Kontrast 2/11

Page 1


Sięgnij głębiej Sprawdź czy Twoje wybory łechcą najbardziej wymagające gusta! Potrafisz zaintrygować? Masz lekkie pióro i cięty język? Wiesz, gdzie się gnieździ ambitna, niezależna kultura? Sprawdź czy praca w zespole dziennikarzy – pasjonatów jest dla Ciebie?

Więcej informacji znajdziesz na www. g–punkt.pl oraz rekrutacja@g-punkt.pl Odwiedź nasz profil na Facebooku - oznajmij światu, że lubisz G – punkt i wygrywaj wejściówki do kina i na koncerty!


4

Zapowiedzi kulturalne Publicystyka Wniknąć w świat muzyki

Rozmowa z Katarzyną Zdybel | Joanna Figarska

8

Demokracja po białorusku

12

Kamienna Tęcza

16

Bez barier

18

Dzień dobry, dziś aplikuję na stanowisko...

20

Precz Szatanie (Akwizytorze)...

23

Aliaksej Serada Urszula Burek

Barbara Rumczyk Paulina Pazdyka

Szymon Makuch

Fotoplastykon

26

Kultura Od zera do milionera

30

Groza jako terapia

32

Agnieszka Oszust

Rozmowa z Łukaszem Śmiglem | Karolina Szmyt

Recenzje

34

Dział literacki

Przenikać rzeczywistość

S

iedząc w domu i patrząc przez okno możemy dostrzec zmiany, które w normalnym trybie życia są niedostrzegalne – nagle „niebo wiosenne” jest całkiem inne od „nieba zimowego”, słońce coraz odważniej świeci nam prosto w oczy. Jak często mamy czas, by zauważyć to, co się dzieje dookoła nas? Czy żeby się zatrzymać i zrozumieć cierpienie innych trzeba złamać nogę? Czy trzeba znaleźć się w trudnej sytuacji, aby przez chwilę poczuć to, czego inni doznają każdego dnia? Pytań jest wiele. Odpowiedzi szukamy jednak coraz rzadziej. W tym numerze „Kontrastu” wraz z Ulą Burek i Basią Rumczyk zwracamy uwagę na tych, którzy pomagają innym – chorym, samotnym, przerażonym codziennością. Z zapartym tchem czytamy również historię Aliakseigo Serady, młodego Białorusina, który pragnął wolnej ojczyzny i zapłacił za to wysoką cenę. Wraz z Łukaszem Zatorskim przechodzimy w kolejny literacki sen – może tym razem nie okaże się koszmarem? Po raz kolejny jesteśmy różnorodni. Co więcej, idzie wiosna – najlepszy czas na odkrywanie przyjemności związanych nie tylko z coraz dłuższym dniem.

Gra, przestroga czy nic? Relacja z „doświadczania” Watta 42 Joanna Winsyk

Jakub Wędrowycz a polska tradycja bohaterska 44 Paweł Bernacki

Między kiczem a geniuszem

46

Projekt księgi (część II)

47

Olga Górska

Łukasz Zatorski

Felietony

50

Street Photo

54

„Kontrast” miesięcznik studentów Wydawca: Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław Adres redakcji: ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław e-mail: kontrast.wroclaw@gmail.com http://www.kontrast-wroclaw.pl/

Redaktor naczelna: Joanna Figarska Zastępcy: Ewa Orczykowska, Michał Wolski Redakcja: Paweł Bernacki, Urszula Burek, Paulina Dreslerska, Adrian Fulneczek, Konrad Gralec, Szymon Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Marcin Rybicki, Agnieszka Szewczyk, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk, Fotoredakcja: Łukasz Frejek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn-Kisiel, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Eliza Orman, Teresa Raniszewska Grafika: Ewa Rogalska Konsultacja: Studio gRraphique Skład: Robert Rędziak, Ewa Rogalska, Michał Wolski

Joanna Figarska


Wielki Gus

Wyprodukowano w Polsce

P

W

od koniec kwietnia do kin wjedzie Restless – najnowszy projekt znakomitego reżysera Gusa Van Santa. Film opowiada o nieuleczalnie chorej dziewczynie, która zakochuje się w chłopcu lubiącym chodzić na pogrzeby. Niezwykłym wydarzeniem w ich życiu będzie spotkanie z duchem japońskiego kamikadze z czasów II wojny światowej. Brzmi tajemniczo, ale twórca kultowego Buntownika z wyboru na pewno nas nie zawiedzie!

filmie jedną z głównych ról odegra Eryk Lubos, poza tym wystąpi kilka aktorów, których wrocławianie znają z teatrów, a autorem artystycznej koncepcji tego dzieła jest kontrowersyjny reżyser – Przemysław Wojcieszek (Głośniej od bomb, Zabij ich wszystkich). Kino polskie (łącznie z tytułem), ale dalekie od romantycznych komedii i martyrologii. W filmie siedemnastoletni ministrant Boguś Kowalski budzi się pewnego dnia i uznaje, że komunikat, jaki chciałby wysłać światu, zawiera się w zwrocie „fuck off” i tatuuje go sobie na czole. Kiedy demolowanie budek telefonicznych i samochodów na blokowisku nie zmniejsza wściekłości, zwraca się o pomoc do „autorytetów”: księdza, nauczyciela języka polskiego i matki, wielbicielki Krzysztofa Krawczyka. Jednak nie są oni w stanie zmniejszyć jego frustracji. Zrobi to dopiero tajemnicza kobieta.

Och, Justin!

Komu dziś zależy na muzyce?

O

d 25 marca polscy widzowie będą mogli doświadczyć jedynej w swoim rodzaju przyjemności obcowania na dużym ekranie z najgorętszym towarem nastoletniego Hollywood – Justinem Bieberem. Niegdyś uczestnik szkolnych konkursów talentów i gwiazda YouTube’a, dzięki wsparciu i determinacji menedżera Scotta Brauna, stał się gwiazdą współczesnego młodego pokolenia. Biograficzny film Justin Bieber: Never Say Never wyreżyserował Jon Chu (autor Step Up 2 i Step Up 3D). Na ekranie oprócz głównego bohatera pojawiają się m.in. Jaden Smith (syn Willa Smitha), Miley Cyrus i wokalista Boyz II – Men Shawn Stockman. Można się śmiać, ale który siedemnastolatek może pochwalić się pełnym metrażem ze swoim nazwiskiem w tytule?

T

o nie prima aprilisowy dowcip – 1 kwietnia do kin wejdzie triumfator ubiegłorocznego festiwalu Era Nowe Horyzonty We don’t care about music anyway. Paradokument Francuza, Cedrica Dupire, to panorama niezależnej sceny japońskiej, od noise’u, przez industrial, laptopy, minimal, po avant-pop, której rytm nadają dyskusje muzyków przy stole. „Jedną z głównych idei było wyobrażenie sobie, że mamy do czynienia z historią science fiction, w której po katastrofie z jakiegoś powodu na Ziemi ocaleli tylko muzycy, którzy grają w wyludnionych miejscach, wieszcząc koniec świata” – opowiadał o swoim filmie Dupire.

4


Guano Apes — Bel Air

P

owrót po latach ciszy na międzynarodowych scenach i listach przebojów. Po solowym projekcie wokalistki Guano Apes – Sandry Nasic przyszedł czas na reaktywacje najsłynniejszej niemieckiej kapeli ostatnich lat. Autorzy takich rockowych hymnów jak Lords of the Boards i Open your Eyes powracają 21 marca z nowym singlem Oh What A Night, zwiastującym premierę studyjnego albumu Bel Air, którego spodziewać możemy się już na początku kwietnia. Ukaże się on także w limitowanej edycji deluxe zawierającej dwa dodatkowe nagrania, a całość wydana będzie w eleganckim opakowaniu.

Bartosz Porczyk — Sprawca

Snoop Dogg — Doggumentary

S

upergwiazdor, którego płyty wielokrotnie okryły się platyną, raper Snoop Dogg przygotowuje premierę swojego jedenastego studyjnego albumu. Doggumentary w Polsce ukaże się 18 kwietnia. „Jestem w tym biznesie od tylu lat, a wciąż kieruje mną taka sama pasja, jak gdy zaczynałem. Pragnę, by moi fani wkręcili się w moją zajawkę i usłyszeli, że dokładam starań, by dostarczać im rasową muzykę. Płyta nazywa się Doggumentary, bo opowiada o moim życiu. Dzielę się swoją muzyką i procesem twórczym z moimi fanami” – mówi Snoop.

P

odobno w nocy śni mu się, że nie ma głosu. Ale na szczęście to nie rzeczywistość, bo już 12 kwietnia światło dzienne ujrzy autorska płyta aktora Teatru Polskiego. Album Sprawca to coś więcej niż zbiór kilkunastu piosenek. To spójna koncepcyjna całość w jedenastu odsłonach, w której przewodnią ideą jest człowiek – artysta na smyczy popkultury. Zniewolony kreator zadowolenia mas, dostawca przyjemności, narrator gustów, spośród wielu twarzy wytrwale szukający jednak tej jednej ludzkiej. Zawartość krążka podkreślać będzie oryginalna sesja zdjęciowa dołączona do płyty. Już 19 kwietnia na Dużej Scenie w Teatrze Polskim odbędzie się koncert promujący płytę.

Archive — Live In Athens

L

ive In Athens to tytuł pierwszego w dyskografii DVD zespołu Archive. Koncert został zarejestrowany w Atenach w Badminton Theatre przy użyciu dziesięciu kamer HD – efekt jest imponujący. Premiera Live In Athens jest przewidziana na początek kwietnia, a zawartość krążka poza zapisem koncertu uzupełnią wywiady z Dariusem Keelerem, Dannym Griffithsem, Pollardem Berrierem, Maria Q, Dave’em Pen i Rosko Johnem.

5


Śpiewająco w Teatrze Arka

Premierowy Sztandar ze spódnicy

J

W

uż 2 kwietnia, o godz. 19:00 Teatr Arka zaprasza na premierę spektaklu Ucisz serce w reżyserii Dariusza Taraszkiewicza. Twórcy muzycznego widowiska spróbują odpowiedzieć na pytanie, co dla współczesnych ludzi znaczą takie słowa, jak być i kochać? Tekst sztuki oparty jest na biblijnych przypowieściach oraz żydowskich i ekumenicznych pieśniach. Na scenie zobaczymy: Beatę Lech-Kubańską, Agatę Obłąkowską-Woubishet, Sylwestra Różyckiego, Alexandre’a Marquezy, Jana Kota, Dariusza Bajorczyka, Macieja Sosnowskiego i Macieja Sibilskiego, a narratorce głosu użyczyła Grażyna Wolszczak.

e Wrocławskim Teatrze Współczesnym powstała sztuka o kobietach przygotowana wyłącznie przez kobiety. Sztandar ze spódnicy to spektakl oparty na dramatach, prozie, publicystyce i korespondencji Gabrieli Zapolskiej. Reżyserka i autorka tekstu – Ula Kijak – postanawia odpowiedzieć na pytanie: „Co stało się z kobiecością w czasach, kiedy mówi się o kryzysie męskości?”. Na scenie zobaczymy: Katarzynę Bednarz, Aldonę Struzik, Annę Kiecę, Renatę Kościelniak, Aleksandrę Listwan, Ewelinę Paszke-Lowitzsch, Beatę Rakowską, Agatę Skowrońską i Jadwigę Skupnik. Premiera: 16 kwietnia. Kolejne spektakle: 17,19,20,21 kwietnia. Duża Scena Wrocławskiego Teatru Współczesnego.

„Napalone Nosorożce” w Teatrze Polskim

G

oło i wesoło to znana na całym świecie sztuka Stephena Sinclaire’a i Anthony’ego McCartena opowiadająca historię grupy bezrobotnych mężczyzn, którzy wpadają na pomysł, by założyć grupę striptizerów. Jak się okazuje, sztuka rozbierania się na scenie nie jest wcale taka prosta do opanowania. „Napalonym nosorożcom” z pomocą przychodzi tancerka Wanda. Efekt ich wspólnej pracy wrocławscy widzowie będą mogli podziwiać 12 kwietnia o 17:30 i 20:30 na Scenie im. Jerzego Grzegorzewskiego. Ubrania zrzucać z siebie będą: Andrzej Andrzejewski, Henryk Gołębiewski, Paweł Królikowski, Jacek Lenartowicz, Radosław Pazura, Tomasz Sapryk i Mirosław Zbrojewicz. W rolę tancerki wcielają się Dorota Deląg i Olga Borys, a całość wyreżyserował Arkadiusz Jakubik.

Bat yam powraca na deski Współczesnego

P

od koniec kwietna wznowienie izraelsko-polskiego projektu, jakim jest Bat yam. Spektakl to kolejna w Teatrze Współczesnym próba zmierzenia się z problemem polsko-żydowskich stosunków, a raczej niedomówień, zaszłości historycznych, które do dziś rzucają cień na przyjaźń tych dwóch narodów. Projekt mający dwóch młodych reżyserów – Izraelczyka Yaela Ronena i Michała Zadarę, wzrusza i zachwyca, a to za sprawą błyskotli- wego monologu wybitnego aktora Teatru Współczesnego – Macieja Tomaszewskiego. 28, 29, 30 kwietnia, Teatr Współczesny we Wrocławiu, Scena na strychu.

6


Čapek listy pisze…

G

dy uczony człowiek wyrusza w podróż, to wiadomo, że nie czyni tego z czczej próżności, a z chęci zdobycia nowych doświadczeń. Niezwykle miło z jego strony, gdy zechce się jeszcze tymi doświadczeniami podzielić. Karel Čapek – legenda czeskiej literatury – na szczęście daje nam taką możliwość. Już 20 kwietnia nakładem W.A.B. ukażą się więc jego Listy z podróży, zajmujący zapis z wędrówki, w której rzymskie koty mieszają się z Rembrandtem, a angielska mentalność ze skandynawskimi pustkowiami.

Masterton znowu straszy

D

om Wydawniczy Rebis postanowił przypomnieć wszystkim fanom powieści z dreszczykiem Grahama Mastertona. Noc Gargulców to już czwarta wydana przez poznańskie wydawnictwo powieść mistrza horroru, która na pewno zadowoli nie tylko jego wiernych fanów, ale i tych, którzy szukają na pustkowiu współczesnej powieści grozy czegoś ciekawego. Cóż na bezrybiu i rak ryba, a Masteron należy do tych najokazalszych.

Wspominki Tatarkiewiczów

J

eden z najsłynniejszych polskich filozofów i profesorów oraz jego małżonka na pewno do zwyczajnych i nudnych par nie należeli. Przekonać się o tym możemy zaglądając do planowanej na kwiecień przez wydawnictwo Zysk i S-ka książki Teresy i Władysława Tatarkiewiczów – Wspomnienia. Dwie odrębne narracje na temat burzliwych czasów, w których przyszło im żyć – jak dla mnie zapowiada się smakowicie.

Chińskie modlitwy

Z

ainteresowania redaktorów Wydawnictwa Czarne zdają się nie mieć geograficznych granic. Tym razem zaglądają oni do Chin i prezentują swoim czytelnikom Tysiąc lat dobrych modlitw Yiyun Li – zbiór opowiadań, który pokaże jak kultura, mitologia i religia kształtują ludzką tożsamość i wpływają na nasze wybory. Zapowiada się tym ciekawiej, że akacja tekstów toczyć się będzie na Dalekim Wschodzie. Sądzę, że warto!

7


Wniknąć w świat muzyki

Fot. Bartek Babicz


Długie godziny prób, wiele wyrzeczeń, wszystko po to, by efekt był znakomity. O trudach związanych z grą na fagocie, nietypowości tego instrumentu i doświadczeniu, jakie daje współpraca z wieloma muzykami rozmawiam z Katarzyną Zdybel. Joanna Figarska Joanna Figarska: Do czego tak ostro ćwiczysz? Katarzyna Zdybel: Właśnie rozpoczynam przygotowania do konkursu fagotowego, który odbędzie się w lipcu w Finlandii. Praca w orkiestrze to jedynie mały procent tego, co robię. Póki jeszcze mogę jeżdżę dużo na konkursy, gram też solowe koncerty, oprócz tego robię doktorat na Akademii Muzycznej, co także wiąże się z jeszcze innymi koncertami. Pracuję też nad autorską solową płytą. Wczoraj (4 marca – przyp. red.) grałaś kolejny w swoim dorobku koncert. Pamiętasz najważniejszy, który do tej pory wykonałaś? Jeśli chodzi o w Filharmonię Wrocławską, to bardzo ważny był dla mnie pierwszy koncert, który tutaj zagrałam. Zaczęłam pracę trzy lata temu, od razu po studiach. Zaraz po tym jak tylko zdałam egzamin do filharmonii, był taki specjalny koncert z maestro Kaspszykiem. Był to dla mnie niezwykle istotny występ ze względu na pierwszy kontakt z tak wielkim dyrygentem. Chciałam też dobrze się zaprezentować. Bardzo miło wspominam ten koncert – to była V Symfonia Szostakowicza. Czy od najmłodszych lat chciałaś poświęcić się muzyce? Nie. Pochodzę z niemuzycznej rodziny, z małej miejscowości pod Zamościem, w której nie ma profesjonalnej orkiestry. Rodzice nie wiedzieli, czy coś z tej mojej gry będzie. Dopiero kiedy poszłam na studia, nabrałam pewności, że chcę iść w tym kierunku. Kiedy uświadomiłaś sobie, że chcesz związać swoje życie z muzyką klasyczną? Powiem Ci, że bardzo duże znaczenie w moim życiu mają konkursy. Zawsze chciałam się porównać z innymi osobami i właśnie to, jak wypadałam na tle innych,

było dla mnie wyznacznikiem, jak gram. Jechałam na pierwszy konkurs ze świadomością, że moja gra jest jeszcze słaba, ale kiedy zdobyłam pierwsze miejsce, doszłam do wniosku, że nie może być aż tak zła. Była na tyle dobra, że postanowiłam, że mogę występować. Wtedy też pojawiła się myśl: dlaczego by nie spróbować muzyki klasycznej? Po tym konkursie stwierdziłam, że warto pójść w tym kierunku. To nie jest też tak, że od tamtej wygranej pokochałam ten rodzaj muzyki. Zawsze go kochałam. Poza tym bardzo lubię to, co robię: grać z orkiestrą, ćwiczyć – niektórzy dziwią się, że poświęcam temu tak dużo czasu. Dlaczego fagot? Bo nie dostałam się do szkoły muzycznej II stopnia na flet poprzeczny. Doskonale jednak poradziłam sobie z egzaminem z kształcenia słuchu (to jest rozwiązywanie dyktand muzycznych). Komisja stwierdziła, że bardzo dobrze słyszę, więc mogę zmienić instrument, bo widocznie flet mi nie leży. Tam właśnie poznałam mojego pierwszego nauczyciela, znakomitego prowadzącego Jerzego Lisaka, który bardzo mnie zainspirował do gry właśnie na fagocie. Jest to jednak rzadko spotykany instrument wśród młodych muzyków... Jest raczej mało popularnym instrumentem niż rzadko spotykanym, bo wśród muzyków klasycznych jest dobrze znany. W każdej orkiestrze mamy przecież fagot. Są dwa rodzaje fagotu – francuski i niemiecki. Czym różnią się te dwa typy od siebie? Na fagocie francuskim gra się tylko w niektórych orkiestrach we Francji. Niemieckiego natomiast używa się na całym świecie. Czy na tym instrumencie można improwizować? Naukę gry zaczynałam od podstaw, ciężko więc było mówić o jakiejkolwiek improwizacji. Trzeba było się po prostu nauczyć,

9

która klapka wydaje jaki dźwięk. Jeszcze w szkole średniej poziom zaawansowania gry jest bardzo podstawowy. Dopiero na studiach wyższych można myśleć o improwizacji, ale uczymy się przede wszystkim tego, co mamy zapisane w nutach. Pytam, bo na fagocie można grać także jazz. Czy możliwe jest, by na tym instrumencie wykonać improwizowany utwór, powiedzmy na zwykłym jam session? Jest to możliwe, ponieważ są muzycy grający jazz na fagocie, ale nie wyobrażam sobie, że ktoś przychodzi do filharmonii i zaczyna improwizować. Może ktoś by się odważył, ale ja raczej nie. Czy masz swoich mistrzów, od których czerpiesz inspiracje? Tak, mam wiele autorytetów. Jednym z nich jest norweski fagocista, Dag Jensen, uczący obecnie w Hannoverze w Niemczech. To jest najbardziej znana postać, jeśli chodzi o fagot. Kiedyś go spotkałam i nawet z nim rozmawiałam, ale nigdy nie miałam z nim lekcji. Mam nadzieję, że w przyszłości będę miała taką okazję. Jako solistka grałaś z wieloma orkiestrami: m.in. z warszawską, łódzką, zamojską. Która z nich nauczyła Cię najwięcej? Tak naprawdę solowe występy są jednorazowym doświadczeniem. Owszem, fantastycznym, bo mogę wyjść przed orkiestrę i zagrać solo, a nie tylko być solistką w orkiestrze, bo to jest różnica. Nie wszyscy wiedzą, że grając solo z orkiestrą, wychodzi się przed zespół i gra się koncert na fagot (w moim przypadku). Natomiast będąc solistką Filharmonii Wrocławskiej, gram na pierwszym głosie utwory. Jestem solistką, ale nie stoję przed orkiestrą, tylko jestem jej częścią. Czy zanim ćwiczysz koncert solowy z całą orkiestrą, przygotowujesz się osobno z dyrygentem?


Na początku sama muszę przygotować się do danego koncertu, który mam grać. Tuż przed samymi próbami z orkiestrą spotykam się z dyrygentem – wtedy przedstawiam mu swoje sugestie odnośnie konkretnych miejsc i frazowania. Czujesz wtedy większą presję, odpowiedzialność za cały koncert? Tak, odpowiedzialność jest większa. Muszę wtedy zagrać na sto procent. Innego wyjścia nie mam. Orkiestra to wyjątkowa praca grupowa. Pełno w niej indywidualności. Czy między muzykami możliwa jest przyjaźń? Czy relacje międzyludzkie wpływają na to, jak zabrzmi cały koncert? Oczywiście! Nie jesteśmy tylko „znajomymi z pracy”, ale wiele osób przyjaźni się ze sobą. Tak chyba jest w każdej pracy, prawda? A jak jest z dyscypliną? Czy występowanie tak wielu indywidualności pomaga w przygotowaniach do próby, czy trudno jest podporządkować sobie tak specyficzną grupę? To zależy. Inaczej jest na przykład w sekcji smyczkowej, w której muzycy muszą tworzyć całość i tylko od czasu do czasu koncertmistrz gra solo dany fragment. U nas, w sekcji dętej, jest jeszcze inaczej. Tam, gdzie gramy razem, musimy oczywiście tworzyć jedność, ale tam, gdzie zdarza się partia solowa, trzeba, poprzez grę, pokazać swoją osobowość. Dużo zależy też od dyrygenta. Najpierw przegrywamy cały utwór i w tych fragmentach solowych proponujemy coś od siebie. On to może zaakceptować lub nie, sam też może coś zasugerować. Skończyłaś szkołę muzyczną I i II stopnia. Jak wygląda sytuacja w tych placówkach? Czy umożliwiają i pomagają w rozwinięciu talentu? Jeśli chodzi o fagot, to sytuacja jest kiepska. Poziom nie jest zbyt wysoki. Brakuje przede wszystkim dobrego sprzętu, bo instrumenty są bardzo drogie i ciężko zdobyć je dla dzieci. Chociaż podobno teraz sytuacja się poprawia. Na fagocie naukę gry zaczyna się dość późno. Miałam czternaście lat, gdy zaczęłam swoją przygodę z tym instrumentem. Czy w Polsce jest dużo warsztatów, zajęć pomagających w rozwijaniu umiejętności? Tak, zdarzają się co jakiś czas.

A jak jest z imprezami, spotkaniami promującymi grę na instrumentach dętych? Jest sporo takich wydarzeń. Na przykład dwa tygodnie temu była konferencja dotycząca instrumentów stroikowych, na której były kursy prowadzone przez mojego byłego profesora Marka Engelhardta ze Stuttgartu. Nie tylko wykładał, ale miał też swój koncert. Wiem, że dużo podróżujesz, występujesz z różnymi orkiestrami. Wykorzystujesz później zdobyte doświadczenie w swojej grze np. podczas koncertów we Wrocławiu? To zależy. Mamy orkiestry na różnych poziomach. Jeśli występuję z dobrymi, to tak, mogę powiedzieć, że się uczę: wspólnego grania, barwy, jaką wydobywa zespół. Chociaż skoro już mówimy o nauce, to więcej wynoszę od dyrygentów i solistów. Czasami warto podsłuchać, jak dany muzyk prowadzi frazę i później to wykorzystać w swojej grze. Czego może nauczyć Cię dyrygent? Ćwicząc, staram się wszystko przygotować dobrze, ale pewnych rzeczy nie jestem w stanie zauważyć, bo nie słyszę tego, co dzieje się w partii innych instrumentów „podkładu”. On może mi zaproponować, że powinnam dany fragment zagrać w inny sposób albo zwrócić uwagę na to, że moja fraza nie zgadza się z tym, co grają inni. Mogę też się nauczyć od nich prowadzenia frazy. Najciekawiej jest wtedy, gdy przyjeżdża charyzmatyczny dyrygent. Kaspszyk jest właśnie taki. Zawsze wybiera program z najwyższej półki, bardzo ambitny. Pamiętam koncert, kiedy grając, miałam wrażenie, że właśnie na scenie dzieje się coś wyjątkowego. Wszyscy dawaliśmy z siebie absolutnie 100 procent, a maestro zainspirował nas w taki sposób, że bardzo intensywnie czułam emocje, które kompozytor zawarł w utworze. Sądzę, że wszyscy to odczuwaliśmy. To było niesamowite. Po takim koncercie czuję nie tylko zadowolenie z tego, co zagrałam. Wiem, że nie każdy ma to szczęście zanurzenia się w świecie muzyki . Uczestniczyłaś w wyjątkowym koncercie dyrygowanym przez wybitnego maestra Stanisława Skrowaczewskiego. Jak wrażenia? Maestro Skorwaczewski jest całkiem inny niż Kasprzyk. Mimo starszego wieku, zrobił ogromne wrażenie, gdy z pamię-

10

ci dyrygował cały trudny utwór Straussa – Tako rzecze Zaratustra. Poprowadził nas dosyć spokojnie. Dużo rzeczy kazał nam grać bardzo cicho. Miałam nawet miejsca solowe i wydawało mi się, że tam właśnie trzeba głośniej, ale oczywiście grałam tak, jak mi kazał. Wiadomo, że maestro Skorwaczewski to muzyk z górnej półki, osobowość, choć może nie do końca w moim stylu. Wolę jak jest taki power. Na początku rozmowy wspomniałaś, że pracujesz nad solowym albumem. Kiedy się ukaże? Moją pierwszą płytę planuję nagrać pod koniec tego roku wspólnie z Lutosławski Quartet Wrocław. Program jest jeszcze ciągle w trakcie ustalania. Będą to na pewno utwory współczesne na fagot i kwartet smyczkowy w różnych stylach i z różnych stron świata, np. lekkie i dowcipne Divertissement w mianowniku Jean Francaix, Suita angielskiego kompozytora Gordona Jacoba, jakiś polski utwór i prawdopodobnie kwintet amerykańskiego fagocisty Garfielda. W ramach ciekawostki dodam, że znajdzie się też utwór niemieckiego kompozytora Daniela Schnydera, Zoom In w stylu jazzowym. Sama jestem ciekawa jak to się nam, muzykom klasycznym, uda. Mam nadzieję, że w ramach promocji płyty przynajmniej raz wystąpię na scenie Filharmonii Wrocławskiej z tym programem, ale jeszcze jest za wcześnie, aby mówić o takich koncertach.


Fot. Bartek Babicz


Demokracja po białorusku

Nazywam się Aliaksei Serada. Jestem stypendystą Programu im. Konstantego Kalinowskiego. Już drugi rok żyję we Wrocławiu, studiuję Corporate Identity w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Na Białorusi 19 grudnia 2010 odbyły się wybory prezydenckie. Kolejna nadzieja na zmiany w kraju i kolejna jej utrata... Byłem tam, opiszę tylko to, co przeżyłem, sam znajdując się na Placu, a potem w areszcie… Aliaksei Serada

J

uż ponad zesnaście lat na Białorusi autorytarnie rządzi Łukaszenko. Szesnaście lat dyktatury, strachu, fałszu i beznadziejności. Czy mogłem pozostać biernym obserwatorem wyborów prezydenckich? Myślę, że tak. Jednak nie zrobiłem tego, tak samo, jak i ta część Białorusinów, która poszła do urn, żeby oddać głos na swojego kandydata, a później wyszła na ulice, żeby pokazać swoją niezgodę na fałszowanie wyników. Plac PaździernikowyfrsdaRLKGGLTA W dniu wyborów po godzinie 19.00. pojechałem na Plac Październikowy w Mińsku, gdzie miała odbyć się pokojowa demonstracja przeciwko fałszowaniu wyników wyborów prezydenckich. Było już wiadomo, że sporo opozycyjnych aktywistów zostało prewencyjnie aresztowanych,. Obserwatorzy zarejestrowali przypadki nieprawidłowości podczas oddawania głosów w poszczególnych okręgach wyborczych, a większość opozycyjnych i niezależnych portali internetowych było niedostępnych. Na przystankach i ulicach w pobliżu centrum można było zobaczyć grupki niepozornie wyglądających mężczyzn w czarnej odzieży, którzy cały czas rozglądali się wokół siebie i cicho o czymś rozmawiali. To byli funkcjonariusze w cywilu. Już na Placu dowiedziałem się, że tacy sami faceci ciężko pobili jednego z kandydatów – Uładzimie-

ra Niakliajeua – który szedł ze swoimi zwolennikami na Plac Październikowy. Nieznani sprawcy pobili również grupę dziennikarzy. Niektórym zarekwirowano aparaty i inny sprzęt techniczny. Skonfiskowano także sprzęt nagłośnieniowy, który miał być użyty podczas demonstracji. Doszło do sytuacji, kiedy z jednej strony stały tysiące ludzi, którzy przyszli protestować przeciwko reżimowi Łukaszenki, a z drugiej strony na lodowisku puszczano głośno rosyjską muzykę, która uniemożliwiała zrozumienie tego, o czym informowano na schodach Pałacu Związków Zawodowych. Było -10 stopni, powiewały dziesiątki biało-czerwono-białych flag, ze wszystkich stron leciały okrzyki „Niech żyje Białoruś!”. W tłumie można było usłyszeć, że kandydaci namawiają ludzi, żeby iść w kierunku budynku rządu, gdyż przez głośną muzykę nie można normalnie komunikować się z wyborcami. Mówiono także o tym, że niedaleko stoją już „autozaki”, czyli wzmocnione samochody milicyjne. Plac Niezależności Demonstranci ruszyli Prospektem Niezależności w stronę budynku rządu, zajmując część jezdni i chodniki, ale milicja nie przeszkadzała w przemarszu. Pamiętam, że znajdując się gdzieś pośrodku Prospektu, nie widziałem już ani początku, ani końca tego tłumu. Później z budynku KGB demonstranci zerwali zielono-czerwoną flagę i powiesili

12

w jej miejsce prawidłową białoruską flagę biało-czerwono-białą. Będąc obecnym pośród odważnych, zdecydowanych patriotów, naprawdę odczułem nadzieję, zapewne zresztą nie tylko ja. Nadzieja na wolne, dobre życie widoczna była w oczach kilkudziesięciu tysięcy ludzi, idących pod biało-czerwono-białą flagą z okrzykiem „Niech żyje Białoruś!”. Kolumna demonstrantów doszła na plac Niezależności, zapełniając go w całości. W końcu udało się przywieźć sprzęt nagłaśniający i koło Domu Rządu rozpoczął się mityng. Kandydaci powiadomili, że tworzy się robocza grupa do negocjacji z rządem i wezwali przedstawicieli KGB oraz Ministerstwo Spraw Wewnętrznych do uwolnienia więźniów politycznych i przywrócenia wolnych wyborów. Na pomniku Lenina zawieszono biało-czerwono-białe flagi, a ludzie krzyczeli: „Czas zmienić łyse opony!”, „Wybory bez Łukaszenki!”, „Odejdź!”, „Wierzymy, Możemy, Wygramy”. „Prowokatorzy!” Pięciu kandydatów na prezydenta skierowało się do Domu Rządu, a w tym czasie usłyszałem dźwięk bitego szkła. Jak się okazało, ktoś wybił szyby w drzwiach i część manifestantów zaczęła je wyłamywać, a wśród tłumu zaczęły się okrzyki: „Prowokatorzy!” i „Po co to robicie?!”. Większość kandydatów ze swoimi zwolennikami była już koło wejścia i starała się


Rozruchy Źródło: Radio „Svaboda” – www.svaboda.org

zapobiec dalszemu wtargnięciu. W Domu Rządu w tym momencie znajdowały się odziały OMON-u i milicji, które początkowo blokowały drzwi, jednak po niedługiej chwili wyszły z budynku i rozpoczęły walki z manifestantami. Tłum natychmiast odstąpił od drzwi, ale najwyraźniej milicjanci mimo wszystko zdecydowali, że ich jest za mało, żeby wstrzymać taką ilość ludzi, bo szereg funkcjonariuszy OMON-u zaczął szybko odchodzić w bok, stukając pałkami po tarczach i bijąc po drodze wszystkich, którzy dostali im się w ręce. Wśród ludzi rozpoczęły się radosne okrzyki: „Milicja z narodem! Milicja z narodem!”. Ci ludzie na pewno myśleli, że teraz milicjanci zrezygnują i dołączą do demonstrantów, ale to była tylko cisza przed burzą... Rozruchy Kilku manifestantów zostało jeszcze koło Domu Rządu, starając się w dalszym ciągu wtargnąć przez drzwi i okna zablokowane stołami. Tymczasem szeregi OMON-owców wyszły z Domu Rządu i z boku Placu, rozdzieliwszy manifestantów na dwie czę-

ści. Jedna z nich (razem z kandydatami na prezydenta) pozostała pomiędzy Domem Rządu a pomnikiem Lenina, druga część znajdowała się na placu Niezależności. Kandydaci zaczęli zapraszać do negocjacji dowódcę milicji, ale w odpowiedzi milicjanci zaczęli bić ludzi, zamykając straszną pętlę wokoło demonstrantów. Do milicjantów i OMON-owców dołączyli wojskowi i funkcjonariusze w cywilu, którzy brutalnie bili i kopali ludzi, nie zwracając uwagi na płeć i wiek. Znalazłem się z nieznajomą dziewczyną pośrodku szybko zamykającego się żywego koła tych morderców. Wszędzie słychać było tylko łomot pałek o tarcze, stukanie wojskowych butów, nieludzkie krzyki i przekleństwa. Kiedy koło się zamknęło, OMON-owcy zaczęli bić nas krzycząc: „Naprzód! Naprzód!”. Ale nie było dokąd biec i tylko przez jakiś czas kaci zrobili żywy korytarz do „autozaków”, którym zaczęliśmy iść pod gradem uderzeń pałek i kopnięć. Wtedy moje życie uratowała czapka i dwa kaptury na głowie, które zmniejszyły siłę uderzenia pałką. Mimo to i tak straciłem przytomność. Kiedy nas przegonili do schodów Domu Rządu, zjawili się ludzie w cywilu, którzy za-

13

częli ściągać z nas czapki i nagrywać twarze kamerą. To byli funkcjonariusze KGB. Koło schodów w kałuży krwi siedział młody człowiek z rozbitą głową. Chłopak nie doczekał się oczywiście pomocy medycznej, bo szybko wrzucali nas do zimnych „autozaków”... „Autozak” Samochód dla zatrzymanych odjechał spod Domu Rządu, kiedy już był pełny demonstrantów. W tym momencie zadzwoniłem do redakcji „Radio Swoboda” i powiedziałem, że jesteśmy zatrzymani i wiozą nas nie wiadomo gdzie. Zacząłem pytać się ludzi o ich imiona i nazwiska, żeby można było utworzyć spis zatrzymanych do publikacji na internetowej stronie radia, by rodzina i przyjaciele manifestantów dowiedzieli się, gdzie są ich znajomi. Okazało się, że zatrzymano wraz ze mną 43 osoby, z czego jedną trzecią stanowiły kobiety. Naszymi ochroniarzami byli dwaj „bojowcy” OMON-u, którzy nie pozwalali chodzić w samochodzie, ale dzwonić do rodziny na początku jeszcze było można. Przez godzinę dowiedzieliśmy się, starając się coś zobaczyć przez małe okienka, że „autozak” przyjechał do więzienia na


ul. Akreścina. Potem jeszcze cztery godziny czekania i zawieźli nas na wewnętrzny dziedziniec więzienia, gdzie zabrali wszystkie dziewczyny i kobiety, zostawiając mężczyzn w samochodzie. Po godzinie czekania wszystkich wyprowadzili na ulicę, gdzie przy wejściu do budynku milicjanci przez pół godziny robili rewizję i zapisywali dane osobowe. Czekanie i przesłuchanie W długim korytarzu, gdzie postawili nas twarzą do ściany, było już około 80 osób. Potem przyszedł milicjant i zapytał się, czy ktoś ma problemy ze zdrowiem. Na moją odpowiedź, że mam wstrząs mózgu odpowiedział, że na pewno mam, bo to jest widoczne po moim wyglądzie. Takie żarty... Po kilku godzinach czekania trafiłem do gabinetu, w którym siedział pracownik milicji i OMON-owiec. Zostałem powitany kilkoma przekleństwami i pytaniem, dlaczego tłukłem szyby w Domu Rządu. Na moją odpowiedź, że żadnych szyb nie wybijałem, a ich koledzy z KGB mają nagranych dostatecznie dużo materiałów, żeby dokładnie wiedzieć, kto to zrobił, usłyszałem, że w więzieniu przyznam się do wszystkiego, co będą chcieli. Potem było kolejne pół godziny przekleństw, gróźb i znęcania. Kiedy odmówiłem podpisania protokołu, stwierdziwszy, że nie robiłem nic z tego, co jest tam napisane, milicjant podpisał go za mnie. I znowu twarz do ściany, czekanie. Odciski palców. Czekanie. Nagrywanie twarzy na wideo i robienie zdjęć. Czekanie. W końcu wsadzili mnie w samochód, do klatki, w której powinny przebywać co najwyżej dwie osoby, ale nas zmieściło się pięcioro. Czekanie. Piwnica w budynku sądu, cela jeden na dwa metry, przewidziana na trzy osoby, gdzie znowu zmieścili nas sześcioro.

nie, nic z tego. Dziewczyna, z którą byłem zatrzymany, zdążyła krzyknąć: „Ze wszystkim się zgodziłam. Dziesięć dób!”. Nareszcie słyszę swoje nazwisko, pukam w metalowe drzwi, wychodzę z rękami na plecach. Sąd Frunzenskiego Rejonu Mińska, sędzia – Bliźniuk. Było widać, że za czasów dyktatury machina represji dobrze nauczySąd ła wszystkich wykonywać swoje zadania: sędzia, sekretarz, ja, ochroniarz i nikogo Siedząc po kolei w malutkiej celi (bo kie- więcej, wszystko szybko i bezwzględnie. dy siedzisz, dwie pozostałe osoby muszą Moja uwaga o naruszeniach ze strony prastać), słyszysz tylko głos ochroniarza, któ- cowników pod czas przesłuchania nic nie ry wykrzykuje nazwisko następnej osoby zmieniła. Z niczym, co było napisane w proidącej do sędziego. Z tego, co mogliśmy tokole nie zgodziłem się, ale to było już niewywnioskować, jeszcze nikt z tych, którzy ważne – dostałem dziesięć dni aresztu. wyszli, nie wrócił do piwnicy. Do głowy Jak się potem dowiedziałem, termin przechodzi myśl, że być może wypisują aresztu zależał tylko od tego, w jakim sądzie tylko mandat i wypuszczają do domu. Ale rozpatrywana była sprawa. W niektórych

14

dawali dzisięć, w innych piętnaście dni, niezależnie od wieku i płci. Wróciłem do celi w piwnicy. Podróż na Akreścina Po półtorej godziny w „kamiennym worku” – małej, ciasnej celi – znowu „siedziałem” w klatce więziennego samochodu. Siedzieć mogły tylko trzy osoby, dwie inne musiały stać schylone i na ugiętych nogach. Gdzieś jechaliśmy – ciemno, brak powietrza. Potem 20-30 minut postoju, słychać było tylko głosy ochroniarzy i nasz ciężki oddech. Jeszcze godzina w tym samym miejscu bez światła, powietrza i żadnego ruchu. Na koniec nas wypuścili i jak recydywistów zagonili do innego autobusu – kolejne pół godziny drogi.


listę filharmonii. Było o czym porozmawiać i o czym pomyśleć. Piątego dnia trafiłem do celi, w której pozostałem do końca aresztu. Wszyscy osadzeni byli za polityczną sprawę, oprócz „szpiegów”, których do nas parę razy podrzucali. Anioły Stróże Trzeciego dnia aresztu istniała możliwość otrzymywania „przekazek”. Rodzina i znajomi mieli możliwość przekazać aresztowanym ciepłe rzeczy, prasę, książki i środki higieniczne. Niestety, zakazano przekazywania jedzenia. Tak więc już trzeciego dnia miałem ciepłe skarpety, sweter i świeżą prasę. Wieczorem 25 grudnia usłyszeliśmy śpiewy na ulicy. Okazało się, że za płotem stoją z zapalonymi świecami solidarni z nami ludzie, którzy śpiewają pieśni bożonarodzeniowe. Chciałbym podziękować wszystkim znajomym i nieznajomym ludziom, którzy w tym ciężkim dla nas czasie byli tak solidarni z nami! Na wolności

Akreścina – Boże Narodzenie Źródło: Radio „Svaboda” – www.svaboda.org

Przyjechaliśmy. Ręce na plecy, twarze do ściany. Nazwisko? Imię? Czy jesteś chory? Nieważne. Ściana, rewizja, ściana. Cela. Żeby trafić do celi musiałem spędzić 24 godziny bez snu, jedzenia i picia.

29 grudnia 2010 około godziny 13.00 byłem już na wolności. Koło wejścia do więzienia zebrali się ludzie czekający na swoich bliskich i przyjaciół. Od razu zostałem poczęstowany gorącą herbatą i słodyczami. Nie mogłem przyzwyczaić się do jasnego światła, ale uśmiech nie schodził mi z twarzy. Po Sylwestrze wracałem już do Polski. Przekraczając granicę, do ostatniego momentu nie byłem pewny, czy mogę wyjechać z Białorusi. U mnie wszystko skończyło się dobrze, ale ci, którzy zostali w kraju, do tej pory żyją w strachu. W każdym momencie mogą cię zabrać i nawet nie będziesz wiedział, dokąd i dlaczego. Tych, którzy byli w dzień wyborów na Placu, wyszukują w bazach operatorów sieci komórkowych, konfiskują im komputery, zwalniają z pracy i wykreślają z list studentów. W tym tygodniu skontaktowałem się ze swoją siostrą, która została na Białorusi i dowiedziałem się, że znowu szuka mnie milicja...

chleba i niesłodki, podfarbowany płyn, który nazywał się herbatą. I tak co dzień. O siódmej rano śniadanie, o 16-17.00 obiad (zupa z wody i kaszy, kasza, kotlet, zrobiony z niewiadomych składników, kawałek chleba), o 19.00 kolacja (kasza, chleb i herbata). Przez okres mojego aresztowania byłem Areszt w pięciu różnych celach, „siedziałem” tak z politycznymi jak i z ekonomicznymi więźCela – to pokój trzy na cztery metry, ze niami. Wszystkie cele różniły się rozmiarem, ścianami brudno-brązowego koloru. Kibel temperaturą i przede wszystkim „obywaprzy wejściu za niewysoką ścianą, symbo- telami”. W jednej z cel, czwartego dnia, liczna żarówka, małe okienko na górze. Za- spotkałem chłopaka, który siedział przy zamiast łóżka „scena” – prycza zbudowana trzymaniu z rozbitą głową. Obywatel Rosji, z desek, na której razem śpi od sześciu do na placu znalazł się przypadkowo, a teraz dziesięciu osób. 1 marca czeka go sąd i rozprawa karna za Pierwszy raz jadłem po półtora doby od udział w masowych rozruchach. momentu zatrzymania. Na śniadanie była Spotkałem złodziei i bezdomnych, filoChciałbym podziękować za pomoc kasza przygotowana na wodzie, kawałek zofów, artystów, biznesmenów, a nawet so- w przygotowaniu artykułu Alinie Tarsie.N

15


Kamienna Tęcza Przełamywanie barier i umożliwienie samodzielnego życia osobom niepełnosprawnym umysłowo to główne cele powstałego rok temu wrocławskiego Stowarzyszenia Kamienna Tęcza. Urszula Burek

W

Polsce perspektywy dla osób niepełnosprawnych umysłowo są znacznie ograniczone. Po ukończeniu kolejnych etapów szkoły życia, czyli specjalnego programu nauczania i wychowania dla ludzi z umiarkowaną i znaczną niepełnosprawnością, taka osoba nie ma przed sobą zbyt wielu możliwości. We Wrocławiu jest znikoma liczba warsztatów terapii zajęciowej, a miejsca pracy dla tej grupy ludzi można policzyć na palcach jednej ręki. Koszty leczenia są wysokie, a dostęp do lekarzy i reedukacji bardzo ograniczony. Niepełnosprawni umysłowo potrzebują stałej opieki, jednak liczba wolontariuszy, którzy mogliby chociaż na kilka godzin tygodniowo umożliwić takiej osobie opuszczenie czterech ścian bez opieki rodziców, jest zbyt mała. Teresa Malik, nauczycielka z trzydziestoletnim doświadczeniem w pracy z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie, postanowiła razem z rodzicami swoich byłych uczniów poprawić ich sytuację. Będąc w Stanach Zjednoczonych i krajach europejskich widziała dorosłe osoby upośledzone, które, prowadziły samodzielne życie. Obserwowała także losy osób niepełnosprawnych po ukończeniu szkoły specjalnej w Polsce, które nie miały możliwości dalszego rozwoju. Stąd zrodził się pomysł na Stowarzyszenie na Rzecz Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną Kamienna Tęcza, którego działania mają być jednocześnie mocne jak i pełne nadziei. Stowarzyszenie istnieje od sierpnia 2010 roku, obecnie liczy 22 członków, w tym przede wszystkim rodziców osób niepełnosprawnych. Natomiast grupę podopiecznych stanowi 19 osób. Obecnie realizowane są dwa projekty – pierwszy z nich to zajęcia na basenie i w hali sportowej, mające wpłynąć na wzrost aktywności niepełnosprawnych intelektualnie, realizowa-

ny dzięki dotacji Urzędu Miasta Wrocław, drugi to „Tęczowy taniec” należący do programu „Młodzież w działaniu”. W zakres „Tęczowego tańca” wchodzi wiele spotkań, na których podopieczni uczą się tańczyć poloneza oraz ludowych tańców Francji i Niemiec, ponieważ projekt obejmuje także zapoznawanie się z kulturą innych krajów. Niepełnosprawni biorą udział w zajęciach plastycznych, uczą się również gotować. Każdy z uczestników ma przydzielone osobne zadanie – jedni odpowiadają za projektowanie strojów do tańca, inni za kulinaria czy kontakt z mediami. Umożliwia im to rozwój umiejętności, spędzanie czasu z innymi ludźmi, a także przygotowuje do projektu „Niepełnosprawny mentor”, w którym osoba niepełnosprawna intelektualnie prowadziłaby zajęcia z interesującej ją dziedziny. Jednym z prowadzących mógłby zostać Marek Trociński, który szczególnie upodobał sobie rysunek i wyplatanie koszyków: „Bardzo lubię zajęcia z naszą grupą. Najbardziej plastykę. Moim marzeniem jest odciążyć rodziców od codziennej opieki nade mną”. Głównym celem Kamiennej Tęczy jest wybudowanie domu stałego pobytu dla niepełnosprawnych intelektualnie. Takie miejsce umożliwiłoby spełnienie marzeń nie tylko Marka, ale także innych podopiecznych. Oprócz tradycyjnego wyposażenia w domu miałaby znajdować się część rehabilitacyjna, rekreacyjna – gdzie mieszkańcy mogliby realizować swoje zainteresowania – i socjalna dla specjalistów sprawujących opiekę nad niepełnosprawnymi. W planie jest także pozyskanie mieszkań chronionych, czyli takich, w których podopieczni mogliby zapoznać się z samodzielnym życiem. Przez okres przejściowy mieszkaliby tam sami, ale będąc pod nadzorem specjalisty. Na razie plany te pozostają na etapie marzeń, ponieważ koszty są zbyt duże, a stowarzyszenie nie posiada jeszcze partnerów

16

i sponsorów, mogących sfinansować całe przedsięwzięcie. Ich sytuację utrudnia także nowelizacja ustawy o organizacjach pozarządowych, która weszła w życie w 2010 roku, mówiąca, że nowo powstałe stowarzyszenie musi czekać 2 lata, aby ludzie mogli przeznaczać na nie 1% swojego podatku. Do tej pory, dzięki projektowi „Młodzież w działaniu”, Kamienna Tęcza otrzymała dotacje wysokości sześciu tysięcy euro.


„Musimy odczekać dwa lata, mimo że każdy dzień czekania działa na naszą niekorzyść. Ale będziemy robić to, co możemy – pozyskiwać partnerów, sponsorów, przyjaciół stowarzyszenia i dotacje z różnych projektów, a także nawiązywać kontakty i współpracę z innymi organizacjami” – mówi Teresa Malik. Stowarzyszenie stara się także o partnerstwo Fundacji Wspólna Droga, która jest organizacją działającą na rzecz poprawy sytuacji osób niepełnosprawnych, w tym dorosłych niepełnosprawnych intelektualnie. Partnerstwo tej fundacji umożliwiłoby Kamiennej Tęczy ułatwianie życia niepełnosprawnych osób dorosłych, dla których pomoc jest jeszcze bardziej ograniczona niż w przypadku niepełnosprawnych dzieci. Otrzymane wsparcie finansowe miałoby również służyć realizacji kolejnej inicjatywy,

tym razem związanej ze świętami. W jej zakres wchodziłyby m.in. zajęcia z rzemiosła artystycznego, wyjścia do muzeów i poznawanie tradycji. Ponieważ Kamienna Tęcza jest stowarzyszeniem z bardzo krótkim stażem, jej członkowie muszą włożyć wiele wysiłku w realizowanie licznych celów: „Chcemy pozyskać od Urzędu Miasta lokal, który byłby stałą siedzibą stowarzyszenia. Obecnie znajduje się ona przy ul. Legnickiej, ale możemy z niej korzystać tylko do 2012 roku. Naszym celem jest rozszerzenie liczby członków współpraca z innymi organizacjami, coroczne pozyskiwanie funduszy dla osób na wózkach inwalidzkich, na rehabilitacje indywidualne w zakresie komunikacji, uspołeczniania, zdrowotne i ruchowe. Chcielibyśmy także objąć opieką coraz większą liczbę dorosłych niepełnosprawnych intelektualnie dzieci” – kontynuuje współzałożycielka stowarzyszenia.

Dla Kamiennej Tęczy bardzo ważne jest organizowanie konferencji i pikników, na których szerzono by jej idee, a przede wszystkim uświadamiano społeczeństwo. „Ludzie są okrutni, jeżeli dowiedzą się, że ktoś chodził do szkoły specjalnej. Nawet jeżeli ktoś byłby najlepszym ojcem, żoną, matką czy pracownikiem, zawsze będzie miał łatkę ‹‹głupi››. Nasi podopieczni nie mają kolegów, z którymi mogliby wyjść, pobawić się, nie ma dla nich społecznej akceptacji.” Dzięki takim stowarzyszeniom jak Kamienna Tęcza normalne funkcjonowanie ludzi potrzebujących większej uwagi, pomocy i wsparcia niż przeciętny człowiek, staje się realne. Chociaż trudno odnaleźć im się w świecie pędzącym wciąż do przodu, stawiającym coraz większe wymagania, to mają oni szansę na odnalezienie się w tej rzeczywistości. Potrzeba jednak na to dużo dobrych chęci, czasu, pieniędzy, ale przede wszystkim zmian w mentalności pełnosprawnych osób, które często nie są w stanie zaakceptować odmienności.

Źródło: archiwum stowarzyszenia


Bez

Gdy moja przyjaciółka złamała nogę, przyznała się, że dopiero wtedy tak naprawdę zdała sobie sprawę z t piętrowym budynku czy poręcz tuż przy schodach. Jej refleksja skłoniła mnie do przyjrzenia się obiektom ich dostępności dla osób niepełnosprawnych. Okazało się, że istnieje stowarzyszenie, które zajmuje się tym Integracyjne. Barbara Rumczyk

D

olnośląskie Forum Integracyjne istnieje od 2009 roku. Formalnie pracują w nim tylko cztery osoby, które współpracują z innymi stowarzyszeniami i wolontariuszami podzielającymi ich zapał i motywację. Prezes stowarzyszenia Paweł Napora i jego współpracownicy za główny cel postawili sobie niwelowanie różnic pomiędzy niepełnosprawnymi a pełnosprawnymi. Zwracają również uwagę na ludzi starszych, którzy coraz częściej są spychani na margines społeczeństwa: są niedostrzegani, szczególnie młodzież traktuje ich jak powietrze, a przecież, co podkreślają członkowie stowarzyszenia, tacy ludzie są źródłem bezcennej wiedzy i doświadczeń. Działacze Forum pragną zmieniać rzeczywistość, kierując się zasadą „zaczynaj od siebie”. Nie narzekają na to, jak jest, ale sami próbują zrobić pierwszy krok, by inni ruszyli za nimi. Takimi „krokami” dla Forum są różnorodne projekty.

Źródło: www.dfi.org.pl

Precz z barierami Członków DFI interesuje każdy projekt, który mógłby doprowadzić do aktywizacji na rzecz niepełnosprawnych jak największej liczby osób. Współorganizują m.in. Trzebnickie Forum Integracyjne – cykliczne spotkania, podczas których poruszane są tematy dotyczące rozwiązywania problemów osób niepełnosprawnych i seniorów. Kolejne – VII Trzebnickie Forum poświęcone

zostanie ulepszeniom technicznym, które ułatwiają pracę oraz naukę. Inną inicjatywą jest wystawa fotograficzna Czas na Dolny Śląsk bez barier, która powstała przy współpracy DFI i Urzędu Marszałkowskiego Województwa Dolnośląskiego. Od lipca do grudnia 2010 roku wystawa „wędrowała” m.in. przez Jelenią Górę, Karpacz, Milicz i Polanicę Zdrój. Ostatnim miastem, do którego trafiły plansze z fotografiami, był Wrocław (Uniwersytet Ekonomiczny). Ekspozycja została poświęcona ludziom niepełnosprawnym posiadającym pasje i potrafiącym je realizować mimo trudnej sytuacji życiowej i stereotypowych poglądów społeczeństwa. Bo niepełnosprawni, oprócz barier w postaci wysokich schodów, muszą na co dzień zmagać się również z barierami mentalnymi. Nie tylko z zachwianiem wiary we własne siły, ale też z wątpliwościami osób w pełni sprawnych. Mapowanie Wrocławia Niepełnosprawni mogą znaleźć w sieci wiele informacji, które ułatwią im komunikację w mieście. Istnieją serwisy internetowe, które pokazują dokładny dojazd do danego punktu miasta i portale, gdzie można sprawdzić położenie najbliższej apteki lub bankomatu. Także na tym obszarze działa Dolnośląskie Forum Integracyjne, które od kilku miesięcy tworzy bazę obiektów użyteczności publicznej i sprawdza ich przystosowanie dla osób z problemami motorycznymi.

18

Akcję noszącą nazwę „Mapowanie Wrocławia” koordynuje Kamil Chomentowski, wiceprezes DFI. Winda, osobny dojazd, wytyczone miejsce parkingowe, poręcze – jeśli budynek posiada takie ułatwienia i osoba z dysfunkcją ruchu jest w stanie poruszać się w nim samodzielnie, obiektowi zostaje przyznana etykietka „dostosowane”. Grupa ankieterów (wśród nich znaleźli się m.in. wrocławscy studenci architektury) brała pod lupę obiekty administracji państwowej, urzędy pocztowe, apteki, sklepy, placówki oświatowe, zakłady opieki zdrowotnej itp. Oprócz bazy miejsc przystosowanych dla osób niepełnosprawnych, powstać ma wyszukiwarka takich placówek oraz papierowa mapka. Każdy może wspomóc proces powstawania przewodnika DFI – wystarczy tylko, że wejdzie na stronę stowarzyszenia www.dfi.org.pl i wypełni ankietę. Projekt Kasztanowa Przed działaczami Dolnośląskiego Forum Integracyjnego jeszcze wiele wyzwań. Pragną we współpracy z Urzędem Marszałkowskim Województwa Dolnośląskiego zrealizować projekt, którego celem jest zorganizowanie różnych przedsięwzięć na rzecz osób niepełnosprawnych. Marzy im się również wyremontowanie i zagospodarowanie dawnego budynku po szkole dla dzieci niewidomych przy ulicy Kasztanowej, gdzie mogłyby mieścić się sale szkoleniowe, radio, studio muzyczne, mały teatr i „Piwnica pod Kasztanami”. Jak większości NGO-sów, sto-


barier

tego, jak ważna jest winda w wieloużytku publicznego pod względem m na co dzień – Dolnośląskie Forum

warzyszeniu brakuje funduszy, ale bardziej martwi ich brak zainteresowania i wrażliwości ludzi. Dlatego każdy wolontariusz, który utożsamia się z ideami Forum, jest mile widziany. Pozytywny patent Często mówi się, że można zrozumieć drugiego człowieka tylko wtedy, gdy ma się podobne do niego doświadczenia. O dziwo, żadna z osób działających w DFI nie jeździ na wózku. Są to ludzie młodzi i energiczni, a jednak potrafią wyobrazić sobie, co czuje człowiek, który z trudem pokonuje kilka metrów, a chciałby obejść cały świat. Samotność, bezsilność, poczucie bezużyteczności – działacze DFI podjęli walkę z takimi niepozytywnymi stanami ducha. I mają na nie pozytywny patent. Gdy pojawia się jakaś trudność, mówią: „jest kolejna bariera, którą musimy pokonać”. Pracują dalej i wierzą w to, co robią. Nie pozostaje więc nic innego, jak uwierzyć w ich siły.

Jeśli jeszcze nie zdecydowałeś, na jaki cel przekazać 1% podatku, możesz wspomóc Dolnośląskie Forum Integracyjne. Więcej informacji na stronie internetowej www.dfi.org.pl. Serdeczne podziękowania dla Juliusza Wnęk za pomoc przy zbieraniu materiałów dotyczących stowarzyszenia.

19


Dzień dobry, dziś aplikuję na stanowisko… W styczniu 2011 roku stopa bezrobocia wyniosła w naszym kraju blisko 9,7%. Takie dane umieścił w swoim raporcie Eurostat. Za to GUS stwierdził, że jest to 13%. I komu tu uwierzyć w tak ważnych kwestiach? Paulina Pazdyka

B

ezrobocie jako zjawisko społeczno-gospodarcze jest nieodzowną częścią kapitalistycznego systemu ekonomicznego. W żaden sposób nie da się zlikwidować tego elementu rzeczywistości, choć wielu bardzo by tego chciało. Ja także. Ponoć jest ono tym mniejsze, im większa liczba pracodawców chce zatrudnić stosowną dla własnych potrzeb ilość pracobiorców. Jednak praktyka pokazuje, że nie jest to skuteczne panaceum, bowiem chętnych do pracy wśród młodych naprawdę nie brakuje, a w dalszym ciągu mamy do czynienia z ogromną grupą bezrobotnych wśród absolwentów studiów wyższych. W styczniu 2011 roku było to blisko 39 tys. ludzi. O tym, jak należy szukać pracy, z czym na co dzień stykają się rekruterzy największych wrocławskich koncernów, a także jak pokierować swoją karierą rozmawiano podczas XIV edycji Międzyuczelnianych Targów Pracy Profesja, które odbyły się 3 marca bieżącego roku we Wrocławiu. Praca, praca yyy... Poszukiwanie pracy jest działaniem żmudnym, czasochłonnym, które wymaga niezliczonych pokładów cierpliwości, kreatywności, a przede wszystkim zachowania niezachwianej wiary w to, że kiedyś znajdziemy mniej lub bardziej upragnione stanowisko. Międzyuczelniane Targi Pracy Profesja organizowane rok rocznie we Wrocławiu od 14 lat, są jedną z największych tego typu imprez w naszym kraju. Udział w nich jest

okazją do zapoznania się z prezentacją firm. Wiąże się także z uczestnictwem w panelach dyskusyjnych ze specjalistami z zakresu HR, urzędnikami z Wrocławskiego Urzędu Pracy, a także przedstawicielami największych firm, którym zależy na pozyskiwaniu dobrze wykształconych, kompetentnych pracowników, a także na nieustannym wzmacnianiu swojej renomy w środowisku akademickim Wrocławia. Publiczne i prywatne Wrocław jest jednym z największych ośrodków akademickich w Polsce. Sam Uniwersytet Wrocławski skupia blisko 37 tys. studentów, tuż za nim plasuje się Politechnika z 35 tys., a oprócz tego funkcjonuje przecież Akademia Medyczna, Uniwersytet Przyrodniczy oraz Uniwersytet Ekonomiczny. Jeśli do tego ogromu dołączymy 17 szkół niepublicznych, zakładając, że większa część osób kończy te studia, co roku mamy do czynienia z ogromną liczbą absolwentów, którzy w większości pragną pozostać we Wrocławiu i tutaj rozpocząć swoje życie zawodowe. Jeden z bardziej obiegowych stereotypów mówi, że to wybór studiów warunkuje szansę na zdobycie dobrej pracy. Z rozumem bez serca Statystyki pokazują, że w minionych latach nastąpiła nadprodukcja absolwentów zarządzania oraz pedagogiki. Naprawdę nie ma nic złego w tym, że ludzie wybierają

20

tego typu studia, ale powinni na samym początku mieć świadomość, że prawa rynku są nieubłagane i w przyszłości może zaistnieć problem z zatrudnieniem w tzw. zawodzie. Maturzyści, wybierając studia, kierują się różnymi przesłankami. „Nie jest dla mnie czymś negatywnym przekonanie, by studiować to, co się lubi, ale specyfika naszych czasów jest taka, że należy racjonalnie podejść do życia i realnie oceniać swoje szanse” – mówił Tomasz Wroński, specjalista ds. rekrutacji w IBM Wrocław. „Jestem przekonany, że pasje można realizować po pracy, natomiast nasz zawód powinien wiązać się z konkretnymi umiejętnościami i wiedzą z wąskiej, wyspecjalizowanej dziedziny, wtedy łatwiej nam będzie uniknąć frustracji wynikającej z niemożności zdobycia zatrudnienia” – dodał. Bardziej optymistycznego ducha tchnęła w zgromadzonych na sali dr Jolanta Kowal z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, która mimo wszystko uważa, że nie należy działać w oparciu o zimną kalkulację, a wybór profesji powiązać z osobistymi predyspozycjami i zainteresowaniami: „Nie ma nic gorszego, jak pracownik, któremu wykonywane zajęcie przysparza więcej trudów i niezadowolenia niż satysfakcji Jeśli chcemy zdecydować się na niszowe kierunki, do których należą wcześniej wymieniana pedagogika, dziennikarstwo, kulturoznawstwo, bardzo egzotyczne filologie obce, to musimy mieć tę świadomość, że warto doszkalać się w jakiś innych dziedzinach, uczyć się języków obcych, uzyskiwać certyfikaty potwierdzające nasze umiejętności i nie żałować sobie uczestnictwa we wszelkiego rodzaj praktykach i stażach. Nawet jeśli funk-


Źródło: shutterstock.com

cjonują one na zasadzie pro publico bono”. Na pytanie, jaki typ studiów preferowany jest przez pracodawców, nie ukrywała, że w dalszym ciągu są to studia stacjonarne na publicznych uczelniach. „W dalszym ciągu szyld uczelni państwowej jest dla właścicieli firm oraz rekruterów gwarantem rzetelnego wykształcenia. Uczelnie prywatne naprawdę nie mają złej renomy, ale brakuje im jednego – tradycji nauczania, a na to pracuje się przez wiele lat, a nawet wieków” – opowiadała Kowal. „Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że jest to niezmienna reguła, są bowiem uczelnie prywatne z tak doskonałą kadrą dydaktyczną oraz zapleczem, że potrafią zdeklasować uczelnie państwowe – we Wrocławiu jest tak w przypadku Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, która swoich studentów kształci nie tylko w zakresie wiedzy ogólnej, ale także wysoko specjalistycznej, a to pozwala jej absolwentom łatwiej sprofilować się w przypadku poszukiwania pracy” – dodała Kowal. Tomasz Wroński z IBM Polska zauważył z przykrością, że polski system kształcenia akademickiego jest w większości niedostosowany do autentycznych wymogów rynku pracy. Mówił o tym, że kształcenie na studiach przebiega według własnego rytmu, który nijak nie przystaje do tego, co powinni reprezentować sobą absolwenci studiów wyższych w kontaktach z potencjalnym pracodawcą. „Proponowaliśmy Politechnice Wrocławskiej, aby w ramach obowiązkowego planu studiów znalazła się także ścieżka kształcenia praktycznego, którą z chęcią poprowadziliby specjaliści z naszej firmy. Studenci mieliby dzięki temu możliwość poznania naszego wewnętrznego systemu pracy, zdobyliby nową wiedzę, uzyskali certyfikat poświadczający nabycie kompetencji i jednocześnie mogliby stanowić gotowe do pracy osoby. Niestety, nikt nie podjął się z nami żadnych rozmów na ten temat, więc choćbyśmy chcieli taką inicjatywę rozwinąć, współpracując nie tylko z Politechniką, nie mamy takiej możliwości, ponieważ żaden przedstawiciel uczelni wyższej z Wrocławia nie wyraził naszym pomysłem najmniejszego zainteresowania„ – podsumował Wroński.

tów aplikacyjnych, które będą obrazować ścieżkę naszego rozwoju i edukacji oraz pozwolą poznać motywy nawiązania współpracy – tak dzieje się w przypadku listu motywacyjnego. „CV to nasza wizytówka. Tego typu hasło powinien wielkimi literami zapisać we własnej głowie każdy człowiek, który zamierza ubiegać się o pracę” – stwierdza Aleksandra Hajder specjalistka szkolenia kadr we wrocławskim Credit Suisse. – „Choć technika nieustannie idzie na przód, mamy nieograniczony dostęp do wszelkich informacji umieszczanych w Internecie, to w dalszym ciągu największą bolączką w HR są elementarne błędy, występujące w CV oraz w listach motywacyjnych kandydatów starających się o pracę. Właściwie to na ostatnim roku studiów na każdym kierunku powinien być wprowadzony obowiązkowy przedmiot z pisania CV, sama z chęcią podejmę się prowadzenia tego typu zajęć. „Zadbajmy o rzetelność informacji występujących w naszych CV, pamiętajmy dokładnie, o czym w nich pisaliśmy. Nie koloryzujmy nadmiernie chociażby w kwestii znajomości języków, bo to i tak w późBo ja jestem niejszym czasie ulegnie weryfikacji. W liście motywacyjnym unikajmy szablonowości, Elementarną częścią naszych działań poszu- bo jakkolwiek przy redagowaniu CV jest kiwawczych jest przygotowanie dokumen- to rzeczywiście trudne, to ten drugi doku-

21

ment daje nam możliwość przedstawienia autentycznych motywacji, z powodu których zdecydowaliśmy się wziąć udział w procesie rekrutacyjnym takiej, a nie innej firmy. Dajmy do zrozumienia przyszłemu pracodawcy, że poznaliśmy jego firmę, że zatrudnienie w jej strukturach jest dla nas naprawdę ważne i stanowi przemyślane z naszej strony działanie” – mówiła Hajder. Na pytanie, czy, jak jej przedmówcy, uważa, że wyłącznie typ wykształcenia przyszłego pracownika decyduje o jego wydajności stwierdziła, że wcale tak nie jest: „Z perspektywy czasu z całą pewnością mogę stwierdzić, że nawet ukończenie Harvardu w chwili, gdy ktoś nie posiada tzw. miękkich umiejętności, do których zalicza się przede wszystkim komunikatywność, zdolność autoprezentacji, umiejętność pracy w zespole, nie daje gwarancji, że podoła on pracy na upragnionym stanowisku. Rozwijanie kluczowych kompetencji może kompensować pewne deficyty w zakresie specjalistycznej wiedzy i zawodowych umiejętności. Te miękkie umiejętności są całkowicie przenośne, budują podstawowy zrąb naszego potencjału zawodowego, który szybko może być przetworzony w postaci konkretnych strategii i skryptów umożliwiających szybką adaptację do nowych warunków pracy.


Będę doktorem, będę doktorem… Wielokrotnie bywa i tak, że o pracę starają się także absolwenci studiów doktoranckich. W ich przypadku zjawiskiem, z którym muszą się na każdym kroku stykać, jest kwestia zwykłej, ludzkiej zawiści u ewentualnego szefa, dla którego ktoś ze znacznie wyższym tytułem naukowym stanowi potencjale zagrożenie w momencie, gdy ten ma poważne problemy z własnym poczuciem wartości i nie do końca czuje się osobą kompetentną. „Niestety muszę przyznać, że jako osoba pośrednicząca między pracownikami a pracodawcami zetknęłam się z tego typu sytuacjami. Nie widzę nic złego w tym, że w dobie masowej produkcji różnej maści absolwentów uczelni wyższych są i tacy, którym zależy na zdobyciu bardziej wyspecjalizowanej, naukowej wiedzy, ale decydując się na podjęcie tego typu studiów, musimy liczyć się z tym, że w chwili, kiedy jednak zdecydujemy się wkroczyć w pozanaukowy świat zatrudnienia, życie zmusi nas do tego, aby nieustannie znosić weryfikację ze strony innych. Mówiąc wprost, odradzam zaznaczanie w CV faktu, że posiada się tego typu wykształcenie. Lepiej, aby tego typu informacja ujrzała światło dzienne w chwili, kiedy uda nam się zbudować u pracodawcy zaufanie do nas, a nasze relacje w obrębie hierarchii firmy będą już mocno ugruntowane. Wtedy rzeczywiście pracodawca może potraktować nas jako swoistą «perełkę», której za wszelką cenę nie pozwoli uciec ze

stanowiska, oferując jej tym samym awans, szereg szkoleń oraz innych pakietów motywacyjnych” – stwierdziła Anna Selwakowska recruitment business partner we wrocławskim Credit Suisse. „Choć rynek pracy ulega nieustannym przeobrażeniom, uważam, że należy dobrze rozważyć kwestię podjęcia tzw. kariery naukowej. Jeśli naprawdę zechcemy pozostać na uczelni i prowadzić działalność naukową oraz badawczą, to studia te mają realny sens. Natomiast wiedząc, że będzie to trudne, a nawet niemożliwe, rozsądniej jest podjąć się innej formy edukacji – chociażby kursów zawodowych czy też różnego rodzaju studiów podyplomowych, których oferta w naszym mieście jest naprawdę bogata” – dodaje Selwakowska. Co mi Panie dasz w ten niepewny czas? „Prognozy ekonomiczne mówią, że około 2015 roku proporcje na rynku gospodarczym w Polsce będą takie, że blisko 90% społeczeństwa będzie samozatrudniać siebie w małych i mikrofirmach” – mówiła Aleksandra Jabłońska kierownik Centrum Informacji i Planowania Kariery Zawodowej Dolnośląskiego Wojewódzkiego Urzędu Pracy. „Staniemy się państwem, w którym dominującą gałęzią będzie branża usługowa. Jedynie 10% społeczeństwa będzie stałymi, etatowymi pracownikami, którzy zatrudnieni będą na konkretnej posadzie” – dodała.

„Dlatego nie bójmy się podejmowania własnych inicjatyw gospodarczych. Jeśli mamy zdolności tego typu, jesteśmy osobami zdyscyplinowanymi, którym niestraszna jest biurokracja będąca nieodłącznym elementem żywota przedsiębiorcy, dokonajmy analizy zapotrzebowania naszego rynku i działajmy. Powiatowe Urzędy Pracy w ramach wspierania drobnej przedsiębiorczości oferują nam dotacje sięgające blisko 20 tys. złotych. Być może nie jest to duża kwota, ale możemy powiększyć ją dzięki środkom pozyskiwanym w ramach programów unijnych, tam dotacje potrafią sięgać 40 tys. złotych. Te same statystki pokazują, że wkrótce dołączymy do grona europejskich krajów, które będą się starzeć.”Tak jest w przypadku Francji, Niemiec i będzie też widoczne u nas” – opowiadała dr Jolanta Kowal. „A starzenie się społeczeństwa pociąga za sobą jeden podstawowy skutek: tym ludziom trzeba będzie zapewnić opiekę i przeorganizować cały system świadczeń społecznych oraz zdrowotnych, a to stwarza szansę dla absolwentów kierunków humanistycznych, bo przecież w ich ramach mieści się szeroko pojmowana pomoc socjalna. Dlatego nie należy popadać w nadmierną frustrację, bo być może teraz pedagogom, terapeutom, psychologom, pielęgniarkom nie wiedzie się zbyt dobrze na rynku pracy, ale w przyszłości sytuacja może ulegać zmianom.” A na koniec wisienka na torcie Pod koniec panelu wszyscy prelegenci zaapelowali, aby studenci oraz absolwenci planujący poszukiwania zatrudnienia lub też prowadzący je w chwili obecnej, obrali odpowiednią strategię tych działań. Przede wszystkim nie należy ograniczyć się wyłącznie do rejestracji w urzędzie pracy i biernym wyczekiwaniu na to, aż jego urzędniczka przedstawi nam stosowną ofertę. Powinniśmy śledzić informacje, na temat stażów organizowanych przez pracodawców w ramach umowy z uczelniami, a także zasięgać informacji odnośnie oferty tzw. Kapitału Ludzkiego Unii Europejskiej. Także program ten pomoże nam doszkolić się, przebranżowić lub nauczyć się czegoś nowego od podstaw. Jednym słowem sami musimy zadbać o przybranie dobrej postawy w naszych poszukiwaniach, bo kto szuka, ten znajdzie, a kto pyta – nie błądzi.

Źródło: weblog.infopraca.pl

22


(Akwizytorze)…

„Przecież tego nikt nie kupuje!” „Kto to bierze, Panie?!” „Co za durnoty mnie tu Pan wciska?!” – te i inne zdania często w swojej pracy słyszy statystyczny akwizytor. Jeżeli ktoś kiedyś robił ranking najbardziej znienawidzonych zawodów w Polsce, to gdzieś między strażnikami miejskimi, kontrolerami biletów komunikacji miejskiej i prawnikami zapewne znajdą się akwizytorzy. Szymon Makuch

O

kreśleń na nich jest bez liku – hieny, kanalie, nałogowi kłamcy, wciskacze kitu (od słów niecenzuralnych się powstrzymamy). Czy jednak na pewno Polacy wiedzą, kim naprawdę są ci specyficzni sprzedawcy? Krąży tak wiele mitów na ich temat, że względem niektórych wypada się ustosunkować. We Wrocławiu, jak i w innych mniejszych lub większych miastach, zwłaszcza latem, można często spotkać na ulicy miłe, atrakcyjne panie bądź uprzejmych, ładnie ubranych, młodych panów, którzy szybko i zdecydowanie nawiązują rozmowę z licznymi spacerowiczami, prezentując im pasty do zębów, atlasy drogowe, a najczęściej perfumy, twierdząc, że badają wyłącznie opinię o nowym produkcie. Potem okazuje się, że ten „ankieter” proponuje kilka takich flakoników za skromne kilkadziesiąt złotych.

Większość odmawia, przez co wydaje się, że ich praca jest syzyfowym wysiłkiem, który nie ma szans na sukces. To jest właśnie pierwszy mit. Statystyki sprzedaży w formie prezentacji perfum i podobnych towarów mówią, że w przypadku zakończonej prezentacji (a więc takiej, w której akwizytor doszedł do puenty i propozycji kupna), zwykle co piąta kończy się transakcją. Mało? Być może, ale pamiętajmy, że średnio trwa to kilka minut, co w ciągu godziny pozwala przeprowadzić ich nawet kilkanaście. W ten sposób w ciągu całego dnia można zarobić nawet kilkaset złotych. Mit numer dwa – akwizytor to bezlitosny kłamca, pozbawiony moralności, zdegenerowany człowiek, któremu zależy wyłącznie na sprzedaży. Często mówi się tak, dopóki żaden z naszych znajomych nie trafi do tej pracy. Faktem jest, że ludzie nie garną się do tego masowo, a gazetowe lub internetowe ogłoszenia raczej mówią o „pracy w agencji

23

marketingowej”, „zatrudnieniu w hurtowni muzycznej”, „ofercie z dziedziny promocji i reklamy” itd. Młodzi akwizytorzy to często studenci dorabiający w wakacje na życie. Nierzadko jest to ich pierwsza praca, co sprawia, że są nieco naiwni w poszukiwaniach, wierząc, że dział promocji i reklamy rzeczywiście sprowadza się do przyjemnej, łatwej pracy. Niejednokrotnie nawet w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej kandydat nie dowie się, co naprawdę ma robić, gdyż przełożony rzuca ogólnikami, a pracownicy firmy milczą. Zasadą bywa, że informacje o charakterze pracy młody kandydat na sprzedawcę uzyskuje w dniu próbnym, gdy zostaje wywieziony do Krotoszyna, Milicza czy Grodkowa i dopiero na miejscu jego mentor (starszy stażem pracownik) prezentuje, jak wygląda ta praca. Z jednej strony następuje oczywiste rozczarowanie („Boże, mam być tym wstrętnym perfumiarzem?”), z drugiej

Źródło: symetria.pl

Precz Szatanie


Źródło: gazeta.pl

jednak – człowiek dostrzega, że ludzie kupują te kosmetyki i wcale nie tak trudno zarobić, trzeba tylko chcieć. Jednocześnie przez cały dzień trwają długie rozmowy z „nauczycielem”, który tłumaczy, że tu nie chodzi o handel, że to pewien trening, forma autopromocji, rozwoju, a nikt nikogo do kupna nie zmusza, zaś same produkty są dobrej jakości. Odpowiedzi na trudne pytania są zbywane, aby nie psuć dobrego obrazu tej roboty. Trzeba więc powiedzieć, że młody akwizytor sam zostaje „zbajerowany” tak jak klient, aby wyzbyć się negatywnych myśli. Mit numer trzy – akwizycja służy wyłącznie zarabianiu pieniędzy na ludzkiej naiwności. Co do tej tezy również można dyskutować, zwłaszcza w perspektywie samych akwizytorów i ich pracy. Kilka dni pracy w tym zawodzie pozwala nierzadko pozyskać wiedzę, której nie da pięć lat studiów. Mechanizmy rozmowy z człowiekiem, umiejętność odpowiedniego przedstawiania faktów, obserwacja ludzkich reakcji z drugiej strony – taka nauka jest bezcenna, ponieważ w przyszłości pozwala skutecznie prowadzić wszelkie negocjacje. Ważna lekcja: w pewnych dziedzinach handlu największym grzechem jest pochopna ocena potencjalnego kontrahenta. Zdarzają się przypadki, że pięćdziesięcioletni rencista

stanu wolnego, który nie ma w rodzinie żadnej kobiety, kupuje po rozmowie z akwizytorką dwa flakoniki damskich perfum, czego zapewne nikt by się nie spodziewał. Akwizytor jest więc osobą, która aktywnie uczestniczy w stosowaniu psychologii relacji międzyludzkich. Zaznaczyć trzeba, iż nie jest to panegiryk na rzecz akwizycji, lecz spojrzenie z dystansu na pewne mechanizmy tego zawodu, które dla wielu ludzi są ważną, życiową lekcją i na pewno ciekawą, choć nierzadko bolesną przygodą. Nie zmienia to oczywiście faktu, że taka praca, zwłaszcza dla uczciwego człowieka, jest niezwykle trudna. Choć nie polega na kłamstwie, istotną kwestią jest w niej omijanie prawdy i ukrywanie pewnych faktów. Wśród ciekawych mechanizmów działania w akwizycji do najważniejszych należy zakaz używania określonych słów, takich jak: cena, kupno, kupić, sprzedać, koszt, handel, za darmo itd. Zakazane są więc wszelkie zwroty sugerujące chęć sprzedaży danego towaru. Mówi się zatem klientowi, że otrzymuje perfumy (lub inne rzeczy) „za opinię”, że niczego się mu nie sprzedaje, a dany towar może po prostu otrzymać za skromne pokrycie kosztów w postaci danej kwoty. Czy można stwierdzić, że akwizycja to zajęcie jednoznacznie złe lub dobre? Abso-

24

lutnie nie, to po prostu rodzaj agresywnego marketingu, który wykorzystuje personalne oddziaływanie w celu skłonienia klienta do kupna. Nie jest to zakazane, obowiązku zakupu towaru też nie ma, jest tylko silna perswazja, której nie każdy się oprze (zwłaszcza gdy pięknie uśmiecha się do niego atrakcyjna, młoda kobieta lub miły młodzieniec). Jednocześnie młody człowiek, podejmujący ten rodzaj pracy ma okazję uzyskać wiele ciekawych informacji o ludziach i świecie. Przepływ ludzi w akwizycji jest bardzo duży, większość wytrzymuje kilka tygodni, czasem całe wakacje. Długoletnich pracowników w akwizycji nie ma zbyt wielu, na co wpływa sezonowy charakter tej pracy – przede wszystkim uprawia się ten typ handlu latem. Akwizycja była, jest i będzie, co do tego nie ma wątpliwości. Wciąż chodzą po świecie ludzie o oporze cechujący się słabym oporem, brakiem asertywności i z tendencjami do kupowania produktów bezmyślnie, bez rzeczywistej potrzeby. Są też ludzie przebojowi, posiadający umiejętność „zagadania” czy „zabajerowania” drugiego, co pozwala im na sprzedaż rozmaitych towarów i osiąganie przyzwoitych zysków. Warto jednak pamiętać, że są to ludzie, którzy chcą po prostu zarobić na życie, tak jak każdy, nie tylko w sferze handlu.



W

ramach projektu „Miejsce dla sztuki w Firleju” zapraszamy na wystawę czarno-białych zdjęć, których autorką

jest wrocławianka – Małgorzata Senator. W swoich fotografiach stara się ona ukazać nieubłagany upływ czasu, tempo współczesnego życia, któremu towarzyszą wszechobecne przekazy reklamowe, kontrasty czy niedopowiedzenia. Przygląda się zwłaszcza ludziom starszym, którzy stanowią określaną przez nią „odrębną społeczność”. Dostrzega ich zagubienie i niedopasowanie do otaczającej rzeczywistości, spowodowane rozwojem technologii oraz szybkim tempem życia. Za pomocą kontrastu próbuje wskazać istotne różnice międzypokoleniowe.




J

ak sama mówi: „Od początku przede wszystkim fascynują mnie ludzie i ich naturalność przenikająca przez zgiełk szarej rzeczywistości. Szukam niuansów i detali wyrażających się w wyrazach twarzy, drobnych gestach, spojrzeniach. Przyglądam się życiu z bliska, chcąc zawrzeć w kadrze mój sposób postrzegania, interpretowania i rozumienia. Im dłużej fotografuję, tym bardziej to, co wydawało mi się do tej pory znajome, staje się tajemniczą zagadką, którą z niezwykłą radością bezustannie próbuję rozwikłać. To niesamowite, ile dzieje się wokół – współistnienie pokoleń, ludzkie reakcje, ich emocje. Wyrwane z kontekstu nic nie znaczą, jednak dla mnie stanowią swego rodzaju odzwierciedlenie najprawdziwszych historii. Odkrywam je na ulicach dużego, zatłoczonego miasta, przyglądając się «zwykłym» scenom z życia codziennego. W fotografii ulicznej preferuję czerń i biel, gdyż w takich właśnie barwach widzę swoje miasto, otaczających mnie ludzi i klimat codzienności”. Wernisaż: 23.03.2011 | godzina: 18:00 | bilety: wstęp wolny Miejsce: Firlej, ul. Grabiszyńska 56, Wrocław, www.firlej.wroc.pl Ekspozycja czynna będzie do 25 kwietnia 2011 roku.

29


Od zera do milionera Złośliwi twierdzą, że pierwszy milion trzeba ukraść. Niekoniecznie, choć bez wątpienia to jedna z najłatwiejszych dróg do zdobycia majątku. Agnieszka Oszust

D

obrym pomysłem może być też odziedziczenie fortuny po bogatych rodzicach. Na liście najbogatszych ludzi, stworzonej przez „Forbesa”, nie brakuje takich nazwisk: Hind Hariri – córka libańskiego premiera, który zginął w zamachu w 2005 roku czy Shivinder Singh, który otrzymał w spadku doskonale prosperującą firmę farmaceutyczną. Tacy ludzie są z góry „skazani” na miliony. Większe emocje budzą ci, którzy wielkiego majątku musieli dorobić się sami. Tym większe – im są młodsi. Pomysł: portal społecznościowy Jeszcze dziesięć lat temu, nic nie wskazywało na to, że Mark Elliot Zuckerberg (ur. 1984), znajdzie się na liście bogaczy. Nieśmiały chłopak z White Plains w stanie Nowy Jork był po prostu rozentuzjazmowanym możliwościami Internetu nastolatkiem. Jego pasja i umiejętności zapewniły mu miejsce na Harvardzie. To właśnie tam powstał Facebook – portal, który z małego projektu ewoluował w przynoszącą wielomilionowe zyski firmę. Początkowo miał on być tylko platformą komunikacji dla studentów Harvardu. Zuckerberg jednak dość szybko odkrył, jak duży potencjał kryje w sobie portal i zdecydował się udostępnić go także na innych uczelniach. Informatyczny talent, odrobina sprytu i bezczelności wyniosły go na szczyt bogactwa. Obecnie wartość Facebooka szacuje się na 15 miliardów dolarów, choć ten sukces ma też swoje ciemne strony. Zuckerberg

pozwany został przez swoich akademickich znajomych za kradzież własności intelektualnej. Jak utrzymywali Tyler i Cameron Winkelvossowie, idea, na której opierał się Facebook, była ich pomysłem. Mark miał im pomóc w uruchomieniu strony Harvard Connection, jednak zamiast pracować nad tym projektem zajął się własnym. Sprawa w 2008 roku zakończyła się ugodą, chociaż jak łatwo się domyślić, 65 milionów dolarów zadośćuczynienia nie zaspokoiło apetytów potencjalnych miliarderów. Pozew do sądu przeciw Zuckerbergowi wpłynął też od jego przyjaciela – Eduardo Saverina. Współtwórca i pierwszy manager finansowy raczkującej firmy czuł się odsunięty od sukcesu i zysków, jakie generował portal. Na drogę legislacyjną wystąpił po tym, jak Zuckerberg zmniejszył jego udziały w firmie do kilku procent. Pomysł: bezpłatne szablony Jeszcze wcześniej swój biznes otworzyła Ashley Qualls. Już w wieku 14 lat zaczęła tworzyć szablony do portalu MySpace i bezpłatnie udostępniać je na swojej stronie internetowej (whateverlife.com). Przez długi czas korzystała z darmowego serwera, jednak gdy zainteresowanie stroną rosło, musiała przenieść się na serwer płatny. Nie miała na to wystarczających środków, stąd pomysł zainstalowania Google AdSense – darmowego serwisu reklamowego. Jej pierwszy czek opiewał na 2790 dolarów, a potem zyski rosły lawinowo, m.in. dzięki współpracy z firmą Click Value 450’s, która zajęła się dostarczaniem reklam. Pozostawał

30

tylko jeden problem – jako niepełnoletnia, Qualls nie mogła dysponować zarobionymi przez siebie pieniędzmi. W wieku 17 lat wystąpiła więc do sądu z wnioskiem o uznanie jej za pełnoletnią i po raz kolejny zdobyła to, na czym jej zależało. Pomysł: jeden biznes to za mało Ranking na najmłodszego inwestora zdecydowanie wygrywa Cameron Johnson, który swoje pierwsze pieniądze zarobił jako dziewięciolatek. Sprzedawał wtedy własnoręcznie wykonane zaproszenia i pocztówki z życzeniami. Prawdziwy majątek zbił jednak dzięki internetowemu biznesowi. Gdy zauważył, że na aukcjach eBay dużym powodzeniem cieszą się lalki z serii Beanie Babies firmy Ty, odkupił od młodszej siostry jej kolekcję za 100 dolarów i sprzedał z prawie dziesięciokrotnym zyskiem. W wieku dwunastu lat udało mu się w ten sposób dorobić


Źródło: www.finestdaily.com

do kieszonkowego prawie 50 000 dolarów. Zarobione pieniądze zainwestował w swój kolejny pomysł – MyEZ Mail. Johnson zatrudnił znajomego programistę, który stworzył dla niego pocztę pozwalającą przekazywać odbiorcy maile, bez ujawniania danych osobowych. W latach gwałtownie rozwijającej się sieci internetowej był to strzał w dziesiątkę – firma w przeciągu miesiąca potrafiła wygenerować nawet trzy tysiące dolarów zysku! Chwilę później nastoletni Cameron uruchomił portal surfingprices.com, zarabiający na reklamie internetowej. W ten sposób, jeszcze przed ukończeniem szkoły, Johnson zarobił pierwszy milion. Pomysł na polish bussines: polski Classmates Niemałą wyobraźnią, a przede wszystkim umiejętnością dopasowania się do polskiej rzeczywistości, wykazał się Marcin Popo-

wicz – jeden z twórców portalu Nasza-Klasa. Projekt utworzenia strony, na której odnaleźć można znajomych ze szkolnej ławy, nie był oryginalny – pierwowzorem dla nk.pl był założony w 1995 roku serwis classmates.com. Studenci wydziału informatyki na Uniwersytecie Wrocławskim wiedzieli, że w Polsce mutacja tego serwisu jeszcze nie powstała i zauważyli w tym ogromny potencjał. Nie przeliczyli się. Portal szybko zaczął zyskiwać nowych użytkowników, a zapisywać się zaczęli do niego nawet uczniowie, którzy swoje szkolne lata mieli dawno za sobą. Młodzi biznesmeni nie spoczęli na laurach: zaczęli ulepszać portal i dodawać kolejne opcje, jak „śledzik”, „nktalk”, gry i grupy dyskusyjne. Wiele z nich nie odniosło jednak większego sukcesu – przypominały zmiany już wprowadzone przez inne portale. Zachwyt możliwościami Naszej-Klasy minął, gdy w maju 2008 roku w sieci pojawiła się polska wersja Facebooka. Mimo tego, w czerwcu 2010 roku na

31

portalu nk.pl wciąż zarejestrowanych było około 14 milionów użytkowników, a twórcę Naszej-Klasy często określa się najmłodszym polskim milionerem Da się? Da się! Takie historie, potrafią doprowadzić do ciężkiej depresji. Świadomość, że są nastolatki, którym udało się zrealizować cele, do których większość dąży przez całe życie, może być przykra. Ale nie musi. Optymiści potraktują ją pewnie jako katalizator, bodziec do działania. Mam nadzieję, że są tacy wśród nas. Jeśli ten tekst czyta przyszły milioner, wierzę, że zgłosi się do mnie za kilka lat i odpali mi kilkaset tysięcy z racji zmotywowania go do walki.


Fot. Magda Oczadły

Groza jako terapia Rozmowa z Łukaszem Śmiglem, pisarzem grozy, dziennikarzem, wykładowcą, i opowiadaczem historii. Karolina Szmyt Karolina Szmyt: Rozmawiasz ze sobą? Łukasz Śmigiel: Rozmawiam ze sobą, w zasadzie codziennie. Najczęściej wieczorem pod prysznicem. Wieczorem też lepiej mi się myśli i wtedy staram się opowiadać samemu sobie nowe historie. W zasadzie cały czas wymyślam różne rzeczy, które mogą przerodzić się w opowiadanie albo w powieść, bo nigdy nie wiadomo, co wyjdzie z danej historii. Gadam do siebie i to na dodatek najczęściej po angielsku, bo to mi bardziej filmowo brzmi. Język polski bardziej nadaje się do opowiadania historii grozy, dzięki tym wszystkim onomatopeicznym dźwiękom, polskim dziwnym głoskom, za pomocą których można opisać wszystkie te makabryczne sceny. Ale w tym języku to zwyczajnie lepiej brzmi. A może się po prostu do tego przyzwyczaiłem, bo jestem fanem słuchowisk radiowych po angielsku czy audiobooków. W Polsce ciągle nie robi się tego jeszcze tak dobrze jak u Anglosasów. Oni zaczęli to sto lat wcześniej, więc mieli czas, by się tego nauczyć. Najchętniej w ogóle bym pisał w języku angielskim, ale niestety językowo

nie jestem dość dobry. Ciekawie, że o tym rozmawiamy, bo właśnie w ciągu ostatnich paru miesięcy udało mi się znaleźć dwóch młodych tłumaczy i zaczynamy powoli pracować nad przekładami Śmigla. Na razie zabieramy się nieśmiało do opowiadań. Pierwsze już zostały wysłane za granicę. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Niestety, na rynku polskim jest tylko jedno czasopismo grozy – „Lśnienie”… … którego działalność właśnie została zawieszona. Niestety. Za to w Stanach grozą zajmuje się kilkanaście magazynów. W Anglii drugie tyle plus prasa, fantastyczno literacka. Dopóki jesteśmy przy grozie – możesz polecić komuś, kto nie zna gatunku, od czego zacząć? Warto sięgnąć na początku po Śmigla? Nie, na początek może nie. Najlepiej sięgnąć po klasyka anglosaskiego. W Polsce nie ma tradycji uprawiania literatury grozy. Jest jeden Grabiński, a tak naprawdę polska groza jeżeli w ogóle można o niej mówić, powstaje dopiero teraz. Anglosasi zaczęli od powieści gotyckiej – Mary Schelley, Bram Stoker i cała reszta. Oni naprawdę

32

mają za sobą wieki tradycji i dlatego to do nich warto sięgać na początku. Są lepsi i już. Strach jako zjawisko czysto fizjonomiczne jest przyjemne, lubimy się bać. Z tego płynie chyba fascynacja grozą i złem w ogóle. Potrzeba strachu jest w nas głęboko zakorzeniona. My potrzebujemy się bać. Strach ratuje nam skórę w wielu sytuacjach. Może jest tak, że współcześnie mamy za mało powodów do strachu, więc poprzez oglądanie horrorów i czytanie grozy generujemy sobie je, by się bać? Tak, wszystkie teorie psychologiczne to potwierdzają. Teraz jest dużo spokojniej niż kiedyś, mamy pracę, pieniądze, możemy studiować, wyjechać, gdzie dusza zapragnie. Oczywiście wciąż dzieją się straszne rzeczy, ludzie chorują, ulegają wypadkom. Groza jest blisko. Ale oficjalny przekaz kierowany głównie do młodych ludzi jest bardzo mylący i krzyczy do nich: „hej, jest fajnie, super, wszystko możesz” i my tym żyjemy. Ulegamy złudzeniu, że wszędzie dookoła jest tak pięknie i bezpiecznie. A wcale nie jest piękniej i bezpieczniej niż kiedyś.


Badania pokazują, że ludzie, mają w sobie specyficzny zawór bezpieczeństwa. Jeśli poczytamy sobie horrory Jamesa Herberta, zrozumiemy dlaczego nie warto iść ciemną uliczką do domu po zmierzchu. Dzięki horrorom pamiętamy, że zawsze może stać się coś złego. Dlatego jestem wielkim fanem grozy, bo uważam, że dzięki niej jesteśmy zdrowsi. Większość ludzi zastanawia się nad tym, po co ogląda się horrory – flaki, urywane głowy, okropieństwo. A ja myślę, że to nie tak. Ludzie, którzy oglądają grozę, są bardziej normalni niż ci, którzy jej nie oglądają. Natknąłem się na wyniki badań, które zostały przeprowadzone w bazach wojskowych, między innymi w Iraku. Są tam kina i żołnierze oglądają przeważnie najbardziej ekstremalne horrory, jakie można sobie wyobrazić, bezpardonowe pokazy bólu i cierpienia. Dlaczego tak jest? Gdy żołnierz uczestniczy w strzelaninie, w której umiera jego kolega, to on nie może się załamać i zacząć płakać, musi się ratować. Ale jak wraca po skończonej akcji do bazy, chce sobie przypomnieć, że nadal jest człowiekiem, że są rzeczy które mogą go przerazić. I temu służy groza. Groza jako terapia? Pisanie grozy to pewnego rodzaju terapia. To metoda na wyrzucenie emocji, oswojenie strachu. W jednej z biografii Polańskiego czytamy, że w pewnym sensie mógł on wyreżyserować sobie życie, bo trudno uwierzyć w to, żeby przeciętnej osobie zdarzyło się tak wiele dramatów w ciągu jednego życia. Czy przywoływanie zła poprzez pisanie o nim jest kuszeniem losu? Wierzę, że na świecie musi być równowaga. Wysyłanie jakiejś energii musi wiązać się ostatecznie z odebraniem podobnej. Wieczorem napiszę sobie coś o trupach, a na następny dzień wysyłam dobrą energię do studentów. Jesteś z wykształcenia dziennikarzem, PRowcem, pisarzem i wykładowcą. Jednak mnie najbardziej interesuje w Twojej biografii tzw. storytelling. Piszę historie, inne opowiadam do mikrofonu. Teksty reklamowe to także swoiste opowieści Uwielbiam wszelkie historie. Świat jest ich pełen, a umiejętność ich dostrzegania nazywam „zdolnością dziwienia się światem”. Większość ludzi zatraca ją w miarę dojrzewania.

Smutne i straszne historie to część życia. Tak, jeżeli gdzieś tam jest Bóg, który zaprojektował nas i świat, to nie przewidział wielu rzeczy. Jesteśmy potwornie niedoskonali, ciągle się mylimy. Trudno uwierzyć w to, że doskonały Bóg tak kiepsko to wymyślił. Czasami mam wrażenie, że zostaliśmy stworzeni tylko do produkowania kolejnych ludzi i tak naprawdę tylko w tym się sprawdzamy. Wszystko mówi nam, że to my jesteśmy najważniejsi, że liczą się indywidualne byty: ty się nazywasz Karolina, a ja Łukasz, ty masz takie zainteresowania, ja inne, ty przeprowadzasz ze mną wywiad, ja teoretycznie mam w nim coś do powiedzenia. Ale w końcu tych indywidualistów spotyka śmierć i wtedy już nic nas nie różni, oboje skończymy dokładnie tak samo. A będąc nieśmiertelnymi, moglibyśmy stworzyć tyle pięknych rzeczy i tak wiele po sobie zostawić. Może kiedyś dane nam będzie dopaść tego typa, który wszystko to wymyślił i powiedzieć mu: „To nie było fajne!. Świat, który nam dałeś to jedna wielka ułuda”. Kiedy ukaże się Twoja nowa książka Mordercy? W kwietniu, dokładnie 29. Kwiecień plecień, bo przeplata trochę mordu, trochę lata. Mordercy to zbiór opowiadań. Chciałem, aby było ich dwanaście, tak jak przy moich poprzednich projektach, ale za nic w świecie nie mogłem napisać ostatniego. W końcu stworzyłem już nawet wstęp do książki, w którym tłumaczę, dlaczego wewnątrz jest tylko jedenaście opowiadań. I kiedy wreszcie wysłałem materiał do wydawcy, i zrzuciłem z siebie presję, wtedy przyszedł pomysł na dwunaste. Tak oto – nieco spóźnieni z mojej winy Mordercy wychodzą w kwietniu. To chyba dobry czas. Mało demoniczny.. Może tak, ale to dobrze. W październiku i listopadzie wychodzi horror za horrorem, ale mi się wtedy nie chce czytać grozy, bo świat wygląda naprawdę paskudnie. Ale kiedy zrobi się ciepło i wyjdzie słońce, wtedy znowu zaczyna się tęsknić do masakr. Mam nadzieję, że wtedy ludziom będzie się chciało sięgnąć po Śmigla. Zawsze wymyślasz interesujące i niekonwencjonalne metody promocji swoich książek. Co tym razem? Będę wszędzie. Chcę żeby pisali tak, jak za czasów promocji Demonów – „otwierasz lodówkę, a tam Śmigiel”. Poza tym chciał-

33

bym dać ludziom maksymalnie dużo fajnych rzeczy za friko, żeby się dobrze bawili. Najważniejsze, żeby moja literatura kogoś cieszyła, sprawiała przyjemność. Jakieś rady dla początkujących pisarzy, jak zacząć karierę? Nigdy nie pisać do szuflady. Wszystko, tylko nie to. Jak ma być do szuflady, to już lepiej wyślijcie to mnie, coś poradzimy. Znoście krytykę, przerabiajcie, poprawiajcie i jeszcze raz wysyłajcie do różnych czasopism, wydawnictw. Konstruowanie historii jest dla pisarza, a gotowy produkt dla czytelnika. Brakuje w tej chwili dobrych tekstów w Polsce. Wiele jest przyczyn tego stanu rzeczy, ale głównego winowajcy szukałbym w Internecie, który rozleniwia. Nie siadajcie do pisania tylko pod wpływem weny. Zastanówcie się, do kogo chcielibyście tę książkę skierować, kto będzie waszym czytelnikiem. Używajcie fabularnych twistów, które będą zadziwiać czytelnika. Jeśli czujecie, że musicie pisać, a nie macie pomysłów, zapraszam na moją stronę: dobrehistorie.home.pl, tam na pewno znajdziecie coś ciekawego. I jeszcze mały test. „He says I suffer from delusion, but I’m so confident I’m sane. It can’t be no optical illusion, how can you explain shadows in the rain”. Zaczęło się od The Police. Sting to człowiek bardzo inteligentny, pewny siebie, prawdziwy zawodowiec. Ma przemyślane każde słowo i każdy gest. Bardzo świadomie kreuje swój wizerunek. Już rozumiem, to fascynacja trochę, jak się okazuje, zawodowa.. Fascynacja mistrzuniem zaczęła się u mnie już w szkole podstawowej. Kolega mojego starszego brata przyniósł mu kiedyś kasetę Stinga The Summoner’s Tales. Od czasu, kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy byłem ugotowany. Zacząłem tłumaczyć sobie teksty Stinga i uczyć się ich na pamięć. Kiedy mam zły dzień i gdy dopadają mnie wątpliwości, czy to, co robię, ma sens, wtedy zawsze wracam do Stinga i myślę o tym, że on ciężko zapracował na to, co ma. Miał 1% talentu, a pozostałe 99% dobudował z żelazną konsekwencją. Przypominając sobie o tym, wiem, że wszystko jest możliwe.


Allenowski punkt widzenia Joanna Winsyk

W

oody’ego Allena nie trzeba przedstawiać nikomu. Podobnie, jak Marylin Monroe i Andy Warhol, jest ikoną kultury popularnej na wysokim poziomie. Nowojorski reżyser stworzył własny styl, allenowską estetykę, której wartości w pewien sposób nie poddaje się ocenie. Jego twórczość albo się lubi, albo nie można znieść tego specyficznego, pełnego cynizmu humoru. Allen jest kojarzony głównie z komediami, filmami pełnymi absurdalnych sytuacji utrzymanych na granicy realności. Są to obrazy jedyne w swoim rodzaju, rozpoznawalne już po kilku pierwszych scenach. Jednak twórczość ekscentryka z Manhattanu w wielkich okularach nie kończy się na reżyserii. Równie ciekawe są jego dokonania literackie, powstające na przestrzeni wielu lat opowiadania, felietony, szkice lub notatki, przypominające zapiski z dziennika. Obrona szaleństwa jest wznowionym w 2010 r. zbiorem pisarskich „produkcji” Allena. Wybór stanowi przegląd jego pisarstwa od 1966 do 2003 roku. Składa się z publikacji ukazujących się na łamach „The New Yorkera”, i innych amerykańskich pism oraz z „zarysów opowiadań” czy stylizowanych na niedbałe zapiski notatek. Oprócz znakomitych, dynamicznych i zabawnych „historyjek”, jest to bardzo interesujący przegląd jego dokonań, połączony z uwidocznieniem ewolucji, którą przeszło jego spojrzenie na świat. Zebrane teksty cechuje podobne poczucie humoru, ale aspekty rzeczywistości, które „etatowy cynik” wziął pod lupę, zmieniają się w zbiorze jak w kalejdoskopie: raz

klimat korporacyjny, raz oklepana legenda o hrabim Drakuli w oryginalnej odsłonie lub historia grupy uzbrojonych, ale nieudolnych i pokracznych opozycjonistów z Ameryki Południowej (Viva Vargas!). Historia wydawania rachunków Metterlinga z pralni (dla pieniędzy można wszystko!) czy opowieść o człowieku, który swoją drogę do Boga obrał poprzez obrastanie tłuszczem (Notatki przekarmionego). Każdy z tekstów, choć dotyczą one rozmaitej problematyki, przepełniony jest cynizmem, szyderstwem z absurdów, które autor dostrzega z wielką łatwością. Allen, jak reflektorem, naświetla różne aspekty rzeczywistości, przetwarzając je w ironiczne, czasami absurdalne teksty. Historia wampira, który pomylił zaćmienie Słońca ze zmierzchem i przez nieuwagę zamienił się w pył, bawi do łez. Podobnie na czytelnika wpływają Przypowieści hasydzkie, ze wskazówkami interpretacyjnymi znanego uczonego, w których autor, korzystając z obecnego w tradycyjnych żydowskich przypowieściach zwyczaju radzenia się rabina w trudnych sprawach i problemów ortodoksyjnych społeczeństw, traktowania go jak guru, naśmiewa się z błahości problemów (brzydka córka czy poszukiwanie spokoju) i w tekście „serwuje” absurdalne rozwiązania. Śmiech to jednak nie jedyna reakcja, którą wywołuje lektura Obrony szaleństwa. Z oderwanymi od rzeczywistości opowiastkami przeplatają się teksty, które pozostawiają po sobie słodko-gorzki posmak. Korporacyjna opowieść o pracowniku (Dieta), któremu ukradziono krzesło, i który przez to pracuje na stojąco, może być przyczyną kilku, już niezbyt zabawnych refleksji o roli „człowie-

34

ka-trybika”. Bohater żałośnie usiłuje zdobyć akceptację szefa i ojca, a jego największym problemem jest to, że gdy próbuje położyć nogi na biurko, upada. Autor w tekście tym, podobnie jak w Notatkach przekarmionego, porusza problem mody na „bycie fit”, uzależnianie swojej samooceny od przynależności (bądź nie) do „ludzi z katalogów”. Także w opowiadaniu Viva Vargas! Allen porusza dość istotne problemy społeczne. W karykaturalny sposób zobrazowana jest tu walka partyzanckiej opozycji z dyktaturą, ich pokraczne i kończące się fiaskiem przygotowania, a na końcu ukazanie, jak umysły opozycjonistów skażone są dyktaturą, w scenie, gdy partyzanci, bezsilni i wymęczeni, sami oddają się w ręce dyktatora z wdzięcznością, że „tylko obedrze ich ze skóry”. Nie tylko poważna chwilami problematyka, ale także liczne nawiązania intertekstualne czy odwołania do sztuk plastycznych i teatru powodują, że teksty umieszczone w tym zbiorze nie kończą się po ostatnim zdaniu, wręcz przeciwnie, ożywają w prywatnym świecie czytelnika jako anegdoty i obrazy. Przerysowane i zabawne historie czyta się z wielką przyjemnością. Dynamiczna narracja, niekonwencjonalność spojrzenia, czasami poważna problematyka i kontrastujący z nim komizm obecny w co drugim zdaniu powodują, że lektura Obrony szaleństwa wywołuje jednocześnie śmiech, ale i skłania do zastanowienia. To wyjątkowo ciekawy zbiór, który zainteresować może nie tylko wielbicieli ostrego cynizmu reżysera i pisarza, ale może sprawić przyjemność każdemu, kto dostrzega absurdy rzeczywistości czy komizm codzienności.


Mężczyźni uciekają na Bornholm Katarzyna Lisowska

H

ubert Klimko-Dobrzaniecki napisał udaną powieść. Na tyle udaną, że nie wypada poprzestać na tak prostej konstatacji. Bornholm, Bornholm pozwala wręcz wysnuć parę wniosków na temat tego, jak można (powinno się?) tworzyć dobrą beletrystykę. A zatem – do dzieła. Przede wszystkim mamy do czynienia ze sprawnie opowiedzianą historią. Autor przeplata dwie narracje: monolog dorosłego syna skierowany do matki i wypowiedzi wszechwiedzącego narratora, przyjmującego perspektywę dojrzałego ojca i męża. Historia chłopca rozpoczyna się w momencie, w którym przerwana zostaje relacja o losach starszej postaci, dzięki czemu poszerza się horyzont czasowy fabuły. Kim są obaj mężczyźni? Pierwszy z nich to Duńczyk mieszkający w Anglii. Pochodzi jednak z Bornholmu i wraca na wyspę, aby odwiedzić matkę. Na Bornholm, jako żołnierz podczas ostatniej wojny, zawitał również drugi bohater, Niemiec, Horst Bartlik. Przestrzeń to jeden z kilku punktów przecięcia losów obu bohaterów. Powieść przypomina bowiem ciekawie skonstruowaną układankę, łączącą miejsca, czasy i postacie w jedną całość. Chwyt ten nie należy oczywiście do rewolucyjnych rozwiązań, ale w pomysłowy sposób przyciąga uwagę czytelnika. Lektura książki polega raczej na wypróbowywaniu kolejnych kluczy organizujących fabułę, a jednym z nasuwających się najwcześniej jest klucz problemowy. Od początku na plan pierwszy wysuwa się zatem pewna kobieta. Najpierw nie

wiemy, czy to jedna bohaterka, czy dwie. W miarę klarowania się sytuacji, kwestia ta traci jednak na znaczeniu, ponieważ postać uzyskuje rangę symbolu, skupiającego w sobie cechy kobiety, matki i żony. Można wręcz powiedzieć, że autor prezentuje nam „wieczną kobiecość”, widzianą oczami mężczyzn – synów, mężów, kochanków i ojców. Znamienny jest zwłaszcza pierwszy rozdział, który, choć należy do opowieści syna (precyzyjna numeracja nie pozostawia wątpliwości), mógłby stanowić zapis wrażeń kogoś całkiem innego. Ukazana postać ma bowiem cechy od stuleci przypisywane kobietom: opiekuńczość, zgodność z naturą, piękno i żywiołową cielesność. Z atrybutów tych wynika żeńska potęga, która na różny sposób będzie problematyzowana przez całą powieść. Co więcej, owa siła osłabia mężczyzn. Okazuje się, że zarówno w relacjach małżeńskich, jak i rodzicielskich, dominującą stroną jest ona, a nie on. W wielu fragmentach Bornholm, Bornholm brzmi jak oskarżenie kobiecości i rozpaczliwy krzyk buntu tłumionej płci. Jednak Klimko-Dobrzaniecki nie proponuje wizji mizoginicznego przewrotu i ustanowienia patriarchatu. Obie przeplatające się narracje nie są ani w pełni wiarygodne, ani jednoznaczne. Wypowiedź syna, kierującego się nagromadzoną frustracją, nie może być w pełni obiektywna, a przez relację narratora wszechwiedzącego przebija czasem empatia wobec kobiecej postaci. Poza tym historie bohaterów kończą się odmiennymi akcentami, które zresztą, mówiąc metaforycznie, nie wybrzmiewają do końca. Nie wiemy zatem, czy radykalna (i brutalna

35

w środkach) przemiana Horsta ostatecznie okazała się pozytywna. Nie znamy też finalnej decyzji syna. Główne zagadnienia książki nie należą zatem do wesołych, ale kunszt autora polega właśnie na tym, że sprezentował nam powieść bardzo przyjemną w lekturze. To przede wszystkim zasługa lekkiego i czytelnego stylu, kojarzącego się na przykład ze znaną z gdańskich powieści Chwina sensualną wrażliwością na szczegół. Prostota znakomicie oddaje mieszczańską mentalność bohaterów – zarówno bowiem rodzina Horsta, jak i należącego do późniejszego pokolenia Duńczyka, kieruje się w codzienności podobnymi, stabilnymi ideałami, choć losy młodszego bohatera wyraźnie ukazują ich rozpad. Jednak ta, na pozór przejrzysta, forma skrywa opowieść o traumatycznych doświadczeniach i w tym leży prawdziwa siła utworu. Klimko-Dobrzaniecki mówi o tym, co podskórnie żyje w nas i wokół nas, a co dotyczy podstaw naszej egzystencji, bo obejmuje rodzinę, seksualność i elementarne zasady etyki. I okazuje się, że wszystkie te sfery bywają tak zakłamane jak stereotypowa mieszczańska mentalność. Jakie wnioski płyną z zapisanych tu przemyśleń? Odpowiedź należy pozostawić czytelnikowi. Recenzentka może tylko obiektywnie stwierdzić, że Bornholm, Bornholm to dobra powieść. Czy zalicza się do klasyki literatury? Do tekstów, które zmienią świat? Niekoniecznie. Ale też nie na dążeniu do arcydzielności polega największa wartość tej książki. Klimko-Dobrzaniecki ma po prostu pisarski nerw i trudno, by odbiorca tego nie wyczuł.


Wielka heca Kosińskiego Paweł Bernacki

U

kazała się ostatnio pewna ciekawa książka, której autor podejmuje się zadania tyleż interesującego, co wręcz niemożliwego. Mierzy się bowiem z legendą, z człowiekiem legendą, co samo w sobie jest już dużym wyzwaniem. Wszystko zaś komplikuje się znacznie bardziej, gdy okazuje się, że owa legenda, niczym aktor w greckim teatrze, zagrała cały swój życiorys. Wkładała coraz to inne stroje i maski, mieszała prawdę z fikcją, tak, jakby jej żywot był tylko częścią scenariusza, kreacją, a raczej kreacjami do stworzenia. O jakiej książce mowa? O Good night, Dżerzi Janusza Głowackiego, opowiadającej historię Jerzego Kosińskiego. Jako się rzekło, autor Malowanego ptaka na bohatera typowej, „suchej”, biografii raczej się nie nadaje. By przynajmniej spróbować zrozumieć motywy jego działań, lekko uchylić okalające go zasłony, należy sięgnąć po formę bardziej pojemną. I to właśnie czyni Janusz Głowacki. Pisze książkę, której nie da się zakwalifikować do konkretnego gatunku, a opowiada w niej historię nie tyle Kosińskiego, ile swoją. Oto bowiem okazuje się, że mający problemy na rynku wydawniczym Głowacki, dzięki nad wyraz szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, otrzymuje zlecenie napisania scenariusza do filmu o Dżerzim Kosińskim, którym zresztą interesował się już wcześniej. Tak zaczyna się jego literacka podróż przez rozmowy z osobami, które autora Malowanego ptaka znały: ich sny, opowieści, teorie, zapiski... oraz przez miejsca, gdzie Dżerzi często bywał. Wszystko to, przetykane teatralnymi scenami z tworzącego się scenariusza i licznymi retrospekcjami, tworzy

pewien paradoks – całość chaotyczną, ale spójną. Chaotyczną, bo takie było życie Kosińskiego, oparte na ciągłej autokreacji, zmianach masek i ról. Pokazać je można było więc tylko tak – przez porwane fragmenty, mnogość narracji, wielość perspektyw. Wyłącznie one mogły sprawić, że opowieść wyda nam się wiarygodna, sensowna i właśnie – spójna. Niezwykłego smaku dodaje sceneria, w której toczy się akcja książki. Ociekające przepychem restauracje przeznaczone dla artystycznych elit Nowego Jorku, knajpy dla emigrantów ze wschodniej Europy, obrazy polskiej wsi z czasów II wojny, kojarzące się z Malowanym ptakiem przeplatają się ze sobą i, dzięki swej różnorodności, urokliwie się dopełniają. Szczególne wrażenie robi iście dantejski opis schodzenia w głąb kazamatów, gdzie amerykańska elita spełnia swoje najbardziej perwersyjne fantazje. Im niższa sala, im niższy krąg, tym wyższy poziom zepsucia i zboczenia. Naprawdę robi wrażenie. To właśnie te przestrzenie „tworzą” Kosińskiego, w nich przebywa, w nich także się o nim rozmawia. Dyskutują zaś osoby całkowicie różne: właściciele restauracji i kelnerzy, artyści, gwiazdy showbiznesu, kochanki Dżerziego i ich aktualni partnerzy. Jedni go kochają, inni nienawidzą, ale fascynuje chyba wszystkich. Jego duch wisi nad nimi i nawet na długo po śmierci nie pozwala się uwolnić. Prześladuje ich i śmieje się gorzkim śmiechem cynika. Śmieje się, bo jest się z czego śmiać. Obraz artystycznych elit: pisarzy, filmowców, muzyków, jaki wyłania się z książki, przesycony jest bowiem gorzką ironią i ostrym jak samurajski miecz żartem. Ten zaś tnie bezlitośnie, obnażając zakłamanie świata sztuki

36

i jednocześnie idiotyzm, bo inaczej powiedzieć się nie da, jej odbiorców, którzy kupują wszystko, o czym głośno. Okazuje się więc, że by być uznanym pisarzem, nie trzeba pisać dobrych książek. Wystarczy pokazywać się w popularnych programach, wypić z kilkoma krytykami, podlizać się temu czy innemu redaktorowi albo agentowi i cóż – Parnas stoi otworem. Tylko wejść i zbierać owoce. Niestety równie dobrze można komuś wpływowemu podpaść i w ciągu kilku chwil spaść ze szczytu, robiąc przy tym niemało huku. Czasami, czytając Dżerziego, miałem wrażenie, że sztukę, nawet tę uznawaną za wysoką, w wydaniu kapitalistycznym od tej socrealistycznej dzieli naprawdę bardzo, bardzo cienka linia. O tym zresztą przekonać się można raz po raz na własnej skórze w „prawdziwym” świecie, ale to już temat na osobny tekst. Ten o Good night, Dżerzi wypadałoby zakończyć jakimś zgrabnym podsumowaniem i oceną, na którą trudno mi się zdobyć. Ta książka jest jak jej bohater – Kosiński: ma wiele twarzy, wkłada co chwilę inną maskę. Jedne przypadają do gustu bardziej, inne mniej. Czasem zachwyca, czasem irytuje, czasem odrobinę nuży. Osobiście, mimo dużych starań Głowackiego i świetnie dobranej formy, zabrakło mi tego impulsu, który odkryje tajemnicę. W tej wielkiej hecy Kosińskiego powie coś o samym Dżerzim, a za jego sprawą o człowieku ogólnie. Autor Wystarczy być jednak w swoich autokreacjach i wyborach pozostaje nieodkryty. I kto wie? Może to jest jedyne, a przynajmniej najważniejsze, co można o jednostce napisać? A że mnie do końca nie przekonuje... Ja jestem tylko nieco zmanierowanym krytykiem, po tę książkę zaś po prostu warto sięgnąć.


Zagadka czerwonych ust Jadwigi S. Paulina Pazdyka

P

onoć czerwone usta to ostatni krzyk mody. Mogą wiele zdziałać: kusić z niemiłosierną siła, dobrze całować, a także ożywiać bladą cerę. W dalszym ciągu są one narzędziem, komunikacji, niezależne od stopnia swej czerwoności. Miło, gdy ich piękno nie ogranicza się jedynie do wydatnego kształtu czy też stopnia nasycenia karminem, lecz współtworzy się z morza interesujących i mądrych treści, jakie wypływają z ich głębin. Jedne takie usta migały niczym neony z telewizyjnego ekranu podczas długich, wyczerpujących debat politycznych. Postanowiłam poczynić nad nimi małe obserwacje, analizując to, co kiedyś wypowiedziały one w kilku rozmowach z zamiarem uzewnętrzniania się ich właścicielki i refleksji nad „życiem uczuciowym i umysłowym”. Książkę o takim tytule popełnił Cezary Michalski, publicysta, który postanowił stworzyć biografię jednej z bardziej znanych socjolożek – Jadwigi Staniszkis. Kobieta ta, odkąd ze zdwojoną siłą indoktrynowała mnie i resztę polskiego narodu z możliwie jak największej ilości stacji telewizyjnych, w trakcie ostatniej kampanii wyborczej wzbudziła swoją osobą nie lada ciekawość. Postanowiłam ją poznać bliżej. Michalski obrał w swej książce konwencję wywiadu rzeki – wydaje się, że to słuszne posunięcie, które pozwala przedstawić bohatera biografii z szerokiej perspektywy. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że w Życiu uczuciowym i umysłowym stroną wygrywającą jest pytający. Dość wątpliwy układ w przypadku biografii, cóż, bywa i tak.

Michalski pyta rzetelnie, wykazuje czujność i potrafi umiejętnie rozwinąć wątki nieoczekiwanie pojawiające się w odpowiedziach pani profesor, która z sensem odpowiada wyłącznie w przypadku kwestii politycznych i socjologicznych. Kiedy Michalski zaczyna krążyć wokół zagadnień życia codziennego, osobistych relacji społecznych bohaterki, dzieciństwa, uczuć, widoczna staje się autokreacja pani profesor, lubującej się w argumentowaniu każdego ze swoich działań autyzmem, na który rzekomo cierpi. Autyzm od tej chwili staje się słowem-kluczem, wytrychem, za jego pomocą Staniszkis jest w stanie uzasadnić i zobrazować wszystko, jakby zupełnie nie liczyła się z odbiorcą swojej biografii. Staniszkis jest tak natrętna i uparta w przypisywaniu sobie tej przypadłości, że czytelnik do samego końca książki zdominowany zostaje tą właśnie perspektywą. Michalski naprawdę stara się wybrnąć z tej sytuacji z twarzą, pyta coraz szczegółowiej, ale cóż z tego, skoro Staniszkis nie chce skorzystać z tej możliwości i na każde z możliwych pytań, upierdliwie wręcz, wykręca się tym swoim autyzmem. Dlatego może lepiej będzie, jeśli zaniecha ona dalszych wywodów na swój temat oraz zachowa wstrzemięźliwość polityczną. Skoro tak dobrze od samego początku edukacji – jak sama twierdzi – wychodziło jej komentowanie zjawisk natury socjologicznej oraz przelewanie treści tych obserwacji na papier, niech kontynuuje w ten sposób swoją aktywność i tak oto zaspokoi własne potrzeby autokreacji oraz samouwielbienia. Najgorzej przecież uwierzyć w swoją niezwykłość i upajać się tym bez końca, na łamach książki w dodatku.

37

To przykład sytuacji, w której materia książki – fakty, anegdoty, zdarzenia opowiadane przez samą zainteresowaną – okazuje się wyjątkowo niewdzięczna. Nie dlatego, że jest ona mało interesująca, nużąca. Mankamentem wydaje się to, jak mówi o niej Staniszkis. Właściwie można rzec, że w tym przypadku czerwone usta zawiodły. Jednym z nielicznych powodów, dla których postanowiłam dokończyć lekturę Życia umysłowego… jest sposób, w jaki przedstawiona zostaje przeszłość w odniesieniu do sfery politycznej, społecznej. Tu zgodzę się z Januszem Andermanem, że „jest to ogromne przewartościowanie, które zmusza historyków i nie tylko ich do zupełnie innego spojrzenia na nią”. Tak poza tym, cytując panią Profesor: „Polscy mężczyźni są żałośnie słabi”. Widać purpura na ustach nie ma działania wabiącego wyłącznie męskie ideały. Jak dobrze wiedzieć, że choć jednej osobie w tym kraju nawet autyzm nie uniemożliwia komunikacji najbardziej skrajnych emocji.


Czwórka bez sternika Monika Stopczyk

N

a przestrzeni lat rodzeństwa w przemyśle muzycznym istniały już na tysiąc i jeden sposobów. Mieliśmy The Jackson 5, w którym pierwsze kroki stawiał przyszły król popu, obserwowaliśmy też mieszkające na barce jakże liczne i długowłose rodzeństwo Kelly. Potem na horyzoncie pojawili się bracia Hanson, a wraz z nimi spekulacje dotyczące tego, że jeden z nich jest w istocie siostrą Hanson. Wreszcie genialne, acz udawane, rodzeństwo White’ów, czyli Jack i Meg, których łączył nieco inny rodzaj miłości niż ta w wydaniu siostrzano-braterskim. Nie sposób pominąć też braci Gallagher, którzy w 1991 roku zainicjowali powstanie zespołu powszechnie uważanego za okręt flagowy gatunku, jakim jest britpop. Niesłabnąca popularność, miliony sprzedanych płyt i przeboje, które cały świat śpiewał przez niemal dwie dekady, stanowiły wizytówkę Oasis. Po wydaniu siedmiu studyjnych krążków, w 2009 roku do sprzedaży trafia Time Flies 1994-2009 zawierający wszystkie single z dorobku brytyjskiego kwintetu zarówno w wersji studyjnej, jak i koncertowej. Potem nie słyszy się już o koncertach, pracy nad nowym materiałem, ale o trwającym od dłuższego czasu, a coraz bardziej zaogniającym się konflikcie między Noelem i Liamem. No i stało się – starszy z braci opuszcza kolegów, a Oasis oficjalnie przestaje istnieć. W tym miejscu mogłyby się pojawić napisy końcowe, ale pyskaty i krnąbrny Liam nie daje o sobie zapomnieć ani mediom, ani słuchaczom. Razem z trzema muzykami, którzy współtworzyli z nim i Noelem Oasis, zakłada zespół Beady Eye. Towarzyszy temu medialny szum, głośne i stanowcze zapewnienia płynące ze strony muzyków, że nowy band nie będzie miał nic wspólnego z poprzednim, że na koncertach nie zamierzają

grać utworów z repertuaru Oasis, a sam Liam otwarcie mówi, że pokaże bratu, co potrafi. Dość zabawna sytuacja, której następstwem jest debiutancki album. Tyle, że na tym kończy się zabawa, bo od teraz zaczyna się robić żenująco i smutno. Otóż wydany 28 lutego bieżącego roku krążek Different Gear, Still Speeding to trzynaście kompozycji, które brzmią niczym odrzuty z Definitely Maybe czy (What’s the Story) Morning Glory? – dwóch pierwszych i, moim zdaniem, najlepszych płyt Oasis. Poziom rozczarowania rośnie tu z utworu na utwór, a głośne odżegnywanie się od wcześniej prezentowanego stylu i zaprzeczanie, jakoby nie wpłynął on na ostateczny kształt Different Gear, Still Speeding, to totalna kpina. A słuchacz nie lubi, gdy pada ofiarą kpiny. O tej płycie mówi się, że przenosi odbiorców w lata 50. i 60., że widać na niej wyraźne wpływy The Beatles, a całość jest uroczo archaiczna, wręcz staromodna. Nawiązania do Wielkiej Czwórki z Liverpoolu są tu bardzo banalne. Z wzorca korzysta się w najgorszym z możliwych stylów, nie dziwi więc fakt, że efekty końcowe nie powalają na kolana. Owszem, inspiracja The Beatles słyszalna była niejednokrotnie u Oasis, ale przynosiła zupełnie inną – o niebo lepszą – niż w przypadku Beady Eye jakość. Płyta, na okładce której znajduje się dziewczynka jadąca na krokodylu (swoją drogą, jest to jedyny element wydawnictwa, który naprawdę mi się spodobał), to niesmaczny drink przyrządzony z popłuczyn po Oasis zmieszanych z wczesnobeatlesowymi kalkami, podany w niedomytej szklance. Na krążku znalazło się trzynaście piosenek. Z której strony bym nie spojrzała i w jakiej kolejności nie posłuchała, to daleka jestem od dostrzeżenia choć namiastki spójności czy realizacji mającego ręce i nogi pomysłu. Jest tu wszystko i nic (drugi element w zdecydo-

38

wanej przewadze). Przywołane wyżej „żuki” najwyraźniej pobrzmiewają w Millionaire czy Beatles and Stones (zachodzę w głowę, skąd pomysł na tytuł?). Kilkakrotnie Beady Eye dopuścili do głosu gitarę akustyczną, ale ta niestety z prawa głosu korzysta dość nieudolnie, dowodem czego niech będzie For Anyone, w którym Liam jawi się jako słodziak z gitarą posyłający ze sceny promienne uśmiechy w stronę piszczących dziewcząt i niestety cały „fun” nie polega na niczym więcej. Gitara zostaje odłączona od prądu jeszcze w zamykającym album The Morning Son. Sześć minut nijakich dźwięków, a do tego zastosowanie efektu echa, dzięki czemu mamy wątpliwą przyjemność wysłuchiwać zawodzeń Gallaghera w podwójnej ilości. Czy można sobie wymarzyć „lepszą” codę? W miarę przyzwoitą reprezentację płyty stanowią singlowy The Roller i otwierający album Four Letter Word. Oba nie zwiastują klęski i nawet szczególnie nie dziwi fakt, że The Roller całkiem dobrze radzi sobie na światowych listach przebojów. Panowie z Beady Eye upchnęli też na krążek piosenkę zatytułowaną Wigwam, co do której momentami odnoszę wrażenie, że miała być czymś na kształt mantry. Natomiast Kill for a Dream to typowy „zamulacz”, który prędzej czy później na pewno pojawi się na soundtracku do jakiejś komedii romantycznej. Po prostu muzyczny koszyczek różności lub, jak kto woli – a ja na pewno – obiadowe resztki z całego tygodnia. Beady Eye bez Noela są trochę jak czwórka bez sternika, która póki co płynie, ale gdy znajdzie się na otwartym morzu, nie poradzi sobie już tak dobrze. Coś mi mówi, że może to być „zespół jednej płyty” i jakoś szczególnie nie martwi mnie taka wizja, bo jeśli kolejne wydawnictwa miałyby kontynuować poczynania zespołu z Different Gear, Still Speeding, to im ich mniej, tym lepiej.


Czwarty Smolik Wojciech Szczerek

P

rzyznaję się na samym początku: nie jest to recenzja najświeższej świeżości, ale ponieważ jestem tylko człowiekiem, zdarza mi się coś przeoczyć. Bywa też, że świadomie omijam coś szerokim łukiem z obawy przed rozczarowaniem, pomimo że wiadomości o niektórych premierach potrafię wyczekiwać miesiącami, a nawet latami. Tak było z najnowszą, czwartą już płytą Smolika, która tradycyjnie zamiast tytułu posiada tylko numer. Z uwagi na to, że ten wszechstronny muzyk zajmuje się zwykle projektami innych artystów, chciałoby się twórczość pod szyldem „Smolik” nazwać solową. Jednakże tak jak zawsze Smolik na albumie gra i komponuje („tylko” lub „aż”, bo nie od dziś wiadomo, że jest multiinstrumentalistą), do śpiewania zaś zaprasza przeróżnych wokalistów, zarówno solowych, jak i członków zespołów. Są wśród nich ci ostatnio bardzo popularni (Gaba Kulka, Natalia Grosiak), tylko trochę popularni (Emmanuelle Seigner), ci, którzy zawsze śpiewają na jego płytach (Kasia Kurzawska, Mika Urbaniak, Victor Davies) oraz artyści nadal mniej znani szerszej publiczności (Kev Fox, Sqbass, Joao T. De Sousa). Mnie na płycie znów brakowało Ani Dąbrowskiej, która współpracowała już ze Smolikiem (a nawet wykonywała z nim wspólnie jego utwór Close Your Eyes z trzeciego krążka), a której głos, dokonania i gusta muzyczne wspaniale wpasowałyby się w jego klimat. Cała płyta to w zasadzie typowa smolikowa mieszanka stylów, której przystępność pozwala na odbiór zarówno bardziej, jak i mniej aktywny. Tak więc można płyty słuchać w pełnym skupieniu, ale wcale nie trzeba. Utwory są jak zwykle bardzo

szczegółowo dopracowane – aranżacje są rozbudowane i mają spory rozmach, choć często klimat staje się bardzo kameralny. Na uwagę zasługują szczególnie: S.O.S. Songs (dobrze zaśpiewana, cieplutka bossa nova), Forget Me Not (ciekawa, żałosna maniera w głosie Emmanuelle Seigner), V Girl (bezbłędny wokal Victora Daviesa), Piratsong (najbardziej dramatyczny kawałek na albumie). Ciekawy jest również utwór A Fotografia, który jest pierwszym nieanglojęzycznym u Smolika od czasów drugiego albumu. Nie będę się porywać na ocenę każdego wokalisty z osobna, bo w gruncie rzeczy ich poziom jest dosyć równy, a jednocześnie każdemu można by poświęcić oddzielną stronę. Drobnym odstępstwem jest tu Seigner, której wdzięk jest niewątpliwy, jednak możliwości wokalne – przeciwnie. Niedowiarków zapraszam do wysłuchania niektórych jej solowych występów na żywo, które nadają się co najwyżej na udaną próbę generalną kapeli garażowej. Skupmy się jednak na Smoliku. Warto się bowiem zastanowić, do czego dąży jako twórca muzyki. Każda kolejna jego płyta różniła się trochę od poprzedniej, jednak gdyby porównać pierwszą i ostatnią, różnice stają się bardziej wyraźne. Na czwartym albumie artysta maksymalnie oddala się od elektroniki: dużo jest tu jazzowych wstawek, a mało regularnych motywów i mocniejszych bitów. To jednak w niczym nie przeszkadza, bo album jest równie przyjemny w słuchaniu, jak poprzednie. Nie bez powodu jego muzykę niektórzy zaliczają się do tzw. easy listeningu. Album zdobywa coraz większą popularność i uważam, że na to zasługuje (toteż moje początkowe obawy okazały się nieuzasadnione). Smolik z mało zna-

39

nego solowego artysty (pomimo przeszłości w Wilkach), którego dokonania można było usłyszeć częściej w reklamie pewnej sieci komórkowej niż w radiu, stopniowo staje się twórcą niemal kultowym oraz cenionym przez coraz większe rzesze słuchaczy. Jednakże bez względu na jego rosnącą popularność, trudno sobie wyobrazić, że mógłby się „sprzedać” i „zepsuć”. Czas pokaże. Na koniec, żeby jednak uniknąć oskarżeń o stronniczość w niniejszej recenzji, muszę ostrzec, że wadą ostatniego albumu Smolika jest brak elementu zaskoczenia. „Czwórka” nie jest absolutnie żadną rewolucją ani bombą. Jedni mogą ją odebrać jako kolejną porcję dobrej muzyki, inni – jako przerobioną wersję twórczości artysty. Mnie „Czwórka” nie rozczarowała, ale sądzę, że mogą się znaleźć tacy, którzy spodziewali się właśnie takiej „bomby”. Niestety próżno jej tu szukać. Album Smolika to po prostu kawał dobrej muzyki – jak zwykle.


Syntezatorowa uczta Jakub Kasperkiewicz

P

odstawowa różnica między In Ghost Colours a Zonoscope zespołu Cut Copy polega na tym, że gdybym miał puszczać muzykę na imprezie tanecznej, to z tego pierwszego albumu na mojej playliście znalazłoby się sześć utworów, przy czym trzy z nich to istne parkietowe killery, na których dźwięk sam bym się poderwał do tańca, pozostawiając dalsze czuwanie nad oprawą muzyczną didżejowi Winampowi. Natomiast, jeśli chodzi o najnowszy krążek Australijczyków, byłbym w stanie puścić co najwyżej dwa i to niezbyt chętnie. Zonoscope to album przeznaczony do uważnego odsłuchu, nie posiadający już tak imprezowego charakteru, jak jego poprzednik. Niespieszne rozkręcanie się i dużo przestrzeni w otwierającym Need You Now już mówią sporo o tym, czego może spodziewać się słuchacz w ciągu najbliższych sześćdziesięciu minut. Aranżacje są bogate, sprawiają wrażenie głębi. Przyczynia się do tego w przeważającej mierze użycie szerokiej gamy instrumentów perkusyjnych, czasem zwanych pieszczotliwie „przeszkadzajkami”. W filmie promocyjnym umieszczonym na oficjalnym kanale Cut Copy na YouTube możemy ujrzeć, w jaki sposób zostały wykorzystane niektóre z nich. W pewnym momencie widać nawet perkusistę grającego na butelkach po winie. Jednakże podstawowym elementem charakteryzującym brzmienie zarówno tego zespołu, jak i gatunku, który wykonuje, są syntezatory. Wspomniany dokument potwierdził moje podejrzenia o wykorzystaniu na płycie syntezatorów analogowych, do których każdy fan muzyki elektronicznej ma spory sentyment. W krótkich ujęciach możemy ujrzeć dwa legendarne „parape-

ty” – Prophet-5 oraz Minimoog. Te same instrumenty wyraźnie widać w bardzo pozytywnie nastrajającym teledysku do Need You Now. Daje to spore nadzieje na renesans analogowych brzmień wśród zespołów, które sprzedają więcej niż 500 płyt wydanych własnym sumptem. Najważniejsze jest samo brzmienie – czy panowie faktycznie grzebali w starociach, czy posługiwali się jakimiś symulatorami, efekt jest wspaniały. Zonoscope to godzina syntezatorowej uczty, wyszukiwania dźwiękowych smaczków, przenoszących słuchacza w lata osiemdziesiąte. Bardzo pociągająca jest również kontrowersyjność wykorzystanych elektronicznych barw. Słysząc je, ma się świadomość, że w przeszłości były niejednokrotnie używane w muzyce nie najlepszej jakości, a przynajmniej tak się kojarzą. Panowie z Cut Copy jednak albo tak je podrasowali, albo tak dobrze dobrali pozostałe ścieżki, że w efekcie otrzymali piosenki wyrafinowane brzmieniowo, cieszące zarówno odesłaniami do dawnych lat, jak i swoją świeżością. Dobrą wiadomością jest to, że zespół nie pozostał w miejscu. In Ghost Colours jest na tyle dobrym albumem, że nawet gdyby kolejny stanowił jego bezpośrednią kontynuację i wykorzystywał wypracowane na nim patenty, nie byłby to wielki zawód. Jednak Cut Copy podąża własną drogą i rozwija się. Utwór Where I’m Going, stanowiący chwilowe, jakby niezobowiązujące, wytchnienie od syntezatorów, zaskakuje bogatymi, hurraoptymistycznymi harmoniami wokalnymi. Ciekawą emanacją rozbudowania instrumentarium perkusyjnego są jungle’owe rytmy w świetnym Blink And You’ll Miss A Revolution. Wrażenie robi również dosyć ekscentryczna, jak na ten zespół, partia gitary w utworze Alisa, nad której brzmieniem chyba sporo pracował, co sugeruje kilka scen w filmie promo-

40

cyjnym umieszczonym na YouTube. Jednak zdecydowanie najmocniejszym punktem albumu jest Pharaohs & Pyramids, stanowiący kopalnię wspomnianych syntezatorowych brzmień. Zespół tym razem zrezygnował z miniaturek odgrywających rolę łączników między utworami, które miały chyba nieco „ukoncepcyjnić” poprzedni krążek, mocno zasugerować, że stanowi nierozerwalną całość. Bez tego zabiegu ich nowy album stanowi znów, a może nawet jeszcze bardziej, brzmieniowy monolit. Jednak największe zaskoczenie nadchodzi na koniec. Ostatni utwór pod tytułem Sun God jest świadectwem poszukiwań i potrzeby eksperymentowania członków zespołu. To trwający piętnaście minut hołd nie tylko dla synthpopowych mistrzów z Kraftwerk, ale również innych twórców klasycznej elektroniki, takich jak Tangerine Dream i Ashra. Utwór składa się z dwóch części. W pierwszej występują wokale – co prawda w skromnych ilościach, ale warstwa tekstowa jest tu dosyć istotna. Fragment, który można nazwać refrenem, dotyka kwestii ostatecznych: sensu życia oraz śmierci. W odniesieniu do tytułu można by go nawet nazwać swoistym credo. Po nim następuje część druga: elektroniczna feta. Linia basu przywodzi na myśl stare, dobre, ostinatowe gonitwy sekwencerów, pozornie zniechęcające swoją nieustępliwością – fani berlińskiej elektroniki nazywają to „laniem betonu”. Australijczycy wrzucili do tego utworu chyba wszystkie najlepsze znane im syntezatorowe motywy i triki. Mimo to, raczej nie należy go odbierać jako zapowiedzi nowego rozdziału w twórczości zespołu, chociaż na koncertach może być ciekawie. Panowie przyzwoicie rozpoczęli nową dekadę, tym samym pozostawiając poprzeczkę wysoko. Jest bardzo „synth” i bardzo „pop”.


Wiśniewski padł z nudów Paweł Mizgalewicz

S

uperlatywy, jakimi obsypano nową polską megaprodukcję historyczną w „Wyborczej” czy „Wprost” to kolejny znak, że media „ogólnorozwojowe” powoli zapominają, że kinematografia może być traktowana jako dziedzina sztuki, że może zadawać nowe pytania, szukać odpowiedzi, zgłębiać człowieka, takie rzeczy. Albo po prostu zaskakiwać estetycznie – też miło. Intensywne konflikty historii to idealne pole do popisu, o czym przekonują nas Włosi (Zwycięzca), Francuzi (Ludzie Boga) i generalnie wszyscy. Polacy ciągle nie. Serce mi się kraje, bo grudzień 1970 to temat wręcz perfekcyjny, by mający jakiekolwiek ambicje filmowiec spróbował choć jednej odważnej zagrywki. Antoni Krauze objawia zaś ambicje jedynie kronikarza, nie artysty. Nie ma tu analizy, próby zrozumienia, a nawet faktycznej empatii z choć jednym bohaterem: jest historyczna relacja, której montażowy chaos ma udawać obiektywizm. Jako hołd może się to sprawdza. Rodziny ofiar i nauczyciele historii będą mogli szeptać pod koniec: „tak było”. Niestety jako film, który wspominało by się za sceny, dialogi, aktorstwo Czarny czwartek wypada nijako. Fabuła zorganizowana jest według perspektywy szarego robotnika. W pierwszym akcie filmu grupę tę reprezentuje Brunon Drywa (nieograny Michał Kowalski), ale tu pojawia się problem – tylko w pierwszym akcie. Mniej więcej w połowie historii Drywa z filmu znika, co jest dla widza niezwykle bolesne. Najpierw poświęcił tyle czasu, obserwując ukazane z telenowelowym realizmem życie tego człowieka, a później okazuje się, że film nie jest o nim. To może jest o jego żonie? Tak, mógłby być, w koń-

cu postać Marty Honzatko wypełnia sobą z kolei praktycznie cały trzeci akt, tyle, że to już za późno. I za mało, bo postać jest nieznośnie płaska, z charakterystyką dającą się sprowadzić do „kocha męża”. A i tej miłości bardziej się domyślamy (w końcu żona, to pewnie kocha), niż dowiadujemy wskutek jakiegokolwiek subtelnego dialogu, jednej symptomatycznej sytuacji, ciekawego aktorstwa. Tak więc nie tylko realizm jest tu telenowelowy, ale i głębia – Krauze każe nam się przejmować ludźmi, którzy nie mają historii i nie mają charakteru, stanowią tylko statystyczną wypadkową „zwyczajnego Polaka”. Ja tam nie potrafię współczuć statystykom. Niestety (przynajmniej z mojego punktu widzenia), bezbarwni protagoniści Czarnego czwartku rzuceni są w koła tragedii, którą twórcy eksploatują bez żadnych ograniczeń. Zwłaszcza w pominiętym przez mnie wcześniej drugim akcie, którego nie potrafię opisać bo... jest bezkształtną, chaotyczną „doku-pulpą” (prawo autorskie do tego podgatunku mają polskie produkcje historyczne!). Weźmy taką scenę: pojawia się student, chce iść do stoczniowego szpitala. Łapie go ZOMO i bez powodu bije. Wreszcie ZOMO przestaje go bić, student jest w fatalnym stanie. Tyle. Ani wcześniej, ani później żadnej z tych osób nie widzimy. To nie jest scena z filmu fabularnego! Co ma z niej wynikać? Że ZOMO było złe? To szczytne, ale jeśli ja już to wiem, to ta scena nic mi nie daje! O ile dwoje głównych bohaterów zostało rozpisanych szczątkowo, o tyle cała reszta postaci przewijających się przez film – w ogóle. Scenarzyści nawet nie spróbowali. Źli biją, a biedni robotnicy są bici, wszystko. Oczywiście, szacunek dla prawdziwych ofiar i zwykła ludzka empatia sprawiają, że twórców trudno jest skryty-

41

kować, by nie wyjść na cynika. Sprytne. Ale gdzie w tym podejściu szacunek dla widza? Chociaż film mógł dysponować, jak na polskie warunki, całkiem wysokim budżetem, to metody, których używa, by wywołać w widzu emocje, są najtańsze spośród najtańszych. Twórcy Czarnego czwartku usiłują dodać tu głębi, poświęcając kilka krótkich scen działaczom partii, czy to niskiego szczebla, czy też wybranym z najwyższego (Kliszko, Gomułka). Jednak i tu trudno znaleźć coś, co zaskoczyłoby osobę zapoznaną z podręcznikiem historii. Działacze, jak inni, służą tu tylko do tego, by rzucić parę zdań o swoim stanowisku i na zawsze zniknąć. Ciekawie by było zobaczyć, jaką motywację dla tak okrutnej decyzji ujrzymy w Pszoniakowskim Gomułce, ale marne nadzieje. Możemy się domyślać, że chodzi o naciski z Moskwy – Gomułka sprawia wrażenie przede wszystkim bezradnego. Łatwe wyjście. Tak samo jak u demonizowanego Kliszki, brakuje jednej rzeczy, która powinna być najważniejsza: dylematu moralnego. Scenarzyści wydają się, tak samo jak bohaterowie, pozbawieni mocy wobec wielkiej historii: nie wrzucają w cały film ani jednego wyboru, ani jednego wydarzenia, żadnej dynamiki. Tak więc – jest nudno. Wartość filmu dostrzegam przede wszystkim w roli edukacyjnej dla młodszych pokoleń, które być może są mniej świadome, iż 40 lat temu władza PRL urządzała na ulicach regularne festiwale brutalności, skrzętnie zacierając wszelkie ślady. Niszczyła marzenia, ambicje, dobrą wolę milionów ludzi. Jeśli chodzi o wierność historii, wykonano tu dobrą robotę. Jeśli jednak wolicie iść do kina i zapoznać się z faktyczną kreacją, a nie odtwórczą wersją znanych wydarzeń, Czarny czwartek to kiepska opcja.


Gra, przestroga czy nic?

Relacja z „doświadczania” Watta Joanna Winsyk Jak ustosunkować się do książki, w przypadku której, po przeczytaniu ponad 200 stron tekstu, zataczam koło i znajduje się w punkcie wyjścia? Nie wiem nic więcej ani mniej o jej bohaterach, fabule, opowiedzianej historii. Nie wiem nic więcej o świecie, człowieku, sobie, czy rzeczywistości. Wiem tylko, że nigdy dotąd nie odczuwałam tak silnie niewiedzy... Watt Samuela Becketta jest tekstem, którego się nie czyta – to tekst, który jest „kimś”. Tej opowieści doświadcza się, niemal odczuwa. Ta niecodzienna książka stawiana jest w szeregu z takimi dokonaniami, jak np. Finnegans Wake, Zamek i Dżuma, jest jednym z głosów wyznaczających granice tego, co rozumiemy jako XX wiek w literaturze. Z pewnością nie zdołam opisać tej książki w jednym tekście, nie oddam jej specyfiki ani wyjątkowości. Po co więc, skoro wiem, że próba skończy się, co najwyżej, częściowym sukcesem, podejmować się pisania o Wat’cie? Odpowiedź jest prosta. Jest to jedno z najbardziej fascynujących i wyjątkowych dzieł, z jakimi było mi dane się zetknąć. Samuel Beckett znany jest ze swoich tekstów przeznaczonych na scenę. Dramaty, takie jak Czekając na Godota czy Końcówka stanowią powszechnie znane świadectwa i zarazem przyczyny zmian zachodzących w powojennym teatrze europejskim; zmian, których wiodącym współautorem był irlandzki pisarz. Obok twórczości dramatycznej Becketta w jego literackich dokonaniach znaleźć można również prozę. Choć irlandzki autor jest jednym z lepiej „opisanych” twórców (Beckett w znacznym stopniu pobudzał, i nadal pobudza współczesna humanistykę do dyskusji), jego teksty prozatorskie mają, zdaje się, znacznie mniejszą recepcję, są trudniej dostępne i słabiej opracowane. Pomimo tej „nierówności” stanowią, moim zdaniem, jeden z ważniejszych literackich (choć także filozoficznych) głosów XX wieku. Takie dzieła jak Malloy, Malone umiera, Murphy czy Nienazywalne są jednymi z ważniejszych tekstów ubiegłego wieku, których aktualność, pomimo upływu dziesiątek lat nie zanika. Beckett pisał Watta w czasie II Wojny Światowej, będąc we Francji. Można więc doszukiwać się w jego pisarstwie oznak traumy. Irlandzki pisarz został oderwany od dotychczasowej rzeczywistości, rzuconego w wir absurdu, w którym sens i cel, przeszłość i przyszłość stały się jedynie abstrakcyjnymi pojęciami. W tej prozie jest jednak taka ilość uniwersalnych elementów (np. brak konkretnego czasu, miejsca), że trudno ograniczać ją do interpretacji tylko w jednym kontekście. Twierdzenie takie jest szczególnie uzasadnione ze względu na ogromną liczbę intertekstualnych tropów ukrytych w tekście Watta (m.in. do Goethego, Schopenhauera, Kanta, Prousta i Diderota), odwołań do sztuk plastycznych, a także ze względu

42

na wieloznaczność słów, które w tekście przechodzą, metamorfozy (co może być związane z faktem, że Beckett pisał tekst po francusku i angielsku, więc już sam proces „autotłumaczenia” powodował „rozedrganie” znaczeń). Watt jest oparty na bardzo prostej fabule, którą streścić można w kilku zdaniach. Tytułowy bohater z nieznanego powodu przybywa do domu pana Knotta, zaczyna służbę najpierw na parterze, później na pierwszym piętrze, poznaje innych, równie ekscentrycznych jak on domowników, po czym, z niewyjaśnionych przyczyn, odchodzi w kierunku tej samej stacji, z której przybył. Pierwsze pytania, które się nasuwają, dotyczą bohaterów o dziwnych imionach: Kim jest Watt, kim pan Knott? Tego się nie dowiemy. Informacje o nich nie są jednak tajemnicą, nie są ukryte ani intrygujące. Są zbędne, a może nawet przeszkadzałyby w poznawaniu tej „opowieści”. Autor podał nam wiele szczegółów dotyczących wyglądu i jego zmian u poszczególnych bohaterów (dwa różne buty Watta i wypłowiały płaszcz, wysoki wzrost, rzadkie rude włosy, krzywe nogi, codzienna zmienność wyglądu pana Knotta), w tekście nie znajdziemy jednak jakichkolwiek informacji o ich charakterze, przeszłości, nawet o wieku. Wyjątkowe znaczenie zyskują tu wiec imiona, które są substytutem osobowości postaci, znakiem ich roli czy funkcji, jaką mają pełnić. Imiona Watt i Knott kojarzone mogą być z angielskimi słowami: what (co) i not (nie), nought (nic), bądź knot (węzeł). Zgodnie ze znaczeniem wyrazów, tytułowego bohatera postrzegać można jako wieczne zapytanie, błądzenie czy poszukiwanie, pytanie tylko: czego? Jeśli częścią odpowiedzi na pytanie what? jest not czy nought, to już samo to zestawienie uderza nihilizmem, albo lepiej, zrezygnowaniem lub rozczarowaniem rzeczywistością. Jeśli natomiast imię Knott rozumieć jako knot, wówczas dom, do którego trafił Watt byłby zagadką, swoistym splątaniem, niezrozumiałym fragmentem większej całości lub połączeniem wielu dróg. Każde z tych rozwiązań znaleźć może swoje uzasadnienie w tekście, ale tyle ile potwierdzeń, tyle też można znaleźć zaprzeczeń. Jedno jest pewne: dom pana Knotta jest utopijnym miejscem rządzącym się własnymi prawami. Enigmatyczna posiadłość milczącego pana Knotta wydaje się wyrwana z chronologicznego porządku „przedtem – potem”. Nie obowiązuje tu to, co dzieje się w świecie poza ogrodzeniem. Hermetyczność tej posiadłości nie oznacza jednak oderwania od zasad. Wręcz przeciwnie, sztywne reguły, codzienne, powtarzalne obowiązki przeradzające się tu w rytuały, których niedopełnienie powoduje lęk przed rozpadem. Powtarzalność i schematyczność doprowadzone są do absurdu. Nawet wygląd cechujący poszczególnych służących (służący pana Knotta mogli być albo wysocy,


szczupli i wyblaknięci, albo niscy, grubi i łysawi) przejawia się na- enigmatycznej posiadłości pana Knotta, tak opisane są jego zabawy przemiennie. W domu zawsze jest dwóch służących, a każdy z nich rozżarzonym węglem, problem głodzonego psa zjadającego resztki jest przedstawicielem jednego z typów. Przypomina to cykle dnia ze stołu właściciela domu czy jednej z rodzin zamieszkujących okoi nocy, ale kojarzyć może się nawet z biologicznym schematem, liczne wioski. Zamiast opisu najlepszy będzie jednak przykład, który cyklem życia, narodzin i śmierci. Dom, do którego przybywa Watt pozwoli choć po części pokazać, na czym polega „doświadczanie” przypomina bowiem organizm lub bardzo skomplikowany me- Watta: chanizm niż budynek. w którym się mieszka. To specyficzny rodzaj „...Ale Watt nic z tego nie słyszał, z powodu innych głosów, któświata w świecie. re śpiewały, krzyczały, szemrały, w jego uszach rzeczy niepojęte. Metafora organizmu czy mechanizmu okazuje się niezwykle Głosy te, nawet jeśli nie były znajome, to nie były mu nieznajome. przydatna przy próbach przyglądania się losom Watta, jego zacho- Nie zaalarmowało go więc to, ponad miarę. Czasem tylko śpiewały, waniom lub tekstowi w całości. Początkowe obrazy, choć bardzo czasem tylko krzyczały, czasem tylko mówiły, czasem tylko szemwyraziste, są wyjątkowo enigmatyczne. Tytułowy bohater zmierza- rały, czasem zaś śpiewały, tudzież krzyczały, czasem zaś śpiewały, jąc na stację spotyka znajomych, od których pożyczył kiedyś pienią- tudzież mówiły, czasem zaś śpiewały, tudzież krzyczały, czasem zaś dze na jeden but, a którzy nie wiedzą o nim nic, nie potrafią nawet krzyczały, tudzież mówiły, czasem zaś krzyczały, tudzież szemrały, ustalić momentu, gdy poznali Watta. Od pierwszych stron jest on czasem zaś mówiły, tudzież szemrały, czasem zaś śpiewały, tudzież ukazany jako postać budząca niepokój, litość, ale krzyczały, tudzież mówiły, czasem zaś krzyi trudna do zdefiniowania. Jego istnieczały, tudzież mówiły, tudzież mówiły...” nie, przynajmniej oglądane oczami Przytoczony fragment jest jedinnych, jawi się jako pozbawione nym z wielu przybierających formę Watt pozostawia po lekturze trudny sensu, jego działania pozbawione zapętlających się powtórzeń, będądo zatarcia obraz, wspomnienia celu, a on sam wyzuty z tożsacych sposobem na zatrzymanie lub mości czy historii. Watt jest wiec zaburzenie czasu, także u czytelniczegoś, co można nazwać doświadbohaterem, który jest, i którego, ka. Poznawczo czy fabularnie takie czeniem i kilka niejasnych refleksji, jednocześnie nie ma (w świadofragmenty nie wnoszą wiele, „donajczęściej wzajemnie się wyklumości innych bohaterów tekstu), świadczanie” ich jest jednak bardzo jednocześnie tworzy się, zawsze specyficznym procesem. Często czających. pozostając w chwili powstawania. ukazują skomplikowanie najprostZ tego względu czas w wykreowaszych elementów i trud wykonywania nej przez Becketta czasoprzestrzeni banalnej czynności. Sedno bycia czy rozupłynie inaczej, nie sekundy i minuty, ale jakieś nieregularne symp- mienia rozbija się o prozę życia? tomy, tworzące wewnętrzny rytm (bicia serca) wyznaczają upłyBrak celu, pustka wyłaniająca się z historii Watta łączy się z prowanie kolejnych dni. W tekście wprawdzie wielokrotnie pojawiają blemami komunikacyjnymi bohaterów. Beckett silnie zindywidusię nazwy pór dnia lub słowa określające upływ czasu (np. rok), ich alizował sposoby wypowiadania się poszczególnych postaci, które znaczenie wydaje się jednak niestabilne, wolne od potocznego czy przez to jeszcze silniej tkwią w getcie niezrozumienia. Apogeum nadefinicyjnego rozumienia, wieloznaczne. Takie „rozbijanie” znacze- stępuje w chwili, gdy Watt, oszołomiony, próbuje przekazać proste nia poszczególnych słów w Wat’cie znajduje uzasadnienie na wielu informacje, ale swoje wypowiedzi buduje nie chronologicznie, albo płaszczyznach tekstu. Fabuła jest niezależna od porządku czaso- przestawia słowa w zdaniach, sylaby w słowach, litery w sylabach, przestrzennego, co interpretować można jako pierwszy sygnał ode- mówi na wspak lub zupełnie plącząc głoski w trudny do określenia rwania domu pana Knotta od przyjętych standardów. sposób i to w chwili, gdy najbardziej zależało mu na opowiedzeniu Niestabilność znaczeń słów, czasu, pewnych elementów w cha- o tragicznych wydarzeniach, które spotkały go w lesie (zgubienie, rakterach postaci czy całej posiadłości niepokoi, a nieuzasadnione poranienie o krzewy). Zarysowana w tym fragmencie niemożność uczucie niepewności podkreśla nieskuteczność komunikacji. Trud- wysłowienia się, poczucie wzajemnego niezrozumienia przytłano tu przytoczyć rozmowy, które byłyby dialogiem. Powoduje to czają i przerażają. Czy możliwe jest jeszcze wypowiedzenie najodczuwalny „brak” – bowiem jedynie drugi człowiek i rozmowa prostszej rzeczy? Czy możliwe jest zrozumienie czegokolwiek? Czy z nim może dać nam bezpieczeństwo i oparcie. W sytuacji, w której logika, którą dysponujemy pozwala nam pojąć otaczającą nas rzekomunikacja zawodzi to „oparcie” znika. Brak rozmów, rozbijanie się czywistość? zdań, słów czy nawet pojedynczych sylab o bariery komunikacyjne Watt usiłował pojąć celowość zasad, przyczynę swojego przybyprzypominające biblijną Wieżę Babel, powodują, że wykreowany cia do pana Knotta, sens wymian służby czy „awansów”, jednak jego świat wydaje się obcy i fascynujący jednocześnie. Rozbijanie zna- próby logicznego uporządkowania elementów tej skomplikowanej czenia, schematycznego rozumienia, a przez to powierzchowne- układanki kończyły się niepowodzeniem. Sedno jego działań i istgo postrzegania fragmentów rzeczywistości widoczne jest już na nienia był dla niego „nieodkrywalny”. Z tekstu płyną jasne sygnały pierwszych kartach Watta. Beckett w drugim swoim tekście pro- wskazujące, że logiczne „obejmowanie” świata jest jego upraszczazatorskim chwilami jakby „zatrzymywał czas”. Owo „zatrzymanie” niem. Widoczne jest to w chwili, gdy do domu pana Knotta przybypolega tu na rozpisywaniu jednego gestu, kroku czy problemu do wają niedołężny, stary ojciec i jego syn, by nastroić fortepian. Watt niebotycznych rozmiarów. Narracja w tych chwilach zapętla się, za- usiłuje zrozumieć ich specyficzną, milczącą i odwróconą relację (syn trzymuje, by element potocznie postrzegany jako „drobnostka” wy- a nie ojciec był specjalistą), ich dziwną diagnozę („myszy wróciły” ostrzyć i, niejako, objawić. Tak jest przedstawiona droga Watta do ), wyrok końca („Dni policzone, już po fortepianie (...). I stroicielu.

43


I pianiście”), który wypowiadany przez ślepego starca przypomina złowróżbne słowa Tyrezjasza. W odróżnieniu od antycznej tragedii, w Wat’cie przepowiednie tajemniczych przybyszów pozostają pustymi słowami, ich wypowiedzenie nie przynosi żadnej zmiany. Jaki więc był cel ich wypowiadania? A może właśnie najbardziej przytłaczający jest, tak wyraźnie tu ukazany, brak celu, brak przyczyny i skutku – bezsens przenikający do szpiku kości. Podobnie odebrać można podkreślania poczucia braku sensu przez Watta, który w pewnym momencie zdaje sobie sprawę z tego, że jego nadzieje na zmianę, jego chęć poprawienia się wygasły, nic z nich nie zostało. Nieosiąganie celu, pustka, upadek, bezsens, samotność i nieporozumienie – do tego bohaterowie Becketta dochodzą po wielu wysiłkach, ale i od tego odchodzą, krążą i błądzą, by przyjść z „nigdzie” i bez konkretnej przyczyny, do innego, a może tego samego „nigdzie” odejść. Dom pana Knotta, jego gospodarstwo zbudowane było na ciągłym przychodzeniu i odchodzeniu, nie ważne jednak kogo, skąd i dokąd. Watt jest bohaterem niemal anonimowym przez co przypomina dziwny rodzaj everymana, tak jak posiadłość, do której się udaje, przypomina everyhouse, a ta historia może być

everystory. Pomimo tej uniwersalności Watt pozostawia po lekturze trudny do zatarcia obraz, wspomnienia czegoś, co można nazwać doświadczeniem i kilka niejasnych refleksji, najczęściej wzajemnie się wykluczających. Trudno też ustosunkować się do opisanej historii, bohaterów. Kłopot sprawia nawet ocenienie, czy ten tekst ma coś przekazać, czy jest tylko rodzajem gry prowadzonym z czytelnikiem. Nie wspominając już o odkryciu spójnego przekazu, którego można by oczekiwać od powojennego dzieła jednego z ważniejszych pisarzy XX wieku. Wiele scen interpretować można przez pryzmat groteski, nawet komizmu, a treść wymyka się zrozumieniu. Czy jednak nie taki właśnie, absurdalny, tragikomiczny, enigmatyczny i niewyrażalny jest świat po traumie? Odpowiedzi nie ma... Pisarstwo Becketta często sprowadzane jest do nihilizmu, absurdu, określa się je mianem „nie” mówionego światu. Sądzę jednak, że rację ma Marek Kędzierski, który w posłowiu do Watta sugeruje, że beckettowskie „nie” wypowiadane jest z tęsknoty za „tak”. Wobec czego wypowiada swoje „nie” irlandzki pisarz w tym tekście? Trudno ocenić, trudno wyrazić, trudno wypowiedzieć... i chyba właśnie ta niepewność jest najcenniejsza.

Jakub Wędrowycz a polska tradycja bohaterska Paweł Bernacki Oj było w tych naszych dziejach wielu orłów, sokołów, takich herosów pełną gębą. Już w głębokim średniowieczu kronikarze wychwalali wielkich królów, co to i mieczem i umysłem „robić umieli”, a wraże armie w wielu bitwach gromili. Bolesławowie Chrobry i Krzywousty czy Władysław Jagiełło prym tutaj wiedli. Skoro zaś król personą był wybitną, otaczać się musiał i cnymi rycerzami oraz dworzanami. O czynach tychże również pisali poeci – można by wspomnieć Jana Kochanowskiego i jego poematy ku chwale Stanisława Strusa oraz Jana Tarnowskiego czy Mikołaja Sępa Szarzyńskiego i jego Fridrusza, co to ratuje swych ludzi, tylko po to, by w wir walki się rzucić i paść „śmiercią i chwałą naznaczon”. A jest przecież jeszcze największy z rodzimych rycerzy: Zawisza Czarny, który równy był kwiatowi rycerstwa zachodnioeuropejskiego i świat stał przed nim otworem. Byli królowie, byli woje, nie mogło więc zbraknąć genialnych dowódców i nie zbrakło. Stefan Czarniecki, Stanisław Koniecpolski, Stefan Żółkiewski i bohater Wojny Chocimskiej, Jan Karol Chodkiewicz – cnót byli pełni, w ojczyźnie zakochani, w dowodzeniu armią niezrównani i na polu bitwy niezastąpieni. Oj, było w wiekach średnich nie mało herosów... A potem przyszła utrata niepodległości, a po niej czas romantyzmu i jeszcze bardziej się bohatyrów namnożyło. Mickiewicz zbudował nam mity lisa Wallenroda, bohaterskiej Grażyny, Orodona, co to siebie w swej reducie pogrzebał, by Moskalom nie oddać, że

44

o pokaźniej grupce szlachty spod Soplicowa, posiadającej wręcz epiczne przymioty, nie wspomnę. Słowacki dodał od siebie legendę Meyznera i Sowińskiego, który choć bez nogi, do końca wrogów siekł aż w końcu legł na ołtarzu, ojczyźnie największą oddając ofiarę. Doprawił tę potrawę nasz Juliusz Grobem Agamemnona i wszystko rozśpiewało się wkoło, bohaterskich wojaków chwaląc i truchła ojczyzny do rozbudzenia szukając. A jest przecież jeszcze słynny hrabia Henryk z Nie-boskiej komedii, co to woli w przepaść skoczyć, niż oddać się wrogom… No i oczywiście nasz mit kresowy w XIX wieku rozdmuchany do granic. Kozacy, Mohort, dzielni rycerze broniący wschodnich rubieży Rzeczpospolitej przed dzikimi tatarskimi hordami, tureckimi zastępami i Moskalem, który zawsze u bram stoi. Może i Kresy były tajemnicze, może niebezpieczne, ale dzięki temu tradycję rycersko-bohaterską zatrzymały na wieki. Szczególnie, że niedługo później postanowił ją umocnić niejaki Henryk Sienkiewicz, który ostatecznie ugruntował wizerunek polskiego herosa. Choćby kresowi bohaterowie Ogniem i mieczem: szalony, ale dzielny Bohun i szlachetny Skrzetuski wpisali się do niego na stałe. A pozostałych jest przecież wielu, wielu więcej: watażka Kmicic, który pod wpływem miłości do kobiety i ojczyzny przechodzi wspaniałą przemianę i cnym się stając, wiele ran dla Rzeczpospolitej cierpi; rubaszny, ale przecież zawsze dzielny i prze-


biegły Zagłoba; Pan Leonginus Podbipięta, co ledwo śluby spełnił, a już gotów dla kraju umierać w samobójczej misji... I oczywiście Michał Jerzy Wołodyjowski: w walce na szable niezrównany, Polskę ponad wszystko miłujący i zawsze ją ponad prywatą stawiający, nawet gdy przychodzi życie oddać w kwiecie wieku. Tak, Sienkiewicz dał nam duże grono herosów wartych naśladowania – takich pełną gębą, do końca wiernych i wierzących, do końca chmurnych i dumnych, do końca dzielnych, do końca heroicznych, do końca kryształowych, do końca... Tradycja ta zresztą odrodziła się i później, w trudnych wojennych latach. Mit legionowy i piłsudczykowski, Cud nad Wisłą, a później Kampania Wrześniowa, Bitwa nad Bzurą, Dywizjon 303, Monte Cassino, Szczury Tobruku, generał Anders na białym koniu, Powstanie Warszawskie... W kilku słowach Bagnet na broń i do przodu. Legenda bohaterska, czasem słusznie, czasem nie do końca, kwitła. Wojna się jeszcze dobrze nie skończyła, a już do władzy doszli, od 1956 ułagodzeni i nazwani komunistami, staliniści. Zaczęła się budowa mitu opozycjonistów, kościoła, co zawsze stał na straży polskości, bohaterskich robotników, działaczy Solidarności… Ci może już szabelkami nie wymachiwali, ale dalej cnót byli pełni i oczywiście liczyła się dla nich wyłącznie Polska, a nie chleb, mięso, pasujące do drzwi klucze i kilka innych prozaicznych drobiazgów. Nieistotne. Ważne, że mit ciągle miał się dobrze i jak się okazuje ma do dziś, by wspomnieć pewną katastrofę lotniczą sprzed roku. Udało mu się wyprodukować ideał polskiego herosa: dzielnego, wiernego, uczciwego patrioty, o szczerym sercu i dobrych intencjach, którego sztandarowe przykłady zostały opisane powyżej. I tu nagle w tym zacnym, dumnie gronie staje osobnik nijak doń nieprzystający, a przecież cechy heroiczne posiadający niewątpliwie. Mam tu na myśli oczywiście słynnego bimbrownika i egzorcystę amatora, Jakuba Wędrowycza ze Starego Majdanu. Przyjrzymy mu się bliżej. Mimo starczego wieku (dobrze ponad osiemdziesiąt lat) zachował potężną krzepę i w pojedynkę jest w stanie pokonać kilku osiłków tudzież demonów, czego dowiódł, choćby samodzielnie powalając mamuta czy likwidując pokaźną gromadę neandertalczyków. Mało tego! Jego męskość, poza niebywałą wręcz siłą, zostaje zamanifestowana przez posiadanie gigantycznego przyrodzenia (końcówkę musi wkładać w buta) i wielką potencję, co było cechą wyłącznie największych herosów, jak sumeryjski Gilgamesz. Potrafi także Wędrowycz władać magią oraz jest uzbrojony w oręż urastający do rangi magicznego: granat, linkę hamulcową, pepeszę, ostry jak brzytwa bagnet czy piłę „żydowski włos”, tnącą stal jak papier. Niby brzmi zwyczajnie, ale spustoszenie, jakie owe przedmioty czynią wśród wrogów sprawia, że zdecydowanie nie można ich traktować, jako normalne. W rękach Jakuba to śmiercionośne maszyny do zabijania, które prześcigają najnowsze osiągnięcia technologii zbrojeniowej i to o lata świetlne. Dodajmy do tego tęgą głowę oraz cięty dowcip i powinien nam wyjść heros w całej okazałości. No właśnie.. powinien, bo Wędrowycz to bohater delikatnie mówiąc oryginalny. Owszem, może odznacza się cechami epicznego wojownika, może pobija nie lada przeciwników i dokonuje rzeczy niewiarygodnych, ale na miły Bóg, on jest po prostu złośliwym, kresowym chłopem mającym za nic i etykę i estetykę. Mieszka w starej, rozpadającej się chałupie, większość dni upływa mu na pędzeniu bimbru z coraz to bardziej finezyjnych zacierów, żywi się mięsem psów i kotów, które łapie za pomocą swojej linki hamul-

cowej, ubiera się w łachmany, a honor jest wart dla niego tyle, ile kości po dopiero co zjedzonym owczarku. Jest przy tym brzydki, mściwy, nietolerancyjny i interesowny. Zabić niewinnego to dla niego tyle, co splunąć. Ogólnie rzecz biorąc, nie ma w nim nic, co mogłoby wzbudzić czyjąkolwiek sympatię. No chyba, że innych jemu podobnych degeneratów. A jednak to właśnie ów Jakub Wędrowycz stał się jedną z ikon nie tylko polskiej fantastyki, ale ogólnie tradycji heroicznej, a raczej heroikomicznej. Mało kto chce już czytać o kryształowych do znudzenia Wołodyjowskim i Ordonie, co to zawsze gotowi umierać, byle pięknie i za ojczyznę. Współcześni czytelnicy wolą podstarzałego bimbrownika spod Wojsławic, który owszem, nie ma nic przeciw chwalebnej śmierci, ale tylko jeśli dotyka ona innych. Skąd taka zmiana? Czy wynika ze spokojnych czasów, w których krzepiciele serc nie są już potrzebni? A może po prostu ci śliczni i biali już nam obrzydli z powodu zużycia? Pewnie po części i jedno i drugie, ale pełna odpowiedź zdaje się leżeć głębiej. Otóż Wędrowycz jest po prostu nasz, swojski, tutejszy. Spełnia się w nim z jednej strony stereotyp kresowego chłopa, co to żywemu nie przepuści, a z drugiej ideał Polaka, który szkół może nie pokończył, zbyt piękny nie jest, ale poradzi sobie zawsze i wszędzie. Wolimy go, bo jest zabawny, przaśny, nasz. Bo lubi wypić, pochędożyć, a jak sąsiad złoży nań donos milicji, to spalić mu dom. Jakub jest nie tyle idealną parodią herosa, co typowym, polskim herosem, jakiego zna każdy z nas. Tym, co to śni „sen kolorowy, sen malowany z twarzą wtuloną w kotlet schabowy panierowany”. I przez tę naturalność, swojskość, by nie rzec polskość, charakteru jest nam po prostu bliższy. Przypomnijmy sobie słynnego Don Kiszota Stanisława Grochowiaka. Rycerz może i miał rumaka, wzdychał do dam, dokonywał większych czy mniejszych przewag, ale to Sanczo przeżył i spłodził „szesnaście bab / pięciu chłopaków do tego, co trzeba”. I tak właśnie jest. Niech sobie Mohorty, Skrzetuskie, Sowińskie będą pomnikami – przez tę pomnikowość nikt w nich nie wierzy. Są zbyt idealni, by być wiarygodni. Co innego stary, dobry Jakub, co to bimberku napędzi, biednego okradnie, niewinnego poddusi, po pijaku zwymiotuje. Jemu wszyscy wierzymy, bo jest swój. Jego lubimy, bo w jego cieniu nie czujemy się gorsi. Kryształowy heros nikogo dziś nie przekona, bo kryształowy heros nie jest ludzki, szczególnie, że w kreowaniu zaś owej kryształowości polska tradycja posunęła się zdecydowanie za daleko. Weźmy najsłynniejszych bohaterów pieśni heroicznych: Achillesa, Agamemnona, Odysa, Thora, Zygfryda, Artura, Beowulfa, Gilgamesza – wszyscy mieli wady. A to byli porywczy, a to niesprawiedliwi, a to czasem niehonorowi. Tylko ci nasi zawsze tacy idealni, tacy idealni, za przeproszeniem, do porzygu. I kto ma dziś w nich wierzyć? Kto ma za nimi iść? Kto chce o nich czytać? Nie tędy droga! Droga wiedzie przez Wędrowycza i jemu podobnych. Tych, co owszem są groteskowi, a czasem nieprzyjemni, ba, odrażający, ale są zbudowani z krwi i kości. Czasem heroikomiczne opowiadanie potrafi zawierać w sobie więcej heroizmu niż bohaterski poemat. Właśnie za sprawą tego, że ta parodia, wyśmianie są nam bliższe. Ileż można katować się martyrologią połączoną z nieskazitelnością? Zapytam raz jeszcze: kto wam w to uwierzy? Kogo porwie? Dziś nie czasy na Wołodyjowskiego, dziś czasy na Wędrowycza. A że uosabia w sobie nasze cechy i naszą polskość? Cóż, bycie wnukiem Sanczo Pansy zobowiązuje.

45


Między kiczem a geniuszem O lirycznym science fiction Haruki Murakamiego Olga Górska Jeśli nie czytaliście nigdy żadnej książki Haruki Murakamiego, rouac, Jim Morrison, Prince, KFC, Johnny Walker, jazz). Bohaterowie a chcielibyście wyobrazić sobie ich charakter, pomyślcie o naj- mają japońskie imiona, jak Sumire, Miu, Nobura, ale odpoczywabardziej surrealistycznym obrazie Dalego, jaki znacie. Następnie ją na greckiej wyspie, popijają włoskie wina lub szkocką whisky, umieśćcie go w Mechanicznej pomarańczy Burgessa, włączcie gło- dręczą ich koszmary szwajcarskiego miasteczka. Akcja toczy się śno Beatlesów albo Pucciniego, polejcie to Coca-Colą (albo innym zwykle w Japonii, ale równie dobrze mogłaby się toczyć w Luizjaamerykańskim symbolem np. obrzućcie frytkami z McDonald’s, nie. Ale to cytowanie kultury zachodniej nie zmienia tego, że jego albo pączkiem z Dunkin’ Donuts), wrzucicie tam parę erotycznych powieści – dziwaczne, niezwykłe, pełne potworów, niekończących scen, a akcję przenieście do XX wieku, w Kraj Kwitnącej Wiśni z jego się snów lub nękających wspomnień – przesiąknięte są japońską zapachami i rytuałami. Brzmi niecodziennie? W powieściach Mura- estetyką. Esencjonalność japońskiej estetyki wiąże się ze szczekamiego przeciętny, trzydziestoparoletni mężczyzna (lub młoda gólną rolą poznania zmysłowego w kulturze Japonii, dzięki czemu kobieta czy chłopiec), ktoś w rodzaju europejskiego everymana, miejsce sztuki (dziedziny związanej dla Japończyków z emocjami) spotyka na swej drodze kobietę, która wiew kulturze tego kraju można porównać rzy, że jest swoją trzecią inkarnacją; inny zaz miejscem nauki w kulturze Zachodu. czyna utożsamiać się z telewizorem, inny Zachód żył zawsze w kulcie logosu, czyli liczy łysych ludzi na ulicach Tokio, a jesz- Murakami odwołuje się do uniwerrozumu i słowa. Racjonalność była i ciąsalnych tęsknot i niepokojów: micze inny spotyka Johnny’ego Walkera, gle jest najważniejsza. Estetyka to dla który dla przyjemności morduje benas bardziej nauka i wiedza o tym, co łości i pożądania, strachu przed stialsko koty. Pomiędzy tymi wszystpiękne niż samo odczuwanie piękna. samotnością i wiecznego pytania, kim wydarzeniami nasz bohater przyZupełnie inaczej jest w przypadku czy człowiek jest zdolny w pełni gotowuje proste posiłki, chodzi do Japończyków, w tym Murakamiego. pracy, ćwiczy na siłowni, uprawia seks Jego książki przesiąknięte są subtelnym zrozumieć innego. i szuka sensu życia. oniryzmem. Z naturalną lekkością przyMurakami od kilku lat pojawia się chodzi mu ubieranie w proste słowa mejako jeden z głównych kandydatów do literackiej Nagrody Nobla. tafizycznych sporów, które Europejczycy toczą na uniwersytetach. W rodzinnej Japonii nazywany jest głosem pokolenia, najwięk- Jego bohaterowie odczuwają: czucie jest kategorią najważniejszą szym żyjącym postmodernistycznym pisarzem. Zdania krytyków – nie jesteśmy więksi ani lepsi ani mądrzejsi od przyrody a po prona temat jego pisarstwa są niezwykle podzielone – jedni nie mogą stu jednym z jej licznych elementów. I, co również stara się powiewyjść z podziwu dla jego nieokiełznanej wyobraźni, zdolności dzieć Murakami, nie wszystko musimy rozumieć. Charakterystycztworzenia mitów na miarę trzeciego tysiąclecia; inni zaś zarzucają ny dla Japończyków jest podziw dla piękna nietrwałego, ulotnego, mu tanie efekciarstwo, banał i kiczowatość. Nie wiem, czy katego- przemijającego, jakże różne od ideału piękna w sztuce Zachodu ryczny sąd na temat pisarstwa Murakamiego jest w ogóle możli- – transcendentalnego, absolutnego, wykraczającego poza ludzkie wy. Na pewno nie jest on Dostojewskim lub Mannem, nie tworzy doświadczenie. Wrażenie tej ulotności, przemijania towarzyszy wielkich narracji, które kreują świadomość i rzeźbią osobowość każdej z jego postaci. Dlatego, choć bohaterowie Murakamiego (tematem na osobną dyskusję jest to, czy dzisiejszy czytelnik jest błądzą, nie popadają w tak charakterystyczny dla bohatera eurogotowy na nowego Dostojewskiego, który „przeora” jego świado- pejskiego faustyzm. Do trwałych cech japońskiej estetyki należy mość). Posługuje się językiem prostym, bardzo współczesnym. Ale również prostota i naturalność. To rzuca się w oczy we wszystkich z drugiej strony – jak często doświadczacie książki, która jest tak dziełach Murakamiego – życie codzienne jego bohaterów jest dziwna a przy tym tak niezwykle piękna, że wpływa na wasze sny? proste, zrytualizowane, naturalne. Postaci przez niego kreowane Skąd bierze się oryginalność Murakamiego? W dużej mierze nie żyją pod dyktatem racjonalności, a intuicyjne przeczuwanie stąd, że jest bez wątpienia pisarzem japońskim. Jest wpisany w tra- zdarzeń jest równie istotne co ich realne istnienie. Wszystko ma dycję swojego kraju wbrew temu, co mu się zarzuca. A zarzuca mu swój porządek, który zaburzany jest przedziwnymi wydarzeniasię przesadną fascynację kulturą zachodu. Jego książki pełne są mi, co do których nigdy nie mamy pewności. W powieściach Muodwołań do europejskiego i amerykańskiego stylu życia (Jack Ke- rakamiego trudno odróżnić wyobraźnię od rzeczywistości, autor

46


bierze wszystko w nawias, objawiając nam prawdę oczywistą: nic pewnego nie istnieje. Murakami odwołuje się do uniwersalnych tęsknot i niepokojów: miłości i pożądania, strachu przed samotnością i wiecznego pytania, czy człowiek jest zdolny w pełni zrozumieć innego. Sięga przy tym zarówno do prostego języka, jak i misternie skomponowanej bajki. Dzięki temu, kiedy zaczynamy czytać jego powieści, nie sposób się od nich oderwać. Polski student łapie się na tym, że utożsamia się z dobiegający czterdziestki japońskim transwestycie, który kocha Prince’a i pracuje w bibliotece, gdzie ukazuje się duch młodej dziewczyny. Skąd bierze się to utożsamienie? Odpowiedz jest banalna: Murakami to romantyk. Dotyka delikatnie naszych marzeń i lęków, zaprasza do swojego świata pełnego suspensu i pozwala nam napotkać w nim pytania, jakie sami sobie stawiamy. Problemy, które codziennie próbujemy rozwiązać. Co to znaczy kochać? Gdzie kończy się rzeczywistość? Czym jest prawda? Dokąd zmierzam? Jego bohaterowie doznają zwykle transformacji drogą związków z niezwykłymi, pięknymi i często zagubionymi lub tajemniczymi kobietami Związki te zwykle kończą się niepowodzeniem. Kobiety albo są nadzwyczaj kruche, albo okazują się ulotny-

mi zjawami. Popełniają samobójstwo lub je próbują popełnić, bądź też piszą do bohatera długie zawiłe listy. To romantyzm, którego nam brakuje na co dzień. Z drugiej strony, gdyby spojrzeć na najczęściej powtarzające elementy w jego powieściach, doszlibyśmy do wniosku, że jedzenie i seks są kluczem do ludzkiej duszy. Rytualizacja przygotowywania posiłków i niespodziewane stosunki to prawdziwe motywy przewodnie powieści Murakamiego. To mało romantyczne. Ale tak naprawdę chodzi o to, by czytelnik zrozumiał wraz z bohaterem, że jesteśmy tylko ludźmi. Wiemy o sobie tyle, ile w najgorszym wypadku ktoś nam powie, w najlepszym, o ile sami siebie zapytamy. Zgadujemy, tak jak postaci z jego książek, swój kontekst, uświadamiamy swoją odmienność, ale i podobieństwo do innych w stawianiu tych samych pytań. Czy Murakami jest „wielkim pisarzem”? Głosem przełomu wieków? Jesteśmy, jako cywilizacja, zagubieni – to pewne. On nazywa nasze zagubienie, lokalizuje lęki. Nie daje odpowiedzi, ale w swojej mrocznej fantazji zostawia miejsce na nadzieję. Może tylko jej potrzebujemy.

Projekt księgi (część II)

Sen trzeci: polska powieść współczesna, ale chrześcijańska Łukasz Zatorski Na tym poziomie snu obudziłem się z niepokojem. Poczułem w dolnej części ciała dziwne stwardnienie, które mimo upływających minut zagadkowo nie chciało ustąpić. Kierując się codziennym przyzwyczajeniem, postanowiłem w końcu rozładować napięcie związane z tym dyskomfortem, idąc w ślady protagonisty powieści Philipa Rotha. Gdy zanurkowałem pod kołdrę dłonią zgiętą w hak, skonstatowałem z konfuzją, że między udami wyrosła mi papierowa wieża. Natychmiast zrzuciłem z siebie okrycie i wszystko się wyjaśniło: leżałem na stosie archiwalnych numerów katolickich czasopism. Za poduszkę służył „Tygodnik Powszechny”, plecy mościłem wśród szpalt „Więzi” i „Christianitas”, ponad udami unosił się „Mały Gość Niedzielny”, a stopy opierałem o egzemplarz „Idziemy”. Okazało się również, że przez całą noc przykrywał mnie dwuznacznie plakat św. Sawy. Wszystko to miało miejsce w pomieszczeniu przypominającym piwniczny magazyn; kurz, pleśń i pajęczyny skutecznie pokrywały myśli zaklęte w leżących tu stosach, skazując je na limbo zapomnienia. Już Czesław Miłosz swego czasu pytał z zamyślenia: dlaczego Polska, kraj dominanty rzymskokatolickiej i ciężaru tradycji, nie potrafi stworzyć solidnej literatury dotykającej żywo sfery sacrum?

Czy ma na to wpływ kurczenie się liczby prenumerat katolickich periodyków, ignorancja w zakresie współczesnej dyskusji teologicznej, redukcja religii do rytuału i automatyzmu myśli, anihilacja krytycznego osądu, dwójmyślenie moralne, wreszcie jakość służby duszpasterskiej, homiletyczne katastrofy bądź skandale obyczajowo-finansowe? Pierwsze propozycje tej wyliczanki odsyłają nas do starego zderzenia inteligenckiego kościoła z wiarą ludową (Jerzy Turowicz vs. kardynał Wyszyński), obecnego w dzisiejszej świadomości jako dialektyka kościoła „otwartego” i „przedsoborowego” (Tadeusz Bartoś vs. Paweł Milcarek). Z kolei dociekania dotykające szeroko pojętej „kondycji księży” często tracą należną im wagę na skutek napastliwego powielania w doraźnej publicystyce, dzieląc tych, którzy je podejmują, podług uproszczonego kryterium politycznego. Konsekwencją czego, krytyk chcący ocenić proponowaną mu literaturę chrześcijańską, wpada w pułapkę obowiązującej taksonomii, nakazującej mu zdecydowanie opowiedzenie się po jednej ze stron. Chrystusowe „tak, tak, nie, nie” przybiera wówczas formę ideologicznego najeżenia i nie ma wiele wspólnego z czynem miłosiernego Samarytanina, niosącego pomoc obcemu człowiekowi, zwłaszcza gdy ten był chory i wymagał opieki.

47


Być może jednak warto podpuścić retoryczny agon i dać się zła- trolę Radio Maryja, za pomocą prostego zabiegu implantacji języpać w jego utarty fortel, aby przygoda jazdy w koleinach obudziła ka, z pojęciami wartościującymi świat zgodnie z ideologią ich „wgaw nas tęsknotę za miejscem, w którym urywają się one bez śladu? dywaczy”. Przejmującym dowodem na to, że ci ludzie w większości Spróbujmy. nie posiadają niczego innego poza idiomem, do którego zostali Krytyk związany z frakcją przedsoborową pragnie bohatera wrzuceni, są filmy Solidarni 2010 Ewy Stankiewicz oraz Katastrofa przemawiającego z wnętrza katolickiego bunkra. Dobrego materia- Artura Żmijewskiego. łu, zarówno dla fabuły jak i psychologii postaci, mogą dostarczyć Przywołałem powyżej składniki mentalności przedsoborowej powieści czasu wojny i okupacji. Nie mniej wszelki literaturocen- – jak będzie się teraz prezentował na jej tle kościół otwarty, dialotryzm i zabawy formalne należy ograniczyć do zera, gdyż ich sto- giczny, intelektualny, idący pod rękę z duchem czasu, po liftingu sowanie świadczy o próżności autora marnującego cenną energię nowoczesności i rekolekcjami na Facebooku? Jakiż to bohaterów na tematyzowanie onanistycznego wymiaru sztuki. Najważniejsza zrodziłaby na kartach powieści ta formacja intelektualna? Czy mają będzie wrażliwość na kontekst obyczajowy, społeczny i cywilizacyj- w sobie na tyle siły, aby opuścić mury „oblężonej twierdzy”, skoro ny, ponieważ to właśnie na tych polach czyhają najmocniejsi wro- ta zbudowana jest w całości z kości słoniowej? gowie, których należy najpierw dokładnie zdefiniować, następnie Aby dokonać tego aktu przejścia, muszą znaleźć balans pomięszukać, wyłapywać i skazywać bez litości na publiczną anatemę. dzy zabawą w akademicki dyskurs, a przekazaniem emocji, jaka W tym sensie, podobnie jak w przypadku powieści politycznej, li- wiąże się z dotykiem sacrum. Obnażenie duchowości człowieka, teratura pozostaje na pasku jasno wyłożonej niekiedy nawet sama odwaga stwierdzeaksjologii. nia, że coś takiego istnieje, przeciwstaZacznijmy konstrukcję bohatera od wiają się redukcji jego istoty do wymiawieku: jeżeli będzie młody, to 1) z pa- Już Czesław Miłosz swego czasu pyru biologicznego, społecznego czy kietem chrześcijańskich wartości nie materialnego. Trudno jednakże ustatał z zamyślenia: dlaczego Polska, będzie umiał odnaleźć się w rozerotywić kolejny podarowany nam dzień kraj dominanty rzymskokatolickiej zowanej przestrzeni miejskiej; nie rozw perspektywie religijnego doi ciężaru tradycji, nie potrafi stwowinie kompetencji społecznej, gdyż świadczenia, śledząc meandry argurzyć solidnej literatury dotykającej wszelkie ku temu okazje będzie omijał mentacji Expositio libri Perihermeneias jako niefundowane na zasadzie subśw. Tomasza z Akwinu. A bohater takiej żywo sfery sacrum? stytucji; wykształci umiejętność przepowieści czytałby jej fragmenty na głos chodzenia z miejsca na miejsce wyniedospanym ludziom jadącym w tramłącznie wewnętrzną drogą duszy, skutkiem czego skończy waju do pracy, tłumacząc symultanicznie szczęśliwy w ciszy murów klasztornych czy hałasie parafialnego ga- oryginał łaciński. rażu (ostatni Mohikanin) lub też nieszczęśliwy, patrząc opadającym Jako redaktor udostępniałby łamy swoich periodyków znacznie okiem na wszeteczne civitas terrena, plując resztkami sił na ścianę, chętniej zadeklarowanym ateistom aniżeli przedstawicielom innej gdzie zamieszkał diabeł w postaci jego cienia. Bądź zgoła inaczej: wizji rozwoju chrześcijaństwa, udowadniając tym samym, że po2) młody człowiek może wallenrodycznym gestem spowinowacić stawa antagonistyczna tylko znieczula na dostrzeżenie wokół siesię ze światem, wejść w jego mity i struktury na zasadzie pluskwy, bie wielu ludzi dobrej woli, którzy nie muszą wiązać przyzwoitości aby gromadzić informacje niezbędne do rozpracowania przeciwni- z noszeniem koloratki i zatamowanymi gruczołami. Wiele miejsca ka i ostatecznego zwycięstwa nad jego siłami. Ten wariant wydaje poświęcałby również na prowadzenie dialogu międzyreligijnego się dużo bardziej atrakcyjny, choćby dla opisu wewnętrznej walki i ekumenizmu: podtrzymywanie relacji polsko-żydowskich (wspomii psychologicznego cieniowania, jednakże niesie za sobą poważne nając przełomowe przekroczenie progu synagogi przez Jana Pawła niebezpieczeństwo przekabacenia naszego szpiega przez diabelski II), wspólną modlitwę z przedstawicielami innych wyznań w Asyżu, kontrwywiad albo – co gorsza – czytelnika, uwiedzionego tempo- kontakt z cerkwiami prawosławnymi i Kościołem Starokatolickim Maralnymi profitami i skurczem mięśni gładkich. riawitów, wypłukiwanie naleciałości buddyjsko-taoistycznych z tereW przypadku starszego protagonisty możliwe są następujące nów azjatyckich oraz inne podobne do tych gawędy. opcje: 1) będzie bogatym przedsiębiorcą, biznesmenem lub poliWyposażony w anegdoty o Tischnerze, powiedzonka Kisiela tykiem, mistrzowsko wpisującym się w panujące reguły rynkowe i przekonanie o wchodzeniu do nieba parami, nasz bohater zstępuje i środowiskowe, wypełniającym surowe religijne prawa w podzięce teraz do czeluści publicznego dyskursu, aby stoczyć bratobójczą walza powodzenie w interesach i posłuch rodziny; działalność filan- kę z zastępami zajadłych frondystów. Kiedy przybył na miejsce, wszytropijna posłuży jako listek figowy, kiedy najdą go nieczyste my- scy mieli akurat zajęte ręce, gdyż każdy walczył z jedną gigantyczną śli, dotyczące społecznego rozwarstwienia i niesprawiedliwości. literą słowa L I B E R A L I Z M. Szczęśliwie kalendarz nie mówił o tym, Albo odwrotnie: 2) będzie biednym, sfrustrowanym i zamkniętym że ówczesny dzień był niedzielą, gdyż zmusiłoby to ich do uwolniew sobie starcem, którego wynagrodzenie za lata pracy dla Polski nia od trosk motorycznych i zarządzenia świętego odpoczynku1, sprzęgnie się z transformacją ustrojowo-gospodarczą, dewaluują- przez co staliby się łatwym łupem dla sił lewackich i tanatycznych, cą przydatność jego doświadczenia do tworzenia rynkowego brave jako że u nich – jak to u pogan – ideowa praca wre przez siedem dni new world. Głos sprzeciwu wobec tej systemowej opresji zostanie w tygodniu, we wszystkich kręgach piekła2. zakwalifikowany jako syndrom homo sovieticusa, a jednym obozem 1 Słynna dyskusja na forum „Frondy”: czy można zmienić w niedzielę koło deklarującym chęć reprezentowania jego racji na scenie politycznej w samochodzie. będą populiści. Nad milionem podobnych mu osób przejmie kon- 2 Por. D. Alighieri, Boska komedia: Wtem ku lewemu pierzchnęli wałowi,

48


Strategicznym posunięciem w tej ideologicznej wojnie było ze strony „Frondy” wykonanie czegoś, co sama – dość niebezpiecznie – nazwała „aktem erekcyjnym”: wydanie wespół z Fundacją Augusta hr. Cieszkowskiego Historii filozofii politycznej Straussa i Cropseya, skąd wreszcie każdy szeregowy frondysta będzie mógł zaczerpnąć wiedzy na temat wielokrotnie używanego przez siebie pojęcia „prawo naturalne”, gdyż napotka tam po prostu na jego definicję. Jak wiadomo, podstawa etymologiczna wyrazu „definiować” pochodzi od łacińskiego wyrażenia oznaczającego „wyznaczać granice, ograniczać”, lecz tego już prosty żołnierz, kartkujący na czczo kolejne strony Straussa, może nie być świadomy3. Staję się coraz bardziej senny, tak jakbym potrzebował czerwonej pigułki (dobre pytanie, czy Neo przyjął wówczas jakąś formę komunii). Zachowuję jednak świadomość, że krzywdząco okroiłem poszukiwania bohatera współczesnej powieści chrześcijańskiej do kontekstu środowiskowego, nie bacząc choćby na marketingowe walory jednostkowego doświadczenia mistycznego, którego udziałem mogło się stać jego życie, wpisując się koncertowo w Mit Wiel-

kiej Przemiany (hołubiony tak przaśnie w TVN-owskiej ramówce4). Zapewniam, że przez to przeoczenie biję się w piersi i rzucam w powietrze Mea culpa, mea culpla, lecz to, co do mnie wraca, to jedynie mżawka wyrzuconej przed chwilą śliny. Obejmujący się czule Tusk i Putin na okładce najnowszej książki Smoleński upadek Tadeusza Święchowicza (nagroda Feniks 2010), zdają się przez moment odrywać od politycznego pettingu, aby spojrzeć w moją stronę karcącym wzrokiem, który – mógłbym przysiąc – za chwilę zamieni się w wybuch śmiechu, a zmarszczki mimiczne obu panów ułożą się tak, że będzie można przez nie nakreślić linię Curzona (post użytkownika mso: Przygotowują grunt czerwonym? Te glisty już niemal wyłażą z telewizora). Spróbujmy teraz wziąć się za ręce z taką siłą, z jaką od początku czytania składacie wyrazy tego tekstu w semantyczną całość: odważmy się stanąć razem na krawędzi, pod którą rozpościera się przestrzeń eschatologii i świadomości kresu. Zanim doznacie uczucia spadania, wspomnijcie na słowa mędrca, który – jak wieść głosi – wymyślił nas na nowo: We are such stuff as dreams are made on.

wprzód wyciągnąwszy języki przed starszem, zębem przycięte, znak dziesiętnikowi. A on im z kupra zagrał przed wymarszem (Piekło, pieśń XXI). 3 Zwłaszcza gdy szuka w indeksie rzeczowym hasła: „metafizyczno-antropologiczna podstawa bytu”.

4 Nad iluminacjami mistycznymi celebrytów pochylał się już ks. Sowa, ale ostatnio również „Tygodnik Powszechny” (por. wywiad z Ewą Wachowicz Wszystkie smaki wiary, w: nr 3 (3210) 16 stycznia 2011).

49


Miernota „na lajcie” rzuca kamień

F

acebook. Na zdjęciu profilowym ubrany jest w koszulę w kratę i smerfową czapkę. Z zawadiacką miną patrzy w obiektyw. Nie ujawnia zbyt wielu szczegółów ze swojego życia, ale każdy może dowiedzieć się, że lubi polski film, polską telewizję, z muzyków: Aldonę Orłowską i Daryę Sergiyenko, z mediów: Sławomira Sierakowskiego i Mariusza Szczygła, z kultury: Krzysztofa Teodora Toeplitza i Wojciecha Manna. Chce ratować stare kina i popiera społeczną akcję TVP Kultura. Nawołuje też, by podczas obrabiania mu tyłka nie zapomnieć go w niego pocałować. Nazywa się Paweł Miter, ma 25 lat. Skończył politologię na Uniwersytecie Wrocławskim. Chciał zrobić karierę w telewizji. I chyba mu nie wyszło. Trzeba przyznać, że na pierwszy rzut oka pomysł na szybkie zdobycie wygodnej posadki miał głęboko przemyślany. Raz – stworzyć fałszywy adres e-mail z końcówką prezydent.pl. Dwa – podszyć się pod szefa kancelarii prezydenta i w jego imieniu, z rzekomym błogosławieństwem samego Komorowskiego, wysłać własną rekomendację do ówczesnego prezesa TVP – Włodzimierza Ławniczaka. Trzy – mieć koncepcję programu publicystycznego, w którym siebie samego stawia w roli młodego skrzyżowania Jana Pospieszalskiego z Kubą Wojewódzkim. Prowokacja dziennikarska udała się – propozycję dostał niemal od razu, przelew poszedł na konto, a zadowolony autor nagłośnił całą sprawę w mediach. Ponoć oprócz obietnicy wysokiej pensji (13 tys. stałego wynagrodzenia

Ewa Orczykowska plus kilka tysięcy za każdy wyemitowany odcinek programu) dostał do dyspozycji osobistego kierowcę i przepustkę VIP na Woronicza. Sprytny śledczy Miter obnażył tym samym nikomu wcześniej nie znane i głęboko ukryte prawdy: po znajomości zawsze jest łatwiej dostać pracę, w telewizji publicznej panuje urzędniczy chaos, a każdy przeciętny obywatel z minimalnymi umiejętnościami hakerskimi może spreparować e-maila, który trafi na najwyższe szczeble władzy. Pokazał też, o czym nie mieliśmy pojęcia, że politycy mają często wiążący wpływ na niezwiązane z polityką decyzję. „Udowodniłem, jaki tam jest syf” – mówił o TVP. Kto by pomyślał. Mimo ogromnego zaangażowania kariery póki co, jak nie było, tak nie ma. Nieunikniona stała się jednak medialna burza w szklance wody: wywiady dla „Super Expressu”, zaproszenie do Dzień Dobry TVN. Można by ten rozdmuchany przez prasę i telewizję fenomen całego zamieszania wytłumaczyć naiwnością i brakiem doświadczenia jego sprawcy. Nie w tym przypadku, bo ukryty atak na telewizję to nie pierwszy wyczyn dziennikarski Pawła Mitera. W liście opublikowanym na łamach Gazety Wyborczej w lipcu 2008 roku ówczesny student politologii pisze: „Moja generacja to pokolenie miernot. Jesteśmy znieczuleni na swój kraj. Od urodzenia odobywatelnieni. Nie znający granic wolności. Nie czujemy dumy ze swojego kraju. Wychowani na pełnym lajcie bez znaczenia słów Honor i Ojczyzna. Rzadko otwierający usta. Totalni nihiliści żyjący w ułudzie, chowani jedynie na politycznych sloganach

50

wyborczych. Nieudolni bez miary. Takie jest pokolenie dzisiejszych dwudziestolatków”. W pełnym goryczy tekście pojawiają się później hasła, nawołujące do powrotu do korzeni i nie odzierania młodego pokolenia z ostatnich autorytetów oraz ostre słowa wymierzone w przesiąknięty lustracją i narodowym niedowartościowaniem projekt IV RP. Pan Paweł wymierzył policzek „układowi”. Gdyby teraz przeczytał jednak własny tekst, z powodzeniem mógłby spoliczkować się sam, bo pisząc e-mail do TVP sam stał się przedstawicielem miernoty, którą trzy lata temu tak barwnie opisywał. I faktycznie, dziś na swoim przykładzie pokazuje, że nie zna granic. Że żyje w ułudzie. Słabości, które wówczas krytykował: nieudolność i niedojrzałość, stały się jego własnymi. Bo rzucić kamień potrafi każdy. Znacznie trudniej jest jednak powstrzymać się i zebrać na tyle kamieni, żeby móc coś z nich zbudować. Większość z nas kojarzy pewnie stary, oklepany już dowcip, z którego możemy dowiedzieć się, czym różni się politolog od dużej pizzy*. Do teraz jednak nie wszyscy wiedzieli, czym różni się on od pełnokrwistego dziennikarza. Panu Miterowi zamiast sprytu i zawodowej żyłki można pogratulować co najwyżej desperacji, jego prowokację potraktować jako przestrogę, by nigdy ani znajomych, ani własnych dzieci nie wysyłać na wybrany przez niego kierunek studiów, a jemu samemu powiedzieć: weź się chłopie do roboty! *Duża pizza potrafi wyżywić czteroosobową rodzinę


Wyznania absolwenta polonistyki Michał Wolski

W

olność – kocham i rozumiem. Wolności – oddać nie umiem”. To cytat ze ślicznego i wielce popularnego protest songu Chłopców z Placu Broni, wykorzystywanego potem przez popkulturę w różnych konfiguracjach i parafrazach. Uroda tego fragmentu jest bezdyskusyjna. Porusza on co najmniej cztery aspekty bliskie sercom młodych ludzi wchodzących w wiek dojrzały. Pierwszym z nich jest miłość. Ja tę wolność kocham – myśli młody człowiek i automatycznie określa ją jako coś, do czego jest emocjonalnie przywiązany, co powinien hołubić i w miarę wielkości swego serca wywyższać ponad siebie. Miłość to bardzo silna forma, niemal każdy ma jakieś pojęcie na jej temat – choćby nawet postulatywne – i każdy jest w nią jakoś zaangażowany. Mocne, prawda? No to patrzmy dalej: młody człowiek myśli – ja tę wolność rozumiem. Czyli nie tylko ją kocham, ale wiem, dlaczego to robię (nawet jeśli tak naprawdę nie wiem), co z tego wynika i o co w tym chodzi. Do serca dołącza umysł, a to już silny tandem, pod warunkiem rzecz jasna, że pracują razem. A jak już młody człowiek stwierdzi, że nie umie oddać wolności, to akceptuje dwie rzeczy: po pierwsze, ta wolność jest jego własnością i jest to dla niego zupełnie naturalny i pożądany stan rzeczy, po drugie natomiast, każda próba odebrania wolności, a nawet jej oddania, musi spotkać się z gwałtownym sprzeciwem. Taka jest kolej rzeczy i nic się nie da na to poradzić. Świadczy o tym zresztą pierwszoosobowa forma cytowanej frazy. Wszystko dobrze – spytacie – ale czym jest ta wolność – spytacie. Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć ani ja, ani chyba nikt inny. „Polonista to nie zawód, lecz hobby” – rzekł onegdaj Andrzej Waligórski. Co my tu mamy? Na pozór oczywiste stwierdzenie, podważające sensowność studiów polonistycznych. W obecnej rzeczywistości, w której na studia idzie się, żeby potem znaleźć pracę – co taki na przykład Łukasz Orbitowski z czystym sumieniem nazwałby głupotą – bycie jednym z kilku tysięcy rokrocznie kończących edukację absolwentów filologii polskiej nie nastraja optymistycznie. Widziały gały, co brały albo masz babo placek (jeśli uwzględnić strukturę demograficzną studiów filologicznych).

Z drugiej strony, jeśli to – jak chce Waligórski – tylko hobby, to ciężko się rozczarowywać taką sytuacją. Wręcz przeciwnie, wzrasta samoświadomość kulturowa, zasób słownictwa, panowanie nad językiem, erudycja, rozsmakowanie w literaturze i wszystko to, co może uczynić człowieka radosnym obywatelem świata. Nic tylko się cieszyć. Pod tym względem faktycznie polonistyka nie sprawia zawodu. Cynicy zapytają jednak: co z tego? Wbrew obiegowej opinii to jednak nie cynicy kształtują świat, choć niezaprzeczalnie wielu z nich nim rządzi. Na ich tendencyjne pytania nie warto jednak udzielać odpowiedzi, bo to nie ma sensu; ta odpowiedź już w nich jest. Jeżeli dyskusja dotyczy kwestii bezpośrednio opartych na odmiennych światopoglądach, to niejako automatycznie nic z niej nie wynika, mówi się wręcz, że taka komunikacja jest przeciwskuteczna. Co można więc powiedzieć cynikom? To samo, co niegdyś Młynarski: „Róbmy swoje”. Para puszczona w gwizdek może być znacznie lepiej spożytkowana, jeśli zacznie pchać lokomotywę do przodu. Żyjemy w XXI wieku, rządzi nami protestancki etos pracy i kapitalistyczny mit postawy „od pucybuta do milionera” (choć ten akurat upada). Nawet najbardziej lotny umysł, przeszywający świat na wylot i pławiący się w imponderabiliach, nic nie osiągnie, jeśli za myślą nie będzie szło działanie. Już nawet nie chodzi o jakąś diametralną zmianę świata – jest to zresztą typowo polaczkowe myślenie, które zakłada, że jeśli nie jesteś w czymś najlepszy, to jesteś żaden, co jest akurat bzdurą, bo nawet najlepszy z najlepszych ma do dyspozycji jedynie dwadzieścia cztery godziny na dobę i z tego chociażby powodu musi zostawić część zadań innym – ale o robienie tego, na czym się człowiek zna i w czym jest dobry. Rynek pracy – choć demoniczny i demonizowany – często wynagradza takie postawy. W bezpiecznym, korporacyjnym systemie pracowniczym faktycznie, trzeba się często przekwalifikowywać. Ale poza tym istnieje coś takiego, jak wolne zawody. Zajęcia wymagające erudycji i obycia, charakteru i pasji. W sam raz dla polonistów. To wszystko jest jednak narracją na poziomie konkretu: rynku pracy, wykształcenia,

51

studiów i całej tej otoczki. Dyskusja o tych konkretach wynika jednak z szerszego problemu, jakim jest struktura szkolnictwa wyższego w naszym kraju. Tutaj opieram się na mądrzejszych ode mnie, ponieważ z autopsji – jak chyba większość z nas – znam tylko to, co u nas w Polsce. A w Polsce, według mądrych ludzi, panuje uniwersytecki model oświeceniowy z elementami radzieckiego. Cech charakterystycznych ma masę, ale nas interesują dwie: oddzielenie funkcji dydaktycznej od naukowej i brak pojęcia wolności akademickich. Gdzie występuje? W krajach byłego bloku wschodniego i – o dziwo – we Francji. Reszta uniwersytetów europejskich opiera się na tzw. modelu Humboldta, gdzie łączy się przyjemność dydaktyczną z obowiązkiem naukowym, tudzież obowiązek dydaktyczny z przyjemnością naukową... w każdym razie jedno z drugim. No i są wolności akademickie. Co ma wspólnego rynek pracy z wolnością? Właśnie bardzo mało, o ile cokolwiek. Chęć zaistnienia na rynku pracy oznacza konieczność dostosowania, a ta z kolei wpływa z jednej strony na ograniczenia programu dydaktycznego, z drugiej na dowolność w wyborze drogi swojego wykształcenia. Co gorsza, brak tej wolności nie jest przez nic rekompensowany, bo zasadniczo po studiach humanistycznych – a na dobrą sprawę po żadnych z wyjątkiem tych dedykowanych – nie ma pracy. I to nie dlatego, że jej nie ma, ale dlatego, że absolwenci nie potrafią jej znaleźć. Kierują się więc wyznacznikami rynku pracy, który rad wciska ich w trybiki korporacyjnych systemów nagród i kar, awansów i degradacji. Tymczasem jako się rzekło, polonista powinien umieć się w tym odnaleźć, znaleźć coś, w czym jest dobry i robić swoje. W systemie Humboldta kładzie się nacisk nie tyle na dość efemerycznie pojęty zasób wykształcanych na studiach umiejętności, ale przede wszystkim dba się o to, aby absolwent był w stanie zmierzyć się z życiowymi problemami. Oczywiście, brzmi to bardzo idealistycznie i trochę naiwnie, ale i tak lepiej niż produkcja nieznających swojej wartości posiadaczy papieru magistra, która ma miejsce u nas. Jednak tak będzie, jeśli nic się nie zmieni i jeśli nie da się uniwersytetom postulowanych przez Humboldta wolności. Czego sobie i Wam życzę.


Mei Ludus Adrian Fulneczek

J

Felieton zrobił na nas takie wr ażenie, że dla równowagi załączamy rysunek pająk a. A nawet dwa. Pozdr awiamy, redakcja

adę tramwajem. Czytam coś o 20 latach nowej Polski. Wchodzi młoda para. On lat sześć, ona może osiem. Na zewnątrz minus siedem stopni. Para – raczej rodzeństwo – macha komuś kto został na przystanku, trochę złośliwie, ale co tam, odważne dzieciaki. Później para zaczyna wspinać się po rurkach i przy okazji deptać butami (zdarte i dziurawe obuwie sportowe, smaczne i niezdrowe na zimę) siedzenia. Upomina ich starszy pan. Oni się śmieją z niego i mówią, że jest głupi. Później, ona, bo jest starsza, mówi: „Spierdalaj chuju”. Pan się trochę obrusza, ale oni krzyczą, że żartowali i dalej swoje. W ogóle ciągle krzyczeli. Jakby w domu byli. Pan w końcu prawie uderzył tego małego, bo wyzywają go dalej, ale mały mu ucieka. Pan więc zachowuje wyższość, nie patrzy i wysiada, bo ma przystanek. Za chwilę do tego raczej rodzeństwa podchodzi inny chłopak, taki student jakby, i mówi: „Chcesz wysiąść tutaj? Uspokoisz się?”. Widać do niego też coś mówili. Nawet szarpie ich za sz(m)aty, ale zostawia w końcu. A niepotrzebnie, bo dalej go wyzywają. W międzyczasie wchodzi do tramwaju dwóch jakby studentów, ale w dresach. Chwilę obserwują, w końcu jeden mówi do krzykliwego małego: „Zaraz ci, kurwa, zajebie i się, kurwa, skończy – zajebać ci? Co kurwa, zajebać ci?”. Mały chyba to zna, bo trochę się schował, ale nie bardzo. Zresztą, ten co chciał porządku zaraz jest tym, co porządek zakłóca i starszy Pan (już inny) mu mówi, żeby zostawił. „Jak to, że zabije, że po co, że czemu?” „A co, zajebie, przynajmniej będzie jednego takiego mniej i kurwa co, pewnie, żeby zajebał.” A starszy pan dalej broni małego, bo nie wie kogo broni. Mały się śmieje (też głośno, bo wszystko głośno robi). Na moim przystanku rozmowa jest już chyba o ambicji, bo ten od porządku, jakby student w dresie, broni się w końcu przed starszym panem ironią: „No tak, bo ja to, kurwa, tylko cały dzień ćpam i nic więcej, no, pewnie”. I tak się zatoczyło kółko. Ja wysiadam, bo mam przystanek.

52


Adam Małysz słońcem Polski jest

N

a początku była ciemność. Potem Adam wykonał swój pierwszy skok i wszystko się zmieniło. Pamiętam dobrze, naprawdę dobrze, jak w różowym kombinezonie zdeklasował rywali. Pamiętam jaka była radość pośród ludzi. Jak stali się dla siebie milsi, jak wznosili razem toasty i poklepywali się po plecach. Jak łączyła ich duma. Adam Małysz ogłosił koniec kariery i jestem niepewny przyszłości. W przeszłości przyszłość była jaśniejsza – w przeszłości przyszłość znaczona była zwycięstwami Adama Małysza. Teraz przyszłość pozostanie już tylko przyszłością – niepewną i nieokreśloną materią. Kiedy siadało się przed telewizorami, to były emocje. Piło się piwo i zastanawiało jak daleko Adam poleci. Nikt nie pytał czy wygra, wygraną zawsze miał w kieszeni. To jedno wiedzieliśmy na pewno. Dlatego przyszłość była kiedyś łatwiejsza do zniesienia. Teraz wszystko się zmieniło. Teraz pozostał Kamil Stoch, a ja w przeciwieństwie do mojego sąsiada Krzysztofa, nigdy tak żarliwie nie wierzyłem w jego możliwości. Powiem wam, że nigdy nie zapomnę jak wspinał się skoncentrowany po tych schodkach, jak uważnie stawiał każdy krok, jakby na każdym stopniu oddawał próbny skok. Zawsze podziw mnie brał, bo schodków dużo, strasznie więc dużo tych wyimaginowanych prób Adam podejmował, by potem szuuuu…. polecieć hen daleko za granicę punktu konstrukcyjnego. Miałem wtedy łzy w oczach i wszyscy mieli wtedy łzy w oczach. Wtedy było szczęście, a skóra na naszych twarzach była ciepła, słoneczko krążyło nad nami i siało dobroć w serca nasze. Potem zaczęły się obietnice. Panowie wąsaci i inni odziani w garnitury mówili o rozwoju, o szkoleniu, o nie marnowaniu szans. I wierzono w ich słowa, póki Adam latał, póty mogli tak mówić i oko kamery było dla nich łaskawe. Ściskano ręce, otwierano obiekty, pieniądze zmieniały właścicieli. Było to w czasach kiedy jeszcze z optymizmem patrzyłem w przyszłość, kiedy ważniejszy od Bożego Narodzenia

Marcin Pluskota był Turniej Czterech Skoczni. Wtedy takie słowa miały moc przekonywania, jeden metr Adama namaszczał jedno słowo pana w garniturze. To miało sens, to wydawało się uczciwe. Jak z nas zadrwiono! A fe! Teraz pałętam się ulicą, niepewne kroki stawiam, papieros za papierosem odpalam i myślę o tym co z nami będzie. Wszystko się zmieniło. Pewni ludzi kłamali. Adam przestał skakać i tak jak pierwszy skok wszystko zaczął, tak ostatni skończył. Na ulicach inne twarze, twarze pełne nerwów, pełne nieprzyjemności. Niektóre twarze poznaję – o z tamtym to się cieszyliśmy, wtedy jak Adam w Obersdorfie… a z tamtym toasty wznosiłem kiedy Adam… Teraz widzę co się z nimi stało. Jeden przewrócił staruszkę, kopie ją po żebrach, zaraz zabierze jej portfel. Drugi spił się, a kiedy wsiadał do samochodu, pamiętam to dokładnie, miał w oczach łzy. A potem wszystko się skończyło i teraz co niedzielę noszę mu doniczkę żółtych chryzantem. Muszę nosić co niedzielę, bo kradną. Ot jak wiele zależało od skoków Adama. Raz nawet pomyślałem, że to może nie o Adama, że to o sam skok chodzi. Były już takie przypadki – jakiś czas temu elektryk przeskoczył przez mur i patrzcie jak się porobiło. Próbowałem więc i skakałem. Przeskoczyłem kamień na drodze i krawężnik. Przeskoczyłem krzesło. Przeskoczyłem mały, polny kwiatek. Skakałem z zapałem i sumiennie, nic się jednak nie zmieniało. Przynajmniej nie na lepsze. Pomyślałem, że może nie ja ten skok mam wykonać. Prosiłem więc innych, mówiłem: „skaczcie, skaczcie po lepsze”, a oni reagowali różnie. Część się śmiała, część się nie śmiała. Część skakała. Jeden z dobrych moich kolegów przeskoczył ławkę w parku – ale nic z tego. Pewna koleżanka skoczyła przez sunącego chodnikiem ślimaka i nic. Widziałem, że się starali, to nie były jakieś skoki po macoszemu, od niechcenia wykonane. A tu nic się nie zmieniało, a jak już to na gorsze. Szarzało za oknem, ciurkało gdzieś w rurach nieładnie. Byłem pewny, że to koniec. Smutno mi było, że tylko ja to przeczułem, ja dojrzałem koniec dziejów. Reszta dalej kupowała swetry w promocjach i wyjeżdżała na wakacje do Ustki albo Wła-

53

dysławowa. Głupcy! – krzyczałem ze swojego okna – Zostawcie te swoje makarony, sprawy codzienne. Świat się kończy, a wy co?! – tak krzyczałem. A potem sąsiedzi wzywali policję i mówili, że burdy robię i pokój mącę. Ot niewdzięcznicy, nieświadomi ciężaru świadomości końca. Zebrałem się wreszcie w sobie, wstałem, umyłem się i wsiadłem w pociąg (wskoczyłem do niego – dalej nic). Krajobraz migał mi za oknem, a ja wyobrażałem sobie koniec. Tak właśnie wyglądać będzie: świat zaistnieje z prawej strony okna (co to za okno i kto przez nie spoglądać może?) i skończy się za lewą jego krawędzią. – Żegnajcie drzewa! – krzyczałem do drzew. – Żegnajcie pola malowane zbożem rozmaitem! – krzyczałem do łanów zbóż. Nie zauważyłem jak przedział opustoszał, potem rozmawiałem z konduktorem. Kiedy wysiadłem z pociągu, pan konduktor pomachał mi na pożegnanie, a czekający na peronie sokiści, wyprowadzili poza teren dworca. Byli dla mnie mili. Plan już zaczynał działać, wpływać na ludzi. Wisła to śliczne miasteczko. Mówię wam, naprawdę śliczne. Zjadłem gofra na deptaku i popatrzyłem na ulicznego sztukmistrza. Potem poszedłem do domu Adama Małysza poprosić go o jeszcze jeden skok. Ostateczny, wielki skok, który uratuje nas wszystkich przed zgubą. Znalazłem domek pana Adama i zadzwoniłem do drzwi. Nikt mi nie otworzył. Dzwoniłem jeszcze przez chwilę. Dalej nic. Zacząłem pukać. I nic. Zdenerwowałem się, zwłaszcza, że na horyzoncie zobaczyłem zbliżający się koniec. – Panie Adamie! Potrzeba mistrza! Bez pana sobie nie poradzimy! – krzyczałem. Dusiłem dzwonek i dusiłem, pukałem i stukałem w drzwi. Koniec nadciągał. Przysłonił już pół nieba.


Street Photo

Fot. Magda Oczadły




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.