Kwietniowo-majowy numer miesięcznika "Kontrast"

Page 1

Nr 3 (39)/2013 kwiecień-maj ISSN 2083 - 1322


44

Głodni narracji

48

Zdarzyło się pierwszego..., Woroszyłowgrad, Sugar Man, Och, życie, W mrocznym mrocznym domu, Exile, Shrine of New Generation..., GRRR!

56

Prawdziwe kłamstwa — umysł i literatura w Korei Północnej, cz. I

Jak czytelnicy nastawieni wyłącznie na tekst o określonym początku i końcu poradziliby sobie z książką jak The Lord’s Prayer in Black and White z ilustracjami Arthura Wragga? Paweł Bernacki

4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka?

8

Rozmówki o Rozmówkach

14

Siłaczki

18

Najemnicy naszych czasów

Ich misją jest utrzymywanie pokoju. W teorii. W praktyce prywatne firmy wojskowe to rozbudowane armie, które w myśl współczesnego najemnictwa, walczą o surowce i stabilną pozycję na arenie międzynarodowej. Natalia Rybacka

58

20

Widmo dżihadu

62

Swoje debiutanckie Rozmówki polskoangielskie tworzyła przez dwa lata. O tym, jak wygląda praca nad komiksem oraz dlaczego jeszcze nie stworzyła filmu opowiada Agata Wawryniuk. Jan Wieczorek Nie są słynnymi aktorkami ani modelkami, ale ich widok wzbudza skrajne emocje. Sampat Pal Devi z Indii, Somaly Mam z Kambodży i Maríę Santos Gorrostietę Salazar z Meksyku łączy walka z bezprawiem. Barbara Rumczyk

W ostatnim dziesięcioleciu w polityce światowej wiele słów poświęcono groźbie dżihadu. Radykalne organizacje obrały go jako najważniejszy cel. Alicja Woźniak

24

Wkładka specjalna

34

Fantazja

36

Wariacje oddechów i miękkie oko

42

Szokująca wolność sztuki

Sfotografuj wiersz, zwierszuj fotografię

Film Walta Disneya z 1940 roku z wielu powodów uważa się za jedną z najpiękniejszych animacji w dziejach kina. Ewa Gładzikowska

Rozmowa z Krzysztofem Globiszem. Mateusz Węgrzyn

Ludzie lekceważący sztukę współczesną nazwaliby ich działania kolejnym nic nie znaczącym performansem. Mieliby odrobinę racji. Akcjonizm wiedeński był bowiem do głębi szczerą i prawdziwą sztuką performansu. Zuzanna Bućko

Mechanizmy znane z gier video coraz silniej odbijają się na funkcjonowaniu w społeczeństwie, wpływają na relacje interpersonalne, jak również na postrzeganie własnej prywatności. Szymon Stoczek

Gdyby nie istniały media, nie istniałaby także taka obawa co do Korei Północnej i nie byłoby również takiej fascynacji jej izolacją. Karol Moździoch

Białe i czarne, początek i koniec

Ekshibicjonizm do wewnątrz. Jeszcze o nagości w teatrze

64

W głębi lustra, czyli (nie)naznaczeni piętnem socjalizmu

68

Magdalena Zięba, Szymon Makuch, Michał Wolski, Marcin Pluskota

72

Magda Oczadły

Reakcje zazwyczaj są skrajne: od poprawnego uprzedzenia do niemal pornograficznej fascynacji. „Sfera pomiędzy“ – jak zwykle majacząca i niejasna. Mateusz Węgrzyn

Współczesna kinematografia coraz częściej sięga do historii, próbując odbrązowić typowe dla nas, owiane mesjanizmem, narodowe mity. Agata Drewny

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Kamienna 116/10, 50-545 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław

eMAIL kontrast.wroclaw@gmail.com

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Paweł Bernacki, Zuzanna Bućko, Dominik Kamiński, Wiktor Kołowiecki, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Joanna Michta, Karol Moździoch, Katarzyna Northeast, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Monika Stopczyk, Wojciech Szczerek, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Magda Oczadły, Agnieszka Zastawna KOREKTA Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Joanna Kochel, Iwona Kusiak, Marcelina Naskręt, Monika Mielcarek, Karolina Słabolepsza, Teresa Szczepańska, Dominika Tokar, Alicja Urban GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Joanna Krajewska, Ewa Rogalska, Wojciech Świerdzewski, Julian Zielonka DTP Karol Moździoch, Ewa Rogalska


Ach! Wiosna, wiosna przyszła! Joanna Figarska

O

statnio usłyszałam, że okładki „Kontrastu” są hipsterskie. Idąc tokiem myślenia osoby, która wypowiedziała tę uwagę, zaczynam się zastanawiać czy Krzysztof Globisz też jest hipsterem? I Agata Wawryniuk? Czy wszystko to, co nie tyczy się kultury masowej musi być przypisywane subkulturze jaką jest hipsterstwo? Kim jest zatem człowiek, który nie jest hipsterem a nie czuje się też związany z mainstreamem? Czy ktoś taki w ogóle istnieje? I dlaczego pojęcie to dotyczy jedynie ludzi do 30 roku życia? Czy osoby, które wzięły udział w organizowanym przez Stowarzyszenie Młodych Twórców „KONTRAST” konkursie „Sfotografuj wiersz-Zwierszuj fotografię” też są hipsterami? Przez tę wiosnę nieco się pogubiłam. Przyszła tak nagle, zsyłając mocne promienie słońca i deszcz zagadek. W tym numerze można znaleźć odpowiedzi nie

tylko na stawiane wyżej pytania. Rozmowa Mateusza Węgrzyna z jednym z Krzysztofem Globiszem ukazuje przede wszystkim szacunek do słowa jako narzędzia pracy. Wywiad z Agatą Wawryniuk, jedną z najpopularniejszych obecnie twórczyń komiksu, w którym bohaterka opowiada Jankowi Wieczorkowi o długim, męczącym i żmudnym procesie tworzenia, jest dowodem na to, że sukces często ma gorzki posmak. Tekst Ewy Gładzikowskiej o kultowej bajce Fantazja jest świetnym przykładem tego, że to, co stare i już teoretycznie niemodne, wciąż może wzbudzać zachwyt i zainteresowanie. Jest też wyjątkowa wkładka poświęcona laureatom wcześniej wspomnianego konkursu, która bezsprzecznie jest dowodem na ogromną wrażliwość i talent młodych fotografów i poetów. Co jednak z tymi okładkami? Ewo, nasza Graficzko, czy Ty wiesz, o co chodzi z tym hipsterstwem?

3


Droga donikąd

Mroczny obiekt pożądania

ominga Sotomayor Castillo to 26-letnia reżyserka, której pełnometrażowy debiut Od czwartku do niedzieli otrzymał Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty. – To obraz, który trzyma w napięciu i wzrusza – mówił jeden z członków jury. Fabuła filmu koncentruje się na ostatnich wspólnych chwilach rozpadającego się małżeństwa przedstawionych z punktu widzenia dziecka. Autorka charakteryzuje swoje dzieło jako film drogi, w którym zmieniający się krajobraz pozostaje w symbiozie z opowiadaną historią, będąc zarazem metaforą uczuć bohaterów. Premiera 10 maja.

o ma wspólnego Bram Stoker z najnowszym obrazem Chan-wook Parka – Stoker? Podchwytliwe, wszak nie chodzi o tytuł. To scenariusz, który inspirowany jest twórczością tego pisarza. Jednak hrabiego Draculi na plan zdjęciowy nikt nie zaprosił, bowiem dzieło koreańskiego reżysera to mroczny thriller psychologiczny o zbrodni i pożądaniu, które zrodziły się w kręgu amerykańskiej rodziny. 18-letnia India w wypadku samochodowym traci ojca, a jej matka – męża. Niedługo po tragedii do ich domu wprowadza się brat zmarłego – wuj Charlie, który nie jest tym, za kogo się podaje. Twórca Oldboya, jako autor kina psychologicznego , z pewnością wie, że aby zwalczyć zło ludzkiej duszy, nie wystarczą krucyfiks i naszyjnik z czosnku. W kinach 10 maja.

D

Juwenalia w kinie

J

uż 15 maja odbędą się filmowe juwenalia. Kino Nowe Horyzonty oferuje wszystkim studentom noc pełną dobrej zabawy przy kultowych już filmach. W repertuarze będzie można znaleźć takie tytuły jak Pulp Fiction Quentina Tarantino, Drive Nicolasa Windinga Refna czy Kontrolerzy Nimroda Antala. Oprócz atrakcji kinowych, studenci będą mogli wziąć udział w muzycznym party, które odbędzie się na trzech poziomach Kina Nowe Horyzonty. Wstęp dla studentów jest darmowy.

Fot. Materiały prasowe

C

Dobre intencje, złe decyzje

D

rugie oblicze w reżyserii Dereka Cianfrance’a na festiwalu w Toronto zachwycił zarówno widzów, jak i krytyków. Otrzymał również nominację do Głównej Nagrody Jury na imprezie kina niezależnego w Sundance. Gdy Luke przypadkiem dowiaduje się, że jest ojcem, postanawia zmienić swoje życie. Decyduje się rzucić zawód motocyklowego kaskadera na rzecz bardziej dochodowej profesji – bankowego rabusia. W ślad za nim rusza ambitny policjant. Nie brzmi intrygująco? Rozumiem, ale proszę mi wierzyć, naprawdę trudno opisać ten wielowątkowy scenariusz w trzech zdaniach. Premiera 24 maja.


Diabelskie klimaty

N

adchodzą kolejne dinozaury prawdziwego rocka. Alice In Chains, czyli jedni z Wielkiej Czwórki z Seattle, obok Pearl Jamu czy Soundgarden, wydaje swoją drugą, po reaktywacji w 2005 roku, studyjną płytę. The Devil Put Dinosaurs Here zawierać będzie 12 utworów, które potwierdzą osiągniętą dojrzałość muzyczną zespołu. Jak powiedział Jerry Cantrell – ,,Staraliśmy się nagrać album, który nas zachwyci, jednocześnie wysoko postawiliśmy sobie poprzeczkę”. Premiera 28 maja. Wydawnictwo EMI.

One More Time!

Opadły mgły, (po)wstaje nowy Stachura

ratka dla fanów dobrej elektronicznej muzyki. Zespół Daft Punk, znany z takich utworów jak Harder, Better, Faster, Stronger czy One More Time 21 maja wydaje nowy album zatytułowany Random Access Memories. Będzie to czwarta płyta francuskiego duetu, czyli Guya-Manueal de Homem-Christo i Thomasa Bangaltera, którzy skrywają swoje oblicza za charakterystycznymi, futurystycznymi hełmami. Wytwórnia Columbia.

eniwiec, jeleniogórski zespół punkrockowy dzięki wydawnictwu Mystic Production 15 maja wyda swoją kolejną, szóstą w dorobku artystycznym płytę. Muzycy sięgnęli po twórczość Edwarda Stachury i zapewne zaskoczą nowymi aranżacjami poezji Stedy. Będzie mocno, rockowo, ale na płycie Rozpaczliwie wolny. Piosenki Edwarda Stachury znajdą się też folkowe ballady oraz charakterystyczne dla Leniwca dźwięku punk-rocka, reggae i ska.

G

L

5


Studencie, kurs na Wybrzeże!

W

tym roku na Technikaliach, czyli Festiwalu Studentów Politechniki Gdańskiej wystąpią nietuzinkowi artyści. Znani z zeszłorocznego Open’era Little White Lies, portugalski zespół Buraka Som Sistema spod znaku muzyki klubowej oraz eksperymentator elektroniczno-etniczny Gooral – to nieliczne gwiazdy, które w dniach 6-11 maja będą bawić młodą publiczność. Oczywiście Technikalia nie mogą obyć się bez wyborów Najpiękniejszej Studentki, Ekoloterii czy Kabaretonu.

Mamma Mia inaczej

12

maja na Małej Scenie Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu odbędzie się premiera Mojej Abby w reż. Tomasza Mana. Spektakl stworzony na podstawie scenariusza słuchowiska radiowego, za który reżyser dostał nagrodę na XII Festiwalu Dwa Teatry w Sopocie, a zespół aktorów z Capitolu otrzymał Grand Prix na Festiwalu Europejskich Projektów Teatralnych Les Eurotopiques w Tourcoing. Moja Abba to opowieść o marzeniach dziewczyny z komunistycznej Polski, jej fascynacji szwedzkim zespołem oraz o jej perypetiach, już jako dojrzałej kobiety. Na scenie zobaczymy Justynę Antoniak, Helenę Sujecką, Konrada Imielę oraz Macieja Maciejewskiego.

Wroclove Kreatywnie

W

roclove Design, czyli Międzynarodowy Festiwal Dobrych Projektów to propozycja dla tych, którzy potrafią połączyć sztukę z biznesem, a przede wszystkim posiadają wyjątkowo wrażliwe poczucie estetyki. Przez 3 dni, 9-12 maja we wrocławskiej Hali Stulecia odbywać się będą wystawy, prezentacje o charakterze edukacyjnym oraz działania happeningowe skierowane nie tylko do artystów, ale również do odbiorców, aby przybliżyć im piękno sztuki użytkowej. Festiwal rozpoczyna cykl całorocznych przedsięwzięć Laboratorium Designu i Sztuki realizowanego w ramach programu Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016.

Fot. Materiały prasowe

J

Kocham Kino!

uż po raz czwarty Instytut Kultury Współczesnej Uniwersytetu Łódzkiego zaprasza na Festiwal Krytyków Filmowych. W dniach 9-12 maja będzie okazja nie tylko do pogłębienia swoich kompetencji filmoznawczych, ale również do oficjalnych debat i rozmów w kuluarach wszystkich miłośników kina, niezależnie, czy są teoretykami filmu, artystami czy widzami. Gośćmi tegorocznej edycji będą m.in. Tomasz Raczek oraz Michał Oleszczyk. Jeden z warsztatów dotyczących dobrego krytycznego pisania poprowadzi nasza redaktor naczelna – Joanna Figarska. Miesięcznik Kontrast jest patronem medialnym Festiwalu.


Tak, tak, tak

J

anusz Rudnicki powraca z nowym zbiorem opowiadań Trzy razy tak, który ukaże się w maju nakładem wydawnictwa W.A.B. W prasie i Internecie możemy wyczytać, że na książkę czekają już niecierpliwie, między innymi, Maciej Stuhr, Krystyna Janda, Andrzej Chyra… I dziwić się im nie można! W końcu chodzi o kolejną porcję słodko-gorzkiej, pełnej humoru i ironii, szalonej prozy, z której znany jest Rudnicki. Miejmy nadzieję, że autor stanie na wysokości zadania.

Wampir, wampir, wampir

P

ow ró ci ł Rudnick i, powraca i Andrzej Pilipiuk, a wraz z nim cięty humor i prawdopodobnie kupa śmiechu. Szczególnie, że w swojej nowej, wydanej przez Fabrykę Słów, książce pisarz znów podejmuje motyw wampirów w czasach PRL. Tym razem jednak mamy do czynienia z krwiopijcą w szeregach Milicji Obywatelskiej. Jakie przygody mogą spotkać go na służbie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej? Przekonamy się już 15 maja, bo wtedy do sprzedaży trafi Wampir z MO.

Romans, romans, romans

W

ydawnictwo Znak z kolei postanowiło wydać raz jeszcze klasykę światowego romansu – słynną powieść Emily Brontë Wichrowe wzgórza. Catherine, Heatcliff, zazdrość, namiętność, wichry wzgórza, zdrada, rozpacz, zemsta – znamy to wszyscy, może nawet znamy aż za dobrze, a jednak stale do tego wracamy. Dlaczego? Pewnie dlatego, że Wichrowe wzgórza, tak jak Przeminęło z wiatrem, to po prostu kawał dobrej literatury, a tą zawsze warto wznawiać.

Bauman, Bauman, Bauman

N

a ko n i e c z aś W y dawnictwo Literackie i nowa książka Zygmunta Baumana O Bogu i człowieku. Rozmowy. Tym razem słynny socjolog rozmawia z byłym jezuitą – Stanisławem Obirkiem – o teologii, kościele, a przede wszystkim o Bogu, bogach i ludziach. A wszystko po to, żeby choć spróbować wytłumaczyć rolę religii w życiu człowieka. Cóż więcej można powiedzieć? Czytałem wiele książek Baumana i rozmów z nim i żadna mnie nie zawiodła. Nawet w najmniejszym stopniu.

7


Fot. Bartłomiej Babicz, Radosław Wróbel


Rozmówki o Rozmówkach Nie czuje się gwiazdą, nie należy do mainstreamu, dlatego rozmowy o modzie i najnowszych trendach jej nie interesują. Swoje debiutanckie Rozmówki polsko-angielskie tworzyła przez dwa lata. O tym, jak wygląda praca nad komiksem oraz dlaczego jeszcze nie stworzyła filmu opowiada Agata Wawryniuk. Jan Wieczorek

9


J

an Wieczorek: Jesteś młodą osobą, która właśnie odniosła wydawniczy sukces, masz za sobą „pełnometrażowy” debiut w postaci Rozmówek polsko-angielskich. Co to wydarzenie zmieniło w Twoim życiu? Agata Wawryniuk: Cóż… Zmieniło się chyba to, że przekonałam się do tworzenia dłuższych form. Uświadomiłam sobie jednocześnie, ile to jest tak naprawdę pracy. Rozmówki powstawały bardzo długo, około dwa i pół roku niemal ciągłego rysowania. Dopiero w czasie tej ostrej pracy dotarło do mnie, ile to ode mnie wymaga i że komiks jest wyjątkowo czasochłonną formą twórczości. Następnym razem muszę chyba lepiej przemyśleć decyzję, zanim się za to wezmę. Było po prostu ciężko – to główna lekcja wypływająca z debiutanckiego doświadczenia. Pamiętam, że pod koniec miałam już lekką traumę w stylu: „nie… ja już nie chcę!”. Trauma była tylko pod sam koniec czy od początku? Przez całą drogę. Ale chyba najgorzej było po pierwszych trzydziestu stronach, kiedy uświadomiłam sobie, że narysowałam już bardzo dużo, a przede mną jeszcze ponad dwa razy tyle. Męczące były powracające spostrzeżenia, że pracuję już kolejne trzy miesiące, a efekty są mizerne i całość niezbyt posuwa się do przodu. Jednocześnie doświadczenie to było bardzo satysfakcjonujące. Z zaskoczeniem zauważyłam, że może być głośno o komiksie w Polsce. Spodziewałam się raczej, że wydam Rozmówki... i co najwyżej kilkoro znajomych poklepie mnie po plecach. Faktycznie było o nich głośno i to nie tylko w środowisku komiksowym. Byłaś zapraszana przez różne media, do rozmaitych programów. Jak właściwie wyglądało Twoje przejście do mainstreamu z niszy komiksowej? Do mainstreamu? Mainstream jest chyba wtedy, kiedy dziennikarze zaczynają Cię pytać, jakie masz buty. Doszłaś już do tego etapu? Nie, jeszcze nikt o to nie pytał. I proszę Cię, lepiej nie zaczynaj… Nie jestem dziennikarzem mainstreamowym, więc raczej nie będę. Na serio to było chyba raczej takie pięć minut, dość typowa promocja książki. Miałam wrażenie, że akurat nie było zbyt wielu tytułów atrakcyjnych medialnie. Już sama ilość zaproszeń do różnego rodzaju programów Fot. Bartłomiej Babicz, Radosław Wróbel

i wywiadów wywołała we mnie przekonanie, że gdzieś tam musi być duża pustka tematyczna. Skoro z tak ogromnym entuzjazmem dziennikarze okazują mi, jak bardzo mnie potrzebują, to znaczy, że serio nie mają, o czym napisać. Chyba idealnie trafiłam czasowo z wydaniem komiksu, bo akurat nikt sławny z nikim się nie przespał, zero skandalu, więc łatwiej zwrócić na siebie uwagę. Twoje komiksy pojawiły się w antologiach polskiego komiksu kobiecego i zauważyłem, że media chętnie przedstawiają Ciebie właśnie jako autorkę-kobietę, kładąc nacisk na kwestię kobiecości. Czy masz wrażenie, że byłaś dla nich atrakcyjna właśnie jako kobieta czy też bardziej zwracano uwagę na to, co masz do powiedzenia? Tak właśnie działają media. Ale warto zwrócić uwagę, że w Antologii komiksu kobiecego jest ponad czterdzieści autorek. Poza tym większość dziennikarzy traktowała kwestię kobiecości bardziej jako temat, pod który można się podczepić i nie przywiązywała do tego później większej uwagi. Raczej interesowali się tym, co mam do powiedzenia. Komiksów jest na rynku coraz

więcej, to zjawisko wciąż rośnie i chcąc je opisać, trzeba temat jakoś profilować, chwytać z jakiejś perspektywy. Stąd próby dzielenia tematu według kryterium płciowego. Tak było przykładowo w ostatnim artykule zamieszczonym w Polityce. Choć przyjęty profil artykułu nie modyfikował znacznie samej treści, autor nie pisał o nas (artykuł dotyczył większej ilości autorek komiksowych w Polsce – J.W.) tylko jako o kobietach tworzących kobiece rzeczy. Tym bardziej, że każda z nas pisze coś innego. Sama nie robię kobiecego komiksu o typowo damskich problemach. Raczej trudno by było napisać artykuł o twórczości opisującej jedynie kobiece problemy, bo jej zbyt wiele nie ma. Temat Rozmówek to emigracja, faktycznie kwestia raczej aseksualna. Podobnie twórczość pozostałych autorek, które nie przywiązują do płci aż tak wielkiej uwagi. No, może poza ciążą Olgi Wróbel. Ale to już sprawa biologii. A jak to się stało, że w ogóle doszło do Twojego debiutu? Pojechałam do Anglii i tam przydarzyły mi się niesamowite przygody. Wróciłam do domu, wiedząc, że mam historię, któ-


Osoba numeru

ra opowiedziała się sama, miała ciekawe wątki z kulminacjami. Takimi prawdziwymi: z przytupem, wybuchem, uciekaniem, wyważaniem drzwi… Miałam też wyraźne zakończenie. Ale czekałaś dwa lata, żeby zrobić z tego komiks. Dlaczego? Zastanawiałam się, co z tym zrobić. Wtedy jeszcze nie znałam komiksu. W Chełmnie, z którego pochodzę, był co prawda Empik, ale nie mieli w ofercie tego typu twórczości. Dopiero dwa lata po powrocie do Polski przeczytałam trzy komiksy skierowane do dorosłego czytelnika. Jednym z nich była Karuzela głupców, która wywarła na mnie duże wrażenie. Pozostałych tytułów już nie pamiętam, ponieważ zlały się w całość wraz z nowymi komiksami, wypełniającymi z czasem moje półki. Po tym pierwszym spotkaniu z „dorosłym” komiksem przekonałam się, że to jest medium dobre do opowiadania dłuższych historii. A ponieważ skończyłam ASP i myślenie obrazami przychodzi mi w sposób naturalny, pomysł na zrealizowanie Rozmówek... za pomocą komiksu nasunął się sam. Jakie alternatywne formy realizacji rozważałaś?

Myślałam nad opowiadaniem. Doszłam jednak do wniosku, że to nie jest dobry pomysł. Opowiadanie byłoby stanowczo za krótkie na całą książkę, a krótkich opowiadań nikt nie czyta, nie drukuje, ciężko jest się wybić. Musiałabym pomyśleć nad zbiorem, ale tutaj z kolei brakowało mi materiału. Mam wrażenie, że sztuka pisania opowiadań jakoś u nas przygasła. Poza tym myślałam jeszcze o filmie, ale ze względów finansowych wybiłam sobie ten pomysł z głowy. A co Cię przekonało, żeby wreszcie zasiąść do rysowania tej historii? Zawsze uważałam, że jeśli jest coś warte opowiadania, utrwalania i przekazywania czytelnikowi, to należy to robić. Nieustannie byłam pod dużym wrażeniem pracy dziennikarzy, reporterów, lubię czytać ich dzieła: reportaże, książki podróżnicze… W końcu sobie uświadomiłam, że też chciałabym opowiadać ludziom ciekawe historie, które naprawdę się wydarzyły. Poza tym, wtedy jeszcze tak dużo nie pisało się o emigracji, więc temat tym bardziej wydał mi się atrakcyjny. Inspirowałaś się inną twórczością, poświęconą tej tematyce? Nie czytałam zbyt wiele o emigracji po to, żeby moje własne wspomnienia się nie zacierały, by pozostały autentyczne. Widziałam jeden odcinek Londyńczyków i załamałam ręce. Stwierdziłam, że tak się nie powinno tego zjawiska przedstawiać. Byłam rozczarowana, ale chyba nie zaskoczona, bo większość współczesnych polskich seriali bardzo spłyca tematy, których dotyczy. Rozmówki miały korygować chociaż trochę ten telewizyjny obraz. Mam nadzieję, że nigdy nie zostaną przerobione na serial. Widzisz możliwość ekranizacji swojego komiksu? Myślałaś o czymś takim? Chyba tak. Moje rysunki są dość ekspresyjne. Mimika, gesty postaci już nadają się do filmu. Z resztą chyba mój sposób myślenia i budowania narracji idzie właśnie w tym kierunku. Zawsze, gdy sobie coś wyobrażam, to mam w głowie małe ludziki, które biegają, machają rękami, gdy się dziwią, to oczy dosłownie wychodzą im z orbit. Taka wyobraźnia powoduje, że być może łatwiej byłoby mi wyrazić swoje pomysły za pomocą filmu animowanego niż komiksu. Chociaż.... Wtedy powstałoby jednak coś innego, opartego o nieco inne wartości. Sądzisz, że doświadczenie emigracji zarobkowej będzie charakteryzowa-

ło naszą generację? Stanie się takim czynnikiem definiującym, stale pojawiającym się motywem w myśleniu o tych pokoleniach? Chyba nie. Ja byłam tylko kilka miesięcy na emigracji. Po takim okresie wracasz do Polski i te wspomnienia zaczynają się pomału zamazywać. Po jakimś czasie jesteś takim samym Polakiem, jakim byłeś wcześniej. U Ciebie też się zamazały? Tak, wróciłam do dawnej siebie. Inaczej zachowywałam się tu, inaczej tam i właśnie dlatego chciałam to zapisać. To jest bardzo ciekawe doświadczenie – utrwalić taką inną siebie. Czyli Twój komiks można czytać jako dziennik? Pytam, bo porównanie do Pyongyangu Guy’a Delisle’a samo nasuwa się na myśl. Wydaje mi się, że on to robił z takiej samej potrzeby, co ja. Chciał utrwalić inność, zakodować wrażenia. Szczególnie emoce konkretnej osoby, będącej w konkretnym miejscu. Delisle, jako przedstawiciel kultury Zachodu zanotował coś innego, niż zanotowałby Chińczyk odwiedzający Koreę Północną. Chodzi o subiektywne, bardzo prywatne spostrzeżenia . W niektórych recenzjach zarzucano Ci subiektywność i pewną wybiórczość. Nie jesteś tym zaskoczona? Trochę się tym dziwię. Starałam się w komiksie opisać tylko to, co sama widziałam i przeżyłam. Przedstawione wydarzenia są niemal w stu procentach prawdziwe, a spotykam się z zarzutami, że uogólniam. Kurcze, nie uogólniam, a przynajmniej bardzo staram się tego nie robić. Piszę o prawdziwych zdarzeniach dotyczących tylko mnie i moich znajomych, siłą rzeczy nie mogliśmy doświadczyć wszystkich aspektów emigracji. A właśnie tak często wygląda krytyka: „nie widziałaś wszystkich aspektów, więc nie powinnaś się wypowiadać”. Dziwię się, że ktoś ma z tym problem, bo starałam się być bardzo szczera i nie ukrywałam swojej subiektywności. Nie wypowiadałam się jako ekspert, dziennikarz, znawca tematu, ale jako osoba, której pewne zjawisko dotyczyło, która była w jakiś sposób jego częścią. Inna sprawa, że tymi zarzutami aż tak bardzo się nie przejmuję, ponieważ na spotkaniach autorskich poznałam bardzo dużo ludzi, którzy mówili mi: „Tak właśnie było, przeżyłem coś podobnego”. Do tego dochodzi kwestia tego, co ludzie sami sobie do komiksu dopowiadają. W nagłówkach artykułów o moim komiksie czy wywiadów ze mną często czytam:

11


„Wspomnienia Polki na zmywaku” albo „Emigrantka w Londynie”. Nigdy nie byłam w Londynie, a na zmywaku pracowałam krótko, ale w komiksie nie ma o tym słowa. Specjalnie – żeby nie powielać stereotypu. A co powiesz o samych Anglikach? W Twoim komiksie wypadają dość niesympatycznie. Prawda jest taka, że właściwie zbyt wielu Anglików nie poznałam. Nie miałam takiej potrzeby, ponieważ Polacy chętnie podają sobie informacje o pracy. Działa coś w rodzaju giełdy kontaktów. Szybko dostrzegasz, że to coś więcej – to całe środowisko, które jest w dużym stopniu samowystarczalne, nie masz potrzeby z niego wychodzić. Ale faktycznie można było czuć ze strony Anglików dużą rezerwę i nieufność w stosunku do Polaków. Trudno się dziwić, Polacy często byli tak zdesperowani (nieraz z powodu autentycznego głodu) w pozyskiwaniu pracy, że kłamali jak z nut w sprawie kwalifikacji, umiejętności i innych zalet, które mogłyby im zapewnić zarobek. Masz skłonność do obserwowania i trafnego opisywania takich prozaicznych i codziennych sytuacji. Niektórzy fani komiksu porównują Cię z tego powodu do Michała Śledzińskiego. Sądzisz, że słusznie? Bardzo lubię Michała, więc się cieszę, że mnie do niego porównują. Mamy chyba dość podobne poczucie humoru. Charakteryzuje je absurdalność i niejednoznaczność. W przypadku Michała widać to szczególnie w Osiedlu Swoboda. Na szybko spisane jest pełne smutku, nostalgii i poczucia braku czegoś. Ja zdecydowanie nie czuję nostalgii za Anglią, ani nie odczuwam jej braku. Ale to nie z powodu poczucia humoru jesteście do siebie porównywani. Chodzi raczej o fakt, że oboje dokumentujecie pewne wydarzenia społeczne, sytuacje, realia… Tak, oboje dokumentujemy pewne środowiska. Lubimy stać, obserwować pewne grupki ludzi, a czasem nawet nakręcać jakieś wydarzenia po to, by zobaczyć, co będzie dalej. A jak widzisz rynek komiksowy w Polsce? Smutny i szary dla autorów komiksów, wspaniały dla czytelników. Chociaż oferta wydawnictw prężnie się rozwija. Czytelnicy chyba nie powinni marudzić, bo nowych tytułów przybywa bardzo szybko. U mnie w mieszkaniu półki już się uginają, ponieważ staram się być w miarę na bieżąco. Ale i tak nie jestem w stanie kupować wszystFot. Magda Oczadły Fot. Bartłomiej Babicz, Radosław Wróbel

kiego, co wychodzi, ponieważ jest tego za dużo. Muszę robić pewną selekcję. Także czytelnik komiksów w Polsce ma z czego wybierać i jest to pierwszorzędna oferta. Ostatnio chyba Szymon Holcman mówił, że wydawnictwa komiksowe u nas nie mogą wydawać zbyt wiele, bo ich na to nie stać. Dlatego też muszą wydawać tylko tytuły, które mają szansę dobrze się sprzedać, a w efekcie są to najlepsze komiksy. Można wręcz pomyśleć, że jeśli jakiś komiks został wydany w Polsce, to masz pewność, że jest dobry, ponieważ nikt by nie zaryzykował wydania czegoś niesprawdzonego. Czasem, obserwując nasz rynek, dochodzę do wniosku, że zachodni mainstream komiksowy jest u nas pewną niszą, zaś awangarda staje się mainstreamem. To prawda, francuska awangarda ma u nas status mainstreamu… tacy ambitni jesteśmy! Zaczynam żałować, że określiłam nasz rynek jako smutny i szary. Jednak ofertę wydawniczą mamy wspaniałą, festiwal komiksowy jest już dzisiaj niemal w każdym większym polskim mieście. Mangi też Cię interesują? Nie, tylko jedna – One Piece. Jest świetnie rysowany i chyba trochę podobnie do moich prac. Chodzi głównie o elastyczność postaci, jest to pewna graficzna inspiracja dla mnie. Wiele razy tam zaglądałam, gdy zastanawiałam się, jak kogoś z moich bohaterów wygiąć. Niestety sama historia przedstawiana w zeszytach jest dość słaba i schematyczna. Druga manga, do której często sięgałam to Suppli. A komiks zachodni? Którzy autorzy przykuwają Twoją uwagę? Jestem fanką Thompsona, ale nie jego ostatniego Habibi, tylko wcześniejszych tytułów, szczególnie pierwszego komiksu zatytułowanego Chunky Rice. Kompozycja każdego kadru, wykorzystanie plamy czerni, struktura między kadrami – to wszystko zaskakuje czytelnika. Mam wrażenie, że tam rysunek sam z siebie jest myślący, autentyczny. Habibi zdaje mi się zbyt estetyczne i wykoncypowane. Niewątpliwie komiksami, które przypadły mi wyjątkowo do gustu są El Borbah i Black Hole Charlesa Burnsa. Chyba lubię te komiksy, które w jakiś sposób marnują twórcy życie. One są tak dopracowane graficznie, musiały pochłonąć niesamowicie dużo czasu. Może powinnam zmienić inspiracje? Może powinienem Ci tego życzyć, ale jeśli miałoby to wpłynąć na jakość, to jednak się wstrzymam.

Zatem to chyba zostanie bez zmian. Jeśli chodzi o polskich twórców, to bardzo lubię Śledzia. Ma rewelacyjne pomysły, poczucie humoru i ciągle jest taki świeży. Możesz się z nami podzielić swoimi planami na przyszłość? Sama nie wiem… Ilość pracy, którą włożyłam w Rozmówki była tak duża, że trudno mi coś konkretnego powiedzieć. Najpierw przez pół roku siedziałam nad scenariuszem. Każdy dialog spędzał mi sen z powiek, wiele wieczorów chodziłam zdenerwowana, nie wiedziałam, dlaczego. W końcu do mnie dochodziło, że w jakiejś wymianie zdań coś mi nie pasowało i wymagało poprawienia. Te szczegóły pochłonęły mnie i mój czas, coś okropnego. A może jestem zbyt ambitna? Mnie to zjada, innych niekoniecznie, trzaska-


Osoba numeru

ją te komiksy jeden za drugim co roku – ja tak nie potrafię. Potem zostaje jeszcze rysowanie. Dwa lata co wieczór rysowanie, rysowanie, rysowanie. Na co dzień jestem grafikiem – dostaję zlecenie, robię je przez tydzień, zamykam, dostaję pieniądze i żegnamy się. Koniec. Z komiksem jest zupełnie inaczej. Dwa lata pracy i w efekcie mam jeden komiks. Pieniądze są dość nieadekwatne do poniesionej pracy, ale też nie oto chodzi. Zrobiłam to dla sztuki. Najgorsze jest to trwanie w stanie pracy – dwa lata napięcia dzień w dzień. Zanim zacznę pracę nad czymś nowym, muszę jeszcze trochę odpocząć. Przynajmniej rok. Chociaż… jeden pomysł się ostatnio kręci, ale na razie zostawię to dla siebie. Czy realizujesz się jeszcze jakoś artystycznie poza formą komiksową?

Skończyłam ASP, więc plastyczna forma wyrazu to dla mnie coś naturalnego. Pracuję jako grafik, robię plakaty, liznęłam też trochę animacji, zajmuję się różnymi ilustracjami. Lubię skakać po różnych formach. Ostatnio bardzo spodobało mi się mówienie do ludzi. Dobrze czuję się na wszelakich warsztatach, formach wspólnego tworzenia, które mają charakter interaktywny. Na koniec prosiłbym Cię o radę dla naszych czytelników – jak zacząć karierę komiksiarza? Zacznijmy od tego, że jest cały zorganizowany światek komiksowy, z którego możecie skorzystać. Jest kilka stowarzyszeń, między innymi to, w którym działam, czyli Polskie Stowarzyszenie Komiksowe. Zawsze możecie w nich poprosić o kon-

takt z konkretnymi rysownikami i scenarzystami. Śmiało, kiedy potrzebujecie opinii, rady, komentarza na temat swoich pomysłów lub już narysowanych prac, zawsze je znajdziecie. Warto również próbować swoich sił w licznych konkursach: na długą formę, krótką, komiksy dla dzieci, komiksy nieme, prace o tematyce historycznej. Z konkursów zazwyczaj wychodzi antologia, więc łatwiej jest później wejść głębiej w środowisko. Poza tym książka krąży wśród czytelników i można już zostać zauważonym. Warto też pojeździć po festiwalach, gdzie można pochodzić na warsztaty lub przedstawić swoje pracy młodym i starszym mistrzom. To są zawsze ważne doświadczenia warte nawet dłuższych podróży.

13


Siłaczki

Nie są słynnymi aktorkami ani modelkami, ale ich widok wzbudza skrajne emocje. Dzięki ich działaniom o problemach lokalnych społeczności dowiedział się cały świat. Sampat Pal Devi z Indii, Somaly Mam z Kambodży i Maríę Santos Gorrostietę Salazar z Meksyku łączy walka z bezprawiem. Ta ostatnia przypłaciła tę walkę własnym życiem. Barbara Rumczyk

D

o Sampat Pal Devi, mieszkającej w Uttar Pradesh w Indiach, przychodzą zazwyczaj młode dziewczyny, które mają poważne problemy rodzinne. Mężowie biją je, poniżają, zostawiają na pastwę niewdzięcznych teściów, a społeczeństwo wyklucza z powodu mezaliansów. Sampat, która przed laty sama uciekła od pierwszego męża i jego rodziców, wyciera ich zapłakane oczy różowym sari i proponuje, by taki strój wybrały, stając się członkiniami jej „gangu”. Jednak nie od razu mówi im, by porzuciły dotychczasowe życie. Najpierw wybiera dialog – spotyka się z rodziną każdej pokrzywdzonej i rozmową próbuje rozwiązać sytuację. Sampat utworzyła Gulabi Gang w 2006 roku, by zapobiegać przemocy domowej. Sama nazywa go „gangiem sprawiedliwości”. Zaczęło się od chwili, gdy próbowała pomóc ofierze bitej przez męża, ale sama na tym ucierpiała. Następnego dnia wróciła w tamto miejsce z kilkoma kobietami. Uzbrojone w bambusowe kije uderzały nimi o chodnik, robiąc hałas na znak protestu. Wieść o ich interwencji rozeszła się po regionie, a bambusowy kij, zaraz po różowym sari, stał się symbolem ich walki i siły. Kobiety przynależące Fot. Patryk Rogiński

do tego zgrupowania nie mają często nikogo poza koleżankami tam poznanymi. Musiały zostawić za sobą trudną przeszłość. Sampat stawia na ich edukację, pragnie też, by uczyły się samoobrony. Choć założycielka Gangu Różowych Sari budzi postrach wśród mężczyzn (potrafiła wyciągnąć siłą przedstawiciela rządu z samochodu, by pokazać mu, że pobliska droga wymaga natychmiastowej naprawy), kilku z nich przyłączyło się do jej ruchu. Gang cieszy się wieloma rozwiązanymi sprawami. Niejednokrotnie Sampat doprowadziła do pojednania między skłóconymi małżonkami lub ślubów międzykastowych. Jednak w filmie dokumentalnym pod tytułem Różowy Gang, Kim Longinotto pokazuje, że liderka ruchu czasami wątpi w swoje siły. Jej słabości schodzą jednak na drugi plan, gdy do drzwi domu Sampat puka kolejna skrzywdzona dziewczyna. Naręcze kwiatów przeciw przemocy Somaly Mam nie zna swojego prawdziwego imienia, dokładnej daty urodzenia ani rodziców. Sama nadała sobie imię, które oznacza ‘naręcze kwiatów zgubione w dziewiczym lesie’. Brak pewnej tożsamości nie jest wyjątkowym zjawiskiem wśród ludzi żyjących

na linii ognia (wojna w Wietnamie). Somaly Mam, tak jak nieświadomość pochodzenia, dotknęło też piekło kambodżańskich domów publicznych. Tuż po zwycięstwie Wietnamczyków nad Czerwonymi Khmerami, młodziutką Somaly Mam spotkało to, co większość osób mieszkających na granicy z Wietnamem – została wywieziona w inne miejsce. Nie miała wcześniej domu ani nikogo bliskiego. Nagle pojawił się człowiek podający się za jej dziadka. Nie zachowywał się jednak jak krewny. Gdy zawahała się przed wejściem do jego samochodu, uderzył ją w twarz. Po przeprowadzce do Phnom Penh wielokrotnie zarabiał na jej ciele. Taki los spotyka wiele młodych kobiet żyjących w tym regionie, gdzie cnotę córek oddaje się w ramach spłaty długów. „Dziewczęta bez cnoty są dla rodziny bezwartościowe. Rodzice chętnie sprzedają je więc sutenerom” – tłumaczy Somaly Mam Witoldowi Szabłowskiemu. Kobiecie udało się jednak wyrwać z kleszczy przemocy. Wyjechała z kraju, ale po latach wróciła do Kambodży, by uświadamiać i ratować inne dziewczęta przed handlem żywym towarem. Jako żona Francuza jest traktowana jak Europejka posiadająca większy wpływ na swój los. Podejmuje walkę ze swoimi by-


15


Fot. Patryk Rogiński


Stop kleszczom przemocy Jak podaje regionalne centrum informacji Organizacji Narodów Zjednoczonych, w niektórych regionach świata jest bardziej prawdopodobne, że dziewczyna zostanie zgwałcona, niż to, że kiedykolwiek nauczy się czytać. Statystyki na temat przemocy podaje się w przybliżeniu, ponieważ kobiety nie przyznają się do tego, że dzieje im się krzywda. Tymczasem organizacje broniące praw ofiar nawołują do otwartej wojny z oprawcami.

łymi stręczycielami, którzy nie ustają w swym okrucieństwie. Tom Dy, jedną ze swoich podopiecznych, zabrała z ulicy. Dziewczyna była publicznie poniżana i kamienowana. Wyrzucili ją sutenerzy, gdy postępująca choroba AIDS zabrała jej siły do pracy. Po śmierci Tom Dy Somaly Mam założyła centrum jej imienia, do którego trafiają ofiary przemocy. Walka Somaly Mam wciąż trwa. Wydanie książki pod tytułem Droga utraconej niewinności, istnienie centrum imienia Tom Dy i nominacja do Pokojowej Nagrody Nobla świadczą o tym, że jej dążenia nie idą na marne. Aktywistka w 2007 roku założyła fundację, której celem jest zapobieganie niewolnictwu i handlu żywym towarem. Dwa lata później Magazyn „Times” umieścił ją na liście stu najbardziej wpływowych osób. Jednak te sukcesy okupione są strachem o własne życie i zdrowie bliskich. Dostaje wiadomości, w których ludzie niesprzyjający działalności Somaly Mam grożą jej śmiercią. Najwyższa cena za ziarna maku Zwykle rany pokazują mężczyźni, którzy wrócili z wojny lub cudem uniknęli śmierci w strzelaninie na ulicy. Kobiety rzadziej ujawniają swoje blizny. Ale María Santos

Gorrostieta Salazar, była burmistrz meksykańskiego miasteczka Tiquicheo, po drugiej próbie zamachu na jej osobę pozwoliła się sfotografować. „To żywe świadectwo tego, że jestem silną i prawą kobietą i, mimo moich ran, stoję na własnych nogach” – tłumaczyła dziennikarzom. Posiniaczone ciało i ślady pocisków to nie wszystkie „pamiątki” po spotkaniu z przeciwnikami. Gorrostieta przeszła poważną operację jelita, które uległo uszkodzeniu na skutek strzelaniny. W pierwszej próbie pozbawienia życia byłej burmistrz zginął jej mąż. Mimo tego, że musiała zająć się trójką dzieci, nie porzuciła polityki. Wrogowie pojawili się, gdy jako zarządzająca miastem postanowiła sprzeciwić się gangom narkotykowym. W Tiquicheo nazywa się ich Templariuszami. Dla nich handel narkotykami, wymuszenia i haracze są na porządku dziennym. Jednak burmistrz Gorrostieta była nieugięta wobec ich propozycji układu i jako butna przedstawicielka władzy musiała się liczyć z tym, że jej życie będzie zagrożone. W Meksyku handel środkami odurzającymi jest poważnym problemem. Od 2006 roku w wojnach między kartelami zginęło ponad 50 tysięcy osób. Gorrostieta chciała, by ludzie w jej mieście czuli się bez-

piecznie. Sama żyła w ciągłym zagrożeniu, ale zdawała się być z tym pogodzona. Byłą burmistrz Tiquicheo widziano żywą po raz ostatni 12 listopada 2012 roku gdy odwoziła córkę do szkoły. Została porwana na oczach dziecka przez członków gangu narkotykowego. Przez ponad tydzień rodzina Maríi nie wiedziała, co się z nią dzieje. Jej ciężko okaleczone ciało znaleźli rolnicy z San Juan Tararameo. Wbrew zapewnieniom następcy Marii Santos, Mario Reyesa Tavery, miasto nie było bezpieczne dla wszystkich. Na pewno nie dla tych, którzy wcześniej zadarli z Templariuszami. Niesprawiedliwość, która się boi Działanie trzech bohaterek ma ogromne znaczenie, a dowodem na to jest choćby reakcja ich przeciwników. Na dźwięk imienia Sampat mężczyźni w Uttar Pradesh uciekają do domów. Kambodżańscy handlarze żywym towarem grożą Somaly Mam. Templariusze, choć María Gorrostieta nie zarządzała już miastem, dalej uważali ją za wroga. Ich przykłady pokazują, że lepiej się sprzeciwić, niż bezczynnie patrzeć na przemoc. Największa niesprawiedliwość dzieje się wtedy, gdy pozwala się na bezkarność.

17


Najemnicy naszych czasów Ich misją jest utrzymywanie pokoju, wspomaganie logistyczne, nadzór techniczny i tworzenie oprogramowań dla służb specjalnych. W teorii. W praktyce prywatne firmy wojskowe to rozbudowane armie, które w myśl współczesnego najemnictwa, walczą o surowce i stabilną pozycję na arenie światowej. Natalia Rybacka

P

roces globalizacji implikuje szereg zmian na arenie międzynarodowej. Powoduje „odterytorialnienie” podejmowanych działań, ścieśnia czas i przestrzeń. Część życia społecznego przenosi się do niesuwerennej cyberprzestrzeni, co umożliwia transnarodową penetrację, a w skrajnym przypadku sterowanie i wpływanie na decyzje podejmowane przez jednostki rządowe. Globalizacja dotyczy wszystkich aspektów życia, jednocześnie generując nowe potrzeby i usługi. Proces ten zdeterminował również kreację nowych aktorów światowych, jakimi są prywatne firmy wojskowe, a wojnę utożsamił z usługą. Najemnictwo towarzyszy człowiekowi od momentu wykształcenia się pierwszych ludzkich społeczności. Zmieniając się przez wieki, modyfikacje zachodziły zarówno w uzbrojeniu, jak i w postrzeganiu najemnictwa i jego funkcji. Pierwszym przekazem, który traktuje o najemnictwie, jest historia o Dawidzie, który zasiadał na tronie Izraela, odsuwając starszą rodzinę królewską. Czynnikiem motywującym była wtedy chęć przetrwania, a nie skarby i bogactwo. Dziś prywatne firmy wojskowe w dużej mierze uczestniczą w procederze handlu bronią – nawet 2/3 pochodzi od prywatnych handlarzy. Zapłatą często są narkotyki, diamenty, surowce czy drewno tropikalne - dlatego też zjawisko to głównie występuje w krajach niedemokratycznych czy państwach upadłych, takich jak Sierra Leone, Somalia, Liberia czy Demokratyczna Republika Konga. Notabene, to właśnie w Afryce odbywa się Ilustr. ER

główna walka międzynarodowych koncernów o zasoby surowcowe. Po zakończeniu w latach 90. konfliktu Wschód – Zachód, kraje zdekolonizowane zostały pozostawione same sobie, pozbawione protekcji wielkich mocarstw. Ujawniła się ich słabość i niestabilność systemowa, gospodarcza i społeczna, co uwydatnił wzrost liczby konfliktów zbrojnych na tych terenach. Przyspieszony upadek państw doprowadził do wykształcenia się na ich terenach „rynków siły”: tam, gdzie rządy nie są w stanie kontrolować działań w państwie, gwarantować bezpieczeństwa, porządku, dobrobytu i poszanowania praw człowieka, tam rozwijają się nielegalne grupy przejmujące stopniowo władzę nad surowcami, gospodarką, bronią, w ostateczności armią i społeczeństwem. Zjawisko to na masową skalę dotknęło kontynentu afrykańskiego. W konsekwencji doszło do wykształcenia się systemu klienteli, opartego na nepotyzmie i hierarchii finansowej. Dlatego też, pomiędzy prywatnymi konsumentami a przedstawicielami siły i religijnymi radykalistami oraz zorganizowaną przestępczością, wykształciły się nielegalne sieci powiązań, które dziś stanowią rozgałęzione relacje obejmujące cały świat. W ten sposób grupy rebelianckie czy terrorystyczne są w stanie przeniknąć do legalnej sfery państwa. Wiąże się to z ekonomią cienia, czyli zjawiskiem polegającym na nielegalnych obrotach kapitałowych czy surowcowych, wzmaganym przez globalizację – znoszenie licencji na eksport i import czy otwarcie granic. Podmioty państwowe często zlecają prywatnym firmom wojskowym zadania opie-

rające się na nielegalnych obrotach pieniężnych. Ze względu na status„kontraktora”firmy te cieszą się wieloma przywilejami, co oznacza, że w razie „wpadki” nie zostaną pociągnięte do jakiejkolwiek odpowiedzialności. Błędem byłoby jednak myśleć, iż jedynie słabe czy niestabilne państwa korzystają z usług prywatnych firm wojskowych. Potrzeby i interesy organizacji humanitarnych czy uniwersalnych, takich jak Organizacja Narodów Zjednoczonych, są bardzo zróżnicowane. Powierzenie wszystkich zadań „współczesnym najemnikom” byłoby jednak jednoznaczne z uznaniem ich za legalne. ONZ w skrajnych przypadkach korzystała z ich usług, np. podczas misji pokojowej w Somalii czy Timorze Wschodnim. Ma to związek z krytyką opinii publicznej w sprawie nieskuteczności misji ONZ i marnotrawieniem pieniędzy. Innym przykładem jest Międzynarodowy Czerwony Krzyż, który, aby kontynuować misje pokojowe, zmuszony jest do korzystania z usług prywatnych firm militarnych. Najemni żołnierze mają zagwarantować bezpieczeństwo misji na zagrożonych terenach. Dlatego właśnie prace w Somalii MCK przeprowadza pod okiem uzbrojonych pracowników prywatnej firmy, tak samo jak w Kongo czy Iraku. Oficjalną misją prywatnych firm wojskowych jest utrzymywanie pokoju na niestabilnych terenach, wspieranie bezpieczeństwa narodowego czy wypracowywanie rozwiązań logistycznych dla współczesnej dyplomacji. W praktyce jest jednak inaczej. Państwa o nieugruntowanej pozycji na arenie międzynarodowej dają zatrudnienie prywatnym firmom, aby zapełnić lukę


w aparacie bezpieczeństwa. Dzięki lukom prawno-administracyjnym firmy te mają swoisty monopol na działania. Przykładowo, w Stanach Zjednoczonych prywatne firmy ze względu na status „kontraktora” w ogóle nie podlegają jurysdykcji państwowej. Ich pracownicy, w odróżnieniu od żołnierzy, policjantów czy urzędników państwowych, nie są zobowiązani do składnia oficjalnych raportów ze swoich misji. Państwo może jedynie wymagać przestrzegania krajowego prawa i zasad międzynarodowych, jednak za działania współczesnych najemników podczas wykonywania ich pracy w całości odpowiedzialny jest pracodawca. Brak możliwości kontroli powoduje, że czują się oni bezkarni. Jednym z przejawów tego stanu rzeczy jest sprawa ujawniona przez irackie ministerstwo spraw wewnętrznych, które ujawniło, że rozpatruje 40 – 50 przypadków, w których pracownicy prywatnych firm wojskowych strzelali bez uzasadnienia do cywilów. Problem sięga jednak głębiej. Często bowiem zdarza się, że obywatele danego państwa, pracujący dla zagranicznej firmy wojskowej, zostają uprowadzeni podczas

wykonywania swych obowiązków. Trudnym do ustalenia jest, kto w takim przypadku odpowiada za bezpieczeństwo najemnika, państwo czy firma, dla której pracuje. Kilka lat temu amerykańskie media donosiły o skandalu w firmie DynCorp, który ujawnił jeden z pracowników firmy. Prywatni żołnierze na zlecenie amerykańskiego rządu szkolili nową bośniacką policję. Okazało się jednak, że firma nie wywiązywała się ze swoich obowiązków, a prowadziła handel seksualnymi niewolnicami, które kupowała od serbskiej mafii. Podczas śledztwa prowadzonego przez amerykańską armię okazało się, że czyny karalne, takie jak niewolnictwo i gwałt, dokonywane przez pracowników DynCorp, nie podlegały amerykańskiemu systemowi prawnemu, ponieważ nie zostały popełnione na terenie USA. Być może to Bośnia powinna tę sprawę rozpatrzeć, ze względu na to, iż to na jej obszarze dokonano zbrodni. Pracownicy DynCorp ze względu na status „kontraktora” nie mogli zostać pociągnięci do odpowiedzialności, ponieważ cieszyli się immunitetem. Jedyne, co w takiej sytuacji można było uczynić, to wywrzeć presję na firmie,

aby zwolniła kilka osób zamieszanych w proceder. DynCorp funkcjonuje do dziś, dobrze prosperując i działając w myśl swej dewizy „We Serve Today For a Better Tomorrow”. Firmy wojskowe oskarżane są o powodowanie erozji demokracji. Mimo, iż osoby prywatne czy stowarzyszenia stanowią najmniej liczną grupę ich klienteli, to nie znaczy, że nie korzystają z ich usług. Postępujące rozczłonkowanie społeczeństwa, wzrost nierówności społecznych i ekstremalnie szybko wzrastające zagrożenia terrorystyczne powodują spadek bezpieczeństwa zamożnych grup społecznych. Rozwój współczesnego najemnictwa stawia wiele pytań, w tym o miejsce regularnej, narodowej armii podczas konfliktów zbrojnych oraz jej efektywności i ogólnej przydatności. Poddaje w wątpliwość wszelkie oficjalne działania, dokonywane przez aktorów stosunków międzynarodowych. Korzystanie z usług prywatnych firm jest bowiem niczym innym, jak czystą kalkulacją, politycznym oportunizmem, który w dzisiejszych czasach staje się zjawiskiem coraz bardziej popularnym.

19


Fot. Patryk Rogiński


Widmo dżihadu W ostatnim dziesięcioleciu w polityce światowej wiele słów poświęcono groźbie dżihadu. Radykalne organizacje obrały go jako najważniejszy cel. Współistnienie wizji wojny i wersetów Koranu głoszących pokój nie ułatwia wyjaśnienia sytuacji. Alicja Woźniak

21


R

ozważania na ten temat należy rozpocząć od definicji pojęcia, które odmieniane jest często wśród dziennikarzy i polityków przez wszystkie przypadki. Dżihad to określenie bardzo pojemne. Wywodzi się z Koranu i oznacza wszystko, co wiąże się z szerzeniem i umacnianiem islamu: nawracanie niewiernych, walkę zbrojną, pokojowe propagowanie islamu i samodoskonalenie, w celu stawania się lepszym człowiekiem i zarazem muzułmaninem. Na pierwszy rzut oka widać, że dżihad oznacza zarówno ekspansję religijną i jednoczesną walkę wewnętrzną. Należy nadmienić, że wyraz tłumaczony często jako „święta wojna” jest dużym uproszczeniem. Dżihad zwany mniejszym zezwala na bunt wobec niesprawiedliwej władzy i często mobilizuje do walki społecznej. Drugi rodzaj dżihadu (określany jako większy) ma zdecydowanie głębsze znaczenie religijne i filozoficzne. Doskonalenie

Fot. Patryk Rogiński

samego siebie pozwala na całkowite oddanie się Allahowi. Przykładem omawianej postawy było życie proroka Mahometa, który także wcielał ideę małego dżihadu m.in. poprzez zwalczanie korupcji wśród ówczesnej społeczności arabskiej. Ahmed Rashid, dziennikarz i autor książek na temat islamskiego fundamentalizmu zauważa, że współczesne ruchy propagujące dżihad ignorują słowa głoszone przez proroka. Działania ograniczają się tylko do małego dżihadu, w dodatku upraszczając go. Rashid argumentuje, iż w pismach muzułmańskich nigdy nie pochwalano zabijania niewinnych ludzi, zarówno innowierców, jak i tym bardziej współwyznawców. W sytuacji, kiedy zauważalny jest wzrost nastrojów fundamentalistycznych, warto choć w skrócie przybliżyć działalność grup, których naczelnym hasłem jest dżihad. Do najbardziej znanych opinii publicznej organizacji należy Islamski Dżihad. Jest to

groźna grupa militarno-terrorystyczna, która dokonała wielu zamachów, m.in. na ambasadę w Bejrucie w 1983 roku. Do swoich działań wykorzystuje nierzadko zamachowców-samobójców. Nienawiść i przemoc Islamski Dżihad kieruje głównie pod adresem Izraela, ponieważ nadrzędnym celem owej organizacji jest utworzenie islamskiego państwa na terenach historycznej Palestyny. Wątek ten pojawił się w moim artykule dotyczącym fundamentalizmu, gdzie sygnalizowałam temat syjonistów i ich przeciwników. Innym ugrupowaniem, dopuszczającym się aktów terrorystycznych pod płaszczem dżihadu, są talibowie. Tworzą je sunniccy fundamentaliści, którzy w czasie swych rządów w Afganistanie wprowadzali surowe prawo szariatu i udzielali poparcia terrorystycznym organizacjom walczącym z „niewiernymi”. Po obaleniu reżimu przez wojska amerykańskie talibowie zostali dość mocno osłabieni, ale już w 2014 roku będą dyspo-


nowali czynnym i biernym prawem wyborczym w wyborach prezydenckich. Budzi to niepokój, szczególnie w kontekście ostatniego zamachu skierowanego przeciwko nastoletniej działaczce o prawa kobiet w Pakistanie, Malali Yousufzai. Rzecznik talibów oświadczył, że „dziewczyna krytykowała talibów i dżihad, dlatego stała się celem ataku”. Do popularnych ruchów religijnych należy również Islamska Partia Wyzwolenia. Ogłosiła ona dżihad w Azji Środkowej i dąży do zjednoczenia republik środkowoazjatyckich, a docelowo całego świata muzułmańskiego na drodze pokojowej. Pomimo nieco utopijnych wizji, partia zdobyła spore poparcie w środowiskach uniwersyteckich regionu. Nawet krótka charakterystyka przedstawionych ugrupowań pokazuje, jak bardzo są zaangażowane w politykę. Militaryzm i działania terrorystyczne to najjaskrawsze przykłady odejścia od rdzennej tradycji islamu w Azji Środkowej. Jak wyjaśnia Rashid, to właśnie

dżihad – nie zaś idżtihad (twórcza interpretacja prawa, możliwość samodzielnego formułowania opinii) – stał się celem tych grup. Po przyjrzeniu się współczesnej wizji dżihadu, warto pochylić się nad słowami Koranu w tej kwestii. Nie daje on, jak się łatwo domyślić, jednej recepty ani konkretnego wyjaśnienia. Interpretatorzy zazwyczaj uznają, że dżihad traktuje się w świętej księdze muzułmanów wielopłaszczyznowo. Obejmuje cierpliwe obchodzenie się z niewiernymi i okazywanie im zrozumienia, walkę obronną w przypadku, kiedy gmina wyznaniowa zostanie zaatakowana oraz wypowiedzenie wojny niewiernym. Spektrum jest dość szerokie, ale najwięcej wątpliwości i kontrowersji budzi atak w imię religii. Werset Miecza, gdzie pojawia się zagadnienie brzmi następująco: „A kiedy miną święte miesiące, wtedy zabijajcie bałwochwalców, tam, gdzie ich znajdziecie, oblegajcie ich i przygotowujcie wszelkie zasadzki! Ale jeśli się nawrócą i będą odprawiać modlitwę i dawać jałmużnę, to dajcie im wolną drogę (9:5)”. Pomimo że słowa wydają się jasne, pojawia się problem natury prawnej. Zarówno w prawie rzymskim, na którym oparte są współczesne przepisy w Europie, jak i w prawie muzułmańskim istnieje zasada głosząca, iż prawo późniejsze uchyla prawo wcześniejsze. Przy założeniu, że zapisy Koranu mówiące o walce przeciwko niewiernym powstały wcześniej, (kiedy była pilna potrzeba obrony przed ciemiężycielami), można traktować je jako unieważnione przez późniejsze wersety. Wśród muzułmańskich jurystów zdania są podzielone: jedni powołują się na zasadę lex posteriori derogat legi, natomiast inni ją całkowicie odrzucają. Wszystko zależy zatem od interpretacji. Kolejnym źródłem, gdzie należy szukać wyjaśnienia kwestii dżihadu, mogą być hadisy. Pod tym pojęciem kryją się słowa proroka dotyczące jego życia, postępowania i nauczania. Również w hadisach wiele miejsca poświęcono dżihadowi. Nie jest zaskoczeniem fakt, że także w tym źródle pojawia się jasne wskazanie na walkę w obronie religii. Co ciekawe, wojnę opisuje się dość szczegółowo. Właśnie z hadisów czerpie się wiedzę dotyczącą udziału kobiet w walce lub zakazu zabijania dzieci. Dżihad należy do zjawisk różnorodnych. Najniebezpieczniejszy z punktu widzenia chrześcijan, mieszkańców świata zachodniego, staje się zatem dżihad (i ogólnie islam) wykorzystywany jako narzędzie agresyw-

nej polityki. Wyznawcy zamieszkujący kraje arabskie byli świadkami kolonializmu, a w XX wieku doświadczyli wojen wywołanych przez Stany Zjednoczone. Nie zaskakuje zatem fakt, że muzułmanie bronią się przed działaniami kierowanymi przeciwko nim. Ponad to, do sprzecznych interesów politycznych dochodzą jeszcze wielkie różnice kulturowe. Podobnie jak często na naszym kontynencie stereotypowo postrzega się muzułmanów jako terrorystów i religijnych radykałów, tak samo wśród wyznawców Allaha istnieje wiele uproszczonych sądów na temat Amerykanów i Europejczyków. Często kojarzymy się jako próżni i rozpasani seksualnie bezbożnicy. W krajach biednych, gdzie edukacja znajduje się na niskim poziomie, a około 30 procent dorosłej populacji krajów arabskich nie posiada podstawowych umiejętności czytania i liczenia potrzebnych w codziennym życiu, ludzie znacznie częściej wierzą w stereotypy i są o wiele bardziej podatni na różnego rodzaju manipulacje. Niezwykle łatwo jest wskazać wroga i powiedzieć społeczeństwu: „To jest zgniły Zachód. Musimy z nim walczyć”. Jak widać, obie strony mają bardzo pobieżną wiedzę na swój temat. W przyszłości dalej będzie to powodować lęk świata arabskiego przed zachodnią interwencją i obawę Europy przed dżihadem. Tak twierdzi Aleksandra Łojek-Magdziarz (dziennikarka i autorka pracy naukowej o dżihadzie w perspektywie prawnej i socjologicznej) i radzi, by świat chrześcijański wspierał islam środka. W obecnej sytuacji, kiedy islam dotykają podziały, najrozsądniejsze wydaje się poparcie dla odłamu umiarkowanego. Świat zachodni często postrzega religię muzułmańską jako monolit, co w gruncie rzeczy jest błędne. Przykładowo, wielu mistyków islamskich (sufi) wzywa tylko do dżihadu większego, czyli walki z pokusami i własnymi słabościami. Podobne cele przyświecają reformatorskiemu ruchowi Ahmadijja, który pokojowymi metodami promuje wartości wczesnego islamu, takie jak równość i karę za grzechy. Problemem współczesnej cywilizacji mahometańskiej jest traktowanie religii przez radykalne środowiska w sposób instrumentalny. Szczególnie w przypadku niektórych wyznawców Allaha, którzy nie zawsze rozdzielają sacrum i profanum, upolitycznienie wiary może nieść z sobą skutki dla całego (nie tylko arabskiego) świata. Dżihad, choć czasem pomijany w naszych debatach ze względu na poprawność polityczną, będzie nadal warunkować nastroje społeczności muzułmańskiej.

23


Sfotografuj wiersz — zwierszuj fotografię Wystawa pt. Sfotografuj wiersz — Zwierszuj fotografię była wydarzeniem wyjątkowym i niecodziennym. Zaprezentowano na niej nie tylko zdjęcia, ale także teksty poetyckie. Autorzy prac to młodzi fotografowie oraz poeci z całej Polski. Marcowy wernisaż w klubie „Firlej” był podsumowaniem i jednocześnie finałem konkursu

zagracona czterokątna jaskinia wpadanie światła zdziwienie trupem wskazówek uwolnienie świadomości po nocnej biblioschadzce

prośba o zerwanie kajdan pościeli ukazanie krągłości w prawdziwości porannej półprzytomnej oczekiwanie na mrugnięcie upewnienie o nieobecności nikogo z wyjątkiem kilku władców pióra i brzęczących atrybutów samotnej kobiety

Tekst: Ona nad ranem, Damian Skawiński

osłupienie bladość arktyczność spojrzenia

organizowanego przez wrocławskie Stowarzyszenie Młodych Twórców „KONTRAST”, którego celem było połączenie dwóch pozornie oddalonych od siebie dziedzin kultury — poezji i fotografii. Organizatorom udało się zaprosić do współpracy młodych, aczkolwiek uznanych już artystów, którzy użyczyli na potrzeby projektu swoje teksty oraz zdjęcia.


Tekst: wiersz do zdjęcia z naturalnym finiszem, Kajetan Karwowski

Fot. Damian Chrobak

Fot. Anna Orłowska

wychodzę w pionie gonię perspektywę symetria jest a, zet - zawroty głowy południk wszechświata wyznacza kąt, pod którym światło upada w tęczę czas-po-myśli następnie w tempie: pojmuję wzdłużność tunelu odczuwam wdzięczność za narzędzie kontrastu równocześnie wychodząc horyzontalnie 25


Sfotografuj wiersz — zwierszuj fotografię Uczestnicy konkursu mogli sprawdzić swoje umiejętności pisarskie, wybierając jedno zdjęcie spośród prac udostępnionych przez: Laurę Makabresku, Annę Orłowską, Damiana Chrobaka i Jakuba Kamiń-

tu jest ołów w cieniach do powiek kochanie paliłam za sobą też światło mój panie idąc ulicą w jednym porządku prosto jak strzelił drogowskaz jasny gwint sfingowany tu jest ołów żołnierzyku bo musiałem wychodzić swoją bezdomność w domu kultury

Tekst: Różanka tonie w podziemiu, Agnieszka Mirahina

powiśle i po morzu morze naszych życzeń kiedy siedzisz w łódeczce i wymyślasz nowe mam na głowie ciernie od nich się nie krzyczy kiedy czytasz barthesa śmierci ci nie grożą

kiedy czytasz russella jesteś taki piękny że mam ochotę zacząć czytać razem z tobą zamiast tego jestem piana wir i męty zamiast tego jestem grafiką ikoną kiedy czytasz poetów nic nie jest dokładne wszystko lata wokół jak najlepszy sen wisła szumi morzem i wyrzuca lawę zamwiasz wódkę z piwem zamów razy dwa

rozcieńczalnikiem zdjąć z twarzy skórę nożyczkami dotknąć ust jakbym bawił się szminką wpleść we włosy martwe palce i obserwować w lustrze łupież opadający powoli jak świąteczny śnieg zdjąć z twarzy skórę pozbyć się wszystkich wypukłości pod powiekami z ust zrobić kolorową wycinankę podobną do tej odsłaniam okno i widzę zimę sprzed roku albo tę sprzed dwóch lat śnieg tylko w piaskownicach i na schodach którymi nikt o tej porze

Tekst: Smukłość, Marta Marciniak

kiedy czytasz faulknera ktoś zamyka bramę zwierzęta są głodne i nie pójdą spać znowu piszesz buczkowskim liżąc sufit ścianę kiedy czytasz lacana to ktoś biegnie dalej

Tekst: Kraksa, Katarzyna Fetlińska

Siedzą zaszkleni, oddzielni. On dzierży skrzyni biegów wyślizgane berło, ona – dama z fretką przyciśniętą do piersi. Kiwają się głowy rzędu małych piesków, lazurowym wybrzeżem nadmorska sosenka, dyndające drzewko z nutą kadzidła i mirry. Odbija się słońce, póki z ulgą stwierdzimy, że jednak nie byli całkiem obcy – na jej udzie powoli zasycha lepki odcisk ręki. Łudząc drżeniem palców trwają w przedłużeniu – jej pleców tapicerka, stóp szlachetne drewno, papieros jak wydech, konie mechaniczne w piersi. W trzewiach świece, sprzęgło. Karesy w karoserii. Bezimiennie się pieszczą, opatrzeni tabliczką: trzy litery, numer. Co po nich zostało? Licznik kilometrów i kropla oleju jak łza zapomniana w betonie, dystrybutor benzyny, zgnieciona butelka i kamienie spod kół pryskające śmiercią. Nic nie znaczą, ze strachem zerkając w domniemane lusterko, za nimi wzbiera śpiew syren, pochyla się drzewo.

skiego. Drugą możliwością było „sfotografowanie” wiersza — młodzi fotografowie kreatywnie uwiecznieniali teksty Agnieszki Mirahiny, Marty Marciniak, Katarzyny Fetlińskiej oraz Piotra Makowskiego.

[z przedszkola.

[nie chodzi

zasłaniam okno więc jest jakaś aktywność jest dobrze wszystko [ponagla i zobowiązuje


27

Fot. Paweł Czarnecki

Tekst: [Chcę], Piotr Makowski


Sfotografuj wiersz — zwierszuj fotografię

Fot. do wiersza Piotra Makowskiego “Chcę”, Matylda Niv-Sabot

Na konkurs przysłano ponad sto prac. Jury w składzie: Adam Poprawa, Emilia Soboń, Marta Przetakiewicz i Joanna Figarska wyróżniło jedenaście osób: w kategorii Sfotografuj wiersz – Matyldę Niv-Sabot, Zuzanę Postekovą, Irminę Rusicką,

Dominikę Pulkowską, Marcina Michałowskiego, Marcina Jarrego, a w kategorii Zwierszuj fotografię – Paulinę Kubas, Damiana Skawińskiego, Martynę Józefowną, Piotra Gortata oraz Kajetana Karwowskiego.


Fot. Bartłomiej Babicz

Fot. Bartłomiej Babicz

Fot. Kamila Sujka

29 Fot. do wiersza Katarzyny Fetlińskiej “Kraksa”, Irmina Rusicka


Sfotografuj wiersz — zwierszuj fotografię

Fot. do wiersza Marty Marciniak “Smukłość”, Dominika Pulkowska

Wśród zwycięskich prac zobaczyliśmy fotografie autorstwa Jakuba Kamińskiego, Kamili Sujki, Pawła Czarneckiego i Bartłomieja Babicza. Po wernisażu odbył się koncert Janka Samołyka z zespołem.

Fot. do wiersza Agnieszki Mirahiny “Różanka tonie...”, Marcin Michałowski

Na wystawę złożyły się jednak nie tylko prace laureatów konkursu. Organizatorom udało także się zaprosić do projektu doświadczonych fotografów, którzy mogli zmierzyć się z twórczością młodych poetów.


Fot. Paweł Czarnecki

Fot. Paweł Czarnecki

31 Fot. do wiersza Piotra Makowskiego “Chcę”, Zuzanna Postekova

Fot. Jakub Kamiński


Sfotografuj wiersz — zwierszuj fotografię

Jeszcze oddycha i patrzy, a ja wciąż jeżdżę do miejsc, chociaż pusto i

W jesiennie szare poniedziałki gdy mijało już ciepło popołudniami chadzaliśmy na śliwki Zbieraliśmy je do wiader z opuszczonych działek i dawaliśmy kotu By nie zdechł

Jaki ludzki zaułek sypia piętro niżej. Na które schody schodzą się ci gorsi. I popołudnia, gdy uczę się jak dziecko jej imienia i jak to wszystko unieść. Nie jestem dobroczyńcą, ona niech tylko oddycha. Wiem, że nie śnię.

Tekst: Nowy Orlean, Piotr Gortrat

Tekst: Kalaryfer, Martyna Józefowna

sprawdzić czy żyje obok. Mój nieporządek, zimna pościel, dmuchawce jak domy. Bo tutejszych znaków nie rozumiem.

Fot. do wiersza Agnieszki Mirahiny “Różanka tonie...”, Marcin Jarry

Fot. Jakub Kamiński

Uprałam firanki a ludzie powiesili na murkach i poręczach bieliznę oraz pościel łykającą chłodne dymy Największych miast

mogę rzucać drobne starcom zamiast dziwce. Nie, żebym był dobroczyńcą. Jej ciało obce podnoszę i odkrywam. I wracam


Fot. Laura Makabresku Tekst: ***, Paulina Kubas

Jestem abstrakcją nieprzeliczalnym zbiorem piegów na lewym policzku stadem saren biegnących w bezkresie rozbitym kubkiem nad brzegiem stolika bo nie wypada inaczej mówić o zmarłym i wciąż nikt nie wie jak być dobrym człowiekiem.

33


Fantazja Film Walta Disneya z 1940 roku jest trzecią pełnometrażową kreskówką zrealizowaną przez disneyowską wytwórnię. Z wielu powodów uważa się ten film za jedną z najpiękniejszych animacji w dziejach kina. Zajmuje on również specjalne miejsce w moim sercu. Ewa Gładzikowska

K

im jest Walt Disney, przedstawiać nie trzeba (wszak większość z nas wychowywała się na filmach, nad których realizacją roztaczał opiekę). Dość powiedzieć, że założona przez niego wytwórniaprzeżywała w 1940 roku złotą epokę animacji, rozpoczętą w 1937 Królewną Śnieżką..., kontynuowaną przez Pinokia i Fantazję (1940), zakończoną Bambim w 1941. Interesujące nas dzieło zapewne nigdy by nie powstało, gdyby nie spadek zainteresowania filmami z Myszką Miki w połowie lat trzydziestych. Disney uznał, że gryzoniowi przydałby się nowy zastrzyk popularności. Miałaby go zapewnić dopieszczona w najmniejszych szczegółach krótkometrażówka, prezentowana w kinach oddzielnie od pozostałych krótkich filmów z Mikim. Miała być oparta na balladzie Uczeń czarnoksiężnika Goethego, zaś za tło muzyczne posłużyłby poemat symfoniczny Paula Dukasa na podstawie wiersza niemieckiego preromantyka. Zaraz po uzyskaniu praw do utworu Dukasa wytwórnia Disneya przystąpiła do pracy nad filmem. Na początku 1938 roku budżet krótkometrażówki zdołał przeskoczyć kilkukrotnie standardową ilość pieniędzy przeznaczoną na przeciętny obraz z Mikim w roli głównej i stało się jasne, że Uczeń czarnoksiężnika sam nigdy nie zarobi tyle, żeby jego produkcja się zwróciła. Disney postanowił wówczas, iż adaptacja dzieła Goethego stanie się częścią dłuższego filmu, składającego się z kilku kreskówek opartych na wielkich dziełach muzyki poważnej, przybliżającego ją widzom niezbyt dobrze z nią zaznajomionym. Tak właśnie narodził się pomysł na Fantazję, której projekt był wtedy znany jeszcze pod tytułem The Concert Feature. Disney przejawiał duże zainteresowanie i entuzjazm wobec tego filmu (inaczej niż względem powstającego w tym samym czaZdj. Materiały Ilustr. materiałyprasowe prasowe

sie Pinokia). Zwracał uwagę na to, jak duży postęp nastąpił w pracy z muzyką w jego studiu. Przedtem była ona tylko tłem opowieści, tym razem animacja miała „opowiadać” muzykę. Nad wizualną stroną filmu pracowało około tysiąca animatorów i techników. Za oprawę muzyczną odpowiadała Orkiestra Filadelfijska pod batutą Leopolda Stokowskiego, angielskiego dyrygenta polskiego pochodzenia. Na potrzeby Fantazji opracowano pierwszy stereofoniczny system odtwarzania dźwięku, nazwany Fantasound. Do pomocy w pracy nad fragmentem ze Świętem wiosny Igora Strawinskiego, który miał opowiadać historię Ziemi od jej początków poprzez ewolucję kolejnych form życia aż do wyginięcia dinozaurów, Disney zaangażował znanych naukowców, m.in. astronoma Edwina Hubble’a, planował również przedstawić abstrakcyjną adaptację Toccaty i fugi d-moll Jana Sebastiana Bacha w eksperymentalnej technologii 3D, a w trakcie całego seansu Fantazji rozprowadzać po widowni zapachy, jednak tego planu ostatecznie zaniechano. Niestety Fantazja, dystrybuowana w kinach w latach 1940-1941 jako atrakcja typu roadshow, mimo dobrych recenzji nie zdołała na siebie zarobić. Winne były głównie wysokie koszty odtwarzania filmu w stereofonii, a także fakt, że nie mógł on być rozpowszechniany w ogarniętej chaosem II wojny światowej Europie, która zazwyczaj przynosiła wytwórni 40-50% zysków. Fantazja, niekiedy okrajana z fragmentu abstrakcyjnego bądź części przedstawiających członków orkiestry i Stokowskiego, była ponownie dystrybuowana w latach 1942, 1946, 1956 i 1963, ale dopiero wraz z powrotem do kin w 1969 zaczęła generować zyski. Przyczyniła się do tego zapewne kampania reklamowa w psychodelicznym stylu, która zagwarantowała popularność filmu wśród nastolatków i młodych dorosłych (czę-

sto przekonanych, że twórcy filmu w trakcie jego tworzenia byli pod wpływem niedozwolonych środków). Fantazja była rozpowszechniana w kinach również w latach 1977, 1982, 1985 i 1990. W 1942 roku otrzymała dwa specjalne Oscary za zasługi w użyciu dźwięku oraz kreację nowej formy wizualizowania muzyki. Obecnie jest uważana za jeden z najlepszych filmów Disneya, w dodatku skierowany bardziej do dorosłych niż do dzieci. Disneyowska Fantazja składa się z adaptacji ośmiu utworów muzyki poważnej. Pierwszą z nich jest abstrakcyjna Toccata i fuga d-moll Bacha, która zapewne była jedną z głównych przyczyn tego, że widzowie z przełomu lat 60. i 70. uważali film za wytwór ludzi będących pod wpływem LSD. Niezależnie od płytkiej interpretacji tego fragmentu, trzeba przyznać, że jego stworzenie wymagało dużej wyobraźni i wrażliwości na muzykę. Wszelkie plamy i formy pojawiające się na ekranie nierozerwalnie łączą się z bachowską muzyką, oddają zachodzące w utworze zmiany oraz rytm. Drugą częścią filmu jest adaptacja suity z Dziadka do orzechów Piotra Czajkowskiego. Przedstawia ona wróżki, ryby, kwiaty, grzyby i liście tańczące do wybranych fragmentów dzieła Rosjanina. Nie ma tu mowy o żadnej wyrazistej fabule, co nie przeszkadza w zachwycie nad pomysłami animatorów – zwłaszcza w sekwencjach rosyjskiego tańca kwiatów i chińskiego tańca grzybów. Trzecim fragmentem jest Uczeń czarnoksiężnika z Mikim w roli głównej, od którego wszystko się zaczęło. W przeciwieństwie do poprzedniczek ta część posiada prostą, bo prostą, ale fabułę. Potężny czarnoksiężnik Yen Sid (odwrócenie nazwiska Disney) zostawia kapelusz w pracowni, którą ma sprzątnąć jego uczeń (w tej roli najsłynniejsza mysz świata). Młodemu adeptowi magii nie w smak jednak, że musi zaprzątać myśli tak nudnym i męczącym zajęciem, jak czyszczenie podłogi. Zakła-


da pozostawione przez mistrza nakrycie głowy, a następnie zaczarowuje miotłę i wiadro tak, żeby sprzątały za niego. Z czasem jednak sytuacja wymyka mu się spod kontroli... Jest to zdecydowanie najsłynniejszy fragment Fantazji, zaś sam wizerunek Mikiego w różowym płaszczu i niebieskim kapeluszu czarnoksiężnika był od tego czasu wykorzystywany przez wytwórnię tak wiele razy, że na pewno nieraz się z nim spotkaliśmy. Mimo zawartego weń humoru, ta krótkometrażówka odbiega klimatem od dotychczasowych produkcji z Mikim; jest poważniejsza i mroczniejsza (zwłaszcza jeśli idzie o kreację Yena Sida). Czwarta część to z kolei jedna z dwóch moim zdaniem najlepszych w całej Fantazji: Święto wiosny Strawinskiego służące jako inspiracja do opowieści o początkach Ziemi i ewolucji życia od jednokomórkowców do dinozaurów (początkowo miała być doprowadzona aż do odkrycia ognia przez ludzi, lecz ze względu na ewentualne kłopoty ze strony kreacjonistów, Disney zrezygnował z tego pomysłu). Kształtowanie się naszej planety oraz życia na niej zostaje przedstawione w nader mroczny (spotykałam się z opiniami ludzi, którzy w dzieciństwie bali się tego fragmentu), aczkolwiek intrygujący sposób. Takie sceny jak chociażby polowanie tyranozaura na stegozaura, czy też wyginięcie wielkich jaszczurów (co ciekawe, w Fantazji dinozaury nie giną od zderzenia z ciałem niebieskim), potrafią moc-

no zapaść w pamięć. Piąta część natomiast to humorystyczna rozmowa prowadzącego ze ścieżką dźwiękową, która pozwala widzowi odetchnąć po poprzedzających ją atrakcjach i przygotować się na następne. Szósta część to adaptacja VI Symfonii Beethovena, przedstawiająca stworzenia z greckiej mitologii (pegazy, centaury, kupidyny, fauny itp.), które biorą udział w przyjęciu zorganizowanym przez boga wina Bachusa. Zabawa zostaje przerwana przez burzę wywołaną przez Zeusa. Ów fragment jest okryty pewną niesławą ze względu na pojawiające się weń trzy centaurzątka o czarnej barwie skóry, które są służącymi jasno ubarwionych centaurów, a także przypominają wyglądem bardziej białych ludzi w parodystycznych czarnych maskach niż prawdziwych czarnoskórych. Ze względu na rasistowskie treści przekazywane w pozornie niewinnych scenkach, wszystkie trzy fragmenty z czarnymi centaurzątkami zostały wycięte z filmu wraz z ponownym wprowadzeniem go do kin w 1969 roku. Niemniej mitologiczna część Fantazji trzyma wysoki poziom całości, choć wypada słabiej od chociażby Święta wiosny. Siódmą część filmu stanowi La Danza delle ore Amilcarego Ponchielliego, przedstawiająca tańce antropomorficznych strusi, hipopotamów, słoni i aligatorów na przestrzeni dnia. Pod koniec pojawia się również prosta fabuła, gdy książę aligatorów zakochuje się w jed-

nej z hipopotamic. Ten fragment jest nader przyjemny i zabawny, stanowiący zupełne przeciwieństwo ostatniego segmentu Fantazji, Nocy na Łysej Górze, na podstawie utworu muzycznego Modesta Mussorgsky’ego. W tejże części jeden z najstraszliwszych czarnych charakterów w historii disneyowskich filmów, potężny diabeł Czernabog (imię zaczerpnięte ze słowiańskiej mitologii) przywołuje do siebie demony i wskrzesza zmarłych, żeby później znowu pozbawić ich życia i strącić w czeluście piekła. Szatan bawi się swoimi ofiarami aż do momentu, gdy słychać dzwon bijący na modlitwę Anioł Pański. Rozlega się Ave Maria Franza Schuberta, diabeł zamienia się w wierzchołek góry, zaś mnisi idą z zapalonymi pochodniami do ruin katedry, której ujęcia – niemal kompletnie pozbawione animacji – są ostatnimi kadrami filmu Gdy oglądałam Fantazję po raz pierwszy kilka lat temu, odbierałam ją w zasadzie niemalże jak dziecko. Zachwycałam się animacją, dawałam się oczarować poszczególnym sekwencjom, w niektórych fragmentach (głównie w trakcie Nocy na Łysej Górze, której seans może być dla dzieci zdecydowanie zbyt straszny) odczuwałam niepokój. Uważam to za wielki atut tego animowanego arcydzieła, które mimo upływu ponad 70 lat od premiery ani trochę się nie zestarzało. Jeśli człowiek nadal zachował dziecięcą wrażliwość, Fantazja ma szansę zrobić na nim wrażenie także i dzisiaj.

35


Wariacje oddechów i miękkie oko rozmowa z Krzysztofem Globiszem Mateusz Węgrzyn

M

ateusz Węgr z yn: Debiutował Pan w Teatrze Polskim we Wrocławiu w 1980 r. Czym było dla Pana spotkanie z Jerzym Grzegorzewskim, który w tamtym czasie był kierownikiem artystycznym tej sceny i reżyserem, z którym pracował Pan m.in. nad spektaklem Ameryka według powieści Kafki? Krzysztof Globisz: To jedno z moich najważniejszych spotkań teatralnych. Pan Jerzy zaproponował mi nie tylko pobyt w teatrze, ale od razu rolę. Dostałem też propozycję z Teatru Starego, żebym tam „był w teatrze”, ale bez żadnej propozycji roli. Zdecydowałem więc, że przyjadę do Wrocławia. To był świetny wybór, bo poznałem po prostu wielkiego artystę, z którym później zrobiłem jeszcze cztery bardzo ważne sztuki w moim życiu, m.in.: Noc listopadową, Sędziów, Dziady. Ale nawet nie tyle ilość tych przedstawień jest ważna, ile sam fakt spotkania się z nim i Stanisławem Radwanem. To potem pokierowało całym moim życiem artystycznym. We Wrocławiu pracował Pan przez ponad rok. Potem przeniósł się Pan do Krakowa. Tak. Kiedy skończył się sezon, to w następnym pojechałem do Krakowa, bo pan Jerzy i pan Radwan wyjechali z Wrocławia. Nie wiedziałem, jakie zamiary miałby wobec mnie następny dyrektor. W Teatrze Starym Radwan zaproponował mi od razu rolę i etat. Było to kilka miesięcy przed wprowadzeniem stanu wojennego. Myślał Zdj. Patryk Rogiński

Pan kiedykolwiek: kim dzisiaj byłby Krzysztof Globisz, gdyby nie zmiana miejsca pracy tuż przed przełomem i okresem pewnej stagnacji w Teatrze Polskim? Nie zastanawiałem się nad tym. Zresztą, po co rozważać scenariusz, według którego mógłbym tutaj nic nie robić? Może okazałoby się, że to życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, nie mniej ciekawie artystycznie? Prawda jest taka, że Teatr Stary był w tamtym czasie na najwyższym poziomie jeśli chodzi o działania artystyczne. I z pewnością to, że przyszedłem tam jako młody aktor do nowego dyrektora Stanisława Radwana, zadziałało w tym kierunku, żebym dużo grał i rozwijał się. Udziela Pan wielu wywiadów dla telewizji, gazet, radia, blogów internetowych czy mediów regionalnych różnej jakości... Ukazała się też parę lat temu książka autorstwa Olgi Katafiasz będąca wywiadem-rzeką: Krzysztof Globisz. Notatki o skubaniu roli. Pytanie metawywiadowe: czym w takim razie jest dla Pana wywiad? Przede wszystkim jest rozmową. Uważam, że w trakcie rozmowy, zachęcony odpowiednio zadanym pytaniem, mogę sformułować dla siebie samego pewne odpowiedzi. To znaczy – w naszych mózgach istnieje dużo pytań, stwierdzeń, które pozostają na poziomie nieuświadomionym, nie potrzebujemy ich z siebie wydobyć. A w momencie, kiedy jesteśmy o coś zapytani, musimy sformułować pogląd, to prowokuje do pracy umysłowej. Nie mówię, że ta moja praca jest na jakimś wybitnie wysokim poziomie. Natomiast

jest ona dla mnie ważna, bo odpowiadając Panu, mogę definiować sobie pewne sprawy. Powiedziałbym za ks. prof. Józefem Tischnerem, że „w filozofii trzeba umieć uogólniać... I w tym baby są słabsze”... Kiedyś podczas wywiadu pewien aktor powiedział, że rozmawiając ze mną, rozmawia ze sobą. Absolutnie. Na tym polega cała idea rozmowy. Prowokacja dla ruchu myśli. Niestety zaginął fantastyczny zwyczaj rozmów. Nie tych rozmów polegających na tym, że Pan mnie pyta, a ja odpowiadam, ale że spotykamy się, zadajemy sobie temat i na przykład rozmawiamy o ostatnio przeczytanej książce. Rozmowa nasza nie tylko polega na tym, że wypowiadamy swoje poglądy, ale też specjalnie sobie te poglądy wybijamy, sprzeczamy się. To znaczy, że nawet zgadzając się z Pana tezą, mogę powiedzieć coś niezgodnego z nią tylko po to, żeby rozmowa dobrze funkcjonowała. Mówiliśmy o Sokratesie... Na tym to polegało, że nie zawsze on był innego zdania niż jego rozmówca, ale dobrze było dany problem zanegować, skłócić się z tym po to, żeby rozmowa umiała zdefiniować sama siebie, żeby wyniknęły z niej jakieś wnioski. Dlatego ja naprawdę lubię rozmawiać. Czy w swojej pracy dydaktycznej stosuje pan skalę ekspresji aktorskiej mierzonej w „globiszach”? Chcę Panu powiedzieć, że są już silniejsi ode mnie i mógłbym iść w ich skali... „Radziwiłłowicze”? Nie, nie było takiej skali. Natomiast była skala moja, wymyślił to pan profesor Goliński. I zdaje się, że byłem wysoko,


37


Zdj. Patryk Rogiński


byłem tą dziesiątką. Dzisiaj już jestem tak gdzieś... koło szóstki, są już lepsi ode mnie w tej skali. Prowadzi Pan zajęcia w szkole teatralnej, był Pan dziekanem Wydziału Aktorskiego i prorektorem krakowskiej PWST. Często starsi aktorzy powtarzają, że dzisiejsze pokolenie młodych aktorów jest bardziej uświadomione, wie, czego chce i stawia bardziej na rzemiosło niż na rozwój duchowości, ale ma słabsze przygotowanie humanistyczne, jest mniej oczytane itd. Czy uznaje Pan to za zwykłe narzekanie z cyklu: „drzewiej było lepiej” czy jednak coś w tym jest? Myślę, że jest przede wszystkim tak, jak Pan powiedział – „drzewiej było lepiej”, „a za naszych czasów...”, „my to byliśmy...”. Nie. Co to dzisiaj znaczy być oczytanym? Oczywiście, bardzo dobrze jest czytać jak najwięcej, książka jest podstawą. Natomiast dzisiaj najważniejsza jest umiejętność dotarcia do źródła wiedzy. Jeżeli ktoś czegoś nie wie i uświadamia mu się jego niewiedzę, ale ten ktoś jednak wie, gdzie znaleźć odpowiedź, to właśnie to jest najistotniejsze. Tak też jest z aktorstwem. Młodzi ludzie mają dzisiaj kontakt z Internetem. Rozumiem sentyment do książki, bo sam go mam, ale też widzę, że między starszym a młodszym pokoleniem jest bariera techniczna. Dzisiaj najważniejsze jest wiedzieć, gdzie czego szukać – to właśnie jest wiedza. Co mi z tego, że wiem, że bitwa pod Grunwaldem była w 1410 r.? Co ma mi dać ta wiedza? Kiedy sobie rozmawiam na ten temat z młodym człowiekiem i on mi uświadamia, że to jest tak jakby dzisiaj była bitwa Unii Europejskiej z jakąś prowincją, i on tak tę bitwę widzi, to wtedy rozumiem, że on logicznie myśli. Bo to było dokładnie tak – grupy polsko-litewskiej prowincji starły się z wielką unią, potężną siłą. Z jednej strony jakieś rody, potęga gospodarcza, a z drugiej zaprzaństwo, po prostu pogaństwo, niezależnie od tego, że byliśmy ochrzczeni pięćset lat wcześniej. Jeżeli nie widzi się mechanizmów, a zna się tylko datę, to znaczy, że się nic nie rozumie. Młodzi ludzie właśnie to umieją wychwycić. Mechanizmy są ważniejsze od dat, bo te drugie są dostępne w Internecie. I w teatrze też trzeba umieć nadążać za rzeczywistością. A jeśli ktoś zarzuca, że młodzież dzisiaj nie czyta... Nie mówię, że wszystko

dzisiaj czytają, ale być może inne rzeczy. Dlaczego Chłopi mają być dla mnie wzorcem? Albo Sienkiewicz? Z jakiego powodu? Dlatego, że u Sienkiewicza są zapisane jakieś szowinizmy, treści rasistowskie, faszystowskie i nacjonalistyczne? – „Bij Ukraińca!“? No to mamy potem efekty, pierwsza i druga wojna światowa. Jedna wieś wyrżnęła drugą, trzecia czwartą itd. Na tym mam się wzorować? Kanony muszą się zmieniać. Wzorce szlachty ogłupiałej, pijanej i tej, która doprowadziła do rozbiorów? Mamy teraz tę literaturę hołubić? Nie, trzeba czytać mądrego Gombrowicza, który mówi o tym, jacy jesteśmy głupi, i wielu innych mądrych pisarzy. Dlatego właśnie młodzież broni się przed takim kołtuństwem. Odnotowuje Pan jakieś mody i tendencje w aktorstwie młodszych kolegów? Cenię sobie tych, którzy poświęcają się przede wszystkim pracy w teatrze, w tym widzą sens i cel. Chcą pracować dla teatru, poszukują własnych rozwiązań i są w tym zażarci. Mniej sobie cenię tych, którzy stwierdzają, że to, czego się wyuczyli, jest do sprzedania w telenowelowych przedsięwzięciach i tam upatrują swojego miejsca... Chociaż ja to miejsce uznaję i rozumiem, bo jest to związane z zapewnianiem sobie bytu. Jest duża ilość młodzieży, która rozsądnie myśli o tej pracy. Oczywiście myślą o tym, żeby zarobić, bo inaczej byliby samobójcami, ale myślą głęboko o teatrze i chcą się uczyć. Ja też wszystkiego nie wiedziałem na początku. W sztuce, którą oglądaliśmy, w Życiu snem, zdzierałem sobie głos – po cyklu pięciu przedstawień byłem całkowicie zdarty. Właśnie dlatego, że dopiero się tego uczyłem. W szkole uczę od 30 lat i wiem, jak to jest potrzebne. My przygotowujemy do zdrowej pracy, ale równocześnie dopiero zderzenie z rzeczywistością jest absolutnie weryfikujące. Można uczyć się walki wręcz na salach do karate czy judo, ale dopiero, kiedy jesteśmy zaatakowani w bramie, wiemy, czy umiemy skorzystać z tych umiejętności. Podczas spotkania [Strefy kontaktu_sen. Calderon/Jarocki/Globisz/Guczalska; 11.02.2013 r.] oglądaliśmy na Dużej Scenie Wrocławskiego Teatru Współczesnego fragmenty telewizyjnego nagrania spektaklu Życie jest snem w reżyserii Jerzego Jaroc-

kiego. Widać było uśmiech na Pana twarzy. Co myśli Pan, patrząc na siebie – Segismunda – sprzed 26 lat? Po pierwsze w ogóle nie lubię na siebie patrzeć, ale na takiego siebie sprzed 26 lat patrzę z pewną sympatią. Widzę młodego człowieka, który się z czymś zmaga, czasem bardzo ładnie mówi, bardzo fajnie, wszystko jest jak należy i jeszcze świetnie wygląda. Teraz mierzę to w takiej jednostce miary, jak „kilogramoczasy”. Było to więc 26 kilogramolat temu... Wtedy byłem na pewno szczuplejszy, ładniejszy, nie miałem krzywych nóg. Przyjemnie popatrzeć. Ale nie wstydzę się tamtego, to jest po prostu inne. Dzisiaj już inaczej bym to grał – ciekawe jakby to wyglądało, gdybym zaczął grać z takim lekkim brzuchem... Może bym się nie rozbierał, ale w mówieniu byłoby to na pewno inne. Oczywiście walor estetyczno-podrywowy skierowany do pań i ewentualnie panów dzisiaj nie mógłby wchodzić w rachubę, musiałbym zrezygnować ze swoich zalotnych części gry. Natomiast być może dzisiaj lepiej bym zrozumiał tę sztukę. Mówił Pan kiedyś o swoich marzeniach aktorskich... Dlaczego chciałby Pan zagrać Ofelię? Takie prowadzę zajęcia ze studentami – mnie nie obchodzi postać jako kobieta czy mężczyzna. Nie, istnieje pewien problem, który i kobieta, i mężczyzna, muszą zrozumieć, problem zapisany w roli. Oczywiście jest on ustalony dla dziewczyny i gdybym robił spektakl, to zawsze obsadziłbym dziewczynę, ale podczas ćwiczenia, by zrozumieć, o co jej chodzi, płeć nie ma dla mnie znaczenia. Dlaczego chciałbym spróbować to zagrać? Bo uważam, że w każdym z nas są pierwiastki żeński i męski, one ze sobą toczą walkę. Cała sztuka aktorska według metody Brechta właśnie na tym się zasadza – na poszukiwaniu tych pierwiastków, z których jeden zawsze dominuje. To nie ma nic wspólnego z homoseksualizmem, to są tylko pierwiastki. Na przykład słabość Makbeta jest wynikiem tego, że nie zadziałały jego męskie pierwiastki wobec męskich cech charakteru jego żony, Makbecicy. I to warto tropić – szukam więc tego, co jest we mnie żeńskie, jakby to zagrała kobieta. Tak opisuje to Brecht. We Wspomnieniach dla jutra Jean-Louis Barrault pisze o oddechach: żeńskim, męskim i nijakim. Jeden polega jak gdyby na większej ilości pobierania

39


niż dawania powietrza, drugi odwrotnie. Jeśli więcej wydychamy niż bierzemy, to w pewnym momencie zaczynamy się dusić i wtedy to się udziela widzowi. Kiedy więcej powietrza nabieram, a mniej go daję, to widz się uspokaja. I właśnie wariacje tych oddechów są najciekawsze, wariacje męskiego i żeńskiego w rolach. Wtedy role są bardziej tajemnicze. W spektaklu telewizyjnym Krawiec Michała Kwiecińskiego oraz w komedii Idealny facet dla mojej dziewczyny Tomasza Koneckiego zagrał Pan postaci mające chwiejną tożsamość seksualną. Dzisiaj tematyka gender, queer, jest w polskiej debacie teatralnej dość mocno obecna. Uważa Pan, że jest ona dobrze przepracowana czy częściej tylko pobieżnie włączana do spektaklu na zasadzie zjawiska, które ma szokować nieuświadomionych widzów? Myślę, że to nigdy nie będzie dobrze przebadane, to odwieczna tajemnica człowieka. Ktoś rodzi się mężczyzną, a czuje się kobietą albo na odwrót. To może być bardzo dziwne. Ale uważam, że to jest w każdym z nas, choć na różnym poziomie uaktywnienia. Ktoś ma albo nie ma takiej świadomości. Ktoś się boi mieć taką świadomość. Ktoś się zabija, żeby takiej świadomości nie mieć... To jest moim zdaniem strefa jeszcze niedotknięta. Jeśli chodzi o Krawca czy Idealnego faceta... – to jest różnie poprowadzone. W sztuce Krawiec problem dotyczy pewnego kalectwa przywódcy, którym Krawiec dysponuje. Natomiast w filmie Koneckiego postać Ryszardy Katzówny jest wykorzystana dla pewnych celów komediowych. Pojęcie gender nie polega na tym, że muszę być przerobiony z kobiety w mężczyznę lub na odwrót. Chodzi o to, że np. będąc mężczyzną absolutnie dobrze mogę czuć, że mam w sobie pierwiastek żeński, i odwrotnie. To jest na pewno nieprzepracowane i jeszcze długo nie będzie. Zresztą trudno jest prowadzić taką rozmowę w kraju, w którym na poziomie najwyższym, czyli władzy, w sejmie istnieje takie kołtuństwo... Ci ludzie są ślepi i oni są reprezentantami trzydziestoparomilionowego narodu i kilku milionów ludzi, którzy mają prawdziwy problem z odpowiedzią na pytanie o własną tożsamość. W polskiej polityce przeważa w tej sprawie brak szacunku i zacofanie. Zdj. Patryk Rogiński

Absolutnie. Jeżeli u siebie na wsi słyszę: „No widzi Pan, baba udaje chłopa czy chłop udaje babę? Ja bym taką zabiła!”... A ja mówię: „A idzie Pani w niedzielę do kościoła?” A ona: „A co to ma wspólnego?”... No to jesteśmy – jak to się mówi – w dupie. To znaczy, że ona nie rozumie tego, co mówi i co robi. Mówi „zabić”, więc ja to rozumiem jako – wziąć kamień i uderzyć w głowę, a równocześnie za chwilkę idzie do kościoła i nie widzi żadnej sprzeczności. Ale wydaje się, że po Oczyszczonych Warlikowskiego i kilku innych spektaklach przynajmniej polski teatr w jakiś sposób oswoił te tematy i dlatego nie jest to już dla niektórych takim „skandalem” jak w 2001 r.

Tak, ale skandal jest zawsze o tyle dobrym zjawiskiem, że zwraca uwagę. Jeśli coś już nie zwraca uwagi, nie szokuje, to istnieje zagrożenie, że można to zakłamać. Można wtedy wykorzystywać to jako środek artystyczny, a nie mówić o istocie problemu, czyli, że za tym kryje się ból. Pani Janion dobrze pisała o Sarze Kane, że jej sztuki, będąc tak drastyczne, uświadamiają widzom istotę człowieczeństwa, która nie polega na zabawie, ale na tym, że znosi się ból, bo w gruncie rzeczy w bólu się rodzimy i w bólu umieramy. A te parę lat hulaszczych, to w sumie nic. Mówił Pan, że nie lubi teatru, który jest „bardzo blisko rzeczywistości”...


Chodziło mi o teatr, który wykorzystuje tę rzeczywistość... plakatowo. Publicystycznie. Tak, właśnie takiego nie lubię. Na przykład lubię Shakespeare’a. Dlatego, że w nim naprawdę można znaleźć wszystko, co nas teraz otacza – namiętności, zdrady, mordy... Szukanie w tym analogii jest absolutnie uprawnione. Nieważne, czy aktorzy chodzą w XV-wiecznych kostiumach czy garniturach, czy są w trampkach. Jest taki świetny film z Alem Pacino, w którym gra Ryszarda III. Właśnie tam, on jako aktor, postać z dzisiejszej epoki, szuka w Ryszardzie III człowieka współczesnago. Czasem gra monologi w kostiumie, czasem mówi je, idąc ulicą i będąc ubranym w sweter.

To jest fascynujące. On bada jedną i drugą wersję, punktuje głównego bohatera– co by było, gdyby Ryszard pojawił się dzisiaj na ulicy i miał te swoje mordercze teorie, i tworzył takie spiski... Ewa Kamas powiedziała kiedyś, że Jerzy Jarocki „gnębił aktorów, ale ich kochał”. Zgodziłby się Pan z tym? Tak. On zdawał sobie sprawę – sam będąc dobrym aktorem – że bez tego nie ma teatru, że reżyseria na dobrą sprawę polega na wniknięciu w człowieka. Jarocki pokazywał, że teatru nie tworzy entourage, ale że teatr wypływa z człowieka – z tego, jak on myśli, odczuwa, co ma do powiedzenia innym. Oczywiście to musi być obudowane odpowiednią scenografią itd.,

ale jeśli zadbamy tylko o otoczenie, a nie o aktora, jeśli on nie będzie w stanie przytłoczyć sobą tego otoczenia, to nie ma sztuki. Na przykład oglądanie tego pokoju – gdyby Pan nie zadawał mi ciekawych pytań – znudziłoby mnie w ciągu kilku minut. Zobaczyłem, tak, mają tutaj fajne półki, książki – już widziałem. Natomiast co mnie tu trzyma, to ta rozmowa z Panem. I tak właśnie jest na scenie! Trzyma mnie tylko to, co drugi człowiek chce mi powiedzieć albo pozwolić mi odczuć, albo w jakiś sposób wdepnąć we mnie. A dlaczego, kiedy grał Pan w spektaklu Życie jest snem, nie zdawał Pan sobie sprawy, że to jest aż tak aktualne? Bo byłem za młody i za głupi, i nie widziałem tego tak wyraźnie. Ale też Pan Jerzy nie chciał żeby to było 1:1, absolutnie nie, chodziło o pewne sygnały. Aktualność była też na poziomie teatralnych aluzji, cytatów – okno przypominające inscenizacje Swinarskiego, kostiumy, a poza tym na tamtej scenie była grana legendarna Noc listopadowa Andrzeja Wajdy. To była genialna intuicja teatralna Pana Jerzego – on potrafił prowadzić mądry dialog z rzeczywistością. Występuje pewnego rodzaju fenomen. W teatrze częściej grywa Pan postaci ciemne, bardziej złożone (Mefistofeles, Kaspar, Makbet, Segismundo, Widmo), a na dużym i małym ekranie postaci pozytywne, z którymi widzom łatwiej się utożsamić (anioł Giordano, adwokat z Dekalogu V, ojcowie, proboszczowie, lekarze). Można by powiedzieć, że w teatrze częściej jest Pan diabłem, a w filmach aniołem... Taki jest społeczny odbiór. I dobrze. Ale to nie jest zły odbiór. Odpowiem anegdotą. Kiedy kręciliśmy Krótki film o zabijaniu (zdjęcia robił Sławomir Idziak), to w pewnej scenie Kieślowski powiedział do mnie: „A teraz musisz się wściec i masz pokazać w tym oku taką nienawiść, że nie obroniłeś tego bandziora”. Więc ja się tak napinałem, żeby to wyszło, a Idziak mówi: „Nie, popatrz – on ma takie miękkie oko... Przecież on nigdy nie będzie mógł grać nikogo złego w filmie”. Miękkie, dobre oko, a na scenie nie gram okiem, tylko całą ekspresją. Może w tym jest tajemnica i dlatego operatorowi nie uda się zrobić ostrości. Bo w ogóle ja dosyć dobrze myślę o ludziach, niezależnie od tego, jakimi potworami jesteśmy.

41


Szokująca wolność sztuki Lata 60. XX wieku to burzliwy okres w europejskiej sztuce. Jej najodważniejszą formę reprezentuje austriacki ruch akcjonizmu. Niejednoznaczny, obrazoburczy, kontrowersyjny. Ludzie lekceważący sztukę współczesną nazwaliby ich działania kolejnym nic nie znaczącym performansem. Mieliby odrobinę racji. Akcjonizm wiedeński był bowiem do głębi szczerą i prawdziwą sztuką performansu. Zuzanna Bućko

A

kcjonizm to zjawisko dziś właściwie już wymarłe. Swoją genezę zawdzięcza dominacji władzy w totalitarnej Austrii, mieszczańskiej kulturze i skrajnemu konserwatyzmowi ówczesnych środowisk. Pokolenie dzieci wojny boleśnie odczuło skutki tyrańskich decyzji dyktatorów. Upośledzone w swoim funkcjonowaniu rodziny nie mogły wydać światu ludzi pozbawionych wewnętrznego napięcia. Jedynym sposobem, który znali na jego rozładowanie, była przemoc. Jednak pośród tych ludzi znalazło się czterech mężczyzn poszukujących drogi do samopoznania i artystycznej wolności. Swoje życie poświęcili kontrowersyjnej sztuce happeningów walczących o miano teatru. Odrzuceni przez społeczeństwo i potępieni przez władzę, przedzierali się przez ludzką podświadomość. Łamali tabu, szokowali, przekraczali wszelkie granice przyzwoitości. „W moich akcjach wyszedłem początkowo z założeń artystycznych, ale teraz widzę wszystko coraz mniej jako sztukę. To, co robię, jest raczej czymś w rodzaju przeciwnego bieguna społeczeństwa”. Otto Muehl Otto Muehl, Hermann Nitsch, Rudolf Schwarzkogler i Günter Brus to artyści odpowiedzialni za narodziny, rozwój, a w końcu śmierć akcjonizmu. Każdy z nich wypracował swój indywidualny styl – sposób na dotarcie do najciemniejszych zakątków ludzkiej duszy. Ich działalność twórcza Ilustr. Julian Zielonka

krzyczała głosem tamtego pokolenia, ludzi zamkniętych we wnętrzu swojego własnego ja. Korzystając ze zróżnicowanych form przekazu, tworzyli na oczach publiczności szokujące spektakle, w swojej konwencji przypominające tradycyjne rytuały. Gotowi do samookaleczenia odkrywali najintymniejsze aspekty ludzkiego życia. Ciałem wyrażali sprzeciw wobec państwa i historii. Teatr Orgii i Misterium W swojej twórczości Hermann Nitsch pragnął przełamać granice teatru wyznaczone przez mieszczańską kulturę. Aby tego dokonać, musiał stworzyć spektakl, którego nikt nie odważyłby się wystawić. Pośrednim celem ataku i przemocy stał się Kościół katolicki. Podczas swoich wystąpień wykorzystywał takie motywy i symbole jak celebracja krzyża, a także składanie ofiary z owieczki. Często sam wcielał się w postać zwierzęcia. Podczas jednego z happeningów owinięty w białe płótno został powieszony na krzyżu, a następnie oblany krwią owcy. Ta prowokacja pozwalała mu na jeszcze głębsze wejście w swoją sztukę, tworzony obraz. Mistycyzm wprowadzał w ten świat nie tylko artystę, ale także widza. Twórca zachęcał publiczność do udziału w spektaklu. Jego nadrzędnym celem było osiągnięcie tzw. dzieła totalnego (Gesamtkunstwerk). Polegało ono na synestezji wrażeń zmysłowych dostarczanych odbiorcy. Ta fascynacja umożliwiała nie tylko nawiązanie żywego kontaktu z gośćmi Teatru Orgii i Misterium, ale także przeżywanie wspólnych empirycznych doświadczeń. Ośmieszając rytuał wprowadzał do swoich

wystąpień wiele pytań: o radość, śmierć, brzydotę, prokreację, strach... Nitsch nie bał się odpowiedzi, przed którymi uciekało społeczeństwo. Jednak oczyszczenie, które miało stanowić punkt kulminacyjny tej przybierającej prowokujące formy sztuki, nadeszło dopiero u kresu życia Rudolfa Schwarzkoglera. Poskramianie cielesności Głównym podmiotem zainteresowania Schwarzkoglera był człowiek jako istota fizyczna – jego cielesność i dominujące popędy. Do swojej twórczości często wprowadzał zabandażowane ciało ukazujące siłę przeprowadzanych zabiegów. Wykreowany świat ograniczał się bowiem jedynie do pustej przestrzeni i geometrycznego przedmiotu, który stawał się narzędziem zbrodni. Dopuszczał się symulowanej kastracji, a następnie zastąpienia brakujących części genitaliów martwym, okaleczonym zwierzęciem tj. rybą czy ptakiem. Całą swoją nienawiść przelewał na przeszkodę, jaką jest ciało na drodze do uwolnienia ducha. Zamknięty i odizolowany od świata zewnętrznego preferował fotografię, jako medium umożliwiające kontakt z publicznością. Jednak obrazy, które zostały uwiecznione w trakcie jego działań artystycznych wyrażają więcej niż niejeden spektakl. To prawdziwe dzieła sztuki, które pomimo braku ruchu mogą być bardziej dynamiczne niż niejeden film. Niestety, upragnione katharsis w przypadku Schwarzkoglera nastąpiło jeszcze przed wyginięciem akcjonizmu. Jego historia zakończyła się w 1969 r. śmiercią samobójczą, spowodowaną najprawdopodobniej władzą, którą przejęła nad nim


sztuka ekscesu. Tworząc, stawał się jej poddanym, co doprowadziło do zniewolenia ciała i uwolnienia duszy. Spontaniczność akcji Dla Ottona Muehla performans był najsilniejszą formą walki z ówczesnymi władzami Austrii. Swoje poglądy dotyczące życia, śmierci, seksu oraz przemocy przeobrażał w brutalny happening. Człowiek z całym swoim jestestwem stawał się materiałem, jedną z licznych form wykorzystywanych w sztuce. Już wtedy sprzeciwiał się bezbarwności przytłaczającego nas świata konsumpcyjnego. Używał do tego jednego z najodważniejszych i najbardziej prowokujących w tamtych czasach tematów – seksu. Bawiąc się ludzkimi popędami i żądzami, wywoływał strach, wstyd i obrzydzenie. Wydobywał najbardziej pierwotne lęki i uczucia. Pociągała go idea zapomnienia w orgii, mająca punkt kulminacyjny w autodestrukcji. Być może właśnie to chciał osiągnąć w trakcie swojej długoletniej działalności. Otto Muehl prowokował nie tylko w okresie akcjonizmu. Skazany przez austriackie sądownictwo za nadużycia na tle seksualnym, podjął walkę z silną władzą. Postulował konieczność uwięzienia artystów, by dać im możliwość zagubienia się we własnym bycie. Następnie mieli podjąć próby oczyszczenia i narodzenia się na nowo. W swoim osądzie rzeczywistości podkreślał obowiązek do przełamywania wszelkich granic moralności i obyczajów. Anty-ojczyzna kolebką body artu Niewątpliwie najmocniejszą częścią wystawy były prace Güntera Brusa. To dzięki jego fascynacji barwą, a w szczególności połączeniem bieli i czerni, nadawał swoim pracom charakter wykraczający poza płótno. Swoje emocje prezentował na własnym ciele, które niejako łączył z przestrzenią. Atrybutami najczęściej występującymi w jego dziełach były przedmioty wywołujące pierwotny niepokój. Nóż, korkociąg, siekiera nadawały jego twórczości dramatyczny charakter. Sięgały do głęboko zakorzenionych instynktów. Brus projektował samego siebie jako centralny obiekt ekspresjonistycznego aktu. Walka odbywała się nie tylko na poziomie ducha, ale także na płaszczyźnie wrażeń wizualnych obserwatora. W swojej sztuce poruszył podstawowy problem akcjonizmu. Rozerwanie człowieka jako funkcjonującej jednostki. Nie potrafił i nie chciał pogodzić się z zasadami działania władzy jego anty-ojczyzny. To ona skazała go

na wygnanie do Berlina na skutek ulicznych manifestacji. Akcje organizowane w przestrzeniach miejskich dawały mu możliwość dotarcia do społeczeństwa, które w rezultacie nie odważyło się zaakceptować prawdy ciążącej na jego pokoleniu.

naprzód w sztuce łamania tabu. Nie stronili przecież od nagości, załatwiania potrzeb naturalnych, masturbacji, biczowania, samookaleczenia, smarowania własnych ciał ekskrementami i wymiocinami. Jednak nie do tych gestów należy sprowadzać ich sztukę. To jedynie opakowanie, w które na skutek Złamanie tabu kulturowych ram, zostali zmuszeni włożyć Czy artyści osiągnęli swoje cele? Czy za- swoją filozofię. W połączeniu stworzyli dzietracili się w samopoznaniu? Z pewnością ło, którego ślady widoczne są w dzisiejszym swoimi działaniami przyczynili się do kroku pojmowaniu zjawiska performans.

43


Głodni narracji Współczesny świat to absorbujący plac zabaw przeznaczony dla dorosłych. Mechanizmy znane z gier video coraz silniej odbijają się na funkcjonowaniu w społeczeństwie, wpływają na relacje interpersonalne, jak również na postrzeganie własnej prywatności. Szymon Stoczek

G

ry oraz zabawy były od zawsze obecne w kulturze wszystkich ludów świata. Na deskach teatru aktorzy odgrywali role, dzieci bawiły się, a dorośli uprawiali ryzykowny hazard. Refleksja nad istotą gier zajmowała czołowych europejskich intelektualistów. Johan Huizinga w swoim kanonicznym dziele Homo Ludens wyniósł granie do jednej z podstawowych praktyk społecznych. Hans-Georg Gadamer postawił z kolei grę w centrum własnej teorii estetycznej. Postmodernistyczni pisarze, tacy jak Borges, Eco, Cortázar, wykorzystali możliwości tkwiące w myśleniu o literaturze jako o grze z czytelnikiem, by uatrakcyjnić odbiór własnych dzieł. Grami zainteresowała się także armia. W latach 50. rząd USA stworzył grę Hutspiel, która symulowała wojnę między USA a ZSRR. Kolejny przełom przyniosło upowszechnienie się komputerów, a w szczególności gier video. Gry, które do tej pory zajmowały głównie antropologów i filozofów, na początku XXI wieku silnie zaintrygowały także ekonomistów oraz biznesmenów. W 2010 roku nagłą popularność uzyskał termin gamifikacja, który miał opisywać możliwość wykorzystania mechaniki gier w kampaniach marketingowych oraz społecznych. Gamifikację uznano za najbardziej obiecujący trend społeczny, mimo iż elementy gier już przedtem występowały w social marketingu. Przycisk „lubię to” na Facebook-u czy zbieranie punktów w hipermarketach opierały się od zawsze na mechanizmach Zdj. Patryk Materiały Rogiński prasowe

motywacyjnych zaczerpniętych z gier. Nagrodą za uzbieranie odpowiedniej liczby punktów lub duże liczby polubień postu była możliwość wzięcia udziału w konkursie czy też większy prestiż w internetowej społeczności. Gdzie więc rewolucja? Nowatorstwo podejścia polegało na zatarciu sztywnej granicy między wirtualną grą a rzeczywistością, zaimplementowania mechanizmów znanych gier do najdrobniejszych elementów życia społecznego.

Londynie w epickie zmagania. Chromaroma przyznaje graczom z określonej drużyny punkty za użycie karty miejskiej na przystankach metra, roweru miejskiego czy za skorzystanie z autobusu. Rozgrywka polega na przejmowaniu poszczególnych części Londynu w celu zapanowania nad całym miastem. Przystanki oraz stacje metra przechodzą z rąk do rąk tych drużyn, których członkowie najliczniej odwiedzają określone punkty na mapie. Nietypowa gra miejska według intencji projektantów ma zachęcać ludzi do pełniejszej eksploracji mało znanych zakamarków Londynu. Tego typu nowatorskie projekty mogą dostarczyć rozrywki, ale także pomagać ludziom w samorozwoju i lepszym zorganizowaniu czasu. Aplikacja na Ipoda, EpicWin, nagradza użytkownika punktami doświadczenia za zadania wykonane zgodnie z ustaloną wcześniej listą obowiązków, a kampania Nike+ zmienia postrzeganie biegania w społeczeństwie. Dzięki specjalnym sensorom wbudowanym w buty Nike, na ekranie Smarftona można obserwować przebyty dystans i ilość spalonych kalorii. Nike+ pozwala dodatkowo konkurować w biegach z przyjaciółmi, rejestrować własne postępy na specjalnej stronie internetowej, a nawet połączyć oprogramowanie Nike+ z Kinectem i w ten sposób zyskać spersonalizowany trening sportowy.

„Grywalna” rzeczywistość Ogromna liczba projektów bazuje na komputerowych grach RPG (Role-Play Games), gdzie gracz wciela się w odpowiednią rolę, otrzymuje punkty za zabite potwory, a także za pomocą drzewka umiejętności rozwija i doskonali swojego wirtualnego bohatera. Ten model rozwoju postaci służy za wzorzec chociażby w projekcie Chore Wars. Jest to gra, w której gracz zostaje nagrodzony punktami doświadczenia za wysprzątanie własnego mieszkania. Tak jak w klasycznych grach RPG, każdy z grających na początku wybiera awatara swojej postaci, a także specjalne umiejętności. Do wyboru jest na przykład: ogrodnictwo, wynoszenie śmieci, czy ścieranie kurzu. Za wykonaną czynność domową gracz otrzymuje odpowiednią ilość punktów doświadczenia. Dzięki nim może otrzymywać nowe zdolności, a także magiczne przedmioty. Bardziej rozbudowanym projektem baGranice pewnej edukacji zującym na mechanizmach gier jest Chro- Nasilenie procesów gamifikacji można domaroma. Projekt angielskiej grupy dynamic strzec również w obrębie podejścia do edu50 i Mudlark zamienia zwykłą podróż po kacji. Pomysł na szerokie zastosowanie gier


45


Zdj. Patryk Rogiński


w szkołach powstał w miarę rozwoju ruchu Edutainment (połączenia rozrywki z nauką). Pierwszą cyfrową grą stosowaną w nauczaniu była historyczna symulacja Oregon Trail z 1974 roku. Gra przybliżała warunki życia amerykańskich osadników w XIX wieku. Kilka dekad później podobne próby podjęło dwoje badaczy: Kurt Squire i Sasha Baraba. Wykorzystali oni grę Cywilizacja III, by zachęcić uczniów do budowy alternatywnej historii świata i do stawiania śmiałych historycznych hipotez. Eksperyment okazał się sukcesem i otworzył drogę do dalszego upowszechniania się nowych metod edukacji. Gamifikacja została uznana za receptę dla przestarzałego systemu nauczania, który nie nadąża za zmianami w mentalności współczesnych nastolatków. W Internecie można dziś znaleźć wiele platform edukacyjnych, które oferują możliwość przygotowania własnych gier edukacyjnych dla dzieci oraz studentów. Powstają również specjalne placówki nastawione na ścisłe powiązanie gier i edukacji. Nowojorska szkoła Quest to Learn jest tworzona przez psychologów, pedagogów, designerów, a także projektantów gier. Uczniowie podczas zajęć tworzą zespoły i dostają do rozwiązania określone questy (zadania), które wymagają od nich wykorzystania pewnej wiedzy. Kto dobrze wykona jedno zadanie, może przejść do kolejnego. W ten sposób żmudny proces uczenia się zostaje podporządkowany narracjom znanym z gier przygodowych. Lee Sheldon z Uniwersytetu Indiana posunął się jeszcze dalej w zrównaniu nauki z epicką opowieścią. Cały jego kurs

nauczania Game Designu jest zaprojektowany jak wielka gra multi-player. Zajęcia dzielą się na testy (walki z potworami), wykonywanie zadań, a także na tak zwany crafting (eseje analityczne dotyczące przebiegu gry). Punkty doświadczenia na zajęciach Sheldona (składowe końcowej oceny) zdobywa się przez cały semestr wykonując odpowiednie zadania. Jak pisze Paweł Tkaczyk w swojej książce Grywalizacja: „Gry uczą (…), że w wirtualnym świecie zawsze jest coś do zrobienia, że warto spróbować czegoś nowego, a co najważniejsze, że to zadanie nie przekracza ich – graczy – możliwości. To gry, a nie szkoła, uczą dziś nagradzania za wysiłek, nie karząc przy tym za porażkę”. Gamifikacja procesów edukacji ma jednak tyle samo zwolenników, co i przeciwników. Jessica Hammer zaangażowana wcześniej w kilka projektów gamifikacyjnych wskazuje na problemy związane z nowym modelem edukacji. Według badaczki Edutainment nie dociera do sedna nowoczesnych gier, którym jest możliwość wyboru własnego rozwiązania danego problemu. Szkolne gry są sztampowe, rzadko konfrontują graczy z trudnymi wyborami, a raczej maskują reguły narzucone przez system edukacji. Zmiany w postrzeganiu nauki są często pozorne i dokonują się głównie na gruncie językowym: oceny zostają zastąpione punktami doświadczenia, a konieczne testy określa się mianem questów.

życiowych powodują konsekwencje daleko wykraczające poza obszary samych gier. Gamifikacja sprawia, iż złożone procesy podejmowania określonych działań zostają zredukowane do mierzalnych punktów doświadczenia. W ten sposób za sprawą mariażu technologii i rzeczywistości społecznej dokonuje się ważna zmiana jakościowa – to, co do tej pory pozostawało uchwytne jako osobiste doświadczenie, staje się dla gracza wartościami w pełni mierzalnymi. Dzięki grom wiele osób inaczej patrzy na swoją prywatność. Wszelkie postępy w grze, poziom spalonych kalorii podczas biegu, mogą zostać umieszczone w sieci i porównane z rezultatami innych graczy. Ceną za gamifikację praktyk życiowych jest podporządkowanie działań głównie celom samej gry. Czynności przestają być podejmowane, nie dlatego, że są przyjemne czy zdrowe, lecz dlatego, że przynoszą punkty doświadczenia, które można zamienić na konkretne nagrody. Jak daleko współczesnemu społeczeństwu do takiej sytuacji, czy w przyszłości pary umawiając się na randki będą sprawdzać swój poziom doświadczenia – tak jak robią to dziś gracze komputerowi – szacując szanse w miłosnym podboju? Takie pomysły brzmią dzisiaj śmiesznie, ale ich realizacja może być blisko. Według firmy M2 Research zajmującej się badaniem trendów, wydatki na gamifikację w 2015 roku przekroczą najprawdopodobniej miliard dolaOgrać przyszłość rów. Dalszy jej rozwój na pewno pociągnie Zmiany w postrzeganiu nauki, jak i silna za sobą wiele zmian w postrzeganiu gier tendencja do gamifikacji różnych praktyk oraz relacji społecznych.

47


Tytuł Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej) Autor Pavol Rankov Wydawnictwo Słowackie Klimaty Rok 2013

Recenzuje Katarzyna Lisowska

Niespodziewany kobiecy głos

S

pośród wielu wątków krzyżujących się ze sobą w powieści Pavola Rankova Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej) za główny uznałam problem relacji między historią a literaturą. Na użytek recenzji umieszczę zatem książkę w nieco sztucznej, niemieszczącej w sobie całej złożoności utworu, ramie. Jednak tylko dzięki temu uda mi się zdać relację z przebiegu lektury. Historia musiała wkraść się do narracji, która obejmuje swym zasięgiem trzydzieści burzliwych lat (od 1938 do 1968 roku). Miejsce akcji skoncentrowanej wokół raz po raz zmieniającej przynależność państwową miejscowości Levice (dziś na Słowacji) to kolejny element powieści prowokujący refleksję na temat biegu dziejów. Na tym tle toczą się losy czworga bohaterów, trójki odwiecznych przyjaciół – Gabriela, Jana (Honzy) i Petra oraz adorowanej przez nich Márii. W życiu każdego z nich troska o odwieczne ludzkie sprawy ściera się z niemożliwym do skontrolowania wpływem biegu dziejów, a mówiąc mniej patetycznie – z zależnością od stale zmieniających się warunków politycznych, społecznych i ekonomicznych. Można powiedzieć, że ich biografie to życiorysy typowe dla ludzi tamtych czasów. Rankov niejako od środka, w zupełnie naturalny sposób ukazuje przebieg wojny widzianej z perspektywy lokalnej, wielonarodowej społeczności, proces budowania socjalizmu, działanie propagandy i znaczenie, jakie te wszystkie wydarzenia mogły mieć w życiu jednostek. Fot. Materiały prasowe

Co ważne, jednostki tracą indywidualne rysy. Chodzi nie tyle o stopienie się z tłumem, co zatarcie cech nadających postaciom wyrazistość. Podobnie rzecz ma się z pewnymi wydarzeniami, mającymi początkowo stanowić o odrębności bohaterów. Najlepszy przykład stanowią zawody pływackie rytualnie planowane na pierwszego września. Owszem, jest to data, która do końca powieści zachowuje symboliczne znaczenie, jednak jej doniosłość ulega rozmyciu. Tracą zatem sens wszelkie próby racjonalnego uporządkowania zarówno historii, jak i jednostkowego życia. W tym punkcie historia zderza się z literaturą. Bieg dziejów stanowi wyzwanie dla pisarza, który próbuje stworzyć spójną, a zarazem estetyczną narrację o wydarzeniach. Rankov obserwuje owe pisarskie wysiłki z zewnątrz, wskazując zarazem (jak powiedzieliby przedstawiciele historyzmu spod znaku Haydena White’a) na literackość historii z jednej strony i na historyczność literatury – z drugiej. W zzpowieści przecięcia obu modalności ujawniają się najwyraźniej w dwóch zabiegach. Jednym z nich są surrealistyczne anegdoty z udziałem postaci historycznych – wplecione w opowieść, podważają jej na pozór realistyczny charakter (np. fragmenty o wizycie regenta Horthy’ego w Levicach). Drugi chwyt dotyczy momentów fabuły, w których losy jednego z bohaterów ocierają się bardzo blisko o wydarzenia utrwalone w historii (np. przejazd Jana przez Węgry w październiku 1956 roku). Widzimy zatem stale niedokończone i pozbawione konkluzji próby zinterpretowania historii.

W powieści jest coś jeszcze, o czym muszę wspomnieć, a mianowicie – zamykający utwór kobiecy głos. Dwadzieścia dziewięć lat opisanych zostało w trzecioosobowej, ale uprzywilejowującej perspektywę męskich bohaterów, narracji. Narracji, jak już wspomniałam, rwącej się i błądzącej bez celu. O sześćdziesiątym ósmym roku opowiada jednak Mária, do tej pory będąca jedynie obiektem rywalizacji trzech przyjaciół. Odwołując się do feministycznych strategii lektury, twierdzę, że fragment ten stanowi rozwiązanie rozpisanej na kartach powieści zagadki. Na pytanie, jak opanować żywioł historii, Mária odpowiada rezygnacją. Zamiast wprowadzającej ład narracji bohaterka proponuje prywatną perspektywę jednostki. Zauważmy, że tylko jej wypowiedź została podana w pierwszej osobie. Czy zabieg ten uprzywilejowuje ów punkt widzenia? Odpowiedź muszę pozostawić czytelniczkom i czytelnikom. Od siebie dodam tylko, że wobec różnorodności zgromadzonych w utworze wątków przyjęłam, idąc za głosem logocentrycznej potrzeby porządku, dążącą do spójności ramę interpretacyjną. Ramie tej powieść jednak stale się wymyka. Być może zatem powinnam pójść za wskazówkami Márii. Na pewno zaś powinnam uważnie słuchać głosu narracji. To jedyna wskazówka.


Tytuł Woroszyłowgrad Autor Serhij Żadan Wydawnictwo Czarne Rok 2013

Recenzuje Karol Moździoch

Nieodmienne stany świadomości

P

roza Serhija Żadana i czytelnik są trochę jak dwa magnesy – najpierw się odpychają i dopiero po paru przeczytanych książkach ich odpowiednie ułożenie sprawia, że zaczną się przyciągać. Literaturę tę najpierw trzeba znienawidzić, by na koniec ją pokochać. Wynika to z tego, że prozatorskie zalążki ukraińskiego artysty były po prostu ohydne, jednak z każdą następną produkcją przebieg krzywej na wykresie ukazującym jego talent pnie się coraz wyżej i wyżej. Kto zacznie od Big Maca, ten załamie ręce i odłoży zbiór cicho na półkę. Jednak, gdyby zacząć od najnowszej powieści – Woroszyłowgradu – znajomi zaczną w końcu nas unikać, zniechęceni uporczywym zachwytem nad pisarzem. Woroszyłowgrad, miasto położone w Donieckim Zagłębiu Węglowym, czyli tak zwanym Donbasie, tak naprawdę nie istnieje. Natomiast wciąż istnieją jego mieszkańcy. Nazwa, nadana ku czci radzieckiemu oficerowi Klimentowi Woroszyłowowi, obowiązywała w latach 1935–1958 oraz 1969–1990, przy czym prawdziwa brzmi Ługańsk. Zaznaczony w tytule kłopot z tożsamością polega na tym, że Ukrainie zawsze ktoś mówił, jaka ma być – tak jak rodzice i nauczyciele formują pożądane postawy u dzieci, tak dawniej jej mieszkańcom próbowała pewne rzeczy wpoić Rzeczpospolita, Rosja w swych wielu odcieniach, a nawet Tatarzy Krymscy. Żadan, korzystając ze swojej międzynarodowej rozpoznawalności, stara się pokazać nam – obcym, ale przede wszystkim swoim rodakom, że mimo trudnej historii nadal pozostali sobą, zachowując unikalną „kozacką” duszę.

Herman, właściciel stacji benzynowej, którą musiał się niespodziewanie zająć po ucieczce brata Jurija do Amsterdamu, jest postacią najmniej niezadowoloną z sytuacji swojego narodu. Skąd ten optymizm? W przeciwieństwie do poprzednich książek tym razem znaleziony jest nie w Europie Zachodniej, ale w podążaniu do absolutnej niezależności, więc archetypie zawartym w podświadomości Ukraińców i Ukrainek. Wydaje się, że bohater dociera do niego poprzez halucynacje wywołane tabletkami nasennymi Koczy, które sprawiają, że rzeczywistość przenika do ukrytego świata, w którym ogląda dzieje Ukrainy w miniaturze. Pigułki jednak nie powodują majaków i Hera widzi swój kraj po prostu takim, jakim jest, czyli „zwyczajnie” niezwykłym. Rozmawiając z Olgą, wspomina nauki w młodzieżowej organizacji pionierów, kształtującej niegdyś komunistyczną młodzież, zaznaczając, że sami nigdy nie stracili własnej tożsamości („I wtedy okazuje się, że możesz się obejść zupełnie bez tych wszystkich wymyślonych rzeczy i że nie ma żadnych zasad. I w ogóle żadnej z tych rzeczy, które ci pokazują, nie ma (…) Ja jestem. A Woroszyłowgradu nie ma. I z tym trzeba się liczyć.”, s. 159). Panowanie ideologii przeminęło, jej pozostałości są jednak wciąż w ludziach. Komunizm do niektórych naprawdę potrafił przemówić, pozostawiając po sobie dzisiaj jedynie metody, które są mrocznym wynaturzeniem. Gangsterzy, nękający Hermana i krąg stacji benzynowej, są spadkiem po niedawnym totalitaryzmie, któremu ponownie bohaterzy stawiają czoło i ostatecznie nie dają się

zastraszyć. Odrzucenie obcych wzorów ma charakter manifestu – otóż według autora nikt nie ma prawa więcej narzucać jego społeczeństwu ideałów i jest świadom, że wraz z końcem „zniewolonego umysłu” pojawia się potrójne pytanie niczym z obrazu Gauguina: Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy? I na to idealnie odpowiada właśnie tą powieścią. Teraźniejszość ukazana jest niemal hiperrealistycznie. Sprytne dołączenie groteski ułatwia jej odbiór, a gotycka fantazja i mnóstwo fabularnych drobiazgów dodają powieści charakterystycznego wschodniego ciepła i kreują jej unikalny świat. Po raz kolejny pojawiają się wódka, złoto, stare Wołgi i przygodny seks – stałe elementy w repertuarze artysty. Taka poetyka często odrzuca, ale jest to tylko tworzywo do budowania formy pilnie pracującej na rzecz przemyśleń zawartych w tej książce, a zrozumienie, że jest ona o Ukraińcach dla Ukraińców jest niezbędne do ogarnięcia jej fabuły, która bez tego migocze i szybko traci kontury. Poboczne fabularne wątki nierzadko sprawiają wrażenie, że są one tylko abstrakcyjnymi anegdotami, wodzącymi w ślepe zaułki. Nasycone są jednak symbolami i alegoriami, przez co zawierają w sobie bogaty zestaw budzący w narodzie szacunek dla swojej odrębności. Każdy bohater, mimo że często ma coś na sumieniu, jest wcieleniem pewnej cechy, która jest w mniemaniu Żadana esencją ukraińskości. Nieważna bowiem w tym momencie jest jego „szacherka”, na którą musimy przymknąć oko, ale upragniona wolność osobista.

49


Tytuł Sugar Man Reżyseria Malik Bendjelloul Dystrybutor Gutek Film Rok 2012

Recenzuje Dominik Kamiński

Afrykański mit

S

ixto Rodriguez to rockowo-folkowy muzyk z Detroit. Gdy na początku lat 70. nagrywał pierwszy album, jego współpracownicy wierzyli, że mają do czynienia z artystą, który wkrótce przyćmi największe muzyczne sławy tego okresu. Byli pewni, że ten utalentowany twórca osiągnie ogromny sukces. I mieli rację, choć przez prawie 30 lat Rodriguez nie miał o tym pojęcia. W 50-milionowym RPA cieszył się większą popularnością niż Elvis Presley, lecz w Stanach Zjednoczonych prawie nikt nie wiedział, kim jest. W Południowej Afryce jego płyty sprzedano w milionach egzemplarzy, w USA – tylko 6 sztuk. Wśród afrykańskiej społeczności posiadał status legendarnej gwiazdy, uchodząc jednocześnie za symbol walki z apartheidem, natomiast w swoim rodzinnym mieście znany był przede wszystkim jako robotnik pracujący przy rozbiórce domów. Dwa różne życia, jeden człowiek – Sixto Rodriguez, którego historię w filmie dokumentalnym Sugar Man opowiedział Malik Bendjelloul. Dokument zaczyna się od pogłosek o tajemniczej i samobójczej śmierci Rodrigueza, czym od pierwszych chwil buduje napięcie niczym rasowy thriller. Zaintrygowany widz prędko daje się wciągnąć w filmowe śledztwo mające wyjaśnić, co tak naprawdę się wydarzyło. Wkrótce sam zaczyna zadawać pytania: dlaczego po wydaniu dwóch płyt ten szalenie popularny w RPA muzyk zapada się pod ziemię? Jak to możliwe, że nikt nie jest w stanie udzielić na jego temat żadnych informacji? I najważniejsze: kim, do licha, właściwie jest Rodriguez? Fot. Materiały prasowe

Z początku wizerunek latynoskiego artysty budowany jest na bazie dwóch elementów: skąpych wypowiedzi osób, które się z nim zetknęły oraz jego muzyki – wszak przez długi czas reżyser pozwala przemawiać Rodriguezowi wyłącznie poprzez jego twórczość. Biegłość i wyczucie, z jakimi Malik Bendjelloul selekcjonuje materiał dowodowy przedstawiają muzyka w tak nikłym świetle, w jakim przez wiele lat postrzegała go afrykańska społeczność. W ten sposób z czasem w wyobraźni widza układa się obraz twórcy o wielkiej sile oddziaływania i charyzmie – powstaje nieprawdopodobny mit zbudowany na fundamencie niejasności, pogłosek i emocjonalnej subtelności, jaką niesie ze sobą jego muzyka. Ale ta wydmuszka fantazyjnie polepiona z kawałków ludzkich marzeń nie ma szans w starciu z autentycznym wizerunkiem artysty. Gdy na ekranie w końcu pojawia się Sixto Rodriguez jako 70-letni cichy i pokorny pracownik budowlany, u widza budzi się posępne poczucie niesprawiedliwości. Dochodzi do wewnętrznego konfliktu między mitycznym wizerunkiem artysty stworzonym na podstawie dotychczasowych sugestii reżysera a rzeczywistością. Jednak z każdą kolejną minutą spędzoną w towarzystwie Rodrigueza to uczucie maleje, aż kurczy się do rozmiarów ziarenka, które ostatecznie zrodzi w umyśle widza myśl, że wszystko jest w porządku, że nie trzeba bohatera żałować, należy go podziwiać i warto mu zazdrościć. Wielką zaletą filmu jest jego emocjonalność, dzięki czemu wykracza on poza granicę dokumentu. Tutaj suchy fakt ściera się

z niedopowiedzeniem, a do widza trafia coś więcej niż pakiet beznamiętnych danych. Malikowi Bendjelloul nie zależy bowiem na skrupulatnym obrazowaniu danego wycinka rzeczywistości, nie skupia się na szczegółach i, co ważniejsze, nie segreguje materiałów tak, by za wszelką cenę potwierdzić jakąkolwiek tezę. Autorowi chodzi o przedstawienie nieprawdopodobnej historii i jej bohatera, a dokument – jako środek narracyjny – ma przypominać widzom, iż wszystko wydarzyło się naprawdę, co tylko potęguje siłę opowieści. Ballada o rockowym muzyku, który odniósł gigantyczny sukces, choć nie był tego świadom przez blisko trzy dekady, to świetny materiał na film. Malik Bendjelloul dobrze wie, że w każdej historii najważniejszy jest człowiek. Tutaj jest nim Sixto Rodriguez. Przeciętny mieszkaniec Detroit, który nauczył się żyć tak, jakby każdego dnia grał niezapomniany koncert – mimo że kameralny, to za każdym razem jedyny w swoim rodzaju.


Tytuł Och, życie Reżyseria Greg Berlanti Dystrybutor Warner Bros Entertainment Rok 2010

Recenzuje Joanna Wojtas

Och, życie i jego miejsce w świecie popkultury

H

olly prowadzi niewielką cukiernię i szuka mężczyzny idealnego. Messer jest kobieciarzem i niezbyt wierzy w prawdziwą miłość. Pomimo tego, że nie znoszą siebie nawzajem, zostają rodzicami chrzestnymi rocznej córki zaprzyjaźnionego małżeństwa. Kiedy w wyniku tragicznego wypadku Alison i Peter giną, osieracając dziecko, Holly staje przed trydnym wyborem – albo zaopiekuje się roczną Sophie, albo zrobi to opieka społeczna. Messer, jako ojciec chrzestny czuje się w obowiązku pomóc w wychowywaniu dziecka przyjaciela, więc wrogo nastawiona do siebie para wraz z dzieckiem zamieszkuje w domu zmarłych rodziców dziewczynki. Komedia Och, życie w reżyserii Grega Berlantiego jest typowym przykładem filmu kierowanego do mas, gdzie wszystko jest prostsze niż w rzeczywistości, decyzje podejmuje się łatwiej i wszystko kończy się dobrze. Film propaguje uznane i cenione w społeczeństwie zachowania i wartości – Holly, mimo ustatkowanego życia, w którym niczego jej nie brakuje, poświęca się dla dziecka (które ponadto nie jest z nią spokrewnione) i dla niego zamieszkuje w obcym domu z praktycznie nieznanym mężczyzną, którego w dodatku nie znosi. Messer uczy się odpowiedzialności i poświęca czas dziecku, oddaje też (w nagłym przebłysku dobroci) wszystkie oszczędności na remont cukierni współlokatorki. Akcja filmu toczy się oczywiście nierzeczywistym torem – pomimo drobnych nieporozumień i kłopotów (które swoją drogą są pokazane w komiczny sposób i prędzej

czy później rozwiązywane na korzyść bohaterów) nowo upieczeni rodzice przyzwyczajają się do siebie, w pewnym momencie zaprzyjaźniają, a w finale zostają oczywiście najbardziej kochającą się parą. Każdy widz w filmie znajdzie coś, czego nie ma na co dzień: sąsiadów, którzy są przemili i służą swoją pomocą w trudnych chwilach, lekarza, na którego nie trzeba godzinami czekać w przychodni czy uprzejmą opiekunkę, która zaopiekuje się dzieckiem, kiedy tego potrzeba i w dodatku nie chce za to pieniędzy. Oglądający mogą zobaczyć na szklanym ekranie sytuacje, które chcieliby, aby działy się naprawdę – oglądając ten bądź co bądź typowy film, mają wrażenie, że poniekąd uczestniczą w idealnych doświadczeniach głównych bohaterów i wraz z nimi podejmują decyzje idealne w skutkach. Wrażenie to może potęgować prosta i niezbyt skomplikowana fabuła, jasny przekaz oraz naturalne i łatwe wypowiedzi bohaterów. Na filmie Och życie nie trzeba myśleć – produkcja jest opowiedzianą przeciętnie historią, w której jednak aktorzy tworzą sympatyczną atmosferę, co sprawia, że film ogląda się lekko, a po seansie nie trzeba się głowić, co reżyser tak naprawdę chciał przekazać widzowi albo co trzeba zrobić, aby uratować świat przed zagładą. Podsumowując, produkcja Och, życie doskonale wpisuje się w schemat typowej komedii romantycznej, stając się jednocześnie filmem kierowanym do szerokiej publiczności. Nie znaczy to jednak, że ów film należy traktować wyłącznie jako rozrywkę dla nastolatek – dzięki trafnie dobranej ob-

sadzie (w głównych rolach Katherine Heigl oraz Josh Duhamel) i przezabawnym dialogom komedię naprawdę dobrze się ogląda. Mimo tego, że los czekający bohaterów jest dość przewidywalny i z góry wiadomo, że cała historia dobrze się skończy, w filmie odnajdziemy sceny, które szczerze nas wzruszą, a z innych będziemy śmiać się do rozpuku. Z czystym sumieniem film można polecić osobom, które chcą nieco odpocząć od codziennych obowiązków oraz poleniuchować przed telewizorem i oczywiście tym, którzy potrzebują dużej dawki śmiechu.

51


Tytuł W mrocznym mrocznym domu Autor Neil LaBute Reżyseria Grażyna Kania Rok 2012

Recenzuje Marta Szczepaniak

Mroki dzieciństwa

W

mrocznym mrocznym domu to opowieść o dwóch braciach i przemilczanych przez lata doświadczeniach z dzieciństwa. Młodszy z nich, Drew (Marcin Przybylski) jest tym, któremu się udało – osiągnął sukces zawodowy, ma rodzinę i pieniądze. Starszy, Terry (Grzegorz Małecki), wprost przeciwnie – jest samotnikiem pracującym nocami jako ochroniarz. Akcja rozpoczyna się od spotkania braci w szpitalu psychiatrycznym, do którego trafia na obserwację Drew po tym, jak pod wpływem narkotyków spowodował wypadek samochodowy. Terry przyjeżdża do niego, żeby potwierdzić opowieść o sąsiedzie pedofilu. W pierwszej od lat szczerej rozmowie starszy brat dowiaduje się, że nie tylko on padł ofiarą molestowania. Na scenie Studio Teatru Narodowego scenografia składa się jedynie z dwóch elementów – ściany z bluszczu i podłogi wysypanej pomalowanymi na szaro pestkami wiśni. Na początku ściana znajduje się tuż przed widownią, a widzów pierwszego rzędu dzieli zaledwie metr, może dwa od aktorów. W kolejnych częściach ściana się przesuwa, poszerzając w ten sposób pole gry, a także perspektywę patrzenia na relacje między bohaterami i problemy, z którymi się zmagają. Szeleszczące i pękające pod stopami aktorów pestki są dopełnieniem muzyki w spektaklu. To chrzęszczenie intensyfikuje ruchy aktorów, wydobywa osadzone w nich napięcie. W pierwszej części poznajemy obu braci, możemy z bliska zobaczyć jak bardzo się od siebie różnią. Drew cały czas mówi, jest rozeFot. Materiały prasowe

mocjonowany, wyrzuca z siebie wspomnienia. Terry stara się być o wiele bardziej powściągliwy, uważnie dobiera słowa, próbuje trzymać emocje na wodzy. Ból wynikający z faktu, że jednak nie udało mu się ochronić brata przed sąsiadem miesza się z nagromadzonym przez lata żalem w stosunku do niego, co prowadzi do wybuchów agresji. Pod wpływem wydarzeń w szpitalu Terry postanawia odnaleźć sprawcę tragedii z dzieciństwa. Zamiast niego spotyka jego córkę – Jennifer. Początkowo niewinna rozmowa z nastolatką przeradza się we flirt podszyty niejasnymi, a przez to wzbudzającymi podejrzenia, intencjami. Jennifer jest jednocześnie niewinną i zmysłową dziewczyną, znudzoną pracą w firmie ojca, szukającą ekscytacji i odmiany. Flirt z dojrzałym mężczyzną bawi ją i przeraża zarazem. Milena Suszyńska stworzyła postać nieobliczalną i zabawną, dzięki czemu widz na chwilę może odetchnąć, uśmiechnąć się przed kolejną konfrontacją braci. W trzeciej scenie akcja rozgrywa się podczas przyjęcia z okazji uniewinnienia Drew. Wydaje się, że wszystko już zostało powiedziane i bracia mogą rozstać się w zgodzie. Przedłużająca się rozmowa przynosi nieoczekiwany obrót zdarzeń, a wszystko co do tej pory widzowie uznali za pewnik nagle przestaje mieć jakikolwiek sens. Z przerażeniem odkrywamy, że nie molestowanie seksualne było najmroczniejszym wydarzeniem w życiu Terry’ego, tylko znęcanie się ojca nad nim i nieme przyzwolenie na to matki i brata. Sytuacja rodzinna okazała się mieć potworne konsekwencje dla mężczyzny, zwłaszcza w kwestii pojmowania miłości.

Mistrzowsko poprowadzony duet Przybylski–Małecki został zbudowany na zasadzie opozycji postaw i zachowań. Drew w swojej ekspresji umiejętnie manipuluje wspomnieniami i odczuciami, przez co trudno się zorientować, kiedy jeszcze mówi prawdę, a kiedy już kłamie. Jednak to zamknięta postawa Terry’ego przyciąga uwagę i zmusza widzów do dokładnej obserwacji mężczyzny. Grzegorz Małecki bez wątpienia stworzył kreację wybitną, nadając swojej postaci charakterystyczne ruchy, mimikę, głos i tiki. Każde najdrobniejsze drgnięcie w jego ciele nie jest przypadkowe – odpowiada temu, co dzieje się w jego głowie. Grażyna Kania wyreżyserowała zaskakujący i poruszający spektakl. Nie znajdziemy tu oczywistej historii, gdzie od początku wiadomo kto jest katem, a kto ofiarą. To studium człowieka walczącego ze złamanym życiem, z losem, który zgotowali mu najbliżsi.


Tytuł Exile Wykonawca Hurts Wytwórnia Major Label/RCA Rok 2013

Recenzuje Wojciech Szczerek

Happiness in the Exile

O

d amatorskich poczynań do międzynarodowego sukcesu: zespół Hurts w niespełna kilka miesięcy powędrował na szczyty list przebojów dzięki swojej debiutanckiej płycie Happiness firmowanej singlem Wonderful Life. Dość powiedzieć, że wykonawcy zupełnie nikomu nie znani wydali singiel, który uplasował się w pierwszej dziesiątce w ośmiu krajach (w Polsce, jako jedynej, na miejscu pierwszym) oraz album, który tego samego dokonał w jedenastu krajach (w tym w rodzimej Wielkiej Brytanii). Wszystko to zaczęło się trzy lata temu, a grupa dość skutecznie odcinała kupony od sukcesu swojego debiutu. Ale nawet najbardziej zagorzali fani zaczęli się powoli niecierpliwić. Bo przecież ile można zagrać koncertów opartych na materiale z jednej płyty? Duet w końcu wziął byka za rogi i w ciągu zeszłego roku nagrał album zatytułowany Exile. Jak się okazało jest on podobny do poprzedniego, ale też bardzo od niego odmienny. Przede wszystkim należy stwierdzić, że zespół jest wierny swojemu stylowi i tak zapewne pozostanie. Misja tworzenia nieco mrocznego i melancholijnego synthpopu była chyba głównym motorem zarówno powstania, jak i sukcesu grupy. Tak więc trudno zakładać, że chłopaki pewnego dnia się rozpogodzą i zaczną konkurować z One Direction. Mimo to nowa płyta jest miejscami pogodniejsza od poprzedniczki. Jest też o wiele więcej inspiracji zespołem Depeche Mode, którą przypisywano Hurts wcześniej, ale do tej pory chyba tak naprawdę na wyrost. Ale do rzeczy!

Płytę otwiera dynamiczny utwór tytułowy, inspirowany Depeche Mode (gitara we wstępie oraz break instrumentalny), co nie przeszkadza piosence posiadać nieco synth­ popowego polotu. Z podobnym bagażem inspiracji, choć w zupełnie innym nastroju, brzmi Miracle, pierwszy singiel z płyty. Jest to piosenka chwytliwa, choć jak na razie niespecjalnie doceniona, być może z powodu tekstu, którego umiarkowany optymizm, żeby nie powiedzieć rozpaczliwe wołanie o pomoc, nie każdemu pasuje na hit. Dla tych, którzy Hurts kojarzyli głównie jako duet nawiązujący do lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a konkretnie muzyki elektronicznej, zaskoczeniem okaże się Sandman, z hip-hopowym beatem, zsamplowanymi z gwizdami i sekcją dętą typową dla muzyki dziś już coraz rzadziej nazywanej „czarną”. Są to jednak znowu stylizacje, bo nie tylko sporo jest tu elektroniki, ale też hip-hopu w warstwie podkładu muzycznego. Na szczęście Theo nie pokusił się o rapowanie. Kolejną nowością jest dyskotekowe, „baunsujące” groźnym beatem i basem Only You. Prawdziwą bombą okazuje się The Road, potencjalnie kolejny singiel z płyty. To nim Hurts postanowiło przedpremierowo wypromować płytę w internecie i ukazać swoją ostrzejszą odsłonę, wywołując spore zainteresowanie. Warto zwrócić uwagę, że tekst piosenki znów jest mało popowy, bo opowiada o wypadku samochodowym, zaś nakręcony do niej teledysk zasługuje na słowa uznania. Ostrzejszego brzmienia, choć tym razem bardziej gitarowego, nie zabrakło też

w Cupid (znów powraca Depeche Mode, tym razem w wokalach). Oprócz dynamicznych kawałków, które dominują na albumie jest kilka spokojniejszych. Płyta w swojej drugiej połowie przeskakuje na lżejszy nastrój. Przyzwoicie wypadają The Crow oraz The Rope, zaś całość zamyka początkowo kołysankowe, a potem monumentalne Help. Płyta jest udaną produkcją – została przemyślana i jest spójna z tym, co zespół przedstawił do tej pory. Niestety, jest to też jej spora wada, bo krążek jest podobny do poprzedniego w wielu aspektach – dominuje na nim w zasadzie ten sam nastrój, pomimo wielu różnic muzycznych. Zapewne tak miało być, ale chyba bardziej w mniemaniu artystów niż ich fanów. Płytę zatem lubić można na tyle, na ile lubiło się (bądź nie) Happiness. Pytanie tylko, czy jest to jedynie dopełnienie Happiness, czy subtelne oznajmienie światu, że taką muzykę Hurts będą niezmiennie grać już zawsze. Pomimo tych mankamentów, na Exile zespół wykonał kawał dobrej roboty, może nie porażającej świeżością, ale dostarczającej sporej dawki emocji i nadal adekwatnej do muzycznej rzeczywistości.

53


Tytuł Shrine of New Generation Slaves Wykonawca Riverside Wytwórnia Mystic Production, Century Media/Inside Out Rok 2013

Recenzuje Aleksander Jastrzębski

Inny bieg rzeki

N

a najnowszy krążek progresywnego zespołu Riverside przyszło czekać cztery długie lata, choć gorycz oczekiwania osłodził w 2011 r. minialbum Memories in My Head. Mimo to dotychczasowy dwuletni interwał wydawniczy został zakłócony. Muzycy zapowiadali w wywiadach, że dźwięki z ich piątej płyty zabiorą słuchaczy w nieco inne rejony stylistyczne. Jak zapowiedzi zniosły konfrontację z rzeczywistością? Całkiem dobrze. Zapowiadane różnice faktycznie są słyszalne. Jeśli jednak ktoś oczekiwał rewolucji na miarę rzucenia się w nurt tradycyjnej muzyki kenijskiej – z tekstami poetów koreańskich i akompaniamentem instrumentów barokowych – na pewno się rozczaruje. To wciąż stary dobry Riverside, chociaż mniej agresywny i metalowy w porównaniu z poprzednią płytą Anno Domini High Definition. Słychać to choćby w partiach gitary, przypominających raczej starsze wydawnictwa zespołu. Na Shrine of New Generation Slaves uświadczymy więcej akcentów rockowych. Sami muzycy nie ukrywają zresztą inspiracji muzyką lat 70. Słuchaczom najwyraźniej to nie przeszkadza, bowiem po dwóch tygodniach sprzedaży krążek zdobył status złotej płyty. Jak w przypadku poprzednich płyt warszawskiego kwartetu, tak i tym razem nie zabrakło pewnych smaczków. Liczba liter w tytule odzwierciedla numer albumu. Ponadto pierwsze litery układają się w słowo „SoNGS”, co z kolei muzycy tłumaczą naturalną chęcią nagrania płyty z piosenkami, ale ambitniejszymi. Wygląda na to, że się udało. Fot. Materiały prasowe

Zresztą członkowie zespołu na przestrzeni lat zdążyli przyzwyczaić słuchaczy do tego, że poniżej pewnego poziomu nie schodzą. W porównaniu z poprzednim krążkiem Shrine of New Generation Slaves jest bardziej melodyjny i spokojniejszy. W żadnym wypadku nie można jednak powiedzieć, że jest płytą nudną. Bogate i przemyślane aranżacje zachęcają do następnych odtworzeń, pozwalających odkryć kolejne, czasem bardzo subtelne detale, których na płycie nie brakuje. Od strony produkcyjnej również nie można wydawnictwu niczego zarzucić, co jest zasługą pracy warszawskiego studia Serakos, dzięki któremu wspomniane wcześniej detale możemy w ogóle usłyszeć. Na krążku przeważają utwory spokojne (We Got Used to Us), momentami wręcz hipnotyczne, ale znalazło się też miejsce dla energicznych hardrockowych riffów (Celebrity Touch), budzących skojarzenia z Deep Purple. Nie zabrakło również utworów zawierających w sobie obie te cechy, jak chociażby kompozycja tytułowa czy ponad dwunastominutowy Escalator Shrine. Feel Like Falling odbiega brzmieniowo od reszty utworów, co dowodzi, że i w tej sferze nie brakuje różnorodności. Na szczególną pochwałę w tym względzie zasługuje klawiszowiec – Michał Łapaj, zwłaszcza za wiecznie młode organy Hammonda. Bardzo miłym dla ucha zaskoczeniem jest też solówka saksofonu sopranowego autorstwa Marcina Odyńca, który pojawił się gościnnie w utworze Deprived (Irretrievably Lost Imagination), nadając jego końcówce jazzowy posmak. Natomiast nie wszystkim może przypaść do gustu efekt nakładany na wokal, m.in. w utworze tytułowym.

Nie mam takich obaw względem sfery tekstowej, która na SoNGS jest równie ważna jak muzyka i doskonale z nią współgra. Mariusz Duda – basista, wokalista i autor tekstów – tym razem porusza tematykę frustracji wywołanej współczesnym modelem życia, niwelującym granicę między światem prywatnym i zawodowym. W ogólnym rozrachunku teksty do optymistycznych nie należą. Wyjątek stanowi ostatni, trwający niewiele ponad półtorej minuty utwór Coda, rozjaśniający nieco mroki pesymizmu słowami: „When the night returns/I won’t collapse/I’m set to rise”. Idealnym dopełnieniem warstwy ideologicznej jest niezwykle klimatyczna okładka autorstwa Travisa Smith`a, który m.in. projektował szatę graficzną płyt zespołów Opeth czy Anathema. Warto wspomnieć, że album dostępny jest również w wersji rozszerzonej, oferującej dwa dodatkowe, ponad dziesięciominutowe utwory instrumentalne. Bazują one na elementach kompozycji z edycji podstawowej, wokół których muzycy zbudowali ambientowy klimat. Shrine of New Generation Slaves to osiem klimatycznych, zróżnicowanych i godnych polecenia piosenek, tworzących spójną całość. Aby w pełni cieszyć się ich bogactwem, należy całkowicie skupić się na muzyce i pozwolić ponieść się spokojnemu nurtowi przepełnionych emocjami dźwięków. Cieszy też fakt, że zespół dotrzymał słowa co do zapowiedzianych zmian stylistycznych, potwierdzając tym samym myśl Heraklita z Efezu o niemożności dwukrotnego wejścia do tej samej rzeki.


Tytuł GRRR! Wykonawca The Rolling Stones Wytwórnia ABKCO, Universal Music Group Rok 2012

Recenzuje Karolina Waligóra

Pół wieku rock and rolla

G

dy zbliżała się pięćdziesiąta rocznica powstania zespołu The Rolling Stones, cały świat przeczuwał, że nie będą to zwykłe urodziny. Plotki o tym, jakoby legendarna kapela miała wyruszyć w wielką trasę koncertową rozeszły się z szybkością błyskawicy, a wierni fani tylko przytupywali ze zniecierpliwieniem. Rzeczywistość jednak okazała się piękniejsza od marzeń, bo oto The Rolling Stones ogłosili, że nie tylko wyjadą w obiecaną trasę koncertową, ale także wydadzą nowy album. Pół wieku na estradzie zobowiązuje. Stonesi nie zawiedli swoich fanów i 12 listopada światu ukazała się składanka GRRR! – prawdopodobnie ostatni wspólny projekt The Rolling Stones. Stonesi nie byliby jednak Stonesami, gdyby nie działali z charakterystycznym dla siebie rozmachem. GRRR! wydano w aż pięciu edycjach – czterdzieści utworów, trzy razy po pięćdziesiąt utworów (w tym płyta winylowa), a także album osiemdziesięcio-utworowy. To jednak krążek pięćdziesięcio-utworowy ma w sobie pewną symbolikę. Pięćdziesiąt piosenek obrazuje pięćdziesiąt długich lat istnienia zespołu na światowej scenie muzycznej. Ciekawe jest więc słuchanie albumu właśnie pod kątem pewnej historyczności i symboliki każdego z utworów. Pierwszy z trzech krążków pięćdziesięcio-utworowego albumu przenosi nas do szalonych lat sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii, gdzie rewolucja obyczajowa kazała skracać dziewczynom spódniczki, a rodzicom ze wstydu zakrywać oczy. Stonesi byli w swo-

im żywiole, stylem życia całkowicie spójni z muzyką, którą tworzyli. Come On, The Last Time czy It’s All Over Now doskonale ilustrują epokę, w której powstały. Zwłaszcza Come On, które brzmi jak hymn muzyki tamtej dekady, z jedynym w swoim rodzaju brzmieniem harmonijki Briana Jonesa. Na GRRR! nie brakuje też uwielbianego przez chłopaków bluesa w Little Red Rooster, brzmiącego, jakby był wygrywany w zakurzonym barze przy butelce whisky. Nie można również nie wspomnieć o absolutnych hitach, takich jak (I can’t get no) Satisfaction, Under My Thumb i Paint It Black, które, z biegiem czasu, swym charakterem niemal całkowicie zespoiły się ze swoimi wykonawcami. Kawałki The Rolling Stones z lat siedemdziesiątych stanowiły klasę samą w sobie. Tak też przedstawia się druga płyta GRRR!. Naszpikowana tak bezcennymi utworami, jak Jumpin’ Jack Flash, Gimme Shelter, Brown Sugar, Sympathy For The Devil… Po raz kolejny Stonesi udowadniają, że tworzenie muzyki to coś, co potrafią robić najlepiej. Na drugiej płycie GRRR! The Rolling Stones wracają do lat swojej świetności i utworów, które przyniosły im dużą sławę. Z jednej strony są to więc kawałki, które łączą zespół pod względem stylu, bo jest to styl różnorodny, ale niezmiennie spójny – to rock and roll w czystej postaci. Z drugiej strony pewniejsza pozycja na rynku muzycznym daje Stonesom możliwość stosowania większego rozmachu w eksperymentowaniu i ciągłej zabawie ze słuchaczami. Drugi krążek jubileuszowego albumu udowadnia, że mimo stałej marki The Rolling Stones ciągle potrafią czymś zaskoczyć.

Niespodzianką okazała się ostatnia płyta albumu, bo znajdują się na niej dwie zupełnie nowe produkcje zespołu, nagrane na kilka miesięcy przed wydaniem płyty. Utwory, dzięki którym The Rolling Stones udowodnili, że ich muzyka nie straciła koloru po 50 latach pracy. Jednym małym zgrzytem jest tylko fakt, że refren z One More Shot jest żywcem ściągnięty z All Night Long AC/DC. Pomijając to małe niedociągnięcie, One More Shot broni się tradycyjnym podejściem do gatunku, ciekawą linią gitarową i bardzo optymistycznym, pełnym nadziei posmakiem, jaki zostaje na długo po wysłuchaniu piosenki. Jeśli chodzi o drugi z całkowicie nowych utworów Stonesów, czyli Doom and Gloom, to nie ma wątpliwości, że jest to kawałek absolutnie genialny od początku do końca. Jak pomost łączący rok 1962 z 2012 – i o to chodziło! Singiel jest najlepszym dowodem na to, że prawdziwy rock and roll nigdy się nie starzeje. Dowodzi też, że nie starzeją się sami Stonesi, mimo nieubłagalnie płynącego czasu. Trzypłytowa wersja albumu prowadzi nas przez całą historię Stonesów, pokazując nie tylko ich wzloty i sukcesy, ale także upadki i porażki. Stonesi odważnie i z podniesionym czołem prezentują swój dorobek, a do tego dorzucają jeszcze swoje trzy grosze w postaci dwóch nowych (i genialnych!) utworów. Ale czy w takim razie mamy traktować GRRR! jak piękne pożegnanie The Rolling Stones ze sceną muzyczną? Miejmy nadzieję, że nie, bo bez nich zwyczajnie byłoby nudno. A znając nieobliczalność Stonesów jestem w stanie śmiało przepowiedzieć, że jeszcze czeka nas ten „One more shot”.

55


Eseje

Prawdziwe kłamstwa — umysł i literatura w Korei Północnej, cz. I Karol Moździoch

G

dyby nie istniały media, nie istniałaby także taka obawa co do Korei Północnej i nie byłoby również takiej fascynacji jej izolacją. Orient przecież już tak teraz nie zadziwia mieszkańców Okcydentu jak dawniej. Czy w północnej części półwyspu koreańskiego wszystko rzeczywiście jest do cna egzotyczne? Taki rebus piekielnie szybko można rozwiązać – otóż państwo to wcale nie jest tak silnie odcięte, żyją tam względnie podobni do nas ludzie i wbrew pozorom dość łatwo do niego wjechać – w Internecie mnożą się na potęgę relacje zachodnich turystów z pobytu w tej „pustelni”1. Wydaje się więc, że inność i groza tego kraju jest tylko medialną legendą – opinia przecież jest taka, że jest ono wrogiem demokracji i wolności, więc nawet trzeba mówić o niej źle. Ktoś nam mówi jak mamy o niej myśleć, i w większości tak myślimy gdy nie mamy innego źródła informacji, a przecież jeszcze w latach 50. XX wieku rząd RP premiera Józefa Cyrankiewicza, utrzymywał bardzo dobre stosunki z Północą (sam nawet ją odwiedził wraz z żoną), co chwaliła choćby Polska Kronika Filmowa. Wraz z upadkiem ZSRR oficjalna opinia się jednak zmieniła2 – od tamtej pory inny, nowy model myśli kreuje nasze wartości i Korea Północna stała się państwem zła wcielonego, które wkrótce może się rozprzestrzenić. Nasze myślenie musi być więc tendencyjne i opinie często są nabyte nieświadomie. Media na Zachodzie działają w podobny sposób jak propaganda w Korei Północnej – jeśli mózg człowieka przez całe życie przyswaja informacje, a ich kanały przekazu zawsze prowadzą od innych osób, wtedy postawy, opinie i zachowania będą powtarzalne. Obecnie płaszczyzną wymiany jest telewizja, radio, ale głównie Internet. W Korei natomiast dostęp do niego mają tylko dygnitarze, podobnie sprawa ma się z telefonią komórkową a telewizja nadaje tylko parę godzin dziennie, przy czym mało kto posiada odbiornik. Postawy są więc kreowane inną drogą – głównie 1 Najciekawszą relację Austriaka, który do kraju wjechał nielegalnie pociągiem, można w języku angielskim przeczytać na stronie: http://vienna-pyongyang.blogspot.com/, [dostęp: 06-04-2013]; inną wartą uwagi jest również rosyjskojęzyczna strona Siergieja Doli: http://sergeydolya.livejournal.com/18391.html, [dostęp: 06-04-2013]. 2 Nie zapominając oczywiście o tym, że propagandę rządową w czasach komunizmu wielu ludzi przyjmowało z przymrużeniem oka i skrycie miało inne opinie. Ilustr. Katarzyna Domżalska

w szkole, przy robotach społecznych, w pracy, prasie3 ale również poprzez staroświecki szlak informacji – literaturę. Podwaliny powszechnego rozumienia totalitaryzmu na Zachodzie w znacznym stopniu stworzył „zaczytany” już Rok 1984 Orwella z 1949 roku, który trafnie ustanowił literacką przeciwwagę dla wszelkich dzieł tendencyjnych i propagandowych. Zauważył on też, o czym wiedział i Stalin, że to w nizinach społecznych ideologia oparta na przywództwie przyswoi się najszybciej: „I rzeczywiście partyjny światopogląd najłatwiej dawał się wpoić ludziom o zbyt ograniczonej inteligencji, aby mogli go pojąć. Bez protestu akceptowali nawet najjaskrawsze wypaczenia rzeczywistości, bo nie rozumieli w pełni potworności tego, czego od nich żądano, a ponadto zbyt mało interesowali się aktualnymi wydarzeniami, aby zdawać sobie sprawę z grozy sytuacji. Niewiedza pozwalała im zachować zdrowe zmysły. Przełykali wszystkie kłamstwa, i to bez najmniejszego dla siebie uszczerbku, bo przelatywały przez nich – nie strawione – niczym kamyki przez układ pokarmowy człowieka.”4 Nieco później, bo w 1953 roku, jeszcze bardziej świadomość tę rozszerzył Miłosz Zniewolonym umysłem i objaśnionym tam Ketmanem, który unaocznił „dwulicowość” obywateli państw totalitarnych, mówiących: kocham, a myślących: nienawidzę. Zachodnie media pozwalają jednak na dość swobodny wybór z oferowanych publicznie postaw. W Korei Północnej istnieje tylko jedno medium – państwo, i dopóki nie osiągnie się wyższego szczebla partyjnego, nie można dostrzec drugiego bieguna myślenia, który dla zwykłych obywateli zarysowuje się jedynie jako prosty manicheizm, gdzie złą stroną jest imperializm i szkaradne USA, natomiast Korea jest jego przeciwieństwem. Światopoglądowy dualizm, o którym Koreańczycy na północy nie mają za wiele pojęcia, potrafi udowodnić, że skoro nie ma się alternatywy, wtedy można myśleć tylko tak, jak przykaże partia. Sterowanie informacjami z zewnątrz upraszcza ich sposób myślenia a także życie – dla większości istnieje tylko plus. Ingerencja w sposób myślenia jest zatem totalna, do czasu zauważenia kłamstwa i minusa, który wcale nie musi być ujemny. Ten sam polityczny manicheizm istnieje również u nas. O totalitaryzmie nie wolno mówić dobrze, jednak oferuje on coś w zamian, i pozornie nie muszą to być rzeczy złe. Przede wszystkim kult jednostki jednoczy naród (ale też dlatego, że jest przymusowy i nie okazanie 3 4

Bieżące informacje prasowe z Korei Płn. można w wersji angielskiej znaleźć na stronie: http://www.kcna.co.jp/index-e.htm, [dostęp: 25-04-2013]. G. Orwell, Rok 1984, Warszawa 2009, s. 182.


Eseje

szacunku przywódcy grozi więzieniem i śmiercią). Pełna wiara w „boskie” umiejętności lidera zaskutkuje poczuciem bezpieczeństwa i zaufaniem do państwa (dopóki myśli się, jak partia każe). Dura lex, sed lex? – surowe prawo zaowocuje niemalże brakiem przestępczości i wzorowym ładem społecznym (nielegalne jednak jest nawet samobójstwo – grozi to wysłaniem rodziny do obozu pracy). W dokumencie Alexandre’a Spalaikovitcha z 2010 roku My Holidays In North Korea pewien Francuz, którego twarz była zamazana dla jego bezpieczeństwa, z początkowej nienawiści do reżimu pod koniec wizyty doszedł do wręcz przeciwnego zdania, widząc dyscyplinę obywateli i chwaląc modelowe społeczeństwo, jakiego we Francji nie dostrzegał. Wolność, równość i braterstwo przegrały więc z totalitaryzmem i przymusowym kolektywem. Przynajmniej dla niego. Czy Orwell i Stalin mieli rację, sądząc, że „prostszy” umysł łatwiej uwierzy? Oczywiście. Nie jest on jednak prostszy, ale celowo izolowany – dopóki coś nie sprawi, że pomyśli się inaczej zawsze będzie on się wydawał prostolinijny. Naród Północy umyślnie utrzymywany jest w niewiedzy, a miliony istnień zaprojektowane są tak, by być jak najbardziej podatnymi na pasywne przyjęcie postaw. W książce Illusive Utopia Suk-Young Kim5 zauważa, że podatność Koreańczyków (ale i Azjatów w ogóle) na idee kolektywistyczne wynika przede wszystkim z panującego w ich kulturze od 2500 lat konfucjanizmu, przenoszącego relację członek rodziny – rodzina, na płaszczyznę jednostka – państwo6. Eurocentrycznej metody nie daje się więc zastosować do analizy tego społeczeństwa, które można podzielić na trzy warstwy „wiary i niewiary”: - warstwa wyższa, czyli elita rządowa, ma swobodny dostęp do kultury zachodniej, jej idei i osiągnięć techniczno-społecznych – to właśnie tutaj najłatwiej o dywersję, bo świadomość fałszu jest największa, a życie codzienne objuczone jest stresem przed wykryciem i aresztowaniem, nawet poza granicami kraju; - warstwa średnia, czyli robotnicy, urzędnicy, wojsko itd., najmniej są świadomi absurdu w jakim żyją i są go w stanie zaakceptować poprzez naukę ideałów Dżucze od kołyski – na pewno pojawia się w niej Ketman, ale ciężko powiedzieć w jakiej skali; - warstwa niższa i oficjalnie nieistniejąca, czyli więźniowie obozów pracy w nich urodzeni i „wychowani” – najmniej liczna ale unaoczniająca stopień wpojenia zachowań przez państwo. 5 6

Koreańskie nazwy osobowe podawane są w transkrypcji anglosaskiej i podaje się je zawsze w kolejności: nazwisko, imię. K. Suk-Young, Illusive Utopia: Theater, Film, and Everyday Performance in North Korea, Ann Arbor 2010, s. 4.

Z tej ostatniej wywodzi się Shin In Geun – pierwszy więzień, któremu udało się uciec z północnokoreańskiego obozu pracy. W książce Escape from Camp 147 wyznaje jak kompletny brak kontaktu z życiem poza obozem (urodził się w nim) oraz instynkt walki o przetrwanie ukształtował jego światopogląd. W szkole obozowej nawet nie uczono kim jest Kim Il Sung czy Kim Jong Il, ale jak być siłą roboczą i jak donosić nie tylko na kolegów, ale i na rodziców. Po całym dniu pracy obowiązkowe były sesje samokrytyki i obietnic by pracować ciężej. Shin nie nauczył się podstawowych ludzkich odruchów, bo ciągle żył w strachu, że ktoś na niego doniesie za kradzież jedzenia, a kontakty seksualne z kobietami były zabronione pod karą śmierci – nie wiedział więc co to zaufanie, troska czy uczucie, czego obawiał się Orwell: „Obecnie jednak nie istniała sama miłość lub samo pożądanie. Żadne uczucie nie mogło być czyste, bo wszystko przesycały strach i nienawiść.”8 Obozy pracy w Korei istnieją nieprzerwanie już około 60 lat, więc znacznie dłużej niż obozy hitlerowskie czy sowieckie. Wywodzą się z nich całe pokolenia ludzi nie znających innego życia – stan umysłu jest więc ogołocony do cna. Takie ekstremum nie trwa jednak wiecznie – Shin, mimo, że na początku kompletnie nie rozumiał zachowań ludzi poza obozem, po paru latach zaczął rozumieć co to jest ufność czy nawet miłość. Zobaczenie tego, co jest po drugiej stronie muru dostarczyło mu nowych informacji i pozwoliło zbudować dualizm potrzebny do poznania innych sposobów myślenia, a przede wszystkim określenia, co jest dobre a co złe. Warstwa średnia, czyli najbardziej liczna i zanurzona w ideologii Dżucze/komunistycznej, posiada swoją literaturę (w obozach pracy jakiekolwiek książki są już zakazane). Obowiązkowe jest oczywiście czytanie dzieł Kim Il Sunga (100 tomów) oraz jego syna (jak dotąd 18 tomów). Pozostała literatura propagandowa jest krojona na miarę czegoś na wzór socrealizmu. Nieciężko jest do niej dotrzeć na Zachodzie: w zbiorze Literature from the ‘Axis of Evil’9 można znaleźć trzy północnokoreańskie opowiadania: The Tale of Music, From Hwangjini, The Fifth Photograph oraz poemat Falling Persimmons, które zostaną dokładnie zanalizowane w części drugiej. Czy taką literaturę można jednak nazwać piękną choćby z punktu widzenia obywatela głęboko wierzącego w Najwyższego Przywódcę Korei Północnej? 7 8 9

B. Harden, Escape from Camp 14: One Man’s Remarkable Odyssey From North Korea to Freedom in the West, Londyn 2012. G. Orwell, Rok 1984, Warszawa 2009, s. 148. Literature from the ‘Axis of Evil’: Writing from Iran, Iraq, North Korea, and Other Enemy Nations, Nowy Jork 2006.

49 57


Eseje

Białe i czarne, początek i koniec Paweł Bernacki

Ilustr. ER


O

d jakiegoś czasu zastanawiam się, dlaczego lekturę książek zaczynamy niejako od środka – od którejś z kolei strony, wyrwanego ze środka słowa. Zachowujemy się tak, jakbyśmy potrzebowali przyzwolenia na rozpoczęcie aktu czytania, wyrazu, który powie: „wejdź”. Rolę owych odźwiernych pełnią z reguły zbitki liter, składające się na słowa wstęp, prolog, przedmowa, rozdział I i tak dalej, i tak dalej. Często brakuje nam odwagi, by bez ich zaproszenia pchnąć wrota i poczuć się pełnoprawnym obywatelem mikroświata książki. Analogiczna sytuacja zachodzi, gdy zbliżamy się do końca naszej przygody z lekturą. Wystarczy ostatnie słowo epilogu, kropka, na którą zdecydował się nawet Andrzejewski w słynnych Bramach raju, byśmy zatrzasnęli za sobą drzwi. A przecież spotkanie z książką zaczyna się znacznie wcześniej i kończy dużo później. Nim dojdziemy do pierwszych zdań czy wersów właściwego tekstu dzieła, przed naszymi oczyma ukazuje się okładka oplatająca tytuł. Zaraz za nią znajdują się stopka redakcyjna, strona tytułowa, niezapisane (choć nieraz zdobione) karty… Po epilogu zaś winniśmy przyjrzeć się jeszcze pozostałym do końca, choćby niezadrukowanym połaciom papieru, poświęcić kilka chwil tylnej okładzinie. Nie wspominając już o tym, że warto zwrócić uwagę na całą fizyczność książki: papier, typografię, szeroko rozumianą stronę wizualną. Czy nie o tym wszak mówi słynne powiedzenie Przeczytać książkę od deski do deski? Od deski do deski, a więc ze wszystkim, co znajdowało się między składnikami dawnej okładziny, z nią samą włącznie. Już w czasach pierwszych kodeksów wiedziano, że tylko taka lektura pozwala na pełne spotkanie z książką. Tymczasem gros nie tylko zwykłych czytelników, ale także krytyków i innych ludzi zajmujących się książką „profesjonalnie”, zapomina o mądrości owego, starego porzekadła. Zaczyna swoją lekturę na prologu, a kończy tam, gdzie pojawia się The end, zupełnie pomijając to wszystko, co przed nimi i za nimi. W ilu recenzjach możemy przeczytać o okładce danej edycji, jej stronie wizualnej, rozplanowaniu przestrzeni? Pamiętam, jak kilka miesięcy temu popełniłem tekst na temat Ód odbitych Karola Maliszewskiego. Ze względu na przytłaczającą nijakość bijącą z zawartych w nich wierszy, brak jakiejkolwiek frazy, która utkwiłaby mi w pamięci i od której mógłbym się odbić, pisałem niemal wyłącznie o stronie wizualnej tomiku. Skupiając się na świetnej pracy wykonanej przez edytorów z Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza, samej poezji Maliszewskiego poświęciłem zaledwie dwa czy trzy ostatnie, przyznaję, złośliwe zdania. I cóż, po napisaniu owej recenzji wreszcie miałem się od czego odbić. Tym razem od ściany redaktorów, która nie chciała tekstu opublikować. Mówili, że to nie uchodzi, że tak nie wolno, że jak to – tu tomik poetycki, a ja tylko o okładce, odcieniach papieru, ilustracjach, miast o strofach, metaforach, epitetach… Mało kto chciał przyjąć do wiadomości, że książka to znacznie więcej niż tekst, a skoro ten jest słaby, może warto pisać o stronie wizualnej, która przypadła nam bardziej do gustu, jak to było w przypadku mojego spotkania z odami Maliszewskiego. Jestem niezmiernie ciekaw, jak czytelnicy, nastawieni wyłącznie na tekst o określonym początku i końcu, czytelnicy poradziliby sobie z książką jak The Lord’s Prayer in Black and White z ilustracjami Arthura Wragga. W jej przypadku mamy do czynienia z kilkunastoma czarno-białymi rysunkami, które autor wykonał do kolejnych fraz modlitwy pańskiej. Sprawa wydaje się pozornie prosta – zaczynamy od Ojcze nasz, a kończymy na Amen. Cóż jednak zrobić z drugą i trzecią stroną, na których został przedstawiony obraz wygnania z raju opatrzony cytatem pochodzącym z Księgi Rodzaju: Dlatego Pan Bóg wydalił go

[człowieka – przyp. P.B.] z ogrodu Eden. Wszak nie tylko nie wchodzi on w skład modlitwy pańskiej, ale także pojawia się przed spisanym przez autora wstępem. Mimo to w książce Wragga tworzy wraz z ilustracją do słowa Amen, na której widzimy powrót człowieka do raju, swoistą klamrę kompozycyjną. Nie jedyną zresztą. Drugą stanowią identyczne, przednia i tylna, okładki, gdzie widnieją tytuł, nazwisko autora oraz rysunek – dziecko raczkujące na wielkiej, otoczonej aureolą dłoni. One również stanowią część opowieści Wragga, choć leżą poza obrębem właściwego Ojcze nasz. To raczej tło dla całej historii i jednocześnie najpełniejszy wyraz filozofii jej autora. Mówi nam, że jako dziecko wychodzimy od Boga i jako dziecko do niego wracamy, a więc nigdy, co by się nie działo – jak bardzo nie zmieniałaby się nasza fizyczność i nasz stan duchowy – nie przestajemy nim być. To jednak, co dzieje się między odejściem a powrotem, to okres ciągłego niepokoju, niepewności i tęsknoty za stałością, które wyrażane są w słowach modlitwy pańskiej. O tym właśnie periodzie opowiada trzon książki Wragga. O tym, co sytuuje się pomiędzy Bogiem a Bogiem – o człowieku egzystującym na świecie. Powiada o nim ks. Józef Tischner, iż jest istotą dramatyczną, a „być istotą dramatyczną znaczy: przeżywać dany czas, mając wokół siebie innych ludzi i ziemię jako scenę pod stopami”1. Przez wszystkie zaś dni, jakie są nam dane na scenie świata, jesteśmy kuszeni. Owe pokusy sprowadzają na nas klęski, stają się przyczyną zjawiska, które wśród widzów teatru antycznego wzbudziłoby litość i trwogę – oto będąc przekonanymi o słuszności swojego działania, nieświadomie i dobrowolnie kroczymy ku przepaści. „Kuszony ulega jakiejś iluzji. Wierzy lub co najmniej przypuszcza, że to, ku czemu się skłania, jest dobrem. Na tym właśnie polega jeden z paradoksów zła: zło, aby pociągać ku sobie, przybiera cudze oblicze – oblicze dobra. Kusi nie jako zło, lecz jako jego przeciwieństwo”2. Człowiek więc, zrywając owoc z zakazanego drzewa, nie tylko skazał się na wygnanie z raju, ale także poznał silniejsze od siebie zło, którego nie był w stanie objąć rozumem. Od tej pory cały czas narażony jest na jego działanie i jednocześnie nie jest w stanie właściwie go ocenić. Błądzi, a jego scena i inni ludzie, wcale nie ułatwiają mu tej wędrówki. Opisuje to chyba w najpełniejszy sposób tylko pozornie oddalony światopoglądowo od Tischnera Zygmunt Bauman, stwierdzając, iż nasza rzeczywistość „jak wszystkie płyny nie potrafi zbyt długo trwać nieruchomo i zachowywać jednego kształtu. Wszystko lub niemal wszystko w naszym świecie zmienia się: mody, którym ulegamy i przedmioty, którym poświęcamy uwagę (…), rzeczy, o których marzymy i których się lękamy, rzeczy których pożądamy i które budzą naszą niechęć, rzeczy, które dają nam nadzieję i które napawają nas niepokojem. Zmieniają się także warunki, w których żyjemy, pracujemy i próbujemy planować naszą przyszłość, w jakich łączymy się i rozłączamy (lub zostajemy rozłączeni) z innymi ludźmi. Okazje do pomnożenia szczęścia i groźne zapowiedzi nieszczęścia zjawiają się i znikają, nadciągają i umykają, na ogół zbyt szybko i zwinnie, abyśmy mogli w jakiś rozsądny i skuteczny sposób pokierować ich biegiem, kontrolować lub przewidywać ich ruchy”3. Zdaje się, że właśnie człowieka w takiej kondycji przedstawia Wragg – błąkającego się po świecie, samotnego, kuszonego, błądzącego, marzącego o stałości, która nigdy nie będzie mu dana. Przyjrzyjmy się przynajmniej kilku z jego rysunków. 1 2 3

J. Tischner, Filozofia dramatu, Kraków 2012, s. 7. Ibidem, s. 216. Z. Bauman, 44 listy ze świata płynnej nowoczesności, przeł T. Kunz, Kraków 2011, s. 5-6.

59


Eseje

Pierwszy – oczywiście Ojcze nasz – jest powtórzeniem ilustracji z okładki. To dziecko raczkujące w górę po wielkiej dłoni Stwórcy. Zależne od Boga, niejako w niego wtopione. Bezpieczne. Kolejne rysunki, to już jednak obrazy naszego pełnego wściekłości i wrzasku świata. Wielkie, ciemne miasto, nad którym lśni gwiazda – symbol boskiej obecności, jej oddalenia, lecz być może i zapowiedź przyjścia, narodzin. W jednej z bram stoi samotny mężczyzna – jedyna postać na ilustracji. Oparty o mur, prawdopodobnie zapala papierosa. Jest zdenerwowany. Czyżby czekał na przyjście na świat dziecka? To w jego kierunku zmierza najdłuższy z rzucanych przez gwiazdę snopów światła. Przebija się przez czarne niebo, dach budynku, zatrzymuje jednak gdzieś w połowie ściany. Nie pokonuje powały, nie dotyka człowieka, wskazując na jego samotność i niemożność pełnego, czystego kontaktu z Bogiem. Mężczyzna zdany jest na siebie i swoją wolność, która jednak nie jest w stanie poprowadzić go przez życie tak, jak światło gwiazdy. Jego niedoskonałość to wyrok permanentnego zagubienia i wątpliwości. Interesująca jest i druga ilustracja: Święć się imię Twoje. W tle, jak poprzednio, wielkie, ciemne miasto, a na pierwszym planie ogromna naga kobieta, z której chusty wybiega szeroki, przypominający Drogę Mleczną pas światła oplatający jej ciało. Niewiasta jest brzemienna, niebawem urodzi. W jej brzuchu spoczywa śpiące spokojnie dziecko. Jest zwinięte w embrion, jeszcze nie wie, że lada dzień opuści ciepłe schronienie i przyjdzie na świat. Kobieta jest więc łącznikiem między niebem a ziemią i jednocześnie symbolem ludzkiego oddalenia od Boga, wygnania człowieka. Poprzez matczyny brzuch i ból połogu, opuszcza on Stwórcę i schodzi na nasz padół, by mógł wypełnić się wydany na Ewę wyrok Jahwe: „Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci”. W kontekście rysunków Wragga, można odnieść wrażenie, że nie chodzi tutaj wyłącznie o cierpienie fizyczne, lecz przede wszystkim o duchowe, wywołane świadomością, że oto dziecko opuszcza szczęście w Bogu na rzecz nędzy świata. I chyba pozostaje tylko sparafrazować jedną ze zwrotek słynnej góralskiej kolędy: „Tam pijało ceć jakie, ceć jakie słodkie małmazyje/ Tu się jego gębusia, gębusia łez gorskich napije”. Szereg kolejnych ilustracji to nic innego, jak przedstawienia owych gorzkich kropel, którymi pojone na świecie będzie dziecko. Widzimy bawiących się bogaczy, którzy nie patrzą nawet w kierunku żebrzących pod ich oknami, głodnych dzieci i aż chcemy po raz kolejny zacytować cierpkie słowa Zygmunta Baumana o obcych, którzy „już samą swą obecnością – boleścią na pomarszczonej twarzy wypisaną, niedostatkiem wymalowanym na wychudłym ciele, biernym podpieranierm ścian, gdy inni weselą się na tanecznym parkiecie – psują oni harmonię życia, trują dobry humor, są skazą, zmazą, piętnem, plamą na obrazie świata, który winien być klarowny i lśnić czystością”4. Niejako za sprawą rysunku Wragga, zdajemy sobie z przerażeniem sprawę, że „«równość szans na awans społeczny» załamała się pod naporem nierówności w zakresie zaradności indywidualnej(…). Kraina ludzi zaradnych ma do zaoferowania wyłącznie większą nierówność”5. Przejdźmy jednak do kolejnych rysunków. Dostrzeżemy na nich informujące o głodzie nagłówki gazet, które niemal przysłaniają fragment Ewangelii o pomnożeniu chleba. Znajdziemy robotników przytłoczonych nadmiarem śmieci, zniszczone, zdeformowane budynki, siedzące do siebie plecami, przytłoczone 4 5 Ilustr. ER

Idem, Ponowoczesność jako źródło cierpień, Warszawa 2000, s. 28-29. Tegoż, To nie jest dziennik, Warszawa 2012, s. 151-152.

szarą codziennością małżeństwo. Rzucą nam się w oczy organy, których poszczególne elementy podpisane są nazwami największych religii i filozofii. Jakiż harmider musi się z nich dobywać, jak dezorientować muszą zagubioną w ich dźwięku jednostkę! Przewracajmy kolejne stronice – znajdziemy na nich przedstawienia człowieka kuszonego przez władzę i totalitarne ideologie; zauważymy krzyż rozbijany przez pełne nienawiści pochody wyznające różne poglądy; pojawi się na linii naszego wzroku roztapiająca się kula ziemska z ogarniętymi chaosem ludźmi, którzy prawdopodobnie sami są przyczyną tej katastrofy. Zaiste wiele gorzkich łez przyjdzie wypić rodzącemu się dziecku. To, co je czeka najdobitniej oddaje w swoim ostatnim wierszu – którym dotyka czegoś nienamacalnego – Edward Stachura. Pisał on: „Umieram/ za winy moje i niewinność moją/ za brak, który czuję każdą cząstką ciała i każdą cząstką duszy,/ za brak rozdzierający mnie na strzępy jak gazetę zapisaną hałaśliwymi, nic niemówiącymi słowami/ (…)/ za zagubione oczywistości/ za zagubione klucze rozumienia/ (…)/ bo to wszystko wygląda, że snem jest tylko, koszmarem/ bo to wszystko wygląda, że nieprawdą jest/ bo to wszystko wygląda, że absurdem jest/ bo to wszystko tu niszczeje i gnije i nie masz tu nic trwałego poza tęsknotą za trwałością/ (…)/ bo nawet obłęd nie został mi zaoszczędzony/ bo wszystko boli mnie straszliwie(…)”6. I tak właśnie będzie. To, co Stachura oddał swoimi ostatnimi słowami, przedstawiają ilustracje Wragga. Na człowieka czeka ból, niepokój, zagubienie, błędy. Po nich jednak przychodzi ukojenie. Objawia się ono w rysunku Twoje jest Królestwo, gdzie świat leży u stóp Nike z Samotraki wpisanej w zarys głowy ukrzyżowanego Chrystusa. Kolejne dwa przedstawienia to obrazy boskiej potęgi i wyciągniętych w górę, wyłaniających się z kraterów dłoni. Człowiek zaczyna marsz ku Bogu. Ostatnie dwa szkice to martwe ciało spoczywające spokojnie między ogromnymi przebitymi dłońmi i powracający do Stwórcy Adam i Ewa. Dopełniło się. Wszystko zaczęło się Bogiem i Bogiem skończyło. Człowiek odszedł od Ojca i do Ojca wrócił. „Bo stanąłem na początku, bo pociągnął mnie Ojciec i stanę na końcu i nie skosztuję śmierci”7 – kończy swój wiersz Stachura. Pozwalając sobie na odrobinę banału, można powiedzieć, że człowiek musiał upaść, by móc powstać – odejść, by wrócić. Konieczna była porażka i odrzucenie Ojca, żeby po latach móc paść mu w ramiona. „Bóg stawia człowiekowi pytanie dopiero po jego upadku” – powiada już wcześniej cytowany ks. Tischner – „Pytanie brzmi «Gdzie jesteś?». Jest ono jak wołanie tęsknoty. Adam wtrącił Boga w jedyną «niedolę», jaka może dotknąć wszechmocną i doskonałą istotę – w niedolę odrzuconej miłości. Ten, kto wybrał, został odrzucony. Mimo odrzucenia nie przestał jednak kochać. Miłość tęskni i szuka. Nie znajdując umiłowanego obok siebie, woła «gdzie jesteś?»”8. Człowiek zaś w końcu zaczyna słyszeć ten głos przez harmider świata i czuje się zobowiązany odpowiedzieć. Zaczyna ponownie iść ku Bogu, by w nim spocząć. Jak księga nie zaczyna się słowem „wstęp”, tak człowieka nie poczyna pierwszy krzyk; jak ona nie kończy się postawioną przez pisarza kropką, tak on nie ulatuje z ostatnim tchnieniem. Wszystko zaczyna się Bogiem i Bogiem się kończy. Lektura z pominięciem okładziny nigdy nie będzie pełna. 6 7 8

E. Stachura, List do pozostałych [w:] idem, Wiersze pozostałe, Toruń 2000, s. 148-149. Ibidem, s. 149. J. Tischner, op. cit., s. 94.


61


Eseje

Ekshibicjonizm do wewnątrz. Jeszcze o nagości w teatrze Mateusz Węgrzyn

S

prawa znana, acz niechętnie uznawana za lubianą. Reakcje zazwyczaj są skrajne: od poprawnego uprzedzenia do niemal pornograficznej fascynacji. „Sfera pomiędzy“ – jak zwykle majacząca i niejasna. Wniosek banalny, nie wart już pisania. Gdyby nie fakt bezsporny, że ciągle ten tak bliski nam temat drażni poglądy i odczucia estetyczne. Dlatego na przekór pozostanę w sferze refleksji, a więc bez „drażliwych przykładów“ – osobiste wspomnienia, ewentualnie traumy każdy może przywoływać na własny rachunek, wizualizując tym samym poniższe stwierdzenia. „Aktorka lubiąca się rozbierać“. „Najczęściej rozbierany aktor w Polsce“. „Teatr rozbierany“. „Nudyzm teatralny“. Te i wiele podobnych emocjonalnych ocen można często usłyszeć we foyer, czy przeczytać w licznych wywiadach. Interesujące, że przeważnie da się w nich zauważyć bezradność interpretacji krytyków, kamuflowaną ironicznym komentarzem do ekspresywnego obrazu nagości w teatrze. Można powiedzieć, że ile estetyk teatralnych, tyle nagości, każda ma swój indywidualny albo zespołowy charakter. Trudno jednak ją wartościować, raz przyznając, a raz odmawiając jej uzasadnienia na scenie. Każdorazowo zależy to od osobistej wizji twórcy oraz przekonania widza co do zasadności środków zastosowanych w teatralnej materii. W intrygującym eseju Giorgia Agambena Nagość omawiane zagadnienie zostało opisane przez „rozpracowanie teologicznego narzędzia“, które w naszej kulturze zdominowało słownik i co za tym idzie sposób myślenia o nagości. Włoski filozof trafnie zauważył, że w wielowiekowej teologii chrześcijańskiej nagość od zawsze była utożsamiana z naturą, natomiast szata z łaską bożą. Według Biblii i późniejszych dominujących interpretacji nasi rajscy prarodzice pierwotnie byli nadzy, mimo to nie odczuwali z tego powodu wstydu, ponieważ okrywała ich nadprzyrodzona szata boskiej łaski nadającej chwałę. Adamowa (wzorcowa) natura pełna bożej łaski nie zaznawała skrępowania, bo okrywała się szatą chwały, dumy stworzenia. Nagość po grzechu pierworodnym okazała się jednak wstydliwa, ponieważ Adam i Ewa zaznając wiadomości z Drzewa poznania dobra i zła stanęli przed otchłanią świadomości i utracili ową szatę łaski. Na skutek grzechu została obnażona czysta cielesność, wulgarna fizjologia, zwykła funkcjonalność ciała bez godności. Od tego momentu – pisze Agamben - nagość zawsze już będzie łączona z kategoriami grzechu, metafizycznej przemiany i utraty. Jednak co mówią filozoficzne refleksje o typowo teatralnej nagości? Wydaje się, że trafnie można zrozumieć to przez tzw. przypadki Ilustr. Joanna Krajewska

graniczne – performance i perwersję. Performance, często inaczej nazywany (za Eriką Fischer-Lichte) „przedstawienie jako wydarzenie“ dość swobodnie odkrywa potencjał nagości. Specyfika tego rodzaju sztuki tkwi w działaniu, którego osią jest ciało. Swoisty „somatyczny akcjonizm“ stawiany w centrum performance’u, koniecznie konfrontowany jest z publicznością. Wykorzystywanie obecności widzów i cielesny charakter to cechy strukturalne. Uwypuklić też trzeba pragmatyczny wymiar performance’u – to, że jego naturalnym środowiskiem jest obieg społeczno-kulturowy, przesterzeń i narzędzia społecznej użyteczności. Niezbędne dla tego tworu sztuki jest zaplanowanie pewnych granic czasowo-przestrzennych i zastosowanie struktury powtórzeń – performance jest więc delimitowany oraz iterowalny. Teologiczna tradycja nakazuje rozumieć nagość jako nagłe obnażenie, jako właśnie autoteliczne wydarzenie, a nie stan. Nie zastygła forma, tylko niepewna, „drżąca“ możliwość – uwidacznia się w tym procesualny charakter, który często estetycznie drażni poprzez naruszenie stanu równowagi. Uogólniając, można powiedzieć, że performance często świadomie i prowokacyjnie wyzyskuje ten brak sprecyzowania, niestabilność znaczenia symboli, którymi się posługuje - przywdziewa maskę wyniosłości i uderza w utarte schematy myślowe, a nawet bywa wywrotowy. Najbliższym przykładem na potwierdzenie niech będą działania Mariny Abramovic. Nazywana babcią performansu, zyskała szeroką popularność dzięki dystyrybuowanym na całym świecie dokumentalnym filmom poświęconym jej arytstycznym działaniom (tu zwłaszcza: Marina Abramowic: The Artist Is Present, 2012). Trochę inaczej przedstawia się kwestia perwersji. Każdemu zapewne znany jest casus tzw. pobożnej perwersji. Jej przykładami są liczne apokryfy czy pseudoreligijne legendy miejskie opowiadające sprośne historie, zawierające jednak dewocyjny morał. Oto pod osłoną szeptu i rumieńca narrator może pozwolić sobie na pobudzenie seksualnej wyobraźni, wszak idzie o wskazanie negatywnego przykładu. W ten sposób, przez zakrycie grzechu szatą niby-pobożności, chociaż w minimalnym stopniu zaspokojona zostaje potrzeba erotycznej fantazji. Właśnie tu tkwi sedno analogii do - emocjonalnych i bezpośrednio wartościujących sztukę - ocen nagości w teatrze. Niektórzy, oburzeni „nagą prawdą" w teatrze, nie znajdując owego stereotypowego morału, uciekają od dezorientacji w afektowane osądzanie. Najczęściej też dla umocnienia pozycji - zgodnie z pospolitym myśleniem - powiada się, że teatralna nagość to tylko chuć twórców ukrywana pod płaszczykiem sztuki, która uprzedmiotawia ciało, a przecież powinna ukazywać jego godność.


Eseje

Porównanie okazuje się prawie idealne: w obu przypadkach (performance, dewocyjna perwersja) istnieje zapośredniczenie przez rytuał, występują również nagość oraz różne rodzaje pobożności. Właśnie performance najwyraziściej pokazuje nasze sposoby patrzenia, podglądnia, zmusza do zderzenia się z polityką tożsamości. Pseudoreligijne dykteryjki, przynajmniej słownie spełniające podniecenie, pod pozorem moralności piętnują „nagą prawdę“, ciało bowiem w prosto pojmowanej tradycji chrześcijańskiej powinno cierpieć i skrywać podłą zwierzęcość, ułomność. Ileż hipokryzji i seksualnego zablokowania tuszuje się takimi postawami. Zaskakujące, że zdeterminowanych krytykantów teatralnej nagości najczęściej nie stać na zauważenie tych podobieństw – nie potrafią oni jednak uznać teatru za sztukę autonomiczną. Ale to różnice są bardziej subtelne. W teatrze nagość jest środkiem wyrazu, ma co najmniej symboliczny wymiar. Natomiast, co oczywiste, rytuał religijny różni się od teatralnego rodzajem wtajemniczenia. I wreszcie pobożność – w perwersyjno-umoralniających opowieściach jest fałszywa, naiwna, natomiast „teatralną pobożność“ można nazwać sztuczną (bo zagwarantowaną przez sztukę), ale uświadomioną wiarą w duchowo rozwijające przeżycie. Trzeba też wyraźnie powiedzieć, że nie każda nagość w teatrze jest zawsze zasadna. Odczucie bezwładu, „rumieńca zażenowania“, głupiej, bo arogancko i bez sensu eksponowanej na scenie pustki, bywa nomen omen obsceniczne. Jeżeli nie będzie wykorzystane do przekazania złożonej narracji, zazwyczaj pozostanie bez wyrazu. Amerykańscy mistrzowie teatru tańca często podkreślają, że tzw. fala nagości w sztukach widowiskowych jest przejawem reakcji na wzrost technologii - realność pierwotnego obrazu ciała miałaby sprzeciwiać się multimedialności elektroniczenego zapośredniczenia. Jednak raczej syzyfową pracą jest poszukiwanie przez niestrudzonych krytyków tzw. tajemnicy nagości. Bo nagość, ów pozór skomplikowanego sensu, musi pozostawać pozorem, żeby można było go teatralnie „odczarowywać“ i zmierzać głębiej, bo – jak pisze Agamben - „proste przebywanie pozoru w nieobecności tajemnicy jest jego szczególnym drżeniem – nagością, która podobnie jak dziecięcy głos nic nie znaczy i właśnie dlatego przeszywa nas na wylot“. Nagość zawsze pozostaje pozorem zakrycia, pozorem szaty, która skrywa wielki sekret (często mówi się, że „nagość jest kostiumem aktora“). Do końca pozostaje zagadką potencjalności. Ale bez pełnienia określonych funkcji gubi się w całości sztuki. Znów - nie znaczy to, że właśnie dlatego nagie ciało w teatrze musi zawsze być pełne wdzięku i romantyczności, bo rzekomo dopiero wtedy ma artystyczną formę. „Nagość jest zawsze nieskromna" - zauważa Agamben. I właśnie dlatego w naszym odbiorze konieczne jest odważne przejście od nagości cielesnej do psychicznej. Od percepcji demonstracyjnej nagości, ekshibicjonizmu na zewnątrz do interpretacji ekshibicjonizmu do wewnątrz. Ten ostatni może artystycznie ukazywać nieskończoność duchowości człowieka i możliwość poznania siebie oraz otaczającego nas świata. Jeżeli dla twórcy namiętność, nagość i pożądanie ciała stanowią ważny element materii artystycznej, to wszelka jego pruderyjność, kamuflowanie istotnego dla niego problemu, zawsze nada sztuce pretensjonalny, fałszywy charakter. Ale na polu tetaralnych eksploracji każdy odważny ruch, szczerość powinny być wspomagane przez poczucie humoru i humanistyczny dystans, tylko wtedy możliwe jest otwarcie do wewnątrz. W teatrze już tak bywa, że nagość to nie gołość, a ciało to nie mięso. Potrzeba nieco wrażliwej inteligencji, by jako widz skonfrontować się z tworzeniem własnego wizerunku oraz wziąć odpowiedzialność za myśli i odczucia powstałe na widok nagości na scenie.

53 63


Eseje

W głębi lustra…, czyli (nie)naznaczeni piętnem socjalizmu Agata Drewny

Ilustr. Wojciech Świerdzewski


N

ie znać historii – to zawsze być dzieckiem”, powiedział przed wiekami Cyceron. Patrząc na krajową kinematografię, można wysnuć wniosek, że ta sentencja rzymskiego myśliciela stała się dewizą dla zdecydowanej większości twórców polskiego kina, którzy przez wiele lat bazowali w gruncie rzeczy na dwóch motywach przewodnich: okrucieństwo II wojny światowej oraz zło PRL-u. W ten oto sposób niejednokrotnie powstawały filmowe arcydzieła (Kanał, Człowiek z marmuru, Ludzie z pociągu, Przesłuchanie), które jednak poprzez stylistyczny konwencjonalizm, kontekstową jednoznaczność i wreszcie typowy dla naszego narodu mesjanistyczny wydźwięk, uniemożliwiały odczytywanie ich na poziomie innym niż stricte historyczny. O ile do roku 1989 zjawisko to było powszechnie akceptowane, o tyle dziś, 23 lata po odzyskaniu pełnej suwerenności państwowej, można odnieść wrażenie, że społeczeństwo „zmuszane” do uczestnictwa w kolejnej lekcji wychowania patriotycznego (Katyń, Generał Nil, W ciemności) odczuwa emocjonalny absmak. Odpowiedzią na szerzące się zdegustowanie związane z powielaniem filmowych wzorców wydaje się być nowy nurt w polskim kinie. Dla tego nurtu bolesna przeszłość stanowi jedynie tło wydarzeń. Jest punktem wyjścia do wielopłaszczyznowości poruszanej problematyki. Perspektywa filmowców tego nurtu przełamuje tematy tabu bardzo zakorzenione nie tylko w kulturze, ale także świadomości Polaków. Od kilku lat jesteśmy więc świadkami prób rozliczenia z garbem peerelowskim, kto wie, czy nie większym niż ten wojenny. Obrazem, który zapoczątkował tę wyraźną tendencję kinematograficzną było Mniejsze zło Janusza Morgensterna z 2009 roku. Film ten, mimo że w warstwie technicznej pozostawia wiele do życzenia, to już na płaszczyźnie moralno-etycznej odgrywa niezmiernie ważną rolę – tworzy swoisty kodeks prawideł egzystencjalnych. Istotą Mniejszego zła jest ukazanie konsekwencji niefortunnych wyborów, podyktowanych niezdrowymi ambicjami, żądzą sławy i zwyczajnym strachem przed odpowiedzialnością wynikającym z niedojrzałości emocjonalno-psychicznej. Bo czy z Kamilem, który ma za sobą udany debiut literacki i za wszelką cenę pragnie udowodnić dość sceptycznie nastwionemu do polonistyki ojcu swój talent, nie utożsamia się wielu z nas? Czy postawa bohatera, wykorzystującego nadarzającą się okazję i popełniającego perfidny plagiat, z czasem coraz bardziej zatracając się w niecnym procederze, nie budzi dziś naszego zrozumienia i współczucia? Czy w młodzieńcu otwarcie wykorzystującym swoją pozycję obiecującego poety, aby zaimponować płci pięknej, współcześni dwudziestoparolatkowie nie odnajdą samych siebie? I wreszcie, czy chłopak porzucający kobietę w ciąży z obawy przed odpowiedzialnością, to „wynalazek” jedynie XXI wieku? Odpowiedzi nasuwają się same. Otóż właśnie ta niejednoznaczność i złożoność natury bohatera, a także jego nijakość i niewyrazistość (rola stworzona dla Lesława Żurka) pozwala paradoksalnie na niemal całkowitą identyfikację z nim późniejszych pokoleń, często stających przed podobnymi wyborami. Równie ważnym wątkiem obrazu Morgensterna jest ten związany z ojcem Kamila, który w czasach komunistycznego reżimu i bezwzględnej, zażartej walki o pozycję, był zmuszony wybrać tytułowe „mniejsze zło”, aby zapewnić rodzinie byt. Koniunkturalizm i konformizm Mieczysława Nowaka, mimo że wyeksponowany bardzo wyraźnie, przez co często staje się przedmiotem kpin, nie jest całkowicie potępiony. Doskonale udowadniają to pojedyncze sceny, w których ewidentnie zarysowuje się swoisty dysonans pomiędzy oficjalnym

(fałszywym), a prawdziwym (tym skrzętnie skrywanym, idealistycznym) obliczem ojca. Wypowiedziane w kontekście PZPR: „Czapkami możemy ich nakryć”, zawieszenie portretu Jana Pawła II połączone z niezwykle wymownymi słowami w odniesieniu do Boga (notabene kilka dni przed śmiercią; bohater zdaje się przeczuwać zbliżający się kres życia) i wreszcie gromadzone wycinki z gazet dotyczące sukcesów syna świadczą o jego mentalnej nieprzynależności do systemu, co sprawia, że postać Mieczysława Nowaka może aspirować do miana symbolu tragizmu części członków Partii, którzy, nie mając szerokiego pola manewru, ba, często postawieni przed faktem dokonanym, byli zmuszeni wyrzec się własnego „ja” dla dobra najbliższych. A czy taka postawa głowy rodziny znalazłaby analogiczne odpowiedniki w dzisiejszym skomputeryzowanym świecie? Praca po 16 godzin na dobę, prywatne szkoły, luksusowe samochody, drogie gadżety, zagraniczne wakacje w zamian za rezygnację z własnych wewnętrznych pragnień. Czyż takie działania nie wydają nam się znajome? Rozszerzając nieco wątek problematyki Mniejszego zła, można zastanowić się, w odniesieniu do których postaci tytułowe pojęcie jest równie adekwatne, jak w przypadku ojca. Z pewnością wybiera je matka Kamila, która mimo podejrzeń o zdradę oraz całkowitej dezaprobaty nałogów, a także ideologicznego „rozkroku” męża, nie decyduje się odejść (dla niej samej „większym złem” okazałaby się dotkliwa samotność i świadomość utraty kogoś, kogo mimo wszystko kochała). Ponadto tytuł filmu idealnie podsumowuje postawę aktorki, która z obawy przed odrzuceniem, bądź co gorsza powtórzeniem traumatycznej sytuacji z przeszłości, unosi się honorem i świadomie wybiera samotne macierzyństwo? Aborcję? O analogię i aluzję do współczesności w tych przypadkach już nawet nie zapytam. Ale czy wiecznie strasząca rozwodem żona i pomówienia mogące zniszczyć czyjąś reputację („Albo, że pedał, albo, że ubek, albo, że Żyd”) nie są najlepszą ilustracją tezy o uniwersalności tego filmu (choć dziś miejsce ubeka zajęłoby z pewnością posądzenie o przynależność do PO)? A system? Owszem, jest, ale oprócz typowej, stricte dydaktycznej funkcji, a więc obnażania haseł propagandowych („kapitalistyczny tryperek”, „wybitnie niski poziom artystyczny”) oraz ukazaniu destrukcyjnego wpływu władzy na psychikę człowieka (tragiczny los pacjenta zakładu psychiatrycznego), pełni on tutaj jeszcze jedną, niezwykle ważną w kontekście głównego bohatera rolę. Służba Bezpieczeństwa urosła bowiem w tym przypadku do rangi wybawicielki od wewnętrznych cierpień „warszawskiego Raskolnikowa”, który właśnie w areszcie, przyjmując karę i czekając na rozgrzeszenie, będzie mógł rozpocząć nowe, rozliczone z przeszłości życie, ale już jako „złodziej słów”. Zaledwie kilka tygodni po premierze filmu Janusza Morgensterna, w kinach pojawił się Rewers Borysa Lankosza, który odmienił nasze wyobrażenia o czasach stalinizmu. Ta oparta na konstrukcji dwóch planów czasowych czarna komedia, doskonale obrazuje dwoistość natury kobiety, która w imię bezpieczeństwa rodziny jest w stanie przekroczyć wszelkie granice i posunąć się do czynów, których w środowisku neutralnym nigdy by się nie dopuściła. Bo czy skromna i wstydliwa Sabina, na której drodze nagle, niczym spod ziemi zjawia się nieziemsko przystojny Bronisław, będący spełnieniem jej marzeń o idealnym mężczyźnie, ma świadomość, że aby chronić najbliższych, będzie zmuszona wkrótce otruć ukochanego? I czy Irena, dla której priorytetem jest spokój i bezpieczeństwo rodziny, przeczuwa, że w niedalekiej przyszłości dzięki swym chemicznym umiejętnościom zlikwiduje dowody zbrodni córki? Zapewne nawet najczarniejsze scenariusze koszmarów obu bohaterek nie przewidziałyby takich kolei

65


losu, podyktowanych przez „diabelskie siły” totalitarnego systemu. Bo to właśnie specyfika reżimu socjalistycznego (przymusowy skup złotych monet, rewizje w mieszkaniach, kult jednostki) wymusza na społeczeństwie pewne określone zachowania, często niezgodne z jego poglądami. Fortel Sabiny, konformizm Ireny, skrzętnie skrywana radość po śmierci Józefa Stalina to tylko niektóre elementy świadczące o nieprzystosowaniu Polaków do norm siłą narzuconych przez władzę. Taki stan rzeczy ewidentnie obrazuje również postać babci, przedstawicielki starszego pokolenia, która jako jedyna zdaje się dostrzegać obłudę, zakłamanie systemu i nie obawia się jawnie wygłaszać swojej dezaprobaty dla nowej, socjalistycznej rzeczywistości. A jak odnajduje się w niej Sabina? Poza pracą w wydawnictwie literackim młodość mija jej na nudnych spotkaniach z kolejnymi potencjalnymi narzeczonymi podsyłanymi przez matkę. Nic więc dziwnego, że kiedy poznaje Bronisława i zakochuje się bez pamięci, nie przeczuwa czyhającego na rodzinę niebezpieczeństwa. Nie podejrzewa też, że to „przypadkowe” spotkanie na ulicy paradoksalnie zmieni jej sposób myślenia i postrzegania świata… Niezmiernie ważną rolę w interpretacji obrazu Borysa Lankosza odgrywa osadzony we współczesności plan wydarzeń. To on bowiem stanowi swoisty komentarz do wypadków z lat 50., a poprzez nienachalne symbole ukazuje destrukcyjny wpływ zbrodni na psychikę człowieka. Mowa rzecz jasna o widocznej zmianie tematyki dzieł Arkadiusza, brata Sabiny, który wplątany w rodzinną tajemnicę porzucił sztukę socrealistyczną i podjął próbę rozrachunku z własnym sumieniem poprzez malarską realizację zawołania memento mori. Co więcej, mimo że bohaterowie zapewne na co dzień nie eskalują swoich skrywanych emocji związanych ze zbrodnią sprzed lat, to jednak choroba alkoholowa Arkadiusza oraz dwuznaczne, wymowne spojrzenia są swego rodzaju symbolem piętna, którym rodzeństwo naznaczone będzie aż do śmierci. Ponadto dwa plany czasowe nie Ilustr. Wojciech Świerdzewski

tylko stanowią swoistą klamrę kompozycyjną, ale, co najistotniejsze, pozwalają dostrzec najgłębszą tajemnicę Sabiny, która pomimo traumatycznych przeżyć, nigdy nie przestała darzyć Bronisława uczuciem i która co roku w Dzień Zaduszny pod Pałacem Kultury i Nauki, zapalając świeczkę, daje temu wyraz. Symbolika tytułu oraz jego różnorodne konotacje interpretacyjne pozwalają odczytywać dzieło Borysa Lankosza nie tylko dosłownie, na poziomie odwołań do stalinizmu (rewers monety), ale także metaforycznie, utożsamiając pojęcie rewersu z poszczególnymi bohaterami. Rewersem babci Sabiny byłaby więc Irena, stawiająca dobro rodziny ponad własne, akceptująca niekorzystne dla niej samej zmiany społeczno-ustrojowe (utracona kamienica). W przypadku Bronisława termin ten znajduje zastosowanie w chwili, gdy okazuje się on być pracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa. Z kolei rewersem ojca byłby Marek. Paradoksalnie dzięki zbrodni matki, pozbawiony został złych wzorców osobowych. I wreszcie rewers Sabiny, który miał szansę ujawnić się w wyniku nieetycznych metod działania totalitarnej władzy i można potraktować go jako pewną prawidłowość psychologiczną natury kobiety; postawiona w sytuacji bez wyjścia odkrywa ona złożoność swojego wewnętrznego „ja”. Jeszcze w listopadzie 2009 roku pojawił się film, który wstrząsnął społeczeństwem i bardzo wyraźnie zasygnalizował zmianę nurtu w krajowej kinematografii. Dom zły w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego, mimo że opowiada o czasach głębokiego PRL-u, to osadzony jest również, a może przede wszystkim, w teraźniejszości, czego uświadomienie wywołuje u odbiorców mieszane, często negatywne, ale jakże prawdziwe emocje. Ten swoisty „Polaków portret własny” w sposób bezkompromisowy obnaża nasze przywary i wysublimowanie, lecz sensownie pyta o to, czy jako naród nie jesteśmy już na zawsze naznaczeni piętnem zła, czego winy możemy szukać jedynie w nas samych. W tym momencie należałoby zastanowić się nad in-


terpretacją sceny narodzin dziecka (notabene poczętego w grzechu). Jeżeli przyjmiemy założenie, że jest to zapowiedź nadejścia nowych, lepszych czasów kolejnego pokolenia, które nie będzie powielało błędnych wzorców, to obraz ten ma mimo wszystko wydźwięk optymistyczny. Ale co w przypadku, gdy dostrzeżemy, że planowany w szpitalu poród nie doszedł do skutku i dziecko jest poniekąd skazane na przyjście na świat w tytułowym „domu złym”, a więc po brzegi wypełnionym polskością – wymazem z otwartej już przed wiekami puszki Pandory, który naznacza każdego? Ten właśnie punkt widzenia w kontekście specyficznej stylistyki i ponurego nastroju dzieła Smarzowskiego, wydaje się, choć jest bolesny i trudny, właściwszy. Istotą filmu twórcy niezapomnianego Wesela jest bowiem konsekwentne ukazywanie często skrywanych przywar, ujawniających się jedynie w określonych sytuacjach, czyli… libacjach przy wódce. „Genialne pomysły” i dalekosiężne plany na biznes, zdrada małżeńska, obrażanie członków PZPR, wreszcie morderstwo, to tylko niektóre ze skutków nietrzeźwości, prowadzące do pogłębiania i rozszerzania się zła. Niezmiernie ważnym elementem konstrukcji filmu jest motyw usiłowania zabójstwa w celu osiągnięcia korzyści finansowych. Co ciekawe, Edward Środoń nie pada ofiarą mordu jedynie przez przypadek, co można odbierać jako aluzję do nieostrożności narodowej Polaków. A może bohater tym razem w porę odczytuje symboliczne zakłócenia obrazu telewizyjnego (połączone z sielankowym nastrojem i niejednoznacznym motywem tańca), które niegdyś nie ostrzegły go przed nagłą śmiercią żony? Niemniej jednak oskarżony o zamordowanie rodziny Dziabasów zootechnik podczas przeprowadzanej pod nadzorem milicji wizji lokalnej sprawia wrażenie człowieka, któremu zależy na udowodnieniu swojej niewinności i ujawnieniu prawdy związanej z mrocznymi wydarzeniami sprzed kilku lat. Dlaczego więc ostatecznie jest zmuszony uciekać, by w ogóle przeżyć? Bo jak dowiadujemy się z ust porucznika Mroza, bohatera, który mógłby zmienić

bieg wydarzeń, to idealistyczne pojęcie w świecie skażonym złem nie istnieje. A gdy z końcem filmu uświadamiamy sobie, że ta jedyna pozytywna postać pada ofiarą spisku i zostaje zamordowana przez przekupnych kolegów, to wraz z napisami końcowymi, ubarwionymi rozładowującą muzyką niczym z Lotu nad kukułczym gniazdem, z całą siłą odczuwamy psychologiczny ciężar obrazu Smarzowskiego. Gdzie w takim razie system i jego „destrukcyjny wpływ na psychikę człowieka”? Największe zaskoczenie przeżywamy bowiem w momencie, gdy uświadamiamy sobie, że stan wojenny był jedynie pretekstem do osadzenia historii w niebanalnej rzeczywistości, podczas gdy współczesnymi przekupnymi milicjantami, konfidentami działającymi w rozbudowanym systemie politycznym (a raczej społecznym) jesteśmy my, tutaj, dziś, lecz jeszcze o tym nie wiemy (nie chcemy wiedzieć?). Współczesna kinematografia coraz częściej sięga do historii, próbując w pewien sposób zmienić perspektywę ukazania lub zwyczajnie odbrązowić typowe dla nas, owiane mesjanizmem narodowe mity. W ostatnich latach bardzo wyraźnie zaznaczyła się tendencja do niekonwencjonalnej realizacji motywu rzeczywistości w powojennej Polsce. Oprócz powyższych przykładów potwierdzających tę prawidłowość można wskazać także Różyczkę Jana Kidawy Błońskiego traktującą przede wszystkim o destrukcyjnej sile miłości oraz Enen Feliksa Falka wreszcie sensownie pytający o ubeckie porachunki. Wszystkie te obrazy charakteryzuje nie tylko traktowanie przeszłości w sposób drugorzędny, ale także demaskacja pewnych narosłych wokół trudnej rzeczywistości mitów. Nam – odbiorcom pozostaje jedynie nadzieja, że śladami Morgensterna, Lankosza i Smarzowskiego podążać będą inni, pragnący przekazać niekiedy bolesną prawdę np. o czasach II wojny światowej, wciąż funkcjonującą w świadomości Polaków jako tabu, o którym boimy się opowiadać w sposób inny niż dotychczas. Ale może warto?

67


Autorski komentarz do spraw najwyższej wagi Magdalena Zięba

N

ierzadko tęsknię za jakże charakterystyczną rzeczywistością polskich miast i miasteczek: absurdami życia codziennego, brzydotą chodników i skwerów, ale też za ciepłem otrzymywanym od ludzi i za swojskością znanych miejsc. Czasami jednak mam wrażenie, że czytając newsy z kraju moja twarz przybiera wyraz zadziwionego kota (w domyśle: kota-paczacza). Ostatnio nawet nawiedziły mnie poważne wątpliwości, czy aby na pewno mój stan ducha by się polepszył, gdybym miała skonfrontować się z bezkresem ciemniejszej strony krajobrazu polskiej mentalności. Nawet nie wiem, czy jestem uprawniona do takiego generalizowania, ale niestety – wydarzenia natury religijno-narodowościowej są w naszym (k)raju na piedestale, przynajmniej jeśli chodzi o zainteresowanie mediów. Pierwszą i najważniejszą sprawą jest w ostatnim czasie rocznica smoleńska, po raz trzeci zamieniona w polityczną szopkę, okraszoną krasomówstwem i banałem. Kolejne śledztwa i przypuszczenia, wzajemne oskarżenia, a wszystko to w świetle wielkiej narodowej sprawy, zupełnie jakby świat teraźniejszy nie istniał, a rzeczywiste i namacalne problemy były tylko ułudą. Druga sprawa to rzekomy spisek gejów, mający miejsce nie tylko w teatrach, ale zapewne w każdej dziedzinie życia, bo wszak to właśnie oni, ci, którzy powinni za murem stać, stanowią obecnie największe zagrożenie wewnętrzne. Opanowują wszystko – sama widziałam jak jeden taki zajmował miejsce przy stoliku w kawiarni, przeszył mnie wtedy zimny dreszcz Ilustr. Kalina Jarosz (2)

i owładnęła groza, zupełnie jakbym zobaczyła wampira ze Zmierzchu. Kolejna dręcząca media kwestia to megalomania pomnikowych wyczynów, balansująca na pograniczu szaleństwa i zdrowego rozsądku. Niezliczona ilość stawianych w kolejnych miastach podobizn papieża to problem najwyższej wagi – zdawać by się mogło, że startujemy w jakimś konkursie. Niedawno odsłonięto w Częstochowie najwyższą rzeźbę, która podobno bardziej niż Jana Pawła II przypomina Leszka Millera. Wśród uporczywie pojawiających się na serwisach społecznościowych memów króluje jeden, gdzie głowa jednego z pomników-papieży porównana jest do rubasznej aparycji Pudzianowskiego. Wcześniej triumfy święcił oczywiście kanciasty „Król Jezus” ze Świebodzina, ukazywany często jako odlatująca w kosmos rakieta. Ten sam bohater ukazał się nawet w słodko-gorzkim filmie Amerykanina, Matthew Browna, który po tym jak zorientował się, że Polska to nie tylko obozy koncentracyjne, ale i ładne widoki, normalni ludzie i inne atrakcje, opublikował na You Tube rzewny klip pod tytułem BIPOLAND. Przyznam, że niemal się popłakałam w ostatniej minucie – głównie z żalu nad tym, jak słabo nas znają na świecie i jak bardzo ograniczające są narodowościowe stereotypy. Jestem nawet skłonna myśleć, że film powstał ze względów propagandowych, jako odpowiedź na toczącą się dysputę nad polsko-niemieckimi relacjami w świetle antysemityzmu, wojny, historii, itd. Najprościej mówiąc: czuję się tym wszystkim przytłoczona i nie wiem, czy to wyraz mojej ignorancji, czy może przyczynia się do tego nie nadchodząca wiosna. Ciężar ideologii i przeszłości wisi nad dyskursem polskich mediów. Pytanie tylko, czy w istocie nie myślimy tak sami o sobie – na plecach dźwigamy swoją smutną historię, przytłoczeni nią narzucamy sobie bezsensowne ograniczenia i robimy z siebie ofiary. A tragiczną przeszłość należy pamiętać, tylko czemu ma służyć pielęgnowanie smutku i rozdrapywanie ran?

Albo jesteśmy narodem sadomasochistów, albo ktoś nam nałożył na głowy papierowe torby, spod których nie widzimy ani promyka światła. Tymczasem jestem w Oxford i szaro tutaj i pada i nic się nie chce… Puby są zatłoczone, a siedzący w nich ludzie mówią o sprawach zbyt poważnych lub zbyt odległych od mojego horyzontu myślowego. Wolałabym być w jakiejś polskiej knajpce, pić piwo i gadać o swoich własnych bzdurach. Bo tak naprawdę przecież jesteśmy fajni, nawet jeśli sami nie chcemy w to wierzyć. No i na dodatek zakochałam się teraz w piosenkach Soniamiki i Micromusic, takie są ładne i polskie! Fajnie się ich słucha na słuchawkach, biegnąc brzegiem rzeki. Ostatnio z T. właśnie tak postanowiliśmy spędzać lekko nie-wiosenne przedwieczory, kiedy w powietrzu czuć rosę, a niebo jest szaroniebieskie. I chyba zrobiłam się romantyczna, bo ważniejsze od codziennej dawki wiadomości są dla mnie drobne iskierki radości przebijające się przez rzeczywistość wypatroszoną w mediach z tajemnicy. Zatem, mam dla wszystkich marud (do których zaliczam również swoją szanowną osobę) dobry przepis na tzw. szarość codzienności: upiec ciasto, zrobić pachnącą herbatę, obdarzyć kogoś kochanego uśmiechem, posadzić na krześle i nakarmić przygotowanymi smakołykami. Następnie należy odciąć się na co najmniej dobę od wszelkich środków masowego przekazu i przeczytać jakiś dobry wiersz, np. ten Adama Zagajewskiego pt. Cisza: „Nawet w wielkim mieście zapada niekiedy cisza i słychać, jak po chodniku, pchane przez wiatr, przesuwają się zeszłoroczne liście, w ich nie kończącej się wędrówce ku zniszczeniu”.


Cudze chwalicie... i słusznie Szymon Makuch

C

zasem aż chce się zacząć od banału, np. stwierdzenia, że podróże kształcą. Skutek ten przynoszą oczywiście zarówno wędrówki po własnym kraju, jak i po obcym. Pewne miejsca nas zachwycają, inne powodują obrzydzenie, choć jasne jest, że w celach turystycznych zwykle szukamy tych, które są z różnych przyczyn atrakcyjne. Na liście atrakcyjnych miejsc z pewnością należy umieścić Madryt. Stolica Hiszpanii, licząca sobie jakieś trzy miliony mieszkańców, podobnie jak Warszawa, uzyskała swój status najważniejszego miasta w kraju w XVI wieku. Od tego czasu zaczął się jej dynamiczny rozwój, który doprowadził do ciekawych efektów tak w zakresie architektury, jak i kultury czy społeczeństwa. Hiszpańska wojna domowa w latach 30. XX wieku nieco zniszczyła miasto, choć oczywiście nie w takim stopniu jak II wojna światowa doprowadziła do ruiny wiele polskich miast. Z punktu widzenia polskiego turysty pierwsza rzucającą się w oczy kwestią było tempo życia. W którymś numerze uzewnętrzniałem już swoje poglądy na temat szalonego pośpiechu Warszawy, stąd też aktualnie w każdym mieście ze szczególną uwagą staram się obserwować szybkość kroku tubylców i ich ewentualne pogonie za zamykającymi się drzwiami tramwajów, autobusów czy wagonów metra. I choć Madryt jest wielkim miastem, to uderza tu spokój. Niezależnie od pory dnia, mieszkańcy nie biegną ulicami, lecz idą. Nawet wsiadając do metra tylko nieliczni zbiegają po schodach, usilnie próbując zdążyć na odjeżdżający wagonik, celem oszczędzenia jakichś trzech minut. Spokojny spacer turysty ulicami

Madrytu nie powoduje, że co drugi krok słyszeć się będzie irytację wyprzedzających nas pieszych, mruczących pod nosem perdone. Rzadkością jest trafić w trakcie wycieczki zagranicznej na manifestację antyrządową. Ale jeżeli już się uda, to zwykle warto to obserwować. Oczywiście w Polsce lepiej nie, ponieważ najczęściej oberwać można kawałkiem kostki brukowej, policyjną pałką czy też pięścią lub glanem od oszołoma przywdziewającego barwy jakiegoś klubu i wmawiającego, że jest jego kibicem. Sytuacja polityczna w Hiszpanii jest ostatnio bardzo trudna. Kryzys doprowadził do dużego bezrobocia – co czwarty mieszkaniec tego kraju jest bez pracy. Do tego budownictwo mieszkaniowe okazało się przeżarte korupcją i sztucznie zawyżonymi cenami, przez co teraz na półwyspie Iberyjskim znaleźć można masę nowych, niezasiedlonych osiedli. Wreszcie, niedawno okazało się, że przedstawiciele partii rządzącej przez lata brali regularne, comiesięczne „pensje” od korporacji za tzw. „życzliwość”. W takiej sytuacji aż prosi się o jakąś rewolucję i niewykluczone, że południowcom w końcu puszczą nerwy. Dziesiątki tysięcy madrytczyków wyszło pod koniec lutego na ulice, by protestować. Pełno transparentów, okrzyków, śpiewów, ulotek. Ale jednocześnie wszystko sprawiało wrażenie bardziej festynu niż wojny. Tłum szedł, by przy dźwięku bębnów tańczyć i wykrzykiwać hasła antyrządowe. Ostatecznie aresztowano ponad 40 osób, ale podobno raczej celem pokazania siły, gdyż większych zniszczeń nie odnotowano (oprócz bodajże spalonego kosza na śmieci). Tutaj nikt nie rozbija samochodów, nie wyrywa ławek, chodników, nie demoluje sklepów – rewolucja w końcu chyba nie polega na obróceniu kraju w proch, o czym czasem zapominają nasi „patrioci”. Wśród refleksji turystycznych nie sposób pominąć również kwestii pociągów. Zestawianie polskich kolei z cudzymi to niestety często materiał stanowiący źródło depresji. Hiszpanie oczywiście mają szybkie pociągi, a stukilometrowe trasy pokonuje się w około 30 minut. Poza nimi jednak kursują zwykłe, lokalne połączenia. Na te miejscowi raczej

narzekają, że są wolne. Braku punktualności zarzucić im raczej nie można, a tempo jest i tak lepsze niż u nas. Do tego schludnie, czysto, a stacje kolejowe mają dobre połączenia z przystankami metra. Ciągle więc ciśnie się na usta pytanie, dlaczego u nas tak nie można (pomijając oczywiście kwestię metra z wiadomych przyczyn). W tym wszystkim zastanawia jedna kwestia. Wielu przedstawicieli świata polityki, a także innych członków społeczeństwa, odwiedza inne kraje, spogląda na tamtejszą rzeczywistość, dostrzegając zapewne jej zalety. Wciąż jednak nie widać chęci do wprowadzania pewnych rozwiązań w naszej rzeczywistości. Trudno oczywiście o przemianę mentalną – uspokojenie zabieganych Polaków czy przekonanie ich do spędzania czasu „po hiszpańsku” czy w inny sposób. Warto jednak obserwować i próbować pewne wzory naśladować. Nie chodzi przecież o bezmyślne wychwalanie wszystkiego, co obce, ale o konstruktywne spojrzenie na rozwiązania, które po prostu dobrze się sprawdzają i które można by też stosować gdzie indziej. Przyzwyczajenie się do polskiej rzeczywistości po odbyciu podróży bywa czasem bolesne. Człowiek chce zmieniać, zmieniać i zmieniać. Ale pewnie kurz opadnie, poziom entuzjazmu ulegnie znacznej redukcji, a na koniec stwierdzimy, że i tak się u nas nie da czegokolwiek zmienić. Pozostanie tylko cudze chwalić, znając swoje.

69


Papa Michał Wolski

N

a swój sposób cieszy mnie decyzja Benedykta XVI. Pokazał, że chce i potrafi myśleć ponad schematami. W przypadku tak konserwatywnego i mimo wszystko niecieszącego się popularnością pontyfikatu takie posunięcie pozwala mieć nadzieję, że w Kościele katolickim można jeszcze myśleć i działać niestandardowo, że można dostosowywać się – a nawet wyprzedzać – pretensje i oczekiwania. Wprawdzie jest to dla dzisiejszego Kościoła nowa sytuacja, ale pozwala – przynajmniej mnie – sądzić, że cała ta instytucja powoli dojrzewa do gruntownej reformy i przeformułowania swoich zadań. Odważne posunięcie Benedykta XVI – za które najpewniej zostanie on najbardziej zapamiętany – daje nadzieję, że Kościół dostrzega swoje niedoskonałości i wchodzi w czas przemian. Jak już wielokrotnie na tych łamach wspominałem, mam straszliwy problem z Kościołem katolickim. Nadużycia i wypaczenia dokonywane przez jego agentów z jednej strony, brak reakcji instytucji Kościoła na te wypaczenia z drugiej, a jeszcze ślepy dogmatyzm i fanatyzm jego najbardziej oddanych rzesz wyznawców z trzeciej... z tego nie układa się przyjemny obraz. Nie może oczywiście na nim zabraknąć socjalizacyjnej i kulturotwórczej misji Kościoła, działalności charytatywnej czy w ogóle aktywności na rzecz pobudzania w ludziach wiary. Nie da się jednak ukryć, że współcześnie każdej ze wspomnianych wyżej zasług można przeciwstawić jakąś co najmniej wątpliwą praktykę. I tak misja kulturotwórcza może być tanią przykrywką dla pedofilii, działaniom charytatywnym łatwo przeciwstawić obowiązkowy w naszym kraju podatek na Ilustr. Kalina Jarosz (2)

Kościół, a od pobudzania wiary bardzo blisko do manipulacji lokalnymi społecznościami czy wręcz mieszania się w politykę. No i przyjemnie nie jest. A Kościół przez wiele lat albo nie dostrzegał swoich wypaczeń, albo przyjmował strategię oblężonej twierdzy. Tymczasem rozczarowanych młodych ludzi było coraz więcej i choć cały czas mamy w Polsce dużo wierzących, to liczba praktykujących spada. Ale jest światełko w tunelu – papież abdykował. Pokazał tym samym kilka ważnych rzeczy. Po pierwsze, że on – szef wszystkich szefów, ksiądz wszystkich księży – też jest człowiekiem. Zasiadanie na tronie Stolicy Piotrowej nie czyni go spiżowym ani marmurowym, zwłaszcza dzisiaj, kiedy niemal ciągły kontakt z mediami skutecznie odziera go (jak również każdego innego przywódcę każdego innego państwa) z domniemanej pomnikowości. Rozumiał to już Jan Paweł II, ale trwał na stanowisku chcąc tym samym zwrócić uwagę mediów – z reguły niezainteresowanych taką tematyką – na problem starości, choroby, niedołężności i wreszcie umierania. Benedykt też to rozumie, ale swoją abdykacją chciał osiągnąć zgoła inny cel (a przynajmniej wszystko na to wskazuje): pokazać wszystkim – księżom też – że nieobce mu ludzkie problemy, że posługa kapłańska nie czyni z kapłanów nadludzi, a więc nie stawia ich ponad wiernych. W rzeczy samej ta hierarchia jest – czy powinna być – odwrócona, bo ksiądz decydując się pośredniczyć rytualnie między człowiekiem a Bogiem w praktyce winien być przede wszystkim właśnie łącznikiem, pełnić określoną funkcję, z natury swojej służebną wobec społeczności, w której się znajduje. To nie jest łatwe i wymaga ogromnego opanowania, bardzo łatwo tu bowiem wejść w rolę namiestnika i sprzedawać własne dyrektywy pod płaszczykiem retorycznym Słowa Bożego. Co więcej, gdy kapłan przeczuwa, że przestaje dobrze pełnić swoją rolę, nie powinien mieć problemów z oddaniem swojej funkcji lub wręcz rezygnacją z posługi kapłańskiej. Owszem, nikt tego dzisiaj nikomu nie zabrania, ale nadal zrzucenie sutanny kojarzy się ze swoistą sensacją.

Wreszcie abdykując, Benedykt XVI podważył jedną z fundamentalnych ostoi mentalnych Kościoła, jaką jest jego feudalizm. Trwanie na tronie do śmierci było powszechną rzeczą wśród średniowiecznych (i późniejszych) królów, a abdykacje zawsze wiązały się z przemianami. I tych przemian Kościołowi trzeba, bo za dużo tradycyjnych aspektów tej instytucji – zakorzenionych w feudalizmie właśnie – wyczerpało już dawno swoją funkcjonalność. Naczelnym przykładem jest celibat oraz śluby czystości; to pierwsze miało powstrzymać potencjalne potomstwo księży od dziedziczenia kościelnej ziemi, to drugie – rozwiać wszelkie wątpliwości w tym względzie. Dzisiaj ten problem nie istnieje, pozostaje oczywiście kwestia należących do Kościoła ziem, ale w żaden sposób nie jest ona podyktowana dziedziczeniem. Czemu więc nie odpuścić księżom celibatu, żeby mogli wreszcie żyć jak normalni ludzie? Nie widzę ani jednego powodu. Obok tego pojawia się kolejna kwestia, czyli dopuszczanie kobiet do posługi kapłańskiej, choć to kwestia znacznie bardziej skomplikowana, bo dotykająca patriarchalnych z natury dogmatów wiary. Tak że czekają Kościół zmiany, których początek – miejmy nadzieję – dał Benedykt XVI swoją abdykacją. Pozostaje mieć nadzieję, że pozostali kościelni dostojnicy podążą tym śladem, inaczej nic się nie stanie i od katolicyzmu wciąż będą odchodzić młodzi ludzie. A Kościół jest mimo wszystko potrzebny: jako instytucja konserwująca tradycję, jako poważna i integralna część kulturowego dziedzictwa Zachodu, wreszcie ze względu na doraźną i bardzo często przynoszącą dobre skutki działalność. Oby szło ku lepszemu.


Strzeż się pociągu Marcin Pluskota

O

statnio przestały mnie słuchać brwi. Podskakują i drżą przy różnych okazjach, przez co moja twarz jest śmieszniejsza niż zwykle. Tik ten jest rezultatem niedoboru magnezu. Sytuacja ta nie jest szczególnie dziwna. To rezultat mojej miłości do kawy, która wypłukuje magnez z organizmu. Piję jej dużo, tracę więc dużo magnezu, przez co brwi drżą mi bardzo często. Podobno magnez koi nerwy. Zapewnia wewnętrzny spokój, harmonię i pozwala mniej się przejmować czymkolwiek. Łykam więc magnez regularnie, choć podobno taki w tabletkach jest mniej wartościowy niż taki w jedzeniu. Z magnezem przesadzić nie wolno. Nadmiar magnezu skutkuje na przykład biegunką. To tak tytułem wstępu. Magda Gessler ostatnio taka jakaś spokojna (może też łyka magnez?). Wprawdzie dalej krzyczy, dalej korzysta z mocnych słów i rzuca garami, ale jakoś tak rozważniej i mądrzej, robi to z większą klasą. Może to jakiś znak? Może to nadzieja dla tych zamarzających pod Białymstokiem bocianów? Idą lepsze czasy i nie trzeba będzie im wystawiać kawałków mięsa na podwyższeniu. Też powoli przekonuję się do tej koncepcji. Dziś pierwszy promień słońca przebił się przez chmury i zatańczył figlarnie na mojej twarzy. Odetchnąłem z ulgą. Jeszcze kilka dni temu zastanawiałem się, co to będzie, jeżeli nigdy już nie wyjdzie słońce i Keanu Reeves miał rację, twierdząc, że wiosna umarła. Starałem wyobrazić sobie sytuację, w której musiałbym urodzonym pod nieprzeniknioną kopułą chmur wnukom tłumaczyć, co to jest słońce. Dziś te rozważania nie są już ważne. Słońce świeci na niebie. Kolejne pokolenie

wygrzewać się będzie w cieple tej naszej sympatycznej gwiazdy, która za miliardy lat wybuchnie, niszcząc cały Układ Słoneczny. To jest przyszłość. Nie fantazjujmy, spójrzmy na to, co dzieje się w koło nas. Koree prężą muskuły na międzynarodowej arenie, Obama grozi palcem, Japonia, Chiny i Rosja patrzą z uwagą. Nie jest dobrze. Jest źle. Może to nie słońce, a my sami zetrzemy się w pył? Pomiędzy te grobowe rozważania wpływa jednak humorystyczny akcent – mały rybacki kuter. Szyper łódeczki gra na nosie złemu dyktatorowi i łowi, gdzie mu się podoba. Chwila radości w cieniu atomowej zagłady. Ha! Ha! U nas też jest coraz więcej radości. To przez to słońce. W przyszłości naszego mordercę. Minister Nowak na przykład dostał pluskwę od opozycji (jak majestatycznie zauważył poseł Niesiołowski – to jest karaluch). Miała być potwarz. Miał być cios, policzek dla kolejnego niekompetentnego ministra. Coś poszło nie tak. Nowak tweetuje, że karaluszek ma imię, domek i regularne posiłki. Robaczkowi żyje się lepiej niż milionom naszych Braci Polaków – gotujących podeszwy, owiniętych w koce, w kartonowych domach. Widziałem te obrazy w telewizji. Przynajmniej jest już ciepło i nie zamarzną. Lato jakoś przeżyją – łatwiej przeżyć lato niż zimę. Więcej szczawiu na nasypach rośnie. Szczaw pamiętam. Chociaż nie taki z nasypu. Taki z pola, rosnący za domem babci. Lubię kultywować dobre wspomnienia. Pamiętam piękne pola i urocze sady. I uśmiechniętych ludzi kapiących radością. A potem przyszła powódź i wszystko zabrała. Dobrze, że przynajmniej świeci tam dziś słońce. Wiecie – to które nas kiedyś zabije. Pan Putin też ostatnio spuścił z tonu. Starość czuje w kościach i mięknie. Botoksową twarzą robił dziwne miny, kiedy Femen pokazywał mu to i owo, i starał uczulić na problemy tego świata. Putin uśmiechał się ze zrozumieniem w stronę argumentów Femenu. Chyba to był uśmiech i zrozumienie. Chociaż, jak przystało na panów ze wschodu, nigdy nic nie wiadomo. Mówili o tym w telewizji. Może powinienem zostać wro-

giem kobiet i Femen swoją argumentacją także mi poprawi humor? A może jednak nie. TVN powiedział wczoraj, że Femen posunął się za daleko. Centrum handlowe to nie tylko najdroższe marki, których nazwy znają tylko kobiety, to także okazje cenowe, na przykład pasztet drobiowy 200 gram kupimy tam za trzy złote. Dodać należy, że to pyszny pasztet. Nie wiem, czy szczaw z nasypu jest pyszniejszy – na pewno mniej mięsny. Chociaż w przypadku pasztetów nigdy nic nie wiadomo. Mięso w tym kraju już od dawno nie jest tym, za co się podaje. Okazuje się upudrowaną związkami chemicznymi koniną albo jakąś trucizną. Strach wziąć do buzi. A ja tak lubię mięso. Jestem kolegą mięsa i ryzykuję każdego dnia smarując chleb pasztetem. Ale to nie koniec ryzyka. Do centrum handlowego idę przez tory. Dokładnie przez dziesięć ich par – czyli przez dwadzieścia pojedynczych torów. Właściwie jest to spokojne i bezpieczne miejsce. Torów niby dużo, ale pociągów jeździ po nich mało. Potem zobaczyłem znak „Strzeż się pociągu” i wszystko się posypało. Tablica ta wyprowadziła mnie z równowagi. Teraz sytuacja wygląda tak: idę po pasztet do centrum i staję na skraju toru, rozglądam się kilka razy – spokój, cisza. Jestem bezpieczny. Nic bardziej mylnego. „Strzeż się!” – mówi przecież tablica. Idę więc przez te tory jak na ścięcie, trzęsąc portkami, z duszą na ramieniu i ręką w nocniku. Nie znając dnia ani godziny. „Strzeż się!” – krzyczy znak – pociąg zaatakuje, kiedy się tego najmniej spodziewasz! Strzegę się więc. Muszę być w ciągłej gotowości. Piję kawę, żeby zachować stan alertu w organizmie. Jednak czemu boję się pociągu, skoro nad światem wisi atomowa zagłada? A nad tą zagładą wisi słońce – morderca? W ogóle to ten felieton nie pisze się tak, jak zaplanowałem. Tekst poszedł jakąś swoją ścieżką. Miał być bardziej radosny. Łykam przecież magnez. Oho! Muszę przeprosić szanownych czytelników. Wzywa mnie do toalety.

71


Street photo

Fot. Magda Oczadły


73


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.