Snowdonia 2019 - BMW K1600 GTL Exclusive

Page 1

> GALERIA ZDJĘĆ <


Kłaniam się po dość długiej przerwie... Od mojego ostatniego pisemnego zaistnienia tu, czasu upłynęło sporo, ale pamięć mi się nie pogorszyła. Pamiętam więc Was wszystkich i pamiętam też, że wielu z Was nazwało swoje motocykle w mniej lub bardziej

pieszczotliwy sposób. A więc jest i „Wisienka” oraz „Czereśnia”, „Koziołek”, „Wiaderko”, „Venturak” i zapewne wiele jeszcze takich, które są - ale o których nie słyszałem po prostu. Jest mój „Limit” w tej grupie i choć to bardziej Ksywa niż Imię, to kiedy przesiadłem się na nowszy model, postanowiłem jakoś nazwać tę „nowość”. Jak już się domyślacie, dziś rzecz będzie o CHRZCINACH.

Pierwsze przy czym zacząłem kombinować, to określić „gender”. Zdaniem wielu motocykle są bezpłciowe, ale ja należę do innej szkoły, więc pytanie jakiej „płci” jest BMW pozostało w mojej głowie. Po szczegółowym oglądaniu i podglądaniu, miałem jeszcze niejasną odpowiedź, ale po kilku głębszych wyszło mi, że BeEma to dziewczyna i do wyboru została mi tylko połowa kalendarza z imionami. Jednak żeby chrzest się

dokonał, trzeba było czegoś więcej niż tylko imienia. Trzeba przecież przypieczętować to zdarzenie jakąś podniosła ceremonią, czyli trasą. Kilka lokalnych przejażdżek po mieście – choć dość dużym – nie wchodziło w grę, jako inicjacja. Nie spełniała też warunków pierwsza jazda od dealera do angielskiego domu, choć to było parę ładnych setek (i to w milach). Głównie dlatego, że przesiadając się z motocykla trzydziestoparoletniego, z którym przez osiemnaście lat zrosło się prawie dosłownie, na cokolwiek z nowej generacji – dosłownie dooope ściska. Ceremonia chrzcin motocykla turystycznego wymaga czegoś więcej niż tylko nawinięte na koła i licznik kilometry. Chciałem, aby znakiem odciśniętym w pamięci i historii, było coś na kształt wycieczki, taka namiastka wyprawy. 2


No i udało się. Miejscowa Królewna dała nam w sierpniu jeden dodatkowy dzień wolny (co stworzyło dobrze

znany w rodzimym kraju przedłużony łikend), a dawało nadzieje na spełnienie kilku ważnych marzeń. Po pierwsze wyjazd na więcej niż dzień – bo jednodniówki ćwiczyłem tu niemal wyłącznie. Po drugie wybranie się do trochę odleglejszej niż sto mil okolicy, bo to już od jakiegoś czasu zaczęło być nudne. I po kolejne, żeby tam gdzie te marzenia się iścić będą - było ładnie. Te wszystkie warunki spełniało miejsce, o którym słyszałem od bardzo dawna i które bardzo chciałem nawiedzić Limitowaną wersją GoldWinga, a którego to pragnienia nie udało się niestety zrealizować. Teraz nadarzała się nie tylko okazja, ale i zaplanowana z kilkudniowym wyprzedzeniem turystyczna wyprawa z namiotem. Chrzest miał obejmować kilka aspektów, niemal badań naukowych. Prawie wszystkie miały swój punkt odniesienia do GoldWinga 1200 Limited Edition, który (pisząc te słowa wiem to z całą pewnością) rozpieścił mnie i nas bardzo dużą

liczbą czegoś co można nazwać luksusem jazdy i podróżowania. Przygotowanie do pakowania i samo pakowanie było pierwszym organoleptycznym porównaniem obu turystyków. Wiedziałem od dawna, że stare sprzęty biją na głowę, a konkretnie na litry pojemności, wszystko co zrobiono teraz i wygląda podobnie. Nie ostatni raz podczas pakowania się na wyjazd pomyślałem: „zatęsknisz jeszcze nie raz za Limitem”. Mimo utyskiwań i z udziałem doświadczenia nabytego przez minione lata, udało się spakować: namiot dwójkę (z tropikiem), dwa autodmuchające się materace, dwa śpiwory (w tym jeden „wyprawowy” z komfortem do minus pięciu, bo Marzena nie przestała być ciepłolubna), kocyk, trochę ciuchów na wypadek upałów, lekkie buty (dla Niej) i sandały (dla Niego), kilka kanapek i ze dwa litry napojów, sprzęt foto oraz dwie piersiówki (na wypadek chłodów). Wszystko w fabryczne kufry

bez dodatkowych tank- i topcase- bagów. Jest nieźle! 3


Celem naszej niedzielno-poniedziałkowej wycieczki chrzestnej stała się Snowdonia. Jeden z brytyjskich parków narodowych, jeden z większych i jeden z ładniejszych. W zasadzie na tym określonym celu nasze plany

się skończyły. Marzena bardzo chciała gdzieś wyjechać, a że dojrzeliśmy i do tego, żeby za dużo nie planować i za bardzo nie trzymać się zegarka oraz jak mawiał OKP – omijać muzea, a jak powtarzał po swoim koledze Zbyszek Broda – turystyka motocyklowa powinna być szybka – pojechaliśmy trochę na spontan. Najpierw niestety drogą najszybszego ruchu, nudną i zakorkowaną już o siódmej rano. Motocykle – nawet te dość szerokie – w korkach rządzą się innymi prawami ruchu drogowego i wydostaliśmy się z Londynu dość

sprawnie. Tutaj pierwsza obserwacja nowości. Najszerszym miejscem u Limita były lusterka i stosując powiedzenie z głową: „jak one przejadą i niczego nie zawadzą, to reszta też przejedzie”, jakoś się zawsze do tej pory udawało przejechać bez zarysowań lakieru. W BeEmie już tak nie mam. Fabrycznie niby szerokość lusterek jest o dwa centy większa od szerokości tylnych kufrów, ale szukałem wersji z tylnymi gmolami i znalazłem, ale te właśnie są o dwa centy szersze niż lusterka. Przejadę więc jeszcze kilka ładnych kilometrów i mil, nim będę czuł ten motocykl

jak poprzedni. Jechać było trzeba dalej, a co ważniejsze dało się bez większych problemów. Żeby nie było tak słodko, że wyrwaliśmy się na kompletny spontan, miałem (to była tajemnica dla Marzeny), zaplanowane dwie jazdy obowiązkowe i dopiero po dojechaniu do każdej z nich odkrywałem te tajemnice. Pierwszym punktem było molo w … No właśnie. Wiedziałem, że Wielka Brytania – niegdyś potęga kolonialna, jako Wyspa Brytyjska składa się albo dzieli się na krainy, regiony, landy... Jak zwał tak zwał. Słyszałem więc też i o Walii, ale (wstyd mi) nie miałem najmniejszego pojęcia, że ma odrębny język i pisownie. Kaszuby czy okolice Opola – z całym szacunkiem dla mieszkańców rdzennych i nabytych tych regionów – do pięt nie dorastają w sztuce umilania czytania nazw miejscowości do tego co zobaczyliśmy w Walii.

4


Po dotarciu do Llandudno pomaszerowaliśmy na wiktoriańskie molo i cieszyliśmy się aurą i widokami. Kilka kilometrów wcześniej - jadąc jeszcze - natrafiliśmy na niecodzienne zjawisko atmosferyczne, a mianowicie

nagłą mgłę, a w niej spadek temperatury o siedem stopni Celsiusza na odcinku jednego kilometra. Teraz z molo oglądaliśmy sobie sprawce tego oziębienia. Góra wystająca z morza – niczym ta na Gibraltarze – przy dość silnym wietrze od morza, powodowała „zawirowania” powietrza w taki sposób, że zaraz za nią tworzyły się chmury i niewidzialną siłą pchane były ku ziemi. W taką właśnie chmurę wjechaliśmy odczuwając i obserwując na pokładowym termometrze, znaczne ochłodzenie. Natomiast już na samym molo jak na klasycznym deptaku: wata cukrowa, lody i burgery, karuzele

i hopsalnie, z mliard pamiątek – nie tylko z tego miejsca. Jak na odpuście.

Mydło i powidło. Chwilę odpoczęliśmy i dalej do drugiego celu dzisiejszego dnia.

5


Kupę lat temu podobni do mnie, czasowo przebywający tu na wyspie, nawiedzili miejsce, którego nazwę potrafią wymówić tylko nieliczni Walijczycy. Zatrzymaliśmy się przy sklepie z samochodami volvo, aby zrobić pamiątkowe zdjęcie i gdy przymierzałem się do tego, z pobliskiej stacji paliw ruszał właśnie samochód. Jego niemłody już kierowca opuścił szybę i powiedział do mnie: „do wieczora musisz się nauczyć wymawiać nazwę tego miejsca, a brzmi to tak...” Niestety nie mam w sobie duszy reportera, bo zamiast szybko włączyć nagrywanie albo poprosić o powtórkę, zamarłem jak żona Lotha. Pan odjechał, a ja ciągle nie mam pojęcia jak można zapamiętać taka nazwę i umieć ją wymówić. Pojechaliśmy następnie na stację kolejową i obfotografowaliśmy niemal wszystkie miejsca, gdzie widniała nazwa tej miejscowości:

Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch

Pokrzepieni jedną z lepszych w moim życiu (a trochę ich spożyłem), rybą z frytkami (wg miejscowych Fish and Chips), pojechaliśmy szukać pola namiotowego. A tu zong! Wszystko pozajmowane. Mieliśmy przecież tylko dwuosobowy namiot bez przedsionków, antresoli i ogrodzeń – co jest rzadkością na kempingu – więc rozbiliśmy się pomimo informacji, że miejsc nie ma. Było go sporo i w pięknym miejscu. Z przodu morze, z tyłu góry. U nas w Polsce, oddalone są od siebie o siedemset kilometrów, tutaj o siedemset metrów. Niesamowity to widok. 6


Zbudowałem domek na jedną noc i przyłączyliśmy się do widzów

wielkiego spektaklu na niebie – zachodzącego Słońca. Takie zjawisko jest codziennie, widoczne co najmniej przez połowę dni w roku, ale jak jest się na morzem, to nie przepuści się takiej okazji jakby to było pierwszy albo ostatni raz w życiu. Słońce utonęło, a myśmy jak kolonijne dzieci zasnęli zaraz po nim. Wierzyć się nie chce. Poranne Słońce, którego pobudki nie oglądaliśmy ogrzało namiot i zrobiło się najpierw przyjemnie ciepło, a niedługo potem, za gorąco by dało się spać czy choćby leżeć w środku. Wylegliśmy na trawę, a ta mokra od rosy jakby w nocy nieźle lało. Po porannej toalecie poszedłem nad wielką wodę i ręcznie sprawdziłem jej temperaturę. Postanowiłem zakosztować kąpieli. Poszedłem się przebrać i kiedy po kilku minutach mierzyłem tę samą temperaturę, tej samej wody, ale stopami – była jakby dopiero powstała z roztopionego lodowca. Po pierwsze chciałem się wykąpać, po drugie było kilku świadków mojej próby, więc nie za bardzo mogłem się wycofać. Do pełnego zanurzenia doszło, ale nie było plusku, no i po kilku, może kilkunastu minutach nie chciało się wychodzić na brzeg. Zapewne znacie to uczucie.

7


W biurze kempingu, podczas regulowania za pobyt, wziąłem kilka broszur zachęcających do odwiedzenia tego i przejażdżki tym. Kilka minut nad elektroniczną mapą i powstała trasa dnia dzisiejszego. Jak się później okazało, ciekawa, malownicza, dość długa i wielokrotnie zaskakująca, a to widokami, a to brakiem nawierzchni czy wręcz drogi jakiejkolwiek. Dopiero w trakcie pisania, sięgnąłem do archiwaliów portalu i czytając relację Joebara (Kuby / MT120), z wycieczki do Snowdoni zauważyłem, że przeżywał podobne sytuacje jak my. Cytując Go niedosłownie, korzystanie z dróg zaznaczonych na biało powoduje, że czasem są to szlaki piesze, a czasem drogi, które były tu w przeszłości, ale wcale być teraz nie muszą. I tak też było, ale przede wszystkim jechaliśmy dobrze oznakowanymi, w miarę gładkimi i co ważne krętymi drogami.

Widoki, a to z prawej, a to z lewej, a to z przodu, a to zza zakrętu, a to zza wzgórza, rozciągały się przepiękne. Ruch był umiarkowany ze wskazaniem na niewielki. Najtrudniej było wtedy, gdy dogoniliśmy jakiś pojazd, który albo

miał gabaryt np. kamper, albo dooope zamiast kierowcy. W takich sytuacjach przydały się wypoczęte konie mechaniczne z sześciocylindrowego silnika. Rejon ten to raj dla motocyklistów i mijaliśmy lub wyprzedaliśmy ich wielu tego dnia.

8


Początek trasy zaplanowałem wzdłuż torów parowej kolejki, którą to atrakcje zobaczyłem właśnie w miniprzewodnikach po okolicy. Jechaliśmy mając tory po lewej, albo po prawej, albo nad sobą. Dojechaliśmy nawet do miejsca, w którym pan otworzył bramę dla pociągu, a zamknął dla pojazdów poruszających się po drodze. Ciuchcia z gwizdem przejechała nam przed samym nosem.

Aby umilić sobie ten dzień jeszcze bardziej, podczas następnego postoju, poślęczałem trochę nad nawigacją i zaplanowałem trasę na najbliższe trzy godziny. Udało się znakomicie. Wjechaliśmy na równą i asfaltową drogę o szerokości ok dwóch metrów, która nieprzerwanie wiła się wśród wzgórz Snowdonii. Ogromne tereny, wykorzystywane najczęściej jako pastwiska dla rogacizny, podzielone były najczęściej kamiennymi murami ciągnącymi się po horyzont. Aby zwierzyna nie przemieszczała się w sposób niekontrolowany, na naszej drodze co kilka kilometrów pojawiały się zamknięte (nie na klucz, a wyłącznie na rygiel) bramy. Trzeba było

zatrzymać się, zejść z motocykla, otworzyć bramę, przejechać przez nią, a następnie zamknąć. Trochę to wkurzające, ale zrozumiałe. Inną formą granicy nie do przejścia dla zwierząt były mosty wykonane z szyn kolejowych ułożonych poprzecznie do drogi i oddalonych od siebie 9


o 10-15 centymetrów. Motocyklem przejeżdżało się przez taką konstrukcje jak po dużej tarce, natomiast dla zwierząt kopytnych, to przeszkoda nie do pokonania.

> GALERIA ZDJĘĆ Jeździliśmy w pięknej pogodzie po tych wijących się asfaltowych ścieżkach – czasami tylko zmuszani do zjechania na zielone, aby minąć się z jadącym z przeciwka samochodem. Za każdym razem – a było ich ze trzy, nie więcej – zastanawiałem się jak to robią dwa jadące naprzeciw

siebie samochody. Ale to nie był mój problem tego dnia. Piękno tego miejsca nie pozwalało na zajmowanie sobie myśli takimi drobiazgami. Robiliśmy zdjęcia i delektowaliśmy się niemal każdym kilometrem jazdy. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać nawet, czy znajdziemy w porę stację paliw, bo w miejscu w którym przebywaliśmy chciało się tylko jeździć, ale sklepów (w tym z paliwem) nie uświadczysz. Nasze organizmy w porę przypomniały nam o konieczności przystanku na popas i niemal na chybił-trafił zatrzymaliśmy się po wjechaniu na główniejszą niż dotychczas drogę. Pysznie i nie drogo zjedliśmy, a później podjęliśmy decyzję o kierowaniu się na dom. Może nie jak pysk strzelił, ale każda następna godzina powinna nas przybliżać do tego celu.

10


Nie wjeżdżając już na drogi o minimalnej szerokości zjeżdżaliśmy na południowy kraniec Snowdonii i oddalając się od niej wiedzieliśmy, że to nie ostatni nasz pobyt w tym rejonie. Po drodze zaczęła mnie zastanawiać bardzo duża liczba zabytkowych pojazdów jadących na własnych kołach lub na przyczepach i lawetach. Gdzieś w połowie drogi mijaliśmy magiczne miejsce, gdzie kończył się właśnie zlot lub giełda takich historycznych maszyn i pojazdów. Jadąc tym

motocyklem mógłbym zostać jedynie widzem takiego spotkania, będąc tam Limitem – może i wystawcą. Kto wie? Dojazd do domu, minął nam dobrze, pomimo późnej pory niewielkie korki nie przeszkodziły nam zachować dobrego nastroju. Silnik zgasł przed angielskim domem. Uśmiech na naszych twarzach trwał. Radość w sercu ciągle podniecała jego żwawsze bicie. Trasa, wycieczka, wyprawa – udała się nam bardzo. Chrzest bojowy przeszła beemka w super miejscu i w super sposób. Pozdrawiam i polecam to miejsce do brania pod uwagę podczas planowania niby nudnawej

Wielkiej Brytanii.

Pozostała jeszcze kwestia imienia. Ponieważ „Snow” - to pierwszy człon nazwy parku, który tym motocyklem nawiedziliśmy

i słowo to kojarzy mi się ze śniegiem, to niech ma ona tak na pierwsze: „Śnieżynka”. Nawet kolor ciut pasuje. 11


Na koniec kilka spostrzeżeń (różnic) pomiędzy tym co oferuje Limit a co Śnieżynka. Motocykle dzieli trzydzieści lat doświadczeń i rozwoju technologii, zwłaszcza elektroniki. Zapewne różnic między motocyklami jest więcej, jednak nie wszystkie są istotne i niektóre dadzą się z czasem zniwelować. Generalnie nie zamieniłem „Porsche na Gorsze” – wręcz cieszę się że Limit, z którym dosłownie się zrosłem – i wiem że nawet w Waszej pamięci – ma bardzo godnego następcę. Cieszę się też z posiadania wielu udogodnień skierowanych przede wszystkim na bezpieczeństwo. Wymieniam tylko plusy w konkretnym modelu.

GL 1200 LTD

BMW K1600 GTL Exclusive

* voltomierz – wiadomo (!) * kufry - większe i łatwiejsze w zapakowaniu większej ilości gratów, * fabryczne, zamykane schowki łatwo dostępne dla pasażera – a'la podłokietniki * możliwość zamontowania dodatkowego uchwytu np. na napój dla kierowcy na kierowniku (w kasku otwartym i szczękowym można się posilić w czasie jazdy), * cyfrowy wyświetlacz prędkości – przełączany na km/mile (to przyzwyczajenie, ale wyskalowanie BMW jest mało czytelne, a fotoradary czynne są), * wyświetlacz ciśnienia i temperatury oleju, * klasyczne gniazdo 12 V, * fabryczny, dedykowany do modelu pokrowiec „na miarę”, * przewodowe interkomy, choć pasmo słabe, dają dużo więcej możliwości łączności z pasażerem, * prestiż (!) bardzo subiektywne.

* kufry odpinane od motocykla (jak podróżne nesesery), * dynamika i elastyczność silnika, * hamulce – tu są naprawdę, * regulowana elektrycznie szyba – nawet podczas szybkiej jazdy, * zawieszenie nie reagujące na nierówności - szczególnie podłużne, * fabryczne gniazdo USB, * cała elektronika podwyższająca bezpieczeństwo: ABS, kontrola ciśnienia w oponach, mapowanie silnika itp., * fabryczne oświetlenie znakomite, * niemal anonimowość podróżowania (nie parzy się w oczy), * intercomy BT – wygoda, bo brak przewodów, indywidualna regulacja głośności (Marzena najbardziej to chwali, zaraz po...), * podgrzewana stopniowo kanapa i manetki (ja chwalę).


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.