ekologiczne, odbywające się w przestrzeni publicznej lub na terenie szkół, na boiskach. Są to gry przestrzenne, ogromne puzzle, zabawy, happeningi. Dzięki aktywności dzieci i młodzieży, które uczestnicząc w wydarzeniu doświadczają emocji, edukacja ekologiczna prowadzona w ten sposób sięga dużo głębiej i trwalej, niż suche lekcje prowadzone w klasie. „Arka” to zespół kilku osób z różnorodnym zawodowym doświadczeniem, które uwielbiają ze sobą pracować. Nie da się ukryć, że to jednak Wojciech Owczarz pełni w „Arce” rolę Noego. – Wojtek lubi pracować zespołowo, koncepcje raczej wychodzą od niego, ale jest bardzo otwarty na pomysły innych. On koordynuje projekt. Wojtek lubi wyzwania, więc często sięgamy po „trudne i wymagające” granty, niejednokrotnie z powodzeniem. Cieszę się, że mogę pomagać w realizacji tych fajnych działań. – mówi Anna Sobańska zajmująca się w „Arce” biurem projektów, administracją, rozliczeniami i wszelką papierkową pracą. – Wojciech jest osobą dobrą i pogodną, często trudne sytuacje przemienia w żart. Jest wymagający i poukładany, ale bez „zgrzewy”. Daje swojemu zespołowi dużą przestrzeń. Celowo mówię „swojemu zespołowi”, bo


fot. arch. Fundacja „Arka”

wyraźnie widać, że on jest Prezesem-koordynatorem, reszta jego pomocnikami i to wydaje się być bardzo dobry układ. Nie goni za sławą, bardziej cieszy się, że może realizować swoje życiowe cele i pomysły. – dodaje „Indianka” (fundacyjny pseudonim Anny Sobańskiej). Jednym z najbardziej znanych projektów „Arki” są „Listy dla Ziemi”. Jest to program polegający na pisaniu przez dzieci listów o tematyce ekologicznej. Do projektu włączają się gminy w całej Polsce, w ubiegłorocznej edycji wzięło udział około 350 gmin, w których w akcję zaangażowanych było łącznie około pół miliona osób. To ogromna skala wydarzenia ekologicznego. Tegoroczne wydanie „Listów do Ziemi” związane jest ze szkodliwością niskiej emisji spalin, czyli tego, co wydobywa się z domowych kominów i rur wydechowych samochodów. – W chwili, kiedy rozmawiamy, mamy już zgłoszonych ponad 100 tysięcy uczestników. Gminy w Polsce otrzymały od nas specjalne wydawnictwo, w którym zachęcamy do udziału w akcji, przedstawiamy jej założenia, piszemy o tym, że tak naprawdę niewiele trzeba zrobić, ponieważ wszystkie materiały dostarczamy my. W kwietniu odbędzie się wielkie pisanie listów – mówi Wojciech Owczarz. – Dzieci dostaną wydrukowane przez nas papiery listowe, na których opiszą swoje przemyślenia związane z emisją spalin. Potem listy te trafią do nas, a my wybieramy najlepszy List Roku. Pisaniu listów towarzyszą różne wydarzenia, które szkoły realizują we własnym zakresie. To bardzo fajna akcja, bo edukuje od dziecka i pokazuje, jak wokół jednej idei można połączyć tak wiele osób – dodaje prezes „Arki”. Tego typu wydarzenia nie byłyby możliwe, gdyby nie finansowanie ze strony organizacji i sponsorów. Głównego

nie z pogranicza recyklingu i sztuki. wsparcia udziela Narodowy Fundusz Zapraszamy do udziału w nim artystów Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej i Wojewódzki Fundusz Ochrony Śroznanych z tego, że w swoich działaniach dowiska w Katowicach. Fundacja działa artystycznych wykorzystują przedmioty do wyrzucenia, dając im drugie żyteż dzięki pomocy Lasów Państwowych, cie i nowe znaczenie. Czy nie zabrakfirm zajmujących się organizacją odzysku nie nam pomysłów? Na pewno nie, surowców wtórnych, mocno współpracuje z gminami w całej Polsce. to jest tak, że mam ich nawet za dużo, ciągle mam jakieś pomysły, muszę je – W 2014 roku czeka nas sporo wyzwań. spisywać. Niektóre realizujemy, inne Przede wszystkim remontujemy taki staczekają na swój czas i finansowanie. ry budynek, który mamy na działalność W Polsce jest jeszcze tak wiele do zrobieFundacji. A że jesteśmy ekologicznie zakręceni, to staramy się w nim też używać nia w ekologii, że pracy nam na pewno technologii ekologicznych, co nie zawsze nie zabraknie – podsumowuje Wojciech Owczarz. jest proste, a już na pewno nie tanie – śmieje się Wojtek Owczarz. – Poza tym w kwietniu druga edycja „Listów dla Zie*** O działalności Fundacji „Arka” można mi”. W czerwcu będziemy robić ogromną ekologiczną sztafetę rowerową. Jedziemy przeczytać na stronie www.fundacjaarwzdłuż Wisły na rowerach. W dziesięciu ka.pl Do jej sztandarowych programów i akcji należą: „Kochasz dzieci, nie pal miastach będą happeningi. Promujemy śmieci”, „Kwiaty Zamiast Śmieci”, „To rower jako bardzo fajne i zdrowe urząnie krasnoludki palą śmieci”, „Arka dla dzenie ekologiczne. Staramy się, aby jak Ziemi”, „Mobilne Centrum Edukacji najwięcej rodzin, instytucji i samorząEkologicznej”. Organizuje także akcje dów przyłączyło się do tej ekologicznej edukacyjne: „Dzień Dobrych Uczynków”, sztafety. Będzie specjalny portal, gdzie każdy będzie mógł się zarejestrować „Choinki Nadziei”, „Dzień Czystego Poi zadeklarować ilość kilometrów, jakie wietrza”, „Listy dla ziemi”. przejedzie. Chcemy zebrać te kilometry i pokazać, ile moglibyśmy wyemitować dwutlenku węgla jadąc samochodem, a ile dzięki temu że jedziemy rowerem nie dostanie się do środowiska. Na końcu każdy rowerzysta otrzyma od nas drzewko i będziemy sadzić pierwszy w Polsce las rowerowy – dodaje Wojciech Owczarz. – A w listopadzie przygotowujemy wydarze- Zaangażowanie dzieci przynosi wymierne efekty.

fot. arch. Fundacja „Arka”

Zielony kontener, obok Mobilne Centrum Edukacji Ekologicznej.

39


ludzie

Sukces zależy od nas Teresa Mokrysz

Historia i model działalności Mokate pokazują, że polskie produkty z powodzeniem mogą podbijać światowe rynki. Dziś nasza firma skutecznie rywalizuje z największymi światowymi koncernami i jest obecna ze swoimi wyrobami na wszystkich kontynentach.

40

TERESA MOKRYSZ Stworzyła jedną z najbardziej rozpoznawalnych na świecie polskich marek, przekształciła niewielką rodzinną firmę w kawowe i herbaciane imperium, dała się poznać jako odważna innowatorka w świecie biznesu i współautorka trafnych strategii w bankowości, znacząco wspiera placówki służby zdrowia, edukacji, kultury i opieki społecznej. Teresa Mokrysz od ponad dwudziestu lat godzi z powodzeniem te rozliczne obowiązki i funkcje. Od podstaw wybudowała dwa kombinaty produkcyjne na Śląsku, trzeci (pod Pragą) rozbudowała, wdrożyła pionierską technologię wytwarzania półproduktów dla przemysłu spożywczego, ponad połowę produkcji z powodzeniem sprzedaje na wszystkich kontynentach. Na co dzień zajmuje się zarządzaniem grupą 8 firm, z blisko 1500 zatrudnionymi pracownikami. Czwartą z rzędu kadencję uczestniczy w pracach Rady Nadzorczej BRE Banku (w 2013 roku zmienił nazwę na mBank), wnosząc swe biznesowe doświadczenie w świat finansów. Poświęca wiele uwagi problemom lokalnej społeczności. Czuje się odpowiedzialna nie tylko za stabilne miejsca pracy w swoich firmach, ale również za warunki bytowania i nauki współmieszkańców Śląska, a zwłaszcza rodzinnej Ziemi Cieszyńskiej. Jej pomocy doświadczyły domy dziecka i szpitale, uczelnie regionu i wydawnictwa kultywujące tradycje i kulturę małej ojczyzny, a także – ludzie ze świata sztuki, twórcy i działacze. Z tego tytułu uhonorowana została przez władze regionu wieloma prestiżowymi wyróżnieniami. Na forum krajowym i międzynarodowym Teresa Mokrysz od lat zaangażowana jest w promowanie polskiej gospodarki. Temu celowi służą Jej osobiste kontakty, a ponadto udział w Polskiej Radzie Biznesu i współdziałanie z resortami gospodarczymi i placówkami dyplomatycznymi za granicą. Wniosła również swój wkład w działalność polskich misji zagranicznych, zdobywając uznanie resortu obrony. Władze Rzeczpospolitej doceniły rezultaty tych prac, przyznając szereg wysokich odznaczeń, łącznie z Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta nadanym w 2013 roku. W życiu zawodowym znajduje wsparcie męża Kazimierza i dwójki dzieci, Sylwii i Adama, czynnie uczestniczących w kierowaniu grupą firm. Skromny czas wolny poświęca książkom, nadal uprawia narciarstwo i jazdę na rowerze górskim. Nigdy nie rozstała się ze swym ulubionym Śląskiem Cieszyńskim, gdzie nadal mieszka z rodziną.


P

oczątki marki Mokate sięgają 1990 roku. Był to bardzo trudny, ale zarazem pasjonujący okres, w którym całkowicie poświęciłam się firmie. Właściwie codziennie podejmowałam trudne, czasem bardzo ryzykowne decyzje. Czas pokazał jednak, że ryzyko się opłaciło, a decyzje były w większość trafne. Tak naprawdę poruszałam się w zupełnie nieznanym obszarze, ale miałam wiarę we własne siły i możliwości. W rezultacie udało mi się odnaleźć w nowej rzeczywistości gospodarczej, w której zapanowały twarde prawa rynku i reforma profesora Balcerowicza. Czy było łatwo? Zdecydowanie nie. Nie ma bowiem jednej recepty na sukces w biznesie. Składa się na niego umiejętność podejmowania ryzyka, zdolność przewidywania, upór, wiedza oraz szczęście, a często nawet przypadek. Moje doświadczenie potwierdza, że w przypadku Mokate źródłem sukcesu jest innowacyjność i stawianie na jakość. Tą drogą podążamy od początku, a większość osiąganych zysków inwestujemy w rozbudowę firmy i najnowsze technologie. Cały czas staramy się wychodzić naprzeciw potrzebom konsumentów i w miarę możliwości wyprzedzać je naszą ofertą.

Biznes nie dla kobiet? Z całą pewnością w przeszłości pozycja kobiety w biznesie nie należała do łatwych. Sama przekonywałam się o tym wielokrotnie, choć wszystkie przeciwności losu traktowałam jak kolejne wyzwanie. Dziś różnice między biznesowym statusem kobiet i mężczyzn na tyle się wyrównały, że problem stał się zdecydowanie mniej odczuwalny, choć niestety nadal można spotkać się z przykładami, gdy pewne stereotypy funkcjonują i nie pomagają kobietom. Polki powinny jednak śmiało wykorzystywać swoje doświadczenie i drzemiący w nich potencjał, bo ich aktualny udział w polskim biznesie wciąż nie odzwierciedla ich możliwości. Zjawisko, o którym mówimy, jest pochodną kultury, w której jesteśmy wychowywani. To wciąż działa zniechęcająco. Nie można jednak nie zauważyć postępu – to pozytywny znak, który dobrze świadczy o całym otoczeniu biznesowym. Oczywiście nadal nie brakuje opinii, że droga do kariery to dla Polek ogromne wyrzeczenie. Prawda jest jednak taka, że dotyczy ono wszystkich, którzy podjęli się takiego wyzwania. Gdybym uległa presji i koncentrowała się na tym, co tracę angażując się w biznes, nie byłoby dzisiaj Mokate, które wszyscy znają.

Rodzinna firma Mokate to szczególny przypadek, nie tylko dlatego, że wiele lat prężnie rozwijało się w niełatwych czasach dla kobiet biznesu. Niewiele jest bowiem tak dużych rodzinnych firm,

które doskonale radzą sobie w dzisiejszym niełatwym otoczeniu ekonomicznym. Nie jesteśmy typową korporacją, w której człowiek jest jedynie narzędziem służącym do osiągnięcia sukcesu. Można powiedzieć, że najlepiej pasuje do nas określenie „rodzinna korporacja”. Mokate skutecznie łączy bowiem te dwa słowa. Oczywiście niektóre aspekty działalności korporacyjnej są w każdej firmie niezbędne. Tak samo jest też u nas. Stale szukamy jednak kompromisu pomiędzy prawami nowoczesnego zarządzania i kierowania, a bliskością z załogą, znajomością jej życia, łatwą dostępnością dla pracowników. To w pewnym stopniu ewenement w tak dużym przedsiębiorstwie, a dla nas od dawna kultywowana tradycja. Model, który udało nam się wypracować, sprawdza się, dając nam podwody do dumy i satysfakcji. Co ważne, chcemy pozostać firmą rodzinną – doskonale sobie radzimy, rozwijając się bez giełdy i inwestorów strategicznych. Prowadząc biznes rodzinny wiele razy można jednak usłyszeć, że taka forma prowadzenia działalności jest passe. Że nie może dobrze funkcjonować. Nam udało się pokazać, że jest inaczej. Firma rodzinna ma swoje niekwestionowane zalety – jej płaska struktura ułatwia szybkie podejmowanie decyzji. To z kolei sprawia, że jesteśmy konkurencyjni i działamy bardzo dynamicznie, a to niezaprzeczalne atuty w biznesie. Oczywiście czasami zdarza się, że w związku z rodzinnym charakterem firmy, w grę wchodzą emocje, których mniej byłoby w typowej organizacji. Zawsze te emocje wynikają z nieco odmiennego postrzegania niektórych spraw. Wiadomo jednak, że każdy z nas chce dla Mokate jak najlepiej, więc udaje nam się wypracowywać ostatecznie wspólne stanowisko – to jest najważniejsze.

Przyszłość Gdy firma osiąga sukcesy na arenie międzynarodowej, stale się rozwija, sprzedaje i eksportuje coraz więcej produktów, można zadać sobie proste pytanie – co dalej, co jeszcze możemy osiągnąć? Mamy jasno wytyczone cele. W Mokate chcemy docierać do kolejnych, najbardziej odległych rejonów świata. Skoro nasze produkty znalazły uznanie w oczach klientów w Malezji, na Filipinach, w Emiratach Arabskich czy w RPA, to dlaczego nie mogą w kolejnych krajach? Skoro zostaliśmy viceliderem rynku herbat w Pribałtyce (Litwa, Łotwa i Estonia), to dlaczego nie powalczyć o pierwsze miejsce? Jeżeli dziś Minutka jest trzecim brandem herbacianym w Polsce, to dlaczego nie walczyć o najwyższe miejsce podium? Takie i podobne pytania można stawiać bez końca, ale tak naprawdę nie ma granic dla rozwoju i marzeń, bo jak mówi modne w ostatnim czasie angielskie powiedzenie „the sky is the limit”. W Mokate mamy więc marzenia, znamy też wyzwania, stojące przed nami. Tylko od nas zależy, jak wykorzystamy swój potencjał i czy po raz kolejny osiągniemy sukces.

41


felieton na kolanie

W zdrowiu i w chorobie

Roman Kolano Miłośnik przyrody. W wolnych chwilach podejrzewa Bernadetkę przez lornetkę.

Zawroty głowy, zaburzenia widzenia, zaburzenia mowy, podwyższony puls, huśtawka nastrojów, bóle brzucha, a nawet dreszcze – to są objawy. A przyczyny? Mogą być dwie – borelioza albo kobieta. Obie mogą wywoływać podobne skutki. Jeżeli przyczyną takiego stanu zdrowia jest borelioza diagnozujemy to jako chorobę, jeżeli przyczyną jest kobieta – to zakochanie. Żeby nie mylić przyczyn, żadna kobieta nie nosi imienia Borelioza. W przypadku choroby czujemy się źle, w przypadku zakochania czujemy się wyśmienicie. Objawy podobne, ale profilaktyka zasadniczo inna. Boreliozę leczy się i to jak najszybciej. Zakochanie trzeba

42

pielęgnować, rozwijać, cieszyć się miłosną hipochondrią. Choć w trakcie trwania na jedno i na drugie niektórzy biorą środki by zapobiegać. Zakochanie, miłość rozwija się bardzo długo, aż do zgonu, który w zdecydowanej większości jest spowodowany zupełnie innymi dolegliwościami, choć są udokumentowane kryminalne przypadki, że przyczyna zakochania była również przyczyną zgonu. Miłość wyraża się tym, jak zachowujemy się w stosunku z innymi. Z tego wynika, że stosunek może być w miłości. W miłości najczęściej dochodzi do stosunku 1:1, 2:1, 2:2 lub nawet 1:0. O ile nie jest za późno to w tym miejscu przejdę do tematu seksu. Każdemu wolno kochać – śpiewał w piosence Mieczysław Fogg, a na pociągu musiał się znać, bo z zawodu był kolejarzem. W miłości można doświadczyć zawodu. Są takie zawody – ale w Polsce nie opodatkowane. Nie można opodatkować miłości, bo miłość jest bezinteresowna. Najbardziej miłosny zawód to seksulog, ale i jego zawód może spotkać w miłości. Jeżeli chodzi o tempo okazywania uczuć, to każdy ma inny temperament. Jeden śpiewa, że „każdemu wolno kochać”, inny „śpieszmy się kochać ludzi”, albo do „zakochania jeden krok”, ale kto

w chwili uniesienia komuś na krok patrzy. No chyba, że żołnierz, ten to krok musi mieć zdecydowany. Przypomnę rezerwie, a niewtajemniczonym zdradzę, że regulaminowy krok wojskowy ma długość około 80 cm, unoszenie nogi na 30 cm. Imponujące rozmiary. W dzisiejszych czasach ludzie są bardzo zapracowani. Ci, którzy nie są zapracowani są zajęci depresją, że nie są zapracowani. To właśnie dla nich i hodowców tulipanów powstały Walentynki. Ten dzień przypomina wszystkim zajętym, że miłość istnieje. Niezajętym daje szansę na poznanie kogoś, kto mógłby się niezajętym zająć. Mnie Walentynki przypominają waletowanie w akademiku. Waletowanie może mieć wiele wspólnego z miłością. Niejeden walet właśnie tam spotkał po omacku swoją damę. Z powodu walentynkowej randki można zabrać swoją „przyczynę” do oceanarium i pokazać jej walenie na żywo. To naprawdę ogromne ssaki. Jeżeli nie ma w pobliżu takowego, można podglądnąć przyrodę w telewizji, na niemieckich kanałach po 23.00. Walentynki kojarzą mi się też z waleniem, np. muru berlińskiego. Jakiś czas temu emitowano w telewizji program o kobiecie, która zakochana była w murze berlińskim. Jest to rodzaj zaburzenia


psychicznego. Jak widać miłość może przypominać walenie także głową w mur, ponieważ nikogo nie można zmusić, żeby kochał nas bardziej, lepiej i w sposób, który nam odpowiada, a przede wszystkim nie można zmusić do miłości tych, których chcielibyśmy żeby nas kochali. Żegnaj na zawsze Pamelo Anderson, Claudio Schiffer i ty Natalio. Miłość przenosi się na innych, dzieli się wszystkim co ma i razem z tym przenosi choroby. Jest zaraźliwa. Od niewinnego kataru po wszystkiemu winne choroby weneryczne. Mało śmieszne, ale niestety skuteczne. Wtedy miłość może drogo kosztować. Kto ma żonę albo męża, śpi z nią lub z nim lub z nim i z nią w jednym łóżku w tak zwanym okresie przejściowym lub inaczej grzewczym ten wie czym to grozi. Po dwóch tygodniach już nie wiadomo czyja to biżuteria w chusteczkach higienicznych leży obok poduszki. Nie tylko o katar chodzi. Tajemnicą spowiedzi pozostanie skąd się u nas wzięła ta grzybica. Na miłość mężczyzna ma inny punkt widzenia od kobiety. Z tym punktem to właściwie też tak do końca nie wiadomo. Jedni twierdzą, że jest na „G”, inni że w „D”, a jeszcze inni, że w mózgu. Kobiety same nie wiedzą czego chcą. Stąd to niezdecydowanie u naukowców i duży margines błędu w badaniach. Jeżeli mężczyzna znajdzie już ten punkt widzenia, wtedy kobieta przymyka oczy. Paradoks. Feministki twierdzą, że to typowo męski punkt widzenia. Na tym punkcie mają bzika. Nie sposób pominąć tutaj zjawiska zwanego miłością od pierwszego wejrzenia. I to nieważne kto komu pierwszy wejrzał. Może ona zamknęła oczy on jej zajrzał, zgasło światło i stało się. Miłość to uczucie, które podnosi na duchu i nie tylko. Najczęściej pierwszy, że coś się podnosi odczuwa mężczyzna. Później, pod wpływem czasu i zapomnianych rocznic zaczyna się unosić kobieta. Najpierw nieznacznie, nieśmiało, z niedowierzaniem. Później jako żona unosi się już częściej niż sporadycznie, regularnie miesięcznie. Zaczyna krzyczeć, unosi gary, przeklina, przestaje się golić. Przychodzi moment kiedy ona już

się tak unosi, że on dłużej nie może tego znosić i musi się wynosić. Miłość posiada narodowość. Francuska, hiszpańska, grecka... grecka może być też sałatka z kozim serem i ją też można skonsumować. Niedawno okazało się, że naukowcy odwrotnie odczytali inskrypcję wyrytą na greckim kamieniu. Prześwietlono kamień pod światło i okazało się, że Afrodyta to tak naprawdę Dyta z Afro, czyli z Afryki nie wiadomo co zrozumieliśmy jeszcze odwrotnie od czasu starożytności. Może ta demokracja to mit? Jest jeszcze miłość niemiecka, z rękami do góry. Na twarzach zakochanych kobiet w Arabii Saudyjskiej nie widać radości. Może dlatego, że nie dostają żywych róż tylko złote, a może dlatego, że w ogóle nie widać twarzy. Właściwie to nie wiadomo, czy pod tymi czarnymi habitami znajdują się tylko kobiety. Wydaje się, że gender ma charakter ogólnoludzki, ale może być ukryty. Podejrzane jest też to, że oni tam czytają od tyłu. Może nie tylko to robią od tyłu... „N” jak nudny, „F” jak film, „M” jak miłość. Przyznaję, nigdy nie oglądałem. Ciekawe do jakich wniosków doszli widzowie po 1013 odcinku, chyba do tego, że miłość nigdy się nie kończy. Emitowany jest codziennie i słusznie, każdy dzień powinien być wypełniony tym szlachetnym uczuciem. Wnioskuję, że to trudny film, bo powtórki powtarzają. Znaczy, że nie wszyscy zrozumieli o co chodzi. Rozumiem miłość bywa trudna. Ponoć „Przeminęło z wiatrem” jest o miłości. Tytuł jest nieco mylący, sugeruje pewną ulotność. Film trwa prawie 4 godziny bez reklam. Z reklamami 6. Nie jestem zwolennikiem reklam, ale lubię jak w filmie coś się dzieje. Lubię zaskoczenie, nagłe zwroty akcji. Namiętny pocałunek... a tu nagle kostka do muszli klozetowej wielkości Manhattanu, kolorowa jak urodzinowy tort, zaraz potem maść, żeby się nie zlać potem, coś na świeży oddech, w atrakcyjnej formie tubka pasty na hemoroidy (które powstają od siedzenia na kanapie w czasie oglądania filmów)... i można dalej śledzić fabułę. W ciągu 5 minut wydarzyło się więcej niż przez pół filmu. Musi być trochę życia w ki-

nematografii – ...to tak jak w kinie, to tak jak w kinie, łołołóło ło ło uuuu, ło u u ooo – jak śpiewała sojka. W ciągu 4 godzin (bez reklam) można ukochanej zrobić jakiś prezent. Przebrać dziecku pieluchę, nakarmić ukochane rybki, pomalować pokój, przygotować romantyczną kąpiel, zmienić ziemię kwiatom, zmienić skarpetki – słowem jakąś niewielką, choćby miłą niespodziankę. Tym którzy nie mają wolnych 4 godzin polecam szybszy numerek – „48 godzin”, który trwa 1,5 godziny, albo „60 sekund”, który trwa 7620 sekund i jest powtarzany co miesiąc. To są filmy o miłości. Dzieciom, które urodziły się po emisji w tamtym miesiącu i nie zdążyły jeszcze oglądnąć, objaśniam, że w pierwszym chodzi o miłość do strzelania i mordobicia, a w drugim do kradzionych samochodów. Nicolas Cage pieści Forda Mustanga Shelby GT 500 turbo z 1967 roku z podwójnym wtryskiem paliwa jak pierwszą dziewczynę. Nicolas do zimnego, nieczułego Forda zwraca się ciepło i pieszczotliwie – Eleanor. To ci dopiero gender! Ona rocznik 1967, on 1964. Dobrana z nich para, ona blachara, on – facet ze stali, dobrze się dobrali, że tak poetycko zarymuję wierszem. Miłość może pojawić się w niedzielny wieczór, wszędzie – nawet tam gdzie jest brodzik, a także nad rozlewiskiem. Panowie zawsze żądajcie dowodu miłości! Jak nie ma dowodu to znaczy, że jest niepełnoletnia. Choć niepełnoletnia może być gorąca. Takie gorące uczucie grozi poważnymi konsekwencjami, nie tylko prawnymi. Nie zapominajmy o dyskryminowanej mniejszości. Są tacy, którzy uważają, że najczystsza, najbardziej bezinteresowna, najpiękniejsza jest miłość własna. Taka miłość nazywana jest egoizmem. Egoistów należy szczelnie otoczyć gorącym uczuciem i bezlitośnie spalić ogniem miłości. Na koniec podzielę się z państwem złotą myślą o dzieleniu. Ktoś mądry powiedział, że szczęście, to rzecz, która się mnoży, jeśli się ją dzieli. Dodam, że podobnie jest z miłością. Miłego dzielenia.

43


ludzie

Spełniać marzenia Monika Gaj

Dubaj, miasto stworzone od podstaw na pustyni, wymagające, pełne atrakcji, fascynujące. Jeśli tylko potrafisz robić coś lepiej od innych, jesteś fachowcem w swojej dziedzinie, lubisz ludzi i znasz świetnie język angielski – Dubaj potrafi odwdzięczyć się perspektywami, dobrą pracą i niezależnością finansową. Przekonała się o tym Gosia Golda – wysoka, piękna blondynka – pochodząca z Bielska-Białej właścicielka MMGeventz – agencji modelek i firmy eventowej w Dubaju.

44

Przez 40 lat w Dubaju położonym w Emiratach Arabskich wyrosło ponad 200 drapaczy chmur, wybudowanych na skałach przykrytych pustynnym piaskiem. Najsłynniejsze budowle – hotel-żagiel Burj al-Arab, najwyższy budynek świata – Burj Khalifa, czy sztuczne wyspy z osiedlami mieszkalnymi – są najbardziej rozpoznawalnymi symbolami Dubaju. Ale to wielokulturowe miasto ma wiele zachwycających cech, pozwalających rozwinąć skrzydła tym, których interesuje nowoczesność i aktywne życie. Najlepsi inżynierowie z całego świata opracowują tu nowoczesne technologie budowy wieżowców, zaopatrywania ich w wodę czy budowy sztucznych wysp na morzu. – Tu wydaje ci się, że ciągle jesteś na wakacjach - śmieje się Gosia Gołda, która do Dubaju przyjechała 11 lat temu. – Jest gorąco, dookoła pustynia, jest morze i miasto pełne kolorów, świateł i wody! Miasto, które żyje bardzo szybko i nie pozwala ci się nudzić – dodaje bielszczanka. Kiedy Gosia studiowała prawo we Wrocławiu, była jednocześnie zatrudniona przez tamtejszą agencję modelek, która rekrutowała dziewczyny na

dwumiesięczny kontrakt do Dubaju. Wyjazd do Emiratów Arabskich stał się dla niej początkiem nowego życia. Postanowiła, że tam właśnie zostanie i otworzy swój własny biznes. W Dubaju mieszkało już wówczas wielu Polaków, głównie inżynierów z całymi rodzinami. Obecnie, zwłaszcza po uruchomieniu bezpośrednich połączeń lotniczych z Polską, zauważalna jest nowa fala Polaków pracujących tam w różnych dziedzinach, szczególnie są to stewardesy, przedstawiciele firm handlowych, wystawiających się w Dubaju na targach i poszukujący kontaktów handlowych. Polacy w Dubaju są bardzo dobrze wykształconymi fachowcami i świetnymi pracownikami, co daje im start z takiej samej pozycji, jak pracownikowi każdej innej nacji. – Kiedy jesteś w czymś, co znasz od podszewki, łatwiej zacząć coś swojego. Znasz specyfikę tej pracy, masz już jakieś kontakty – dodaje Gosia. – Ale mnie się od początku w Dubaju podobało. Wiadomo, każdemu inne rzeczy się podobają, tęskni się za krajem, za polską zielenią, za rodziną i przyjaciółmi, z którymi do tej pory utrzymuję kontakty. Jestem w Polsce dwa razy


fot. fotolia.com

Gosia Golda, pochodząca z Bielska-Białej właścicielka MMGeventz w Dubaju.

kazy i premiery produktów, sesje fotograficzne i pokazy mody światowych projektantów. W takiej rzeczywistości funkcjonuje firma bielszczanki. – Organizujemy eventy, gale, pracujemy dla wielkich korporacji, dla luksusowych marek i wielkich projektantów mody. Moja firma zatrudnia 10 osób, każda jest z innego kraju. Jesteśmy taką mieszanką i to dla mnie jest przykład tej nowej cywilizacji. Świetnie się

fot. arch. Gosia Golda

w roku. Dubaj jest świetnym miejscem na rozwój, pracę, i zarobek. Jeśli jesteś w czymś dobra, na pewno znajdziesz pracę w dużych międzynarodowych firmach. Ale też jest tam mnóstwo małych firm, które szukają kontaktów na Bliskim Wschodzie. Na pewno jednym z największych szoków jest to, że po przyjeździe do Dubaju około miesiąca zajmuje zrozumienie, co ludzie do ciebie mówią po angielsku, choć zna się ten język doskonale. Tam jest taka mieszanka obcokrajowców, że każdy mówi w swoim akcencie! – dodaje Gosia. Dubaj znany jest z wydobywania potężnych ilości „czarnego złota”, czyli ropy naftowej, na którym oparte zostało bogactwo tego miasta. Wydobycie i handel ropą spowodowały napływ światowych luksusowych marek do Dubaju. Tutejsi szejkowie słyną z zamiłowania do rzeczy dobrych, pięknych i luksusowych. Liczne centra handlowe, rozrywkowe i hotele oferują klientom luksusowe towary i rozrywkę najwyższej jakości. Często odbywające się targi stały się motorem napędowym wymiany handlowej, co z kolei spowodowało dalszy rozwój tego miasta. Organizowane są liczne spotkania, eventy, po-

dogadujemy, każdy się szanuje, choć pochodzimy z różnych kultur i religii. Mamy też sporo dziewczyn z Polski, ale specyfika pracy agencji modelek w Polsce a w Dubaju jest różna. Polskie agencje mają mnóstwo świetnych dziewczyn, ale mało pracy dla nich, a tym samym są dużo niższe zarobki. W Dubaju dobra dziewczyna może zarobić dużo więcej. – mówi Gosia Golda. W świecie modelingu modelki wyjeż-

45


fot. arch. MMGeventz

ludzie

fot. arch. MMGeventz

Modelki z agencji MMGeventz pracują dla najlepszych światowych marek.

46

dżają do agencji do Stanów Zjednoczonych, Francji albo Anglii aby budować karierę, albo obierają kierunek na Bliski Wschód, lub do Azji, gdzie z kolei mogą zarobić dużo większe pieniądze, ale tam ich praca jest bardziej komercyjna i nie mogą się nią pochwalić w portfolio. Dubaj zaczyna łączyć te dwie charakterystyki, wydaje się tam kilka magazynów modowych, edytoriali na bardzo wysokim poziomie. – My też realizujemy sesje zdjęciowe z udziałem naszych dziewczyn. Wspólnie z polskim fotografikiem, świetnym Grzegorzem Adamskim zrealizowaliśmy wiele sesji, z których zdjęcia dziewczyny używają w portfolio i które dzięki temu znajdują zlecenia w Paryżu czy w Nowym Jorku. Staramy się jednak sprowadzać urodę, która się na pewno sprawdzi, czyli wzrost 177181 cm, niebieskie oczy i ciemne włosy – opowiada Gosia. – Dziewczyny, które potrafią robić catwalk (chodzą na wybiegu – przyp. red.) ale też są świetne do edytoriali. To jest mały świat i wiadomość szybko się rozchodzi, na pewno dalej dochodzą dziewczyny, które są uśmiechnięte i otwarte, cierpliwe podczas sesji, pogodne. Prowadzenie firmy w Dubaju nie jest proste, wymaga ciągłej pracy i udoskonalania siebie, najpierw trzeba pokazać, czy jest się dobrym, włożyć w to wiele wysiłku, żeby zdobyć zlecenia. Klient oczekuje od nas pomocy, fachowości, to my mamy znać się lepiej na tym, na czym on nie musi. Oczywiście w Dubaju konkuren-


fot. MMGeventz

narzekać i swoją najbliższą przyszłość widzę w Dubaju. Teraz stawiam na rozwój zawodowy, ale oczywiście mam narzeczonego, planuję w przyszłości założyć rodzinę i mieć dzieci, Dubaj jest bardzo przyjazny dzieciom. Moja siostra też tutaj mieszka, jest architektem, jej mąż pracuje w dużej firmie, mają dzieci. A dla mnie? Ten styl życia mi bar-

dzo odpowiada, te wieczne wakacje i znajomi z całego świata. Dzięki temu, podróżując po świecie, odwiedzam moich znajomych, którzy pokazują mi prawdziwe życie, a nie to znane z turystycznych resortów. Co jest dla mnie najważniejsze? Poznać siebie, spełniać marzenia i marzyć coraz więcej – podsumowuje bielszczanka.

fot. fotolia.com

cja jest ogromna, codziennie powstają nowe agencje modelek. Jednak przez 11 lat udało mi się wniknąć w tamtejsze środowisko, poznać największe marki. Obecnie moja firma jest już na tyle duża, że dzielimy działalność na agencję modelek i organizację eventów. Prowadzenie firmy w Dubaju wiąże się z nieco inną specyfiką, niż w Polsce. Jeśli firma prowadzi działalność w tzw. Free Zone, nie musi posiadać lokalnego partnera. Życie toczy się tam poza miejscem zamieszkania, niewiele osób gotuje w domu, cały dzień trwają spotkania z klientami, lub na eventach, restauracje są na każdym kroku oferując posiłki z każdej niemal szerokości geograficznej i na każdą kieszeń – od całkiem prostych po luksusowe i wyrafinowane. Mieszkańcy Emiratów mogą kupować alkohol w sklepach mając specjalne zezwolenia, lub w hotelach w wolnej sprzedaży. – Mieszkam 20 minut od biura, praca zaczyna się tutaj zwykle około 9.00 – 10.00, a po południu, aby uniknąć gigantycznych korków, należy wyjść z biura wcześniej. Dwa, trzy razy w tygodniu mam jakieś wyjście na obiad ze znajomymi, którzy przyjeżdżają do Dubaju z całego świata i myślą, że jesteś tam na wakacjach, a ty jesteś w pracy – śmieje się Gosia. – Tak samo, jak praca zaczyna się wcześniej, tak idzie się spać później. Tam cały czas coś się dzieje, są liczne koncerty, w Dubaju zarabia się duże pieniądze i najłatwiej jest je tutaj wydać, tyle otacza człowieka atrakcji. Dubaj jest miastem, które rozwija się nieustannie i bardzo dynamicznie. Powstają wciąż nowe drapacze chmur, osiedla, drogi. Należy cały czas czegoś się dowiadywać, ktoś komuś wciąż poleca panie do sprzątania, fryzjerów, kosmetyczki, pralnie... Nie ma tam standardowych nazw ulic, dubajczycy określają lokalizację za pomocą punktów orientacyjnych i w powszechnym użyciu jest wysyłanie mapy albo współrzędnych z lokalizacją dojazdu. – Emiraty są krajem, który ciągle rozwija się na lepsze, bardzo dynamicznie. Oczywiście, tam też zdarzają pomyłki, które są naprawiane. I dlatego nie będę

47


foto

Iwona Wolak współpracująca z agencją MMGeventz z Dubaju, pomimo młodego wieku, wie co chce w życiu robić – fotografować modę, a zwłaszcza kobiece twarze. Jej współpraca z Beatą Bojdą, makijażystką, stylistką, współzałożycielką School of Art Visage w Bielsku-Białej, zaowocowała nietuzinkowym portretem współczesnej kobiety: interesującej, tajemniczej, pewnej siebie, a zarazem nostalgicznej.

48


School of Art Visage ul. Mickiewicza 28 43-300 Bielsko-Biała

49

makijaĹź i stylizacja: Beata Bojda | foto: Iwona Wolak | modelka: Weronika Czajkowska / Mango Models


makijaĹź i stylizacja: Beata Bojda | foto: Iwona Wolak | modelka: Angelika Cierpucha / Grabowska Models

50


makijaĹź i stylizacja: Beata Bojda | foto: Iwona Wolak | modelka: Angelika Cierpucha / Grabowska Models

51


makijaĹź i stylizacja: Beata Bojda | foto: Iwona Wolak | modelka: Magdalena / Mango Models

52


makijaĹź i stylizacja: Beata Bojda | foto: Iwona Wolak | modelka: Angelika Cierpucha / Grabowska Models

53


kulinaria

fot. Mediani

Kolorowy swiat Czarnego Koguta

Gallo Nero, czyli Czarny Kogut jest niewielką pizzerią na osiedlu Złote Łany w Bielsku-Białej. To jedno z najsmaczniejszych miejsc w mieście. Specjalnością kuchni są owoce morza, zupy z darów oceanu, makarony oraz wyjątkowe pizze na cienkim spodzie. W weekend ciężko wbić tu szpilkę, bo sława dobrego jedzenia roznosi się szybko. Specjalnie dla naszych czytelników uchylony został rąbek tajemnicy tych wyjątkowych smaków.

54


Spaghetti Nero di seppia spaghetti czarne nero di seppia 125 g, kalmar 1 szt., naturalny atrament z kałamarnicy 5 g, pomidor 1 mały, pomidorki koktajlowe 4 szt., masło klarowane 1 łyżeczka, białe wytrawne wino 30 ml, cytryna ćwiartka, pietruszka Masło klarowane podgrzewamy w garnku. Kiedy już jest gorące, wrzucamy pokrojonego kalmara (połowę kroimy w kostkę, połowę w pierścienie). Posypujemy pietruszką i bardzo krótko smażymy do uzyskania miękkości, pierścienie wyciągamy i dodajemy pokrojonego w drobną kostkę pomidora, dolewamy wino i sok z cytryny. Po chwili, kiedy pomidor zmięknie, dodajemy naturalny atrament z kałamarnicy i dusimy przez 2 minuty. Do gotowego sosu dodajemy ugotowany al dente czarny makaron, na wierzch wykładamy usmażone wcześniej pierścienie kalmara, pokrojone pomidorki koktajlowe i posypujemy pietruszką.

Spaghetti z malzami i vongolami na ostro makaron spaghetti 125 g, świeże małże mule 12 szt., świeże małże vongole 12 szt., pomidory pelatti 100 g, szalotka 1 szt., białe wytrawne wino 50 ml, pomidorki koktajlowe, cytryna ćwiartka, papryka chilli 1/4, pietruszka, oliwa z oliwek łyżka Na oliwie podsmażamy pokrojoną w kostkę cebulę i posiekaną papryczkę. Po dwóch minutach dodajemy białe wino, pomidory i pietruszkę, wyciskamy cytrynę, doprowadzamy do wrzenia, doprawiamy solą i wrzucamy świeże małże (tylko zamknięte, otwartych nie używamy). Dusimy pod przykryciem do czasu, aż otworzą się małże – ok. 5 minut. Uwaga! Małże, które się nie otworzyły bezwzględnie wyrzucamy. Ugotowany makron al dente dodajemy do wcześniej przygotowanego sosu z małż i vongoli, całość posypujemy posiekaną pietruszką.

Salatka Bufalina mix sałat 80 g, rukola 20 g, mozzarella di Bufala 125 g, bresaola 4 plastry, pomidorki koktajlowe 5 szt., ser parmigiano reggiano kilka płatków, glazura z octu balsamicznego, oliwa z oliwek extra virgine Sałatę mieszamy z rukolą, na górze układamy pokrojoną w kostki mozzarellę di Bufala, potargane plastry suszonej wołowiny Bresaoli i pokrojone na połówki pomidorki koktajlowe. Całość obficie polewamy oliwą z oliwek i glazurą balsamiczną, na wierzch ścieramy grubo płatki parmezanu.

55


podróże

Kraina mnichów Gabriela Wróbel

fot. Gabriela Wróbel

Wybierając się na wyprawę do Birmy miałam mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo chciałam zobaczyć ten cudowny, egzotyczny i jeszcze nie tak bardzo skomercjalizowany kraj, kraj bezpieczny bo przecież tam gdzie jest dyktatura, nie ma kradzieży ani napadów, a turysta to przysłowiowa święta krowa. Jednak jadąc tam trzeba liczyć się z tym, że chcąc nie chcąc wspieramy juntę, opłaty za publiczny transport czy zwiedzanie służą utrzymaniu armii. Z drugiej jednak strony to właśnie turystyka zapewnia dochody sprzedawcom pamiątek, właścicielom hotelików czy garkuchni. Swoją wyprawę rozpoczynam w stolicy – Rangun i niezwykłego miejsca jakim jest Shwedagon Pagoda pokryta złotem i drogocennymi kamieniami. Mówi się, że na świątyni jest więcej złota niż w Banku Anglii i tak patrząc na tę górę złota wydaje się to całkiem możliwe. Shwedagon Pagoda to jedno z najświętszych miejsc w Azji (zawiera w sobie relikwie Buddy). Miejsce magiczne, pełne zakamarków, posągów Buddy oraz modlących się wiernych. Ruiny dawnych stolic, starożytne miasta Amarapura, Sagaing, Inwa, przejazd bryczką do prawdziwego drewnianego arcydzieła jakim jest klasztor Bagaya Kyaung oraz najdłuższy most tekowy - tego wszystkiego doświadczyłam w okolicach Mandalay. U stóp Wzgórza Mandalay koniecznie trzeba zobaczyć Kuthodaw Paya – 729 stup, w których umieszczone są kamienne tablice ze spisanymi naukami Buddy. Niektórzy twierdzą, iż jest to największa księga świata, bowiem gdyby czytać tablice przez 8 godzin dziennie, potrzeba by 450 dni aby ją przeczytać.

56

Birma to kraj mnichów. Codziennie rano można spotkać bosonogie procesje mnichów wychodzących na miasto po dary od mieszkańców. Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie procesja ponad tysiąca mnichów w Amarapurze, idących w milczeniu, z miskami przygotowanymi na dary. Następny etap wyprawy to Bagan niewiarygodna kraina tysiąca pagód, które wynurzają się jedna po drugiej. Warto było wstać o 4 nad ranem, żeby podziwiać wschód Słońca i obserwować jak cała kraina nabiera kolorów począwszy od szarości, poprzez cudowne róże, a skończywszy na ciepłym złocie. To jak przenieść się w niezwykłe czasy i magiczne


miejsca. Bagan to jedno z tych miejsc na ziemi, gdzie czas się zatrzymał i chce się tam zostać. Jednak trzeba ruszać dalej bo czas na trekking z Kallaw, malutkiego górskiego miasteczka do jeziora Inle Lake. Odwiedzając kolejne wioski, dużo biedniejsze od tych bliżej miast,

byłam zaskoczona szczodrością tamtejszych ludzi. Chętnie zapraszali do swoich domów i gościli tym, co mieli. Po trzech dniach wędrówki cel został osiągnięty – Inle Lake. Jezioro liczące ok. 22 km długości i 11 km szerokości, oczywiście wymiary uzależnione są od opadów w porze monsunowej. Rybacy tutaj charakteryzują się tym, że do wiosłowania używają nóg. Niesamowite wrażenia robią domy, świątynie, szkoły, a nawet ogrody pływające na jeziorze. Kolejne niezwykłe miejsce, jakie zobaczyłam w Birmie, to Kakku – ponad 2 tysiące stup, na których zawieszone są malutkie dzwoneczki. I chyba nie muszę nikomu mówić jaki magiczny spektakl z delikatną muzyką w tle rozpoczyna się, gdy zawieje wietrzyk. Birma to Shwedagon Pagoda, starożytne miasta w okolicach Mandalay, to jezioro Inle Lake, Bagan z pięknymi świątyniami, największa księga świata,

to pochody mnichów. Dla mnie jednak Birma to przede wszystkim kraj niesamowitych ludzi, pełnych życzliwości i dobroci. Ludzi, którzy mając niewiele potrafią się tym podzielić z innymi. Ludzi, którzy mimo, iż tak wiele przeszli, są dobrzy dla innych, uśmiechnięci i serdeczni.

57


sport

Annapurna zdobyta!

Radość po ucieczce z Kathmandu – mogłem wreszcie dotknąć pasa w Pokharze. Po tygodniach zmagań w papierowej fikcji wszystko od razu nabrało realnego wymiaru. Nasze 26 metrów skrzydeł zmieści się z zapasem. Lot był – uwaga – 21 grudnia.

Rozmawiała Agnieszka Ściera

Sebastian Kawa, multimedalista. Najbardziej utytułowany szybownik świata. 22 grudnia 2013 przeleciał nad Annapurną, dopisując do swojego konta kolejny wyczyn i powiększając przewagę nad innymi śmiałkami.

fot. Sebastian Kawa

Niedawno świat obiegła informacja o twoim przelocie nad Annapurną, ale zanim tego dokonałeś przeszedłeś prawdziwą drogę przez mękę organizując wyprawę do Nepalu. Sebastian Kawa: Boooże, w jakim my

58

wspaniałym kraju żyjemy! Tutaj wszystko działa! Urzędnicy nie kłamią, załatwiają. Wszystko można kupić, można się dowiedzieć wielu rzeczy w internecie. Teraz wypoczywam, pomimo, że tak naprawdę nie mam chwili odpoczynku, to jednak odpoczywam. Wspominając o problemach w Nepalu, już nawet nie chcę o tym pamiętać. Gdyby ktoś by mnie zapytał czy warto pojechać do Nepalu polatać na szybowcach albo czy to się da zrobić, to bym odpowiedział, żeby nawet nie próbował. Straci mnóstwo pieniędzy, zdrowia i czasu. Szybownicy są wszędzie bardzo łatwym celem. Wozimy bardzo drogi sprzęt, który podlega licznym regulacjom i zawsze

można się w którymś miejscu przyczepić. Zwykle się nam spieszy, bo jesteśmy bardzo zależni od pogody, a ta nie będzie czekała w nieskończoność, a i urlopy nie są z gumy. Szybowiec nie przeleci granicy tak jak samolot. Taka mieszanka to recepta na kłopoty, tylko że w Nepalu nikt do tej pory tego nie próbował.

Byłeś mocno zniechęcony, bliski rezygnacji? Jak długo byliście w Nepalu? S.K.: Przez pięć tygodni biegaliśmy, dosłownie od urzędu do urzędu, w strasznie zakurzonym i przeludnionym mieście. Już po 7 dniach wszyscy byli chorzy z tego kurzu i musieliśmy zaopatrzyć się w maseczki i leki. (Leki kupuje się w supermarkecie lub w kiosku na skrzyżowaniu. Są bardzo tanie i bez recepty.) Szybowiec utknął w Kalkucie w Indiach, poza naszym zasięgiem. Z dnia na dzień dowiadywaliśmy się o tym, że znowu kolejnego dnia urzędnicy

„Lotnicze buty wysokogórskie”

nie będą pracować. Naprawdę można się załamać. Mieliśmy dwóch agentów, celnego i od załatwiania pozwoleń – nic to nie dało. Na tym wszystkim ucierpiało oczywiście moje przygotowanie do lotów i warunki, w których musiałem polecieć. Gdy szybowiec w końcu dojechał, pogoda się kompletnie popsuła i zaczęło mżyć. Planowo, końcem grudnia mieliśmy pakować się do domu, a tu dopiero zaczynaliśmy pierwsze loty.

Czy polski rząd, Ministerstwo Sportu pomaga ci w organizacji tego przedsięwzięcia? S.K.: Początkowo nie. Ale na miejscu na-

wiązaliśmy kontakt z honorowym konsulem Polski, który nieco nam pomógł w biurokratycznych i transportowych zmaganiach. Niestety już bardzo późno, bo 18 grudnia odwiedził Nepal pan ambasador Piotr Kołkowski z Indii. Wydawał z tej


okazji obiad i zaproszono też wszystkich ludzi, z którymi mieliśmy do czynienia przy załatwianiu wszelkich pozwoleń. Było tam m.in. trzech generałów armii nepalskiej, pułkownicy, ministrowie. Poleciałem specjalnie na to przyjęcie z Pokhary i mogłem przedstawić publicznie nasze plany. Na miejscu, dostojnicy byli bardzo mili i wydawało się, że podpisaliby nam wszelkie zgody od razu, ale po święcie przychodzi szary dzień. W urzędach musieliśmy nawiązać osobiste kontakty, bo bez tego nic byśmy nie załatwili. Kolejne rozmowy zaczynaliśmy od pokazywania w tablecie zdjęć ślubnych przepięknej córki Krzysztofa, moich dzieci, psa. Przechodzenie od razu do sedna sprawy jest niegrzeczne i nic nie daje. Tu liczy się proces załatwiania, długa rozmowa, dobra atmosfera i wypita słodka masala tea. A że na koniec nic nie załatwiają, to już trudno. Spotykaliśmy się z urzędnikami na bardzo wysokim stopniu, dla mnie to było zaskakujące, jak łatwo. Byliśmy na oficjalnej kolacji u generała wojsk lotniczych bo szkolił się w Mielcu na samolotach, a sekretarka dyrektora generalnego urzędu lotniczego zapraszała nas do siebie do domu. Potrafiła wyciągnąć szefa z międzynarodowego spotkania

W porównaniu do pieszej wędrówki, nasza wspinaczka była wyjątkowo łatwa. Nad połamane lodowce Annapurny wydmuchał nas huraganowy wiatr ponad 170km/h.

by nam coś podpisał. Poza tym wiele osób pracowało nad wyprawą, czego nie było widać. Nawiązaliśmy kontakty z naszymi himalaistami, z naszymi mistrzami paralotniowymi, którzy latają regularnie w Pokharze. Książe Alvaro de Bourbon chciał nam pożyczyć na wyjazd swój motoszybowiec Tajfun, którym doleciał do Nepalu w 96 roku. A wszystko się pogorszyło przez pewną historię wylądowania na

Stare łodzie na Pewa Lake. Pokhara. Kiedyś służyły do łowienia ryb, teraz wożą turystów do świątyni na wyspie i do Stupy Światowego Pokoju.

szczycie Mont Everestu helikoptera. Jak to dokładnie przebiegało nie wiem, ale urzędnicy nepalscy zgodnie twierdzą, że nie dali na to zgody i to był jedyny moment, który potrafił ich wyprowadzić z równowagi. Co by było gdyby szczyt się wtedy odłamał? Zależało nam szczególnie na rozszerzeniu zezwolenia, ponieważ dostaliśmy zgodę na latanie tylko w okolicy Pokhary. Walczymy o całe Himalaje już trzeci raz. Potrzebna jest także zgoda na utworzenie specjalnej strefy nad głównym pasmem do lotów według widzialności (VFR). Zabraniając latania VFR powyżej pewnego poziomu w tym rejonie nie wzięli pod uwagę bardzo wysokich gór pod spodem. Powstała przestrzeń niczyja, bo samoloty komunikacyjne nie będą latać niżej, niż 1000 m nad szczytami. Prawda jest taka, że tam nie lata nikt. Samoloty lokalnych linii przemykają wg. zasad VFR dolinami przy dobrej pogodzie, bo lotniska przyjmują tylko loty VFR.

Gdy przegląda się posty na FB lub informacje prasowe nie widać tego ogromu pracy, jaką włożyliście w przygotowania. S.K.: W Nepalu staraliśmy się znajdować

dowcipne sytuacje i ciekawostki, którymi można by się było podzielić. Urzędnicze absurdy są śmieszne, a tu niektórych sytuacji nawet Bareja by nie wymyślił. Nie dokumentowałem strasznej biedy i brudu a poznaliśmy to miasto od takiej strony, że chyba mało kto zna. Doprowadzaliśmy rasowych handlarzy do płaczu.

Ale i tak zazdroszczę, że mogłeś zobaczyć ten kraj tak od kuchni. S.K.: Rzeczywiście od kuchni. Chociaż

Kobra jest aksamitna w dotyku. Można ją pogłaskać gdy rozkłada płaszcz. Pewa Lake. Pokhara.

kuchnia tam jest czasami przerażająca. Mycie talerzy zimną wodą na betono-

59


sport

Lodowiec Annapurny. Na dziewięciu tysiącach metrów jesteśmy w innym świecie, odcięci chmurami od lotniska i zamgleń w dolinach. Widać całe pasmo Himalajów w stronę Mt Everestu.

wym progu przed wejściem, to jest norma. Wszechobecna bieda, higiena pozostawiająca wiele do życzenia i czasami lepiej nie zaglądać na zaplecze. Niektóre rzeczy są jednak wyolbrzymiane, ktoś tam straszy przed wypiciem np. mleka. My piliśmy mleko i przeżyliśmy (śmiech). Nie było malarii ani komarów. Na początku staraliśmy się utrzymywać szczególną higienę – odkażać ręce i sztućce, a potem już przestaliśmy tak już na to zwracać uwagę.

mało mówi, natomiast tu wydawało się, że jak się otworzy lodówkę, to Kawa z niej wyskoczy (śmiech).

nie przejął tego pomysłu, ale kilka gór już zaliczyłem – Mount Cook, Annapurnę, Aconcaguę w Chile, Mont Blanc.

A ja czuję jednak niedosyt. Widać to było choćby podczas Gali Mistrzów Sportu. S.K.: A tak, chociaż to jest co innego. No

Dalej musisz „żebrać” od sponsorów? S.K.: Nic się nie zmieniło. Ta wyprawa

Dokonałeś coś, czego nikt na świecie jeszcze nie dokonał. Teraz będą inni gonić. S.K.: To znaczy kto?

za młody.

Na przykład Niemcy. S.K.: Niemcy już tam są. Nie wiem, czy to my ich, czy oni nas. To w ogóle ciekawa historia. Jak się rozniosło, że my się tam wybieramy, redaktor z Aerokuriera napisała „czy wy wiecie, że Klaus Olman też się tam wybiera?” No więc trochę nam miny zrzedły, ale okazało się, że Klaus wybiera się tam motoszybowcem. I poleciał rzeczywiście, miał zgodę na latanie do poziomu 190 i przeleciał wzdłuż Himalajów w większości na silniku. Był z pasażerem w okolicy Mount Everestu. Początkowo też była to katastrofa – bardzo duża ekipa utknęła w Katmandu na 7 tygodni! W końcu został tylko Klaus, reszta wróciła do Niemiec.

Więc to jednak Niemcy będą cię gonić... Informacja o wyczynie odbiła się w kraju szerokim echem. S.K.: Sam jestem zaskoczony, że to zosta-

ło tak przyjęte, w ogóle o szybowcach się

60

wiesz, z kobietą się nie wygra (śmiech).

Mam nadzieję, że wkrótce otrzymasz Medal Lilienthala. S.K.: Wątpię, oni uważają, że ciągle jestem Co w takim razie dalej, co następne? Ty szukasz nowych wyzwań? S.K.: Na pewno wyzwaniem będzie start

w tym roku w trzech mistrzostwach świata, ale podejrzewam, że tobie raczej chodzi znów o coś w stylu wyprawy na Księżyc. Są pewne pomysły, np. zdobycie najwyższych szczytów na wszystkich kontynentach. Himalaje też początkowo były odpowiedzią na pytanie co dalej, po wyprawie do Patagonii. Więc może? Tylko, że to będzie trudne. Wiesz, była to może wyprawa wspaniała, ale pod względem biznesowym nikt na tym nie zarobił. Nie było sponsora, który coś by z tego miał, bo nikt nie chciał podjąć ryzyka przed wyprawą. Prawdopodobnie nie będzie innego filmu niż moja amatorszczyzna, bo nie było na to pieniędzy. Więc przyszłe wyprawy też stoją pod bardzo dużym znakiem zapytania. Trudno znaleźć agencję, która chciałaby się takimi wyzwaniami zajmować. Wolą sprawdzone „imprezy masowe”, stadion, wtedy wszystko jest łatwiejsze i pewniejsze. Nie chciałem o tym mówić, żeby ktoś inny

mogła się odbyć, bo przyszedł Krzysiek i powiedział, że on chce żebyśmy tam pojechali. Wyłożył dużo prywatnych pieniędzy. Zresztą ostatecznie nie zobaczył nawet szybowca, bo musiał wcześniej wrócić. Tak samo Sławek Piela. Udało się dopiero trzeciej zmianie. Plan zakładał 5 tygodni prób, pilotów na zmianę, a mieliśmy jeden dzień.

Czy lot nad nowym, nieznanym obszarem był stresujący? S.K.: Bardzo stresujący. W nowym miej-

scu zawsze są emocje, nie znam rejonu, lokalnych warunków. Nie znam lądowisk, chociaż tutaj sprawa była jasna – nie ma. Są zbyt wąskie dla naszych skrzydeł o rozpiętości 26 m. Lot szybowcem to próba sił pilota z siłami natury, dopóki się własnymi skrzydłami nie dotknie noszeń nad jakąś górą, nie wiem czy sobie poradzę. Do tego świadomość, że jesteśmy bardzo mocno kontrolowani przez ludzi, którzy nie rozumieją zasad takiego lotu i traktują nas jak intruzów. Pani szefowa kontrolerów głośno i wyraźnie nam powiedziała, że możemy zrobić tylko jeden lot dziennie. Szef lotniska po pierwszym dniu w trudnej pogodzie w ogóle nas chciał wyrzucić bo stwierdził, że nikt nie może wchodzić na pas startowy razem z szybowcem. Mamy zakołować jak samolot. Długo musiałem z nim negocjować. Ponieważ było to dwa


dni przed końcem, warunkowo się zgodził. Do tego odpowiadałem za każde potknięcie ekipy, na którą też nie do końca miałem wpływ, kto gdzie pójdzie, kiedy zablokuje radio. Tak, że atmosfera była bardzo nieprzyjemna. I to tak naprawdę był największy problem i to mnie tak naprawdę stresowało. Do tego stopnia, że te realne niebezpieczeństwa zeszły na drugi plan. I to bardzo źle.

Ile lotów udało się zrobić? S.K.: Trzy. Po jednym dziennie. Pierwszy był półgodzinny w mżaw-

ce i praktycznie we mgle. Potem lataliśmy ponad dwie godziny nad pobliską górką Sarangkot, gdzie wisi non stop rój paralotni. Kontroler zaczął nas separować od paralotni. Mieliśmy odlecieć 10 mil od niej, w stronę gdzie była mgła. Po siedmiu milach stwierdziłem, że dalej się nie da. No to do lądowania w takim razie.

Dhaulagiri długo było uważane za najwyższą górę na ziemi, bo nie przesłaniają go inne szczyty i jest widoczny z Indii. Dopóki jesteśmy nisko musimy omijać górę z daleka z powodu zawirowań przy silnym wietrze. Po prawej brązowa pustynia Tybetu.

Było blisko, żeby już więcej nie polecieć. S.K.: Bardzo blisko. To wtedy zdarzyło się, że Mirek znalazł się na

pasie, wybuchła straszna awantura, musiałem się mocno tłumaczyć. Bo przecież nikt nie ma prawa wejść na pas. Fakt, że ruch na nim jest byle jaki, ale oficjalnie jest to lotnisko komunikacyjne.

Wygląda na to, że nie lubią obcokrajowców. S.K.: Bo nie widzą w tym swojego interesu. A poza tym jesteśmy

też traktowani jak niższa kasta. Chociaż z drugiej strony, gdyby nie biali, wielu rzeczy by nie było. Nawet paralotniarze, który utworzyli jedną z największych gałęzi tutejszego biznesu turystycznego, wożą pasażerów na dwuosobowych paralotniach – mają teraz duży problem. Nikt nie może założyć swojej firmy tylko Nepalczyk, więc powoli będą ich wyrzucać z Nepalu. Z powodu kłopotów na tym lotnisku, zaczęliśmy się rozglądać za innym miejscem do latania. Okazało się, że w samej Pokharze jest elegancki pas, póki co trawiasty. Tak, że nie wiem, czy sobie przy okazji nie zorganizujemy jeszcze lotniska, albo nie spowodujemy, że ktoś inny to zrobi. Otworzyliśmy im oczy, że coś takiego jest tam potrzebne.

A czy FAI wam nie pomaga w jakiś sposób? S.K.: Nie. Czyli to całkowicie prywatne przedsięwzięcie? S.K.: Całe przedsięwzięcie jest prywatne. Mocno się natrudziliśmy

by wywrócić wszystko do góry nogami. Gdyby udało się dzięki nam zacząć tam regularnie i bez kłopotów latać, to by było coś. Na pewno na koniec napiszemy prośbę o zmianę kilku przepisów. Ułatwienia dla nadzoru lotniczego i pilotów sportowych były naszym celem. Potrzebne jest utworzenie stref do lotów VFR, określenie stref zakazanych np. nad parkami – teraz ich nie ma i nie wolno tam latać nawet w stratosferze. To bzdura. Nad najbardziej wrażliwymi parkami w Europie zakazane jest najwyżej 1000m nad ziemią. Może powstanie lotnisko sportowe i ktoś może sprowadzi szybowiec na stałe. Potrzebne są też inne zasady celne. Nikt nie zapłaci 10% depozytu od drogiego szybowca. Teraz uzyskaliśmy pomoc National Geographic. Ta marka mogłaby otworzyć trochę drzwi.

Jak wyglądają twoje dalsze plany związane z lataniem w Himalajach? S.K.: Osobiście mam teraz duży uraz do tego wszystkiego, co się

tam działo. Ale chciałbym dokończy naszą misję i chciałbym przelecieć nad całym pasmem Himalajów. Legalnie. Nie byłoby najmniejszego problemu, żeby polecieć nielegalnie, nikt nie zobaczy szybowca. Jeśli jednak tam się nic nie zmieni zarówno pod względem celnym jak i organizacji zezwoleń, to nie widzę

Mimo zimna zdołałem wystawić przez okienko rękę z łopoczącym szalem, by nad Himalajami posłać w świat spisane na nim prośby i życzenia. Dochód z licytacji szala ma pomóc w budowie nowej kliniki dla dzieci.

sensu tam jeździć w przyszłości. To jest zbyt trudne, zbyt kosztowne, łatwiej i taniej pewnie byłoby szybowiec wysłać dwa razy do Argentyny czy do Nowej Zelandii niż w Himalaje, a jeśli nie wprowadzą stref, o które prosiliśmy nie ma legalnego sposobu, by latać nad górami, bo wpadamy w przestrzeń tutaj zabronioną dla lotów VFR.

Ostatni dzień, ostatni lot. S.K.: Ten lot zaczął się dosyć późno, bo pogoda nie zachęcała

i mieliśmy jeszcze rano spotkanie z włodarzami Pokhary, z przedstawicielem tamtejszej organizacji turystycznej i z dziennikarzami. Wsiedliśmy do szybowca z zamiarem wykonania choćby kilku zdjęć szybowca na tle Himalajów. Jak się okazało, spędziliśmy w powietrzu cztery i pół godziny.

Ale startowaliście całkiem bez przekonania. S.K.: Zupełnie bez przekonania. Wiedziałem, że jest to ostatni,

jedyny dzień kiedy możemy polecieć, więc poszliśmy po bandzie. Wjechaliśmy ile się dało na silniku w górę. Gdzieś do 2500 m. Trudno się startuje na takim silniku z lotniska, które położone jest na 800 m.n.p.m., a już na 2500 metrów w ogóle się nie wznosił. Szczęśliwie znalazłem noszenie przed chmurą, które wyniosło nas nad biały ocean. Tylko dzięki wiatrom powyżej i powstającej dzięki temu fali. Dosyć długo musieliśmy się trzymać jednego miejsca z luką w chmurach, bo była to jedyna droga powrotu. Wysokość jest dla szybowca jak paliwo i dopiero gdy byliśmy już odpowiednio wysoko, co pozwalałoby nam przeskoczyć nad chmurami na południe, mogliśmy odetchnąć. Zimą taka pogoda jest typowa w Nepalu. U podnóża gór, około 30 km od zboczy, narasta zachmurzenie i po południu zakrywa całe niebo. Do-

61


-34 stopnie Celcjusza. Kabina zaparowała, a potem zamarzła. Wszystko co było na prąd zaczęło szwankować łącznie z aparaturą tlenową. A my w puchowych sweterkach Pajak bez czapek i rękawiczek. Nie spodziewaliśmy się tak wysokiego lotu.

piero wyżej wieje silny, zachodni wiatr i przynosi suche powietrze z kontynentu. Bardzo szybko też zamknęła się za nami ta dziura. W chmurach krył się labirynt niższych zboczy, a szybowiec nie ma ustalonych procedur by latać w takich warunkach. Można się rozbić. Pod nami biały ocean był kształtowany przez falę i podpowiadał, gdzie szukać noszeń. Wzdłuż takiego białego grzbietu dolecieliśmy bardzo ostrożnie do Machhapuchhare (7000 m). Cały czas miałem w głowie ostrzeżenia księcia Alvaro, o tym, jak na nawietrznych zboczach nie trafiali w noszenia, tylko na piekielną turbulencję więc podchodziliśmy do zbocza tak, jak się chwyta gorący czajnik. Na szczęście chmury mówiły prawdę i porywane zza tyłu góry kłęby z kotłujących się tam chmur prawidłowo oznaczyły noszenie. Wariometry oparły się na maksimum i momentalnie zmieniło to nasze położenie. To była fala, która nałożyła się na powietrze wybijane w górę przez duże zbocze.

Jakie miałeś wznoszenia? S.K.: 5–6 metrów, wysokościomierz ob-

racał się jak sekundnik. Elektronika coś pokazywała dopóki baterie działały przy tym mrozie. Poznałem przyczynę, dlaczego zbocze tej świętej góry ma taką dziwną, widoczną nawet z Pokhary strukturę. Ta niemal pionowa siedmiotysięczna ściana wystawiona jest na działanie potężnych wiatrów. Zimą, 200–300km/g nie jest tu niczym niezwykłym. Jakimś cudem na tym zboczu ma szansę utworzyć się lód, który zostaje potem przeczesany wiatrem. Długie i ostre zaspy przypominają strukturę rybiego ogona, więc taką nazwę nadali górze ludzie z zachodu – Fish Tail. Dla hinduistów jest ona święta i dekretem króla, po wieczne czasy żadna stopa nie ma prawa jej pokalać. Od razu też zrozumiałem, dlaczego wejścia zimowe, przy takim wietrze są śmiertelnie niebezpieczne.

62

Zdjęć z takiej perspektywy jeszcze nikt nie zrobił. Na pierwszym planie lodowce Annapurny.

Nadal nie potrafimy stworzyć wiarygodnej prognozy kilkudniowej, toteż huragany zaskakują himalaistów, bo wdrapywanie się na taką górę trochę trwa. Chwilę dryfowałem przy zboczu, aby nabrać wysokości, ale w pobliżu szczytu zaczęła się bardzo silna turbulencja i trzeba było uciekać. W dużym szybowcu skrzydła machają silnie w górę i w dół, a kabina tylko trochę podskakuje, więc turbulencja nie jest katastrofą dla załogi, ale gdy nas zaczęło przewracać o 45 stopni postanowiłem zaprzestać testowania wytrzymałości płatowca i wydostać się z rotorów. Bez chmur, tego co się dzieje w czystym powietrzu zupełnie nie widać. Zawirowań, rotorów trzeba szukać na oślep. Sytuacja okazała się jednak typowa. Po krótkim locie pod wiatr znaleźliśmy się w aksamitnie gładkim podmuchu fali przed takim poziomo kręcącym się niewidocznym wirem. Po dwóch nawrotach był już zupełny spokój, a szczyty momentalnie zostały poniżej. To był już inny system fali, potężniejszy od tej tuż nad chmurami.

Na tych wysokościach musieliście lecieć z tlenem? S.K.: Tak, od 4000 metrów. Wcześniej

butle tlenowe demontowałem, by „odchudzić” szybowiec i skrócić start ale tym razem szczęśliwie zabraliśmy je na wszelki wypadek.

I przydały się? S.K.: Oczywiście. Gdy już nas porwało

w górę, to były ekstremalne warunki z huraganowym wiatrem. Przed wyjazdem wydawało mi się, że przy takim huraganie nie będziemy mogli latać, ale się dało. Nad szczytami powietrze jest krystalicznie czyste. Widać całe Himalaje, od końca do końca, przyozdobione tylko paroma cumulusami rotorów zawieszonymi na... 9–10 tysięcy metrów. Na północ Wyżyna Tybetańska wygląda jak bezkresna brązo-

wa pustynia z wydmami, tylko że regularne wydmy w rzeczywistości są ogromnymi zboczami górskimi. Atlasy, mapy, czy zdjęcia satelitarne nie pokazują tego w odpowiedni sposób. Wysoki teren, spłaszczony na rysunku, jest często kolorowany odcieniami bieli i niebieskiego, a tymczasem jest to brązowa, sucha, błyszcząca w słońcu pustynia. Z powietrza perspektywa się spłaszcza, a tu widać, że teren jest znacznie wyżej za linią szczytów. Nad Tybetem rozciąga się też szlak cumulusów, na które my spoglądamy od spodu! Tego typu chmury są u nas na wysokości 1.5–2 tysięcy metrów a tu mają chyba 12 tysięcy. Na południowe zbocza Himalajów napiera ocean chmur, który przy potężnym wichrze na górze przesuwa się dołem z przeciwnego kierunku. Na 7000 m wolno mi latać do 220 km/g według pneumatycznego prędkościomierza, co odpowiada rzeczywistej prędkości względem rozrzedzonego powietrza ponad 300 km/g. By przeskoczyć pod wiatr musimy korzystać z tej prędkości. Z Fish Tail przebijamy się przez falowe duszenie na Annapurnę południową tracąc ponad 2000 metrów. Fala wpasowała się przed jej zbocza i dzięki temu znów możemy z bliska w laminarnym powietrzu podziwiać ogromne, połamane lodowce. Ta góra pochłonęła największy odsetek śmiałków zdobywających szczyty i nie chciałbym być teraz na tym zboczu, gdzie wiatr porywa nawet kawałki lodu. Tutaj nosi tak mocno, że uśredniacz potrzebuje trochę czasu, by wskazać prawidłowe wartości. Przy tym kabina nam całkowicie zaparowała, a potem zamarzła, więc by coś zobaczyć mamy maksymalnie otwartą wentylację i okienka. Krzysiek Strama musi sobie wyskrobywać dziurki w lodzie, by coś zobaczyć i praktycznie do końca lotu nie widział niczego przez szybę na północ. Drugą stronę trochę nam osuszyło słońce. W dole jest naj-


głębsza dolina naszej planety – Kaligandaki, czysta od północy i zapełniona chmurami z południowego końca. Dolina ta słynie z huraganowych wiatrów, niedawno silne podmuchy zniosły do rzeki samolot na lotnisku w Jomson i dzisiaj też widać, że jest tam nieprzyjemnie, bo przed zboczem pojedyncze pióra z cumulusów zawijają i są porywane na zachód, pod wiatr. Musi tam stać potężne zawirowanie – rotor. Nad Annapurną wypełniliśmy misję. Mieliśmy ze sobą Szal Nadziei z dedykacjami ludzi dobrego serca, oraz dzieci leczonych w klinice hematologii we Wrocławiu. Towarzyszył nam w wyprawie. Mimo zimna zdołałem wystawić przez okienko rękę z łopoczącym szalem, by nad Himalajami posłać w świat spisane na nim prośby i życzenia. Dochód z licytacji szala ma pomóc w budowie nowej kliniki dla dzieci. Uzyskaliśmy szybko tyle wysokości, że bez problemów moglibyśmy polecieć wzdłuż Dachu Świata ku jego iglicy. Zajęło by to około pół godziny, bo lecąc z wiatrem na małej prędkości mieliśmy względem ziemi 380 km/h. Trzymało nas jednak ograniczenie obszaru lotów, więc poleciałem pod wiatr ku Dhaulagiri. Ten stromy, biały szczyt długo był uważany za najwyższą górę Ziemi, bo wyrasta z niskiego terenu i nie przesłaniają go niższe zbocza.

Ryzykowałeś.

S.K.: Nie wiedzieliśmy, że będzie aż tak mocno wiać. Potem nad górami nie było już najmniejszych zagrożeń. Oprócz tego, że nam się tlen zaczął kończyć (śmiech).

Ciągnęło cię, aby polecieć dalej? S.K.: Tak jest. Do Mount Everestu zajęło by nam może 40 minut. Ale byłaby to droga w jedną stronę. Gdybyśmy polecieli z wiatrem, to podejrzewam, że nie byłoby czasu na powrót.

Gdybyś miał polecieć tam kolejny raz, zrobiłbyś coś inaczej? S.K.: Zrobiłbym tak samo. W ogóle, to jest ciekawe, że właści-

wie wszystko najgorsze, czego się spodziewałem sprawdziło się. I z tymi urzędami i z pozwoleniami i ze startem z lotniska komunikacyjnego, z łącznością, wiatrem, temperaturą i z tlenem. Tak, że chyba nie dałoby rady tego inaczej zrobić. To jest prawie nowy szybowiec, natomiast w tych warunkach zawiodło całe wyposażenie.

ganizował. Pierwszy tekst napisałem sam, w drodze do Polski. Zresztą faktycznie, nie wierzyłem, że coś takiego się stanie.

W Himalaje wracasz w lutym z zamiarem dokończenia misji. S.K: Mamy zgodę na loty nad Himalajami od 15 lutego do 15 marca. Natomiast nie mamy nadal zgody na to, aby latać wysoko.

Jak w tym wszystkim znajduje się Ania (żona – przyp. red.), sporo przebywasz poza domem. S.K.: Na pewno ma ciężko, pełen podziwu jestem, że wytrzymu-

je. Tata też wybrał się do Nepalu na krótki czas więc cała praca w ośrodku zdrowia spadła na Anię i na moją mamę. Na szczęście jeszcze dziadkowie nam pomagają z dziećmi, więc jakoś dały sobie radę.

Czy praktykujesz nadal jako lekarz? S.K.: Teraz nie mam na to czasu, ale w tym roku będę musiał pójść do szpitala.

Jakie masz marzenia lotnicze? S.K.: Chcę szukać nowych, ciekawych miejsc do latania. Tak jak

zrobiłem to w zeszłym roku na Słowenii. Mamy tam bardzo blisko, a nikt tam jeszcze nie latał. Okazją był zakup przez Jana Krzyżanowskiego dwumiejscowego Nimbusa 3. Pojechaliśmy z tym szybowcem, nie było to ani trudne ani drogie i przelecieliśmy przez Austrię i Włochy do Sammedan w Szwajcarii, a zachęciło to tak mocno innych, że w tym roku w kwietniu na zorganizowany tam obóz szybowcowy nie było już wolnych miejsc. Chciałbym też przyczynić się do popularyzacji tego sportu wśród najmłodszych.

Dziękuję za rozmowę. Rzeka Seti wypływa z Sabche Cirque – zacienionej, okrągłej niecki, w której topiące się lodowce pozostawiły niedostępne i groźne lodowe odłamy. To miejsce żyje swoim lodowym powolnym ruchem. Tą doliną wlecieliśmy w góry gdy była całkowicie zakryta chmurami.

A co z temperaturą, na tych wysokościach jest już bardzo zimno. S.K.: Leciałem w swetrze puchowym, który mam na sobie i półbutach zamszowych Wojasa (śmiech).

Poważnie? Masz czarne palce? S.K.: Nie, niczego sobie nie odmroziłem choć potwornie zmarzłem. Przetrwaliśmy dzięki emocjom i adrenalinie, choć lecieliśmy z całkowicie otwartą wentylacją, bo inaczej niczego byśmy nie widzieli. Mogło być nawet -34oC.

Czy twój lot jest zapisany jako rekord? S.K.: Rekordem jest przelot nad Annapurną z wykorzystaniem

prądów wznoszących (czyli bez silnika), ale oficjalnie FAI nie rejestruje ekstremalnych miejsc, w których ktoś latał pierwszy.

Teraz już rozumiem, dlaczego informacja o tym, że przeleciałeś Annapurnę pojawiła się znienacka, a nie tak, jak to było zaplanowane, że lot będzie śledzony niemal on-line. Po prostu poleciałeś tak naprawdę nie wierząc, że tam dolecisz. S.K.: Prawda jest taka, że nie było też nikogo, kto pomógłby nam w organizacji takich medialnych informacji. Mieliśmy telefony satelitarne, ale nie było nikogo na ziemi, kto by to ogarnął i zor-

63


sport

Nowa jakość zimowego szaleństwa Czy w Polsce można gdziekolwiek szusować po narciarskich stokach na wysokim poziomie? Takie pytanie stawia sobie wielu narciarzy, którzy nierzadko decydują się na Adam Kliś

zagraniczne wojaże, by doświadczyć zimowego szaleństwa. W Szczyrku znaleźć mogą jednak coś dla siebie i to już tej zimy. To efekt działań inwestycyjnych na obiektach szczyrkowskiego Centralnego Ośrodka Sportu.

64


Nie wszystkim narciarzom myśl o korzystaniu ze stoków w Beskidach przywołuje pozytywne wspomnienia. Krokiem znaczącym w ograniczeniu przestarzałej infrastruktury jest wydarzenie, które miało miejsce końcem minionego roku, a rzutować będzie bez wątpienia na jakość uprawiania narciarstwa zjazdowego. I nie są to bynajmniej puste słowa. W Szczyrku, dla korzystających ze stoków Skrzycznego, otwarto nową kolej linową na odcinku Jaworzyna – Skrzyczne, która robi wrażenie. W pełni komfortowe, wysprzęgalne, 4-osobowe kanapy o przepustowości 2400 osób na godzinę, wywożące turystów z prędkością do 5 metrów na sekundę. Łączny czas przejazdu pomiędzy wspomnianymi stacjami to zaledwie 4 minuty!

To jedna z najnowocześniejszych tego typu kolei w skali europejskiej. Jej wykonawcą na rzecz Centralnego Ośrodka Sportu w Szczyrku była firma Leitner. Z inwestycji skorzystają zarówno amatorzy zimowego szaleństwa, jak i turyści korzystający z kolejki na Skrzyczne. To nie wszystkie nowości. Zmodernizowane i znacznie poprawione zostały również stoki narciarskie, których łączna długość przekracza 11 kilometrów. Na szczególną uwagę zasługuje natomiast w tym kontekście poszerzenie wraz z niwelacją najpopularniejszej szczyrkowskiej trasy „FIS”. Nowa jakość, a może już nawet inny wymiar narciarstwa? Do tego w Beskidach zmierzają, właśnie poprzez takie działania. I zimą jedynym zmartwieniem narciarzy może stać się niebawem wyłącznie... niedostatek śniegu.

65


nie zza firanki

poduszki i pled na kanapie BoConcept, stolik pomocnik ze schowkiem duży i mały BoConcept

Bo artystycznie Bo z polotem BoConcept tekst: Gaba Kliś stylizacja wnętrza: Gaba Kliś www.gabaklis.pl foto: Adrian Lach

W kolejnej odsłonie cyklu „Nie zza firanki” gościmy w domu Anny Drabczyńskiej i Tomasza Gagata. Ania Gaba Kliś Drabczyńska, projektantka mody, do wszystkiego co robi podchodzi z charakterystycznym, artystycznym „namaszczeniem”. Przemyślane czy przypadkowe działania zawsze są odzwierciedleniem jej duszy, a Tomasz od czasu do czasu sprowadza ją na ziemię. Ania na co dzień tworzy, kreuje, wymyśla więc trudno nie spodziewać się swoistego rodzaju twórczości w miejscu, gdzie mieszkają razem z trójką dzieci, czyli w ich bielskim domu. Wspólnie z Tomkiem, nie bojąc się połamanych paznokci i pokiereszowanych dłoni, sami tworzą to, co rodzi się w ich wyobraźni. Dlaczego sami?

66

Projektantka mody, Anna Drabczyńska

Bo któż inny mógłby lepiej przełożyć wizje na rzeczywistość, jeżeli nie oni? W ten właśnie sposób przy dużym nakładzie fizycznej pracy powstało serce salonu – przepiękny, oryginalny kominek, który nadaje charakter całemu wnętrzu i dyskretnie zasłania bądź odsłania – w zależności od pozycji oglądającego – ogromne tarasowe okno, które jest zapowiedzią kolejnej niespodzianki. Okno to bardzo intryguje i przeczucia mnie nie mylą. Taras nie jest zwykły – jest namacalną obietnicą miłych wieczorów letnich, zimowych, jesiennych czy wiosennych. Drewniane, odrestaurowane przez Anię mebelki, oryginalne palenisko ogniskowe górujące dumnie nad resztą i stos drewna oparty na kamiennej ścianie, która jest kopią kamiennej ściany z salonu – zapierają dech. Na sam widok przychodzi ochota na wtulenie się w koc przy zapachu ogniska.


stolik pomocnik ze schowkiem mały BoConcepti komplet kubek i filiżanka Collectors item BoConcept

poduszka BoConcept, wazon kamionki BoConcept, taca na owoce BoConcept komplet wazonów z kamionki w modnych wzorach BoConcept

Poza cudownym kominkiem w salonie moją uwagę przyciąga ława przy kanapie, ciężka, siermiężna, z zaznaczonymi liniami naturalnego procesu wysychania litego drewna. Mówiąc o niej Ania delikatnie dotyka jej całą dłonią. Lubi drzewa, mówi, że mają dobrą energię. Pokazuje piękny starodrzew rosnący wokół domu. Toaleta to małe muzeum rodzinne – ekspozycja przedmiotów i zdjęć bliskich duszy.

67


nie zza firanki Na kondygnację górną prowadzą masywne betonowe schody, tutaj również właściciele zaznaczyli siebie. Pomiędzy stopniami wyłożonymi przyjaznym dla stóp drewnem znajduje się masa imitująca okładzinę betonową położoną własnoręcznie przez nich.

wazony z kamionki BoConcept

obraz BoConcept

W sypialni znowu wszędobylskie drewno przybrało formę łóżka pięknego w swojej prostocie. Córka Ani dzielnie towarzyszy nam podczas sesji, podsuwając co raz nowe pomysły i gadżety. Blat w starej biblioteczce z imitacją koronki własnoręcznie odrestaurowała Ania, jest troszkę nawiązaniem do wzoru awangardowej

68

tapety na przylegającej do niej ścianie w pokoju Oli, piękny zabieg z użyciem koronki w celu uzyskania delikatnego efektu. Artystycznie w każdym calu, przepraszam – metrze kwadratowym. Przy stylizacji sesji zastosowałam produkty duńskiej firmy BoConcept, które wprowadziły do artystycznego wnętrza powiew światowego designu.

Taki zabieg stylistyczny jest dowodem na to, że można połączyć artystyczne wizje, historie, naturę i sentymenty z nowatorskimi, prostymi w formie i ponadczasowymi meblami i dodatkami. Mało tego, że cudownie się komponują to jeszcze równoważą energię przestrzeni.


ARTYKUŁ SPONSORUJE

Salon BoConcept Kraków ul. Dekerta 24 30-703 Kraków Salon BoConcept Katowice Galeria Nowy Roździeń Al. Roździeńskiego 199

stolik pomocnik ze schowkiem BoConcept pled na łóżku BoConcept

69


architektura i desing

Ogród pietro wyzej Magdalena Zbyrowska inż. mgr architekt krajobrazu, estodesign.at Mieć ogród piętro wyżej niezależnie od tego gdzie mieszkamy. Marzenia? Nie, to rzeczywistość. W ostatnich latach temat zielonego dachu stał się bardzo popularny. Dynamiczny rozwój aglomeracji powodujący walkę o każdy skrawek ziemi w mieście, zmusił deweloperów i inwestorów do poszukiwania nowych rozwiązań, które zapewniłyby tworzenie powierzchni biologicznie czynnych. Wiele osiedli mieszkaniowych, które obecnie powstają posiada zielone dachy. Jak się okazuje, dach to nie tylko gruba warstwa betonu, bądź drewna chroniąca przed wiatrem i opadami atmosferycznymi. Większość powierzchni dachowych można zamienić w korty tenisowe, lądowiska dla helikopterów, a także w ogrody i parki. Podobnym sposobem na zieleń w betonowym lesie są zielone ściany.

Lasy z betonu to najczęstszy widok z naszych okien. Jednak jakże byłoby wspaniale móc przez cały dzień, nie wychodząc z domu, zachłystywać się zapachem zieleni, podziwiać piękno natury, sycić oczy różnymi formami

fot. fotolia.com

fot. fotolia.com

drzew, krzewów i kwiatów.

70

Gdy nie mamy miejsca na ogród można pomyśleć o zielonej ścianie, a inaczej mówiąc o ogrodzie wertykalnym. Rośliny mogą tworzyć żywy obraz...


fot. Galeria Sfera

fot. Centrum Nauki Kopernik

Budynki w Polsce z zielonymi dachami to m.in. Centrum Nauki Kopernik (na zdjęciu obok) Galeria Sfera w Bielsku-Białej (na zdjęciu poniżej).

ogranicza też hałas docierający do wnętrza o ok. 2-3 dB. Kolejną zaletą jest zwiększona ognioodporność - zielone dachy i ściany są klasyfikowane jako trudnopalne. Do funkcji ekologicznych można zaliczyć retencjonowanie Powierzchnie dachowe można zamienić w korty tenisowe, lądowiska dla helikopterów, a także w ogrody i parki. fot. fotolia.com

Warto podkreślić zalety takich nietypowych terenów zieleni, które nie są dla wszystkich oczywiste. Zieleń na dachu to nie tylko dodatkowe tereny rekreacyjne o wysokich walorach estetycznych. Roślinność otulająca budynki

wód opadowych, absorbowanie pyłów i gazów, produkowanie tlenu. Ponadto zieleń na budynkach chroni przed wahaniami temperatury. Zimą działa jak warstwa ocieplająca – może dawać oszczędność energii nawet do 75%, a latem zatrzymuje chłodne powietrze wewnątrz budynku. Są też wady. Jedną z nielicznych wad ogrodów na betonie jest jeszcze stosunkowo wysoki koszt budowy, który wynosi średnio ok. 200 zł za m2 . Należy także pamiętać, że ogrody te wymagają, jak wszystkie tereny zielone, pielęgnacji, nawożenia, usuwania chwastów i nawadniania. Fantastycznym przykładem jest oddany do użytku w 2010 ogród na dachu hotelu Hilton w Pattayi, w Polsce natomiast Ogrody Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, Centrum Nauki Kopernik w Warszawie oraz Galeria Sfera w Bielsku-Białej. Już w starożytności znano technologię ogrodów na dachach. Wiszące ogrody Semiramidy w Babilonii zbudowane przez króla Nabuchodonozora II w VI w p.n.e. należały do 7 cudów starożytnego świata. Zielony dach to znakomity sposób na rozwiązanie problemu związanego z brakiem posiadania własnego ogródka w mieście, to zagospodarowanie powierzchni na pozór nieużytecznej. Zapełnienie asfaltu i betonu drzewami, krzewami i kwiatami...

71


inicjatywy

N owocześnie, pro fesjonalnie i komfor towo www.jaworowa.eu

„Willa Jaworowa” zimą...

W malowniczych okolicach Cygańskiego Lasu w Bielsku-Białej zlokalizowany jest Dom Seniora „Willa Jaworowa”. To miejsce szczególne. Swoim podopiecznym zapewnia przysłowiową „pogodną jesień życia”. Nowoczesny, systematycznie profesjonalizowany ośrodek „Willa Jaworowa”, jak inne podobnego typu, spełnia przede wszystkim funkcje pielęgnacyjno-opiekuńcze. Ale jest jeszcze coś ważnego, co owo miejsce wyróżnia. Tu zapewniana jest profesjonalna opieka całodobowa, a pensjonariusze i ich rodziny chwalą sobie prawdziwie rodzinną, przyjazną i życzliwą atmosferę ośrodka. A wiadomo, że to standardem wszędzie już nie jest. „To nasz drugi dom” – takie słowa daje się słyszeć z ust podopiecznych Domu Seniora... Bez wątpienia na miano jednego z najbardziej komfortowych i najnowocześniejszych ośrodków w południowej części Polski wpływa fakt bogato rozwiniętej rehabilitacji. Zabiegi przeprowadzane są od niedawna na nowoczesnym sprzęcie, umożli-

72

wiającym odpowiednio wysoką jakość świadczonych usług. Nic dziwnego, że do „Willi Jaworowa” kierowanych jest z pobliskich szpitali wiele osób wymagających poprawy stanu zdrowia i przywrócenia sprawności. Dom Seniora „Willa Jaworowa” to poza tym miejsce wyjątkowe. Cisza, spokój, poczucie bezpieczeństwa – na to liczyć mogą podopieczni nowoczesnego ośrodka. Każdy ich dzień pobytowy spędzany jest pożytecznie. Uczestniczą w bardzo lubianych terapiach zajęciowych, rozmawiają i przebywają w gronie innych pensjonariuszy, mogą liczyć na wszelaką pomoc i wsparcie. Co niezwykle istotne, o każdej porze możliwe są także odwiedziny najbliższych. „Pogodna jesień życia” nie jest tu więc tylko sloganem, a całkiem miłą i dającą satysfakcję rzeczywistością.


„Willa Jaworowa” to dla pensjonariuszy drugi dom.

Renata Nowak (dyrektor ośrodka „Willa Jaworowa): Dla mnie jako dyrektora ośrodka, ale i dla samych pensjonariuszy trafiających do nas ważne jest, by nie przebywali oni sami zamknięci w pokojach, lecz uczestniczyli w życiu ośrodka. I tak to się tu odbywa. To przecież ich drugi dom. Staramy się bardzo, by atmosfera była rodzinna. Jeśli mamy przyzwolenie rodziny, zwracamy się do danej osoby po imieniu. Pomaga to w nawiązaniu lepszego kontaktu. Wysłuchujemy problemów, z którymi nasi podopieczni borykają się, nawet jeśli są one z pozoru błahe. Pomagamy im i sprawiamy, by się uśmiechali każdego dnia. Dla podopiecznych naszego ośrodka ważne jest bezpieczeństwo, poczucie, że są potrzebni i nie pozostawieni wyłącznie sobie. Czują się wówczas dowartościowani. Świata nie zmienię, ale chciałabym, żeby z takim właśnie szacunkiem traktować starsze osoby. Staram się taką wiedzę przekazywać personelowi, poświęcającemu tutaj swój własny czas na rzecz osób tego potrzebujących.

Sala do rehabilitacji.

„Willa Jaworowa” w pigułce: • • • • • • • • • • • •

Pokój dla seniora.

komfortowe warunki mieszkalne, obiekt bez barier architektonicznych, pokoje z łazienkami, instalacja przywoławcza, telewizor, telefon, internet, personel pielęgniarski i opiekuńczy przez całą dobę, opieka lekarska, pełne wyżywienie wraz z realizacją diety zgodnie z zaleceniami, terapia zajęciowa i rehabilitacja prowadzona nowocześnie, w profesjonalnie wyposażonych salach, organizacja czasu wolnego dostosowana do wieku i stanu zdrowia, posługa duszpasterska, organizacja wydarzeń okolicznościowych – urodzin, imienin.

A R T Y K U Ł S P O N S O R O WA N Y

Renata Nowak, dyrektor ośrodka

73


pasja

cera mika

RAKU Edi Malcer

74

Radość i zabawa. Od tego chyba się zaczyna. Pierwsze kroki i ciekawość świata. Glina. Z pewnością pierwsza zaczerpnięta w dłonie była mieszaniną błota z kałuży, ale kto nie pamięta tej dziecięcej zabawy? Budowanie form z piasku, plasteliny czy modeliny wpisuje się w edukację. W końcu w liceum plastycznym zajęcia z rzeźby i praca z gliną. Wówczas nie przypuszczałam, że po latach wrócę do tego surowca. Dlaczego ceramika? Na początku była ciekawość i pragnienie zbudowania czegoś od serca, a może zwyczajnie chciałam zrobić paterę na owoce, czy kubek na kawę dla męża. Wkrótce okazało się, że lepienie uspokaja i relaksuje, a odkrywanie tajemnic właściwości gliny i technik wypalania pociąga. Formowanie, przekształcanie gliny, nadawanie kształtu i wyrazu „grudzie ziemi”daje ogromne poczucie satysfakcji. Wiedzę ceramiczną trudno chyba zawrzeć w jednym życiu. Ciągle się uczę, pracuję z gliną, popełniam błędy, cieszę, gdy powstaje coś, co zapiera dech w piersiach, zbieram doświadczenia. Pierwsze ceramiczne kroki to kursy w Łucznicy. Pierwsze lepienie, toczenie na kole, mieszanie szkliw, pierwsze nocne wypały również w piecu na drewno oraz gazowym do raku również w Łucznicy.

Raku znaczy radość. To japońska technika wypalania ceramiki. Trzeba uważać, bo bardzo wciąga i pożera życie towarzyskie, a może przeciwnie bardzo rozwija i przyciąga pasjonatów tego pełnego ekspresji i pięciu żywiołów wypału. Legenda mówi, że powstała ona po pożarze w japońskiej pracowni garncarskiej. Stopione niekontrolowanie szkliwa, wypalone oryginalnie czarki do herbaty tak ucieszyły Cesarza Japonii, że uhonorował rodzinę ceramików Chojiro przywilejami i własną pieczęcią rodową (XVI w Kioto). Technika ta jest bardzo widowiskowa i plenerowa. Rozgrzaną do ponad tysiąca stopni ceramikę wyciąga się specjalnymi szczypcami i wrzuca do trocin czy liści. Szczelne przykrycie pokrywą powoduje odymienie i redukcję. Powstają nieprzewidywalne reakcje szkliw (redukcja) a także charakterystyczne spękania. Po wypale obowiązkowo pełne ochów i achów czyszczenie i odkrywanie tego, co powstało pod warstwą smug dymu na czerepie. Gdy już serce się uspokoi wracam do pracowni i znowu lepię. Czasem dla siebie, czasem na prezent, czasem na zamówienie. Moje prace można obejrzeć w bielskiej galerii sztuki współczesnej Mayak Art House.


D R U K A R N I A

nowoczesny park maszynowy

wieloletnie

doświadczenie elastyczność

terminowość jakość... sprawdź nas! 75

REKLAMA

MKC Print Sp. z o.o. 41-902 Bytom, ul. Bernardyńska 1 tel. +48 32 243 50 35, kom. +48 607DRUKUJ drukarnia@printimus.pl · www.printimus.pl


76


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.