Nr 5 (41)/2013 lipiec ISSN 2083 - 1322
4
8
40
Na rewersie krytyki
42
Znużenie scenariuszem, Perły i wieprze, Odkurzony zamsz..., A jak Agnetha, Niedoskonałe odbicie, Uwaga na polskie drogi, Bez przebaczenia, W mentalnym więzieniu
50
Nagi Gombro w Twoim domu
Queerowy artysta charakteryzuje się tym, że podporządkowuje akt kreacji i całą twórczość swojej odmienności. Sergiusz Kuczuk Pięć pytań do Tomasza Raczka Szymon Stoczek
Puf, puf! Dziergana magia designu Rozmowa z Monomoki
14
Dyktatura karteli
18
Zawód: królik doświadczalny
Biznes narkotykowy przez lata urósł do rangi „filaru gospodarki”, a jego rozwojowi sprzyja strefa graniczna ze Stanami Zjednoczonymi. Barbara Rumczyk Dzięki wpisom internautów można dokładnie zapoznać się z procedurami, niuansami i sposobami na to, jak efektywniej zarabiać na testowaniu leków. Natalia Rybacka
Zrozumieć czy poczuć?
Sprawdzalność przepowiedni tłumaczy się takim terminem jak samospełniające się proroctwo, czyli nieświadome dążenie do zrealizowania wróżby, niezależnie od tego, czy jest pozytywna czy negatywna. Zuzanna Sroczyńska
24
Maciej Margielski
28
Nakręć się na Wrocław
30
Kowboj z dalekiego kraju
34
Sztuka buntu
Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka?
Architektura to baza. Myślimy, że nasze projekty nie wyglądałyby tak jak wyglądają, gdybyśmy nie były architektami. Magdalena Zięba
20
36
Kronos to nie przelewki. Stawka była wysoka, więc i marketingowy storytelling sięgnął wyżyn. Problem w tym, że sukces tego storytellingu liczony jest tylko w liczbie zawartych transakcji finansowych.
Marcin Pluskota
54
Klasycyzm w poezji — przetworzenie surowca czy zachwyt? Rozważania wokół wiersza Zbigniewa Herberta pt. Mona Liza.
Enigmatyczny uśmiech Mona Lizy jest głęboko zakorzeniony w naszej świadomości. Stanowi on jednak zaledwie jedną z wielu tajemnic, które okrywają portret namalowany przez Leonarda da Vinci. Katarzyna Northeast
58
Patoliteratura
60
Magdalena Zięba, Szymon Makuch, Michał Wolski, Marcin Pluskota
64
Paweł Starzec
Fascynacja patologią i psychotycznością osiąga obecnie apogeum i człowieka nowożytnego zaczyna coraz bardziej gnębić pytanie: czy ja naprawdę tego potrzebuję? Karol Moździoch
Jak miasto ich inspiruje, czym przyciąga, co sprawia, że czują się w nim dobrze – jaki jest ich Wrocław? Agnieszka Oszust Dziki Zachód Leone mocniej niż w wypadku innych westernów przesiąkała ikonografia śmierci. Cmentarze, szubienice, pogrzeby to naturalne pejzaże towarzyszące akcji. Szymon Stoczek
Boży Biedaczyna oczami Rosseliniego Doszedł do wniosku, że dobrze byłoby na nowo dać ludziom dotkniętym wojną nadzieję, możliwą do przekazania właśnie przez prosty film o św. Franciszku i jego współbraciach. Ewa Gładzikowska
„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Kamienna 116/10, 50-545 Wrocław
WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław
eMAIL kontrast.wroclaw@gmail.com
WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/
REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Paweł Bernacki, Zuzanna Bućko, Dominik Kamiński, Wiktor Kołowiecki, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Karol Moździoch, Katarzyna Northeast, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Monika Stopczyk, Wojciech Szczerek, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Magda Oczadły, Agnieszka Zastawna KOREKTA Iwona Brzezowska, Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Joanna Kochel, Marcelina Naskręt, Monika Mielcarek, Karolina Słabolepsza, Teresa Szczepańska, Dominika Tokar, Dorota Toman, Alicja Urban PR Natalia Rybacka, Katarzyna Iwanicka, Monika Sypniewska, Alicja Biaduń, Aleksandra Sobczyk GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Joanna Krajewska, Ewa Rogalska, Wojciech Świerdzewski, Julian Zielonka DTP Karol Moździoch, Ewa Rogalska
Chodź, opowiem Ci bajeczkę Joanna Figarska
K
ażdy chyba zna to uczucie, gdy długo oczekiwana książka, płyta czy film okazuje się totalną pomyłką, medialną wydmuszką. Cóż wtedy można zrobić? Jak pokonać narastający powoli żal i wszechogarniające rozczarowanie? Można, tak jak Marcin Pluskota, napisać esej. Jego tekst o Kronosie, książce tak bardzo wyczekiwanej nie tylko przez miłośników tego niepokornego pisarza, ale również przez krytyków, pokazuje, że okazał się on dla naszego autora dziełem słabym i mdłym. Podobne odczucia ma także Kama Margielska, która dla „Kontrastu” recenzuje książkę wybitnego reportażysty Francesca M. Cataluccia pt. Czarnobyl. Jednak lipcowy numer naszego miesięcznika to nie tylko krytyczne teksty oscylujące wokół literatury. Warto zwrócić uwagę na publicystykę. Basia Rumczyk porusza temat piekła, jakim w Meksyku jest
przestępczość narkotykowa. Autorka podkreśla wieloletnią już walkę władz z gangami narkotykowymi. Natalia Rybacka z kolei zwraca uwagę na coraz częściej występujący w Polsce problem przeprowadzania badań klinicznych na młodych ludziach. Ostatni tekst publicystyczny może zaskoczyć niejednego czytelnika. Zuzanna Sroczyńska ukazuje, czym tak naprawdę jest astrologia i jak bardzo możemy się mylić co do jej powszechnego zastosowania. Astrologia, mafia, narkotyki, testowanie leków na ludziach. Lipcowy numer „Kontrastu” jest wyjątkowo mocny, a przecież nie samą publicystyką czytelnik żyje. Warto zwrócić także uwagą na wywiad Szymona Stoczka z Tomaszem Raczkiem, fotoplastykon Maćka Margielskiego czy felieton Magdy Zięby. Oby żaden z tekstów nie okazał się medialną wydmuszką.
3
Rosomak wskrzeszony po raz wtóry
P
roducenci w fabryce snów są naprawdę uparci. Po raz kolejny sięgają po najpopularniejszego bohatera X-Menów, czyli Wolverine’a. Wydawało się, że po porażce z 2009 wytwórnia da sobie spokój z tą postacią. Zadecydowano inaczej i 26 lipca odbyła się premiera filmu
Świat obrazów, dzieł sztuki i antyków
K
iedyś Giuseppe Tornatore zaczarował nas niezwykłą wizją miłości do kina w Cinema Paradiso oraz pokazał w Malenie boską Monicę Bellucci jako tragiczną femme fatale. Jego najnowszy film zabierze nas w podróż po świecie otoczonym obrazami i dziełami sztuki. Koneser opowiada historię Virgila Oldmana, dyrektora domu aukcyjnego, który nieprzypadkowo wchodzi w życie młodej i tajemniczej dziedziczki. Jej zmarli rodzice pozostawiają po sobie nie do końca zbadane i ocenione dzieła sztuki. Koło niej zaczynają pojawiać się doradcy, mający na celu rozpoznanie majątku. Dzieło włoskiego reżysera zbiera bardzo dobre recenzje. Zwyciężył w najważniejszych nagrodach włoskiej kinematografii, zdobywając sześć statuetek Davida di Donatello. W roli głównej występuje Geoffrey Rush. Towarzyszą mu Jim Sturgess i Donald Sutherland. Premiera 2 sierpnia. Zdj. Materiały prasowe
Wolverine. Kolejna odsłona przygód Rosomaka będzie dodatkowo uzbrojona w najnowszą zabawkę Hollywood, jaką jest technologia 3D. Reżyserii podjął się James Mangold, solidny rzemieślnik, mający na koncie między innymi świetny Spacer po linie. W roli głównej ponownie zobaczymy Hugh Jackmana.
Czarno-biała baśń
Z
rocznym opóźnieniem w polskich kinach pojawi się Śnieżka w reżyserii Pablo Bergera. Inspiracją dla powstania tego gotyckiego melodramatu była baśń braci Grimm. Akcja została przeniesiona do Hiszpanii, gdzie tytułowa bohaterka jest córką torreadora i uczy się sztuki corridy. Film jest czarno-biały i niemy. Do tej pory zgarnął dziesięć nagród Goya i dwie na Festiwalu w San Sebastian. Pedro Almodóvar uznał obraz za najlepszy hiszpański film tego roku. Premiera 9 sierpnia.
Za horyzontem
1
8-28 lipca to czas, gdy horyzont filmowych imprez w Polsce zasłania Międzynarodowy Festiwal Filmowy T-Mobile Nowe Horyzonty. Wraz z jego 13. edycją do obejrzenia jest ponad 300 filmów z całego świata. W ramach nagrody głównej zwycięzca otrzyma 20 tysięcy euro oraz uścisk dłoni prezesa, tj. ojca założyciela festiwalu — Romana Gutka.
Franciszki, Anielski głos Ferdynandy... wśród piekieł
B
rytyjskie zespoły wykonujące muzykę spod znaku indie rocka co miesiąc nie dają o sobie zapomnieć z powodu premier co nowszych płyt. I teraz też nie zawiodą! Tym razem dzięki Szkotom z Glasgow. Już 26 sierpnia na półkach sklepów muzycznych ukaże się nowy album grupy Franz Ferdinand. Right Thoughts, Right Words, Right Action zawierać będzie 10 nowych kompozycji. Warto przypomnieć, że zespół gościł niejednokrotnie w naszym kraju, między innymi na zeszłorocznym Heineken Open’er Festival w Gdyni. Wytwórnia Domino.
K
obieta, która przemieniła ciemny niczym smoła i ponury jak listopadowy poranek wizerunek zespołów metalowych — Tarja Turunen — niekwestionowana czarna królowa tego gatunku, obdarzona fenomenalnym głosem, wydaje nową, trzecią w karierze solowej (po rozstaniu z zespołem Nightwish w 2005 roku) płytę. Tytuł krążka — Colours in the Dark — sugeruje optymistyczną tonację. Album ukaże się 30 sierpnia dzięki wytwórni earMUSIC. Usłyszymy na nim między innymi cover utworu Darkness Petera Gabriela.
Ciepło i subtelnie
N
ine Inch Nails, amerykański zespół rockowo-alternatywny z dużym pierwiastkiem elektroniki, istniejący na rynku muzycznym od przeszło 20 lat, powraca z nową płytą. Będzie to ósmy album studyjny kapeli z Cleveland. Hesitation Marks ujrzy światło dzienne już 3 września. O premierze nowego krążka fani kapeli wiedzą już od maja, kiedy założyciel i wokalista — Trent Reznor — zapowiedział prace nad nim na stronie internetowej. Wydawca Columbia Records.
Misz-masz Rity Pax
P
iękna Gruzinka obdarzona równie pięknym głosem, czyli Katie Melua, 16 września wydaje nową płytę. Artystka nie próżnowała, jej ostatni album Secret Symphony pochodzi z zeszłego roku. Ketevan, bo tak będzie nazywał się krążek, to już szósty album w karierze muzycznej Katie. Utwór promujący płytę, zatytułowany I Will Be There, nagrany z towarzyszeniem orkiestry jest bardzo filmowy, rodem z soundtracku dobrej historii miłosnej. Co ciekawe, tytuł Ketevan to gruzińskie imię wokalistki. Wytwórnia Dramatico.
5
Bałkański książę
U
wielbiany przez polską publiczność, i nie tylko, dzięki przaśnemu Prawy do lewego, ale także za sprawą pięknych ballad nagranych z Kayah, takich jak Tabakiera czy Byłam różą oraz utworom Kalashnikov i Ederlezi — Goran Bregović zawita we Wrocławiu w ramach festiwalu wROCK for Freedom. Muzyk wraz ze swoją słynną Orkiestrą Weselno-Pogrzebową porwie serca Polaków niezwykle energiczną melodią, będącą prawdziwą europejską mieszanką wybuchową z domieszką bałkańskiej iskry. Koncert odbędzie się 31 sierpnia w legendarnej Zajezdni Autobusowej przy Grabiszyńskiej.
Uwaga! Mistrz
przybywa!
C
apitol po długim czasie tułaczki po różnych wrocławskich scenach z impetem otwiera nowo wybudowany budynek teatru przy ulicy Piłsudskiego. Nowoczesność połączona z przedwojennym blichtrem — to esencja nowego Capitolu. A na nowy sezon wielki tytuł — już 28 września na Dużej Scenie zobaczymy Mistrza i Małgorzatę Michaiła Bułhakova w reżyserii nieocenionego Wojciecha Kościelniaka. W roli Mistrza zobaczymy gościnnie Rafała Dziwisza, a obok niego czołówkę capitolowej obsady, między innymi Magdę Wojnarowską, Mariusza Kiljana, Konrada Imielę i Justynę Szafran. Zdj. Materiały prasowe
Klimko i Porno
J
uż w połowie sierpnia nakładem wydawnictwa W.A.B. do księgarń trafi Pornogarmażerka Huberta Klimko-Dobrzanieckiego — zbiór dwunastu opowiadań, których tematyka rozciąga się od sprawy Fritzla, przez Serba odbywającego służbę wojskową w szpitalu, po perypetie skrajnie prawicowego polityka. Tym, co łączy te opowiadania, jest miejsce akcji — Austria. Czy Klimce uda się ją przedstawić tak interesująco, jak wcześniej Danię czy Węgry? Warto poczekać, żeby się przekonać.
Cud Karpowicza
W
e wrześniu kolejną powieść wyda także inny świetny polski prozaik — Ignacy Karpowicz. Cud, bo o nim mowa, ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego i będzie opowiadał historię Anny — atrakcyjnej, samotnej kobiety, która w dziwny sposób zwiąże się z Mikołajem, mężczyzną, który ani nie oddycha, ani nie stygnie. Co wyjdzie z tego oryginalnego związku? Znając wcześniejsze książki Karpowicza, można śmiało przypuszczać, że będzie to coś niezwykłego.
Tischner a kościół polski
P
od koniec wakacji Znak wznowi jedną z najważniejszych książek Józefa Tischnera — W krainie schorowanej wyobraźni. W tym zbiorze esejów z lat 1993-1997 ksiądz-filozof rozpatruje sytuację polskiego kościoła na początku demokratycznych przemian. Nie zgadza się ani na upolitycznienie religii, ani na ukościelnienie państwa. Przypomina, że tym, co najważniejsze w wierze, jest relacja między Bogiem i człowiekiem. Mądre, uduchowiające, potrzebne.
Równania Bargielskiej
W
e wrześniu Biuro Literackie wyda zbiór poetycki Szybko przez wszystko Justyny Bargielskiej, niejako podsumowujący wcześniejsze liryczne dokonania autorki. Książka zawierać będzie trzy wcześniejsze tomiki poetki, dzięki czemu lektura będzie równoczesną podróżą przez zmiany i proces kształtowania się stylu Bargielskiej. Stylu, który zdążył odcisnąć się już na współczesnej polskiej poezji. Myślę, że warto odbyć tę wyprawę.
7
Na zdj. Monika Gwiazdowska
Puf,
puf! Rozmowa z Katarzyną Gwiazdowską z Monomoki, siostrzanego duetu projektowego. Magdalena Zięba
Zdj. Dzięki uprzejmości Monomoki
Dziergana magia designu
Na zdj. Katarzyna Gwiazdowska
9
K
a s i u , g r a t u l u j ę To b i e i Twojej siostrze, Monice, aż dwóch prestiżowych nagród – Wasze dwa projekty, siedzisko Hive oraz puf Artichoke, zostały zauważone przez kapitułę tegorocznego konkursu, którego tematem przewodnim było CO-EXIST. Opowiedz o tych projektach i ich relacji do problemów współczesnego świata, z jakimi związany był tegoroczny leit motif. Dzięki. Faktycznie oba pufy Hive i Artichoke znalazły się wśród pięciu finałowych obiektów w konkursie w Singapurze. Hive zdobył Grand Award, a Artichoke – Merit Award. Nie chcemy się wymądrzać ani nikogo pouczać, ale chyba większość z nas dostrzega bezwartościowość przedmiotów, które wyrzucamy niedługo po ich zakupie. Nasze meble powstają w wyniku długotrwałej ręcznej pracy i oczywiste jest, że tanie nie są. Myślę jednak, że osoba która je zakupi, zrobi to z przekonaniem, że naprawdę chce je posiadać i uzna je za warte swej ceny. W przypadku naszych projektów ekologiczne mogą być nie tylko sznurki użyte do ich produkcji, ale również sam sposób użytkowania. Mam na myśli możliwość przekazania ich kolejnym pokoleniom tak jak przekazuje się piękną porcelanę. Pojawiłyście się w Singapurze na rozdaniu nagród? Nawiązałyście kontakty? Jak wrażenia? Nagrody odebrał Piotr Saladra, który zajmuje się stroną komercyjną i promocyjną Monomoki. A ciąg dalszy singapurskiej historii nastąpi w przyszłym roku. W ramach wygranej mamy zapewnione darmowe stanowisko na targach designu w Singapurze w 2014 roku. Na tę okoliczność przygotowujemy bardziej komercyjną linię pod szyldem Monomoka. Piotr Saladra, czynnik męski Monomoki, dołączył do Was w 2008 roku. Rozumiem, że za dużo było już energii kobiecej, czy też sądzicie, że element równoważący jest niezbędny? Za kreatywną stronę Monomoki odpowiadamy ja z siostrą. Obie nie lubimy zbytniego rozproszenia i skupiamy się głównie na pracy przy meblach. W którymś momencie stało się jednak jasne, że potrzebny jest ktoś, kto ogarnie sprawy związane z promocją Monomoki, z całą oprawą graficzną i tak dalej. Wtedy właśnie dołączył Piotr, który teraz projektuje z nami komercyjną linię Monomoki. Zdj. Dzięki uprzejmości Monomoki
Czy uchylicie rąbka tajemnicy odnośnie tej linii Waszych projektów? Tak. Dlatego że pierwotna kolekcja jest nie do odtworzenia mechanicznie, aby udostępnić nasze meble szerszemu odbiorcy, postanowiłyśmy uprościć nasze pomysły. W nowej linii projektów wprowadziłyśmy więc elementy drewniane. Jesteście niesamowitym duetem – bliźniaczkami tworzącymi piękne przedmioty zakorzenione w świecie natury. Kiedy o Was przeczytałam, pomyślałam „o, CocoRosie polskiego designu”. Czy siostrzana więź jest dla Was ważna w pracy? Według naszych obserwacji istnieją dwa typy bliźniąt. Pierwszy to taki, który nie akceptuje swojego bliźniactwa, drugi to ten, który uznaje taki stan za całkowicie naturalny. My w każdym razie mówimy jednym głosem zarówno w życiu, jak i w pracy. To jest naprawdę super sytuacja, kiedy jedna z nas wpada na jakiś pomysł, a druga go natychmiast przejmuje i dodaje ten ostatni touch. Wtedy następuje ten błogi moment, kiedy wiadomo, że nic ulepszać już nie trzeba. Nazwa Waszego zespołu sugeruje również pewną magię. W jaki sposób pracujecie i uzupełniacie się nawzajem? No właśnie. Zależało nam, aby nazwa coś oznaczała. Mamy wrażenie, że udało nam się oddać charakter naszej twórczej relacji. Pomysły przychodzą nam do głowy naprzemiennie, trudno określić tak naprawdę, który pomysł jest czyj. Pracą również dzielimy się naturalnie. Każda z nas robi to, co jej pasuje. Macie swój ulubiony projekt spośród wszystkich dotychczasowych trzynastu? A może któryś jest wyjątkowy ze szczególnych względów? Myślę, że zdecydowanie Hive. I to nie dlatego, że przyniósł nam sukces w Singapurze. Splot użyty w Hivie, który wymyśliła Monika, uważamy za nasz znak rozpoznawczy. To nasz flagowy projekt. Eko-design kojarzy się często z przedmiotami jednorazowego użytku – przydatnymi, ale nietrwałymi. Wasze projekty są jednak nie tylko ekologiczne, ale zachwycają swoją formą i sposobem wykonania. Jak doszłyście do osiągnięcia perfekcyjnego balansu między tymi dwoma kwestiami? Wykonując pierwszy model z kolekcji Monomoka, nie zakładałyśmy, że stworzymy taki czy inny zbiór. Kierowała nami wyłącznie ciekawość projektanta. Wiedziałyśmy natomiast,
że aby się wyróżnić na tle współczesnego designu, musimy wymyślić coś indywidualnego. Wpadłyśmy na pomysł wykorzystania starych zanikających technik, jak szydełkowanie czy dzierganie na drutach, z naszym architektonicznym wyczuciem. W tej fuzji czujemy się zdecydowanie najlepiej, gdyż wyraża ona nasz twórczy indywidualizm. Czy zatem każdy Wasz projekt bazuje właśnie na specyficznych, autorskich rodzajach splotu? Czy to jest sekret Waszych projektów? Nie, nie każdy. Jeżeli przyjrzeć się naszej kolekcji (można ją zobaczyć na portalu monomoka.com), zauważysz, że pomysły ewoluowały z czasem. Pierwsze modele są naprawdę proste i chętnie wymieniłabym je na inne, ale jak się okazuje, ku naszemu zdziwieniu, są odbiorcy, którym właśnie one przypadają do gustu. Myślę jednak, że ta ewolucja oraz nieprzewidywalność ludzkich gustów jest najbardziej inspirująca. Teraz na przykład kończymy pracę nad trzema nowymi modelami, które zamierzamy pokazać w Paryżu na Maison et Objet. Przy nich bawiłyśmy się kolorem i formą. Same jesteśmy ciekawe, czy przyciągną uwagę. Natomiast przy pracy nad Hivem czy Sleeping Mice miałyśmy poczucie, że tworzymy nową jakość. I to pcha nas dalej. Osobiście jestem zauroczona Waszymi projektami. Sama chciałabym mieć taki piękny puf! Tym bardziej jestem zachwycona, bo sama nigdy nie nauczyłam się dziergać, chociaż moja mama dzierga swetry jak szalona… Ile czasu zajmuje Wam wykonanie jednego takiego siedziska? Zwykle kilka miesięcy. Praca nad prototypami była zależna od naszego rytmu życia. Obie z siostrą mamy po dwójce dzieci i paradoksalnie to one dały nam impuls do zrobienia pierwszego modelu. Po urodzeniu pierwszego dziecka żyłam w rytmie trzygodzinnego karmienia. Żeby sobie zająć czymś czas, zaczęłam eksperymentować z szydełkiem. Czy sądzicie, że dzięki świadomemu, przyjaznemu środowisku projektowaniu można zwiększać świadomość, co do zagrożeń płynących z globalizacji? Nie przeceniałabym szczególnie roli designu w kształtowaniu świadomości ludzi we współczesnym świecie. Wszystko zależy przecież od indywidualnych możliwości oceny zjawisk każdego człowieka na różnych poziomach życia. To od nas zależy, co
Osoba numeru
11
Zdj. Dzięki uprzejmości Monomoki
Osoba numeru
wybieramy, zaczynając od podstawowych produktów w supermarkecie, a na designie kończąc. My jedynie możemy przekonywać naszych klientów, dla których projektujemy wnętrza, że odnawianie vintagowych mebli jest ekologiczne i bardziej zabawne, niż zrobienie nowych w stolarni. W designie nie ma mowy, aby w każdym projekcie nie istniało jakieś źródło natchnienia… Jakie więc są Wasze inspiracje? Szczerze? Tak naprawdę to lniany sznurek i szydełko. Te dwie rzeczy dają nieograniczone możliwości. Inspirują nas również inni twórcy, tacy jak Ludwig Mies van der Rohe czy Alexander McQueen. Pierwszego cenimy za obsesyjny perfekcjonizm i wyczucie formy, drugiego – za wspięcie się na wyżyny wyobraźni. Obie skończyłyście architekturę – czy umiejętności architekta przydają się w pracy nad przedmiotami użytkowymi? Architektura to baza. Myślimy, że nasze projekty nie wyglądałyby tak jak wyglądają, gdybyśmy nie były architektami. Większość naszej kolekcji to architektoniczne struktury, złożone z powtarzających się, prawie identycznych elementów. To takie szydełkowe 3D. Dotychczas skupiacie się na projektach siedzisk. Planujecie coś jeszcze? Macie aspiracje przeniesienia Waszych projektów na większą, na przykład architektoniczną skalę?
Siedziska to tylko forma, która użyta została do wyrażenia pewnej idei. Jeżeli wydziergałybyśmy dwumetrowego misia splotem Hive’a, pytano by nas, dlaczego nie robimy siedzisk. Jeżeli klient zamówi kanapę czy pionową przegrodę, to mu to wydziergamy. Nie ma problemu. Jakie macie plany na najbliższy sezon? Śledzicie trendy czy macie raczej aspiracje, aby je wyznaczać? Trendów specjalnie nie śledzimy, gdyż uważamy, że uganianie się za nową modą nie przynosi długotrwałych efektów. Trzeba ufać swojemu twórczemu instynktowi. Wiem, że zabrzmi to jak banał, ale jeżeli szczerze wierzysz i jesteś oddany temu, co tworzysz, to trendy nie mają znaczenia. Jeżeli przedmiot jest dobrze zaprojektowany, to będzie się podobał i za dziesięć czy dwadzieścia lat. Jeżeli chodzi o plany, to we wrześniu wystawiamy się na Maison et Objet w Paryżu w prestiżowej sekcji oraz być może na Beijing Design Week. Na przełomie przyszłego roku planujemy wziąć udział w paru konkursach, żeby utrzymać się w formie. Swoją fascynacją indywidualizmem i niepowtarzalnością wpisujecie się właśnie w najświeższe trendy: jesteście pro-eko, głosicie pochwałę manufaktury. Myślicie, że takie wartości można realizować na zasadzie D.I.Y.? Oczywiście. Same jesteśmy tego przykła-
dem. Nasz warsztat pracy to tapczan i ekran z dobrym filmem. Doszłyśmy do wniosku, że dopiero teraz dobiłyśmy do portu. Jesteśmy całkowicie niezależne w całym procesie twórczym, który zależy wyłącznie od naszych decyzji. To komfortowa sytuacja dla każdego twórcy. Poza tym hołdujemy zasadzie, że im więcej pracujesz, tym trwalszy i lepszy efekt osiągasz. Chciałybyście coś zmienić w krajobrazie polskiego designu? Szykujecie jakąś rewolucję? Nie mamy ambicji mówić nikomu, jak ma wyglądać polski design. Możemy jedynie życzyć sobie i innym projektantom jak najlepszych projektów i takiego wsparcia, jakie nam dał Instytut im. Adama Mickiewicza. A więc dzięki takiemu instytucjonalnemu wsparciu jest łatwiej wykształcić indywidualny styl i uniezależnić się. Życzę Wam, abyście mogły nadal tworzyć w atmosferze kreatywnej niezależności (nie tylko od trendów). A gdzie w Polsce można zobaczyć Wasze piękne meble? Publicznie nasze meble zaistniały właściwie na początku tego roku i od tego momentu cały czas posyłamy je na jakieś wystawy. Oczywiście można je obejrzeć na naszej stronie internetowej lub nawet zamówić, kontaktując się z nami. Wszystkie bieżące informacje na temat Monomoki staramy się umieszczać na naszym facebookowym fanpage’u.
13
Dyktatura karteli Zawdzięcza mu się czekoladę, papryczki chili i kukurydzę. Słynie z posiadania bogatych złóż srebra i największej uprawy awokado na świecie. Jest jednym z niewielu państw, które mogą pochwalić się posiadaniem dobrze zachowanych piramid, wybudowanych przed naszą erą. Meksyk przyciąga różnorodnością. Jednak bywa też synonimem niebezpieczeństwa. Barbara Rumczyk
O
bszar Meksyku na mapach sporządzonych przez Amerykański Departament Stanu jest oznaczony kolorem zielonym. Oznacza to, że podobnie jak Strefę Gazy czy państwa północnej części Afryki, uznaje się go za ryzykowny cel podróży i niesprzyjające miejsce zamieszkania. W 2012 roku na listę niebezpiecznych części Meksyku trafiło 14 z jego 31 stanów. Głównym problemem są gangi zajmujące się handlem nielegalnymi środkami odurzającymi. Między 2006 a 2011 rokiem wojna narkotykowa w państwie zebrała śmiertelne żniwo 47,5 tysiąca ofiar. Ale narkotyki to tylko jeden z wielu problemów, z jakimi borykają się obywatele kraju zarządzanego przez prezydenta Enrique Peña Nieto. Gdy z pracy nie ma kołaczy Bezrobocie w Meksyku sięga około 5%, ale w wielu źródłach podkreślany jest fakt, że co czwartej zatrudnionej osobie miesięczna wypłata nie wystarcza na przeżycie. Gdy trudno jest zarobić w uczciwy sposób, obywatele uciekają się do nielegalnych praktyk. Biuro Bezpieczeństwa Departamentu Stanu Ameryki Północnej ocenia wskaźnik zagrożenia w Meksyku jako krytyczny. Na porządku dziennym są tam porwania, napady z bronią czy kradzieże samochodów. Statystyki opublikowane przez specjalistów z The Economist pod koniec 2012 roku pokazują, że 5 lat wcześniej wskaźnik zabójstw
Zdj. Patryk Rogiński
w Meksyku był dwa razy mniejszy. Co ciekawe, różnice między bezpieczeństwem w innych stanach są zaskakujące – niektóre miejsca uchodzą za bardzo bezpieczne, z odnotowanymi 2 morderstwami na 100-tysięczną populację w ciągu roku. Natomiast w stanie Chihuahua wskaźnik morderstw jest znacznie wyższy – rocznie ginie tam 70 na 100 tysięcy osób. Zatrważająco maluje się też obraz meksykańskiej korupcji. Państwo traci na niej aż 9% produktu krajowego brutto. Doszło do sytuacji, w której tak zwany wolny rynek w praktyce zdominowany jest przez monopolistów. Według indeksu korupcji proponowanego przez organizację Transparency International, Meksyk plasuje się wśród krajów mocno skorumpowanych. W przyjętej skali ocen korupcji od 1 do 100, kraje, w których ten problem jest najpoważniejszy, otrzymują notę bliską 1, natomiast najmniej skorumpowane – bliską 100. Meksyk wprawdzie nie jest w najgorszym położeniu (w Somalii, Korei Północnej i Afganistanie indeks wynosi 8), ale z oceną równą 34 musi wiele poprawić. Biały filar gospodarki Pogrążeni w bezrobociu Meksykanie próbowali znaleźć alternatywę dla takich branż jak przemysł czy rolnictwo. Biznes narkotykowy przez lata urósł do rangi „filaru gospodarki”, a jego rozwojowi sprzyja strefa graniczna ze Stanami Zjednoczonymi. Co roku średnio 30 miliardów dolarów wpływa na konta kar-
15
Zdj. Patryk Rogiński
teli z kieszeni klientów z USA, a za zarobione pieniądze gangi meksykańskie zaopatrują się w broń z Arizony, Teksasu i Kalifornii. Liderzy grup przestępczych zastraszają lokalne władze lub proponują układy, w których zobowiązują się do tego, że nie będą atakować mieszkańców pod warunkiem uzyskania swobody prowadzenia handlu. Dlatego prezydenci miast często zezwalają na ich działanie. Funkcjonariusze policyjnych oddziałów municypalnych także otrzymują pogróżki od członków narkotykowych klanów. Odważniejsi policjanci, którzy sprzeciwiają się poczynaniom członków karteli, wydają na siebie wyrok śmierci. Właściwie każdy, kto próbuje krytykować ten biznes, powinien liczyć się z konsekwencjami. Dilerzy śledzą doniesienia mediów i w okrutny sposób rozprawiają się z dziennikarzami, którzy publikują artykuły na ich temat. Kartel Zetas, którego trzon stanowią byli komandosi oddziałów specjalnych, słynie z ucinania głów nieposłusznym przedstawicielom mediów oraz z pozostawiania na miejscu zbrodni listu z pogróżkami do wszystkich osób zaangażowanych w zwalczanie narkotykowych sieci. Felipe Calderón Hinojosa był pierwszym prezydentem Meksyku, który postanowił wypowiedzieć otwartą wojnę narkotykowym klanom. Jednak zdawał sobie sprawę, że nie może ufać nawet policji. W niektórych przypadkach ci, którzy powinni stać na straży porządku, okazują się sojusznikami karteli. Nawet 100 milionów dolarów miesięcznie z obrotów gangów przeznaczane jest dla policjantów, którzy za te pieniądze nie interweniują, gdy zgłoszenia obywatelskie dotyczą ludzi związanych z narkotykowym biznesem. Szacuje się, że tylko 10% zbrodni jest odnotowywanych. Dlatego do walki z narkotykowymi klanami Calderón powołał głównie żołnierzy i policję federalną. Prezydent edukuje, straż obywatelska strzela Następca Felipe Calderona, Enrique Peña Nieto, w grudniu 2012 roku przyjął na swoje barki wszystkie problemy kraju. Nieto wywodzi się z Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej (PRI), której członkowie przez 71 lat od początku istnienia organizacji zasiadali na najwyższych szczeblach władzy w Meksyku. Dopiero w 2000 roku utracili swoją pozycję. Jednak obywatele po 12 latach „odpoczynku” od partii kojarzonej z rządami silnej ręki, postanowili ponownie zaufać PRI.
Jeszcze jako kandydat na najwyższe stanowisko w kraju, Nieto opublikował esej, który ukazał się na łamach The New York Times. Podkreślił, że w polityce nie powinno być miejsca na pertraktacje z gangami narkotykowymi. Obiecał wysłać więcej wojska i policji federalnej w rejony najbardziej dotknięte falą przemocy. Obecny prezydent nie ogranicza jednak swoich działań do zmian w siłach policyjnych. Uważa, że kluczem do zwycięstwa z przestępczością jest poprawienie komfortu życia obywateli przez zapewnienie im lepszych warunków pracy i szerszego dostępu do edukacji. W wywiadzie dla CNN powiedział, że „bez pracy i programów socjalnych miliony moich obywateli nie mają innej opcji, niż poświęcić się aktywności przestępczej”. Czy Nieto zapewni swoim ludziom godne życie i czy jego decyzje zakończą dominację gangów narkotykowych, będzie można się przekonać za kolejne kilka miesięcy jego prezydentury. Prezydent nie jest jedyną osobą w kraju, która podejmuje walkę z przestępczością. Mieszkańcy Meksyku, mając dość zastraszania, próbują na własną rękę zapobiegać ofiarom wojny z kartelami. Za pomocą aplikacji internetowych tworzą mapy, na których oznaczają najbardziej niebezpieczne dzielnice oraz skorumpowane patrole policji. Powstają też blogi pisane przez anonimowych dziennikarzy, którzy relacjonują poczynania gangów. Jednak działalność internetowa nie daje wystarczających rezultatów – ludzie postanowili wyjść na ulice, a ich protest poparty jest bronią. Mimo że jej posiadanie uchodzi w Meksyku za nielegalne, mniejsze społeczności miejskie zaopatrują się w nią i tworzą uzbrojoną straż obywatelską. W niektórych stanach, jak Guerrero czy Michoacán, takim grupom udaje się złapać i wsadzić do więzienia członków karteli i skorumpowanych policjantów. Dopóki prywatne interesy nie przyćmią organizatorom straży miejskiej głównego celu – przywrócenia bezpieczeństwa, takie rozwiązanie wydaje się słuszne. „Przejmiemy te zadania, których rząd nie będzie umiał wypełnić” – wyjaśnia działacz na rzecz obrony praw człowieka, Roman Hernandez. Jeśli w tej sprawie władze będą współpracowały z obywatelami, pojawia się szansa na rozbicie karteli. Istnieje jednak ryzyko, że grupy uzbrojonych strażników z czasem mogą stać się podobne do gangów, z którymi obecnie walczą.
17
Zawód: królik doświadczalny Przeprowadzanie eksperymentów na zwierzętach uznaje się za nieetyczne. Tym bardziej, testowanie leków na ludziach jest wysoce niemoralne. Mimo tego, nie brakuje ochotników do wykonywania badań klinicznych na samych sobie. Natalia Rybacka
P
ermanentnie rosnące ceny, kryzys finansowy i trudna sytuacja na rynku pracy zmusza Polaków do podejmowania się zajęć często słabo płatnych, nieprestiżowych i monotonnych. Zjawisko to na masową skalę dotyka ludzi młodych, głównie studentów, próbujących uwolnić się od życia na koszt rodziców. Czy sytuacja młodych ludzi w Polsce jest na tyle zła, żeby musieli decydować się na bycie królikami doświadczalnymi, zgadzając się tym samym na testowanie na sobie leków? Nie testowano na zwierzętach O przeprowadzanie doświadczeń na zwierzętach kłócą się wszyscy – obrońcy ich praw, naukowcy, politycy i etycy. Obok skutków moralnych prowadzenia takich badań pojawia się ważne pytanie – czy rzeczywiście leki i kosmetyki testowane na zwierzętach są w pełni skuteczne i nieszkodliwe dla ludzi, skoro reakcja na ich działanie u różnych gatunków jest zupełnie inna? Krem przeciwzmarszczkowy nie niweluje zmarszczek u zwierząt, a krem nawilżający nie nadaje ich skórze gładkości. Lek, w trakcie eksperymentów podawany z myślą o uzdrowieniu organu A, niejednokrotnie wywiera działanie na organ B. Z kolei po zastosowaniu tej samej terapii u ludzi, może wpłynąć na organ C. Czy w takim wypadku nie byłoby korzystne testowanie leków na ludziach, którzy dodatkowo wyrazili na to dobrowolnie zgodę? Od dawna obrońcy praw zwierząt postulują o zaprzestanie przeprowadzania nieetycznych doświadczeń na żywych or-
Ilustr. ER
ganizmach, argumentując swoje stanowisko cierpieniem i wykorzystywaniem w celach komercyjnych bezbronnych zwierząt. Dlaczego w takim wypadku możliwe działania niepożądane w przypadku badań na ludziach nie rodzą podobnej retoryki? Jak podaje Centrum Badań Klinicznych, celem testów jest „określenie stopnia bezpieczeństwa i skuteczności stosowania leku”. To, co należy mieć na uwadze to fakt, iż leki podawane „królikom” nie są lekami nowatorskimi, przełomowymi dla medycyny. W ten sposób szuka się odpowiednio tańszych zamienników dla środków, które zostały już wprowadzone na farmaceutyczny rynek. Przed rozpoczęciem procedury testu ochotnik dostaje szczegółową informację pisemną. Zawarty jest w niej dokładny opis badania, jego przebieg, określone ryzyko i potencjalne skutki uboczne. Następnym krokiem jest wypełnienie Formularza Świadomej Zgody oraz uzupełnienie informacji o stanie zdrowia. Ośrodki badawcze wykorzystują to jako element swoistej reklamy – kuszą bezpłatnym zbadaniem kondycji „królika”, jednocześnie nagradzając go za zgodę na badania podziękowaniami za pomoc w rozwoju naukowym leków. Tylko w 2011 roku przeprowadzono w Polsce 495 różnych badań klinicznych, które zostały zarejestrowane przez Komisję Bioetyczną i Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych. W naszym kraju pieczę nad „królikami” sprawują lekarze, pielęgniarki i księża. Regułą stało się, że ochotnicy biorący udział w testowaniu
leków dzielą się spostrzeżeniami i doświadczeniami na forach internetowych. To umożliwia zapoznanie się z tematem osobom zainteresowanym, jak również przyszłym „królikom doświadczalnym”. Dzięki wpisom internautów można dokładnie zapoznać się z procedurami, niuansami i sposobami na to, jak efektywniej zarabiać na testowaniu leków. Teoretycznie pomiędzy badaniami należy zachować trzymiesięczny odstęp. W praktyce jednak każdy „królik” wie, że nie musi tej przerwy egzekwować, ponieważ żaden ośrodek nie sprawdza, kiedy dana osoba brała ostatnio udział w innym badaniu. Na testowaniu leków dorabiają zarówno studenci, jak i osoby bezrobotne lub chcące zarobić szybkie pieniądze na wakacje dla dzieci. Po wypłatę, zapraszamy! Teoretycznie, zgłosić się może każdy. W badaniach nie mogą uczestniczyć kobiety oczekujące dziecka – ciąża może zmienić obraz badania. Odpadają osoby uzależnione od alkoholu czy narkotyków. Palacze również. Natomiast nieważne są wiek i płeć. Im bardziej różnorodne będą „króliki”, tym lepiej. Dla przemysłu farmaceutycznego oznacza to większą wiarygodność przeprowadzanych badań i tym samym szansę na osiągnięcie sukcesu. Wakaty z łatwością można znaleźć w Internecie, w wyszukiwarce wpisując odpowiednie hasła. Wysokość zarobku uzależniona jest zazwyczaj od czasu trwania badań – im dłuższy jego okres, tym wyższa pensja. A są to pieniądze niebagatelne, bo zarobki na testowaniu leków wahają się od 1 tysiąca złotych do nawet 5 tysięcy. Dochody testerów mogą być zatem naprawdę duże, jednak nijak nie umywają się do sum, jakie zarabiają lekarze koordynujący badania i opłacane przez firmy farmaceutyczne szpitale. Luki prawne i inne niuanse W Polsce prowadzenie badań klinicznych ułatwia brak jasno sformułowanych przepisów prawnych. W planach Ministerstwa Zdrowia od dawna jest ustawa ustalająca dokładne wytyczne co do testowania leków na ludziach, jednak jej projekt nie został jeszcze złożony w Sejmie. Tymczasem za regulację tych procesów odpowiedzialność chce ponieść Unia Europejska. Finansujący międzynarodowe badania przemysł farmaceutyczny odwrócił się od Europy po
dopatrzeniu się rozbieżności w unijnych przepisach. Łatwiej i taniej eksperymenty przeprowadza się w krajach rozwijających się, w Azji i Ameryce Południowej. Tym samym zwiększają się etyczne wątpliwości, dotyczące prowadzenia testów na ludziach. Dla przykładu, w Indiach, gdzie od 2005 roku takie badania są w pełni legalne, wiele poddawanych testom osób to analfabeci – ludzie niezdolni do przeczytania podpisywanych dokumentów i, co za tym idzie, kompletnie nieświadomi potencjalnych skutków ubocznych. Proceder dotyka także osób nieletnich, które godzą się na przeprowadzanie na sobie eksperymentów bez zgody rodziców. Jak w takim razie Komisja Europejska chce zachęcić farmaceutów do przeprowadzania badań klinicznych w Europie? Odpowiedź jest prosta – należy obniżyć standardy testowania leków na ludziach. A te mogą okazać się niższe, niż standardy dotyczące takich badań na zwierzętach. Komisja Europejska pracuje już nad nowym projektem rozporządzenia, które ma przewidywać brak zaangażowania komisji etyki w procedurę przeprowadzania badań klinicznych. Komisarze twierdzą, że zbyt wysoki poziom wymagań spowodował zablokowanie wielu procesów badawczych. Według sondaży, liczba badań klinicznych w UE w latach 2007–2011 spadła o 25% Komisja Europejska zaplanowała już przedłożenie w Parlamencie Europejskim tekstu przedmiotowego rozporządzenia. W konsekwencji poluzowania przepisów ryzykowne jak dotąd badania mogą stać się jeszcze bardziej niebezpieczne. Już dziś na forach internetowych przeczytać można o skrajnych sytuacjach, które dotknęły ochotników poddanych testom. Znana jest historia pewnego mężczyzny, który podczas badania leku kardiologicznego dostał zawału. Najprawdopodobniej podczas wypełniania formularza dotyczącego stanu zdrowia, podał fałszywe informacje. Jest to przypadek skrajny, niemniej jednak wśród „królików” znane są często występujące wysypki czy inne skutki uboczne, jak wymioty czy zawroty głowy. Ostatnio nowym sposobem na zarobek jest testowanie nie leków, lecz środków o działaniu leczniczym, ze względu na mniejsze ryzyko wystąpienia późniejszych dolegliwości. Lekarze przestrzegają: udział w zbyt dużej ilości badań może być groźny dla zdrowia.
19
Zdj. Patryk Rogiński
Zrozumieć czy poczuć? Jasnowidzenie i wróżbiarstwo należą do najbardziej kontrowersyjnych obecnie tematów. Dziedziny takie jak astrologia, tarot czy numerologia opowiadają często o zjawiskach niewyjaśnionych, niedających się zbadać naukowymi metodami. Ludzie wciąż zadają sobie pytanie, czy te tajemnicze obszary mają jakikolwiek wpływ na ich życie, a jeżeli mają, to w jaki sposób mierzyć ich skuteczność? Zuzanna Sroczyńska
21
A
strologia w starożytności była królową nauk. Dzięki znajomości właśnie tej dziedziny pojawiły się pierwsze próby jasnowidzenia. Na przepowiedniach Hipolita, Cyryla i Sybilli Erytrejskiej opierał się w swoich wizjach Paweł z Middelburga. Ten z kolei był źródłem inspiracji dla XV-wiecznego astrologa, Jana Lichtenbergera. W okresie odrodzenia dominujący nurt w społeczeństwie podążał w kierunku odkrywania jeszcze niezbadanych obszarów wiedzy. Wtedy właśnie pojawiła się postać Michela de Nostredame, najsłynniejszego wizjonera wszechczasów. Ten wybitny astrolog jest znany obecnie przede wszystkim ze swoich proroczych czterowierszy, które wydał pod tytułem Les Prophéties. Na co dzień zaś leczył ludzi i zajmował się matematyką. Stawiał też horoskopy. Nie miało to jednak nic wspólnego z jego przepowiedniami. Francuski wizjoner nie chciał, aby jego czterowiersze były rozszyfrowane przed zdarzeniami, które opisywał. Celowo posługiwał się tak zwanym Zielonym Językiem, który był rozumiany tylko przez nielicznych. Wizje przyszłości, traktowane jako skutek kontaktu z siłami nieczystymi, wiązały się bowiem w ówczesnych czasach z niebezpieczeństwem – groziła za to kara śmierci. Zgodnie z pragnieniem mistrza, jego proroctwa i wizje zostały docenione dopiero po jego śmierci. Wielu pasjonatów ezoteryki próbuje do dzisiaj odpowiedzieć na pytanie, skąd Nostradamus wiedział o wielu zdarzeniach, zanim jeszcze miały miejsce. Niektórzy z nich uważają, że umiejętności czytania mapy nieba, które posiadł wizjoner, były możliwe dzięki „Boskiemu tchnieniu”. Czy, odwołując się do siły wyższej, mieli oni zatem na myśli specyficzny i rzadko spotykany talent? Być może to określenie miało na celu wyróżnienie nielicznych, wyjątkowo obdarzonych zdolnościami jednostek. Astrologia Większość ludzi ma mylne pojęcie o astrologii. Wybitny polski astrolog, Leszek Weres, przestrzega przed tym, aby traktować tę dziedzinę nauki jako obszar zajmujący się gwiazdami i wróżeniem z nich. W rzeczywistości nauka ta określa zarówno dobowe pozycje Słońca, Księżyca i planet, jak i roczny obieg Ziemi wokół Słońca. 1/12 rocznego okrążenia stanowi osobną fazę rozwoju zodiakalnego, którą popularnie nazywa się znakiem zodiaku. Wbrew standardowym Zdj. Patryk Rogiński
ustaleniom, według których każdy znak zodiaku rozpoczyna się i kończy zawsze tego samego dnia, o tej samej porze, fazy te zachowują się inaczej każdego roku. Początek zodiaku można ustalić dzięki efemerydom, czyli zapisom dobowych pozycji Słońca, Księżyca i planet. Laik jednak nie będzie potrafił odczytać ich znaczenia. Weres uważa, że zachowania roślin, zwierząt oraz ludzi nieco różnią się od siebie w kolejnych fazach zodiaku. Jeżeli wierzyć temu stwierdzeniu, mamy do czynienia z oddziaływaniem kosmosu na życie ziemskie. Istnieją zatem pewne zależności, według których można wnioskować, co będzie miało miejsce za jakiś czas. Taka prognoza może być niebezpiecznym narzędziem w rękach ludzi, którzy pragną wykorzystywać ją przeciwko innym. W okresie II wojny światowej Hitler, chcąc zdobyć przewagę nad swoimi rywalami, odwoływał się do niekonwencjonalnych środków. W ten właśnie sposób astrologia stała się metodą wykorzystywaną do walki z przeciwnikiem. Louis de Wohl, niemiecki pisarz, zajmował się swego czasu ustalaniem informacji, jakie mógł dostawać Hitler od swoich astrologów. Pisarz ten uważał, że astrologia jest bardzo przejrzystą dziedziną nauki, dlatego wszyscy, którzy się nią posługują, odczytują na jej podstawie te same informacje. Sam de Wohl również dokonywał prognoz na podstawie horoskopów z taką trafnością, że w rezultacie zakazano mu jakichkolwiek publikacji na ten temat. Tarot Jak głosi jedna z koncepcji pochodzenia tarota, karty te narodziły się wraz z początkiem renesansu, jeszcze przed Nostradamusem. Nauka i sztuka przechodziły wówczas odrodzenie, a społeczeństwo aktywnie brało udział w tworzeniu nowych nurtów myślowych i form wyrazu artystycznego. W ten sposób powstał też tarot, który miał za zadanie przekazywać utajoną w symbolice starożytną wiedzę o archetypach. Jak twierdzi znawca tarota, Flavio Anusz, archetypy użyte w kartach opisują de facto różne role społeczne. Wyjaśnienie poszczególnych funkcji, jakie ludzie pełnią na kolejnych etapach życiowych, było wówczas tym, czego spragniony wiedzy człowiek najbardziej potrzebował. Można więc uznać, że pierwotnie tarot nie zrodził się z potrzeby posługiwania się narzędziem wróżebnym, lecz był wynikiem chęci potwierdzenia uniwersalnych
doświadczeń każdego z nas. Inny badacz tarota, Wojciech Jóźwiak, powołuje się zaś na dzieje, które podają, że w czasie renesansu karty te były używane do gry. Z początkiem XX wieku tarot był już znany w kręgach ezoterycznych jako narzędzie do wróżenia i przepowiadania przyszłości. Niezmienne w tarocie pozostaje bogactwo symboli. Operacje myślowe oparte na obrazach uruchamiają prawą półkulę, która w dużej mierze odpowiada za emocje. Pracując z kartami, otrzymujemy szerszy pogląd na nasze problemy. Tarot może być więc z powodzeniem wykorzystywany do terapii psychologicznej, ale również do kreatywnego rozwiązywania problemów. Anusz jest jednym z pierwszych propagatorów takiego podejścia. Tłumaczy też, że posługując się kartami, należy obserwować wszystko, co się wówczas dzieje dookoła. Otoczenie, podobnie jak karty, jest równie ważnym czynnikiem, który odpowiednio zinterpretowany, daje rozwiązanie. Tarot, opisywany w takim ujęciu, staje się narzędziem do autorefleksji, z którego mogą najwięcej skorzystać ci, którzy są dobrymi obserwatorami. Podobnie jak w przypadku proroctw, do których potrzebny jest wyjątkowy talent, i w tym wypadku mamy do czynienia z predyspozycjami w postaci umiejętności spostrzegania i nazywania otaczających nas zjawisk. Numerologia Numerologia to nie tylko cyfry, którym przypisane jest pewne znaczenie. To przede wszystkim cały system filozoficzny, powstały w starożytnych Indiach oraz mający ogromne znaczenie w praktykowaniu Feng Shui. Poprzez pokazywanie, nazywanie oraz porządkowanie naszej intuicyjnej wiedzy, numerologia stanowi ponoć obiektywne narzędzie do badania duchowości. Nauka ta nie pozwala zapomnieć, że żyjemy według tych samych zasad, co natura. Dzięki symbolom w postaci liczb i liter możemy poznać kosmiczny ład, który manifestuje się w fizycznej rzeczywistości. Idąc krok dalej, liczba wskazuje ukryte elementy naszej osobowości oraz cel, dla którego pojawiliśmy się na świecie. Natasza Czarmińska pisze, że numerologia opowiada o znaczeniach relacji między liczbami. Według niej, jest to „nauka znajdywania rozwiązań, umiejętność nakierowania uwagi na to, co chcemy osiągnąć, uświadomienie sobie, czego tak naprawdę trzeba dotknąć, aby rozwiązać daną sytuację”.
Psychologiczne spojrzenie na wróżbiarstwo W psychologii społecznej, jak przystało na naukę badawczą, nie ma miejsca na paranormalne zdolności, wibracje numeryczne czy oddziaływanie planet na zachowania organizmów żywych. Sprawdzalność przepowiedni tłumaczy się takim terminem jak samospełniające się proroctwo, czyli nieświadome dążenie do zrealizowania wróżby, niezależnie od tego, czy jest pozytywna czy negatywna. Ludzie, którzy wierzą w przepowiadanie przyszłości mają również skłonność do zapamiętywania tylko tych wróżb, które faktycznie się sprawdziły. Nietrafne proroctwa wywołują dyskomfort psychiczny, który zagraża spójności wewnętrznej. Dlatego lepiej zapomnieć nieudane przepowiednie. Wróżby mają to do siebie, że pozostawiają swojemu adresatowi szerokie pole do interpretacji. Poprzez niejednoznaczność,
jaką manifestują, są dobrym wytłumaczeniem na wiele sytuacji. Gros wróżbitów korzysta z tego przywileju, mówiąc ludziom to, co chcą usłyszeć. Dzięki temu mają większą pewność, że przepowiednia będzie trafiona, co przyczynia się z kolei do pozyskania stałego klienta. Nie zawsze jednak to, czego człowiek chce na dany moment, jest tym, czego akurat potrzebuje. Wierzący w jasnowidztwo, członkowie fanatycznych ruchów religijnych czy sekt mają z psychologicznego punktu widzenia wspólny mianownik – postrzegają rzeczywistość w nietypowy sposób. Są przekonani, że potrafią komunikować się z podmiotem ich gorliwych wierzeń. Potrzebują oddać kontrolę nad swoim życiem zewnętrznym czynnikom po to, aby poczuć się mniej odpowiedzialnymi za siebie. Łatwiej i wygodniej jest pogodzić się z tym, że ktoś inny decyduje za nich samych. Odczuwając ograniczony
wpływ na to, co robią, mogą stać się „ofiarami” tak zwanej wyuczonej bezradności. Czucie i wiara czy mędrca szkiełko i oko? Zdarzają się jednak takie sytuacje, które trudno opisać za pomocą naukowych terminów. Intuicja, przeczucie czy wiara nie podlegają przecież jasnym regułom badawczym. Anusz uważa, że jeżeli ktoś broni się przed niewytłumaczalnymi, a więc trudnymi do zaakceptowania zjawiskami, w rzeczywistości boi się zadawać sobie trudne pytania dotyczące sensu i istoty życia. Łatwiej jest zanegować wpływ i zaprzeczyć istnieniu czegoś wykraczającego poza przyjęte ramy, niż zmienić swoje dotychczasowe przekonania poprzez odkrycie innej rzeczywistości, różnej od tej, w której funkcjonujemy. Być może dlatego ludzie zajmujący się astrologią, tarotem czy numerologią są często nierozumiani.
23
Fotoplastykon
Maciej Margielski Urodzony w 1980 roku, fotograf pasjonat. Freelancer. Fascynuje go sztuka fotoreportażu. Na swoich zdjęciach lubi pokazywać zarówno chaos kolorów i świateł, jak i emocje fotografowanych artystów. Współpracował ze stowarzyszeniem „Wielosfer”, miesięcznikiem „Semestr” i Wrocławskim Towarzystwem Gitarowym. Obecnie współpracuje między innymi z Polską Akademią Nauk, portalami: pik.wroclaw.pl i jazzsoul.pl oraz miesięcznikiem „Kontrast”. Organizator wystawy fotograficznej Człowiek w miejskiej dżungli prezentowanej na festiwalu Inne Sfery we wrześniu 2010 roku. Marzy o podróży fotograficznej po Skandynawii i w głąb Syberii. Mieszka i pracuje we Wrocławiu.
25
Fotoplastykon
27
Nakręć się na Wrocław Osób zakręconych na punkcie Wrocławia jest przynajmniej tyle, ile kłódek na Moście Tumskim. I każdego roku ich przybywa. Świadczyć o tym może popularność konkursu „Kręci Cię Wrocław? Kręć Wrocław!”, który już od sześciu lat rozbudza kreatywność filmowców, także filmowców-amatorów. Właśnie trwa kolejna edycja, choć co ważne, w tym roku obowiązują nowe zasady. Agnieszka Oszust
W
poprzednich odsłonach konkursu organizator, Biuro Promocji Miasta Urzędu Miejskiego Wrocławia, szukał najlepszego filmu reklamującego stolicę Dolnego Śląska. W tym zdecydowano się rozszerzyć formułę – etiudy nie mają spełniać promocyjnego charakteru, ale mają być opowieścią o Wrocławiu. Małgorzata Naskrent z Biura Promocji Miasta: „Uznaliśmy, że »film promocyjny« jest osadzony w konkretnych ramach, a celem konkursu jest wyłonienie najlepszych filmów oddających oryginalny charakter Wrocławia. Chcemy, aby filmowcy pokazali nam, jak miasto ich inspiruje, czym przyciąga, co sprawia, że czują się w nim dobrze – jaki jest ich Wrocław?” Technika filmów zgłaszanych do konkursu jest dowolna. Dla przykładu: w 2011 roku wygrała czarno-biała animacja Michała Wrońskiego i Mai Żyłajtys, nawiązująca formą do polskiej szkoły animacji lat 60. i 70. W ubiegłym roku serca jurorów podbiła etiuda Michała Krygiera, w której reżyser wykorzystał efekty specjalne i niebanalną muzykę. Jednak, jak podkreślają jurorzy, to nie wymyślne techniki, trudne ujęcia czy perfekcyjny montaż są gwarancją sukcesu – liczy się pomysł i kreatywność. W rozbudzeniu tej ostatniej pomóc mogą wrześniowe bezpłatne warsztaty filmowe. Takich spotkań odbyło się już kilka, pierwsze w maju. Z uczestnikami konkursu spotkał się wtedy Radosław Drabik – producent i dyrektor zarządzający Stowarzyszenia Nowe Horyzonty, a od dwóch lat także juror konkursu „Kręci Cię Wrocław? Kręć Wrocław!”. Prowadzący opowiedział,
Ilustr. Julian Zielonka
czym jest czytelna komunikacja i jak wygląda proces przedprodukcyjny. Radosław Drabik: „Dla większości słuchaczy był to pierwszy kontakt z analizą i narzędziami, które pomagają tworzyć filmy. To mogło onieśmielać, ale po spotkaniu kilka osób podziękowało za warsztaty i zadało pytania. W tym roku na sali kinowej zasiadło ponad sto osób, co w porównaniu z poprzednim rokiem, kiedy pojawiło się zaledwie 20, jest wielkim sukcesem. Mam nadzieję, że cały tegoroczny cykl zajęć, w tym praktycznych, pozwoli wyraźnie podnieść jakość przygotowywanych prac konkursowych. Za to trzymam kciuki!”. Kilka porad można uzyskać od ekspertów firmy Xantus: Marcina Muszyńskiego i Pawła Lipki. Pierwszy z nich jest wykładowcą Letniej Akademii Filmowej w Legnicy, drugi nadzorował prace nad grafiką do kinowej wersji Sali samobójców. Młodzi filmowcy codziennie mogą zapisać się na bezpłatne konsultacje. Szczegółów trzeba szukać na stronie www.krecwroclaw.pl. Małgorzata Naskrent: „Warsztaty organizowane są zwłaszcza z myślą o amatorach. Czasem ktoś ma dobry pomysł, ale niekoniecznie wie, jak go zrealizować, lub na odwrót. Duża grupa osób biorących udział w konkursie to ludzie, którzy na co dzień zajmują się robieniem filmów zawodowo lub jest to ich hobby. Liczne grono stanowią również studenci kierunków filmowych, ASP, dlatego warsztaty są w pewnym sensie próbą wyrównania sił”. A jest o co walczyć – zdobywca pierwszego miejsca otrzyma czek na 10, drugiego – 7, a trzeciego – 5 tysięcy. złotych. Dodatkowo swoje wyróżnienie przyznają internauci. W głosowaniu wybiorą dwóch szczęśliwców, którzy otrzymają
czeki na 4 oraz 2,5 tysięcy złotych. Nagrodami dodatkowymi są staże w Centrum Technologii Audiowizualnych i Xantus Animation Studio oraz realizacja, według własnego pomysłu, spotu promującego serial Pierwsza Miłość. To nie wszystko. Zwycięzcy mogą liczyć na to, że ich filmy nie zginą w archiwach Biura Promocji Miasta, ale będą promowane poprzez wykorzystanie w dalszym ciągu do reklamowania Wrocławia. Filmy, które zwyciężyły w poprzednich edycjach wyświetlano między innymi na największych Międzynarodowych Targach Turystycznych ITB Berlin oraz na Międzynarodowych Targach Nieruchomości MIPIM w Cannes. Widziała je też publiczność na Ukrainie, w Rosji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych. Płyta z etiudami rozdawana jest również zagranicznym gościom odwiedzającym Wrocław – jednym słowem: filmy mogą trafić w każdy, nawet najodleglejszy zakątek świata. To, że miasto rzeczywiście wspiera młodych twórców, potwierdzają osiągnięcia laureatów poprzednich edycji. Patrycja Duczkowska, współautorka filmu, który został wyróżniony w poprzedniej edycji, została zatrudniona jako asystentka kierownika produkcji seriali. Michał Krygier, zdobywca I nagrody w edycji 2012, skomponował krótki motyw muzyczny dla ATM’u oraz zmierzył się z Screen&Sound Fest 2013 – międzynarodowym otwartym konkursem na wizualizację filmową utworów muzycznych wybitnych polskich kompozytorów. Z kolei Katarzyna Domżalska, która otrzymała II nagrodę w ubiegłorocznej edycji „Kręci Cię Wrocław? Kręć Wrocław!”… odkryła swoją ulubioną technikę. Katarzyna Domżalska: „Na III roku ASP we Wrocławiu
powiedziałam swojemu wykładowcy, cytuję: ››Nie interesuje mnie animacja, nie wiążę z nią swojej przyszłości‹‹. Trzy lata później mam zgoła odmienny pogląd na ten temat. Animacja na konkurs ››Kręci Cię Wrocław? Kręć Wrocław!‹‹ była pierwszą, którą zrobiłam po tak długiej przerwie i okazała się początkiem czegoś nowego w moim życiu. Wyróżnienie, które otrzymałam, otworzyło dla mnie wiele nowych możliwości. Zaczęło się od współpra-
cy z wrocławskim Aquaparkiem, dla którego wykonałam film promocyjny. W międzyczasie wykonałam prace, które zostały nagrodzone na kilku konkursach i festiwalach. Dziś nie wyobrażam sobie, bym mogła porzucić tę formę aktywności artystycznej”. Dla tych, których wyobraźnia już zaczęła pracować nad pierwszymi ujęciami – kilka informacji. Filmy zgłaszać można do 30 września w Biurze Promocji Miasta Urzędu Miej-
skiego Wrocławia. Etiudy nie powinny być krótsze niż 15 sekund, ale nie mogą też przekraczać minuty. Udział w konkursie jest bezpłatny. Warto też zostać fanem „Kręci Cię Wrocław?” na Facebooku. Tam na bieżąco publikowane są informacje o warsztatach i spotkaniach, tam też można poszukać inspiracji. Regulamin konkursu i jeszcze więcej szczegółów znaleźć można na stronie internetowej konkursu: www.krecwroclaw.pl.
29
Kowboj z dalekiego kraju Szymon Stoczek
C
zerwone piaski tańczą na wietrze, kiedy dwóch mężczyzn staje naprzeciwko siebie w parnym słońcu. Lufy pistoletów lśnią blado, ale żaden z kowbojów nie kwapi się, żeby jako pierwszy sięgnąć po broń. W ich spojrzeniach jest stanowczość, ale także celebracja każdej chwili życia, które dla jednego z nich niechybnie zmierza właśnie ku końcowi. Taką wizję nieśpiesznych pojedynków upowszechnił ,,rewolwerowiec kina” – Sergio Leone. Grzeczni chłopcy nie bawią się bronią. O tej starej prawdzie dobrze wiedzieli matka i ojciec słynnego reżysera. Edvige Valcarenghi, aktorka grająca w niemych filmach, porzuciła kino, kiedy wyszła za reżysera filmów, Vicenzo Leone’a. Vicenzo z powodu komunistycznych poglądów miał w tym czasie spore problemy z faszystowską cenzurą. Wraz z matką próbował odwieść syna od kinowej fascynacji. Sergio przez jakiś czas studiował prawo, ale czar szklanego ekranu okazał się w końcu silniejszy od legislacyjnych sztuczek. Młody chłopak, od dziecka rozmiłowany w filmach Kurosawy, przygodach Gary’ego Coopera, westernach i amerykańskich komiksach, został pomocnikiem Vittorio De Sica podczas realizacji Złodziei Rowerów w 1948. Uważny kinomaniak może wypatrzeć go w gronie niemieckich księży chroniących się przed deszczem. Kontakt z De Sicą otworzył mu drzwi do Cinecitty. Na terenie studia swoje filmy tworzyły wtedy wielkie gwiazdy kina – Roberto Rossellini, Luchino Visconti i Frederico Fellini. Cinecittà w latach 50. współpracowała z Amerykanami, zajmując się produkcją wielkich historycznych widowisk. Sergio pracował jako pomocnik reżysera przy blisko pięćdziesięciu filmach, w tym: Helenie Trojańskiej Williama Wylera, remake’u Ben-Hura, a także przy Historii Zakonnicy Freda Zinnemanna. Zdj. Materiały Ilustr. Katarzynaprasowe Domżalska
Starcie z Kolosem z Rodos w 1960 było jego pierwszą bardziej samodzielną produkcją, z którego wyszedł obronną ręką. Film zarobił na świecie blisko 350 tysięcy dolarów, co pozwoliło na pierwsze, z początku trudne, próby ponownego podbicia Dzikiego Zachodu. Nowa mitologia Rychłe wyczerpanie się klasycznego amerykańskiego westernu przepowiadali w Europie reżyserzy pokroju Raoula Walsha czy Williama Wylera, ale Sergio Leone nie dawał się łatwo przekonać. Umiłowanie do kowbojskich historii miał we krwi. W 1913 jego ojciec zrealizował jeden z pierwszych włoskich westernów La vampira Indiana. Niestety, kiedy Sergio rozpoczynał karierę, w Stanach Zjednoczonych włoski western od lat uchodził za martwy gatunek. Sprytny reżyser, aby zainteresować filmem zagranicznych producentów, przyjął po ojcu pseudonim artystyczny Bob Robertson, a swój pierwszy western nazwał najpierw The Magnificent Stranger. Rozważał obsadzenie w filmie Henry’ego Fondy, Steve’a, Reevesa lub Charlesa Bronsona. Z początku zupełnie nie brał pod uwagę Clinta Eastwooda, aktora grającego wówczas w amerykańskim serialu Rawhide. Dopiero po obejrzeniu jednego z odcinków, zrozumiał, że być może wreszcie znalazł człowieka, którego szukał. Twarz Eastwooda wydawała się idealna do jego specyficznego teatru okrucieństwa. ,,Prawda jest taka, że potrzebowałem maski bardziej niż aktora, a Eastwood w tym czasie posiadał tylko dwa wyrazy twarzy: jeden z kapeluszem, a drugi bez”, wyzna reżyser w jednym z późniejszych wywiadów. Eastwood przeczytał scenariusz The Magnificent Stranger i szybko przybył do Rzymu,
aby ustalić szczegóły zdjęć i charakterystykę bezimiennego rewolwerowca. ,,Chciałem grać bez użycia wielu słów, wraz ze sposobem poruszania się i postawą stworzyć wrażenie całkowitej spójności postaci. To był typ bohatera, który chciałem zagrać od bardzo długiego czasu”, wyznał po premierze. Film The Magnificient Stranger ostatecznie uzyskał tytuł Per un pugno di dollari (Za garść dolarów) i został zrealizowany w Hiszpanii, w towarzystwie innej ekipy filmowej, Bullets Don’t Argue Mario Caianosa, z którą Leone dzielił stroje kowbojów oraz dekoracje. Japoński dług Nowy mit Dzikiego Zachodu według intencji Sergio Leone miał się opierać na zupełnie innych założeniach niż opowieści o honorze i pokonanych złoczyńcach, którymi karmił się w swoim dzieciństwie. Szeryfowie z zasadami odchodzili w niepamięć wraz z Dyliżansem i W samo południe, robiąc miejsce bezwzględnym przestępcom i wyjętym spod prawa kowbojom rozmiłowanym w wyrafinowanym czarnym humorze. Zanim jednak świat mógł poznać nową wizję Dzikiego Zachodu, sam reżyser na Dzikim Wschodzie musiał uregulować długi zaciągnięte jeszcze za młodu u wielkiego Akiry Kurosawy. Sergio w swoim pierwszym westernie aż zanadto zainspirował się kinematograficznymi osiągnięciami twórcy Tronu we krwi. Japoński reżyser po zobaczeniu Za garść dolarów stwierdził podobno: ,,Sergio Leone zrobił wspaniały film, ale to był mój film”. Leone przyznał później, że jego historia jest rzeczywiście bardzo silnie inspirowana Strażą przyboczną Kurosawy. Wraz z producentami zdecydował się przeprosić reżysera w stylu dalekim od kowbojskich porachunków. Zaoferował mu prawdziwą garść dolarów – sto tysięcy oraz piętnaście procent
31
Ilustr. Katarzyna DomĹźalska
z przychodów z biletów. Mimo nieprzychylnych recenzji części krytyków Za garść dolarów cieszyło się w całych Włoszech olbrzymią popularnością. Opowieść o konflikcie pomiędzy dwoma gangami i bezimiennym rewolwerowcem, który próbuje zarobić na zaognieniu kłótni pomiędzy bandytami, zarobiła blisko 4 miliony lirów. Jeśli masz strzelać, to strzelaj, a nie gadaj W kolejnym filmie „Trylogii Dolarowej” Za kilka dolarów więcej z 1965 reżyser konsekwentnie rozwijał swój indywidualny styl. Luźno, tym razem bez prawnych ekscesów, nawiązał do łowcy głów z Samotnego Jeźdźca Budda Boettichera i do Nagiej ostrogi Anthony’ego Manna. Swoją wizję Dzikiego Zachodu oparł na powtarzalnych rytuałach przemocy, przerywanych długimi pauzami, odbiegającymi od jakiegokolwiek hollywoodzkiego standardu. Niezwykłe wykorzystanie muzyki reżyser zawdzięczał nietuzinkowym, niepokojącym kompozycjom Ennio Morricone. Na prośbę reżysera Morricone nagrywał muzykę jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć do filmu. Trąbki, gwizdy, wystrzały, upiorna gra na harmonijce składały się na psychodeliczną ścieżkę dźwiękową, która na każdym kroku towarzyszyła poczynaniom filmowych bohaterów. Reżyser Za garść dolarów chciał, aby muzyka odgrywała w jego westernach znaczącą rolę, dlatego nie pozwalał przerywać utworu w trakcie jego trwania, co przyczyniło się do znacznego wydłużenia ujęć i nadania jego filmom niepowtarzalnego rytmu. Leone obsesyjną wagę przywiązywał do zbliżeń na twarze postaci. Dobierał aktorów o charakterystycznej prezencji. Grali u niego Lee Van Cleef, Eli Wallach, Gian Maria Volonté, a nawet ulubieniec Wernera Herzoga – Klaus Kinski. Mistyczne pejzaże, specyficzne jazdy kamer i cyniczne dialogi pomogły
dodatkowo wykreować specyficzny klimat jego westernów i zjednać mu sympatię widzów na całym świecie. Dziki Zachód Leone mocniej niż w wypadku innych westernów przesiąkała ikonografia śmierci. Cmentarze, szubienice, pogrzeby to naturalne pejzaże towarzyszące akcji. Klarowny podział na dobrych i złych zastąpiła bezlitosna walka o pieniądze lub o „garść dynamitu”. Do jego charakterystycznego stylu nawiązywali choćby Quentin Tarantino czy John Woo. Reżyser dzięki popularności Dobrego, Złego i Brzydkiego rozpowszechnił także ,,meksykański impas” stosowany często w kinie sensacyjnym – sytuację, kiedy trzech mężczyzn mierzy do siebie nawzajem z pistoletów dokładnie w tym samym momencie. Dla Sergio Leone ,,zachód został stworzony dzięki przemocy nieskomplikowanego człowieka. Opiera się na jego sile i prostocie, którą staram się uchwycić w moich filmach”, jak powiedział w jednym z wywiadów. Nie interesowała go zanadto prawda historyczna ani realny kontekst zdarzeń. Liczyła się wyłącznie jego wizja: splot przypowieści i parodii. Aktorzy na planie jego filmów porozumiewali się głównie po włosku lub po francusku. Jeden z największych reżyserów westernów nie mówił praktycznie wcale po angielsku. Aż do realizacji Dawno temu w Ameryce korzystał niezwykle często z pomocy tłumacza. Spaghetti mafia Jeden z najlepszych gangsterskich filmów w historii kina wymagał od reżysera poniesienia wielu wyrzeczeń. Leone odrzucił nawet propozycję realizacji Ojca Chrzestnego, aby na dobre zająć się ekranizacją The Hoods, książki Harry’ego Greya, opowiadającej o losach nowojorskiej mafii. Ambicje Włocha do tworzenia długich filmów spotkały się jednak ze sprzeciwem Amerykanów. Pokawał-
kowane i chaotyczne wspomnienia głównego bohatera Dawno temu w Ameryce wbrew intencji reżysera uporządkowano chronologicznie, wycinając przy tym wiele brutalnych scen. W efekcie dystrybutorzy skrócili film z 229 do 129 minut, pozbawiając go logicznej struktury i fabularnego sensu. Reżyserska wersja była jednak tak naprawdę jeszcze dłuższa o ponad 40 minut. Potomkowie reżysera podjęli się odnowienia całego dzieła, aby przywrócić mu oryginalny kształt, jaki chciał zachować Leone. W 2012 film miał być pokazany na festiwalu w Cannes, ale jego premierę przełożono z powodu przedłużających się prac nad renowacją. Filmy, których nie było W 1989 Sergio Leone planował realizację 900 dni na podstawie książki Harrisona Salisbury’ego. Film opowiadałby o oblężeniu Leningradu. Leone miał otrzymać na jego realizację aż 100 milionów dolarów, nawet bez przedstawienia wstępnego szkicu fabuły. W swoim nowym dziele planował obsadzić Roberta De Niro, z którym współpracował wcześniej, realizując Dawno temu w Ameryce. Skończyło się jednak wyłącznie na planach. Dwa dni przed podpisaniem kontraktu, reżyser zmarł na zawał serca. Pomysł na 900 dni przepadł jak inne niezrealizowane projekty Leone: ekranizacja popularnego wówczas komiksu Fantom Lee Falka czy Don Kichot, w którym chciał obsadzić Clinta Eastwooda. Bezimienny Kowboj postawił Sergio Leone filmowy nagrobek, dedykując mu jeden z najlepszych antywesternów w historii kina. Bez przebaczenia było ostatnim ryglem, po którym zrobienie kolejnego wielkiego westernu miało okazać się niemożliwe. Dziki Zachód przetrwał jednak dzięki pokrewieństwu z science-fiction i postmodernistyczną grą z formą. Wieko od trumny, w której już w latach sześćdziesiątych pogrzebano western, po raz kolejny udało się odemknąć.
33
Boży Biedaczyna oczami Rosselliniego Ewa Gładzikowska
M
ężczyzna odziany w zakonny ubiór podkrada się do stadka świń. Wybiera jednego wieprzka i delikatnie prosi go, by ten zechciał użyczyć mu swej nogi na zupę dla schorowanego brata. Zwierzę uchodzi w krzaki, ale zakonnik za nim podąża. Po chwili rozlega się przeraźliwy kwik, a z zarośli wychodzi zadowolony człowiek, trzymając odciętą świńską kończynę. Choć mężczyzna zaprezentował skrajnie nie-ekologiczną postawę, jest towarzyszem późniejszego patrona ludzi dbających o ochronę przyrody – św. Franciszka. Opisana scena, która może być dla wielu szokująca, jest zaś fragmentem filmu Franciszek, kuglarz boży Roberta Rosselliniego z 1950 roku. Sytuacja na Półwyspie Apenińskim pod koniec II wojny światowej i tuż po niej nie napawała mieszkańców Italii optymizmem, pozornie nie sprzyjała również rozwojowi kinematografii. Gospodarka była kompletnie zniszczona w wyniku faszystowskich rządów i wojny, a ogromna część społeczeństwa nie była w stanie poradzić sobie z szalejącą biedą i bezrobociem. Filmowcy mieli problemy ze zdobyciem sprzętu, napotykali także na trudności powiązane z częściowym zniszczeniem powstałego w 1937 roku studia filmowego Cinecittà. To właśnie w tych prymitywnych warunkach narodził się włoski neorealizm – jeden z najważniejszych nurtów w powojennej historii sztuki filmowej, sięgający między innymi do neorealistycznej literatury tego kraju (mającej początek w latach 30.). Jego przedstawiciele, nieprzepadający szczególnie za dotychczasowym dorobkiem włoskiego kina, jego eskapizmem i flirtem z faszystowską władzą, postulowali kręcenie filmów odwołujących się bezpośrednio do otaczającej ich rzeczywistości. Twórcą, który stworzył dzieło przełomowe dla tego etapu w rozwoju kinemaZdj. Jim Materiały McIntosh prasowe
tografii europejskiej, był właśnie Roberto Rossellini (1906–1977). Jego film Rzym, miasto otwarte z 1945 roku zawierał w sobie najważniejsze znaki rozpoznawcze włoskiego neorealizmu: wykorzystywanie autentycznych plenerów, zdjęcia zbliżone do tych z kina dokumentalnego, podejmowanie tematyki społecznej, ukazywanie świata niczym niewyróżniających się prostych ludzi. Często korzystano z pomocy naturszczyków, co jeszcze bardziej potęgowało u odbiorców poczucie obcowania z czymś autentycznym. Podobne rozwiązania Rossellini zastosował w swych kolejnych filmach, jak chociażby we Franciszku, kuglarzu bożym, który mimo braku wyraźnej przynależności do neorealistycznego nurtu, czerpie zeń pełnymi garściami. Asyżanin niesie nadzieję Do powstania ekranizacji wybranych opowiadań z cyklu Kwiatki św. Franciszka oraz z Żywota Brata Jałowca (o jednym z towarzyszy ascety z Asyżu) zapewne przyczyniła się powojenna sytuacja nie tylko we Włoszech, ale i w całej Europie. Człowiek po przeżyciu największego konfliktu zbrojnego w dziejach na nowo zadawał sobie pytania o sens istnienia. Rossellini nie był praktykującym katolikiem, ale wysoko cenił moralne nauczanie Kościoła, był zainteresowany prezentowaną przez chrześcijan postawą, którą przyjmowali w obliczu wyzwań współczesnego świata. Doszedł do wniosku, że dobrze byłoby na nowo dać ludziom dotkniętym wojną nadzieję, możliwą do przekazania właśnie przez prosty film o św. Franciszku i jego współbraciach. Do pomocy przy pisaniu scenariusza zaangażował Federica Felliniego (z którym pracował już wcześniej przy filmach Rzym, miasto otwarte i Paisà z 1946 roku), a także dwóch katolickich księży – Félixa A. Morióna i Antonia Lisandriniego (kapłani ostatecznie jednak wnieśli niewielki wkład w scenariusz). Za stworzenie ścieżki dźwię-
kowej odpowiadał brat reżysera, Renzo. Twórcy filmu zdecydowali się nie przedstawiać całej biografii Franciszka, a nadać dziełu strukturę epizodyczną, opartą na dziesięciu przypowieściach o życiu świętego i towarzyszących mu zakonników, bez wyraźnej ciągłości fabularnej. Do odegrania bohaterów obrazu Rossellini zaangażował amatorów, wliczając w to franciszkanów, z którymi spotkał się przy realizacji filmu Paisà. Jedynym zawodowym aktorem pojawiającym się w filmie był Aldo Fabrizi, który zagrał tyrana Mikołaja w jednym z epizodów o bracie Jałowcu. Światowa premiera Franciszka, kuglarza bożego miała miejsce na festiwalu filmowym w Wenecji w 1950 roku. Chociaż adaptacja Kwiatków… spotkała się z żywiołową reakcją publiczności, krytycy w większości ocenili film słabo, oskarżając go o brak realizmu, naiwność i formalizm. Uznanie dla obrazu Rosselliniego przyszło dopiero po latach. Pier Paolo Pasolini uważał go za jeden z najpiękniejszych włoskich filmów, zaś Francois Truffaut określił go jednym z najpiękniejszych na świecie. Sam Rossellini lubił go najbardziej spośród wszystkich swoich filmów. 19 października 1995 roku przedstawiciele Papieskiej Rady do spraw Komunikacji Społecznej i Filmoteki Watykańskiej umieścili go na liście 45 znaczących filmów (wśród obrazów o szczególnie wysokiej wartości religijnej). Kwiatki Jałowca i Jana Podczas minimalistycznego wstępu do filmu, jeszcze przed rozpoczęciem właściwej fabuły, słychać mówioną zza kadru Pieśń słoneczną (znaną również jako Kantyk stworzeń), jedyny utwór literacki stworzony przez św. Franciszka. Główny bohater nazywa w nim wiele elementów natury (wliczając nawet śmierć) braćmi i siostrami, a także zawierza się całkowicie Bogu. Pozwala to widzowi na wczucie się w opowieść prezentowaną na ekranie, a także przyzwyczajenie się do niespiesznej narracji. Potem następuje właściwe wprowadzenie do filmu, w którym Franciszek wraz z współbraćmi wraca podczas ulewnego deszczu do postawionej wcześniej prowizorycznej chatki, która okazuje się jednak być zajęta. Zakonnicy, oczekując zwolnienia miejsca, spędzają czas w deszczu – wtedy też przyszły święty prosi jednego z nich o trzykrotne stanięcie mu na szyi i języku. Powodem miałaby być dręcząca
go pycha wynikająca – według podobnej sceny z literackiego oryginału – z wymogu Franciszka, żeby modlący się brat skupił uwagę na nim, a nie na Bogu. Może to budzić zdziwienie u współczesnego odbiorcy, gdyż – bez bezpośredniego przedstawienia myśli Franciszka oraz pozbawiając całkowicie kontekstu zawartego we fragmencie Kwiatków… – można uznać bohatera za osobę trapioną przez skrupulanctwo, obsesyjne myślenie na temat grzechów i dopatrywanie się ich w najmniejszych przewinieniach. Kolejne części filmu są powiązane ze sobą jedynie postaciami i w miarę zbliżonym miejscem akcji (wyjątkiem jest epizod o tyranie Mikołaju). Najbardziej wyrazistymi postaciami nie są, co ciekawe, założyciel zakonu lub któryś z poważniejszych braci, a dwóch z jego pomniejszych towarzyszy – brat Jałowiec oraz brat Jan. Obaj są prostymi ludźmi, podobnie jak reszta zakonników popełniającymi błędy, często uważani przez innych ludzi za szaleńców. Pierwszy z nich do tego stopnia pragnie pomagać potrzebującym, że nie dba przy tym o własne potrzeby; by wspomóc chorego brata, w imię specyficznie pojmowanej dobroci, odcina nogę żywej świni bez pytania jej właściciela o zgodę (później jednak ponosi za to właściwą odpłatę); w końcu zbyt niskiego mniemania o sobie omal nie przypłaca życiem, gdy natyka się na żołnierzy podległych Mikołajowi. Drugi z braci jest natomiast starcem, który pod wpływem znanych jedynie sobie bodźców decyduje się wstąpić do zakonu, na co z ochotą przystaje Franciszek. Rodzina Jana natomiast nie jest zachwycona jego pomysłem, uważa go za szaleńca. Obaj bracia są głównym ośrodkiem lżejszych scen w filmie. Rossellini pokazał również ciemniejszą stronę świata, co udało mu się zrobić w scenie spotkania Franciszka z trędowatym (zachwyciła ona swego czasu samego Martina Scorsese) oraz dzięki zmianie zakończeń epizodów z nogą świni i tyranem Mikołajem na mniej naiwne i zdecydowanie nie tak oczywiste w stosunku do oryginału. Dzięki humorowi oraz prostocie zastosowanych środków, całość filmu pozostaje jednak optymistyczną historią. Potrafiła ona – zgodnie z zamierzeniem Rosselliniego – tchnąć nadzieję w mieszkańców powojennych Włoch, którzy nie wymagali od filmu wielkich dysput teologiczno-filozoficznych, a jedynie prostego przekazu.
Franciszek 20 lat później Mimo pewnej naiwności w kreowaniu świata przedstawionego oraz niekiedy trudnych do zrozumienia motywów kierujących bohaterami, film Rosselliniego pozostaje, moim zdaniem, lepszym obrazem od późniejszego o 22 lata Brata Słońca, siostry Księżyca w reżyserii Franca Zeffirellego (znanego głównie z adaptacji Romea i Julii oraz monumentalnego jak na tamte czasy miniserialu telewizyjnego Jezus z Nazaretu). Inaczej niż Zeffirelli, Rossellini nie bał się wzbogacić obrazu o humor, a także nie uczynił swego dzieła tak naiwnym jak produkcja z lat 70. Nie dokonał ostrego podziału na dobre postacie i czarne charaktery, czego nie ustrzegł się Zeffirelli w swej hagiografii na temat asyżańskiego świętego, z którego dodatkowo zdecydował się zrobić kogoś w rodzaju średniowiecznego hippisa, co było ryzykownym i niezbyt udanym posunięciem. Kolejnymi wadami filmu z 1972 roku są nadmierna idealizacja postaci Franciszka, przy jednoczesnym zrobieniu z niego postaci „świętego głupca” i wzbogacenie obrazu nieco kiczowatymi utworami napisanymi przez szkockiego muzyka Donovana. Razi brak realizmu i zbytnia prędkość przemian postaci drugoplanowych, które po byciu przeciwnikami głównego bohatera nagle, bez większych oznak, iż trapią ich jakieś rozterki, przechodzą na jego stronę. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że reżyser Jezusa z Nazaretu nie bał się zasugerować platonicznej miłości między Franciszkiem a świętą Klarą, a także przedstawić brata odchodzącego z zakonu, by realizować się poprzez założenie rodziny. Dobrze wypadło również kontrastowe zestawienie świata franciszkanów i ludzi ubogich z przepychem otaczającym bogaczy, kościelnych dostojników i dwór cesarski. Filmowi Zeffirellego zapewne udało się także trafić w swój czas (kontrkultura i rozwijające się ruchy pacyfistyczne), dzięki czemu cieszył się popularnością wśród widzów, zaś w 1973 roku otrzymał nominację do Oscara za scenografię. W dzisiejszych czasach zdaje się on jednak już nie wpływać tak silnie na widzów, także tych młodych. Mimo krótszego odstępu między dekadą, w której przyszło nam żyć, a latami 70., lepiej ogląda się – dzięki wzmiankowanym przeze mnie elementom (oraz prawdopodobnie faktowi, że Rossellini jest po prostu lepszym reżyserem niż Zeffirelli) – film z 1950 roku.
35
Zdj. Miles Davis
Sztuka buntu Motyw buntu jako siły twórczej istnieje w sztuce praktycznie od samego początku. Każda epoka stoi w opozycji do poprzedniej. Kolejne etapy w dziedzinie sztuki wyznaczają pojedyncze jednostki, które ośmielają się mieć własne zdanie. Przykładem mogą być wielcy twórcy, tacy jak Caravaggio, Marcel Duchamp, Allen Ginsberg oraz właśnie Derek Jarman. Sergiusz Kuczuk
37
J
ego działalność artystyczna trwała od ukończenia King’s College London University i malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych w Londynie do przedwczesnej śmierci w 1994 roku. Kojarzono go z modą kontrkulturową, ale również z tego, że był jawnym homoseksualistą. Jarman kręcił filmy poza głównym nurtem, odcinając się od popularnego, komercyjnego kina. Tworzył, nawiązując do filmów awangardowych i artystycznych. Często było to kino eksperymentalne, które wychodziło poza schematy. Kontrowersyjność jego sztuki nie wynika jednak z zakwestionowania instytucji uważanych powszechnie za „święte”. Kontrowersyjna była postawa Jarmana wobec angielskiej tradycji, historii i kultury, którą starał się przewartościować. Odczytywał przeszłość historyczną przez pryzmat swoich doświadczeń. W tej postawie widać wpływy teorii queer. Akcentuje ona swoją odmienność od ogólnie przyjętego dyskursu „przymusowej heteroseksualności”, proponując na jej miejsce interpretacje opierające się na konstruktywizmie. Queerowy artysta charakteryzuje się tym, że podporządkowuje akt kreacji i całą twórczość swojej odmienności. Barokowy odmieniec Film Caravaggio z 1986 roku to ciąg wspomnień i komentarzy na temat życia umierającego malarza. Postać artysty wydała się Jarmanowi ciekawa, ponieważ odnalazł w jego biografii elementy queerowe. Chociaż co do tego, czy Caravaggio był homoseksualistą, nie ma pewności, Jarman był przekonany o jego odmienności artystycznej. Inspirując się dziełami Caravaggia, Jarman tworzy filmową wersję biografii malarza. Subiektywność tego przedstawienia polega głównie na ekspozycji motywu odmienności seksualnej głównego bohatera. Jarman wprowadza więc wątek ulicznika, boksera i drobnego złodzieja – Rannucia, który początkowo był modelem Caravaggia, a później stał się źródłem miłości i inspiracji artysty. Film jest rodzajem spowiedzi człowieka rozmyślającego o swoim życiu w ostatnich jego chwilach. Rzeczywistość miesza się w nim z fikcją, przeszłość z teraźniejszością, a postacie historyczne z wytworami wyobraźni malarza i z postaciami z własnych obrazów. Film nie jest wiernie odtworzoną biografią Caravaggia, ale raczej swobodną interpretacją jego życia. Dzięki temu posiaZdj. Benedikte Vanderweeën
da walor uniwersalności. Jarman nie tyle przedstawia postać historyczną, co pokazuje sylwetkę artysty-stwórcy, który mówi: „Zbudowałem swój świat na wzór boskiego imperium”. Takim właśnie artystą był Jarman. Tworzył otaczającą go rzeczywistość i mógł sobie pozwolić na odwrócenie w niej utartego schematu obrazowania. Caravaggio pragnął zobaczyć świat, historię, teksty kultury „własnymi oczami, tak jak gdyby rozgrywały się w domu sąsiada”. Wpływ na to, zdaniem Jarmana, miała odmienność seksualna, światopoglądowa i artystyczna. To właśnie inność warunkuje indywidualny sposób patrzenia na rzeczywistość. Pogląd taki opiera się w bardzo dużym stopniu na teorii queer. Wpływ twórczości Caravaggia na film Jarmana widać zarówno w operowaniu światłem i cieniem, jak również w ograniczeniu ilości przedstawianych postaci. Równie ważną cechą jest stosowanie rekwizytów i kostiumów współczesnych. Było to charakterystyczne dla twórczości malarza, który unikał przebierania modeli. Zamiast tego używał współczesnych mu strojów. Pomimo rekwizytów i kostiumów z czasów Caravaggia, w filmie pojawiają się elementy współczesnego świata, takie jak kalkulator, zapalniczka, maszyna do pisania czy motocykl. Przypomina to sposób, w jaki Caravaggio łamał schematy, przedstawiając sceny biblijne jako zwykłe sceny rodzajowe, z bohaterami, którzy wyglądali jak przeciętni ludzie. To samo dotyczy scenografii w filmie. Przywołuje ona na myśl barokowe uliczki włoskiego miasta, ale nie narzuca konkretnych skojarzeń. Równie dobrze takie tło mogłoby pochodzić ze świata nam współczesnego. Jednocześnie kojarzy się ze sztafażami z obrazów Caravaggia. Malarz w swoich dziełach, podobnie jak Jarman w filmie, ukazuje je w sposób neutralny, wydobywając ważne rekwizyty i postacie z mroku za pomocą światła przy użyciu tak zwanej maniera tenebrosa. W scenie śmierci Caravaggia, przedstawiony jest on jak Chrystus ze Złożenia do grobu, jednego z dzieł malarza. Jest to swoisty hołd, który reżyser złożył artyście za jego odwagę, szczerość i indywidualizm. Istnieją podobieństwa między Jarmanem a filmowym Caravaggiem. Podobnie jak malarz, reżyser nie izolował swojego życia artystycznego i sfery prywatnej. Te dwie płaszczyzny były dla niego integralną całością, ponieważ uważał, że na postać twórcy-indywidualisty, składają się oczywi-
ście talent, styl życia, ale też jego intymność. Widać to doskonale na przykładzie Caravaggia. Oprócz pozujących modeli i gotowych płócien, dla ukazania biografii malarza równie ważne są jego wewnętrzne przeżycia, dotyczące głównie braku swojego miejsca na świecie. Film ten jest swoistym rodzajem autobiografii reżysera. Filmowy Caravaggio najlepiej czuje się w otoczeniu swojej świty. Stwarza dom dla niedostosowanych. Przyciąga swoją indywidualnością, podobnie jak Jarman. Wszelcy odmieńcy czuli się jak u siebie u boku reżysera na jego „Planecie Jarmanii”. Dzięki filmowi reżyserowi udało się przywołać wiele szczegółów z własnego życia, zbudować pomost pomiędzy wiekami i kulturami, „wymienić pędzel na kamerę”. Jarman uważał, że gdyby Caravaggio odrodził się w czasach współczesnych, mógłby tworzyć filmy jak Pasolini, którego cenił za odwagę, oryginalność i konsekwencję. Według Jarmana najwięksi z homoseksualnych artystów tworzyli sztukę chroniącą przed restrykcjami społecznymi i dlatego mogli egzystować jako niezależne jednostki. Nie ma czego świętować Jubileusz z 1978 roku traktowany jest jako pierwszy film polityczny Jarmana. Twórca rozciąga swoją sztukę na pozaartystyczną działalność. Buntuje się przeciwko określeniu artystów jako biernych „dawców krwi”, których „życiodajna krew wycieka, aż zostają bladzi jak ściana”. Taki właśnie twórca daje się stłamsić ludziom, którzy kontrolują świat, a rozstawiając artystów po kątach, starają się zniszczyć jakąkolwiek formę indywidualizmu lub ją wchłonąć. Jarman w Jubileuszu przedstawia alternatywną rzeczywistość, własną wersję historii świata, małą antyutopię. Nadworny okultysta i astrolog Elżbiety I, John Dee, zabiera ją na wędrówkę w przyszłość, za pomocą wywołanego przez siebie ducha Ariela. Królowa chce zobaczyć przyszłe losy swojego królestwa. W przyszłości brudnymi i zniszczonymi ulicami rządzą gangi agresywnych, dziwnie ubranych ludzi, płonie ogień, w oddali słychać strzały. Wędrowców w czasie wita graffiti na ścianie: „Post Modern”. Przywołuje to na myśl tablicę z nazwą miejscowości. Królowa pyta głosem pełnym przerażenia i rezygnacji „gdzie trafiłam z mojej pięknej Anglii? My, Elżbieta, królowa Anglii, pytamy, gdzie Bóg, czy jest martwy?”. Akcja skupia się na kilkuosobowej grupie, mieszkającej w komunie. Zgodnie z pun-
kową modą, życiową postawę niektórych z nich określają pseudonimy: Mad, Chaos, Amyl Nitrite, Krab, Kid. Grupa swoją buntowniczą postawą utwierdza nowy ład – zanegowanie patriarchatu, monarchii, tradycji i historii. Amyl Nitrite napisała nawet własny podręcznik do historii, w którym tłumaczy zawiłości dziejów: „Co odróżnia Hitlera od Napoleona… czy nawet Aleksandra? Rozmiar zniszczenia czy też odległość od nas w czasie?”. Tytuł dzieła odnosi się do srebrnego jubileuszu królowej Elżbiety II z 1977 roku, kiedy intensywnie zaczął rozwijać się punk rock. Do obsady zaangażowano nawet postacie ściśle związane z punkiem. Współczesny świat przedstawiony w filmie
„ma już dość bohaterów”. Rządzący wyeliminowali artystów, obawiając się skutków ich nieograniczonej wyobraźni. Szkolny banał, nakłaniający do realizowania swoich marzeń, został zastąpiony słowami piosenki „Don’t dream it, be it” (Nie marz o tym, bądź tym). W czasach, kiedy każdy robi, co mu się podoba i spełnia swoje najdziwniejsze fantazje, żadna forma indywidualizmu nie ma szans na istnienie. Nawet zbuntowane punki to, tak naprawdę, kolejna moda. Nie istnieją już ani wartości, ani ideały. Zespół Kida podpisuje umowę z demonicznym potentatem medialnym, „kardynałem” Borgią Ginzem, który wykupił zadłużony Pałac Buckingham, tworząc z niego największe studio nagrań, a jeden
z kościołów zmienia w przybytek, w którym trwają niekończące się orgie. Film Jarmana jest po części analizą realiów lat 70. W Jubileuszu dostrzec można zdystansowane spojrzenie twórcy na autorytarność brytyjskiego systemu rządzenia. Monarchia, oparta na represjach i dyskryminacji, traci rację bytu. Odrzucenie tradycji wiąże się z napisaniem nowej alternatywnej wersji historii. Ale na ile ten obraz różni się od rzeczywistości? Anglia u schyłku lat 70. wyglądała podobnie do państwa z filmu Jarmana. Ulice zdominowane były przez agresywnych punków, dochodziło do strajków i zamieszek wywołanych brakiem pracy. Reżyser nie idealizuje ruchu punków, wręcz przeciwnie, odnosi się sceptycznie do ich anarchistycznych poglądów. Podkreśla to szczególnie moment podpisania przez zespół kontraktu z Borgią – zamiany buntu na komfortowe, ekskluzywne życie. Podobnie uczynił Malcolm McLaren z ikoną brytyjskiego punk rocka – Sex Pistols, mówiąc przy tym o „robieniu pieniędzy z chaosu”. Tytuł filmu jest nieco przewrotny. Jarman pokazuje, że tak naprawdę nie ma czego świętować. Interesujące jest, że jedyną pozytywną postacią jest Elżbieta I. Przeciwstawia się anarchistom, którzy sprzedali się komercyjnym mediom. Pośród outsiderów to ona i jej nadworny mag są niedostosowani. Odchodzą brzegiem morza w poszukiwaniu nowego, lepszego świata. Nadzieja na lepszą przyszłość zawiera się w słowach Ariela: „Dostrzeż i czcij różnorodność świata. Nienawidząc jej, nienawidzisz samego siebie”. Wypowiedź ta jest jak gdyby manifestem postmodernizmu, który zakłada brak jednoznacznego, uniwersalnego wzorca. Nowa era nastawiona jest na szukanie swojego prawdziwego, unikalnego „ja”. Jarman chciał poprzez film przeciwstawić się brytyjskiemu konserwatyzmowi i jednocześnie otworzyć oczy rządzącym państwem. Sami pozwalają oni na dewaluację wartości uznawanych przez wieki, bo łatwiej im kontrolować społeczeństwo. Jubileusz nie jest jednak apoteozą narodowej tradycji, lecz krytyczną analizą otaczającej reżysera rzeczywistości. Pomimo zarzutów ze strony punkowego środowiska, że film jest błędną interpretacją ruchu, wyobrażenia Jarmana w pewnym stopniu spełniły się. Kiedy na początku lat 80. transmitowano zamieszki w Brixton i Toxteth, rzesze rozwścieczonych młodych ludzi atakujących policję do złudzenia przypominały fragmenty Jubileuszu.
39
S
zymon Stoczek: Jak bardzo zmienili się widzowie od czasów, kiedy został Pan krytykiem filmowym? Tomasz Raczek: W latach 80. XX wieku widzowie przyjmowali opinie krytyków z pewną pokorą, uznawali ich za tych, którzy wiedzą lepiej. Czasem się z nimi kłócili, ale generalnie traktowali ich jako pomocnych ekspertów. Myślę, że dziś, głównie za sprawą Internetu, ten układ mocno się zmienił. Obecnie widzowie są bardziej wyemancypowani i niezależni, niż byli kiedykolwiek przedtem. Są przyzwyczajeni do tego, że sami mogą wygłaszać poglądy na temat filmów, a ich słowa są czasem równie wpływowe jak opinie profesjonalnych krytyków. Widzowie nie mają już czołobitnego stosunku wobec ludzi zajmujących się fachowo kinem. Krytycy muszą więc zupełnie innymi sposobami zabiegać o uwagę widzów. W jaki sposób wygląda dzisiejsza relacja widzów i krytyków filmowych? Sympatia stała się tu ważniejsza, niż była dawniej. Widzowie cenią sobie prywatne przełożenie opinii krytyka na swój własny język. Nie ufają im jako pewnej grupie ludzi, lecz wybierają spośród nich swoich przewodników po świecie filmu. Zaufanie i nietuzinkowa osobowość liczą się dziś w tym samym stopniu, co profesjonalizm i erudycja. Atrakcyjna forma przekazu jest obecnie ważniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Filmowa krytyka w żadnym razie nie może ignorować widzów. Musi być w pewien sposób do nich dopasowana, aby nie stać się zbyt hermetyczną. Dobry krytyk, taki, któremu można zaufać, nie ogląda tylko filmów z jednego gatunku, na którym się zna czy który szczególnie lubi. Bez takiej postawy i poświęcenia ze strony krytyka trudno, by mógł on zdobyć trwałe zaufanie u ludzi. Na łódzkim festiwalu Kamera Akcja bardzo wiele mówiło się na temat tak zwanej nowej krytyki filmowej. Współ-
Zdj. Dzięki uprzejmości Tomasza Raczka
cześnie krytyka w znacznej mierze przeniosła się do Internetu, gdzie wciąż poszukuje swojego miejsca. Na ile nowe medium zmieniło jej charakter? W latach 80. popularne były rozbudowane eseje na temat filmów. Internet wyparł duże formy na rzecz stosunkowo krótkich informacji, zmieniając przy tym sposób percepcji zamieszczanych w sieci tekstów. Za sprawą Internetu dokonało się radykalne przejście od myślenia linearnego, skoncentrowanego na ukazywaniu związków przyczynowo-skutkowych, do myślenia symultanicznego, które wymaga od odbiorcy skomponowania własnego obrazu sytuacji. Tekst ciągły przegrywa dziś z tekstami złożonymi z wielu dopełniających się elementów, które mocniej wiążą uwagę czytelnika. Nowe środki techniczne mają wpływ na odbiór, a może nawet i na ocenę dzieła filmowego. Czy istnieją znaczące różnice w oglądaniu filmu na laptopie, ekranie telefonu komórkowego bądź w kinie? Różnica jest tu istotna tak naprawdę tylko w przypadku wielkich widowisk komercyjnych, które warto oglądać w multipleksie. Tam szczególnie ważny jest dobry dźwięk i efekty specjalne. Wobec kina arthousowego nie widzę jednak wielkiej różnicy. Czasem wolę obejrzeć film na komputerze, niż jechać do kina. Różnica w odbiorze jest niewielka, a kłopoty wynikające z dojazdu (chociażby pośpiech) czy reakcji widzów w kinie mogą utrudniać odbiór i ocenę filmu. Czy w podobny sposób oglądanie filmu w kinie mogą utrudniać zwiastuny, sugerować pewne nastawienie emocjonalne jeszcze przed rozpoczęciem oglądania filmu? Mogą one przede wszystkim męczyć i rozkojarzać widzów, stępiać ich wrażliwość. Niewątpliwie efektowne zwiastuny kinowe mogą też przyciągać ludzi na filmy słabe. Jeśli zwiastun jest dobrze zrobiony i ujęto w nim wszystkie najlepsze sceny z filmu, może powstawać mylne wrażenie, że film,
jaki obejrzymy, będzie znakomity, a potem okazuje się, że wszystko, co dobre w filmie, zostało już wykorzystane w zwiastunie. Dlatego unikam oglądania zapowiedzi przed seansem. Mam także zasadę, że kiedy kupuję bilet do kina, pytam, ile dokładnie trwają reklamy. Zwykle w multipleksie jest to piętnaście do siedemnastu minut. Czekam na seans i wchodzę na salę dopiero po reklamach. Polecam ten sposób: dodatkowy kwadrans można wykorzystać na zrobienie zakupów w kinowym bufecie.
Na rewersie krytyki Rozmowa na temat widz贸w i filmowej krytyki z Tomaszem Raczkiem. Szymon Stoczek
41
Tytuł Kebab Meister Autor Darek Foks Wydawnictwo Korporacja Ha!art Rok 2012
Recenzuje Katarzyna Lisowska
Znużenie scenariuszem
N
a początku muszę lojalnie uprzedzić czytelnika, że zamierzam najpierw opisać własny proces odbioru i dopiero na tej podstawie zasygnalizować (bo chyba jednak nie: wyraziście sformułować) ocenę. Taka procedura wydaje mi się konieczna, żeby przygotować grunt do namysłu nad książką Darka Foksa Kebab Meister. O niej bowiem będzie mowa. Utwór składa się z fragmentów prozy opisujących dwie toczące się równolegle historie. Opowieści pozostają ze sobą w ścisłej, hierarchicznej zależności. Jedna z nich stanowi projekt scenariusza, druga natomiast ukazuje losy scenarzysty. Na tej linii układa się jedna z osi interpretacyjnych, którą chciałabym zaproponować. Książkę Foksa można potraktować jako otwartą na czytelnika prezentację procesu twórczego. Odbiorca, oglądając precyzyjnie dobrane elementy tekstu, widzi szwy, z których złożona jest konstrukcja. Nad kompozycją, mówiąc nieco metaforycznie, czuwa instancja nazywana podmiotem czynności twórczych. Dopełnienie procesu komunikacji przypada czytelnikowi, dekodującemu prowadzoną w książce grę. Skoro zaczęłam od końca, czyli od zewnętrznej, ujmującej narrację z lotu ptaka perspektywy, to warto teraz przyjrzeć się bliżej samemu tekstowi. Dialog przeplata się z opisową narracją, która – dzięki zastosowaniu mowy zależnej („Chudy bileter pyta, gdzie jest generał. Kasjerka nie wie”, s 471)
1
Powołuję się na numerację zaznaczoną w książce u dołu strony, nieco odmienną od numeracji podanej u góry.
Zdj. Materiały prasowe
i pozornie zależnej („Generał przygarbia się, liczy do trzech i wypada z bramy, pędzi skosami, ile sił w nogach i z walącym sercem, pewien, że lada moment cały świat wokół niego rozedrze huk, kładąc gwałtowny kres wszystkiemu”, s. 93) – upodabnia się do monologu. W obu formach kładzie się nacisk na aktualność relacji, uzyskiwaną przez wspomniane przytaczanie wypowiedzi postaci („– Co my tu robimy? – Cieszymy się nocą”, s. 92) lub posługiwanie się czasownikami w czasie teraźniejszym („Pokój wypełniają ciężkie rzeźbione meble, przywiezione nie wiadomo skąd. Firanka trzepocze w otwartym oknie. Generał staje przed lustrem w dębowej ramie […]”, s. 13). Dynamice przeciwstawiają się jednak dominujące w tekście obrazy bezruchu, pustki („Jedyną oznaką życia jest czyjaś czapka leżąca na środku pustej ulicy. Miasto jest od dawna opuszczone”, s. 87; „Poza generałem na całym tym pustkowiu nie porusza się nic”, s. 63), ciszy i upału („Piaszczystą równinę zalega cisza tak złowroga, tak ciężka, jakby ją przywieziono z Rosji. Nie zakłóca jej nawet szmer wiatru”, s. 63; „Choć jest samo południe, ulica jest pusta, pogrążona w ciszy, a jednak w mieście zdaje się panować takie napięcie, jakby wszędzie popodkładano ładunki wybuchowe”, s. 67). W dialogowych partiach podobne wrażenie nudy i jałowości wywołują, eksponujące typowość i pozorną głębię, klisze i schematy rozmów („– Jesteś szczęśliwa? – Zawsze jestem szczęśliwa, tylko czasem po prostu o tym nie pamiętam”, s. 46; „– Nigdy nie widziałam czarniejszego nieba i jaśniejszego księżyca”, s. 98). Kategorią organizującą znaczenia jest więc znu-
żenie. Obnażone przed czytelnikiem szwy tekstu, splatające ze sobą wątki romansowe, wojenne i kryminalne, ujawniają od razu banalność i brak oryginalności. Czy odbiorca zyskuje zatem rozstrzygający głos? Nie sądzę. Interpretator staje się kolejną wpisaną w utwór instancją komunikacyjną, a jego punkt widzenia podlega przekształceniom dokonywanym przez kolejnych czytelników. Podobny los spotka prawdopodobnie przygotowaną przeze mnie wypowiedź krytyczną. I nie ma w tym nic zaskakującego ani szczególnie odkrywczego, choć trzeba pamiętać, że procedura dekonstrukcji i rekonstrukcji wpisana jest w strukturę książki Foksa, stającej się punktem wyjścia do nieskończenie wielu, układających się w hierarchiczne i chronologiczne zależności, odczytań. W zmierzającej do podsumowania recenzji znalazło się niejedno obiegowe określenie, służące do opisywania trendów współczesnej literatury. Najważniejsze z nich to: gra, dekonstrukcja, jawny brak oryginalności, zabawa z czytelnikiem. Przyznaję bowiem, że bez tych terminów pozostaję wobec książki Kebab Meister bezradna. I w tym właśnie miejscu mogę zasugerować ocenę utworu Foksa, w której nie znajduję niczego nowego i poruszającego. Owszem, można się z nią „pobawić”, wykorzystując przy okazji cały zasób polonistycznego instrumentarium lub traktując lekturę jako niezobowiązującą rozrywkę. Nie znajduję jednak żadnej zachęty do powtórzenia raz przeprowadzonej rozgrywki. Resztę, jak zawsze, pozostawiam kolejnym czytelnikom.
Tytuł Czarnobyl Autor Francesco M. Cataluccio Wydawnictwo Czarne Rok 2013
Recenzuje Kama Margielska
Perły i wieprze
P
óźną jesienią 2008 roku oglądałam z babcią telewizyjne wiadomości, zupełnie przypadkiem. Obie nie lubimy wiadomości. Pamiętam, że tamtego wieczora obejrzałyśmy materiał do końca, w milczeniu, bo o pewnych sprawach mówi się albo szeptem, albo wcale. Pamiętam, że tamten wieczór skończył się łzami i bezsenną nocą. Nie lubię patosu, nie lubię roztrząsania cudzych wyborów i osądzania słuszności decyzji podejmowanych przez innych ludzi, nie lubię przegadania i wciąż nie lubię wiadomości. Do listy rzeczy nielubianych śmiało dodaję książki, których autorzy chcieliby więcej, niż są w stanie udźwignąć. Francesco M. Cataluccio – od lat związany z Polską redaktor, krytyk literacki, eseista i znawca sztuki – znany jest między innymi z takich książek jak Niedojrzałość, choroba naszych czasów; Jadę zobaczyć, czy tam jest lepiej; Niemalże brewiarz środkowoeuropejski oraz właśnie Czarnobyl. Tytuł, który od razu wywołuje zainteresowanie, okładka – jak zwykle w wydawnictwie Czarnym – oszczędna, wyrazista, z sugestywnym demonicznym ex-wesołym miasteczkiem na czarno-białej fotografii. Przeczytałam tę książkę nie raz, zapoznałam się też – nieco mimowolnie – z kilkoma opiniami na jej temat: że doskonały esej, że przesunięcie punktu ciężkości na osobiste historie, i wiele innych, w podobnym tonie. Dla mnie to książka trudna do sklasyfikowania. Intymna, ale tylko po części, nawet nie połowicznie. Próbująca opisać całość (przedsięwzięcie nad wyraz karkołomne), poszarpana
anegdotami, które – gdyby dać im miejsce – stanowiłyby zaczątki wspaniałych historii, a pozostając w obecnym kształcie, są tylko oczekiwaniem na formę. Próba naszkicowania historycznego eseju? Jeśli tak, to eseju z tezą, która kłuje w oczy brakiem wyczucia, wulgarnością. Ocena książki byłaby prosta, gdyby nie kilka fragmentów, które moim zdaniem ratują cały tekst. To te miejsca, w których Cataluccio poświęca swoją uwagę konkretnym ludziom – spotkanie z drugim człowiekiem oddala panujący w książce chaos, uwypukla reporterski zmysł autora, pokazuje opisywane zdarzenia z odmiennej niż odautorska perspektywy. To właśnie w tych miejscach – gdy dywaguje wspólnie ze swymi bohaterami, jaki kolor i smak ma radioaktywność, albo gdy kreśli obraz fotografa, dla którego Czarnobyl był jedyną szansą na dobre zlecenie w redakcji i który, mimo prześwietlonej całej kliszy, powrócił na miejsce wybuchu, by dokumentować wszystko, co się dało – Cataluccio przykuwa uwagę, nie zostawiając zbyt wiele miejsca na wątpliwości, czy naprawdę mamy do czynienia z dobrym tekstem. W tym eseistycznym galimatiasie, jakim jest dla mnie Czarnobyl, najbardziej razi chyba próba dokonania czegoś, co wprawdzie rosyjscy pisarze potrafią doskonale, ale czego, o ile nie nazywasz się Dostojewski, Babel, Bułhakow czy choćby Pielewin, nie próbuj robić sam w domu. To rada całkiem prosta: nie mieszaj mistycyzmu z wódką i nie dodawaj wcielonego diabła do każdej napotkanej historii. Wyjdzie ci bowiem koktajl, którego ani twoja nie dość zmęczona i szalona dusza, ani two-
je dobre, choć nie dość zawadiackie, pióro nie ogarną. A ci, którym niebacznie narobiłeś ochoty, tak zwanego kolokwialnie „smaka”, a przyjemności czytania odjąłeś, oni właśnie ześlą na ciebie siódmą gwiazdę, Piołun. P.S. 23 października 2008 roku po długiej debacie Parlament Europejski przyjął rezolucję stwierdzającą, że wielki głód na Ukrainie był zbrodnią przeciwko ludzkości. Moja babcia nigdy nie napisała ani zdania na temat tego, co przeżyła w okresie Hołodomoru ona i jej rodzina.
43
Tytuł Bloodsports Wykonawca Suede Wytwórnia Warner Music Poland Rok 2013
Recenzuje Aleksander Jastrzębski
Odkurzony zamsz...
P
opkultura lubi powroty. Był już Powrót Jedi, Powrót Króla, Powrót do przyszłości, a teraz nadszedł czas na powrót jednego z ważniejszych przedstawicieli britpopu – Suede. Po dekadzie przerwy zespół wydał nową płytę. Właściwie reaktywacja grupy Bretta Andersona była dziełem przypadku. Zaczęło się od propozycji jednorazowego koncertu charytatywnego w londyńskiej Royal Albert Hall w 2010 roku. Występ okazał się ziarnem rzuconym na żyzną glebę i wkrótce wyrosła zeń trasa koncertowa oraz potrzeba nagrania nowego materiału, której owocem jest Bloodsports. Szósty krążek Suede nawiązuje stylistycznie do trzech pierwszych płyt zespołu, czyli czasów jego świetności. Podkreśla to dodatkowo osoba Eda Bullera, który jest odpowiedzialny za stronę produkcyjną trzech pierwszych oraz najnowszego wydawnictwa. Tym samym zespół wyraźnie odcina się od A New Morning z 2002 roku, którego wydanie sam wokalista w jednym z wywiadów określił jako błąd. I tak na Bloodsports usłyszymy powrót do gitarowych dźwięków, ubarwionych różnymi brzmieniami instrumentów klawiszowych i dużą dawką pogłosu, nałożonego zwłaszcza na charakterystyczny, pełen dramatyzmu wokal Bretta Andersona. Krótko mówiąc, podczas słuchania nie ma wątpliwości, że z głośników sączy się Suede. Wątpliwości pojawiają się przy pytaniu: „czy jest to stary, dobre Suede?”. Niezupełnie. Najlepiej wyjaśnić to na przykładzie utworu otwierającego płytę – Barriers, o którym wokalista w innym wywiadzie mówi, że brzmi Zdj. Materiały prasowe
jak Suede, ale z drugiej strony, brzmi trochę inaczej. W zasadzie można tak powiedzieć o całej płycie. Słychać, że zespół nie odciął się od swoich korzeni, tkwiących w latach 90., ale słychać też, zwłaszcza w konstrukcji utworów (np. w refrenie For the Strangers), wpływy dzisiejszych trendów. Czy to dobrze, czy źle – kwestia gustu. Płyta zaczyna się energicznie, choć popowo, wspomnianym wcześniej numerem Barriers, prowadzącym do jeszcze bardziej przebojowego i z rockowym pazurem Snowblind. Te piosenki z pewnością świetnie sprawdzą się podczas koncertów, tak samo jak radosna melodia It Starts and Ends with You czy typowo gitarowe brzmienie Hit Me. Wraz z siódmym utworem – Sometimes I Feel I’ll Float Away – Bloodsports odsłania swoje drugie oblicze – spokojniejsze i pełne melancholii. To uczucie będzie nam towarzyszyło już do końca płyty. Na wyróżnienie zasługuje wolny od perkusji kawałek What Are You Not Telling Me?, w którym pierwsze skrzypce grają instrumenty klawiszowe, a jeśli chodzi o poziom smutku, może z nim konkurować jedynie zamykający płytę Faultlines. Spokojniejsza część albumu zdaje się też być ciekawsza muzycznie, bogatsza od strony aranżacyjnej. Na tym polu moim faworytem jest Always, najdłuższy utwór na płycie (4:42). Różnorodność nastroju kompozycji oraz ich kolejność pozbawione są przypadkowości. Wiążą się z warstwą tekstową, której motywem przewodnim są związki międzyludzkie, ich różne aspekty i etapy. I tak usłyszymy między innymi o podejrzeniach, zaślepieniu, zadurzeniu, obsesji, tęsknocie. Jeśli szuka-
my ucieczki od fraz w stylu „she pushed me away”, „I will always be near” czy „mysteries of love are not for us”, to tu jej nie znajdziemy. Ratunkiem może być tylko umiejętność niezwracania uwagi na tekst w piosenkach albo kompletna nieznajomość angielskiego. Rozstrzygnięcie, czy treść warstwy lirycznej jest zaletą czy wadą, również pozostawiam gustowi, zwłaszcza, że ilość historii miłosnych we wszelkich dziedzinach sztuki świadczy o dużym zapotrzebowaniu na ich obecność. Pomimo tego, że jest to temat równie oklepany jak twarze ciężko doświadczonych bokserów, trzeba przyznać, że teksty pasują do warstwy muzycznej i współtworzą z nią spójną całość. To samo można rzec o okładce. Wadą może być wprawdzie czas trwania płyty – niespełna 40 minut. Choć nie ma przeszkód, by poczytać to również za zaletę, gdyż niedosyt może skłonić do ponownego jej odtworzenia. Niemniej Bloodsports to udany powrót Suede na muzyczną arenę. Może nie wprawia w osłupienie i nie wywołuje dreszczy, ale zapewnia solidnie zrealizowaną mieszankę popu i rocka. Mimo że na pierwszy rzut ucha niektóre utwory zdają się być do siebie zbyt podobne, to z każdym kolejnym odtworzeniem płyta zyskuje, a chwytliwe melodie coraz bardziej zapadają w pamięć. Najwyraźniej przerwa wyszła zespołowi na dobre. Jednak, choć wszystko zdaje się być w porządku, nie mogę pozbyć się wrażenia, że gdzieś po drodze zaginął pewien, trudny do określenia, rodzaj magii, obecnej na pierwszych płytach. Być może tkwiła ona nie w zespole, a w epoce, w której te płyty powstały, w latach 90. A może to tylko moja wyobraźnia?
Tytuł A Wykonawca Agnetha Fältskog Wytwórnia Universal Music Rok 2013
Recenzuje Wojciech Szczerek
A jak Agnetha
R
ozpoczynanie kariery solowej przez artystę znanego zespołu zawsze wiąże się z wielką presją ze strony fanów – przecież, skoro grupie się udało, to teraz też musi. Chociaż nie udawało się wiele razy, między innymi takim postaciom jak choćby Freddiemu Mercury’emu, wokaliście Queen czy większości członkiń Spice Girls. Członkowie grupy ABBA nagrywali zarówno przed, jak i po wspólnie spędzonych dziesięciu latach i odnosili umiarkowane sukcesy. Do nich zaliczają się choćby album Something’s Going On Fridy nagrany z Philem Collinsem czy musical Chess, który panowie B napisali razem z Timem Ricem (współautorem Jesus Christ Superstar i Evity). Mniej szczęścia miała Agnetha, bo oprócz Wrap Your Arms Around Me i My Colouring Book jej płyty przeszły niezauważone. Pewnie fanom nie przypadł do gustu image wiecznie zakłopotanej blondynki z Abby. Druga z wymienionych płyt dotarła do 12. miejsca na liście w Wielkiej Brytanii, co na artystkę nieobecną w mediach przez 17 lat, pomijając reportaże o „powrocie Abby”, było sporym sukcesem. Potrzeby fanów album ten zaspokoił jednak tylko połowicznie, bo zawierał tylko ulubione covery Agnethy. Dopiero w zeszłym roku wokalistkę udało się przekonać do nagrania materiału premierowego. Geneza płyty pt. A jest ciekawa o tyle, że artystka tak naprawdę nie planowała jej nagrywać. Dopiero spotkanie ze znajomymi muzykami, którzy zagrali jej kilka nowo napisanych utworów zadziałało na artystkę mobilizująco i z trzech piosenek projekt urósł do całego
albumu. Rezultatem jest całkiem niezła płyta zawierająca kilka niespodzianek, pełna głosu Agnethy takiej, którą znamy z dawnych lat. Dwie otwierające piosenki, The One Who Loves You Now oraz When You Really Loved Someone, to jednocześnie dwa single, które ukazują bardzo emocjonalny i kameralny klimat płyty, który na szczęście okazuje się potem bardziej urozmaicony. Obie piosenki udowadniają, że artystka po wielu latach przerwy jest w świetnej formie wokalnej – zakładając nawet, że jej głos uległ kilku studyjnym poprawkom, słychać jego pełnię i to, że przez dekady nie zmienił się prawie w ogóle. Wspomniany emocjonalny charakter piosenek, zauważalny w tekstach opowiadających głównie o rozłące i niespełnionej miłości, jest niestety grzechem głównym płyty, jak i zresztą większości twórczości Agnethy. Przez zabójczą konsekwencję na A jest dokładnie tak samo – trzeba by mocno zacisnąć zęby, żeby przesłuchać jej i nie uznać za pretensjonalną. Nowością okazuje się dość udany duet wokalistki z Garym Barlowem (I Should’ve Followed You Home), członkiem Take That. Niestety, poza godnym podziwu zgraniem dwóch głosów, ma się wrażenie, że zmarnowano tutaj szansę na spory sukces choćby w rodzinnym kraju wokalisty, gdzie nagrywanie albumu przyciągało uwagę mediów od bardzo dawna. Największą rewelacją okazuje się jednak trzeci singiel z płyty, zatytułowany Dance Your Pain Away. Utworu nie da się opisać inaczej niż porywające do tańca retro disco – takie, które wcześniej w wykonaniu Agnethy można było usłyszeć tylko na płytach Abby. Nigdy wcześniej
wokalistka nie nagrała tak żywiołowego kawałka solo, co należy chyba przypisywać jej witalności po sześćdziesiątce. Po disco następuje powrót do spokojnego, melodyjnie rozbudowanego i wzruszającego Bubble, w którym zmienia się również tematyka. Tekst, wyraźnie osobisty, nawiązuje do odosobnienia, na które artystka zdecydowała się po rozpadzie zespołu. Płyta oraz towarzyszące jej liczne, jak na artystkę, wywiady pokazują, że pomimo reputacji outsiderki, Agnetha i jej głos mają się dobrze. Jak widać, można starzeć się i jednocześnie być w świetle jupiterów, robiąc to z klasą. Samej płyty słucha się przyjemnie, choć z przymrużeniem oka. Nie da się ukryć, że grupą docelową tego albumu są ludzie w wieku samej wokalistki i jej oddani fani. Ale nie znaczy to wcale, że jest to wydawnictwo tylko dla nich, bo przekaz jest uniwersalny. A kilku wokalistów młodego pokolenia otrzymuje tu dobry przykład tego, że życie artysty nie kończy się wtedy, kiedy rodzą mu się wnuki, na twarzy robią się zmarszczki, a o dawnych sukcesach mało kto pamięta. Przypomnijmy, że Agnetha ma już 63 lata, a temu, co robi, nie brakuje nowoczesności. Widać jest mnóstwo starań, zarówno jej samej, jak i producentów, aby w nagrania tchnąć trochę życia, którego często brakowało w poprzednich działaniach. I choć oczywiście jest to dalej nieśmiała blondynka z Abby, udowadnia ona, jak bardzo może nas jeszcze zaskoczyć. A jest autentycznym albumem Agnethy o niej samej – o miłosnych sukcesach i porażkach oraz życiowych doświadczeniach, przez które przeszła.
45
Tytuł Bling Ring Reżyseria Sofia Coppola Dystrybutor Forum Film Poland Rok 2013
Recenzuje Arkady Barszcz
Niedoskonałe odbicie
K
ilku nastolatków kręci się wokół willi hollywoodzkiej gwiazdy filmowej. Śmiało przechodzą przez ogrodzenia. Podchodzą od frontu. Rozglądają się czy nikt ich nie widzi. Bez problemu otwierają drzwi. Zagłębiają się w korytarze i pokoje zakazanej posiadłości. Po drodze wkładają niektóre drogocenne przedmioty do torby. Dochodzą do wymarzonego pokoju, gdzie znajdują markowe ubrania i biżuterię. W pewnym momencie jedna z włamywaczek odwraca się i mówi do pozostałych uczestników nocnej wyprawy: Let’s go shopping. Tak zaczyna się najnowszy film Sofii Coppoli. Bling Ring miał swoją światową premierę na Międzynarodowym Festiwalu w Cannes. Powstał na podstawie artykułu Nancy Jo Sales The Suspects Wore Louboutins, opublikowanego w „Vanity Fair”. Film przedstawia prawdziwą historię grupy kalifornijskich nastolatków, którzy wielokrotnie włamywali się do domów gwiazd filmowych i celebrytów, takich jak: Orlando Bloom, Megan Fox, Lindsay Lohan czy Paris Hilton. Sprawa odbiła się szerokim echem w mediach i stała się podstawą do dyskusji w sieci o współczesnych nastolatkach i ich życiu. Dzieło Coppoli wychodzi naprzeciw tej dyskusji, rozwija ją i dodaje kolejne pytania o popkulturę i jej wpływ na młode umysły. Nie od dzisiaj wiadomo, że każdy młody człowiek ma swoich idoli, ze świata filmu, muzyki lub mody. Jednak większość fanów może obserwować swoje ulubione gwiazdy jedynie z daleka, śledząc ich poczynania za pomocą Internetu i wątpliwej jakości Zdj. Materiały prasowe
kolorowych pism. Bohaterowie Bling Ring są w innej sytuacji. Po pierwsze, mieszkają w tym samym mieście, co ich idole. Po drugie, ich młodzieńcza energia i spryt powodują, że potrafią na chwilę zbliżyć się do swoich ulubionych celebrytów. W jednej ze scen filmu cała paczka przyszłych włamywaczy spotyka się na imprezie, w której uczestniczą też Paris Hilton i Kirsten Dunst. Ta sytuacja sprawia, że czują się bardziej wyjątkowi i pewni siebie. Postanawiają rozpocząć swoją złodziejską krucjatę, aby samemu choć na chwilę poczuć namacalną sławę. Coppola nie bawi się w żadne tajemnice. Od początku pojawiają się w filmie sceny włamań, rozprawy sądowej oraz wypowiedzi głównych bohaterów po zatrzymaniu przez policję. W ten sposób reżyserka umiejętnie zaburza chronologię wydarzeń. To właśnie strona techniczna okazuje się największym plusem Bling Ring. Montaż może wydawać się niewprawionemu widzowi trochę chaotyczny – nie każdemu taki styl przypadnie do gustu. Dodatkowo, dzieło autorki Między Słowami jest bardzo dobrze wyreżyserowane. Efekty jej ciężkiej pracy można dostrzec w scenach włamywania, których w filmie jest dość dużo, a każda z nich została nakręcona w inny sposób. Kamera płynnie śledzi poczynania bohaterów, utrzymując równe tempo. Piątka młodych aktorów, którzy wcielili się w głównych członków grupy, została świetnie dobrana. Na pierwszym planie rozwija się relacja pomiędzy Rebeccą a Markiem, którzy jako pierwsi zaczynają dokonywać włamań do willi celebrytów. Marc w interpretacji Israela Broussarda jest posta-
cią spokojną i wyalienowaną, poszukującą akceptacji wśród rówieśników. Wychodzi ze swoich kompleksów, kiedy pod swoje skrzydła bierze go Katie Chang, czyli filmowa Rebecca. Aktorka pokazała ją jako pewną siebie i kontrolującą wszystko liderkę. Z kolei Claire Julien (Chloe) i Taissa Farmiga (Sam) stworzyły skrajnie różne postacie. Jedna z nich przepada za dobrą zabawą i zgrywa dziewczynę gangstera, druga jest szalona i uwielbia, kiedy podnosi się poziom adrenaliny. Wśród tych postaci można znaleźć tylko jedną rozpoznawalną aktorkę – Emmę Watson. Brytyjka dostała do zagrania najciekawszą rolę w całym filmie. Nicki jest osobą niezwykle cwaną i egoistyczną. Potrafi umiejętnie manipulować swoimi wartościami etycznymi. Ponadto genialnie wykorzystuje szansę, jaką daje jej rozgłos spowodowany przez media. Niektórym z prawdziwej grupy Bling Ring udało się faktycznie zostać celebrytami. Takiej sztuki dokonała Alexis Neiers (pierwowzór filmowej Nicki, granej przez Emmę Watson), która przed wydarzeniami pokazanymi w filmie miała swój program telewizyjny zatytułowany Pretty Wild. Po procesie poszła do więzienia i przez kilka dni była w jednej celi ze swoją idolką, Lindsay Lohan. Znajomość z aktorką wykorzystywała potem, występując w różnych programach telewizyjnych. Coppola nie usiłuje oceniać swoich bohaterów. Bez zbędnego komentarza ukazuje nastolatków, którzy próbują żyć tak, jak ich idole. Codziennie imprezują, biorą narkotyki, robią, co im się żywnie podoba, nie bacząc na konsekwencje.
Tytuł Drogówka Reżyseria Wojciech Smarzowski Dystrybutor Next Film Rok 2012
Recenzuje Dominik Kamiński
Uwaga na polskie drogi
P
ierwsze zwiastuny Drogówki sugerowały, że Wojciech Smarzowski kolejny raz nikogo nie zamierza wypuścić z kina w dobrym nastroju. I faktycznie – jego najnowsze dzieło budzi w oglądającym ten sam psychiczny dyskomfort, co poprzednie filmy tego twórcy. Autor Domu złego znów drażni widza, krytykuje oraz wytyka palcami, mówiąc bezgłośnie: „wiem, że ty też tak robisz”. Co prawda momentami popada w przesadę i hiperbolizuje, przez co na niektóre sceny trudno spojrzeć inaczej niż z przymrużeniem oka, ale i tak nieustannie trzyma widzów w napięciu, zachowując status twórcy godnego uwagi, który wie, jak należy robić pierwszorzędne kino. W najnowszym filmie Wojciecha Smarzowskiego policyjny nieboskłon pełen jest upadłych gwiazd. Sierżant Hawryluk z łapówkarstwa uczynił robotę na pełny etat. Uzależniony od seksu sierżant Petrycki gotów jest spółkować w każdych warunkach, nigdy nie bacząc na konsekwencje. Pan Banaś ma poważny problem z akceptacją obcych nacji, a starszy posterunkowy Trybus nie toleruje trzeźwości. Spośród nich – moralnością nieco wyższego rzędu – wyróżnia się sierżant sztabowy Ryszard Król (Bartłomiej Topa), który znany jest z tego, że nie bierze łapówek. Daleko mu jednak do wizerunku poczciwego szeryfa ze starych filmów o Dzikim Zachodzie, gdzie pełen galanterii John Wayne pomagał damom wysiąść z dyliżansu, a do bandytów najchętniej strzelałby z procy, byleby nie wyrządzić im krzywdy. Król jest stróżem prawa, którego sam nie przestrzega. Żyje w rodzinie
dysfunkcyjnej, a po godzinach pracy wygląda i zachowuje się jak niegrzeczny bohater z serii filmów Szybcy i wściekli. Jego sytuacja komplikuje się, gdy z rzeki zostaje wyłowione ciało jednego z funkcjonariuszy, a on zostaje podejrzany o popełnienie morderstwa. Zaczyna prowadzić śledztwo na własną rękę, próbując udowodnić swoją niewinność, choć sam nie jest jej pewien. Bohaterowie Drogówki to ludzie pełni przywar: prymitywni, z nałogami, odpychający i obrzydliwi, ale zarazem fascynujący. Ich charaktery są nieco przerysowane, ale nigdy groteskowe. Tendencyjność niektórych postaci mogłaby razić, gdyby nie lekkość i swada, z jakimi wcielili się w swoje role aktorzy. To dzięki nim psychologiczna karykatura traci swoje komiksowe kontury, naturalnie wtapiając się w brudną polską rzeczywistość. Intryga nie jest ani specjalnie zaskakująca, ani oryginalna, ale przedstawiona została z odpowiednią werwą i dynamiką, by trzymać widza w filmowych kajdanach do końca projekcji. Ogromna w tym zasługa montażu, dzięki któremu film ma zawrotne tempo. Sceny są krótkie. Ujęcia niejednokrotnie przerywane, zanim bohaterowie skończą wykonywać daną czynność. Akcja przeskakuje w czasie, a postacie co rusz pojawiają się w skrajnie różnych okolicznościach. Zabieg ten służy jednak czemuś więcej niż potrzebie nadania fabule intensywności – to przede wszystkim poprawnie zrealizowany pomysł na budowanie historii ze szczątków informacji porozrzucanych na 120-minutowym odcinku filmowej jezdni. Nie ma tu zbyt wiele miejsca na przypadek – całość stanowi chaos w pełni kontrolowany.
Ostatnie dzieło Smarzowskiego to mroczny kryminał. Bez wyrafinowanej symboliki, dyskretnych odwołań do kulturowego dziedzictwa i metafizyki pompowanej egzystencjalnymi rozterkami bohaterów. Jest za to wszechobecny brud, jednoznaczne zło, prozaiczna codzienność. Dialogi bywają banalne, a żart obleśny i prymitywny, ale jest to ten sam styl konwersacji, jaki panuje na ulicy. Bo świat Drogówki nie jest zmyślony – po prostu autor zagląda tam, gdzie inni spoglądać nie mają odwagi, a potem kręci o tym film. Przedstawia taki fragment rzeczywistości, na który widz patrzy niechętnie – bo w krzywym zwierciadle filmu dostrzega własne odbicie; bo reżyser ostentacyjnie eksponuje ludzkie wady, rzadko wymagając od swoich bohaterów, by wzbudzali sympatię; bo obcowanie ze złem ciasno upchniętym na krótkim odcinku taśmy filmowej pozostawia u oglądającego psychiczny niesmak, którego trudno się pozbyć – nawet po wypłukaniu płynem disneyowskich produkcji o rycerzach o złotym sercu. Filmy Smarzowskiego nie są higieniczne dla ducha – to kino o świecie zaniedbanym moralnie, w którym ludzie stanowią przede wszystkim sumę swoich wad, a ich życie jest pełne grzechów, z których nie lubią się spowiadać – a nawet gdyby mieli taki zamiar, to i tak nie byłoby nikogo godnego, by tego zadania się podjąć. Oglądanie Drogówki jest trochę jak pokuta za grzechy, do których niewielu ma odwagę się przyznać. Na domiar złego po seansie nikt nie poczuje ulgi – bo ta filmowa pokuta nie jest jednoznaczna z rozgrzeszeniem.
47
Tytuł Tylko Bóg wybacza Reżyseria Nicolas Winding Refn Dystrybutor Gutek Film Rok 2012
Bez przebaczenia
N
Recenzuje Michał Korczowski
owy film twórcy Drive to twardy orzech do zgryzienia. Łatwo przypadkiem połknąć go wraz ze skorupką i nabawić się niestrawności. Ale jego spożycie może – i tego chyba życzyłby sobie twórca – wprawić widza w stan niczym po zażyciu pejotlu. Niby mamy do czynienia z opowieścią kryminalną sensu stricto, lecz coś tu jest nie tak. Kryminalna narracja snuje się swoim tempem po ginącym w mroku torze niedopowiedzeń – obrazie asynchronicznym z dźwiękiem i brutalnych scenach, którym akompaniuje kontrastująca z ich wymową kiczowata dyskotekowa muzyka. Zupełnie jak w azjatyckim kinie spod znaku exploitation. Wszystko to zanurzone jest w głębokiej toni odrealnienia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że film w dużej mierze stanowi studium tego, co nieuświadamiane – potężnych, niemal instynktownych sił, targających bohaterami będącymi zresztą postaciami bardzo alegorycznymi i zagadkowymi. Gęstą i złowieszczą atmosferę potęguje duża ilość wątków, które byłyby gratką dla psychoanalityka. W filmie Nicolasa Windinga Refna dostrzec można problemy paradoksów archetypowej męskości, takich jak pragnienia zemsty, znamiona kompleksu Edypa, matriarchalne podporządkowanie i swoistą psychiczną kastrację. Nie bez znaczenia jest fakt, że ten niepokojący spektakl – odrealniony, pełen przemocy i skrajnych emocji, rozgrywa się w scenerii Dalekiego Wschodu. Pozornie flegmatyczna, podobna poetyce snu kompozycja, przypomina spokojną taflę jeziora, w głębi którego wzbierają niszczycielskie siły erupcji. Elementy stereotypowo orientalne potęgują duszną i przytłaczającą atmosferę. Podobnie brutalność – niemal odmierzona, w specyficzny sposób celebrowana – wydaje się mieć wymiar sakralny. Przedstawiona na tle kontrastów, które normalnie mogłyby śmieszyć, a które w tym filmie doskonale wpisują się w narkotyczny nastrój medytacji nad przemocą, potęgowanej licznymi retardacjami, które uwypuklają jej wręcz metafizyczne znaczenie. Tylko Bóg wybacza śmiało można polecić wielbicielom stylu Davida Lyncha, ponieważ w tym filmie odnajdą, charakterystyczny dla reżysera z Montany, surrealistyczny klimat, okraszony wycieczkami w głąb podświadomości. A wszystko to podane w gęstej i złowieszczej atmosferze zakazanych dzielnic Bangkoku.
Zdj. Materiały prasowe
Recenzuje Szymon Stoczek
T
ylko Bóg wybacza to filmowy odpowiednik wypchanej kukły – z wierzchu wygląda wspaniale, ale wewnątrz trudno znaleźć coś poza trocinami czy słomą. Nicolas Winding Refn osadza swoją opowieść o zemście w świecie nietrwałym i sztucznym niczym dekoracje z papier-mâché. Bohaterowie filmu grają, jakby popychani niewidzialnymi sznurkami wielkiego demiurga, zaś ich dialogi przypominają preparaty ludzkiej mowy. Demoniczna Crystal (Kristin Scott Thomas) mówi o gwałcie, którego dokonał jej syn, z obojętnością mechanicznej kukły, a Chang (Vithaya Pansringarm), grający mściwą rękę sprawiedliwości, jest tu bardziej wschodni od samego Wschodu. W świecie absolutnego przerysowania nie wygrywa nawet Ryan Gosling. Jego sposób gry określa wiecznie ten sam wyraz twarzy i poszczególne gesty, tak pieczołowicie śledzone przez kamerę. O ile w Drive czy w Drugim obliczu wystudiowana maniera aktorska całkiem nieźle się sprawdziła, o tyle w Tylko Bóg wybacza kojarzy się ona z gabinetem figur woskowych. Przez pierwszą połowę Ryan Gosling gra tak, jakby sam nie wiedział, o co w tym filmie chodzi. Oniryczne wizje, niby w stylu Davida Lyncha, mieszają się z brutalną wschodnią sieczką, której daleko jednak do finezji filmów Quentina Tarantino. U Refna wszystkiego jest zwyczajnie za dużo. Opowieść o zemście przeplatana z mistyczno-psychoanalityczną historią o seksualnych problemach mężczyzny uzależnionego od swojej zaborczej matki trąci kiczem, który po prostu trudno reżyserowi wybaczyć. Refn odgrzewa psychoanalityczne banały, jakby zapominając, że nie wystarczy powtarzać za Freudem, aby osiągnąć reżyserską nirwanę. Nie przypadkiem najcenniejsze dla psychoanalizy filmy nigdy nie odwołują się do jej ustaleń w sposób tak okrutnie bezpośredni, jak czyni to Refn. Brak filmowego i emocjonalnego wyczucia emanuje tu z każdego ujęcia. Nie pomaga ani końcowa dedykacja dla Alejandro Jodorovsky’ego, ani naprawdę dobre zdjęcia Larry’ego Smitha, które niestety toną w posoce. Film zdaje się oszukiwać na równi fanów Drive, co kina arthousowego. Wolne kadry i budowanie napięcia doprawione szczyptą psychologicznej prawdy to za mało, by wybaczyć reżyserowi tak słaby kōan.
Tytuł Rodzeństwo (Ritter, Dene, Voss) Autor Thomas Bernhard Reżyseria Krystian Lupa Rok 1996
Recenzuje Ewa Fita
W mentalnym więzieniu*
Z
darzają się spektakle, które ma się ochotę oglądać wielokrotnie, do których się wraca i za każdym razem przeżywa na nowo. Do tej nielicznej grupy z pewnością należy Rodzeństwo Krystiana Lupy – po raz pierwszy zaprezentowane publiczności w 1996 roku i od tego czasu regularnie wznawiane. W interpretacji Lupy dramat Bernharda jest pełną napięcia opowieścią o goryczy, frustracji, złości i utraconych złudzeniach. Tytułowe rodzeństwo – Dene (Agnieszka Mandat), Ritter (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) i Voss (Piotr Skiba) – żyje uwięzione mentalnie w starym domu, zmagając się z własnymi frustracjami, maskami i demonami przeszłości. Ich życie jawi się jako ponura, bierna, naznaczona tradycją i konwenansami egzystencja. Dom staje się dla nich klatką, synonimem więzienia, ale też ostoją – jedynym stałym punktem w niebezpiecznym świecie. W rodzinnej posiadłości od lat tkwią dwie siostry. Starsza z nich, Dene, żyje w przeświadczeniu o konieczności pielęgnowania tradycji, uniemożliwiając jednocześnie wprowadzenie w domu jakichkolwiek zmian. To głównie z jej powodu na ścianach są wciąż te same obdarte tapety, przykryte kolekcją monstrualnych rodzinnych portretów. Hamuje rozwój, wierząc święcie, że tylko to, co znane, jest bezpieczne. Tkwiąc w powielanych od lat schematach, stara się przekonać samą siebie o stabilności życia, a także wyprzeć ze świadomości przera*
Recenzja spektaklu, który odbył się w Narodowym Teatrze Starym im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie.
żające ją wizje i uczucia – z niebezpiecznym, kazirodczym pociągiem do brata na czele. Młodsza z sióstr sprawia wrażenie nieco bardziej zdystansowanej i świadomej dramatycznej sytuacji, w jakiej się znalazły. Ritter niejednokrotnie mówi o tym, że chce opuścić rodzinny dom. Przesadne przywiązanie Dene do tradycji postrzega jako chorobliwe i niebezpieczne, jednak sama również tkwi w tym więzieniu. Przyjmując maskę dystansu i rozczarowania, Ritter staje się ofiarą własnej gry. Nie zauważając własnych patologii, wykazuje się równocześnie niesamowitą biernością. Voss, czyli Ludwik – ostatni z trójki rodzeństwa, większą cześć dorosłego życia spędził w zamkniętym ośrodku. W domu pojawił się wbrew własnej woli, z inicjatywy Dene. Tylko on otwarcie mówi, jak przerażająca i destrukcyjna jest ta posiadłość; tylko on w kulminacyjnej scenie odważa się na bunt, w furii przesuwając meble i obracając do ściany rodzinne obrazy. Ludwik wprowadza w życie sióstr zamęt, wygłaszając ostre sądy i uwalniając atmosferę seksualnego napięcia. Siostry, choć starają się tego nie okazywać, rywalizują ze sobą – o pozycję, o rolę w teatrze i – przede wszystkim – o uwagę brata. Obecność Ludwika generuje seksualne napięcie, na które siostry reagują w skrajnie różny sposób. Dene się go wstydzi, wypiera. Na uwagi dotyczące tej kazirodczej fascynacji reaguje histerycznie, z pewną dozą agresji. Jej uczucia do Ludwika łączą w sobie seksualny pociąg i niepohamowaną potrzebę opieki. Stara się zapewnić bratu wszystko, co najlepsze – w rzeczywistości nie zwraca jednak uwagi na jego faktyczne potrzeby. Z kolei Ritter zda-
je się drwić z tej sytuacji. Prowokuje Ludwika, żeby za moment brutalnie go odepchnąć. Jej nonszalancja i pozorna ignorancja działają na Vossa, zmuszają go do określonych reakcji. Mylnym byłby jednak wniosek, że ta relacja opiera się na manipulacji. Zachowanie Ritter wynika z zagubienia, jest uwarunkowane przybieranymi przez lata maskami. Centralnym punktem przestrzeni jest w Rodzeństwie masywny drewniany stół – zazwyczaj symbol rodzinnej wspólnoty, tutaj całkowicie zmieniający emocjonalne konotacje. To przy nim wydarzają się najważniejsze sceny w każdej z trzech części spektaklu. To przy nim odbywają się niewygodne rozmowy, przy nim bohaterowie obnażają swoje frustracje i niemoc. Realistyczna, pudełkowa scenografia dodatkowo podkreśla jego centralne położenie. Widz ogląda zatem prawdziwy XIX-wieczny pokój jadalny, pełen starych mebli i bibelotów. Percepcję zaburzyć może jedynie wyłamująca się z tego porządku fosforyzująca pomarańczowo-czerwona rama otaczająca scenę i przeciągnięta wzdłuż niej cienka czerwona żyłka. Czwarta ściana? A może symbol ciągłego, panującego na scenie napięcia? Wszystko tutaj wydaje się realne – bohaterowie sztuki nie tylko jedzą prawdziwy obiad, piją prawdziwą kawę, przesuwają prawdziwą szafę czy tłuką prawdziwą porcelanę, ale przede wszystkim pokazują nam prawdziwe emocje. Na scenie widzimy znakomicie dobranych i zgranych aktorów, którzy reagują na siebie z godnym podziwu scenicznym wyczuciem. Po raz kolejny zatem w spektaklu Lupy człowiek okazał się najpotężniejszym narzędziem w ręku reżysera.
49
Eseje
Nagi Gombro w twoim domu Marcin Pluskota
Ilustr. ER
L
egendarne, osławione, tajemnicze, ukryte, niespodziewane, nieoczekiwane, najważniejsze dzieło naszego wielkiego pisarza Witolda Gombrowicza do nabycia w Twojej księgarni! Takie buty, jejku jej. Pobiegłem i kupiłem. Kronos jest to książka elegancko wydana, w twardej lub miękkiej okładce do wyboru, uzupełniona o furę zdjęć, przebogate i rozległe przypisy oraz fototypy całości rękopisu. To nie wszystko! W prawie przystępnej cenie dostaniemy także drzewo genealogiczne rodziny Gombrowiczów, przedmowę, posłowie i notę wydawniczą! Tak – Kronos Witolda Gombrowicza został wydany w wersji de luxe, kompletnie i syto jak ostatnia edycja Blade Runnera Ridleya Scotta. 68 oryginalnych kart rękopisu, dzięki tytanicznej pracy Wydawnictwa Literackiego, przybrało ostatecznie postać 460 stronnicowego tomiszcza, którego grzbiet wspaniale prezentuje się na półce. Patrzę na półkę. Tak. Prezentuje się wspaniale. Tajemnica tych notatek Wojciech Karpiński na okładce konstatuje: „Lektura Kronosu skłoni czytelników do myślenia o największej zagadce tych notatek: dzięki jakim tajemnym zaklęciom autor suchych wyliczeń owrzodzeń, chorób, ambicjonalnych konfliktów – przemienił się w twórcę Dziennika, stron o żywotności niezrównanej, promiennych, pulsujących erotycznym napięciem, uwodzących i uczących myśleć, patrzeć, czuć, mówić, stawać się – być.” Pan Karpiński ma sporo racji – każda strona Kronosu zmusza nas do głębokich przemyśleń na temat dzieła, z którym obcujemy. Po zakończeniu lektury, patrzę na pięknie prezentujący się na półce grzbiet i nadal o tym myślę. Nadal nie udało mi się rozwiązać tajemnicy tych notatek. Wydzieliny Gombrowicza Wnętrze Kronosu to, jak zapowiedział wydawca, tzw. nagi Gombrowicz. Kolejne strony wypełniają autobiograficzne zapiski, które autor zaczął tworzyć od około 1952 roku do tzw. KOŃCA. Pierwszy wpis traktuje o maju 1922 roku i tyczy się egzaminu maturalnego, a ostatni autor poczynił w maju 1969 roku, na dwa miesiące przed swoją śmiercią we francuskim Vance. Pomiędzy datami granicznymi rozciąga się zamknięte w formie intymnego dziennika życie Gombrowicza – Polska, wyjazd do Ameryki Południowej, potem powrót do Europy i ostatecznie zamieszkanie w Vance. Wydarzeń, postaci i miejsc jest tutaj od zatrzęsienia – materiał Kronosu jest pod tym względem niezwykle rozległy. Do tego dochodzi prawdziwa gratka, szokujące fakty – kwestie związane z homoseksualizmem i rozległymi problemami zdrowotnymi autora między innymi wydzielinami z różnych części ciała. Można więc powiedzieć, że do lektury siada się z ochotą. Siadłem więc. Przeczytałem. Ocalić od ognia Ostatni raz tak oszukany czułem się po premierze Miami Vice Michaela Manna. Podobnie jak w przypadku ostatniego dzieła Gombrowicza, tak i tamten film – swoją rozbudowaną kampanią reklamową rozbuchał moje oczekiwania wobec zachwalanego produktu. Oczywiście zawód i rozczarowanie przyszły dopiero PO wydaniu pieniędzy w księgarni. Człowiek niby olej w głowie ma, niby jest konsumentem tak zwanym świadomym, a czasami da się jak dziecko podejść. Przecież wiadomo, że aspekt komercyjny, nawet w przypadku
produktu z kategorii tak zwanej sztuki wysokiej, jest najważniejszy. Żeby zareklamować szerszemu audytorium książkę mocno nieprzystępną, której lektura wymaga naprawdę sporo wysiłku należy wyciągnąć naprawdę potężne działa. Kronos na szczęście został popełniony przez kontrowersyjnego pisarza, o którym powszechnie mówi się „zły chłopiec” i stawia w opozycji do pokrzepiającego Sienkiewicza. Najprawdopodobniej nie ma już na składzie tajemnych rękopisów tego drugiego, więc sięgnięto po tajemny rękopis Gombrowicza, odpowiednio go zaprawiono i zaprezentowano popularnemu odbiorcy jako najważniejsze wydarzenie literackie XXI wieku. Wiek niedawno się zaczął, a jak wiadomo z tak zwanych badań, Polak lekturze niechętny, więc strategia taka miała w sobie sporo sensu. Wystarczy sięgnąć po Kronos – najważniejsze wydarzenie literackie – i do końca wieku mamy już spokój! Można oglądać telewizję. Sprytne, sprytne. W przypadku Kronosu wybór takiej narracji był trochę oczywisty. To już przecież trzecie, po Testamencie i Opętanych, dzieło Gombrowicza, któremu przypięto łatkę tajemnicy i sensacji. Nie każdy wydawca jest w tak komfortowej sytuacji, że po tylu już latach maglowania, porządkowania i katalogowania Gombrowicza, jest w stanie wyciągnąć kolejnego asa i to naprawdę dużego kalibru. Przecież Kronos to tajemny manuskrypt, ostatnie, ostateczne dzieło wielkiego pisarza. Do tego dziennik intymny. Wojeryści krzyczą hurra! Jak informuje nas we wstępie Kronosu Pani Rita Gombrowicz: „…kiedy zostałam jedynym jego spadkobiercą, miałam tylko to jedno wskazanie: z całego archiwum ocalić od ognia przede wszystkim ten rękopis.” Sami państwo widzą – Kronos to nie przelewki. Stawka była wysoka, więc i marketingowy storytelling sięgnął wyżyn. Problem w tym, że sukces tego storytellingu liczony jest tylko w liczbie zawartych transakcji finansowych. Trzymając w dłoni tego nagiego Gombrowicza, parę myśli mnie nachodzi, dokładnie jak przewidział na okładce pan Karpiński. Upragniony obnażony W Kronosie dostajemy podobno informacje z pierwszej ręki. Tworząca je osoba, wielokrotnie udowadniała już, że kłamstwo jest jednym z podstawowych jej narzędzi, a kreacja chlebem powszednim. W przypadku Kronosu nasza czujność jest tym bardziej uśpiona. W porównaniu z misternym Dziennikiem – szczytem gombrowiczowskiej autokreacji, Kronos jest koślawy, kanciasty i ułomny pod względem konstrukcji. Faktycznie można dojść do wniosku, że w tym przypadku obcujemy z „prawdą” i poprzez te prozaiczne notatki dotykamy prawdziwego, choć nieżywego, człowieka. Mamy naszego upragnionego „obnażonego”. Jestem człowiekiem dość mocno wyczulonym na argument „prawdy”. A w przypadku formy gombrowiczowskiego intymnego zapisu jest on średnio wiarygodny. Tekst pozbawiony wsparcia gigantycznych przypisów, jest jeżeli nie nieczytelny to na pewno niezrozumiały. Czytelnik przez większą część lektury Kronosu, zamiast obcować z Gombrowiczem, jest zmuszony pochłaniać wielowersowe przypisy wyjaśniające praktycznie każde nakreślone przez autora słowo. Jesteśmy więc zmuszeni zawierzyć na słowo redaktorom, którzy niczym ekipa Rajewskiego od Enigmy, łamią kolejne gombrowiczowskie skrótowce i w owych przypisach mówią z czym mamy do czynienia. Rozkoszne są chwile, w których edytorzy stwierdzają, że Gombrowicz nie ma racji i w przypisie podają na przykład prawidłową datę jakiegoś wydarzenia.
51
Eseje
Ogólnie – jest problem Sporo otuchy dodaje mi fakt, że poważniejsi i więksi ode mnie też nie są w stanie jednoznacznie wykazać wartości Kronosu czy też go zdyskredytować. Całkiem dowcipnie, choć w sposób spodziewany, podzieliły się sympatie recenzentów w kwestii największego wydarzenia literackiego XXI wieku. Wszyscy, zgodnie z przewidywaniami pana Karpińskiego, czytając kolejne wersy Kronosu zastanawiają się nad ich tajemnicą. Lewa strona odczuwa wielką satysfakcję z lektury, prawa – czuje się ździebko oszukana. Lewa powtarza do znudzenia imiona i nazwiska kolejnych ślicznych chłopców spotkanych przez pisarza w podejrzanych uliczkach Buenos Aires, podlicza wszystkie wydzieliny gombrowiczowego ciała i cieszy się zestawiając kanciastość frazy w Kronosie z misterną konstrukcją najważniejszych jego dzieł. Skoro Kronos napisany jest niechlujnie, nieczytelnie, nieciekawie i traktuje o sprawach prozaicznych – to Ilustr. ER
mamy do czynienia z prawdą. A Gombrowicz wielkim pisarzem był – brrr, jak to brzmi! Prawa strona jest bardziej stonowana – nie robią na niej wrażenia ani wydzieliny, ani enumeracje męskich kochanków. Prawa strona mówi o kuriozum i raczej nie czuje się mocno pobudzona lekturą. Nie jestem zbyt prawy, ale zdaje się, że prawa strona z większym sensem i jasnością jest w stanie wyjaśnić, dlaczego czuje się oszukana lekturą Kronosu, niż lewa strona obronić tezę o wielkości ostatniego Gombrowicza. Intymny, że aż strach Dobrze powiedział pan Karpiński. Czytamy i myślimy. Bo Kronos to przecież Gombrowicz, ale jakiś taki. Jakiś taki. Oczywisty? Ale czy Gombrowicz może być oczywisty? Jeżeli faktycznie w tych wersach coś się ukrywa to niestety, chroniący je szyfr jest tak dobry, że tajemnica pozostaje nią do końca. Osławione kon-
trowersje, jeden z potężniejszych filarów promocji książki, zamykają się nie w zdaniach a właściwie w pojedynczych słowach – giną w natłoku innych nudnawych wyliczanek nazwisk, miejsc czy zdrowotnych przypadłości obciążonych kilkunasto wersowymi komentarzami edytorskimi. Każdy rok autor skrupulatnie podsumowuje pod względem finansowym, erotycznym, zdrowotnym i pisarskim. Raz na jakiś czas, pomiędzy gargantuiczne enumeracje powrzucano kilka bardziej rozbudowanych zdań. Ogólnie jest sucho, ale faktycznie ma się wrażenie obcowania z intymnym dziennikiem. Dostajemy do ręki prywatny, raczej nie przeznaczony do druku tekst, zrozumiały tylko dla osoby go piszącej. Trzeba Kronos troszeczkę obronić. W jakimś stopniu może zainteresować forma zapisu. Gombrowicz za dzieło zabrał się około końca 1952 roku, proces przypominania sobie spraw zaszłych wyraźnie odzwierciedla forma zapisu. Najodleglejsze wspomnienia zamykane są w pojedynczych słowach, strzępach opisów, wylicze-
niach nazwisk. Początek książki czyta się więc jak po grudzie. Mniej odległa przeszłość, pozwala Gombrowiczowi na skorzystanie z bardziej rozbudowanych zdań. Kronos całkiem sensownie obrazuje więc procesy pamięciowe. Pani Rita Gombrowicz zarzeka się we wstępie, że rozumie wartość Kronosu. To dobrze. Wydać było warto – historycznie jest to dzieło cenne, dodające co nie co do sylwetki Gombrowicza i na pewno hardkorowi fani pisarza, chociaż trochę zawiedzeni, powinni się z tymi zapiskami zapoznać. Boli dość mocno rozbuchana kampania, której ofiarą, oprócz niżej podpisanego, padł tzw. szeregowy czytelnik. Szeregowy czytelnik poczuje się oszukany. Spróbuje przebić się przez kilka wersów. Zrezygnowany odłoży książkę na półkę jeszcze przed pierwszą odnotowaną wydzieliną i pierwszą homoseksualną wyliczanką. Kto wie, może już nigdy po nią nie sięgnie? Przynajmniej do momentu, w którym nie zobaczy reklamy zbliżającego się kolejnego najważniejszego wydarzenia literackiego XXI wieku.
53
Eseje
Klasycyzm w poezji — przetworzenie surowca czy zachwyt? Rozważania wokół wiersza Zbigniewa Herberta pt. Mona Liza Katarzyna Northeast
O
d pewnego czasu coraz częściej sięgam do Świata Dysku Terry’ego Pratchetta, z jednej strony dla przyjemności czytania, z drugiej zaś – by delektować się obserwowaniem de facto naszej rzeczywistości w krzywym zwierciadle. Poniższe rozważania, mimo że nie będą dotyczyły Świata Dysku, powstały wskutek refleksji po lekturze. Przeglądając bowiem w Internecie okładki z serii ŚD, natknęłam się na książkę pt. Sztuka Świata Dysku. Uśmiechająca się do mnie szeroko Niania Ogg, której w powieści Leonard z Quirmu maluje tajemniczy portret, jakby puszczała do mnie perskie oko mówiące „Zobacz, kolejna zabawa na Mona Lisie!”. Tak, wydaje się, że po Duchampie można tylko tak traktować obraz, który stał się wręcz materiałem do ciągłego przetwarzania. Aż narzuca się podejrzenie, że ma ku temu jakieś szczególne predyspozycje: Mona Liza z wąsami, Mona Liza Warhola, Mona Liza Simpson, Mona Ogg, a w dobie komputerowych programów graficznych nieskończona liczba „Monaliz”. Mogłaby zostać artystyczną patronką modelek z kolorowych czasopism, którym niemal automatycznie dorysowuje się okulary i zarost (a przy większej kreatywności także i inne atrybuty). Po obejrzeniu całej galerii parodii obrazu w Internecie sięgam po wiersz, który utkwił gdzieś w mojej pamięci: Mona Liza Zbigniewa Herberta. Klasycyzm. Czy wobec tego bohaterka obrazu została tutaj potraktowana klasycznie czy znowu mamy do czynienia z przetworzeniem surowca? Warto wybrać się w podróż przez wiersz w celu udzielenia odpowiedzi.
czył, chociażby pośrednio, zła wojny. Do Mona Lizy idzie przez baśnie dzieciństwa, teksty kultury, to co się przyjmuje jako aksjomaty. Przez czas młodości szedł bez celu. Dopiero, gdy poznaje kulturę, potrafi się określić. Odkrywa swój cel, wchodząc do Luwru („wodospady schodów / wiry morskich skrzydeł / i barokowe niebo”), który można traktować jako symbol kultury europejskiej, niemal świątynię, w której znajdują się znane dzieła o kluczowym znaczeniu dla naszej cywilizacji. Dlatego słowa „szedłem […] do ciebie” są oddzielone. Widoczny jest kontrast między pierwszym okresem w jego życiu, w którym po prostu wędrował, i drugim – kiedy potrafił określić, do czego dąży. Podmiot staje przed obrazem w tłumie turystów. Po długiej pielgrzymce Mona Lizę określa mianem „Jeruzalem w ramach”. Rzeczywiście do tego portretu, jak do każdego znanego dzieła sztuki, kierują się tłumy turystów, nawet tych, którzy nie interesują się sztuką. Chodzi o symbol, o znak rozpoznawczy. Tłum cieszy się, że może obejrzeć dzieło powszechnie znane. Potem zrobi zdjęcie, po powrocie pokaże bliskim i obowiązkowo wrzuci na Facebook. Tłum w przeciwieństwie do podmiotu nie pielgrzymuje. Mona Liza nie stanowi dla niego Jeruzalem. W kulturze żydowskiej miasto to, które wybrał sam Bóg, uchodzi również za miejsce poznania Absolutu. Podmiot liryczny przybywa przed dzieło nie po to, by zrobić zdjęcie czy zachwycić się przez kilka chwil. Przychodzi, aby odkryć tajemnicę. Może dlatego można wyczuć nutę goryczy, gdy nazywa wycieczkę „gęstą pokrzywą”. Podmiot staje „na brzegu purpurowego sznura / i oczu”. Sznur oddziela go od tajemniczej damy, stanowi granicę poznania. Purpura może symbolizować dostojeństwo Droga do celu Włoszki, ale również żałobę, smutek związany ze świadomością, że Zbigniew Herbert w wierszu pt. Mona Liza porusza problem dręczą- podmiot nie pozna tajemnicy dzieła. Oczy stanowią narzędzie pocy wielu odbiorców dzieła Leonarda da Vinci. Bohaterką utworu jest znania zmysłowego, ale to oczy wyobraźni sprawiają, że pokonuje Mona Liza, ale również Tłum zwiedzający Luwr, który stanowi nie- on granicę epistemologiczną. zbędne tło dla sytuacji lirycznej. W takim miejscu nie może być pusto. Rozmowa z niemą W pierwszej strofie podmiot mówiący opisuje swoją podróż. Szedł „przez siedem gór granicznych, kolczaste druty rzek i rozstrzelane Bohaterka wiersza uporczywie milczy. Utwór dzieli się na kwestie lasy”. Te słowa mogą wskazywać na pewien kontekst biograficzny. mówione do Mona Lizy i na myśli podmiotu, do których Włoszka Epitety przywołujące na myśl obrazy drugiej wojny światowej, natu- nie ma dostępu. Ten dualizm wypowiedzi przedstawiony został graralnie nawiązują do młodości poety. „Siedem gór granicznych” można ficznie – myśli są wysunięte w prawo. Pierwsze słowa, których pododnieść do jego licznych podróży. Konwencja baśniowa „za siedmio- miot głośno nie wypowiada, „no i jestem/widzisz jestem”, wydają się ma górami…” wskazuje na okres dzieciństwa. Jednocześnie warto być jednocześnie westchnieniem po długiej drodze oraz być może pamiętać o uniwersalnym wymiarze tych kontekstów. Druga wojna wyrzutem bezgłośnym, że nie wierzyła, iż dotrze do niej. Większość światowa stała się wspólnym doświadczeniem całej Europy, zaciąży- słów, które podmiot kieruje bezpośrednio do Giocondy, zaczynają ła na naszym myśleniu oraz rozumieniu człowieka i kultury. Biografia się od „no i jestem”. Stanąwszy przed dziełem nie wie, co powiedzieć, autora narzuca się przy czytaniu wiersza, jednak esencją podmiotu powtarza tę samą formułę. Jest osamotniony w swoim pielgrzymomówiącego jest jego usytuowanie w konkretnej przestrzeni i określo- waniu, tylko on dotarł do celu. Ci, którzy również postanowili, że odnym czasie. To uczestnik kultury europejskiej, który poznał i doświad- kryją tajemnicę Włoszki, nie dotarli z niewiadomych przyczyn. Słowa Ilustr. Katarzyna Domżalska
55
Eseje
Ilustr. Katarzyna DomĹźalska
„no i jestem” wskazują również na to, że Gioconda spodziewała się przybycia osoby wypowiadającej się w wierszu. Pielgrzym w obrazie W myślach „ja” liryczne opisuje Mona Lizę. Z jednej strony znajduje się w obrazie, ponieważ widzi z perspektywy osoby stojącej między plecami kobiety a tłem. Z drugiej jednak – patrzy z zewnątrz. Być może wskazuje to na przestrzeń snu, w której nie panują prawa fizyczne. Pielgrzym jednak uzyskuje wyższy stopień poznania. To, co my widzimy jako rozmyte tło, on postrzega wyraźnie. Potrafi konkretnie wskazać drzewo. Mimo tych szczegółów nadal ogląda Mona Lizę jak przez mgłę („między czarnymi jej plecami / które są jakby księżyc w chmurze”). Podmiot, jak wielu badaczy zafascynowanych Giocondą, stara się odkryć jej tajemnicę. Enigmatyczny uśmiech Mona Lizy jest głęboko zakorzeniony w naszej świadomości. Stanowi on jednak zaledwie jedną z wielu tajemnic, które okrywają portret namalowany przez Leonarda da Vinci. Kim była ta Włoszka? Co symbolizuje jej uśmiech? Kto zlecił namalowanie portretu? Jednak to kultura narzuca nam myślenie, że kobieta na obrazie Leonarda da Vinci kryje nieskończoną liczbę niejasności. Uczestnik kultury z Tłumu zgodzi się z tym przekonaniem bez względu na prawdę. Być może nie zawsze próbuje łatać przysłowiową dziurę w całości, ale z pewnością jej szuka lub po prostu przyjmuje, że ona jest. Na obrazie widać przerwę między wskazującym a środkowym palcem prawej ręki kobiety, tak jak zaznacza pielgrzym. Może to być związane z kolejnym sekretem Mona Lizy – podmiot liryczny na wszelki wypadek podaje przypadkowe, losowe wyjaśnienie, niekoniecznie prawdziwe. Treść wytłumaczenia jest nieistotna; ważne, że bruzda została wypełniona. Podmiot liryczny staje w opozycji do Giocondy. On jest żywy, dynamiczny, ale też śmiertelny. Kontrastują ze sobą – Mona Liza symbolizuje nieśmiertelność sztuki. Czas jej nie dotyczy, podczas gdy podmiot jest od niego uzależniony. Ona jednak, tkwi w swoich
granicach. Nie może się przemieścić, Luwr, czyli kultura, stanowi więzienie. Musi wiecznie dostosować się do tradycji. Drzewo, które podmiot zauważył, okazuje się być „drzewem życia”. Motyw ten nawiązujący do tradycji biblijnej, przywołuje obraz rajskiego drzewa poznania dobra i zła. Podmiot zatem staje na granicy epistemologii. Gioconda jednak pozostaje odwrócona plecami, a między nimi „miecz leży / wytopiona przepaść”. Oddzielająca przepaść nie powstała naturalnie, została wytopiona przez kulturę. Ludzie sami stawiają pytania, na które nie potrafią odpowiedzieć, szukają tajemnic, których nie są w stanie wyjaśnić, stawiając tym samym mur dzielący rzeczywistość i sztukę. Podmiot, wzburzony tym faktem, wywyższa się nad milczącą postacią: „to ja jestem / wsparty w posadzkę / żywymi piętami” i zaczyna opisywać „tłustą i niezbyt ładną Włoszkę”. Tajemnice nie muszą wcale istnieć, obraz może być zwyczajny, jak każdy inny, a jednak w kulturze się wyróżnia („jej puste ciała woluminy / są osadzone na diamentach”). Zbigniew Herbert w swoim wierszu opisuje, jak często człowiek pozostaje bezradny wobec niemożności poznania. Obraz Leonarda da Vinci stanowi inny świat. Ludzie również dążą do poznania innej rzeczywistości – przestrzeni metafizycznej, lecz podobnie jak w portrecie Giocondy, Artysta naszego świata rozmył barwy. Herbert nie przetwarza surowca, jakim jest Gioconda. Nie ukazuje jej statycznego, dogmatycznego piękna, tak często narzucanego przez kulturę. Z drugiej strony nie zniekształca jej, nie domalowuje wąsów, nie nadaje innej twarzy. Pozostawia nienaruszoną, taką, jaka jest. Ogląda z różnych stron, staje za plecami. Tworzy relację między Europejczykiem dwudziestego wieku a szesnastowiecznym dziełem sztuki. Dlatego ten klasycyzm, zasygnalizowany na początku rozważań i wielokrotnie stanowiący „łatkę” przyczepianą poecie, jest raczej dialogiem z epokami złotej proporcji. Nie jest negacją ani przetworzeniem, nie jest również pustym zachwytem. Stanowi raczej pielgrzymkę, rozmowę z niemą oraz wejście w relację ze sztuką w celu zrozumienia człowieka.
57
Eseje
Patoliteratura Karol Moździoch
I
stnieją na świecie książki, których czytać nie warto albo się po prostu nie chce. Są też takie, których czytać się nie powinno – po ich przyswojeniu okazuje się dość szybko, że oferują jedynie fałszywe wzruszenia. Jeśli przyjąć założenie, że każda ludzka opowieść jest swojego rodzaju literaturą, wtedy można w nią wliczyć film, a także po prostu opowiedzianą przez kogoś anegdotę. Telewizja ostatnio zaoferowała „atrakcję” w postaci „Świętych z Bostonu” – relacje ze scen morderstw, detonacji i strzelanin – miliony widzów za dotknięciem różdżki. Fascynacja patologią i psychotycznością osiąga obecnie apogeum i człowieka nowożytnego zaczyna coraz bardziej gnębić pytanie: czy ja naprawdę tego potrzebuję? Z pierwotnie najmniejszych grup społecznych, jakimi były rodziny i klany, ludzkość powoli wyrosła na siedmiomiliardowe społeczeństwo – odtąd siłą narzuca się przynależność i odpowiedzialność za grzechy ludzi z całego globu. Czy sztuka, a szczególnie słowo, potrafi nieść ze sobą jeszcze jakieś wartości poznawcze prócz wstrząsająco-rozrywkowych? Wydaje się, że trzeba się w życiu parę razy nabrać, by zrozumieć, że nie zawsze, gdy otworzymy książkę, wpłyniemy na głębokie wody filozofii i historiozofii – często sięga nam ona jedynie do kostek. OwIlustr. Joanna Krajewska
szem, literatura jest skrajnie osobista i to, co w tej głębinie znajdziemy, zależy przede wszystkim od nas, a nie tylko od autora. Jednak gdy na okładce znajdziemy napis ecce homo, to nie znaczy, że rzeczywiście znajdziemy go ukrytego gdzieś wśród stronic. Na początku kwietnia BBC poczuło się zobligowane podać informację, że szkocki pisarz Iain Banks oświadcza nam wszystkim „zainteresowanym”, że ma nieuleczalnego raka i nie dożyje końca roku. Dosłownie dwa tygodnie wcześniej skończyłem czytać jego powieść – Fabrykę os, debiut prozatorski z 1984 roku. Problem z nią jest taki, że ociera się z jednej strony o fascynację wynaturzeniem, a z drugiej o refleksję nad jej źródłem, a więc o augustiańskie pytanie o pochodzenie zła: czy człowiek rodzi się dobry lub zły, czy też taki się staje w wyniku (de)socjalizacji? Książkę tę można odczytać bipolarnie, podobnie jak film Urodzeni mordercy Olivera Stone’a – płytkie, rozrywkowe zrozumienie fabuły kończy się na dreszczu emocji i pustce, gdyby jednak się trochę więcej napracować, wtedy dojdzie do swego rodzaju egzaminu z człowieczeństwa z dość trudnym zestawem pytań. Przewaga tak ciemnej literatury nad rzeczywistością jest jedna – nieszczęścia nie dzieją się w niej naprawdę, oferuje nam, w zamian za zaangażo-
Eseje
wanie, fikcję pobudzającą do refleksji (gdy jej potrzebujemy) – trzeba jednak na nią spojrzeć pod kątem erudycyjnym. Akcja powieści dzieje się w Szkocji, gdzie na pewnej wyspie wraz z ojcem mieszka nastoletni Frank Cualdhame z psychopatycznymi tendencjami, które poznajemy poprzez zgrabną pierwszoosobową narrację. Jego dość groteskowe życie polega głównie na torturowaniu zwierząt mieszkających opodal – głowy królików, zabitych własnoręcznie wykonanymi rurobombami, wbija na żerdzie wraz z głowami upolowanych mew. Sama „fabryka os” to cyferblat dworcowego zegara, gdzie na każdej godzinie umieszczona jest inna pułapka dla wpuszczanej tam osy – sposób, w jaki wybierze śmierć, ma przepowiedzieć przyszłość. Tego typu magiczne rytuały zajmują większość jego codzienności, w ten sposób stara się zachować pewną równowagę psychiczną, o czym sam wspomina w swoich myślach składających się na monolityczną narrację – jego „ja” jest nie tylko centrum świata powieści, ale i jego własnego życia; jedynym przyjacielem bohatera jest karzeł Jamie, z którym od czasu do czasu spotyka się w miasteczku poza wyspą, upijając się w pubach. Frank jednak początkowo nie budzi litości, ale obrzydzenie, ostatecznie przenicowane w sympatię – dość dziwne poczucie humoru nastolatka przypomina Holdena Caulfielda z Buszującego w zbożu, którego bunt był przede wszystkim kwestią wieku. Natomiast aberracje Franka wynikają z wielu wcześniejszych czynników dających się choć trochę wyjaśnić współczesną psychologią i neurologią. Zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, charakterystyczne są na przykład dla zespołu Aspergera, który ma podobne cechy do autyzmu dziecięcego – przede wszystkim kłopoty z interakcją społeczną, które ma główna postać powieści. Nerwica natręctw z kolei należy do zaburzeń lękowych, których powodem akurat w przypadku bohatera jest stres pourazowy. Gdyby brnąć dalej – za kompulsywne reakcje odpowiedzialne jest ciało migdałowate reagujące na stres w postaci niekontrolowanych zachowań wywołanych strachem bez udziału kory nowej (a więc myślenia racjonalnego) – jest to tak zwana reakcja walki lub ucieczki (ang. fight-or-flight response), której impuls daje nagłe wydzielenie dopaminy1. Nie da się niestety w tym przypadku całkowicie zrzucić odpowiedzialności na same procesy chemiczne mózgu, czy wrodzoną chorobę umysłową. Klęska bohatera była po części wynikiem nieszczęścia, które wydarzyło się we wczesnym dzieciństwie. Frank został zaatakowany przez swojego psa, który miał odgryźć jego narządy płciowe (których nie miał). Samo to wydarzenie miało miejsce, jednak dość daleko mija się z prawdą, którą postać poznaje dopiero na koniec powieści – otóż urodził się on kobietą. Po incydencie jego ojciec postanowił podawać mu męskie hormony poprzez przyrządzane zawsze przez niego jedzenie. Psychika jego syna została więc zdeformowana jego własną – zamienił Franka w mężczyznę, ponieważ to właśnie płeć żeńska, w postaci żony, w jego mniemaniu, zrujnowała mu życie. W finale powieści wyznał, że był to tylko „eksperyment”. Nasze ostateczne postrzeganie psychopatycznego bohatera jest więc ambiwalentne. Jest on kaprysem swojego ojca i złośliwego losu. Zmiany w psychice są na tyle dalekie, że Frank posuwa się aż do trzech morderstw popełnionych na koledze, kuzynie i córce znajomych jego rodziców. Mordów zaczął dokonywać odkąd skończył sześć lat – jako dziecku udało mu się uniknąć kary (jego narodziny nie były nawet zarejestrowane przez ojca-hipisa w urzędzie, miał więc nie podlegać jurysdykcji). Podobną anormalnością wykazuje się jego starszy brat Eric, którego choroba psychiczna zaczęła się od traumatycznego przeżycia – był on 1
Szczegółowo opisuje to Daniel Goleman w książce Inteligancja emocjonalna.
na stażu w szpitalu dla dzieci niepełnosprawnych. Dziecko, którym się zajmował, miało płytkę zastępującą niewykształconą kość czołową chroniącą mózg. Pewnego dnia podopieczny nie reagował na bodźce – Eric odkrył, że za płytką zalęgły się larwy much powoli zjadające jego mózg. Stres pourazowy doprowadził go do choroby umysłowej, której owocem było podpalanie okolicznych psów. Okrucieństwa ukazane przez Banksa, zamiast trwożyć, pytają, gdzie leży odpowiedzialność i źródło tej przemocy. Za pomocą makabrycznej fabuły i finału powieści autor wyraźnie wskazuje na ludzi wokoło, w tym przypadku ojca stanowiącego w zasadzie jedyną mikrospołeczność znaną bohaterowi. Wiadomym jest również, że pamięć i plastyczność mózgu umożliwiają późniejsze rozprzestrzenianie się efektów traumy na wiele aspektów życia człowieka. Oglądając Urodzonych morderców Stone’a, można stanąć przed podobnym rozdrożem jak u Banksa. Bez przymrużenia oczu trudniej jest dostrzec, że autor ma na myśli coś więcej niż tylko rozrywkową gloryfikację przemocy. Zagadnienie jest tu jednak nieco inne – reżyser celowo wskazuje na bezmyślną i klasyczną już fascynację mediów seryjnymi zabójcami, powoli budującą dyskomfort wśród współczesnych społeczeństw. Sam film z 1994 roku, mimo że zwracający uwagę na nieodpowiedzialność dziennikarzy, zainspirował między innymi Erica Harrisa i Dylana Klebolda do masowego zabójstwa w Columbine (wymienia się aż około czternastu przypadków, gdy sprawcy powoływali się na ten film jako inspirację do popełnienia morderstw). Medialna koncentracja na zdarzeniach patologicznych przekłamuje realia – epizodyczność może błędnie zostać postrzegana jako stan faktyczny i budować fałszywy obraz stanu rzeczy (w literaturze tak niechlubną rzeczywistość przedstawia na przykład książka Jacka Hugo-Badera Biała gorączka, który relacjonuje podróż po Rosji, skupiając się wyłącznie na aberracjach, będących zaledwie ułamkiem). Filmowy Wayne Gale i jego program Maniacy Ameryki biją rekordy popularności (bo „grunt to zbudzić napięcie, […] oczekiwanie”), gdy stara się on zaaranżować wywiad z parą morderców. Gdy już do niego dochodzi, Mickey mówi wprost, że każde dokonane morderstwo umożliwia mu oświecenie, a sam siebie nazywa „urodzonym mordercą” (ang. natural born killer). Jednak ani on, ani Mallory nimi się nie urodzili – Stone, podobnie jak Banks, znajduje źródło przemocy w nadużywaniu jej przez rodziców, co zaowocowało w wieku dorosłym stresem pourazowym i popełnionymi zabójstwami. Świadectwo o dokonanych przez nich mordach zostaje ostatecznie uwiecznione przez telewizję, docierającą do miliardów ludzi. Nie ona sama jest winną przemocy na świecie, ale z pewnością umie ją wyzwalać – psycholog Philip G. Zimbardo w książce Efekt Lucyfera dochodzi do wniosku, po przeprowadzeniu eksperymentu więziennego w Stanford w 1971 roku, że każdy człowiek ma w sobie potencjał do popełnienia, w sytuacji zagrożenia, absolutnego zła. Sztuka ma to do siebie, że sens nie jest podany wprost i zbyt lekkomyślne jej odbieranie może mieć po prostu odwrotny skutek – zamiast rozwijać pobudza. Tak się niejednokrotnie stało w przypadku filmu Stone’a. Przesadne zainteresowanie ciemną stroną życia, której tak naprawdę osobiście znać nie chcemy, powoli degraduje nasze poczucie bezpieczeństwa w społeczeństwie. Amerykański satyryk Stephen Colbert w swoim programie The Colbert Report zauważył, że ataki bombowe w Bostonie miały w założeniu skrzywdzić jego mieszkańców, ale dokonały również czegoś innego – pokazały, jak tamtejsza społeczność potrafi szybko się zmobilizować i ruszyć do pomocy poszkodowanym. Psychopatologia nawet w jego mniemaniu powinna więc uczyć, a nie bawić i szokować. Nieistotne jest jej źródło, ale nasza odpowiedź na nią.
57 59
A w bezsensie tkwi bowiem sens głęboki... Magdalena Zięba
K
ocham absurd. Życie bez niego byłoby nudne jak flaki z olejem, a te jak wiemy nie są ani smaczne, ani zdrowe. Absurd można rozumieć z perspektywy pesymisty jako pozbawione treści ludzkie istnienie, zmierzające donikąd po bezdrożach bezsensu. Ale można też w niedorzecznościach i nonsensach dostrzegać swoisty lek na zło świata. W sytuacjach, których nie można ogarnąć rozumem, warto odnieść się do mojego ulubionego motywu, czyli kota wytaczającego arbuza z jeziora. Otóż taki kot sunie brzegiem jeziora, jego cień romantycznie pada na piaszczyste podłoże, naprzeciwko kota znajduje się zaś arbuz, będący obiektem wytaczanym (z tego jeziora). Czyż nie jest to najpiękniejsza i najbardziej absurdalna metafora życia, o jakiej kiedykolwiek słyszeliście? Znaleziona oczywiście w internetowym śmietniku przez J., która śledzi wśród kotów wszelkiego formatu podobieństwa do mnie. I chyba właśnie w tym kocie znalazła najwyższy stopień pokrewieństwa. Julio Cortázar był jednym z pisarzy, który widział bezbrzeżny absurd świata i to właśnie on stwierdził, że „tylko żyjąc absurdalnie, można wyłamać się z tego bezgranicznego absurdu”. Stwierdzam jednak, że trudno żyć w sposób całkowicie absurdalny w świecie zracjonalizowanym i poddanym dziwacznym regułom, do których przestrzegania nie zobowiązuje nas ani moralność, ani żadna inna siła wyższa. Nie da się, chociażby nie wiem jak mocno się człowiek starał, wprowadzać w życie absurdu, jeśli on jest wszechobecny! Sytuację najlepiej ilustruje popyt na kabarety, które wcale nie muszą się szczególnie starać, aby wprowadzać w swoje skecze elementy czarnego humoru – on sam po prostu
Ilustr. ER
się do nich wciska. Dotychczas byłam niczym dziecko we mgle i naiwnie wyobrażałam sobie, że Polska to ojczyzna absurdu i już nic nie jest w stanie nas przebić w produkowaniu życiowego kabaretu. Jak zwykle realia są dla mnie pełne niespodzianek i niosą ze sobą same zaskoczenia. Otóż, okazuje się, że Wielka Brytania króluje w rankingu na najbardziej absurdalną racjonalność. W Anglii należałoby oczekiwać, że otaczające morze będzie się wkradać do domów drzwiami i oknami. Zwłaszcza w upalne dni, jakie ku zaskoczeniu zahartowanych wyspiarzy zagościły również w tym deszczowym kraju, oczekiwania wzrosły niebotycznie. Po wizycie nad południowym i północnym brzegiem morskim, postanowiliśmy jednak oprzeć się mainstreamowym ciągotom i wybrać się z T. nad jeziora. Przeszukując Google Maps, T. znalazł mały obszar zbiorników wodnych, widoczny co prawda jedynie w bardzo dużym powiększeniu, ale aspirujący do bycia krainą jezior. Tereny o sielankowej nazwie Cotswold Water Park, kuszą wielorakimi atrakcjami, ale przecież jeziora to jeziora – pomyśleliśmy – będziemy sobie siedzieć na kocyku i pluskać się w wodzie. Zabraliśmy zatem kocyk i wyruszyliśmy do Cotswold. Jezior co prawda nigdzie widać nie było, więc zdziwiliśmy się, kiedy okazało się, że oto już jesteśmy na miejscu. Nieustraszeni ruszyliśmy na poszukiwanie kąpieliska... I tutaj, moi drodzy, zaczyna się dramat. Oto na całym obszarze, bądź co bądź, malowniczego obszaru znalazło się jedno jedyne miejsce z wąziutkim paskiem odgrodzonym bojami, gdzie oficjalnie panowało przyzwolenie na pływanie. Pierwszy dzień spędziliśmy więc tam, przesiadując pod drzewem w oparach dymu grillowego oraz akompaniamentu
muzycznego z telefonów komórkowych, od czasu do czasu mocząc tyłki w mętnej wodzie. Drugi dzień miał przynieść dziką radość z eksploracji nieobjętych oficjalnymi nakazami i zakazami wód! Niestety, w Anglii nie istnieje w ogóle coś takiego jak ładne jezioro bez oficjalnych tablic z nakazo-zakazami. W Anglii wszystko jest ogrodzone albo prywatne, albo po prostu zajęte przez takich desperatów jak my. Kolejny dzień spędziliśmy zatem na poszukiwaniu strzępka trawy i skrawka wody, a kiedy w końcu je znaleźliśmy, odkryliśmy na miejscu kawałki potłuczonej butelki po Wyborowej... Aby jednak zakończyć tę jakże nudno absurdalną opowieść, wróciwszy do Oxfordu, postanowiliśmy orzeźwić się nieco innym niż Wyborowa alkoholem. Wizyta w Tesco utwierdziła nas jednak w przekonaniu o bezsilności wobec reguł rządzących ludzkimi umysłami. Jeśli kiedykolwiek wybierzecie się do Tesco na Abingdon Road w Oxfordzie, pamiętajcie – nie zostaniecie obsłużeni, jeśli jesteście w parze z osobą, która nie ma przy sobie dokumentu potwierdzającego, że jest pełnoletnia (czyli: z dzieckiem albo z kimś takim jak ja). Sprawdziliśmy nawet przepisy – obowiązujące prawo zezwala na odmówienie sprzedaży alkoholu osobie, która wygląda na mniej niż 25 lat. I wiecie co?! To wspaniałe wiedzieć, że wygląda się tak młodo (a ja, głupia, już nakupiłam preparatów przeciwzmarszczkowych)! Ta opowiastka nie jest oczywiście powalająca, ale przy poziomie desperacji, jaki nami wtedy kierował, wszelkie przeciwności losu jawiły się nam jako straszliwy absurd. Wystarczy więc go dostrzegać i już więcej nic nie będzie ani nudne, ani zwykłe, ani nawet bezsensowne. Sensem bowiem jest nonsens i nawet nie trzeba się zbytnio z niego wyłamywać. Co za ulga!
Plagi (Avatar?) Szymon Makuch
P
rawo autorskie to urzekająca problematyka. Nic tu nie jest pewne, nie wiadomo do końca, co kto może zrobić, a przy tym każdy z nas mniej lub bardziej musi się z nim stykać, począwszy od zwykłego poruszania się w sieci, przez kopiowanie obrazków na swoje facebookowe profile, a skończywszy na poważnych sprawach zawodowych czy podpisywaniu umów wydawniczych. Jakakolwiek praca w mediach czy sztuce wymaga wielkiej ostrożności, gdyż wielokrotnie w życiu można się natknąć na zarzuty naruszenia czyichś praw autorskich. I potem trzeba zrywać okładki nowej książki, ponieważ okazało się, że grafik niechcący zainspirował się czyimś plakatem, ewentualnie walczyć przed sądem, tłumacząc, że gra Donkey Kong wcale nie jest plagiatem filmu King Kong z lat 30. (taką sprawę rzeczywiście rozpatrywał amerykański sąd niedługo po premierze legendarnej gry, w której debiutował nie kto inny jak Mario). Czasem próbuje się nam przybliżać zasady rządzące prawem autorskim. Robią to dziennikarze, prawnicy, czasem politycy. Bywa z tym wesoło, gdyż od znanego dziennikarza muzycznego z TVP usłyszymy głównie, że ściągając muzykę z Internetu kradniemy czyjegoś Aston Martina. Natomiast Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego wydało swojego czasu komiks edukacyjny. Jeden z jego bohaterów jest smutny, gdyż rodzice zniszczyli jego marzenia, zabraniając mu być artystą, by nie umarł z głodu. Na szczęście bohater ma koleżankę, która opowiada mu o prawie autorskim. I okazuje się, że chłopak jednak może być sławny i bo-
gaty. Sam komiks nie podaje zbyt wiele rzetelnej wiedzy, choć niewątpliwie piękne jest przedstawienie mężczyzn kserujących książki jako piratów-cwaniaczków, którym blisko w sumie do disneyowskich Braci Be. Ostatnio zaciekawiła mnie sprawa Rogera Deana. Ten angielski grafik stworzył wiele okładek dla zespołów rockowych, m.in. Yes, Asia czy Uriah Heep. Tworzy on bardzo specyficzne pejzaże, o charakterystycznym stylu, z formami geologicznymi, które w naturze nie występują. Dean najwidoczniej obejrzał ostatnio Avatara Jamesa Camerona i uznał, że w krajobrazach planety niebieskich zbyt dużo jest podobieństw do jego twórczości. A zatem plagiat! Autor chce ponad 50 milionów dolarów, a także rozpowszechnienia informacji o jego autorstwie i zmian w samym filmie. Twórcy hitu zostali już pozwani po raz czwarty, choć wcześniej sprawy dotyczyły scenariusza i rzekomych inspiracji w cudzych tekstach literackich (aż dziw bierze, że procesu nie wytoczył twórca Pocahontas). Ciekawy jestem rozwiązania tego procesu. Amerykański sąd będzie rozstrzygał m.in. czy różne głazy wiszące w powietrzu i inne baśniowe elementy są własnością Deana, czy jednak można mówić co najwyżej o inspiracjach. Te drugie nie powodują naruszeń czyichś praw, ale zawsze trudno ocenić, gdzie przebiega granica. Z tymi procesami prawnoautorskimi niestety jest pełno problemów. Sądy teoretycznie muszą przeanalizować różne sprawy. Część z nich bywa oczywista i nie podlega dyskusji, jak niektóre włoskie podróbki hitów kinowych z lat 80. W wielu jednak przypadkach zarzuty bywają absurdalne. Pewna pisarka chciała pozywać twórców filmu Cieka-
wy przypadek Benjamina Buttona, który miał być plagiatem jej powieści. Nie odnotowała zapewne, że dzieło było adaptacją opowiadania napisanego przez F. Scotta Fitzgeralda w 1922 r. W polskiej prasie już dwukrotnie natknąłem się na przekonywanie czytelników, że Harry Potter to nic innego jak plagiat Akademii Pana Kleksa. Żeby było weselej, autorzy tekstów twierdzili, że Rowling studiowała polonistykę, a filmy oparte na powieściach Jana Brzechwy były wyświetlane w angielskich kinach i stąd dzisiejsza milionerka musiała zaczerpnąć inspiracje. Idąc tropem tych zarzutów (wskazujących tak bulwersujące zbieżności, jak magiczna szkoła, młody bohater, starszy pan profesor i mówiące zwierzęta), należałoby jasno i zdecydowanie wskazać, że połowa gier RPG rozgrywających się w świecie fantasy to plagiaty Tolkiena. Wesoło było również z zarzutami Richarda Leigha i Michaela Baigenta, autorów słynnej pracy Święty Graal, Święta Krew, na bazie której wytworzono teorie o potomstwie Jezusa z Marią Magdaleną i pochodzeniu dynastii Merowingów od Chrystusa. Autorzy ci chcieli wnosić pozew o naruszenie praw autorskich przeciwko Danowi Brownowi, który wykorzystał te teorie w swoim Kodzie Leonarda Da Vinci. Jest to o tyle zabawne, że wspomniani pisarze tworzyli swoją publikację jako pracę naukową, historyczną, a nie powieść fikcyjną. Nie wiem, jak zakończy się sprawa Avatara i Richarda Deana, ale z pewnością będzie ciekawa. Bez wątpienia nie padły tu zarzuty całkowicie absurdalne, niemniej jednak pojawi się tu kolejny raz problem definiowania inspiracji i plagiatu. Wątpię w zwycięstwo grafika, ale wymiar sprawiedliwości lubi zaskakiwać nie tylko w Polsce.
61
Reżyserze! Gdzie jesteś? Michał Wolski
O
statnimi czasy mam pewien problem z chodzeniem do kina. Z początku wydawało się, że jest to problem marginalny, nieistotny, mało drażliwy, ledwie zauważalny, w nikłym tylko stopniu wpływający na satysfakcję płynącą z obcowania ze sztuką filmową. Ale im więcej czasu spędzałem na sali kinowej, im bardziej zagłębiałem się w mniej lub bardziej frapujące światy przedstawione, im dłużej obcowałem z fantastycznymi nieraz bohaterami, mój problem począł się nasilać. Coś przestawało grać. Zacząłem się zastanawiać, gdzie leży przyczyna mojego niepokoju, moich wątpliwości, mojego rozdrażnienia – te bowiem odczucia towarzyszyły mi coraz częściej. Coś było nie tak. Wreszcie doszedłem do sedna sprawy. Mam problem z reżyserami. Nie wiem, czy dopiero teraz to zauważyłem, czy jest to coś dla kinematografii nowego, ale gdzieś na przestrzeni ostatnich – bo ja wiem? – kilkunastu lat z funkcją reżysera coś się stało. Nie przeczę, i wcześniej zdarzały się filmy emocjonalnie obojętne i zdarzali się reżyserzy, którzy reżyserami byli jedynie z nazwy. Wtedy jednak – mam wrażenie – tak uprawiane reżyserstwo ograniczało się do filmów o bardzo ograniczonym budżecie (co swoją drogą miało nieraz zbawienny wpływ na inwencję twórczą, a co za tym idzie – samego reżysera) albo rozcieńczonych popłuczyn kina gatunków, wymuszonych przez wytwórnie sequeli i innych mało atrakcyjnych konceptualnie dzieł. Kto pamięta reżysera Gliniarza z Beverly Hills 3? Albo Krytycznej decyzji? No właśnie. Zwykle po drugiej stronie tego obrazu zwykło się przedstawiać kino autorskie, gdzie reżyser (sam lub na spółkę z obsadą) odciskał
Ilustr. ER
wyraźne piętno charakterystycznego dla siebie sposobu prowadzenia filmowej narracji, tworzył dzieła wymagające intelektualnie albo odświeżające jakiś gatunek filmowy. Oczywiście, nie każdy jest Peterem Weirem, Terrym Gilliamem czy Woodym Allenem, ale można być też Martinem Scorsese, Dannym Boylem albo Davidem Fincherem. W przypadku takich reżyserów filmy ogląda się nie tylko dla fabuły, ale też – i nieraz jest to czynnik decydujący – dla autora obrazu. Rzecz w tym, że dzisiaj kino tzw. autorskie i kino popularne przestały być – o ile kiedykolwiek były – wykluczającymi się kategoriami. Świetne kino atrakcji może być swobodnie polem manewru dla większej artystycznej ekspresji, czego dowodem są chociażby filmy Christophera Nolana, w czym celuje Joss Whedon, co cechuje chociażby obrazy J.J. Abramsa. Oczywiście zdarzają się sytuacje odwrotne, jak filmy Stephena Sommersa, ale tak było zawsze. Z czym więc mam problem? Ano z tym, że obok obrazów tego typu mam wrażenie coraz większego operowania sztancą. To oczywiście nic nowego, scenariusze w Hollywood pisze się w oparciu o schematy już od kilkudziesięciu lat, na tym opiera się większość kina atrakcji i kina gatunków, widz dzięki temu wgrywa sobie pewne konwencje, które potem – mniej lub bardziej nieświadomie – nakłada sobie na kolejne filmy i jeśli mu się zgadza – czerpie z nich frajdę. Rzecz w tym, że sztanca przedostała się poza formuły scenariuszowe i rzuciła się na narrację filmową. Mówiąc krótko: to, co kiedyś było emocjonalnie obojętne i miało niski budżet, teraz coraz częściej ma budżet wysoki, w tym masę funduszy na promocję i drugą masę na prawa do adaptacji różnych mniej lub
bardziej poczytnych tekstów kultury. Za tym idzie również firmowanie nazwiska, nierzadko już jakoś tam istniejącego w świadomości przeciętnego kinomana. Problem polega na tym, że mając kolosalny budżet i jakiś tekst do zrealizowania – na przykład adaptację książki – jakoś bardzo mało robi się, aby nadać filmowi właściwą mu autonomię. Ewentualnie robi się tak, jak zrobił Jackson z Hobbitem – przestawia się wątki i zmienia motywacje bohaterów, w praktyce uzyskując zupełnie nową jakość, podpierającą się marketingowo hasłem „ekranizacja”. To jeszcze pół biedy, Jacksonowi się jakoś tam udało, przynajmniej w pierwszej części. Ale jak spojrzymy na Życie Pi w reżyserii Anga Lee, nie dostajemy ani pół grama więcej emocji niż po lekturze książki Yanna Martela. Wszystko jest niemal jeden do jednego. Jest ślicznie – owszem. Ale tak samo ślicznie było w książce. A dodatkowo chęć transparentnej narracji pozbawiła film jakiegokolwiek typowego dla reżysera zadzioru. Skutek jest taki, że jeśli ktoś miał w rękach książkę (bardzo dużo ludzi miało), to z filmu nie wyniesie nic. Ale kardynalnym filmem tego typu jest nowy Superman, czyli Człowiek ze stali. Tutaj realistyczna narracja i metodyczne tempo kręcenia kolejnych scen każą przypuszczać, że reżyser naczytał się komiksów, powycinał z nich poszczególne kadry, ułożył w scenorys, ustawił kamerę i poszedł na piwo, podczas gdy ekipa kręciła, co kręciła. Obsada dwoi się i troi, ale w efekcie jest niczym więcej niż grupką postaci na ruchomych obrazkach sklejonych niezbyt skomplikowaną fabułą. A gdzie reżyser? Gdzie jakiś pomysł? Nic. Bieda i brak koncepcji. I boję się, że kino atrakcji będzie w tę stronę zmierzać coraz częściej.
No More Tears Marcin Pluskota
A
nie fajniejsza by była młoda studentka? – zapytał mnie kolega. Wcześniej wyraziłem radość z powodu obecności sędziwej pani za ladą. Sytuacja przedstawiała się tak: w lokalu zakupiłem dwa kieliszki wódki, obsłużyła mnie starsza barmanka, taka dość niska, korpulentna, starsza pani jak ze zdjęcia Narodowego Archiwum Cyfrowego. Pewnie trzymała oszronioną butelkę, nie uroniła ani kropelki, poczęstowała mnie promocyjnym wypiekiem. Zrobił na mnie wrażenie jej profesjonalizm i otwartość na klienta. A ten mój kolega, ten z którym piłem wódkę, wolałby za szynkiem widzieć studentkę. Co więcej – ładną studentkę. Ja bym się oczywiście nie obraził widząc za barem parę ślicznych i dużych oczu, ale starsza barmanka w tym momencie mojego życia potrzebna mi była bardziej. Na zdrowie. Alkohol czyni człowieka brzydkim – groteskowo wykrzywia mu twarz. Najpiękniejsi dżentelmeni z reklam, potraktowani alkoholem, tracą swoją najpiękniejszość, tracą piękno, stają się normalni i ostatecznie brzydcy – pijani. Dlaczego droga do szitfejsa zaczynać ma się od estetycznego oszustwa pary wielkich, ślicznych, jędrnych oczu? Stara barmanka to jest strzał w dziesiątkę – trochę jak pani kucharka z przedszkola, trochę jak opiekuńcza mama, trochę jak sąsiadka. To jest osoba bez złudzeń, która przeżyła swoje i nie nalewa mi wódki z reklamowym optymizmem. Serwuje mi ją chłodno i profesjonalnie. Bez szczególnego entuzjazmu. Kolejne toasty nie doprowadzą mnie do szczęśliwej krainy. Nie taka jest prawdziwa natura wódki. Wie, że jeszcze kilka (może kil-
kanaście) kieliszków i nawalę się w trzy dupy, a jak dojdą do tego papierosy, to rano przyjdzie po mnie kac morderca. Podobają mi się takie stosunki. Takie bez ogródek. Jak zachowuje się młoda studentka za barem? Uśmiechnie się szeroko przykazanym uśmiechem, naleje kieliszek czystej wódki, której sama nigdy nie tknie (amatorka Breezera), poda mi fajki (nie pali, bo niezdrowe). To nie jest fundament do budowania partnerskich relacji pomiędzy usługodawcą a klientem. Studentka za barem jest naga, ma tylko te wielkie, przepastne, ciężkie oczy. Ale my, koneserzy alkoholu, już jesteśmy za starzy na takie wybiegi – wiemy, że z wiekiem jej oczy uschną i zwiędną. Za jakiś czas ten znienawidzony alkohol stanie się jej sprzymierzeńcem. Procenty pozwolą jej być piękną i kochaną przez całą noc. Dopiero rankiem, kiedy kur zapieje, zrobi się jej smutno. Chwyci szpilki i w potarganych rajstopach cichutko wyjdzie z obcego mieszkania. Chociaż może to będzie inna bajka. Znowu byłem po wódkę. Nie mogłem się nacieszyć z biegłości starej barmanki. Bez złudzeń i obietnic nalała wódkę, poczęstowała wypiekiem, uśmiechnęła się delikatnie. Brawo! Tak właśnie tłumaczyłem koledze całą sytuację. Kolega zwrócił mi uwagę na sprawy ważniejsze. O tym należy pisać. A nie takie gadanie o starej barmance. W skali problemów państwa stara barmanka się nie liczy. Znów nie miał racji. Badania dowodzą, że Polakom kryzys dał się we znaki i znowu więcej piją. Moim zdaniem, drogi kolego, stare panie barmanki są tym bardziej potrzebne! One wiedzą jakie jest życie, obserwowały upa-
dek komunizmu, obrady Okrągłego Stołu, reformy Balcerowicza. Może nawet dostały wypowiedzenia z wałbrzyskiej kopalni. Kto wie, komu w tym czasie polewały wódkę i co wtedy usłyszały? Przecież odpowiednio już zmiękczony człowiek siada na barowym stołu i wylewa swoje bóle. Stara barmanka stoi tuż obok, wysłucha i powie – rozumiem. Ona widziała setki, tysiące przybitych życiem pechowców, którym znowu coś nie wyszło, których kobiety zostawiły, szef wyrolował na kasę, których gnębi kryzys i niepewność jutra. Stara barmanka zna smak cierpienia. Naleje wódki i powie – rozumiem. Nie przytuli – bo wie, że nic to nie da. Nie stwierdzi – będzie dobrze – nie ma nic gorszego od złudnych nadziei. Postaw w tym miejscu studentkę. Drogi kolego, nawet by nie posłuchała. Gdzieś z boku korespondowałaby z opalonym Marco z Barcelony albo prozachodnim Mehmetem z Antalyi. Przy barze siedziałbyś sam. Spróbowałbyś tylko domagać się swoich praw! Wezwałaby policję. Studentka nigdy nie powie – rozumiem. Bo nie rozumie. Bo ją to nie interesuje, bo jest tu tylko przejazdem, bo w Hiszpanii świeci słońce. Tak mówiłem temu mojemu koledze. Siedzieliśmy w lokalu i piliśmy wódkę. Wybiła 22 – koniec zmiany. Stara wzięła torebkę i poszła w noc. Jej miejsce zajęła młoda studentka. Nalała kilka piw, kilka wódek, podała kilka paczek papierosów. Siadła ze smartphonem na stołeczku. Uśmiechnęła się delikatnie – Marco był dostępny. Zadała mu pytanie i czekała na odpowiedź. Chcieliśmy współczuć barmance, ale średnio nam to wychodziło. Duże oczy dziewczyny przysłoniły nam całą tragedię jej istnienia.
63
Street photo
Zdj. Paweł Starzec
65