>>KULKA>>CEBO>>MIŁOSZEWSKI>>
6[16]/2011 CZERWIEC
Sezon na ogóry?
C
zerwcowy numer „Musli Magazine” to obietnica lata i jednocześnie zapowiedź wakacyjnej posuchy. Wielkimi krokami wchodzimy w kulturalny sezon na ogóry. W kinach pojawi się mniej wyszukany repertuar, w sam raz na zagrychę wakacyjnego piwa. Teatry zamkną swe podwoje na cztery spusty. Mieszczuchy odlecą do ciepłych krajów, a roztopiony asfalt i zaległości w pracy uniemożliwią pracusiom dotarcie do ostatnich bastionów kultury. Zanim jednak w pełni powitamy sezon wypalenia traw i mózgu, studentów czeka jeszcze areszt domowy pod hasłem „sesja”. Dlatego też „Musli Magazine” w tym numerze szczególnie poleca Wam dział nowości i recenzji, gdzie aż roi się od ciekawych przerywników naukowych zmagań, które z powodzeniem do swoich plecaków mogą też zabrać szczęśliwi wycieczkowicze. Sezon wakacyjny to jednak przede wszystkim także czas niezobowiązujących spotkań i festiwalowych podniet. Szczegółową kulturalną mapę Polski CO? GDZIE? KIEDY? zaprezentujemy Wam w numerze kolejnym, a już dzisiaj zapraszamy na Międzynarodowy Festiwal Filmowy TOFIFEST, który rusza pod koniec czerwca! Jeśli wierzyć obiecującym zapowiedziom, zaostrzy nam smak na kolejne festiwalowe rarytasy. MAGDA WICHROWSKA
[:]
>>spis treści
>>2
wstępniak. sezon na ogóry?
>>3
spis treści
>>4 >>20
wydarzenia. ANIAL, (AB), ARBUZIA, (SY), HANNA GREWLING, (JT), (MT), ARKADIUSZ STERN, EWA SOBCZAK
relacje. Międzynarodowy Festiwal Teatralny INNE SYTUACJE PAWEŁ SCHREIBER
>>22
na kanapie. szanuj zieleń! MAGDA WICHROWSKA
>>23
gorzkie żale. nie chę oglądać twojego ryja. ANIA ROKITA
>>24 >>25 >>26 >>34 >>44
filozofia w doniczce. testament indywidualisty IWONA STACHOWSKA
a muzom. alfa i omega. MAREK ROZPŁOCH porozmawiaj z nią... trzeba chwilę siebie posłuchać Z GABĄ KULKĄ ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA
portret. poszukiwany Zygmunt M. KASIA WOŹNIAK porozmawiaj z nim... jestem szarą eminencją Z ADAMEM SZARYM ROZMAWIA ANIA ROKITA
>>48
zjawisko. kiedy świat przypomina rynsztok słówko o serialu Pitbull Patryka Vegi KAROLINA NATALIA BEDNAREK
>>52
porozmawiaj z nim... 15 minut sławy Z TOMASZEM CEBO ROZMAWIA WIECZORKOCHA
>>60 >>76
galeria. KASIA WALENTYNOWICZ premiera. Myslovitz. nieważne, jak wysoko TRZY PYTANIA PRZEMKOWI MYSZOROWI ZADAŁA WIECZORKOCHA
>>78
nowości [książka, film, muzyka] (SY), (ES), (EF), (MR), (AB)
>>81
recenzje [film, muzyka, książka, teatr, gra] EWA SOBCZAK, JUSTYNA TOTA, KRZYSZTOF KOCZOROWSKI, SZYMON GUMIENIK, MARCIN ZALEWSKI, MAGDA WICHROWSKA, IWONA STACHOWSKA, EWA STANEK, KASIA WOŹNIAK, PAWEŁ SCHREIBER, ARKADIUSZ STERN, ALICJA KLOSKA
>>90
fotografia. człowiek królik. GOSIA HERBA
>>112
redakcja
>>114
dobre strony. MAGDA WICHROWSKA
>>115
słonik/stopka
OKŁADKA: FOT. ANIA LUCID STRONA OBOK: IL. SEBASTIAN WAŃKOWICZ
>>3
>>wydarzenia
2.06
2.06
OD NOWA
16.06 BUNKIER
23.06 BUNKIER
FOT. NADESŁANE
BUNKIER
METALOWE SERCA ZABIJĄ SZYBCIEJ Ten koncert śmiało można określić mianem metalowego wydarzenia wiosny — w Grodzie Kopernika wystąpi Arch Enemy. Szwedzi będą promować świeżutką, dziewiątą już w swoim dorobku płytę Khaos Legion. I to nie w Poznaniu — jak planowano na początku — ale właśnie w Toruniu. Ta wiadomość zelektryzowała większą część metalowej braci — i doprawdy, nie ma się czemu dziwić, bo koncert Arch Enemy na naszym podwórku to wydarzenie, wobec którego nie można pozostać obojętnym.
zadebiutowała na 84 miejscu listy sprzedaży Billboard 200 w Stanach Zjednoczonych. Muzyka Arch Enemy do najlżejszych nie należy. Okazuje się jednak, że nie tylko tym, co lekkie, łatwe i przyjemne można zaskarbić sobie uznanie i wypracować prestiż wśród milionów fanów na całym świecie. Pomimo swojego ekstremalnego brzmienia Arch Enemy to jeden z czołowych zespołów metalowych na naszym globie. Potencjał formacji docenili nie tylko fani mocniejszych brzmień, lecz również krytycy i organizatorzy największych festiwali muzycznych. Arch Enemy można było zobaczyć i usłyszeć podczas Wacken, Summer Breeze, Ozzfest, Download, Graspop i Loudpark. Zespół pojawiał się też na scenie obok takich sław, jak: Machine Head, Slayer, Megadeth, Cradle Of Filth czy Iron Maiden oraz podróżował z własnymi koncertami po całym świecie. W ramach planowanych w Polsce koncertów u boku Arch Enemy wystąpią zespoły Evocation, Totem oraz The Crossroads. Szczegółowe informacje na: www.archenemy.net.
>> Arch Enemy to szwedzki zespół wykonujący melodyjny death metal. Grupa zawiązała się w 1996 roku z inicjatywy Michaela i Christophera Amottów oraz Johana „Liiva” Axelssona. Liiva udzielał się w zespole do 2000 roku. Jego miejsce zajęła charyzmatyczna i budząca szybsze bicie męskich serc niemiecka wokalistka Angela Gossow. Jej charakterystyczny, zapadający w pamięć growling, jak również drapieżność sceniczna, złożyły się na ciepłe przyjęcie Niemki przez fanów. Po wydanym w 2001 roku albumie Wages of Sin nastąpił wzrost popularności zespołu. Kolejne wydawnictwa grupy cieszyły się uznaniem zarówno fanów, jak i krytyków. Wydana w 2007 roku płyta Rise of the Tyrant >>4
ANIAL
Arch Enemy 2 czerwca, godz. 19.00 Od Nowa
SKA PARTY Z TEMATEM PRZEWODNIM Dźwięki muzyki ska, rocksteady i old school reggae opanują w trzy czerwcowe czwartki ogródek klubu Bunkier. Ska Party poprowadzi FreedomSound, który w 2004 roku w tym samym klubie organizował cykl imprez pod tą samą nazwą. Tym razem zaplanowano aż trzy spotkania, a każde z nich będzie poświęcone jednemu artyście lub zespołowi. I tak, 2 czerwca tematem przewodnim imprezy będzie życie i twórczość niedawno zmarłego perkusisty Lloyda Knibba z The Skatalites. Wpływu na muzykę jamajską, jaki wywarł ten zespół, nie można przecenić. Grupa po 15 miesiącach istnienia zupełnie odmieniła oblicze gatunku. Muzycy The Skatalites wymieszali ze sobą jazz, calypso, mento oraz rhythm and blues i stworzyli zupełnie nowy styl — ska. Kolejny czwartek (16 czerwca) będzie poświęcony ojcu chrzestnemu muzyki ska — Laurelowi Aitkenowi. Muzyczna kariera tego artysty rozpoczęła się w latach 40. XX wieku. Laurel Aitken zaczynał od dźwięków calypso, a w latach 50. zajął się także muzyką mento, rhythm and blues oraz boogie. Przez kilkadziesiąt lat niezmiennie tworzył i koncer-
tował. Zmarł w 2005 roku jako jeden z najbardziej znanych i cenionych jamajskich wokalistów. Twórczość The Aggrolites będzie z kolei tematem przewodnim imprezy, która odbędzie się 23 czerwca. Ten pochodzący z Los Angeles zespół tworzy w nurcie early reggae. Formacja jest połączeniem dwóch innych zespołów reggae i ska — The Vessels i The Rhythm Doctors. Został założony w 2002 roku jako grupa wspomagająca ikonę reggae — Derricka Morgana.
Poza niewątpliwie silnymi doznaniami muzycznymi organizatorzy Ska Party w Bunkrze przygotowali jeszcze wiele innych atrakcji dla wszystkich uczestników zaplanowanych imprez. Dodatkową zachętą może okazać się możliwość zrobienia grilla lub ogniska przed lokalem, a także promocyjne ceny napojów. ANIAL Ska Party 2 / 16 / 23 czerwca, godz. 18.00 Bunkier
musli magazine
>>wydarzenia 4.06 AKADEMICKA PRZESTRZEŃ KULTURALNA WSG
4.06
4.06 NRD
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
ESTRADA
LUBIMY TO! Festiwal Lubisz to! Live music: Dupstep to doskonała okazja, aby posłuchać muzyki dobrze znanej fanom ragga, dubstep czy hip-hop. W sobotę, 4 czerwca, w Estradzie zagra m.in. Bu — jeden z głosów znakomitej 3oda Cru, czy In-Deed — bydgoski przedstawiciel nurtu drum&bass. Gwiazdą wieczoru będzie Chrispy, jedna z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd muzyki dubstep. Do mainstreamu wszedł dzięki takim utworom, jak: Rude Boy (Chrispy remix), TiK ToK (Chrispy remix) i Roll Out. Już w wieku 20 lat znalazł się na szczytach amerykańskich i angielskich list przebojów. Polska publiczność miała okazję zobaczyć jego show na największej w naszym kraju imprezie dubstep, jaka miała miejsce 7 maja w Poznaniu. Jego występ jest zaliczany do najlepszych tego wieczoru, tak więc w Estradzie możemy liczyć na solidną porcję energetycznych dźwięków. Nie zabraknie też polskich akcentów w postaci Ego Team. Debiutancka płyta bandu z Częstochowy ukazała się w 2001 roku i nosiła tytuł Nibylandia. Krążek bardzo różnił się od innych produkcji hip-hopowych znajdujących
się na polskim rynku. Oniryczny charakter podkładów i poetyckie teksty podzieliły słuchaczy hip-hopu na zdecydowanych fanów i zażartych przeciwników grupy. Cztery lata później grupa wypuściła swoją kolejną płytę pt. Nie ma takiego drugiego, utrzymaną w podobnej konwencji co poprzednia, ale dużo nowocześniejszą i bardziej przystępną dla słuchaczy. Za muzycznymi sterami zasiądzie także FreedomSound — doskonale znany publiczności lubiącej jamajskie rytmy. Wraz z Hoodym Dreadem tworzy Feel Like Jumping Sound System. W jego setach usłyszeć można klasyczne ragga jungle oraz dubstepy wymieszane z reggae pulsacją. Zapowiada się więc niezły balet, na którym nie może Was zabraknąć.
>> (AB)
Lubisz to! Live music: Dupstep 4 czerwca, godz. 20.00 Estrada
CZAS ZMIANY I ZAMIANY Ta wiadomość powinna ucieszyć bydgoskie fashionistki i szafiarki. Już 4 czerwca w Akademickiej Przestrzeni Kulturalnej (WSG) odbędzie się kolejna edycja bydgoskiej Zamieniady, czyli SWAP PARTY! To impreza, której przyświeca idea, że garderoba każdej z nas pęka w szwach od zapomnianych skarbów. Nietrafione zakupy pod wpływem chwili, zmiany stylu i rozmiaru powodują, że z naszych szaf wyglądają zmory za małych sukienek, za dużych spodni i znienawidzonych sweterków pamiętających czasy randek z ex. Pozbądźcie się ich! Zasada jest jedna — w humanitarny i ekologiczny sposób. Nie wyrzucamy, ale wymieniamy. Poza ubraniami, organizatorzy zachęcają także do przyniesienia biżuterii, wszelkich dodatków, książek i rękodzieła. Gorąco polecam! ARBUZIA Zamieniada – SWAP PARTY 4 czerwca, godz. 15.00 Akademicka Przestrzeń Kulturalna (WSG)
AHOJ, PRZYGODO! Pierwsze dni miesiąca w NRD upłyną pod znakiem wielkiej przygody. Już 4 czerwca bowiem w progi toruńskiego klubu zawita projekt We Are Adventure, czyli djsko-producencki-live act kolektyw, w którego skład wchodzą M.Bunio.S (znany z takich formacji jak D4D, Lutosphere czy Fox Box) oraz Przygoda — żądna przygód i muzycznych wyzwań kobieta. Ze swoimi dj setami grupa odwiedziła już kilka miast w Polsce (gościła m.in. w Cafe Mięsna w Poznaniu), teraz przyszedł czas na Toruń i NRD. Kto idealnie odnajduje się w klimatach mieszających electro, pop i rock’n’roll, na pewno nie może przegapić tej imprezy. We Are Adventure miksują powyższe gatunki bez jakichkolwiek barier czy utartych konwencji, dodając do swoich brzmień także inspirujące odśpiewy. Ich przesłanie jest bardzo proste: „możesz na nas liczyć, gdy będziesz przykuty do łóżka”. Zanim jednak zechcecie sprawdzić ich deklarację, sprawdźcie ich na żywo! (SY) We Are Adventure 4 czerwca, godz. 21.00 NRD
>>5
>>wydarzenia 5.06 HALA TOR TOR FOT. J.LINDER
BAJ POMORSKI REPERTUAR
DŻEM — CAŁKIEM LIVE Dżem to żywa legenda polskiej muzyki rockowo-bluesowej, która już 5 czerwca wystąpi dla toruńskiej publiczności w Hali Tor Tor. Historia zespołu sięga początków lat 70., kiedy to w Tychach bracia Adam i Beno Otręba wraz z Pawłem Bergerem i Aleksandrem Wojtasikiem postanowili stworzyć nieformalną grupę grającą w klubach i domach kultury repertuar zachodnich gwiazd, takich jak Cream czy Rolling Stones (tych drugich nawet supportowali w 1998 roku). Zaraz potem do składu dołączył (grający wówczas na harmonijce) Ryszard Riedel. Zespół jeszcze wtedy nie miał nawet nazwy, choć ta miała pojawić się już wkrótce, przy okazji wypełnienia miejsca na plakacie podczas pierwszego koncertu Dżemu. Padła wówczas nazwa Jam, którą zespół zapożyczył od jammowania — słowa określającego zbiorowe i improwizowane muzykowanie na zadany temat. Polski zapis nazwy to już zupełny przypadek, do którego przyczyniła się organizatorka jednego z koncertów…, trafiając tym samym do historii. Dżem nie miał też ciągle stałego składu, który zmieniał się praktycznie nieustannie. Bardzo szybko z zespołu odszedł Wojtasiak, a zaraz potem jego
następca — Wojciech Grabiński. Na trochę dłużej pojawił się Leszek Faliński, który w tych czasach wraz z Ryśkiem Riedlem był główną siłą napędową Dżemu — to oni pisali i komponowali pierwsze oryginalne utwory grupy. Odchodzili, wracali i wymieniali się także pozostali członkowie zespołu. W 1980 roku grupa otrzymała pierwszą nagrodę na Przeglądzie Amatorskich Zespołów Muzycznych w Tychach, a 7 czerwca tego samego roku Dżem wziął udział w I Ogólnopolskim Przeglądzie Muzyki Młodej Generacji w Jarocinie w składzie: Ryszard Riedel, Adam Otręba, Jerzy Styczyński, Leszek Faliński, Tadeusz Faliński. W ciągu kilku kolejnych latach zespół dużo koncertował i brał udział w wielu znaczących festiwalach, takich jak: Folk Blues Meeting w Poznaniu, Jarocin, Rock Na Wyspie we Wrocławiu, Muzyczny Camping w Brodnicy, Fama w Świnoujściu, Rawa Blues w Katowicach. Lata następne to także liczne koncerty za granicą, m.in. w Szwajcarii, Jugosławii czy NRD. W roku 1985 ukazał się pierwszy oficjalny longplay Dżemu — Cegła, na którym znalazły się takie standardy bluesa jak Whisky, Czerwony jak cegła, Oh, Słodka, Jesiony i Kim jestem. Potem było już tylko lepiej — kolejne koncerty, festiwale,
>> >>6
płyty, single i utwory, których ze względu na liczbę nie sposób tutaj wymienić, jednak zarówno występy czy w katowickim Spodku, czy na Rawa Blues Festival, jak i albumy Detox, Autsajder czy Dzień, w którym pękło niebo fani zapamiętają już na zawsze. W początkach lat 90. zespół mimo sukcesów miał także duże problemy — ich przyczyną był Ryszard Riedel, który ze względu na swój nałóg narkotykowy często nie pojawiał się na próbach i koncertach. Ostatni koncert grupy z Riedlem odbył się 16 marca 1994 roku w Krakowie, natomiast w maju wokalista został tymczasowo usunięty z Dżemu. Zmarł 30 lipca tego samego roku. Przyszłość grupy stanęła wówczas pod znakiem zapytania, jednak mimo śmierci Ryśka Dżem pokazał, że dalej może grać świetne koncerty i nagrywać dobre płyty. Nowym wokalistą został Jacek Dewódzki, z którym zespół koncertował i tworzył do roku 2001, kiedy to zastąpił go obecny wokalista — Maciej Balcar. W 2005 roku Dżem ponownie przeżył dzień, w którym pękło niebo — w wypadku samochodowym zginął bowiem Paweł Berger… (SY) Dżem 5 czerwca, godz. 19.00 Hala Tor Tor
Na rozpoczęcie czerwca — w zaprasza wszystkie dzieci i r Dudi bez piórka ze scenarius scenografią Pavla Hubički, m nek Maliny Prześlugi. Kolejne będą mogli spędzić z żywym ptacji Jacka Pietruskiego, re Dariusza Panasa i muzyką Kr Od 5 do 8 czerwca w teatrze skie brzmienia, a wszystko z opowieść, czyli tygrys Pietre ki Niebójka i Zwierciadełko z Spektakl wyreżyserował Zbig Pavel Hubička, muzyką Piotr Wojciech Szelachowski. Afry animacje komputerowe, któ Lisowski oraz Sylwester Siejn Natomiast 9 i 10 czerwca tea na spektakl Jaskółeczka auto reżyserii Zbigniewa Lisowski muzyką Piotra Nazaruka, tek chowskiego i choreografią W sukcesem zaprezentował się Starym Divadle w Nitrze. 12 oraz od 14 do16 czerwca tego, kto chował się i dlacze ład na ziemi i w niebie. Sztu wyreżyserował Jacek Malino wzruszającą opowieść o przy słonia oraz Barona Münchhau wymysły Barona, czy czysta przekonać! Na zakończenie sezonu (20 c Hansa Ch. Andersena. Jeśli jednak komuś będzie sm wakacyjnej, szafa teatru zos godzinie 12.00 i 16.30) — spe baloników. Baj zaprasza! musli magazine
>>wydarzenia
8.06
8.06
OD NOWA
DUDI BEZ PIÓRKA / FOT. FRĄCKIEWICZ
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
LIZARD KING
WYLUZOWANA ALTERNATYWA
w Dzień Dziecka Teatr Baj Pomorski rodziców na instrumentalny spektakl szem i w reżyserii Roberta Jarosza, muzyką Piotra Klimka i tekstami piosee dwa dni w Baju najmłodsi widzowie m i mechanicznym Słowikiem (w adaeżyserii Ady Konieczny, ze scenografią rystiana Segdy). e usłyszymy z kolei mocne afrykańza sprawą spektaklu pt. Afrykańska ek, w którym wykorzystano piosenz repertuaru zespołu Na zdrowie. gniew Lisowski, scenografią zajął się r Nazaruk, a teksty piosenek napisał ykańską opowieść wyróżniają także óre opracowali i zrealizowali Zbigniew na. atr zaprasza nieco starszych widzów orstwa Tadeusza Słobodzianka, w iego, ze scenografią Pavla Hubički, kstami piosenek Wojciecha SzelaWładysława Janickiego. Spektakl ten z ę też w maju na słowackim festiwalu w
w Baju będzie można dowiedzieć się ego Pod-Grzybkiem oraz jaki panuje ukę autorstwa Marty Guśniowskiej owski. W kolejnym dniu obejrzymy yjaźni i miłości — Wschód i zachód usena. Odsłonę drugą. Czy będą to prawda? Proponujemy przyjść i się
czerwca) usłyszymy solo Słowika wg
mutno z powodu teatralnej przerwy stanie otwarta również 3 lipca (o ecjalnie na Planetę zagubionych HANNA GREWLING
Mówi się o nich „samotni przedstawiciele indie-folk-słodziak sceny w Polsce”. Rzeczywiście, Paula i Karol nie mają w Polsce zbyt wielu naśladowców. Inspirują się takimi zespołami, jak: Noah and the Whale, Coco Rosie, Arcade Fire, Great Lake Swimmers czy The Decemberists. Tego rodzaju muzyka zaczyna być jednak zauważana również na naszym podwórku, ponieważ duet gościł na największych polskich festiwalach: Open’er Festival, OFF Festival, Jarocin Festival czy Smooth Festival. Pokochała ich także zagraniczna publika, o czym przekonali się podczas występu na niemieckim Fusion Festival i koncercie w Reykiaviku, granym w ramach akcji sztuki współczesnej. Wystąpili też jako support przed amerykańskim zespołem Beirut czy kanadyjką Basią Bulat. Paula i Karol bardzo lubią interakcję i bezpośredni, niczym nieskrępowany kontakt z publicznością, co potwierdzają miejsca ich występów — nie tylko kluby i galerie, ale i ulice, parki, a także prywatne mieszkania. Podejścia do muzyki nauczyli się podobno od Kana-
dyjczyków, którzy kochają wyluzowane, radosne i bezpretensjonalne dźwięki. Ich muzyka tworzona za pomocą gitary, skrzypiec i dwóch głosów jest właśnie taka. Nie niesie ze sobą ważnego przesłania, nie zaskakuje oryginalnością ani improwizacyjnymi pomysłami. Jednak w tym przypadku nie muszą być to wcale zarzuty, gdyż lekka konwencja sprawia, że jest to muzyka idealna na towarzyskie, luźne i radosne spotkania. Do zobaczenia zatem z pełnym uśmiechem w Lizard King!
>> (AB)
Paula i Karol 8 czerwca, godz. 20.00 Lizard King
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
W czerwcu się okaże, co nam Baj da w darze
MICHAEL JACKSON WALCZY ZE SMOKIEM Od środy 8 czerwca w Galerii 011 klubu Od Nowa będzie można oglądać wystawę Bartka Jarmolińskiego oraz Iwony Demko zatytułowaną „Saint M”. Bartek Jarmoliński jest absolwentem Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Artysta prezentował swoje prace podczas wielu wystaw zbiorowych, jest również autorem kilkunastu wystaw indywidualnych, organizowanych w kraju i za granicą (m.in. Szkocja, Niemcy, Słowacja). Iwona Demko ukończyła z wyróżnieniem studia na Wydziale Rzeźby krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Z jej dorobkiem mieli szansę zapoznać się entuzjaści sztuki w Polsce i poza granicami kraju, co zaowocowało wieloma wyróżnieniami i nagrodami. Projekt „Saint M” to wspólne, złożone z dwóch części dzieło Bartka Jarmolińskiego i Iwony Demko. W pierwszej Jarmoliński na obrazie umieszczonym niczym na ołtarzu ukazuje Michaela Jacksona jako Archanioła Michała walczącego ze smokiem. Wokół obrazu pojawiają się kwiaty, wieńce i złote świece. Od postaci Jacksona odchodzą kłącza, które łączą go z Saint-Mother — rzeźbą Iwony Demko. Tę zabawę z popkulturą koniecznie trzeba zobaczyć! ANIAL Saint M / Bartek Jarmoliński i Iwona Demko 8 czerwca, godz. 19.00 Galeria 011 / Od Nowa >>7
>>wydarzenia
9.06
GALERIA AUTORSKA
CZERWIEC W GALERII AUTORSKIEJ W Galerii Autorskiej czerwiec rozpocznie się filmowo, bowiem przez pierwszy tydzień będzie okazja, by zobaczyć „Zapis”, czyli fragmenty filmów Macieja Cuske oraz wystawę fotografii Marcina Sautera. Później (9 czerwca) przyjdzie czas na „Anioły podróżników” stworzone przez Jacka Solińskiego, współtwórcę Galerii Autorskiej. Dlaczego akurat podróżników? Odpowiedź zdaje się oczywista, jeśli by przyjąć, że całe nasze życie to jedna wielka podróż, na którą składają się setki, jeśli nie tysiące, a nawet miliony mniejszych. Nieustannie się przemieszczamy — jeśli nie fizycznie, to myślami — szukając miejsc, ludzi, inspiracji, wyznaczonych sobie celów. Podróżnikiem jest zatem każdy z nas i z takiego właśnie założenia wychodzi artysta, którego anioły — choć każdy wyjątkowy, bo emanujący inną ekspresją przekazu — są ukazane w ten sam sposób. Postać zawsze zwrócona jest na wprost, jakby zapraszała widza do siebie. „Gest otwarcia — symboliczne ustawienie postaci znamionuje bliskość i bezpośredniość, kontakt i działanie. Właśnie tak odczuwam i »widzę« obecność wysłanników Opatrzności. W tych pozornie powtarzających się wizerunkach-komunikatach pragnę kondensować pozytywne odczucia, by też takie były pomnażane. Każde
KAROLINA SADECKA
ANIOŁ 326 DNIA DEDYKOWANY PODRÓŻNIKOM
LIZARD KING
przedstawienie ma swoją odrębność, ale jednocześnie wszystkie w swojej stałej kompozycji określają jedność, od której pochodzą” — wyjaśnia Jacek Soliński. I dodaje: „Kiedyś rozmawiając z przyjacielem na temat »wyglądu« aniołów, usłyszałem słowa: »przecież ja nie widziałem anioła«. Tak, ja też muszę wyznać, że nigdy nie widziałem anioła (mimo iż zbliżam się już do końca realizacji mojego anielskiego cyklu obliczonego na 366 obrazów). Od kilkunastu lat przedstawiam wizerunki tych czystych duchów, ale jak one »wyglądają« — któż to może powiedzieć? Przecież to sfera wiary, bliższa odczuwaniu niż widzeniu. Oczywiście tradycja ikonograficzna wspomaga nas w tej materii, ale podstawą pozostaje »widzenie wewnętrzne«, bez niego nie przekraczamy tego wymiaru. Posługujemy się wzrokiem, więc obraz jest tu ważny, bo otwiera wyobraźnię, przyobleka ducha w szaty i ezoteryczne ciało — »widzialność« — pomaga odczuwać obecność. To dobrze, że tak się dzieje, bo ów impuls — wchłaniania obrazu — uwrażliwia metafizycznie, uwalnia od racjonalnej percepcji, może stać się przejściem w nieznane. Tak staram się traktować moje anielskie portrety: jak zaproszenia do wewnętrznej przestrzeni, którą musimy w sobie sami odnaleźć” — podkreśla artysta. Warto dodać, że na ekspozycję „Aniołowie podróżników” składać
>> >>8
się będzie nie tylko obraz, ale i słowo, ponieważ Jacek Soliński na ten wieczór zaprosił 20 przyjaciół „podróżujących w różny sposób”, którzy swymi tekstami spróbują opisać obecność aniołów stróżów w ich życiowych wyprawach. Natomiast poezja Karoliny Sałdeckiej będzie wydarzeniem wieńczącym czerwiec w galerii przy ul. Pomorskiej 48 w Bydgoszczy. Karolina, rocznik 1983, doktorantka w Zakładzie Polskiej Literatury Współczesnej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, mająca na swoim koncie kilka wyróżnień i nagród w ogólnopolskich konkursach poetyckich, proponuje przestrzeń liryczną, która powinna być bliska skórze współczesnemu pokoleniu. Jak zauważa Wanda Skalska, w debiutanckim tomiku Latarnia Morska podmiot liryczny zdaje się preferować zmysł wzroku, a między wersami migawek obrazów i emocji czytelnik sam powinien sobie dopowiedzieć to, co mu wyobraźnia podpowiada. (JT) Zapis / wystawa fotografii Marcina Sautera oraz fragmentów filmów Macieja Cuske do 7 czerwca Aniołowie podróżników / Jacek Soliński 9 czerwca godz. 18.00 Na własne oczy / spotkanie poetyckie z Karoliną Sałdecką 30 czerwca godz. 18.00
WYRÓB MJUTOWY Dobrych, zdrowych, świeżych i lekkostrawnych wyrobów mjutowych będzie można posmakować już 9 czerwca w Lizard King. Tego dnia wystąpi trójmiejska grupa mjut z materiałem ze swojej debiutanckiej płyty Akcja ratowania ślimaków. Zespół długo czekał na profesjonalne zarejestrowanie swoich utworów, bo aż 7 lat, podczas których głównie koncertował i tworzył własne kompozycje. Mjut powstał we wrześniu 2004 roku w Działdowie, organizując pierwsze próby w ciasnej piwnicy (z radiami zamiast wzmacniaczy i taboretem zamiast werbla). Po drodze był też Miejski Dom Kultury, w którym na szczęście nie zagrzał dłużej miejsca… W 2006 roku powstało pierwsze demo, które pozwoliło zakwalifikować się na kilka przeglądów. Kolejne miesiące przyniosły wiele nagród i wyróżnień w różnych konkursach i przeglądach. Jeden z nich, mianowicie „Młode Wilki — Rebelia!”, organizowany przez warszawski Klub Stodoła, okazał się dla chłopaków znaczący. Tutaj bowiem mjut pokonał kilkadziesiąt innych zespołów, a nagrodą było sfinansowanie nagrań upragnionej płyty. Album Akcja ratowania ślimusli magazine
>>wydarzenia
10.06
11.06 MÓZG
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
ESTRADA
maków ukazał się dopiero na początku 2011 roku nakładem Mystic Production. Kto jeszcze nie ma chęci posmakowania mjutowej muzyki, niech się dowie, że chłopacy zagrali już ponad sto koncertów, więc doświadczenie odpowiednie mają, w dodatku zdobyte u boku takich tuzów polskiej sceny muzycznej, jak: Hey, happysad, Myslovitz czy Sofa. Smacznego! (SY) Mjut 9 czerwca, godz. 19.00 Lizard King
MADE IN KUJAWSKO-POMORSKIE W czerwcu w Estradzie zagra legendarna grupa z Torunia oraz dwie lokalne formacje, które — choć powstały niedawno — w swoim składzie mają prawdziwych weteranów. Z szacunku dla ich dorobku zacznę od legendy. Zespół Rejestracja powstał 21 lat temu, debiutując na toruńskiej scenie w Od Nowie. Wraz z takimi zespołami, jak: Dezerter, Moskwa, Abaddon czy Siekiera należał do czołówki polskiego punk rocka. W latach 80. grupa była częstym gościem na festiwalu w Jarocinie. Następnie pojawiła się w filmie Pawła Karpińskiego To Tylko Rock. Muzycy wiele razy zawieszali działalność, by po paru latach ją reaktywować. Niezmiennie pozostali jednak wzorem i inspiracją dla punkowych kapel w naszym kraju. Utwory Rejestracji we własnych aranżacjach śpiewali już: Kelner z Deutera, Grabaż i Strachy na Lachy, Nika z Post Regimentu, Pestka ze Schizmy. W 2008 roku muzycy ponownie się spotkali, aby nagrać nowy materiał. Owocem wspólnej pracy jest płyta Uwolnij się — nagrana na przestrzeni lutego i marca 2009 roku w Black Bottle Studio w Toruniu, na której znajdują się najbardziej znane numery zespołu.
>> Porananas to kolejna formacja, którą usłyszymy w Estradzie. Toruński zespół od kilku miesięcy tworzy muzykę w
swojej kameralnej i przytulnej piwnicy. Członkowie grupy nie szukają wzorców do naśladowania, nie chcą też podpinać swojej muzy pod jakikolwiek styl. Utwory zaś, które do tej pory powstały, są bardzo różnorodne. Zespół dopiero debiutuje, jednak większość muzyków w nim grających z pewnością nie można określić tym mianem. W składzie występuje m.in.: Jurek Czarniecki — lider toruńskiej awangardowej kapeli z lat 80. Locus Solus oraz Sławek Ciesielski — bębniarz i współtwórca Republiki. Na koncercie nie zabraknie również bydgoskiego akcentu — zagra bowiem grupa Wirus. Zespół powstał w listopadzie 2009 roku. Założycielami są Tomasz Dorn (Perełka, perkusista Abaddonu i Variete) oraz Bartas (były gitarzysta Mislead), do których w niedługim czasie dołączyła wokalistka Ola (Lenka) i Sąsiad (Robert, były basista Mislead). Po licznych eksperymentach i poszukiwaniach własnego stylu zespół wypracował swoje rockowo-punkowe brzmienie. Artyści są obecnie na etapie nagrywania materiału. (AB) Rejestracja / Porananas / Wirus 10 czerwca, godz. 20.00 Estrada
KONTROLOWANY CHAOS W porównaniu z naszymi zachodnimi sąsiadami polska scena eksperymentalna jest jeszcze w powijakach. Jest jednak zespół, który wykonuje tę muzykę tak dobrze, że został zauważony i doceniony nawet za Oceanem. Kyst ma na koncie dwa udane krążki i masę występów na najważniejszych festiwalach, takich jak Primavera, Incubate, Fusion, oraz na prestiżowej konferencji muzycznej SXSW w Stanach Zjednoczonych. Grał z wieloma uznanymi artystami sceny niezależnej, m.in. Maćkiem Cieślakiem, Tomaszem Ziętkiem i Karoliną Rec. Kilka ich utworów zostało wykorzystanych jako ścieżka dźwiękowa do filmu Sala samobójców. Historia zespołu jest związana z wcześniejszą działalnością Tobiasza Bilińskiego. Mieszkając w Norwegii, założył swój pierwszy skład, którego owocem był album Tar — wydany własnymi siłami w 40 egzemplarzach. Muzyka Kyst zmieniła się wraz z powrotem Bilińskiego do Sopotu. Obecnie grupa oscyluje wokół folku, post-rocka i szeroko pojętej muzyki improwizowanej. Muzycy czerpią również inspirację z ruchu New Weird America. Sami artyści nie lubią jednak ograniczać się do >>9
>>wydarzenia od 10.06
11.06 MOTOARENA
jednego gatunku, doceniając w muzyce wolność i stawiając przede wszystkim na przekaz emocjonalny. Ich muzyka łączy eksperyment ze słodkimi melodiami, a zwiewność z hałaśliwością. W swoim rodzinnym Sopocie Kyst uważany jest za jeden z najlepszych towarów eksportowych. Maciek Cieślak, lider Ścianki, powiedział o Kyst, że to najbardziej sopocka muzyka, jaką słyszał. I sporo w tym prawdy. W skrócie ich muzykę można określić jako ciepłe, letnie popołudnie na pustej, sopockiej plaży. Jednak takie z nadciągającymi znad morza chmurami. Przeniesiemy się tam już 11 czerwca prosto z bydgoskiego Mózgu.
MŁODZI POKAŻĄ, NA CO ICH STAĆ
ŻUŻEL W GŁOSIE Wszyscy już wiedzą, że 11 czerwca w Toruniu będzie się działo — i to na światowym poziomie. O czym tu pisać, wszak Toruń, a z Toruniem okolice i cała Polska żyje tym od miesięcy. W miejscu, z którego na co dzień dochodzi mieszkańców Grodu Kopernika jedynie złowieszczy ryk silników, tym razem stanie i ryknie Rod Stewart. We własnej osobie zaśpiewa hity, jakich świat nie widział — największe z największych. Koncert ma trwać około 120 minut, więc będzie dużo czasu na przerobienie, przesłuchanie i „dośpiewanie” najlepszego repertuaru Szkota. A gardeł na toruńskiej Motoarenie na pewno nie zabraknie — ponad dwudziestotysięczna publiczność zrobi swoje!!! W hotelach aż po
>> (AB)
Kyst 11 czerwca, godz. 21.00 Mózg
>>10
BWA
Ciechocinek już od dawna nie ma miejsc. Jak wieść niesie, przyjadą nawet Scorpionsi i Darek Michalczewski. Czy Rod zaśpiewa na starym czy na nowym tłumiku? — nie wiadomo. Pewne jest jedno — chłop ma żużel w głosie i za to wszyscy kochają go od lat. Będzie co opowiadać wnukom! Będzie światowo! (MT) Rod Stewart 11 czerwca, godz. 21.00 Motoarena
W tym miesiącu w bydgoskiej Galerii Miejskiej BWA powieje świeżością, przede wszystkim za sprawą dyplomowych prac pierwszego rocznika kończącego kierunek wzornictwo na Wydziale Inżynierii Mechanicznej Uniwersytetu Technologiczno-Przyrodniczego w Bydgoszczy. Czego można się spodziewać? Na pewno różnorodności form. Jak zapewnia profesor dr hab. Wojciech Hora, który prowadzi jedną z trzech pracowni projektowania, wystawione prace będą spełniać koncepcje zarówno produktu stricte przemysłowego, jak i wytwarzanego w małych seriach, aż po formy jednostkowe z obszaru sztuki formy — od projektów mebla po opakowania. Będzie więc można podpatrzeć zarówno nowoczesne, ale i praktyczne rozwiązania, które bez wahania większość zwiedzających mogłaby zastosować w swoich mieszkaniach, jak i nacieszyć oko oryginalnymi pomysłami nadającymi się tylko do nieprzeciętnych wnętrz. Natomiast w drugiej połowie czerwca będzie można przekonać się, jak widziane jest miasto oczami dzieci i młodzieży, a wszystko za spramusli magazine
>>wydarzenia od 10.06
FOT. ANDREW PHELPS © SALZBURGER KUNSTVEREIN
CSW
TO
wą pokonkursowej wystawy dziesiątej już edycji „Bydgoszczy — piórem i pędzlem malowanej”, czyli konkursu plastyczno-literackiego skierowanego do uczniów szkół podstawowych i gimnazjów, którego organizatorami są Zespół Szkół nr 22, Kujawsko-Pomorskie Centrum Edukacji Nauczycieli oraz Szkoła Podstawowa nr 58 w Bydgoszczy. Całkiem możliwe, że przyszłe prace konkursowe będą należeć do maluchów, które wezmą udział w programie KID ART ISLAND. Od 14 czerwca Galeria Miejska BWA stanie się bowiem wyspą dziecięcej sztuki, w przestrzeni której pociechy w wieku przedszkolnym, wczesnoszkolnym oraz dzieci niepełnosprawne będą mogły spróbować swoich sił zarówno w rolach odbiorców, jak i twórców. W ramach cyklu zajęć „Sztuka dzieci szuka” odbędzie się pięć modułów warsztatowych: zajęcia filmowe „Moje podwórko w
3D”, fotograficzne „Ja, czyli Kto”, audiowizualne „My-Orkiestra”, teatralne „W teatrze snów” oraz performance „Hamaki”. Całość zakończy przygotowana przez zespół artystów i dzieci interaktywna instalacja — wyspa sztuki w centrum miasta. Kuratorką i pomysłodawczynią projektu jest Monika Wirżajtys — współzałożycielka Fundacji Sztuki Art-House, dyplomowana psychodramatystka, autorka scenariuszy, reżyserka spektakli teatralnych. (JT) Wystawa dyplomów kierunku wzornictwo Wydziału Inżynierii Mechanicznej UTP w Bydgoszczy 10 czerwca Kid Art Island / Dziecięca wyspa sztuki 14 czerwca godz. 18.00 Wystawa pokonkursowa dziesiątej edycji „Bydgoszcz – piórem i pędzlem malowana” 16 czerwca godz. 15.00
Marzena Nowak w swojej twórczości ściśle łączy rolę pamięci ze znaczeniem czasu. Jego upływ oraz nadawanie przez niego skali ludzkiemu działaniu i myśleniu kształtuje konceptualne, malarskie podejście widoczne w obrazach artystki, ale nie tylko — także w wielu innych jej obiektach artystycznych i pracach wideo. W swoich pracach swobodnie przekracza granice sztuki, łącząc tematycznie malarstwo, rysunek, fotografię, wideo, instalacje i obiekty, uświadamiając przy tym relacje między osobistymi doświadczeniami a uwarunkowaniem socjokulturowym. Jej wszystkie prace charakteryzuje subtelna struktura uwidaczniająca i nadająca formę ulotności i kruchości — tak delikatne postrzeganie zobaczymy szczególnie w pomalowanych obiektach metalowych, będących cytatami dziecięcych zabawek (takich jak plastikowe piłki, skakanki lub drewniane klocki), które na pierwszy rzut oka przypominają do złudzenia prawdziwe obiekty. Lecz lekkość, sprężystość i ruchomość charakteryzująca prawdziwe zabawki zastyga w tych artystycznych obiek-
tach w symbole o wielkiej wadze. W prezentowanych pracach przeszłość nabiera w dosłownym znaczeniu nowego odcienia, a pamięć dziecięcych gier łączy się z grą we wspomnienia. W swoich pracach wideo artystka wykorzystuje fragmenty własnego ciała — wykonuje rękami monotonne i powtarzające się gesty, ukazujące cielesną bliskość i dystans, czułość i ból, niezależność i utratę kontroli jako wzajemnie przenikające się zjawiska. W jednej z prac nawiązującej do architektury artystka przez położenie dywanu i umocowanie obiegającej listwy ściennej przemienia zakątek pomieszczenia wystawowego w pozornie intymne domowe wnętrze. Dywan jest jednak tylko fragmentem, a jego obecność podkreśla nieobecność mebli i domowego zacisza. Co jest wspomnieniem? Czy jest nim „to”, czy to monotonne gesty, czy też ornamentalne wzory obrazów i dywanów, które połączą percepcję widzów w dynamiczną sieć — zobaczymy w CSW już niebawem.
>> ARKADIUSZ STERN
to / Marzena Nowak 10 czerwca–4 września CSW „Znaki Czasu”
>>11
>>wydarzenia 12.06 MUSZLA KONCERTOWA PARK IM. WITOSA
10-26.06
15.06
LIZARD KING
JASIUKIEWICZ / KOMORA LEMKINA
WOZOWNIA
WOZOWNIA INTYMNIE I NA TROPIE W ubiegłym roku w Galerii Wozownia miała miejsce wystawa „Studencki azyl kultury”, która dokumentowała jedną z form działalności Elżbiety Wiśniewskiej — artystki tworzącej w zakresie malarstwa akwarelowego, animatorki kultury, kuratorki konkursów i wystaw oraz kierownik Galerii Zrzeszenia Studentów Polskich na UMK w latach 1967—1971. Tym razem artystka zaprezentuje własną twórczość malarską, a na swojej małej retrospektywie pokaże zarówno prace już znane, jak i te mniej kojarzone czy nigdy nie prezentowane. O akwarelach Elżbiety Wiśniewskiej tak pisał niegdyś malarz i teoretyk sztuki Jacek Bukowski: „zanurzając się w tej sztuce, doznajemy czegoś na kształt poetyckiego balansowania. Statyczność ustępuje kreatywnej zmienności (…). Zanurzyć się w kolorach, wpisać w różnorodne klimaty, zatonąć w tajemniczych przestrzeniach”. Sprawdzimy i może oddamy się tym tajemniczym klimatom już 10 czerwca w Wozowni. Tego samego dnia Galeria zaprasza również na otwarcie wystawy mniej intymnej, bo składającej się z rozbudowa-
nych, wielopłaszczyznowych intermedialnych instalacji problemowych. Ich autor — Jakub Jasiukiewicz — jest absolwentem Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu i swoje unikatowe sytuacje artystyczne aranżuje za pomocą wideo, obiektów oraz fotografii. Jest twórcą filmów, współtwórcą grupy artystycznej 4! i pedagogiem sztuki, także laureatem znaczących stypendiów. „Nad wszystkimi jego realizacjami, które bacznie obserwuję i zgłębiam od lat — pisze Krzysztof Łukomski — pojawia się aura niespokojnego tropu. Przenika on do naszej świadomości i aktywizuje się dzięki analogiom z pogranicza kinematografii i telewizji, zapożyczeń z pola politycznych i historycznych newsów czy popularnonaukowej wiedzy. Bycie na tropie wzmaga niepokój i intensyfikuje proces dekodowania. Ujawnia też pokusę poszukiwania ostatecznych znaczeń”. Dwie wystawy, dwie różne sytuacje i dwa różne klimaty — to najnowsze, przedwakacyjne propozycje toruńskiej Galerii Wozownia. Polecamy!
>> >>12
ARKADIUSZ STERN
Mała retrospektywa / Elżbieta Wiśniewska Trudne odpowiedzi na proste pytania / Jakub Jasiukiewicz 10–26 czerwca, Wozownia
SPOTKANIE 3 STOPNIA Czy słyszał z Was ktoś o Piątej Stronie Świata, a może nawet miał przyjemność poznać? Jeżeli nie, można będzie to nadrobić już 12 i 15 czerwca — albo pod bezchmurnym bydgoskim niebem, albo w toruńskim klubie muzycznym Lizard King. W tych dniach na scenę wkroczą członkowie 3moonboys, którzy swego czasu (czyli w poprzednim stuleciu) byli w tamtych stronach, dobrze się bawili i wrócili. Zespół 3moonboys narodził się w 2003 roku w Bydgoszczy, jakiś czas po przygodzie z Piątą Stroną. Na początku grania pod nowym szyldem właściwie bawił się muzyką, zmieniał skład i szukał pracy, jednak szybko na fali sukcesów zmienił się w formę trwałą, zgraną i silną. Już w rok po powstaniu wydał debiutancki krążek 3moonboys i ruszył w trasę koncertową — we wszystkie cztery strony świata (czyt. Polski i krajów ościennych). Jak dotychczas ma na swoim koncie trzy płyty studyjne (poza debiutem jeszcze Only music can save us z 2006 roku i album 16 z 2009) oraz jedną epkę (This is not). Poza tym jego muzykę wykorzystywali reżyserzy niszowych filmowych produk-
cji, a także wydawcy wielu offowych składanek — m.in. z zeszłorocznego OffFestivalu. Warto tutaj zwrócić uwagę na najnowsze wydawnictwo zespołu, gdyż różni się ono bardzo od krążków zalewających współcześnie rynek muzyczny. Ten swoisty koncept album tworzą bowiem trzy ściśle i nierozerwalnie ze sobą połączone elementy/warstwy: muzyka, słowo (literatura) i obraz. 16 został wydany jako album dwupłytowy, jednak tylko z jednym krążkiem i linkiem do drugiej części, którą można ściągnąć z sieci i wypalić. Koncept iście boski! Poza tym 16 był promowany jako „Trójkowy Znak Jakości” i uznany przez redaktorów radiowej „Trójki” za jedną z płyt roku 2009. 3moonboys grał już na wielu festiwalach muzycznych w kraju i za granicą, a także jako gość specjalny zespołu Hey. Jego muzykę można odnaleźć w onirycznych, transowych, gęstych, wieloprzestrzennych i wielobarwnych światach dźwięków. Toruńscy widzowie mieli już okazję poznać je bliżej w 2008 roku na otwarciu Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”. W liście motywacyjnym 3moonboys można przeczytać: „Staram się pojawiać w musli magazine
FOT. GRZEGORZ DZIEDZIANOWICZ
>>wydarzenia
dobrze zorganizowanych i dynamicznych placówkach kulturalnych, które umożliwiają mi pełne wykorzystanie posiadanych przeze mnie umiejętności. […] Będę wdzięczny za umożliwienie mi zaprezentowania swojej kandydatury w trakcie bezpośrednich spotkań”. Rodacy, takiej oferty nie możecie odrzucić!
Kino pod kocykiem Na zakończenie sezonu Kino Studenckie Niebieski Kocyk zaprasza na pokaz specjalny filmu Sala samobójców w reżyserii Jana Komasy. Obraz ten był intensywnie promowany w mediach i przedstawiany jako dzieło przełomowe w polskiej kinematografii. Zdania wśród tych, którzy mieli okazję film zobaczyć, są podzielone — może właśnie dlatego warto samemu wyrobić sobie na jego temat opinię. Obraz Komasy porusza temat bardzo aktualny, jakim jest bez wątpienia uzależnienie młodych ludzi od Internetu. Główny bohater, Dominik, to przeciętny nastolatek. Ma wszystko, co jest potrzebne, by wieść komfortowe i beztroskie życie — znajomych, najładniejszą w szkole dziewczynę oraz dobrze sytuowanych rodziców, którzy spełniają wszystkie jego zachcianki. Pewnego dnia wszystko się zmienia. „Ona” zaczepia go w sieci i wprowadza do „Sali samobójców” — miejsca, z którego nie ma ucieczki. Dominik zostaje wplątany w śmiertelną intrygę, tracąc to, co w życiu najcenniejsze. O filmie jednego z najzdolniejszych reżyserów młodego pokolenia mówiło się już na długo przed jego premierą. Przede wszystkim dlatego, że pierwszy raz udało się w Polsce stworzyć film, w którym wirtualny świat awatarów jest równie ważny, co rzeczywista gra aktorów. Ciekawi efektów tego zabiegu powinni skierować swoje kroki na toruński pokaz do Od Nowy. Projekcję Sali samobójców zaplanowano na 7 kwietnia o godzinie 19.00. ANIAL
(SY) 3moonboys 12 czerwca godz. 20.00 Muszla koncertowa w Parku im. Witosa 15 czerwca godz. 20.00 Lizard King
>> >>13
>>wydarzenia
15.06 KINO CENTRUM
LITERACKO-FILMOWY WIECZÓR 15 czerwca w Kinie Centrum odbędzie się promocja książki Kiedy rano otwieram oczy, widzę film. Eksperyment w sztuce Jugosławii w latach 60. i 70. Redaktorką zbioru i autorką tekstu o eksperymentalnej sztuce i filmie jugosłowiańskim jest Ana Janevski, kuratorka MSN, a od połowy 2011 roku kuratorka MoMA w Nowym Jorku. Publikacja, którą w CSW Janevski zaprezentuje osobiście, została zainspirowana pierwszą wystawą zorganizowaną przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Kino Centrum zaprasza w podróż do kraju, którego już nie ma, a który wytworzył najważniejszy w naszej części Europy mit sztuki radykalnej. To właśnie artyści i filmowcy jugosłowiańscy jako pierwsi z kręgu neoawangardy bloku wschodniego próbowali badać własne uwikłania w rzeczywistość i jako pierwsi zaproponowali projekt jej alternatywnej modernizacji — różnej od tej, którą proponowały socjalistyczne władze. Spotkaniu będzie towarzyszył pokaz krótkich filmów z amatorskich klubów filmowych, filmów artystycznych oraz filmów jugosłowiańskiej Czarnej Fali (m.in. autorstwa Dušana Makavejeva, Karpo Godiny, Želimira Žilnika, Sanji Iveković). ARKADIUSZ STERN
15.06 GALERIA PAUZA KRAKÓW
POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI „Musli Magazine” wspiera medialnie nie tylko artystyczne eventy ziemi kujawsko-pomorskiej, ale i ogólnokrajowe wydarzenia, których autorami są ludzie związani z naszym województwem. Jednym z nich jest właśnie wystawa „Time capsule” organizowana przez Galerię Pauza z Krakowa. Będzie tam można od 15 czerwca do 15 lipca obejrzeć projekt autorstwa Ewy i Jacka Doroszenko, składający się z kilku powiązanych ze sobą realizacji — przede wszystkim instalacji fotograficzno-malarskiej i cyklu autorskich fotografii. Dodatkową formą prezentacji i interpretacji wystawy „Time capsule” będzie audiowizualny koncert towarzyszący wernisażowi. Ze swoim koncepcyjnym elektroakustycznym programem wystąpią wówczas BWS + Mammoth, czyli Jacek Doroszenko i Marcin Sipiora wraz Rafałem Kołackim — jednym z organizatorów toruńskiego CoCArt Music Festival i członkiem grupy Hati, której oryginalnych brzmień mieliśmy okazję posłuchać ostatnio w gościnnych progach Lizard King. Prace Ewy Doroszenko znane są zapewne wszystkim ze styczniowej galerii „Musli Magazine” czy projektu fotograficznego Futa, o którym pisaliśmy z kolei w numerze majowym. Artystka zajmuje się fotografią, malarstwem, insta-
>> Wszystko, co możemy obiecać, to eksperyment / pokaz filmów, promocja książki i spotkanie z Aną Janevski, godz. 18.00
>>14
lacją oraz ilustracją. Jest absolwentką malarstwa i doktorantką na Wydziale Sztuk Pięknych UMK oraz stypendystką Miasta Torunia w dziedzinie kultury. Jacek Doroszenko z kolei to artysta nowych mediów, projektant graficzny, muzyk, instrumentalista i producent dźwięku. Ukończył malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. W swoich pracach wykorzystuje głównie multimedia, projekty graficzne, muzykę oraz zjawiska dźwiękowe. Ich wspólna wystawa „Time capsule” to projekt stworzony w bardzo różnej estetyce — i choć można interpretować go na wielu płaszczyznach, to jednak ma wspólny mianownik, zawarty w bardzo wyraźnie zarysowanej wizji/idei przewodniej: zdarzeń łączących przeszłość z przyszłością. A co konkretnie nas czeka po wejściu do „Time capsule”? Na pewno po drodze będziemy mieli szansę zajrzeć w ożywione miejsca wspomnień, poznać fascynujący proces zapominania i podświadomego pamiętania, ale i posłuchać wymyślonych historii z opustoszałych przestrzeni utopijnego świata przyszłości. Nie wierzę, że jest ktoś, kto by nie chciał tam zajrzeć! Start 15 czerwca w Krakowie na ulicy Folriańskiej 18/5. (SY) Time capsule / Ewa i Jacek Doroszenko wernisaż i koncert BWS + Mammoth 15 czerwca, godz. 19.00 Galeria Pauza / Kraków musli magazine
>>wydarzenia
17.06
17.06
FUTRZAKI W CSW
MIEJSKI EKSPERYMENT
18.06 DWÓR ARTUSA
BWA
TIME CAPSULE ‚ FOT. MATERIAŁY PRASOWE
FOT. TOMEK SIKORA
CSW
17 czerwca taras CSW zmieni się w miejsce akcji artystycznej Macieja Kuraka i Maxa Skorwidera z Galerii Niewielkiej, którzy przedstawią swoje własne Toy Story. Artyści, znani z projektów komentujących aktualne problemy społeczne, tym razem w zaskakujący sposób zmierzą się z wizerunkami super bohaterów dziecięcej wyobraźni. Współczesny cyberświat miesza się ze światem realnym, a konsekwencje podejmowania decyzji w wirtualnej przestrzeni często bywają zgubne. Fikcja zostaje zmaterializowana — nasi najlepsi przyjaciele to często pozytywni bohaterowie kreskówek. Z wizerunkami tych postaci, odtworzonymi „w realu” jako maskotki-futrzaki, łączy nas specyficzny emocjonalny związek. Czy niszcząc je i szyjąc z nich futro, popełniamy nadużycie wobec wartości etycznych, które reprezentują? Czy noszenie futra z maskotek naszych bohaterów wyraża naszą siłę? Zobaczymy w CSW. ARKADIUSZ STERN Toy Story / akcja artystyczna / Maciej Kurak i Max Skorwider (Galeria Niewielka) 17 czerwca, godz. 19.00 taras widokowy CSW
BBB Johannes Deimling, międzynarodowy artysta performer z Berlina, 17 czerwca zaprezentuje w Bydgoszczy czwartą odsłonę serii „Leaking Memories”, czyli Wspomnienia ulatniają się. Johhannes Deimling jest znanym na całym świecie artystą i pedagogiem. Zajmuje się sztuką performance. Ukończył studia pedagogiczne, jednak od roku 1999 rozwija edukacyjny projekt „TOOLS-and how to use tchem”. Pracuje też jako nauczyciel w F+F School for Art and Media Design w Szwajcarii oraz w Akademii Sztuki w Estonii. Prowadzi warsztaty, wykłady i publikuje opracowania na temat sztuki performance i edukacji przez sztukę. Zajmował się działalnością kuratorską, zrealizował też VI Performance-Art Conference OHNE STROM w Berlinie w 1998 roku. Seria akcji i performansów tego artysty rozpoczęła się w Polsce podczas Festiwalu Interakcje w Piotrkowie Trybunalskim. W Bydgoszczy Deimling wspólnie z widzami stworzy performatywny pomnik dla wspomnień, które w jakiś sposób odchodzą. Jaki to proces, kiedy wspomnienia wyciekają z naszej pamięci, z naszego ciała, umy-
słu? Być może wydarzenie to przybliży nas do poznania tej tajemnicy. Nie będzie to jednak jedyne spotkanie ze sztuką tego wieczoru. Projekt jest częścią tegorocznej Nocy z performance, na którą zaprasza BWA. W murach bydgoskiej galerii będzie można zobaczyć prezentacje lokalnych artystów: Danuty Milewskiej, Wojciecha Kowalczyka, Grzegorza Pleszyńskiego i Wacława Kuczmy. (AB) Noc z performance 17 czerwca, godz. 20.00 BWA
MĘSKIE GRANIE Płyta Wszyscy muzycy to wojownicy jest najmłodszym dzieckiem jednej z najbardziej docenianych grup rodzimej sceny — zespołu Voo Voo. Światło dzienne ujrzała w listopadzie poprzedniego roku. Ci, których brzmienie krążka oczarowało bez reszty, będą mieli okazję posłuchać najnowszych utworów Voo Voo na żywo w gościnnych progach toruńskiego Dworu Artusa. Jaka jest nowa płyta Wojciecha Waglewskiego i spółki? Głosy melomanów i krytyków brzmią w jednym tonie. Surowe dźwięki instrumentów idealnie współgrają tu z literacką kontestacją rzeczywistości, która nie nosi znamion naiwnego buntu, lecz świadomego manifestu. Wszyscy muzycy to wojownicy jest zwrotem zespołu w stronę klasyki i mocno gitarowego grania. Na płycie słychać nawiązania do muzyki lat 60. i 70. — jest ostro, szorstko, momentami nawet brudno i nonszalancko. Rozbudowane gitarowe solówki, godne dinozaurów rocka, tworzą akompaniament słowom wyrażającym zdumienie dzisiejszym pojmowaniem świata. Waglewski nie pokazuje słuchaczowi drogi, którą powinien podążać, nie atakuje. Nerwowo sygnalizuje jednak, by zastanowił się
>> Wspomnienia ulatniają się 17 czerwca, godz. 20.00 Mózg
>>15
>>wydarzenia
18.06
21.06 OD NOWA
FOT. NADESŁANE / GOORAL I ETHNO ELEKTRO
NRD
— czy ta, którą bezrefleksyjnie obiera, jest najwłaściwsza. Muzycy Voo Voo nie dążą do tego, by było nowocześnie, czysto i komercyjnie. Ciepłe brzmienie analogowych instrumentów, solidna dawka rocka w klasycznym, chropowatym wydaniu, zaskakujące zapożyczenia z muzyki country i teksty zaprawione przemyślaną ironią to pomysł grupy na współczesną muzykę. O sile tego niebanalnego połączenia torunianie będą mieli okazję przekonać się podczas czerwcowego koncertu grupy.
NA GÓRALSKĄ NUTĘ Wielu muzycznych twórców — z lepszym lub gorszym skutkiem — łączy ze sobą różne, czasem skrajnie odmienne style. Jednak nikt chyba jeszcze nie wpadł na to, żeby połączyć electro, dubstep i drum and bass z... góralszczyzną. Nikt, oprócz niego. Gooral to producent, generator dźwięków i prawdziwy prekursor gatunku, który sam nazwał i powołał do życia — ethno elektro. Wielki wpływ na twórczość artysty miało zarówno miejsce, z którego pochodzi (Bielsko-Biała), jak i muzyka, która królowała na polskich parkietach w połowie lat 90. XX wieku (techno). Szybko zaczął eksperymentować, najpierw z Rafałem Pisowiczem, tworząc projekt Ethno Elektro, później zakładając z Maćkiem Szymonowiczem projekt Psio Crew. Gooral zaczynał od występów solo, obecnie występują z nim: Tomasz Jabko Łapka (skrzypce), Stanisław Karpiel-Bułecka (wokal) i Michał Kopa Kopaniszyn (vizual art). Mieszanka ta daje wybuchowe połączenie ludzi z różnych kultur i różnych miejsc, co w szczególności można zauważyć na koncertach. Muzyk ma już w dorobku m.in Machinera za
>> ANIAL
Voo Voo 18 czerwca, Dwór Artusa
>>16
najlepszy debiut, nominacje do Fryderyków i wygraną na Radio Waves Festiwal (wraz z Janem Mędralą). Artysta tworzy również muzykę do stron internetowych i filmów. W połowie kwietnia nakładem wytwórni SP Records ukazała się jego pierwsza solowa płyta Ethno Elektro — i to właśnie ją będzie promował na koncercie w NRD 18 czerwca. Jego nowy materiał jest naprawdę energetyczny i wprost idealnie nadaje się na imprezę. Na pewno spodoba się miłośnikom zarówno klubowych dźwięków, jak i entuzjastom nurtu etno. Imprezę muzycznie wesprą Chmielix i FreedomSound, a o wizualizacje zadba grupa EbebuoBabue. Gorąco polecamy! (AB) Gooral 18 czerwca, godz. 21.00 NRD
ŚWIĘTO W RYTMIE DUB W ramach tegorocznego Święta Muzyki w Toruniu przed studenckim klubem Od Nowa odbędzie się pierwsza soundsystemowa sesja na otwartym powietrzu — Open Air Big Dub Session. Na Bielanach zabrzmią dźwięki roots reggae, dub i dubstep. Tego wieczoru zagra wiele toruńskich DJ-ów i składów, a wśród nich m.in.: Feel Like Jumping Sound System, FreedomSound & Hoody Dread & Cook/e, Track Numba1, Chmielix, JoTamHeHe, Dual i Joter. Podczas toruńskiej imprezy czadu dadzą również goście z Trójmiasta, czyli Pandadread Sound System — dziesięciokilowatowa tuba propagandowa. Ich potężne nagłośnienie porusza wszystkich bez wyjątku. Jak mówi jeden z członków składu: „Na dwóch palcach jednej ręki można wymienić kluby w Trójmieście posiadające warunki do grania reggae, dubu czy dubstepu w takiej formie, jak to się robi w Londynie czy Leeds, a dopiero przy odpowiedniej jakości basu ta muzyka nabiera tak na prawdę sensu”. Operatorzy składu — bratrat i DHS, czerpiąc pełnymi garściami z tradycji muzyki jamajskiej, w swojej selekcji nie boją się eksperymentować z jej nomusli magazine
>>wydarzenia
26.06
21.06 TORUŃ
woczesnymi, elektronicznymi wcieleniami. Rytm, miłość, wolność i walka z systemem są przesłaniem, które wyraźnie bije z ich kawałków. Każdy ich występ to nie tylko mega nagłośnienie, ale również moc pozytywnej energii i dźwięki, które niezmiennie zapraszają do tańca i dobrej zabawy. Takie święto jest tylko raz do roku! (AB) Open Air Big Dub Session 21 czerwca, godz. 18.00 Od Nowa
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
FOT. NADESŁANE
MÓZG
PODĄŻAJĄC ZA DŹWIĘKAMI Toruń jest jednym z trzystu miast, które 21 czerwca zostanie opanowane przez instrumentalistów, wokalistów, zespoły i solistów. Tego dnia na całym świecie obchodzone jest Święto Muzyki. Hasło „Róbcie muzykę” przyświecać będzie zarówno profesjonalnym składom, które zainstalują się na ulicach, placach i skwerach, jak również amatorom planującym tego dnia zdemaskować swój muzyczny talent. Święto Muzyki (fr. Fête de la Musique, ang. World Music Day) jest cykliczną imprezą odbywającą się na całym świecie pierwszego dnia lata. Pomysłodawcą Święta Muzyki był Marcel Landowski — francuski kompozytor polskiego pochodzenia. Impreza miała swoją premierę nad Sekwaną 21 czerwca 1982 roku i stanowiła zachętę dla wszystkich tych, którzy z tworzoną przez siebie muzyką zechcieliby tego dnia zaistnieć w przestrzeni publicznej. Pomysł ten spotkał się z aprobatą na całym świecie. Święto stało się dużym wydarzeniem artystycznym. Każdego roku instytucje muzyczne — filharmonie, opery, teatry muzyczne, szkoły i kluby muzyczne,
>>
ośrodki kultury, organizacje pozarządowe, puby, kawiarnie, jak również prywatne osoby na całym świecie inicjują w czerwcu ogólnodostępne koncerty. Publiczności czy zwykłym przechodniom daje to możliwość obcowania na żywo z muzyką różnych gatunków. Święto Muzyki w Toruniu jest organizowane po raz piąty. Początkowo zakresem obejmowało jedynie obszar starówki, jednak z czasem ewoluowało i rozprzestrzeniło się daleko poza jej obręb. Oprócz stałych, około czterdziestu zgłoszonych wcześniej koordynatorowi punktów muzycznych, muzyka rozbrzmiewać będzie spontanicznie w różnych zakamarkach miasta. Wystarczy wyjść z domu, by się z nią spotkać. ANIAL Święto Muzyki 21 czerwca, Toruń
BEZ PATOSU I NADĘCIA NoMeansNo to legendarne trio z Kanady cieszące się wielkim uznaniem wśród miłośników muzyki alternatywnej od niepamiętnych czasów. Lata temu artyści zostali okrzyknięci mistrzami zarówno gatunku hardcore-punk, jak i jazzcore. Czerwcowy wieczór w Mózgu będzie wspaniałą okazją do przypomnienia sobie ich muzyki i sprawdzenia, czy zostało w nich jeszcze trochę dawnego poweru. Zespół założyli w 1979 roku bracia Rob i John Wright. W 1983 doszedł do nich grający na gitarze Andy Kerr, którego miejsce w 1992 roku zajął Tom Holliston. Nazwę (dość ekscentrycznie) zaczerpnęli z akcji przeciwko przemocy seksualnej. Brzmienie NoMeansNo dzięki pierwszoplanowym gitarom i charakterystycznemu wokalowi Roba jest rozpoznawalne od pierwszych sekund. Szaleni, bezkompromisowi, bez patosu i nadęcia, weseli kpiarze, bezkonkurencyjni w nawiązywaniu pozytywnych relacji z publicznością — tak kiedyś opisywali ich krytycy. Czy po raz kolejny udowodnią, że są w doskonałej formie i potrafią grać genialne koncerty? Przekonajcie się sami! (AB) NoMeansNo 26 czerwca, godz. 20.00 Mózg
>>17
>>wydarzenia
Słodki Film, dobry czy zły, potrafi rozpalić niejedną dyskusję, zbliżyć całkiem obcych ludzi, a tych, którzy zasmakowali atmosfery filmowych festiwali, nawet uzależnić od ekranowego świata i gorącej poseansowej wymiany wrażeń. Filmy można oglądać pasjami, i tę właśnie moc chcą podkreślić i w dobrej sprawie wykorzystać twórcy TOFIFEST, którego 9. edycji towarzyszy hasło „Daj się zarazić… kinem”. Tegoroczna edycja, tradycyjnie już odbywająca się w ostatnim tygodniu czerwca (25.06—1.07), nie wprowadza żadnych rewolucji do formuły toruńskiego festiwalu. Zasadnicza jego idea — odmieniana na wszystkie sposoby niepokorność (w ubiegłej edycji osiągająca nawet stan buntu) i ramy programu, na które składają się trzy konkursy (pełnometrażowy ON AIR, krótkometrażowy SHORTCUT i polski FROM POLAND) i kilka innych pasm, pozostają niezmienione. To dobrze wróży, bo ubiegłoroczny TOFIFEST można uznać za wyjątkowo udany, co potwierdziła też frekwencja. Nieznane jeszcze pozostają wprawdzie tytuły filmów konkursowych, wybranych spośród 1051 zgłoszonych przez twórców z 63 krajów, wiadomo jednak, czym zara-
>>18
musli magazine
>>wydarzenia
wirus festiwalu żać będą pozostałe sekcje. Niewątpliwie niebezpiecznie ciekawe może okazać się pasmo prezentujące współczesną kinematografię serbską, która w Polsce znana jest właściwie tylko dzięki światowym sukcesom Emira Kusturicy — zdobywcy Oscara za Underground i twórcy wielu innych udanych produkcji, np. Czasu Cyganów, Arizona Dream i Czarny kot, biały kot, Życie jest cudem. Na TOFIFEST będzie można poznać spojrzenie innych twórców na nową serbską rzeczywistość, zajrzeć, co w duszy gra i jakie myśli po głowie chodzą ludziom, którzy jeszcze niedawno doświadczali życia w czasach mordu i terroru, a obecnie próbują odzyskać stan normalności. W Toruniu będzie można zobaczyć m.in. zwycięzcę festiwali w Cottbus i Mar de Plata — Beli, beli svet Olega Novkovica, Tamo i ovde Darko Lungulova, który zwyciężył na FF Tribeca, nagrodzony na Sofia IFF Cekaj me, ja sigurno necu doci Miroslava Momcilovica, sensacyjną opowieść o współczesnym światku serbskich skinheadów Sisanje Stevena Filipovica czy nagrodzony w Thessalonikach Medeni mesec utytułowanego Gorana Paskaljevica. Pasmo ZJAWISKA, które w poprzednich edycjach oferowało przegląd spaghetti westernów czy oblegane w ubiegłym roku kino campu, tym razem przedstawia, jak przystało na imprezę niepokorną, retrospektywę Młodych Gniewnych. Angielska nowa fala w latach 50. i 60. bezpowrotnie zburzyła tradycyjny obraz ówczesnej rzeczywistości, poruszała kontrowersyjne tematy, zrywała zdecydowanie z tradycją. Nic dziwnego, że nurt ten doskonale wpisuje się w formułę toruńskiej
imprezy. Na dużym ekranie będzie więc można obejrzeć dwa tytuły T. Richardsona: Miłość i Gniew, stricte odnoszący się do postulatów Młodych Gniewnych, i Samotność długodystansowca, sztandarowe dzieło epoki, poza tym także jego Smak miodu, Z soboty na niedzielę K. Reisza, Rodzaj miłości i Billy’ego kłamcę J. Schlesingera oraz Sportowe życie L. Andersona. TOFIFEST chce też w tym roku przybliżyć postać Jima Sheridana — zbuntowanego reżysera z Irlandii, autora oscarowej Mojej lewej stopy z Danielem Day-Lewisem. W ramach retrospektywy jego twórczości będzie szansa obejrzenia również W imię ojca, Boksera, Naszą Amerykę, Pole, Some mother’s son, Krwawą niedzielę oraz Braci. W Toruniu gościć będzie również Grzegorz Królikiewicz. Reżyser poprowadzi masterclass, spotka się z widzami festiwalu i otworzy pełną retrospektywę swoich filmów, wśród których zobaczymy m.in. Na wylot, Tańczącego jastrzębia czy Przypadek Pekosińskiego. Laureatem Złotego Anioła za Niepokorność Twórczą w tym roku został Jerzy Stuhr. Znany aktor teatralny i filmowy, reżyser oraz pedagog 25 czerwca odbierze statuetkę i spotka się z toruńską publicznością.
* EWA SOBCZAK
9. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Tofifest 25 czerwca–1 lipca
>>19
{
>>relacje
Teatralny off w Bydgoszczy
W
tym roku pojawił się w Bydgoszczy kolejny ważny element życia kulturalnego. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Inne Sytuacje — jeśli się dobrze rozwinie — ma szansę zostać imprezą ważną nie tylko dla miasta czy regionu, ale i całego kraju. W czasie jego trwania Bydgoszcz stała się na kilka dni miejscem spotkań teatru offowego. Pojawiły się zespoły i polskie, i zagraniczne. W tym roku nasz kraj reprezentowały choćby wrocławski Teatr Pieśń Kozła z międzynarodowym zespołem, Teatr Porywacze Ciał z Poznania czy Studium Teatralne z Warszawy. Goście zagraniczni festiwalu to dwa teatry już legendarne — duński Odin Teatret, założony przez Eugenio Barbę, ucznia Jerzego Grotowskiego, oraz Derevo — działająca w Dreźnie rosyjska grupa kierowana przez Antona Adasińskiego, stojąca na pograniczu teatru, pantomimy i cyrku. Spektakl pierwszego z zagranicznych zespołów — Ester’s Book, wyreżyserowany przez Iben Nagel Rasmussen, okazał się pewnym rozczarowaniem. Reżyserka (a przy okazji odtwórczyni roli głównej) chciała stworzyć bardzo osobiste przedstawienie o swojej niedawno zmarłej matce, opisując ostatnie lata jej życia, a przy okazji pokazując jej losy od dzieciństwa aż po powolne odchodzenie w domu starców. Po lewej stronie pustej sceny stoi biurko z kilkoma bibelotami, popielniczką i maszyną do pisania. Siedząca przy nim kobieta — sama Rasmussen — będzie na przemian narratorką opowiadającą o życiu matki i matką przygotowującą się na śmierć. Po drugiej stronie siada młoda kobieta ze skrzypcami odgrywająca Rasmussen rozmawiającą z matką. >>20
Rozmowy te są proste i powtarzalne, jak każda rozmowa dziecka ze starszym człowiekiem, który nie chce pozostawać w domu starców. „Nikogo tu nie znam”; „Przecież sobie poradzę”, mówi matka. „Przecież znasz”; „A kto ci będzie robił zakupy?”, odpowiada córka. Ten dialog wciąż powraca, dzień po dniu. Kolejne mijające w domu starców doby symbolizują kolejne rytualnie palone kawałki papieru. Za każdym razem na chwilę gasną światła, a twarz siedzącej przy stole kobiety oświetla tylko dogasający w popielniczce płomyczek. Po chwili — pora na kolejny odcinek opowieści o życiu matki. Pośrodku sceny wyświetlają się stare fotografie, nagrania, teksty piosenek. Rzecz może nawet nie w tym, że historia matki nie porywa, a czasami bywa wręcz pretensjonalna — cały problem spektaklu objawia się dopiero w jego bardzo dobrym zakończeniu. Wyświetlony zostaje w nim film przedstawiający matkę Rasmussen w ostatnich latach życia. Wychudzona staruszka, która wygląda tak, jakby nie miała siły wstać z krzesła, a porusza się szybko i pewnie, popychana jakąś trudną do pojęcia energią. To kilkuminutowe nagranie wideo przekreśla sens całości, bo mówi o swojej bohaterce dużo więcej i ciekawiej niż godzinne opowiadanie o jej losach. Matka Rasmussen, wymykająca się etykietkom, które próbowało jej przypinać życie, wymknęła się też spektaklowi swojej córki. Na szczęście kolejna gwiazda festiwalu — Teatr Pieśń Kozła — nie zawiodła. Spektakl Macbeth cieszy się już uznaniem w całej Europie, i to najzupełniej słusznie. Ta niezwykła adaptacja tragedii Shakespeare’a sytuuje się gdzieś między teatrem, tańcem, śpiewem, nauką musli magazine
S
łabością teatru offowego jest czasem to, że kiedy zabiera się za wielki dramat, pozwala, żeby wyrazista forma zdominowała tekst. W spektaklu Teatru Pieśń Kozła bardzo ciekawe jest to, że tak się nie dzieje. Widać, że reżyser i aktorzy przysiedli też z dużym skupieniem nad sztuką Shakespeare’a. Ich ruchy i głosy są tylko jej dopowiedzeniem. Nawet scenografia, oparta na szafkach, w których stoją zapalone świece, ma swoje źródło w tekście — dla rozgoryczonego Makbeta życie to świeczka, która ma szybko zgasnąć. Tak właśnie się dzieje — kolejne świeczki gasną, a ostatnia na chwilę oświetla jeszcze jego martwą twarz. Swoim minimalistycznym spektaklem reżyser Grzegorz Bral przypomina nam, czym jest tragedia. Na scenie widzimy człowieka, który, próbując przejąć kontrolę nad swoim życiem, staje się zbrodniarzem. Widzimy, jak krok za krokiem posuwa się coraz dalej, oglądamy potworności, których dokonuje. A na koniec, kiedy pochy-
FOT. ROMAN EKIMOV / ANNA BOGODIST DEREVO / HARLEKIN FOT. PAWEŁ WILEWSKI / STUDIO TEATRALNE KRÓL KIER
} FOT. ROMAN EKIMOV / ANNA BOGODIST DEREVO / HARLEKIN
FOT. TONY DURSO / IBELRASMUSSEN ESTER’S BOOK
FOT. ANNA HOFFMAN / TEATR BRAMA
FOT. KRZYSZTOF BIELIŃSKI PIEŚŃ KOZŁA / MACBETH
FOT. MACIEJ ADAMCZYK / PORYWACZE CIAŁ
sztuk walki i medytacją. W minimalistycznej scenografii gromadka aktorów opowiada historię okrutnego króla Szkocji prosto i wyraziście, zawsze trafiając w samo sedno. Środki wyrazu są różne. Jest tu i klasyczne szekspirowskie aktorstwo, i piękny, polifoniczny śpiew, i precyzyjny taniec, który potrafi oddać zarówno radość, jak i agonię (wstrząsająca jest scena śmierci Banka, który przestaje tańczyć dopiero w momencie, kiedy zostaje ostatecznie zamęczony). Wspólny mianownik jest tu jeden — wszystkie pokazują, że jedyne, czego teatr tak naprawdę potrzebuje, to ciało aktora i jego głos, oba perfekcyjnie opanowane i precyzyjnie stosowane.
>>relacje
la się nad nim wyjąca z rozpaczy Lady Makbet — czujemy nagle z przerażeniem, że zasługuje i na śmierć, i na współczucie. Ostatnim mocnym uderzeniem festiwalu był przepiękny spektakl Harlekin teatru Derevo. Fabuła dotyczy występującego w teatrzyku lalkowym Arlekina, w którego bajkowo-marionetkowe życie wkrada się powoli życie prawdziwe: przemijanie, rozczarowanie, zgorzknienie i poszukiwanie szczęścia. Trudno opisywać to, co się dzieje na scenie, bo teatr Dereva, chociaż robiony niezwykle precyzyjnie i efektownie, to teatr najprostszych wzruszeń, a one kiepsko wypadają, kiedy się je próbuje upchnąć w tekst recenzji. Dość powiedzieć, że dwójka aktorów odgrywa rewelacyjną pantomimę ze świetną oprawą plastyczną i muzyczną, widownia rzeczywiście co chwila się śmieje i co chwila wzdycha, jak dziecko oglądające przygody Arlekina w teatrze lalkowym. Tyle że Harlekin to nie spektakl dla dzieci. Bohater schodzi w końcu ze sceny złamany swoimi doświadczeniami, a pozostaje na niej kolosalna obracająca się wskazówka — symbol upływu czasu? A może po prostu piękny obraz? W spektaklach Dereva nigdy nie wiadomo, czy mamy do czynienia ze znakiem, czy jesteśmy po prostu uwodzeni plastyką, muzyką i ruchem. Ale tej grupie warto dać się uwieść. Podobnie jak festiwalowi Inne Sytuacje. Czekam na więcej i trzymam kciuki za przyszłoroczną edycję. PAWEŁ SCHREIBER
Międzynarodowy Festiwal Teatralny Inne Sytuacje 7–10 maja, Teatr Polski w Bydgoszczy >>21
>>na kanapie
Szanuj zieleń! >>
Magda Wichrowska
Niedawno zastanawiałam się, dlaczego ludzie w moim wieku to pokolenie asekurantów. Wszystkiego się boimy, problemy zamiast rozwiązywać, roztrząsamy, i drepcząc w miejscu, spalamy się w przedbiegach, zapominając o słodkiej jak miód satysfakcji finału. Nie potrafimy sięgać odważnie po nowe wyzwania. A przecież za starzy jesteśmy na miano gówniarzerii, której autorytet wyciera nos, i za młodzi na obsztorcowywanie pokolenia o dekadę młodszego. To znakomity moment na to, by nie oglądając się na innych, rozsmakować się w swoim własnym i — jak mi się wydaje — jedynym życiu. Niezależnie od tego, czy po drodze nam mamowanie, podróżowanie, pokorporacyjna emerytura czy skok na głęboką wodę. Odpowiedź na pytanie, które pada w pierwszym zdaniu, świtała mi niemrawo w drodze do tramwaju, kiedy mijałam trawnik z pamiętającymi minioną epokę tabliczkami „szanuj zieleń”, a na dobre ożyła w jednej z galerii sztuki współczesnej (nazwy przez sympatię i litość nie wymienię). Moje pokolenie od małego funkcjonowało w systemie zakazów i nakazów. Jako mała dziewczynka mogłam bawić się na zdezelowanej huśtawce, w brudnej piaskownicy i zjeżdżać na zardzewiałej zjeżdżalni — a wszystko w przepisowych ramach „placu zabaw”, który przypominał raczej salę tortur. Zakazem natomiast objęte było dużo bardziej kuszące zrywanie mleczy na trawniku z tabliczką „szanuj zieleń”. Do dziś pamiętam wielką ucieczkę przed krzyczącym gospodarzem budynku i karmicielką kotów, którzy za punkt honoru postawili sobie pokazać maluchom gdzie ich miejsce. Jak widać, nauka nie poszła w las, bo mam wrażenie, że moje pokolenie w dorosłym życiu z rozrzewnieniem wspomina tę klarowną rzeczywistość ograniczeń i szuka drogowskazów z dzieciństwa. Bez nich nie potrafimy się odnaleźć w dorosłym życiu. Zanim upomnimy się o swoje, trzy razy zapytamy, czy aby wypada. Kiedy mamy dobry pomysł, boimy się wystąpić przed szereg z obawy, że ktoś potraktuje nas protekcjonalnie. Czekamy na zbiorowy zryw koleżeński pod hasłem: „Drogie Panie, zaciążamy!”. Nieustannie nurtują nas pytania: czy to właściwy moment?, czy wypada?, co na to tato? O ile pytanie to zasadne było w ustach nieletniej Natalki Kukulskiej, dzisiaj wydaje się kuriozum, choć pada nader często. Gdzieś w głębi cały czas uśpiony jest w nas ten
„ >>22
mały, nieustannie stawiany do pionu dzieciak, który zamiast mówić, powinien słuchać. W tym samym czasie, kiedy uciekałam przed rozjuszonym podwórkowym, moi zachodni koledzy piknikowali na łonie natury, z upodobaniem depcząc trawnik i grając w piłkę na profesjonalnych boiskach, bez obawy, że sąsiadka z parteru zarekwiruje narzędzie szatana. Nic ich nie ograniczało, tymczasem mnie ograniczało niemal wszystko. Począwszy od płotu z napisem „plac zabaw” po szkołę, w której słyszałam dokładnie to samo, co niejaka Masłowska — „Wichrowska, pisz na temat!”. Mam głośną nadzieję, że choćby w tej ostatniej kwestii Polska ewoluowała i zamiast wypuszczać w świat zastraszonych i niepewnych siebie absolwentów intelektualistów, rozmodlonych w tym, co Pani powiedziała, wrzuca w dorosłość myślących liderów. Czy tak jest? Na tę odpowiedź przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, ale po kilku redakcyjnych aplikacjach wiem już, że z pokolenia zakompleksionych intelektualistów wchodzimy żwawym krokiem w erę miernych liderów. Moje pokolenie wie co nieco, ale boi się powiedzieć to głośno, tymczasem młode pokolenie nie waha się używać własnej głupoty i arogancji. Nie wiem co gorsze, szkolna nagana należy się chyba jednym i drugim. Nie wiem też, jak wyjść z tego impasu, bowiem jako trzydziestoletnia asekurantka nie podejmuję decyzji o macierzyństwie, a zatem nie mam na kim testować metod wychowawczych. Sumując — i my, i oni nadają się do naprawy. Ale jak rozpocząć rytuał przejścia w bojowego, pewnego siebie intelektualistę, kiedy nawet w galerii stawiają mnie do pionu. Czytam notkę artysty: „dotykaj”, więc dotykam, macam, a nawet miętoszę, kiedy wbiega pani z krzykiem: „proszę uważać, nie dotykać, nie parami, osobno!”, będąc o krok od zakucia mnie w muzealne bambosze. I znowu czuję się jak nastolatka, która na lekcji polskiego zamiast Sienkiewicza czyta pod ławką 622 upadki Bunga. Ukradkiem, bez przyzwolenia, no i wstyd się do tego przyznać.
musli magazine
”
>>gorzkie żale
Nie chcę oglądać Twojego ryja >>
Ania Rokita
Kiedy po raz kolejny przeglądam Internet, podejmując heroiczną próbę zgrania go na dyskietkę, zdarza mi się pisnąć ze zdumienia lub westchnąć z politowaniem. Cóż jest w stanie poruszyć me serce, zimne i puste niczym studencka lodówka? Poza tym że dzieci w Afryce nie mają butów na zimę, stoimy w obliczu końca świata obwieszczonego przez radiowych proroków i upalonych guru, a w moim mieszkaniu najpewniej żyje pancernik, przerażają mnie przejawy wirtualnego ekshibicjonizmu — zarówno tego słownego, jak i fotograficznego. Granica pomiędzy informacją a napastliwym atakiem jest cienka niczym błona dziewicza. Portale społecznościowe dają nam multum możliwości komunikowania się z resztą świata. Słowo puszczone w eter czy raczej kliknięte może edukować, bawić, przestrzegać, uświadamiać lub po prostu być środkiem, przy pomocy którego staramy się porozumieć z kimś, kto jest po drugiej stronie. Jak jednak mają się do tego wpisy typu „Zjadłem na obiad schabowego”, „Byłem siku”, „Kupiłem nowy komputer”? Poprzez takie wynurzenia próbujemy leczyć frustracje, zabić ciszę, w którą wpędza nas samotność, czy po prostu autodemaskacja jest odpowiedzią na rosnącą w narodzie potrzebę inwigilowania? Niewiele jesteśmy w stanie zachować dla siebie. Jak wskazuje raport Naczelnej Rady Adwokackiej, Polacy są najbardziej inwigilowanym narodem w Unii Europejskiej. Służby specjalne w zeszłym roku aż 1,3 miliona razy zwracały się o ujawnienie naszych bilingów telefonicznych, co stanowi rekord wśród państw członkowskich. Na temat spisu powszechnego lepiej wypowiadać się nie będę — podejrzane to co najmniej, jak podpowiada mi moja zaściankowość i urojenia prześladowcze. Tak naprawdę niewiele jesteśmy w stanie zachować dla siebie, może więc chociaż tajniki fizjologii zostawmy w toalecie. Intymne wpisy to jednak mały miki — popatrzmy na zdjęcia. A jest co oglądać! „Dziubki”, „dziubeczki”, „dziubaski”, na łóżku, pod łóżkiem, w łóżku. Prawdziwą inspiracją jest jednak wnętrze kibla. Tam, gdzie król zwykł chodzić piechotą, rozgrywa się namiętna walka o najlepsze ujęcie. Bo jak tu za jednym podejściem uchwycić zarówno twarz, jak i odwłok? Można, to nic że ciała układają się w taki sposób, że ich właścicielki z powodzeniem mogłyby pretendować do zamieszczenia ich w ulot-
ce informacyjnej na temat objawów choroby Heinego-Medina. Bezgraniczne poświęcenie dla sztuki, wszystko na sprzedaż. Wbrew pozorom, pisząc o fotograficznej intymności, nie myślę jedynie o gimnazjalistkach dumnie eksponujących swe gibkie ciała w szaletowym entourage’u. Do przemyśleń skłaniają mnie gospodynie domowe, dostojne westalki, uskuteczniające wypinki i przykucki na dywanie w dużym pokoju, tańczące między meblościanką a wersalką nimfy, pogodzone z losem i dresem fotelowe imperatorki. Występują również w asyście amorów, czyli umorusanych, półnagich dzieci, które dumne matki chcą pokazać całemu światu, zupełnie jakby nie zdawały sobie sprawy, że wszystkie małe dzieci wyglądają dokładnie tak samo. Bo wyglądają, nie? Ciekawie wypadają także smutne i mroczne, rozczarowane światem i stąpającymi po nim człekokształtnymi. Ich twarze mówią: „Nikt mnie nie kocha i nie rozumie”, tymczasem ich licznik pokazuje, że co weekend kocha kto inny. Panowie pozostają w tyle — wszystko na co ich stać, to dumne prężenie muskułów przy tunezyjskim basenie, prezentowanie właśnie zakupionych, poddanych tuningowi czterech kółek oraz gwałcenie widokiem wnętrzności nowiutkiego komputera. Nie chciałabym nikogo dyskryminować, jednak to właśnie internautki podejrzewam o dużo większą fantazję w organizowaniu sesji zdjęciowych. Panowie to głównie odbiorcy tych magicznych zabiegów. Gorzej, jeśli szukający fajnych dupeczek mąż i ojciec trafi w internetowym śmietniku na swoją ślubną, obnażoną i chętną, zupełnie jakby wieloletni ból głowy ustąpił. Przypomina mi się w tym miejscu pewna wdzięczna fraszka Jana Kochanowskiego Na matematyka: Ziemię pomierzył i głębokie morze, Wie, jako wstają i zachodzą zorze; Wiatrom rozumie, praktykuje komu, A sam nie widzi, że ma kurwę w domu.
>>23
>>filozofia w doniczce
Testament indywidualisty >>
Iwona Stachowska
Jakiś czas temu natknęłam się na arcyciekawą wypowiedź, w której obok siebie znalazły się zwroty: „książkowe ingrediencje”, „konferencyjna reprodukcja prosta” i „banauzyjska wartość”. Czyżby zasób mojego słownictwa był (o zgrozo) tak banalny, że nie byłam w stanie odczytać zaszyfrowanego w nich sensu? Na szczęście nie jest aż tak źle. Nawet Pan Google nie mógł sobie poradzić z niektórymi wyrazami (a co dopiero z ich zestawieniem) i uparcie odsyłał mnie na stronę matkę, na której pierwotnie znalazłam owo zdanie. Ostatecznie sens wypowiedzi został odszyfrowany, ale cel użycia takich a nie innych środków wyrazu wciąż pozostaje dla mnie zagadką. Mogę jedynie domniemywać, czy Autor chciał w ten sposób popisać się erudycją, błysnąć dowcipem, czy może za wszelką cenę potwierdzić własną indywidualność. Chociaż, jeśli chodziło mu o ostatnią z wspomnianych kwestii, to właściwie nie powinnam się niczemu dziwić. Historycznie rzecz biorąc, wszyscy jesteśmy dziećmi indywidualizmu, a konkretnie — kolejnym pokoleniem jego spadkobierców. Proces indywidualizacji jest bowiem produktem przełomu XVIII i XIX wieku. To wtedy po raz pierwszy na piedestał wyniesiono jednostkę, dowartościowując takie cechy jak odrębność oraz oryginalność. Skłonność do bycia indywidualistą nie jest więc niczym nowym, ale formy — jakie przybiera — noszą na sobie znamię konkretnych czasów. Jak wygląda i gdzie bryluje współczesny indywidualista? Oczywiście w sieci, na facebooku, twitterze. Jest freelancerem będącym w stanie permanentnego podłączenia i połączenia, który oko kamery zawsze kieruje w pierwszej kolejności na siebie. Swoją drogą interesujące jest to współczesne oblicze indywidualisty — indywidualisty na skalę globalną, który demonstruje własną swoistość, czerpiąc z ogólnie dostępnego worka artystów, nurtów, portali bądź usług ukrytych pod hasłem „lubię to”. Ciekawe, co powiedziałby na to Fryderyk Nietzsche — ojciec indywidualizmu? Przyklasnąłby z zadowoleniem, czy załamał ręce w geście rozpaczy? Przyglądając się różnym facebookowym profilom, dochodzę do wniosku, że indywidualizm we współczesnym wydaniu sprowadza się do skierowania uwagi innych facebookowiczów na własną osobę, a przede wszystkim do realizacji formuły
„ >>24
„pokazania się z jak najlepszej strony”. Nie ma w tym nic zdrożnego. Sama również stosuję się do tych kryteriów, które — bądź co bądź — są znakiem naszej epoki i wynikiem ewolucji procesu indywidualizacji. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że często zapominamy, iż prawdziwą umiejętnością jest nie tyle skierowanie uwagi otoczenia na siebie, co zdolność do jej utrzymania. Ale żeby utrzymać zainteresowanie, potrzeba odrobiny empatii, chęci nawiązania relacji, odgadnięcia oczekiwań drugiej strony i realizacji tych wspólnych (bo już zapośredniczonych) działań. Tymczasem niektóre z portali społecznościowych przypominają zderzenie leibniziańskich monad bez okien, zamkniętych ego, którym wcale nie zależy na komunikacji z innymi, a jedynie na zaspokojeniu własnych potrzeb, chociażby poprzez wklejenie kolejnej fotki spod znaku autoportretu. A to (przynajmniej dla mnie) na dłuższą metę staje się nudne i przewidywalne. Zastanawia mnie tylko, czyżbyśmy obecnie pomieszali indywidualizm z egotyzmem, tudzież postawili między tymi pojęciami znak równości? A jeśli tak, to czy egotyzm jest współcześnie wadą czy zaletą? A może lepiej wypisać się z tego sieciowego piekiełka? Dobrowolnie skazać się na wirtualną banicję i po prostu nie bywać na facebookowych salonach? Tyle że wtedy w najlepszym wypadku czynimy z siebie odludka, stroniącego nie tylko od nowych technologii, ale i od życia społecznego, od ludzi. A nie wiadomo co gorsze — bycie egotystą czy mizantropem?
musli magazine
”
Alfa i omega >>
>>a muzom
Marek Rozpłoch
Zastanawiałem się, skąd bierze się potrzeba ogłaszania w rubryce „Felieton” aroganckich konkluzji umoralniających i uwznioślających. Czy jest to potrzeba naturalna piszącego zwierzęcia... Pointa musi być budująca albo prowokująca, ale zawsze ukazująca piszącego jako tego, do którego należy ostatnie słowo — czy jest to słowo wiążące, czy coś rozwiązujące. Skąd to się bierze, że siedzę nad czymś w rodzaju czystej kartki, na której mogę napisać w zasadzie wszystko, czego ma dusza zapragnie, a wychodzi niemal zawsze coś tak bardzo nie po drodze z tym, czym faktycznie chciałbym się podzielić. Dziwne — chyba winę ponosi pewien rodzaj początkowego skrępowania, które sprawiło, że musiałem poszukiwać jakiejś bezpiecznej, w miarę sprawdzonej niszy, a potem... jeśli nie rutyna w czystej postaci, to przynajmniej jej zadatki i jakby odór. Przecież to marzenie — móc się wyżyć w nieskrępowany sposób na obszarze ograniczonym jedynie liczbą znaków (ale i to nie problem, nie przepadam bowiem za rozwlekłością, więc żyć nie umierać). A tu po jakimś czasie okazuje się, że zwycięża nachalny i nie bardzo odpowiadający mi ton mentorski. Jedną z przyczyn zapewne jest tendencja asekurancka: na wszelki wypadek — choć nie wiadomo po co, przynajmniej w warunkach pozbawionych cenzury i mając tyle możliwości, zarówno zarysowanych w głowie, jak i leżących na ulicy — znaleźć bezpieczną przystań i do niej się przyczepić, nie fundując sobie dodatkowych stresów. Tylko czym są te stresy — czy nie są one czasem zahukaniem wbitym do głowy przez różne przejawy tak zwanej kontroli społecznej? Inną przyczyną może być wszechwładza formy i wyznaczonych, uświęconych przez tradycję obowiązków felietonisty — przez masę przeczytanych felietonów, które bez wątpienia w większości przekazywały i przekazują opinie, uwagi wygłaszane z dość wysoka, z perspektywy redakcyjno-pisarskiej, z perspektywy tzw. autorytetu lub pół- albo i ćwierćautorytetu. Zawsze obowiązuje zasada „słuchajcie mnie”. A wolałbym tylko „usłyszcie”. Skoro odważyłem się, skoro chcę — to przynajmniej i po prostu usłyszcie, przeczytajcie, nawet bez zachwytu albo poruszenia czy głębszej refleksji;
raczej na zasadzie listu otwartego, bez sugerowanej odpowiedzi na piśmie, a nawet nie słownej; choć zawsze miło usłyszeć — nawet ostre — krytyczne słowa, jako znak, że tekst dociera nie tylko do korekty redakcyjnej. Ale zwycięża rodzaj pychy, ambicji. Skoro już tu jestem, muszę zbudować jakieś porządne, przytulne gniazdko, wysoko, na bezpiecznie stabilnej gałęzi, z której będzie docierało moje pienie. Dochodzi do tego potrzeba oceniania i związane z nią nieodłącznie pragnienie poczucia małej, bo małej, ale jednak władzy — która to potrzeba zawsze i wszędzie może dojść do głosu, a są chyba miejsca, w których pokusa niezauważalnie łatwo przechodzi w czyn. Miałem z tym do czynienia, doświadczając epizodu prowadzenia zajęć i mam do czynienia właśnie tu. Niestety, za każdym razem płaci się cenę w postaci pewnego dystansu, który się buduje (on sam albo ja go) między głoszącym a słuchaczami. A potrzebny jest innego rodzaju dystans — do roli. I przełamanie bariery między odbiorcą a nadawcą. Nie poprzez negację formy, lecz przez świadomość śmieszności i zarazem marności, jakie niesie ze sobą bezkrytyczna afirmacja osiągniętej bezpiecznej pozycji, do której można przywiązać się jak do własnej głowy albo przynajmniej małego palca. Na koniec pokusa. I efekt jej podstępnego działania. Muszę ocenić pewnego polityka. Którego lubię. Jerzego Buzka.
>>25
”
Trzeba chwilę siebie posłuchać
z Gabą Kulką o miłości od drugiego odsłuchu i udanych mariażach muzycznych rozmawia Magda Wichrowska Zdjęcia: Ania Lucid
„ >>Jak to było z tym Iron Maiden, miłość od pierwszego
odsłuchu? Od drugiego odsłuchu. Pierwszy odsłuch to solowe płyty Bruce’a Dickinsona, które bardzo mi się spodobały około pierwszego roku studiów. Chemical Wedding to nadal jeden z moich ulubionych albumów. Ponieważ jest tylko kilka solowych płyt Dickinsona — nie więcej — przyszła pora na Iron Maiden.
>>Kiedy pierwszy raz usłyszałam o projekcie Baaba Kulka,
byłam lekko zdumiona. Ale wystarczył jeden odsłuch i zakochałam się w tej płycie, mimo że Iron Maiden nie należy do moich ulubieńców. Skąd pomysł? Pomysł był Bartka Webera i Macia Morusia z formacji Baaba. Od wielu lat, jako dawni młodociani fani Ajronów, nosili się z pomysłem zagrania instrumentalnego programu dawnych idoli. Gdzieś na wysokości 2008 roku pomysł odżył, miał to być jeden koncert — w >>28
>>porozmawiaj z nim...
Hard Rock Cafe. Ale, na szczęście dla mnie, panowie postanowili, że potrzeba im jednak wokalu. Znaliśmy się i lubiliśmy, a ja nigdy nie kryłam uwielbienia dla Ajronów — i tak to się zaczęło.
>>Wychowałaś się w muzykującej rodzinie. To determinuje
pewne wybory czy raczej uświadamia, że zawód-artysta ma blaski i cienie? Nie wiem, im więcej razy odpowiadam na to pytanie, tym bardziej się zastanawiam, czy miałam o tym, co robię, lepsze pojęcie na starcie niż — powiedzmy — miałoby dziecko architektki i geografa. Bo z jednej strony to oczywiste — muzyczny dom prowadzi do muzycznej pracy. Ale czy na pewno? Obecność muzyki uwrażliwia na różne jej aspekty, na świat — z trochę innej strony — a muzyka poważna ma dla mnie od dzieciństwa ogromne znaczenie. I wiem, z racji pracy mojego taty — ile to kosztuje wysiłku: wyjazdy, koncerty. Ale prawdopodobnie musli magazine
>>porozmawiaj z nią...
wiedziałabym, że nie ma nic za darmo, nawet jeśli rodzice nie byliby muzykami. Nie ma prostych odpowiedzi na to, jak bardzo twoje dzieciństwo czy rodzina determinuje to, co robisz.
>>A był taki moment, że nie chciałaś mieć z muzyką nic
wspólnego? Tak, po podstawówce. Nie tyle z muzyką, co z ćwiczeniem na instrumencie. Ale nie mam pojęcia, jak można nie mieć nic wspólnego z muzyką — chyba należałoby chodzić z zatyczkami w uszach.
>>Podobno „mówić o miłości to tak, jak śpiewać o architekturze”. Architektura to Twoja druga pasja. Czy wykształcenie plastyczne dało Ci inną optykę? Wykorzystujesz ją do opowiadania swoich muzycznych historii? Pytam, bo bywają malownicze.
” Jestem architektem wnętrz i sztuki wizualne są dla mnie bardzo istotne — czerpię z nich dużo radości. Poświęcam sporo czasu wizualnej stronie tego, co robię muzycznie. Na przykład bardzo trudno ze mną się współpracuje przy okładkach — ostrzegam. Ale nie jestem pewna, czy sama muzyka ma dla mnie wyraźnie wizualny charakter.
>>Jesteś niezwykle twórczą osobą. Wydajesz płytę za płytą, każda jest konceptem bardzo osobnym. Śpisz w ogóle? Te dwa lata tak się jakoś ułożyły. To trudne doświadczenie, kiedy zaczynasz myśleć o swojej energii twórczej w kategorii „oby nie za dużo, bo to rynkowo niemożliwe promować tyle albumów na raz”. Wydaje mi się, że każda z tych płyt i występów gościnnych miała swoje ważne miejsce. Było tego dużo, a jednak miałam okazję zrobić kilka bardzo ciekawych rzeczy, podjąć wiele ważnych decyzji — także tych błędnych — i zdobyć masę doświadczeń.
>>29
„ >>Wolisz zaszywać się w studiu czy stać na scenie?
Dwa kompletnie różne doświadczenia. Lubię jedno i drugie.
>>W Toruniu zagrałaś kiedyś w ruinach zamku. Lubisz ka-
meralną przestrzeń klubową czy może duże festiwale z gigantyczną sceną i publiką? Mieliśmy okazję w różnych składach i sytuacjach spróbować jednego i drugiego. Nie mam na to odpowiedzi, co jest lepsze. Zupełnie inny charakter. Wszystko zależy od publiczności. Całkowicie obojętny i rozgadany klub, nawet intymny i kameralny, jest gorszy od pierwszych czterech roztańczonych rzędów na festiwalu, choćby pozostałe dwa tysiące osób miało cię w nosie. I na odwrót, po co komu stadion ludzi, których nie udaje ci się porwać, jeśli możesz zagrać dla pięciu osób, które coś autentycznie przeżyją.
>>porozmawiaj z nim...
lubię ludzi i bardzo cenię moich przyjaciół — tych dalszych i bliższych. Jeśli to sprawia, że ktoś czuje się dobrze i swobodnie w moim towarzystwie, to dla mnie wielka radość. Trzeba doceniać ludzi dookoła i ich życzliwość, bo okazuje się, że wcale nie jest to rzeczą oczywistą. Czasem pomimo najlepszych intencji możemy nieźle oberwać nawet od najbliższych współpracowników. Ale pozytywne emocje mają dłuższe życie i są silniejsze.
>>Co powiedziałabyś młodym artystom spoza głównego
ko. Współpracujesz ze znakomitymi twórcami — wystarczy wymienić chłopaków z Baaby, Czesława Mozila czy Konrada Kucza — jak na siebie trafiliście? To za każdym razem inna historia — wszystkie bardzo długie. Powiedzmy tak: odrobina szczęścia, dużo szczerej przyjaźni i otwartości z obu stron nie utrudnia nawiązywania ciekawych muzycznych kontaktów.
nurtu, którzy dopiero zaczynają? Jak wymknąć się niewygodnym artystycznie układom i żenującym w skutkach kompromisom? W ogóle nie podejmować takich tematów. Myślę, że każdy ma w sobie taki radar, który powie mu, kiedy postępuje wbrew sobie i gdzie leży granica między przyjęciem dobrej, konstruktywnej rady, a kaleczeniem tego, w co wierzy. A przecież to wszystko, co mamy, prawda? Zafałszowanie tego za jakąś bzdurę to przykra sprawa. To właściwie nie rada — jest mało praktyczna. Ale mogę powiedzieć, co mi pomaga. Przede wszystkim uczyć słuchać się siebie. Zazwyczaj niewiele o sobie wiemy, czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, czego tak naprawdę chcemy. Trzeba chwilę siebie posłuchać, dać sobie szansę. Dobre odpowiedzi wtedy się pojawią.
>>Jakiś czas temu rozmawiałam z zespołem Dagadana. Daga
>>Nad czym teraz pracujesz?
>>Każdy projekt to nowe wyzwanie muzyczne, ale nie tyl-
ładnie o Tobie mówiła, że jesteś bardzo pozytywną osobą i ciepłym człowiekiem. Tak mi się zdaje, że w tej Twojej życzliwości do świata i ludzi tkwi tajemnica udanych mariaży muzycznych. Mam rację? Daga jest kochana, miło mi, że o mnie wspomina. Nie wiem, trudno to ocenić z mojej perspektywy, ale jestem społecznym zwierzakiem, >>30
Nad tym, by dać sobie możliwość dłuższej przerwy muzycznej, ale na razie mi nie wychodzi. Zagramy z Baabą Kulką na letnich festiwalach: Openerze, Jarocinie, OFFie. Oprócz tego nagrywam cudowny materiał z Olem Walickim. Na razie tę muzykę owiewa tajemnica, ale w którymś momencie będziemy musieli się nią pochwalić. musli magazine
„
Nie mam pojęcia, jak można nie — chyba należałoby chodzić z zat
mieć nic wspólnego z muzyką tyczkami w uszach
*
>>portret
Poszukiwan Tekst: Kasia Woźniak
Z
ygmunt Miłoszewski jest bez wątpienia jednym z najbardziej uzdolnionych polskich pisarzy. Przenikliwy obserwator, lekkie i cięte publicystyczne pióro nadają jego powieściom rzadko spotykanego polotu. Plus intryga spleciona na miarę literatury światowej. Kto nie zna, niech się wstydzi. Piątek, 13 maja 2011 roku. Politycy w szoku po obejrzeniu zdjęć martwego bin Ladena, pokazanych dla potwierdzenia, że na pewno nie żyje. „Now, kill his dream” — mówi okładka „The Economist”. Nelli Rokita przyznaje, że decyzja o wstąpieniu do partii PiS wynika z przekory i chęci zrobienia na złość PO po „odrzuceniu” jej męża — Jana Marii Rokity. Jako drugi powód podaje, że jest osobą „głębokiej wiary” w idealnego Boga, a w Jarosławie Kaczyńskim widziała tę samą miłość do ojczyzny, co w swoim mężu. W Warszawie wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski podpisuje zgodę na budowę stacji metra przy Rondzie ONZ. Zgodę. Czyli mamy czas. Były premier Marek Belka podczas Kongresu Obywateli Kultury zaznacza, że bzdurą jest, jakoby „artysta mógł chodzić głodny i butów nie mieć, a jednocześnie tworzyć wielkie dzieła”. Policjanci ze Szczercowa w Łódzkiem zatrzymali trzy osoby, które okradły 86-letnią kobietę, podając jej wcześniej zupę ze środkami psychotropowymi. Popołudniowa matura z wiedzy o tańcu obyła się bez incydentów i bredgensów. Na Podkarpaciu w profilu psychologicznym niedźwiedzi nie znaleziono niepokojących zmian: nadal unikają one ludzi. Chłodno, ale wiosennie, temperatura w stolicy nie przekracza 13 stopni.
ZABEZPIECZANIE ŚLADÓW
Jadę na spotkanie z Zygmuntem Miłoszewskim i ostrzegam go, że mogę się spóźnić — pod oknem mojego bloku na Grochowie rozegrała się właśnie kolejna burda, poszło o ostatnią porcję porzeczkowego wina. Umawiamy się w restauracji „Pieprz i Sól” na Łukowskiej. Mamy do siebie niedaleko, ale Zygmunt zdaje się mieszkać już na terenie tzw. lepszej Pragi — nie jestem stąd, więc nigdy nie dojdę, czy to już Witolin, czy jeszcze Gocławek, i tak w ogóle, to dlaczego jeszcze Praga-Południe. Czekam dosłownie chwilę. Po 21 otwierają się drzwi i wchodzi Zygmunt Miłoszewski. Na głowie ma kaptur sportowej bluzy i krótkie spodenki. Przeprasza za nieformalny strój, ale zawsze o tej porze biega. Nie mam nic przeciwko. Sama nie wyglądam, jakbym wyszła po angielsku ze ślubu księcia Williama. Wygląda lepiej niż na zdjęciach — jego twarz jest na żywo dużo bardziej nieoczywista. Spokojny, sympatyczny, uśmiecha się do mnie, co odczytuję jako rozgrzeszenie mojego grochowskiego spóź-
>>34
musli magazine
>>portret
ny Zygmunt M. Zdjęcia: Piotr Perzyna
>>35 >> 35
> nienia. Zanim zaczynamy właściwą rozmowę, opowiadam mu chwilę o „Musli”, o Toruniu i pytam, czy mam przesłać materiał do autoryzacji. — Nie. Nie trzeba. Autoryzacja jest zaprzeczeniem pracy dziennikarskiej. Słusznie. Po raz pierwszy jednak zdarza mi się usłyszeć to z ust dziennikarza i pisarza w jednym. Składam mu przy okazji spóźnione o kilka dni życzenia urodzinowe i dowiaduję się, że wpis w Wikipedii na jego temat jest właśnie prezentem od jednego z jego braci ciotecznych. Już wiemy, komu zawdzięczmy podstawowe informacje o jednym z bardziej popularnych pisarzy w kraju. Zygmunt zwraca uwagę na moją bransoletkę z koniem. „Moja córka Maja uwielbia jeździć konno”. Pierwsze lody przełamane. Potem opowiada o swoim synku Karolu — ma sześć tygodni, a Zygmunt karmi go butelką, wkładając mu jednocześnie pod odpowiednim kątem do ust mały palec, żeby zachować pozycję anatomiczną. Dużo mówi o dzieciach. Z czułością, chociaż pokrywaną uśmiechem rozbawienia i tak charakterystycznego dla niego ironicznego dystansu. Po lekturze Domofonu spodziewałam się spotkania z nieco mrocznym i zamyślonym dziennikarzem, który będzie mnie taksował spojrzeniem i sprawdzał, czy do twarzy mi z nożem kuchennym. Nic z tego.
OGLĘDZINY
Wypytuję Zygmunta o początki pisania. O przeszłość publicystyczną i jakieś źródła, które by wskazywały na to, że już w kołysce wykazywał cechy specjalisty od strachu. Zadebiutował na łamach „Polityki” Historią portfela w ramach akcji „Napisz do Pilcha”. Był dziennikarzem „Super Expressu”. Zygmunt nie życzy sobie pretensjonalnych wizji artysty, który ma potrzebę artystycznego katharsis: — W skrócie to jest tak: ja nienawidzę chodzić do roboty. Musiałem sobie wymyślić coś, co sprawi, że nie będę musiał. Napisałem, zaniosłem do wydawcy i już. Od zawsze byłem jednak nałogowym czytelnikiem, nasiąkałem literaturą, ludzkimi historiami i przypadkami. Wraz z poznawaniem literatury rodzi się taka ludzka potrzeba przeżywania więcej. — Czyli kto czyta, żyje wielokrotnie? — Trochę tak. Tak jak w Davidzie Copperfieldzie — to chyba najlepsza powieść świata. Mój syn nosi imię po Dickensie i po Palahniuku. Dobra literatura ma to do siebie, że pozwala ci poznać i zaprojektować inną osobę tak, jakby ona naprawdę istniała. Pozwala przeżyć więcej, nauczyć się innych emocji, spostrzeżeń, innego myślenia. Nie chcę, żeby to zabrzmiało górnolotnie, ale czytanie to zawsze była dla mnie wyższa forma istnienia. To wciągało, to było niesamowite. Nie może być nic lepszego na świecie niż przeczytanie Hrabiego Monte Christo. Jesteś wtedy w stanie nie spać, nie jeść, >>36
>>portret
masz wszystko w dupie, bo musisz się dowiedzieć tego, co jest na następnej stronie. To wyrabia jakąś masę krytyczną. Myślisz sobie: jeżeli tak to kocham, to może i ja spróbuję? Nie ma wyższego wykształcenia. Studiował przez rok prawo i przez dwa lata historię kultury — jedno i drugie nudziło go śmiertelnie. Okazało się, że studia to nie jest intelektualna przygoda. — Chodzi się jak w ogólniaku na lekcje, a interesuje cię jedno ze wszystkich poruszanych zagadnień. W pewnej chwili zacząłem chodzić na studia po to, żeby nie wzięli mnie do wojska, potem urodziła mi się córka, a obowiązywał przepis, że jak się ma dziecko, nie idzie się do wojska. Zniknęła więc moja jedyna zachęta do studiowania. W tej chwili już nawet rodzice mi tego nie wypominają. Mój ojciec ma dwa fakultety, mama jeden, moja narzeczona też dwa, za chwilę będzie się doktoryzować, a ja w rodzinie jestem takim „wesołym głupkiem”. Ani nie tęsknię, ani nie myślę o tym jakoś z żalem. Być może zdecyduję się na studia pedagogiczne, bo chcę mieć papier, żeby pracować z dziećmi i z młodzieżą. Pytam, dlaczego i co w związku z tym planuje. Opowiada o swoich dzieciach, skarży się na stan polskiej kultury: — Chcę organizować jakieś warsztaty, kolonie, szkoły artystyczne. Ja piszę, narzeczona reżyseruje, mamy grono zaprzyjaźnionych kompozytorów, scenografów. Już od dłuższego czasu myślałem o tym, żeby pokazać młodzieży, że niekoniecznie trzeba być księgowym. A teraz mamy taki fajny czas. Malujesz trzy obrazy rocznie, a jak dobrze pokombinujesz, to się z tego utrzymasz. Nie kupisz sobie domu w Londynie, ale gdzieś w chatce na Podkarpaciu będziesz miała na musli (sic!) i na mleko. Pomijam to, że system edukacji zamieniliśmy na system produkcji debili. Moja córka ma trzynaście lat i właśnie przechodzi ze szkoły podstawowej do gimnazjum. To jakiś horror. Ja nie wiem, co za idiota to wymyślił, ale stworzyliśmy pokolenie głupków. Marta, moja narzeczona, niedawno wyreżyserowała sztukę Kajko i Kokosz. Bileterki były zachwycone, że znowu było słychać dzieci w teatrze w Olsztynie, który jest de facto jedynym teatrem stolicy województwa i ma trzy sceny, a od ośmiu lat nie było przedstawienia dla młodzieży. Jarosław Kilian pojechał do Krakowa i zrobił w jednym z krakowskich teatrów dla dzieci przedstawienie — pierwsze od trzydziestu lat. Nie ma kultury dla dzieci, nie ma promocji kultury dla dzieci, nie ma „Teleranka”, „5-10-15”, seriali, powieści, nie ma mechanizmów krytycznych. I pomyśl: mówimy o straconym pokoleniu, bo są ludzie, którzy skończyli wyższą szkołę marketingu i czego tam jeszcze, a teraz są zdziwieni, że nikt im nie pozwala grać w Mahjonga przez osiem godzin na dobę i dostawać za to cztery tysiące do ręki. A to jest stracone pokolenie, bo jak się dziecka nie zaprowadzi do teatru, to on jako dorosły do teatru nie pójdzie. Jak dziecko nie czyta książek, to i dorosły po tę książkę nie sięgnie. A kultura to nie jest tylko rozrywka. Kultura to nauka buntu. Nauka innego myślenia, innego przeżywania, poszukiwania. A rolą rodzica jest przecież pokazać dziecku jak najwięcej. musli magazine
> >>portret
Zygmunt jest autorem Gór Żmijowych — określanych mianem „bajki dla postmodernistów”, ale to misternie skonstruowana opowieść o dobru, złu, przyjaźni, poświęceniu i buncie. Doskonały prezent dla córki Mai, ale także dla dorosłych czytelników, którym opowieści o księżniczce Filomenie mogą przypomnieć najpiękniejsze chwile z czasów ogrodniczek w kratkę. Ze względu na konotacje z teorią Freuda, według której jak najwcześniej trzeba porządkować nasze dziecięce lęki i reżyserować je w podświadomości, najlepiej na kanwie baśni, Bruno Bettelheim zapewne biłby Zygmuntowi brawa na stojąco.
GROMADZENIE DOWODÓW Zanim jednak na rynek weszły Góry Żmijowe, uwagę czytelników zwrócił debiutancki Domofon. To bodaj jeden z niewielu polskich horrorów — współcześnie na polskim rynku nie ma ich właściwie wcale, ale ich ojcem chrzestnym jest najprawdopodobniej Stefan Grabiński. Rzeczywiście w polskiej literaturze nie ma zakorzenionej tradycji takich opowieści, ale za to Stephen King i Dean Koontz nie narzekają na brak czytelników. Wydana po raz pierwszy w 2005 roku powieść o bloku na Bródnie, który pewnego dnia uwięził swoich mieszkańców, szybko schodzi z półek w księgarniach. W.A.B. publikuje właśnie jej wznowienie. Gęsta, przytłaczająca atmosfera warszawskiego mrówkowca hipnotyzuje, choć pokazuje zwyczajne, nudne warszawskie życie. Kiedy okazuje się, że blok „nie wypuszcza” swoich mieszkańców na wolność, będą oni musieli zmierzyć się nie tylko z mrocznymi tajemnicami bródnowskiego bloku, ale z tym, co na co dzień zagłusza warszawski pęd: własnym strachem. Całość okraszona czarnym humorem i publicystyczną ironią, wykazującą zmysł przenikliwego obserwatora. Nie bez kozery Pilch okrzyknął Miłoszewskiego „polskim Stephenem Kingiem” — powieść ma wiele punktów stycznych z Lśnieniem. — Eee, bzdura — mówi, kiedy przypominam mu artykuł Właściwości pisarza rasowego Pilcha w „Dzienniku”. — Napisałem horror — to od razu jestem polskim Kingiem. Ale trzeba przyznać, że Stefan jest jednym z najlepszych pisarzy współczesnych. Niektóre końcówki ma kiepskie, chociaż historyjka zawsze dobrze się zaczyna. Na pewno świetnie rozumie międzyludzkie relacje. I jest mistrzem konstrukcji. Kinga wyróżnia umiejętność dostrzegania takich szczegółów, jakie na pierwszy rzut oka normalny człowiek pomija, ale uwikłane w codzienność urastają do rangi przerażającego zjawiska. Sam Miłoszewski przyznaje się, że Domofon powstał pod wpływem obserwacji amerykańskich fabuł: zarówno filmowych, jak i prozatorskich. Domofon jest w polskiej literaturze zjawiskiem nowym, świeżym, nieogranym, straszy nie mroczny dworek z opowieści Grabińskiego, ale piętrowy blok z windą, w pobliżu której giną kolejni mieszkańcy. Nie
męczy, za to intryguje — nie ma tu steranych życiem, płaskich polskich bohaterów, przeintelektualizowanych wywodów i napuszonych fraz. Silnie zaznacza się też skłonność Miłoszewskiego do analizy międzyludzkich relacji, śledzenia półsłówek, niedopowiedzeń albo pozornie nieznaczących gestów — co wyróżnia jego późniejsze powieści i nadaje im oryginalny w polskiej literaturze rys celności. Bez zbędnego i męczącego analizowania, za to z biglem i dziennikarskim zacięciem, którego nabył nie tylko jako dziennikarz, relacjonując rozprawy sądowe. Taką specyficzną umiejętność prawdopodobnie odziedziczył — jego ojciec prowadzi terapię psychologiczną. Okazuje się, że Domofon to rzeczywiście początek. Miłoszewski dopiero się rozkręca: tworzy postać Teodora Szackiego. O ile Pilch zaznacza, że nie płakał z zachwytu nad Domofonem, o tyle Uwikłanie zbiera już bardzo dużo pozytywnych głosów opiniotwórczych mediów. Justyna Sobolewska we własnej osobie powiedziała autorowi „chapeu bas”. Prokurator Teodor Szacki jest w polskiej literaturze postacią wyjątkowo przekonującą psychologicznie, świeżą, nową, do tego Miłoszewski doskonale wykorzystuje swoje dotychczasowe doświadczenie z sal sądowych — imponują jego wiedza i merytoryczne przygotowanie. W podziemiach klasztornych w centrum Warszawy odbywa się niekonwencjonalna terapia, która wykorzystuje ustawienia Berta Hellingera. Jest ona bardzo popularna na świecie; ma pomóc w odbudowaniu więzi rodzinnych. Odgania napięcia, likwiduje konieczność odpłacania za cudze krzywdy, rekompensuje straty. Sprawia, że możemy zacząć żyć we własny indywidualny sposób. Brzmi jak lek na całe zło — pewnie powinien z niej skorzystać każdy, bo podobno nie ma na świecie ludzi nieuwikłanych. Podczas terapii ginie jednak jeden z pacjentów (spektakularnie — a jakże — kończy życie z rożnem kunsztownie wbitym w oczodół), a Szacki podczas śledztwa mimowolnie wikła się w gąszcz niejednoznacznych przesłanek i motywów, aż dociera do nie tak znowu zamierzchłych źródeł peerelowskiej historii. Pytam, dlaczego akurat prokurator — zazwyczaj w polskich kryminałach pojawia się policjant, no, adwokat od biedy: — Na monitorze mojego komputera jest naklejona karteczka z literą „a”, ale napisaną odwrotnie, z ogonkiem z lewej strony. Wiedziałem, że chcę napisać kryminał i że nie chcę mieć bohatera, który jest zapijaczonym policjantem, którego zostawiła żona, brzydko się ubiera, brzydko pachnie, dużo pije, trzęsą mu się ręce, ma problemy i jest z tego powodu smutny. Stąd pomysł na prokuratora. Poznałem ich kilku, widziałem, że ich rola w polskim systemie prawnym jest inna niż debili na polityczne posyłki. Pomyślałem właśnie o tej postaci, bo takiej nie ma w kryminałach. W polskim systemie prawnym tzw. śledztwo własne prowadzi właśnie prokurator, a nie policjant, który nam się pałęta po bramach i zastawia pułapki. Prokurator łączy pracę urzędnika, detektywa i szeryfa. W tym zawodzie w Polsce wiesz, że jesteś po właściwej stronie i to ci daje moralny spokój. Tak jak policjant może chodzić na skróty. Może to przez istnienie >>37
> blisko szarości, półtonów, półświatków, [policjant] upodabnia się do tego, a prokurator to jest gość, który ma kodeks w teczce. Jego nie interesuje, kogo ma przycisnąć, tylko to, że zostało popełnione przestępstwo, przepis złamany, a winny ma być ukarany. Po to, żeby w RP panował porządek. Miałem bohatera na długo przed tym, zanim wymyśliłem intrygę. Uwikłanie nie tylko wyróżnia się misterną konstrukcją fabularną i doskonałym rysem psychologicznym postaci. Największym atutem powieści zdaje się jej wydźwięk publicystyczny. Oto po raz pierwszy absurdy codzienności, oddzielone skrzętnie przez pisarza od plew, zaczynają nas nie tylko bawić, ale i wciągać. Każdy rozdział poprzedzony jest garścią informacji z kraju i ze świata, a na tym tle oglądamy czynności prokuratora Szackiego w warszawskim Śródmieściu. Na przykład: w dniu rozpoczęcia nieszczęsnej terapii w centrum Warszawy na Kinowej przewróciła się karetka wioząca wątrobę do przeszczepu. Kierowca, pielęgniarka i lekarz trafili z potłuczeniami do szpitala, wątroba ocalała i tego samego dnia została wszczepiona pacjentowi na Banacha. Bez słodzenia, dręczenia czytelnika analizami mowy myśli, za to ze specyficznym ironicznym humorem, choć poważnym podejściem do obowiązków zarówno autora, jak i prokuratora. Skromny pracownik budżetówki nie zawsze zjada na czas i zdrowo, przytrafia mu się romans z dziennikarką, w rozwikłaniu zagadki zmuszony jest wybrać „mniejsze zło”, ale za to stara się poświęcać jak najwięcej czasu córce Heli, choćby za cenę spędzenia z nią urodzinowego popołudnia w basenie pełnym plastikowych kulek. Zmęczony życiem trzydziestopięciolatek, chcąc nie chcąc, dociera do mrocznych zakamarków tajemnicy czerwonego systemu, ale potwierdza się też zasada, że nie tylko psychologicznie, ale i historycznie nie ominie nas uwikłanie. Plus świetny obraz współczesnej Warszawy, z jej absurdem smogu, architektonicznego chaosu i polskich dziwactw nie tylko z Wiejskiej. Przyglądam się Zygmuntowi i myślę o tym, że Szacki ma zupełnie białe włosy: — Jestem lekko szpakowaty od ogólniaka, ale nie siwy. Na pewno nie pod wpływem jakiejś traumy. Szacki jest urzędasem, któremu życie porządkują procedury. Moje — w większości dzieci. Z Szackim dzielimy upodobanie publicystyczne. To, co on sobie myśli o świecie. Dzielę z nim jakieś doświadczenia osobiste: on też ma córkę, ale to podobieństwo rozgrywa się raczej na poziomie emocji.
POSTANOWIENIE O WSZCZĘCIU DOCHODZENIA Rozmawiamy o potrzebie komentowania rzeczywistości. Zygmunt pisze felietony do „Newsweeka”, a jego powieści są specyficznym dialogiem z modelem polskości. Uwikłanie wiąże się z historią najnowszą Polski: teczki, esbecja, porachunki. O ile ta powieść właśnie została zekranizowana przez Jacka Bromskiego i wchodzi na ekrany >>38
>>portret
w czerwcu, o tyle druga część zawodowych rozterek Szackiego, Ziarno prawdy, będzie najprawdopodobniej jeszcze większą bombą, bo jeszcze przed jej wydaniem zainteresowali się nią reżyserzy. — Ta książka jest o stereotypie. — Jest majstersztykiem pod względem rozgrywania stereotypu — poprawiam bezczelnie Zygmunta. Ziarno prawdy zakiełkuje w księgarniach we wrześniu, ale już dzisiaj wiemy, że akcja toczy się w Sandomierzu. Szacki zmienia zupełnie otoczenie, a śledztwo każe mu się znowu uwikłać, tym razem w polski stereotyp Polaka antysemity. Ponieważ Miłoszewski sięga do najgłębiej skrywanych strachów i narodowego tabu, a robi to bardzo śmiało, a jednocześnie przebiegle, zasłaniając się kryminalną historią i fikcją literacką, dokonuje operacji na otwartym organizmie polskiej podświadomości. Siła tej książki tkwi w tym, że nie boi musli magazine
> >>portret
się „zanurkować” w czeluściach strachu i wstydu, wykazując jednocześnie, że w każdym stereotypie zakorzenione jest ziarno, które uwiera, jątrzy i wcześniej czy później musimy zajrzeć a to do buta, a to pod materac łóżka, żeby ustalić, co nas „gryzie”, co nam przeszkadza. Jednocześnie Miłoszewski w typowy dla psychoanalityków sposób brawurowo wykorzystuje podświadome lęki, frustracje i tajemnice, żeby nimi na przestrzeni całej powieści odbiorcę straszyć, intrygować, zachwycać albo oburzać. — Staram się pokazać, że stereotyp tkwi już w języku, w sposobie myślenia, ale jednocześnie to, że mając jakieś schematy myślowe, nie musimy być od razu antysemitami. Chodzi mi o przyjrzenie się, ile w tym jest prawdy, a ile histerii. Co jest gorsze: powiedzenie do kogoś „ty Żydzie” czy walcowanie wszystkiego pod sztandarami politycznej poprawności? Jest taki moment, że Szacki może się wy-
dawać antysemitą. I taki był mój cel, żeby tak czytelnik go odbierał. Po Uwikłaniu dostałem nieomalże etykietkę PiS-owca. Jaki jest stosunek Szackiego do patriotyzmu? Ja uważam tak jak Szacki: że patriotyzm to w ogóle szkodliwe hobby. Zaczyna się od dyskusji o honorze, a potem ktoś komuś strzela w głowę. Wychowuje się w tym kraju ludzi w przeświadczeniu, że to jest stuprocentowo naturalne, to jest jakaś paranoja. — A krzyże na Krakowskim Przedmieściu i Warszawa jako wielki kurhan? To polska hipokryzja? — Krzyże to margines. I to nie jest hipokryzja, bo ci ludzie na KP w to naprawdę wierzą. — Zapędy PiS-u to symptom polskiej choroby? — Mnie to nie interesuje, czy Kaczyński jest chory. To interesuje polityków PO, bo jak odpowiadają na zarzuty Kaczyńskiego, to nie >>39
> muszą odpowiadać na pytania o zarżniętą kulturę, o in vitro zamiecione pod dywan, o VAT na książki, o podatki, o wykluczonych, ponieważ wszystkich interesuje tylko to, co pomyślał, myśli albo wymyśli Jarosław. Nigdy żadnemu polskiemu rządowi nie przydarzyło się nic tak pięknego, jak Jarosław Kaczyński. To złamany bólem szaleniec, który myśli, że będzie naprawiał historię. To, że cała rządząca partia traktuje go jak wytrych, żeby nie robić zupełnie nic, jest dla mnie obrzydliwe. Książki są celowo publicystyczne. Miałem Żydów w Ziarnie prawdy, teraz rzecz się dzieje w Olsztynie, więc będę miał Niemców — Ziemie Odzyskane. — Jak to jest być w tym kraju publicystą? — Ja nie jestem publicystą. Wpisuję sobie w biogramie publicysta, bo to fajnie brzmi. Piszę felietony do dodatku kobiecego do „Newsweeka” i tam stylizuję się na szowinistę. Nie jestem Polakiem z wąsami, który pije i bije żonę — opowiadałem ci, jak wygięty w pałąk palcem wskazującym karmię mojego niemowlaka. Jestem naprawdę zwolennikiem tradycyjnego modelu rodziny. Mnie to odpowiada, żeby ktoś mi robił ciasto. Dlatego, że ja na przykład potrafię zrobić żurek. I uważam, że gotowanie dla kogoś jest bardzo ważne. To jest akt miłości i przywiązania, dbania o drugą osobę. Zygmunt nawiązuje w ten sposób do początku naszej rozmowy — 9 maja obchodził urodziny i zażartowałam, że nie upiekłam mu ciasta. „Serniczek może być, wszystko jedno: krakowski czy na zimno” — usłyszałam zupełnie poważnie. Słusznie. Po co dalej o polityce? Szkoda na to czasu. „Szacki uważał, że powinien być zakaz codziennego donoszenia o polityce. Raz w miesiącu sprawozdanie na dwie szpalty i tyle”.
BESTSELLEROWY KOD GENETYCZNY Zygmunt zupełnie nie pasuje do kogoś, kto generuje swoje powieści. Owszem, po kolejnej podwyżce VAT-u na książki wielu wydawców kieruje się zasadą: zrób bestseller albo giń, ale chłodna analiza międzyludzkich stosunków na kartach powieści i jednocześnie niewymuszona i niepozowana spostrzegawczość psychologiczna pachną już czymś innym niż marketing mix. Do tego dystans i językowa oszczędność środków, przy jednoczesnej wyjątkowo filmowej umiejętności >>40
>>portret
opowiadania obrazem sprawiają wrażenie właśnie nie artystycznej wypowiedzi, czy kreacji, ale relacji naocznego świadka. Szczególnie w Ziarnie prawdy aż roi się od scen z wykorzystaniem symboliki kolorów, przypominających fragmenty filmowego scenariusza. Jest łyk historii, wspomagany monografią Joanny Tokarskiej-Bakir Legendy o krwi, jest nieostygły trup, seria niefortunnych zdarzeń, okrutne małe miasteczko i intrygujący prokurator. Plus publicystyczny rys jako znak Zygmunta-Zorro. „Człowiek ma pewne intuicje, przeczucia, przeświadczenia — nie umie ich wszakże wyrazić, sformułować, nazwać — pisarz rasowy winien uczynić to za niego. Dokładnie tak myślę, jak pan napisał! — ma wołać zachwycony czytelnik. — Pan to za mnie napisał! Miałem to w głowie, ale wyartykułować nie umiałem!” — tak pisze o Miłoszewskim Pilch i po prostu trzeba się z nim zgodzić. Ja swoje objawienie przeżyłam po kontakcie z fragmentem: „Widziałaś kiedyś, jak ktoś cmokał z zachwytu? Jak to może brzmieć?”. I jedna z wielu perełek, tym razem z mrocznego Ziarna prawdy: „Czy jesteś sobie w stanie wyobrazić niemowlę o imieniu Zygmunt?”. Kwintesencja autoironii. Język płynie, nie męczy, a jednocześnie zdaje się hipnotyzować, choć o języku-szybie powiedzieć nie można. Próbuję dociec, skąd taka umiejętność — bo o książkowych inspiracjach rozmawialiśmy na początku. Czuję jednak pewien niedosyt. — Tylko ci się wydaje, że to jest dobre językowo — jeżeli coś jest proste, to nie znaczy, że jest dobre, to się po prostu dobrze czyta, to tak ma być. Igor Newerly jest dobry, Jarosław Iwaszkiewicz jest dobry — to jest stylistycznie dobra literatura. Dobra literatura jest trudna, dobra literatura to przygoda intelektualna, jest inna przy każdej lekturze. A to, co ja napisałem, to książka pociągowa, no Chryste. Mówię mu, że nad łóżkiem mam Dostojewskiego i Leśmiana — zupełnie dwutorowo ta miłość u mnie rozkwitła, ale ostatecznie nie narzekam. I tak nigdy nie zaznam smaku spełnienia. Zygmunt na swojej honorowej półce stawia trzech: Jarosława Iwaszkiewicza, Stanisława Lema i Stephena Kinga. — Lema mamy od wybitnych konstrukcji intelektualnych, Iwaszkiewicz to wybitny stylista — to, co robi z emocjami, jest niesamowite, a Stefan to świetny architekt prozy. — Praca pisarza to ciężka harówa? musli magazine
> — Myślę, że koniec końców lżejsza niż praca na poczcie. — Czyli w większości to praca rzemieślnicza? — Nie ma innej pracy. Jako przykład podaję Marcina Wrońskiego, którego powieści przypominają wręcz misternie splecioną koronkę: ostatecznie jednak nie widzisz splotów, bo całość przedstawia się imponująco. 99 procent potu czoła, 1 procent objawienia. Urobił ręce w literaturze po łokcie. Z zaskakująco zgrabnym i wartościowym skutkiem. — Nie lubię w literaturze hochsztaplerki: „Mam na imię Zygmunt, mam 30 lat, jest mi w życiu niewygodnie, potrafię postawić orzeczenie za podmiotem”. Wrońskiego czytam i widzę pracę, jaka za tym stoi. Hołdy też należą się Krajewskiemu — za to, że po prostu otworzył rynek kryminałów w Polsce. Cała wiedza, którą Wroński zbiera, jest wykorzystywana tylko na tyle, na ile potrzeba — nie jest tak, że jak bohater wchodzi do knajpy, to poznasz całą kartę do deserów włącznie. Czytam dużo Marcina, to naprawdę świetny pisarz, bo nie boi się eksperymentować, napisał przecież też Officium Secretum, nie ogranicza się tylko do niszy, nie chce jej tłuc niemiłosiernie, otwiera się. Lubię elegancką polszczyznę pewnie dlatego, że sam mam z tym problem. Skupiam się na dobrej konstrukcji — uważam, że literatura jest jak architektura: może wyglądać różnie, ale muszą się dobrze rozkładać naprężenia, żeby się to nie zawaliło. Taka jest moja wizja literatury.
SPRZĘŻENIE ZWROTNE
Skoro wszyscy są uwikłani, to i na Zygmuncie ślady pozostawiły praktyki ojca terapeuty. „Codziennie w domu słyszałem teksty jak na kozetce. Dużo się dowiedziałem o mechanizmach psychicznych, ale też noszę w sobie pewien uraz i — przede wszystkim — dużą dozę sceptycyzmu wobec szamanów dusz” — powiedział kiedyś w jednym z wywiadów. Zastanawiam się jednak, jak to jest, że tyle prawdziwych historii przenika do jego powieści. To przecież już nie tylko praca reporterska, ale można odnieść wrażenie, że takiej biegłości w opisywaniu ludzkich relacji nabywa się jako spowiednik. — Ludzie jako tacy nie są tacy ciekawi, jak ludzie w relacjach. Bo co to jest człowiek? Góra mięsa, idzie i dłubie w nosie. Co w tym może być ciekawego, na Boga? Ciekawy zaczyna się robić dopiero, jak się odezwie. — Ludzie Ci się zwierzają? — Nie, po prostu ludzie nagle zaczynają mi opowiadać jakieś intymne szczegóły ze swojego życia, myślę, że to dlatego, że mało się odzywam, bo mi się nie chce. Siedzę i się nie odzywam i ludzie czują się w obowiązku, żeby mnie zabawić. A o czym ludzie mogą opowiadać? Oczywiście o sobie. Ale mnie się to podoba. Czasami opowiadają bardzo ciekawe rzeczy. Wartością jest nie tylko to, co
>>portret
ludzie mówią, ale też jak o tym mówią. Dużo się dzieje, czasem na jakiś pomysł wpadam przez przypadek. — Wypytujesz ich potem, nakłaniasz do dalszych zwierzeń? — Nie, absolutnie nie. Pewnych rzeczy po prostu trzeba się dowiedzieć. Czytałaś Ziarno prawdy. Mieszkałem pół roku w Sandomierzu, żeby móc to opisać. Gdzie ludzie chodzą na pizzę, gdzie się spotykają w knajpie, jak to jest, kiedy człowiek z takiego miasta jak Warszawa przeprowadza się nagle do takiej miejscowości? Jak się czuje, jak spaceruje po rynku, jak idzie pobiegać, poznaje kogoś. Jakie emocje mu towarzyszą na wiosnę, a jakie jesienią. A jednak. Reporter.
A REBOURS Z uporem maniaka wypytuję, czy to jest tak, że codzienność sama pisze gotowe rozdziały. Oczywista oczywistość. Próbuję wymusić przykład. — Moja córka jest zapaloną tancerką i zawiozłem ją kiedyś do programu „You Can Dance” na żywo. Pomyślałem sobie, że tancerz to strasznie niewdzięczny zawód: kosztuje cię tyle wysiłku, co sport zawodowy. Ale jak sportowiec wejdzie na jakiś poziom, dostaje sławę, pieniądze, ma struktury, związki, działaczy. A to, co robi tancerz, jest bardzo ulotne, bardzo impresyjne, nie zostaje po tym ślad. Wypala się tak samo szybko, jak zawodowy sportowiec. A potem, co mu zostaje — nie dorobi się na tym tańcu. Pomyślałem, że to może być jakiś pomysł na bohaterkę, na zawodową tancerkę. Następna część cyklu opowieści o Szackim dzieje się w Olsztynie, a Olsztyn był kiedyś zagłębiem tańca towarzyskiego. Myślę, że to bardzo wyczerpujący artystycznie i energetycznie zawód, a szybko kończysz w jakimś domu kultury na prowincji. Pytałaś o to, czy myślę o ludziach. Powiedzmy, że obmyśliłem bohaterkę. Potem myślę, jaki to mógłby być typ człowieka: czy to mógłby być ktoś, kogo znam, jaka ona jest, czy ona jest zgorzkniała? Nie, to by było za proste. Była tancerka pracuje w domu kultury i jest zgorzkniała. Za proste. Znowu powtarzam sobie zasadę odwróconego „a”: zaplanuj to tak, żeby było inaczej. Niech to nie będzie zgorzkniała tancerka. Niech te zajęcia z ośmiolatką, którą po trzech zajęciach może pchnąć na zupełnie inne tory, będą dla niej warte więcej niż cała dotychczasowa kariera. Ból, pot, zawody, idiotyczne kostiumy z cekinami, do których ona nie tęskni. Potem zastanawiam się, co to powoduje. Ona lubi swoje dotychczasowe życie, ale tego przeszłego, które ją do tego punktu doprowadziło — niekoniecznie. Teraz ma tak naprawdę więcej do stracenia. Żaden talent, żadne przeżywanie, żadne przypatrywanie się ludziom na ulicy, po prostu szczegółowa, drobiazgowa analiza. Psychika, zachowanie, relacje, historia, rodzina, obecne związki, przyszłe związki, co to znaczy, jak to znaczy, jak to się układa. — Trochę jak detektyw, prokurator albo psycholog? >>41
>
>>portret
— Raczej jak księgowy. — Czyli Szacki wyląduje jeszcze w Olsztynie. Też pojedziesz zwiedzać? — Znam już Olsztyn na tyle dobrze, że mogę o nim pisać. Moja narzeczona stamtąd pochodzi. Jestem z urodzenia warszawiakiem, ale spieprzam stąd najszybciej, jak się da. — A dokąd? — Pod Olsztyn. Żeby zostać wieśniakiem. Męczę się tutaj, czasem już nie mam siły. Będziemy próbowali prowadzić podwójne życie: tu, w Warszawie mieć mieszkanie, a pod Olsztynem jakiś schron. Inni ludzie. Inny klimat.
AUTOR! AUTOR!
3 czerwca na ekrany kin wchodzi Uwikłanie — film Jacka Bromskiego na podstawie powieści Zygmunta. Dziwne miał losy. Na początku miał go reżyserować Machulski, ale po Kołysance może lepiej, że film tylko produkuje. Główną bohaterką jest Agata Szacka. Jestem w szoku. A tak chciałam zobaczyć na ekranie białe jak mleko włosy. Główną rolę odgrywa Maja Ostaszewska. Dziwne. Cóż, Anita Werner może też by pasowała. Na pewno strzałem w dziesiątkę jest Stenka. Królewski gest i niedostępność bogini. Stworzona do wydobycia psychologii postaci Miłoszewskiego. Pytam go o odbiór, bo sama jeszcze filmu nie widziałam, a przecież nadzieja umiera ostatnia. — Na początku film mi się nie podobał. Widziałem go już dwa razy w kinie, ale nie jestem jego stuprocentowym fanem. To jakaś próba zrobienia w Polsce kina gatunkowego, którego de facto nie ma. Zobaczymy, jaki będzie oddźwięk. Ważne, że Bromski to zrobił w fajnej obsadzie, jest dobrze zagrane i ma kilka niezłych ról, wyeksponował też wątek polityczno-esbecki z Uwikłania, co mi się podoba. To była jego najlepsza decyzja. Jakby poszedł w terapię, w psychologię — nie bardzo, a on zrobił z tego silną publicystyczną wypowiedź. To jest wypowiedź filmowa, z którą ja się zgadzam. Myślę, że to podnosi atrakcyjność filmu, może być przez to ciekawy. — A kobieta prokurator? — Książka moja, film Jacka. W momencie kiedy oddaję książkę do wydawcy, to już nie jest moja własność, bo potem każdy czytelnik czyta ją inaczej. Wtedy staje się własnością czytelnika [kiwam głową na wspomnienie Ingardena]. Jednym z tych czytelników jest Jacek Bromski. On ją na swój sposób przeczytał, na swój sposób przedstawił, a to cenne. To z przyczyn technicznych ciekawy proces artystyczny. Ale ja nie jestem tym autorem, który siedzi na planie. Z przyjemnością obserwuję wszelkie procesy adaptacyjne. Cieszą mnie zagraniczne wydania książek, cieszą mnie ekranizacje. Ziarno jeszcze nie przeszło redakcji stylistycznej, a już trwają negocjacje w sprawie ekranizacji. W Ziarnie jest jednak więcej koloru, więcej >>42
musli magazine
< >>portret
scen krwawych, więcej trupów i w ogóle ta powieść jest dużo bardziej filmowa. Cóż, razem z innymi konsumentami kultury czekam w takim razie na początek czerwca. Jestem pewna jednego: zobaczyć trzeba. Więcej już chyba nie ma potrzeby zachęcać do lektury, również filmowej. Cudze chwalicie, swego nie znacie. Uwikłanie ukazało się w USA, w Wielkiej Brytanii, a w przygotowaniu są także edycje w Czechach, Chorwacji i Rosji (!). Na niemieckich portalach krytycznoliterackich Zygmunt zbiera same pochwały.
GDY NADEJDZIE JUTRO
Przychodzi kelnerka i rozpoczyna subtelne przygaszanie spotkania, kładąc z głośnym plaśnięciem na naszym stoliku kartę z rachunkiem. Pytam o plany, marzenia powieściowe Zygmunta. — Chciałbym jeszcze kiedyś napisać zajebiste science fiction. Ono mnie ukształtowało. Przeczytałem dużo szmiry, ale też bardzo dużo naprawdę dobrej literatury. Dotąd mam słabość. — A marzenia niekoniecznie związane z zawodem, który uprawiasz? — Jest jedno marzenie, ale dosyć intymne. — Jakieś sny o potędze? — Nie, to nie jest jakaś wypasiona nagroda ani sława międzygalaktyczna. Nie powiem. Kiedy odchodzę w stronę Placu Szembeka, Zygmunt mówi: — Jak jeszcze ci czegoś będzie brakowało, to daj znać. Siedzę i dziecko niańczę. Muszę jeszcze zagrać w Wiedźmina — mówi, trąc oczy. Zakłada kaptur i wchłania go Warszawa. >>43
>>porozmawiaj z nim...
FOT. NADESŁANE
Jestem szarą
>>36
musli magazine
”
>>porozmawiaj z nim...
ą eminencją
z Adamem Szarym, ilustratorem, grafikiem, rysownikiem komiksów i szalonym naukowcem planującym przejęcie kontroli nad światem, rozmawia Ania Rokita
Adam „Grey” Szary jest autorem postapokaliptycznego komiksu internetowego „December 2105”, stripów komiksowych „Little Trouble”, komiksu „Większe Zło” dla magazynu „Lśnienie” oraz pracy dyplomowej „Alicja”. Jego życie to komiks na żywo, o czym, Drodzy Czytelnicy, macie okazję przekonać się, czytając ten wywiad – równie niekonwencjonalny jak jego obrazki. >>45
>>porozmawiaj z nim...
” >> Przypuszczam, że — jak większość z nas ludzi — nie
urodziłeś się dorosły. Pieluchy, pierwsze zęby, kroki, a potem nagle splendor i sława. Jak wyglądała przemiana chłopca z prowincji w rozchwytywanego i pożądanego artystę? Moi rodzice od małego eksperymentowali na mnie, dając mi do oglądania, a później i czytania komiksy oraz prenumerowany u nas w domu magazyn „Fantastyka”. Później było baaardzo dużo filmów o tematyce fantastyczno-naukowej, gier i komiksów. Potem kilka lat w zakładzie psychiatrycznym, a na koniec dyplom w formie komiksu na zakończenie liceum plastycznego w Bielsku-Białej i własna praktyka szalonego naukowca.
>>Pochodzisz z Bielska-Białej, jednak osiadłeś w Toruniu.
Co miało wpływ na tę decyzję? Bądź co bądź to niemalże drugi koniec Polski. Fortuna i chwała, fortuna i chwała. Toruń jawi mi się jako kraina niczym nieograniczonych możliwości. To miasto tysiąca i jednej niespodzianki, gdzie przygoda czyha za każdym rogiem. W Toruniu wraz z moją wierną asystentką/kochanką założyłem laboratorium, gdzie oddajemy się wspólnej pasji, jaką jest tworzenie przerażających abominacji oraz pieczenie chleba na zakwasie.
>>Jesteś artystą wszechstronnym. W jakiej konwencji czujesz się najlepiej?
>>46
Najlepiej czuję się w konwencji porno-brutalnej. Robię też bajki dla najmłodszych.
>>Co Cię inspiruje? Przede wszystkim przyroda. Lubię też obserwować codzienną krzątaninę zwykłych ludzi. Interesują mnie ich problemy, a także grupa krwi i to, jak szybko przemieniają się w zombie po ugryzieniu. >>Koszulki Twojego projektu nosili między innymi Elvis
Presley, Rudolf Hess i Ania z Zielonego Wzgórza. W stworzonych przez Ciebie komiksach zaczytywały się takie osobistości, jak Margaret Thatcher, Piast Kołodziej i mój sąsiad, pan Andrzej. Czy życie celebryty jest usłane różami? Jestem szarą eminencją. Ludzie noszą moje kreacje, ale nie znają mojej twarzy. Ma to swoje plusy i minusy. Największym minusem jest brak młodych dziewcząt pokazujących mi cycki na ulicach, plusem zaś brak rozwścieczonego tłumu z pochodniami i widłami szturmującego moje laboratorium.
>>Budzisz kontrowersje, sprawiasz, że matki są zmuszone
zamykać swoje nastoletnie córki w domach po zmroku, straszysz gołębie spacerujące po toruńskiej starówce. W życiu i pracy nie stronisz jednak od ludzi. Kogo spotkałeś na swej zawodowej drodze i zaprosiłeś do współpracy? musli magazine
>>porozmawiaj z nim...
Współpracowałem z Rafałem Frąckiewiczem, najsłynniejszym toruńskim rycerzem Jedi. Wspólnie stworzyliśmy komiks nawiązujący do prozy H.P. Lovecrafta zatytułowany „Większe Zło”. Komiks powstał dla nieistniejącego już (tłum z widłami i pochodniami) magazynu grozy „Lśnienie”. Natomiast dla Ośrodka Informacji Turystycznej w Toruniu stworzyłem koszulkę dla dzieci. Ciekawostką jest, że gdy obrócimy dziecko w koszulce z moim wzorem odpowiednio cztery razy w lewo, dwa razy w prawo i ponownie cztery razy w lewo, to zostanie ono wessane do innego wymiaru. Żeby trik zadziałał, dziecko musi być niegrzeczne.
>>O Twoich dziełach można rozpisywać się w nieskończo-
ność — komiksy, ilustracje, koszulki z oryginalnymi wzorami. Równolegle prowadzisz działalność naukową. Nad czym obecnie pracujesz w swoim laboratorium? Jakie masz plany na przyszłość? Oczywiście przejęcie kontroli nad światem. Mogę zdradzić, że ma to związek z wykasowaniem Internetu. Poza tym przygotowujemy z Rafałem Frąckiewiczem komiks, który zamierzamy zgłosić na konkurs w ramach tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Komiksu, który odbędzie się w Łodzi. Ponadto wraz z „asystentką” rozkręcamy naszą firmę — laboratorium.
>>Kamień, papier czy nożyce?
Papier.
Adam „Grey” Szary urodził się 29 marca 1981 roku w Bielsku-Białej. Jest ilustratorem i twórcą komiksowym. Interesuje się szeroko pojmowaną fantastyką i komiksem. Swoje ilustracje tworzy głównie w czerni i bieli. Kolor nie jest mu obcy, jednak rzadko z niego korzysta. Czerń, biel i szarości to środki, którymi najchętniej operuje. Jego ulubionymi twórcami komiksowymi są Frank Miller, Ashley Wood, Kevin O’Neil (rysunek) oraz Garth Ennis i Stan Sakai (scenariusz). Ulubione komiksy to „Preacher” i „Usagi”. Laboratorium: http://www.grey-workshop.com Fajne obrazki: http://www.adamszary.com >>31
>>
Kiedy św rynsztok
j fo na bruta wdziw Ale ki zapropo wspólne znudzi go wybrałam „ go do bólu, b i retuszu.
wiat przypomina k słówko o serialu „Pitbull” Patryka Vegi
Tekst: Karolina Natalia Bednarek
Nie jestem fanką seriali, zwłaszcza tych skierowanych do kobiet. Dlatego jeśli już mam ochotę obejrzeć taką krótką ormę, wybieram pozycje stargetowane mężczyzn. To kino o wiele bardziej talne, ale w swym barbaryzmie prawe. Polskie seriale nie kuszą. To fakt. iedy w ramach rewanżu miałam onować swojemu chłopakowi oglądanie „tasiemca”, który nie o po sekundzie, bez namysłu „Pitbulla” – rasowego i szczerebez ubarwień, bez sztuczności
>> O
polskich serialach od lat krążą niepochlebne opinie. I słusznie, bo jeśli zrobić krótki przegląd tego, co ciągnie się od lat w ramówkach krajowych stacji, to nic, tylko wyrwać gniazdko telewizora lub poszperać w kasetach wideo za Dynastią czy Wow. A to głównie ze względu na mało wiarygodną nić fabularną, która nijak ma się do naszych realiów, a także przez fakt, że to nic innego, jak kalki zagranicznych produkcji. Tymczasem historia pokazuje, że nie wszystko, co „zza granicy”, jest lepsze. Niestety, wielu tkwi w tym przekonaniu. Nie lubię być oszukiwana. Cukierkowy świat pięknych i bogatych? Takie przedstawienie nie pozwala mi się utożsamić z bohaterami, którzy — tak jak ja — dopiero co skończyli studia i stawiają pierwsze kroki w dorosłość. Dylematy tamtych są o wiele bardziej abstrakcyjne, w czym wielu się ze mną zgodzi. Paleta opowieści o prawniczkach, prawiczkach, lekarkach, peregrynacjach malarek szukających miłości i ambitnych sekretarek walczących z przeciwnościami losu — wszystko to zaczyna nudzić. I, zaprawdę, wszystko to staje się niesmaczne, jak kebab z piwnic Dworca Centralnego, po którym pozostaje tylko uczucie ciężkości lub... nekrolog. Jeśli więc mam wybrać, to wolę zjeść porcję szprotek z puszki, łyknąć kieliszek wódki i zagryźć ogórkiem… Dobre — bo polskie. Oczywiście ktoś może się sprzeciwić. Na przykład jeśli nie jeździ BMW, nadal dzieli pokój z koleżanką ze studiów, a w szafie skrywa znoszone dżinsy sprzed dwóch lat. Owszem, dobrze jest mu pomarzyć. Dobrze? Zależy kto czego szuka. W każdym razie mnie nie stać ani na Apart, ani na penthouse.
W
2005 roku pojawił się serial, który różnił się znacznie od tych wyżej opisanych. Pitbull jest kontynuacją kinowego filmu pod tym samym tytułem. Opowiada o pracy warszawskich policjantów z wydziału do walki z terrorem kryminalnym. Sławek Desperski (Marcin Dorociński) — ksywa Despero, Gebels (Andrzej Grabowski), Metyl (Krzysztof Stroiński) i Benek (Janusz Gajos) to główni bohaterowie. Postaci absolutnie nie papierowe, wygniecione, przybrudzone, przepalone i przepite — doskonałe w swej niedoskonałości. Mimo że w Pitbullu mamy wątek główny — próbę ujęcia ormiańskiego gangstera Saida — to zdarzenia poboczne wydają się najatrakcyjniejsze. Zwłaszcza historia tych postaci, w których wcieliła się gwardia doskonałych aktorów. Hanna Konarowska grająca Renatę tak opowiada o kształtowaniu >>50
>>zjawisko
postaci: „Zanim rozpoczęły się zdjęcia, mieliśmy konsultacje z prawdziwymi gliniarzami. Przez parę dni przychodziłam na szkolenie do antyterrorystów, którzy uczyli mnie, jak się zakuwa w kajdanki, jak się powala człowieka »na glebę« i jak obsługiwać broń. Spotkałam się również z policjantami z Komendy Stołecznej, którzy opowiedzieli mi o tym, jak wygląda ich praca. Zabrali mnie nawet na »akcję« — pojechaliśmy nad Wisłę, gdzie rzekomo znaleziono ciało, ale okazało się, że był to tylko (dla mnie »aż«) pies”.
M
amy więc thriller sensacyjny. Trup ściele się gęsto. Strzelaniny, szybki seks i slang. Na wokandzie — już w kolejnych dwóch seriach — akta spraw, które rzeczywiście miały miejsce. Tych poważniejszych i tych rubasznych. Ci, którzy śledzą Fakty, bez trudu rozpoznają ukazane w serialu przypadki. To precedens dla wszystkich drugorzędnych miniprodukcji, gorszej jakości podróbek na TVN czy Polsacie. W Pitbullu także pojawia się parodia programu detektywistycznego, którego głównym prowadzącym jest karykaturalny oszust Ostrowski — „nie mylić z Rutkowskim”. Granice moralne ulegają zatarciu. Bohaterowie nie budzą zaufania. Każdy odcinek to odzwierciedlenie realnych wydarzeń. „Nie przypominam sobie, żeby były jakiekolwiek problemy z dostępem do źródeł. To właśnie w tym serialu jest takie świetne, że jest realistyczny. Wiele spraw znałam z prasy, z telewizji, ale dostępu do akt nie mieliśmy” — mówi Hanna Konarowska. Ale czy to wszystko? Jak wspomniałam, grupa policjantów, ich losy stanowią trzon serii, bo Pitbull to nie tylko rozrywka dla kipiących testosteronem. Każda postać to oddzielna historia. Despero to samotnik, który pomieszkuje na komendzie, nawet nie myśli o własnym mieszkaniu — nie stać go. O sobie mówi: „Wychodzę z roboty, bo kiedyś muszę, nie? Wsiadam w tramwaj, to się ode mnie odsuwają, bo śmierdzę trupem... Nawet nie wiem, jaka to linia. I samotność to jest wtedy, jak każdy tramwaj jest dobry, bo gdzie nie pojedziesz, to samo cię czeka”. Gebels — twardziel, którego orężem jest wyjątkowa uczciwość, a jedyną słabością syn. Metyl nie stroni od alkoholu i kobiet. Benek choruje na serce, do emerytury zostały mu dwa miesiące. Losy ich wszystkich przeplatają się. Losy jednych są zapowiedzią losu drugich. Czy życie policjanta z terroru może wyglądać inaczej? Czy jest on jak bohater antycznej tragedii — z góry skazany na przegraną? musli magazine
>>zjawisko
Konszachty z mafią, wódka w komendzie, dziwka po pracy — to rzeczywistość. Egzekwowanie prawa jest fikcją. Na linii policja—przestępcy panuje chaos. Nie ma jasnych reguł. Jest cinkciarstwo. Policjanci z wydziału kryminalnego to wraki fizyczne i psychiczne kaleki, którym ledwo starcza do dziesiątego. Jeden po drugim tracą kontrolę nad własnym życiem. Patryk Vega bardzo dobrze poznał temat alkoholizmu, neuroz i zobojętnienia na śmierć wśród policji, kręcąc dla telewizji dokumenty Prawdziwe psy i Taśmy grozy.
G
łówną zaletą Pitbulla jest naturalizm — z jednej strony przerażający, z drugiej zaś niesamowicie wciągający. Kiedy zapytałam Hannę Konarowską (serialową Renatę), jak jako kobieta radziła sobie z nadmiarem brutalności i makabry, aktorka odpowiedziała: „Bywało różnie. Najcięższy był dla mnie odcinek o zamordowanych noworodkach, schowanych w beczkach. Po którymś dublu otwierania zamrażalnika, w którym również leżał zabity noworodek (oczywiście lalka), ledwo powstrzymałam się od płaczu. Wiele scen było tak rewelacyjnie przygotowanych, że aż zapierało dech. Myślę, że ciężko sobie wyobrazić takie okrucieństwo czy jest się kobietą, czy nie”. Obraz filmu jest nieostry, niedoświetlony, brudny i wymięty jak marynarka Metyla. Kamera prowadzona niedbale, z ręki — to dodaje autentyzmu. Jedynym mankamentem jest nie dość dobry dźwięk. Ale może to zabieg celowy. „Pracę na planie cechuje dynamika i duże zaangażowanie wszystkich twórców, praca kamery też była dość specyficzna — wspomina Konarowska. — Często musieliśmy uważać, żeby na siebie nie wpaść, bo operator był bardzo żywiołowy i często kręcił z ręki. Na pewno też szczególne było to, że zdecydowana część ekipy to mężczyźni, wybitni aktorzy, dla których to była któraś seria z kolei, a ja musiałam się odnaleźć w tym męskim świecie z bronią w ręku. Bywały ciężkie warunki, zwłaszcza zimą, sporo biegania, trudnych scen dla charakteryzatorek oraz dla scenografów — ogromny szacunek należy im się za tę robotę. Pracę na planie tego serialu uważam za jedną z najcięższych. Z pewnością różni się ona od tej w hali na planie serialu obyczajowego”. Ogromny wpływ na serial Vegi miał też Władysław Pasikowski z cyklem filmów sensacyjnych, zapoczątkowanym przez Psy (1992).
Ś
wiat Pitbulla przypomina rynsztok. Bez lukru, lakieru i nowobogackich osiedli, za to z poobijanymi żebrami, starym polonezem i wódką w szufladzie. Nie jest to też panegiryk ku chwale dzielnych policjantów, a jedynie obrazy z życia na Pradze, Grochowie czy Ursusie. Ot, warszawska sprawa.
15 min z Tomaszem Cebo, muzykiem, animatorem kultury, właścicielem toruńskiego klubu NRD, rozmawia wieczorkocha Zdjęcia: wieczorkocha
>>Kim jest Tomasz Cebo?
Tomasz Cebo to, kurcze, ładunek energetyczny skumulowany w postaci ludzkiej. To medium, przez które przelatują pomysły innych i moje, przemielone. To jest połączenie dwóch wektorów, których właściwie połączyć się nie da. Już wcześniej powstał taki utwór: Freak, czyli bardzo szalony, spontaniczny gość, i Frak, czyli bardzo elegancki, odpowiedzialny facet. Te dwa bieguny trudno połączyć, ale jednocześnie obie energie cały czas próbują się w moim wnętrzu przebić. Wydaje mi się, że powstaje z nich trzeci, zupełnie nowy produkt — połączenie freaka i fraka. Wieloma rzeczami się zajmuję, czasami to jest wada. Kilka srok za jeden ogon ciągnę, co niefajnie przekłada się na rzeczywistość. Ale już od najmłodszych lat miałem coś takiego, że jak mnie mama wołała przez okno: „Tomasz, do domu! Tomaszek!” — jak w Nocach i dniach, bo moja mama ma na imię Barbara — to ja łapałem taką panikę, że jeśli pójdę do domu, to w tym czasie coś się wydarzy na podwórku fajnego. I nie będę w tym uczestniczył, mnie to ominie. Zawsze wracałem do domu z takim tripem, że zostawiam na podwórku kolegów. Teraz zresztą też jest tak w życiu moim dorosłym, ciągle mam to wrażenie, że coś mnie może ominąć.
>>Ale sypiasz czasami? No pewnie, że tak.
>>Ile godzin na dobę śpisz?
Cztery?... Cztery, pięć godzin staram się sypiać.
nut sĹ&#x201A;awy
„ >>Jesteś jak elektron w ciągłym ruchu — zatrzymałeś się w
Toruniu na chwilę? Mam jakieś takie, kurcze, szczęście do piątek. Mieszkałem kiedyś pięć lat w Bydgoszczy, kiedy byłem w liceum plastycznym, potem pięć lat w Poznaniu studiowałem i teraz pięciolecie mam Torunia.
>>Będziesz się stąd ewakuował?
Mam taki syndrom, że mnie już ciągnie. Już NRD ustawiam w kontekście samograja takiego. Już zrzucam więcej pracy na laptopa i telefon. Żeby stać się mobilnym i z każdego miejsca Polski móc obsługiwać NRD, czyli zajmować się bookingiem artystycznym, organizacją czy hotelem dla artystów. To mnie nie uwiązuje. Czuję, że taka przemiana się powoli odbywa. I dostosowuję się naturalnie, by móc w każdym momencie gdzieś prysnąć. Ale NRD nie zostawię nigdy, to moje dziecko artystyczne, pięć lat energii, pomysłów, pracy z jęzorem na brodzie. Klub mi bardzo wiele zabrał z mojego życia osobistego.
>>A dał?
Coś niesamowitego! Przede wszystkim kontakt z ludźmi. Ja przetwarzam energię, ale opiera się to na spotkaniach z ludźmi. To jest przemiana ludzi. Na przykład teraz mamy festiwal (teatralny Festiwal Debiutantów Pierwszy Kontakt — przyp. aut.), pojawiają się aktorzy, ta energia powraca, daje mi kontakty, daje mi kreatywność, daje mi poczucie wolności. Tu, w tym moim NRD — często się śmieję, że jest jak Watykan w Rzymie, takie państwo w państwie — rozwija się ośmiornica. Jest NRD Records, czyli studio nagrań, jest galeria, przy której działa fundacja You Have It, jest sala koncertowa, czyli całe pasmo koncertów, teatrów, eventów, performanców, no i jest klub — czyli część barowa, przez którą przewalają się i graficiarze, i streetartowcy, i są spotkania. To wszystko żyje własnym życiem, funkcjonuje w swoistej symbiozie. To jest kilkanaście osób, które musi się w jakimś miejscu uzupełniać. Stworzyłem system komunikacji między tymi ludźmi, gdyż się wcześniej nie znali. Zależało mi na tym, żeby się polubili, >>54
żeby im wszystkim się fajnie pracowało. Żeby to działało jak domino — jak popchnę, układa się klocek za klockiem. To trudne, bo ja nie mam wykształcenia menadżerskiego, kieruję się wyczuciem i intuicją, wartościami artystycznymi przede wszystkim. One pozwalają scalać razem różnych ludzi z różnych dziedzin. To właśnie mi dało NRD — system komunikacji, czyli kulturę. Bo ja tak też definiuję kulturę. Kultura to nic innego, jak system komunikacji międzyludzkiej. Na różnych poziomach — od małego dziecka po osobę starszą, dorosłą.
>>Skończyłeś malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w
Poznaniu. Zajmujesz się tworzeniem muzyki. Jesteś performerem, animatorem kultury. Prawdziwy multiartysta. Wystarczyłoby na obdzielenie kilku życiorysów. Robisz wiele rzeczy równocześnie, czy poświęcasz jednej jakiś okres? Na przykład ostatnio najbardziej dajesz się we znaki muzycznie. musli magazine
>>porozmawiaj z nim...
Muzyka towarzyszyła mi od zawsze — jak do liceum plastycznego chodziłem, to miałem zespół Olejocebolomajloza, gdzie grali: Olej, Cebol — czyli ja — i Majol. Graliśmy na wszystkim, tylko nie na instrumentach. Wykorzystywaliśmy maszyny, śmieci, felgi, beczki plastikowe, tworzyliśmy na scenie potężne instrumentarium, na którym graliśmy. To były inspiracje nurtem stomp, Einstürzende Neubauten, industrialem. Na granicy performance’u i konceptu, wszystko się działo na żywo. Był to swoisty life act. Na studiach zapisałem się do pracowni dźwięku Leszka Knafelskiego. Zawsze mnie interesowała instalacja audio-wideo. Ten dźwięk też się i tam pojawiał. Potem odkrywanie i badanie własnego głosu, bądź jako emisji — czyli tekst i rap — bądź niskie gardłowe dźwięki, które mi się zawsze podobały. Mongolczycy i te ich wszystkie elikwoty, które wykonują, to coś, co mnie zawsze aż przeszywało i inspirowało. Gdy mieszkałem przez jakiś czas w Amsterdamie i chodziłem tam po Rijksakademie tunelem, w którym siedział sobie taki właśnie Mongolczyk, to potrafiłem tam spędzić godzinkę dziennie, żeby sobie posłuchać jego śpiewu. Uważam, że najpiękniejszy instrument jaki istnieje na świecie, to jest głos. To coś, co po prostu się ma, to coś, z czym się utożsamia, to jak biologia. To cały aparat: przepona, brzuch, płuca, gardło. Żeby dźwięk się wydostał, musi cały proces nastąpić. Tak się zaczęła moja droga z głosem. A predyspozycje zawsze miałem takie, że był naturalnie niski. Mama zawsze się śmiała, że jak dzieci „gugusiały”, to u niej z wózka było słychać sowę. Śmiały się z koleżankami ze mnie, że małego puchacza wozi, który cały czas robi „uuuuu...”. Zacząłem te swoje predyspozycje odkrywać, trafnie i z powodzeniem. Zacząłem szukać instrumentów, looperów, sprzętu elektronicznego, który daje jeszcze większe możliwości wykorzystywania własnego głosu i robienia muzyki na żywo. Zapętlania tak, że nagle pięciu Ceboli jest na scenie. Marzyło mi się, by stworzyć zespół z samego siebie. Czyli instrument mam swój i jeszcze pozwalam sobie odkrywać różnych Tomaszów na scenie jednocześnie. To marzenie — można powiedzieć — się spełniło, a teraz nic, tylko pracować i rozszerzać horyzonty muzyczne.
” >>Co masz w planach? Oprócz tego pół miliona pomysłów,
które się w czasie tej rozmowy zdążyły przez Twoją głowę przewinąć? Mogę zdradzić, że przygotowuję serię obrazów, tak zwanych „chlapów”, które chcę, żeby doszły do skutku. Freak Frak Chlap Rap. To moje terminy, wokół których oscyluję. Marzy mi się, by chlap i rap połączyć, czyli pokazać swoje „chlapy” i zrobić na nich rap. Na swoim wernisażu zrobić swój koncert. Często spotykam się z opiniami i recenzjami, że maluję dźwiękiem. Podchodząc do muzyki, cały czas myślę jak malarz.
>>Bo muzycy podchodzą często do muzyki w sposób ma-
tematyczny. Ty najpierw byłeś — i na zawsze przecież będziesz — malarzem. Tak, zaczęło się od malarstwa, rysunku, potem była rzeźba i grafika. Jeżeli dojdzie do takiej kulminacji i w świetle „chlapów” wykonam swój rap, to osiągnę swój pierwszy cel, który sobie założyłem, największy. A przy okazji, jeżeli się uda dokończyć płytę solową, to wykonam plan na ten rok. Zajmuję się w tej chwili trzema projektami. Maja Koman/Tomasz Cebo to muzyka na granicy dusznego trip hopu. Francuski aksamitny głos Mai oraz moje niskie tonacje i bardzo wolny monotonny beat generowany przez moje możliwości wokalne. Następnym projektem jest moja solowa płyta, którą robię z dwoma producentami: Łukaszem Milewskim (NRD Records) i Łukaszem Olejarczykiem, czyli ludźmi, z którymi wracam do korzeni, bo robiłem z nimi pierwszy industrialny projekt Olejocebolomajloza. Po programie „Must Be The Music” skrzyknęliśmy się ponownie i stwierdziliśmy, że frontmenem i akcją będę ja, ale swoją produkcją bardzo mi pomogą. Mam w swojej naturze dbałość o widza. Raz, że bardzo mnie interesuje docieranie do niego i przekraczanie tej czwartej ściany pomiędzy widzem a artystą, a dwa — szanuję jego czas. Jeśli to ma być godzina muzyki, to musi być to coś szalenie ciekawego. Opinia, jaką sobie stworzyłem poprzez ten program, to że złamałem jakąś konwencję, że zamiast zwrotki jest refren, że to nowy >>55
„ rodzaj muzyki. Nie chciałbym zawieść ani tej opinii, ani tamtego widza, ani tych wszystkich fanów, którzy pozakładali mi fankluby, piszą do mnie, chcą koszulki kupować i nosić. Zrobiła się burza w necie wokół Tomasza Cebo — od psychofanek, po różne ciekawe historie różnych starszych pań i panów. Niesamowite rzeczy zaczęły się dziać — z więzienia ludzie do mnie piszą, bo gdzieś mnie widzieli. Jednym słowem: niezły czad się zaczął. I chciałbym na październik, czyli na jesień, zaprosić ich na niezwykłe wydarzenie muzyczne. Nie wiem właściwie, czemu to nazywam koncertem, bo będzie to i multimedialnie podrasowane, i będę chciał zgubić scenę. Chodzić z mikrofonem bezprzewodowym wśród ludzi, wyjść z klubu — a mikrofon niech działa, wejść do samochodu naprzeciwko klubu i z niego utwór zaimprowizować. Będę bardzo eksperymentował i chciałbym nagromadzić doznań na granicy koncertu, performance’u, animacji, filmu, żeby ludzie doznawali nowej jakości, nowego rodzaju olśnienia artystycznego.
>>To były dwa projekty, a trzeci?
Projekt Krzyżak. Chciałbym odpowiedzieć na Projekt Warszawiak i Ząb Neptuna. Chcę wygenerować Krzyżaka. Na zasadzie: wszystkie chłopaki / z mojej paki / na plecach same krzyżaki / do każdego miasta wjeżdżamy bez żadnego ryzyka / bo za plecami mamy ojca Rydzyka / jeżeli świat się szybko zmienia / jeżeli masz pytania / zapraszamy do nas / Motoarena / cztery okrążenia. Chciałbym wykorzystać wszystkich naszych celebrytów, prezydenta, jeżeli uda się — namówić też Karkosika, Rydzyka, Kożuchowską, Lindę, Dowbora, ludzi kojarzonych z naszym miastem. Chciałbym, żeby się w wideoklipie pojawili, łącznie z prezydentem, a dlaczego? / bo tym miastem rządzi od wieków / Banda Łysego. Żeby poczuli ten żart, z którego zrobimy fajny promocyjny produkt, pokazujący dystans nas samych do siebie, a który będzie promował Toruń. Potrafimy się sami z siebie śmiać, a przy okazji pokazujemy niesamowite walory naszego miasta. >>56
>>porozmawiaj z nim...
>>Zaraz, zaraz — wszystkie trzy projekty na ten rok?
Krzyżak wyjdzie, bo będzie zwiastun. Nie wiem, czy całą płytę uda się dokończyć, ale ten jeden utwór z wideoklipem na pewno. Trwają rozmowy z Toruńską Agendą Kulturalną, zaraz będę rozmawiał z Andrzejem Szmakiem i z prezydentem. Chcę stworzyć naprawdę niesamowitą postać fikcyjną, Krzyżaka, który będzie reprezentantem oraz zlepkiem osobowości i mentalności naszego miasta.
>>Wracając do „Must Be The Music” — minął miesiąc od
finału, zatem z dystansem i zupełną swobodą możesz odpowiedzieć: warto było? Oczywiście. Nie żałuję ani sekundy na wizji.
>>Nowe doświadczenie czy wartość promocyjna?
Wartość promocyjna najbardziej. Niesamowita promocja przed kilkumilionową publicznością. Tyle samo odsłon swoich utworów w internecie — to jest niesamowite. Promocja miejsca, klubu i samego podejścia do sztuki. Ja szedłem do programu jako cały pakiet pomysłów, jako dojrzały gość, co było słychać w wywiadach i przed, i po, i w trakcie występów. Świadomość chciałem pokazać. Także to, że utożsamiam się ze sztuką niezależną, undergroundową. I tu miałem dylematy, jak środowisko będzie mnie postrzegało: że się sprzedałem jakiejś komercyjnej stacji? Że teraz Nina Terentiew mnie kupi, co jest absolutną nieprawdą. Zrobiłem to, co zamierzyłem, pokazałem i klub, i Freaka w turkusowych okularach. Miałem tiszerty własnego projektu z hasłem. Cały pakiet osobowości, z którą można dyskutować. I rzeczywiście, postać Freaka i Fraka wywołała niesamowitą dyskusję. Zarówno w środowiskach alternatywnych, jak i kręgach wysokiej kultury. „Kim on jest? Śpiewa, czy nie śpiewa? Ale co on właściwie robi?”. Zaintrygowałem Polskę. musli magazine
” >>porozmawiaj z nim...
>>Ale zdawałeś sobie sprawę, że idziesz do programu,
który ma wygenerować stacji oglądalność, zarabiać na esemesach i tak naprawdę kultura, którą Ty tworzysz, najmniej obchodzi ludzi za niego odpowiedzialnych. Bo tak na prawdę chodzi o wykreowanie produktu masowego i to takiego, za jaki jak najwięcej osób będzie chciało zapłacić? Dlatego nigdy nie zakładałem wygranej. Półfinały, może chciałem być w finale. Troszkę się nie udało z tą dziką kartą, o mały włos. Wywołałem awarię prądu. Z esemesami też ponoć różnie było. Ludzie chcieli wysyłać je na mnie, a nie mogli. Było jakieś zamieszanie wokół mnie, ale o to chyba chodziło. Po moim występie półfinałowym zapamiętała mnie cała produkcja. Jak zacząłem śpiewać i wywaliło prąd w całym studio, to Nina osiwiała, cała technika biegała jak oparzona, jury zgasło, nie widziało siebie na metr, tylko coś zapala się na biało, jakieś zegary się pojawiają na podłodze. I ja tego nie przerwałem. A miałem do tego prawo. Ponieważ miałem dwa dni prób po dziesięć razy dziennie doskonale wiedziałem, w którym momencie i na którą kamerę mam patrzeć — i nagle po pierwszych sekundach mojego występu już nic się nie zgadza. A Cebo jedzie dalej. Chciałem pokazać, że Cebo jest nie do zatrzymania. Sobie zażartowałem przed programem: „Zoba-
>>porozmawiaj z nim...
â&#x20AC;&#x17E; >>58
musli magazine
”
>>porozmawiaj z nim...
czycie, na chwilę w Polsacie zajdzie słoneczko, jeżeli w programie pojawi się prawdziwy freak, mocna osobowość”. I się udało — tam to światło zgasło. Gdy zszedłem ze sceny, to wywołałem radość. Nie wiedziałem jeszcze, o co chodzi, gdy cały ten producent Intergalaxy powiedział: „Człowieku, uratowałeś program — zachowałeś się jak profesjonalista, nie przerwałeś tego. Każdy inny uczestnik na bank by przerwał, całe szczęście, że trafiło na ciebie, bo ty pojechałeś do końca i nikt się nie połapał”.
>>Okoliczności wymusiły na tobie improwizację, powstał autentyczny performance. Rzeczywiście. Ale też jestem artystą, który nie boi się nowych mediów. Nie boję się ani wideo, ani animacji, ani interaktywnych sytuacji. Chciałbym taką pracę w przyszłości zrobić — wideo interaktywne. Telewizja to medium. Jeżeli artysta jest świadomy, to z każdego medium potrafi skorzystać. Uważam, że to mi się udało. Zrobiłem swój własny niesamowity performance — przy takiej oglądalności i w takiej godzinie antenowej wydarzyły się rzeczy nieprzewidywalne.
>>To było Twoje warholowskie 15 minut sławy?
Trafione w dziesiątkę — z tego możesz nawet tytuł zrobić! To właśnie było moje warholowskie 15 minut sławy, i ja je wykorzystałem. Na granicy popkultury, ale jednak sztuka.
>>Esemesy przeliczono na pieniądze i cały zarobek z
programu „Must Be The Music” włożyłeś w remont klubu. W NRD jest teraz purystycznie, welurowo i… mysio. Choć tęsknię za kanapami. Też mi się podobały, ale odkąd weszła w życie uchwała o zakazie palenia w knajpach, w NRD nie było remontu, a kanapy przesiąkły dymem. One były już mocno zdezelowane, mówiłem na nie „kundelki moje”. Ktoś je kiedyś chciał wyrzucić i ja im wtedy jeszcze raz nowe życie dawałem. Podreperowywaliśmy je, przykrywaliśmy kolejnymi nakryciami, ale chodziło też o to, że ludzie do NRD przychodzą sobie pod wieczór na relaksie. A ja tu czasami pracuję od rana. I jak wchodzę w ten zaduch po papierosach… Nie było innego sposobu, jak położyć nową podłogę i wszystkie meble wymienić. NRD się często zmienia, na tym polega jego przewrotność. Remonty i malowanie odchodzą tam czasem na takim spontonie, że jak mi strzeli do głowy, że chcę białe myszki, dzwonię po streetartowców, grupę Wyjazd, i robimy białe myszki. Poprosiłem ich o całą Kampanię Białych Myszek i powoli je wdrażam, na takiej zasadzie, że ma się ludziom pomylić, czy widzą nasze, czy już swoje białe myszki. Nadgryzam temat alkoholowy w Polsce. Ironicznie, tym bardziej że żyję ze sprzedaży alkoholu. Też mi brakuje tych kanap, ale wydaje mi się, że to kwestia pół roku i to wszystko się też jakoś zdezeluje. Choć cieszę się, że zrobiliśmy te meble sami. Jest to taki meblorecycling. Siedzenia są z palet, tych drewnianych, z hurtowni czy magazynów. Podłoga z płyty MFD — najtańszy naturalny materiał. Za chwilę wejdą żyrandole z kartonu, są
już bębny z pralek, które robią za żyrandole nad barem. Cały bar jest skonstruowany z łóżka i dwóch stołów. Świadomość ekologii, powtórnego użycia czy przetworzenia cały czas nam tu towarzyszy. W gospodarce jest nadprodukcja. Zawsze dawaliśmy ogłoszenia do gazet, że jeśli ktoś chce wyrzucić kanapę, niech najpierw zadzwoni do NRD. Zawaleni jesteśmy wyrobami z rynków Dalekiego Wschodu, głównie chińszczyzną. Ale troszkę zaczynamy generować nasze produkty, zaczynamy się chwalić, że to polskie. Cieszę się, że pomimo braku tych kanap wszystko to, co mamy, zrobiliśmy tymi rękoma. >>59
Kasia Wa
lubi ciąć, mazać, zakreślać, kolorować, kleić, skanować i gromadzić; podej współpracuje z wieloma magazynami; więcej na
www.kasiaw
alentynowicz
jmuje chÄ&#x2122;tnie temat portretu i psa;
walentynowicz.com
>>
>>>>
>
>>>
>>>>
>>>>
>>
>
>>
>>>
”
>>premiera
Myslovitz. N *
trzy pytania Przemkowi Myszo zadała wieczorkoc
MYSLOVITZ KIEDYŚ
Cała branża traktowała nas na zasadzie: e tam, takie jakieś „ogniskowe” granie. Do dzisiaj nie wiem, co to znaczy… Faktycznie, kiedy nasz zespół powstawał, bardzo modny był nurt grunge’owy, taki trochę postmetalowy, granie riffem. Możliwe, że to określenie stąd się wzięło. Możliwe też, że wzięło się z kompleksów polskiej branży i polskich muzyków, które były, są i będą jedynie uprawnione w stosunku do innych ludzi. Myśmy tych kompleksów nie mieli. Nigdy nie udawaliśmy, że na przykład gramy na gitarach lepiej niż gramy. Nigdy nam też o to nie chodziło, raczej o wymyślanie melodii i śpiewanie piosenek. Wydaje mi się, że tym wygraliśmy i wygrywamy cały czas. >>76
musli magazine
>>premiera
Nieważne, jak wysoko UKRYTE
orowi cha
Moim zdaniem piosenka nie jest aż tak bardzo klasyczna, „myslovitzka”. Staraliśmy się, by jednak nie była. Zaczyna się minimalistycznie. Jak dla nas to prawdziwa rewolucja. Nawet nie wiesz, ile było dyskusji, że trzeba zacząć od bębnów, a potem śpiewamy i jest już tylko gitara, a bas wchodzi dopiero w refrenie. Nawet nie wiesz, ile z tym było związanych sprzeczek, tak naprawdę. Ile między nami było awantur z takiego powodu.
*
PRODUCENT
>>77
FOT. ANIA GŁUSZKO-SMOLIK
Marcin Bors wziął się ze współpracy z No!No!No!, czyli z takiego projektu, który zaczęliśmy z Wojtkiem Powagą robić w czasie przerwy z Myslovitz. Poleciła nam go Kasia Nosowska. Pojechalismy do Wrocławia i okazało się, że jakoś tak bardzo szybko zaczęliśmy nadawać na wspólnych falach i w zasadzie się przyjaźnimy. Na tyle się nam spodobała współpraca z nim, że postanowiliśmy — że się tak wyrażę — „wcisnąć go” zespołowi. Marcin pojawił się przy płycie Myslovitz, bo zasłynął z tego, że poprzednio zrobił — najpierw surową Nosowską, która była inna niż wszystko, co robiła wcześniej, potem Hey, który był inny niż wszystko, co robił do tej pory — i myśmy też mieli założenie takie, że chcemy być inni, niż byliśmy wcześniej, chociaż nie akurat w tę stronę...
>>nowości książkowe
książka NOWOŚCI
Czarna księga Orhan Pamuk Wydawnictwo Literackie 1 czerwca 2011 39,90 zł
Opowieść wdowy Joyce Carol Oates Dom Wydawniczy Rebis 14 czerwca 2011 45,90 zł
Po niezwykle wciągającej i wzruszającej historii niespełnionej miłości w Muzeum niewinności Orhan Pamuk oferuje nam wymagającą i nowatorską powieść detektywistyczną, w której realizm miesza się z fantazją, snami, symbolami i metafizycznymi eksperymentami myślowymi. Bohaterem książki jest Gallip, prawnik, którego pewnego dnia opuszcza żona. Nie mogąc dojść przyczyny jej odejścia, sam wszczyna poszukiwania, podczas których wyzbywa się własnej tożsamości, co prowadzi go w ostateczności do oczyszczającej autoanalizy… Powieść cechują postmodernistyczny styl, skomplikowana składnia i językowe eksperymenty, które podczas lektury zapewniają niezwykle ciekawe doznania.
Opowieść wdowy to długo oczekiwana na polskim rynku (i pierwsza w dorobku tej znakomitej pisarki) autobiograficzna narracja wywołana śmiercią kogoś, z kim przeżyła niemal pół życia. Z przejęciem dostrzegamy, że książka Oates stanowi subiektywny emocjonalny dziennik, a akt pisania okazał się być bardziej wieloetapową terapią niż jedynie poruszającą lamentacją. Skrzący się wielkim smutkiem, ale i ogromem miłości portret kobiety i żony oraz — dla nas nade wszystko chyba najistotniejszy — opis doświadczeń, przeżyć i refleksji jednej z najciekawszych współczesnych amerykańskich autorek jest z pewnością wyjątkowym dopełnieniem jej bogatej i znaczącej twórczości.
(SY)
Przemiany obyczajów w cywilizacji Zachodu Norbert Elias W.A.B. 1 czerwca 2011 cena nieznana
>> Wznowienie jednej z najważniejszych książek z zakresu socjologii historycznej XX wieku zaplanowało również Wydawnictwo W.A.B. W serii „z wagą” ukaże się bowiem pełne, jak dotąd niepublikowane u nas w całości, klasyczne już wydanie pracy Norberta Eliasa Przemiany obyczajów w cywilizacji Zachodu. Pozycja ta jest o tyle szczególna, że tworzą ją nie tylko interesująco prezentowane analizy socjologiczne, ujęte w trzech zasadniczych dla autora skalach: jednostki, społeczeństwa i ludzkości, ale też liczne nawiązania do źródeł historycznych oraz literackich, sprawiających, że jej treść — nawet po tylu latach — pozostaje dla nas wciąż fascynująca. (ES)
>>78
(ES)
Nieobecni Bartosz Żurawiecki Wydawnictwo Krytyki Politycznej 20 maja 2011 34,90 zł
Nieobecni to kolejna propozycja prozatorska Bartosza Żurawieckiego. Tytułowi nieobecni to A., który rozstał się właśnie z partnerem i popada w depresję, oraz Maria — matka „byłego” A. i jedyna osoba, która go widzi. Oboje wykluczają wszystkich i wszystko ze swojego życia i konsekwentnie niszczą — z nienawiści, rozgoryczenia i dlatego, że po prostu mają taką możliwość, bo są niewidoczni dla innych i mogą robić wszystko. Nie tylko kraść, ale i zabijać. Postanawiają więc razem wymordować najpierw polski episkopat, a następnie cały świat — co też czynią. Po wszystkim wracają do domu, gdzie Maria powoli znika, a A. zostaje sam, szczęśliwy. Czy z wykluczenia? Nieobecności wszystkiego? Przekonajcie się sami. (SY) musli magazine
>>nowości filmowe
film książka NOWOŚCI
Kobieta, która pragnęła mężczyzny reż. Per Fly obsada: Marcin Dorociński, Sonja Richter, Michael Nyqvist 17 czerwca 2011 100 min
Maraton tańca reż. Magdalena Łazarkiewicz obsada: Joanna Kulig, Olga Frycz, Krzysztof Skonieczny, Agnieszka Podsiadlik 10 czerwca 2011 98 min
Najnowszy film Pera Fly’a to erotyczny dramat, który opowiada o świecie kobiecych fantazji, niezaspokojonym pożądaniu, destrukcyjnej namiętności i sile uczucia. Bohaterką jest młoda Dunka (w tej roli Sonja Richter) — uznana fotograf mody, żyjąca nieustannie w podróży. Spotkany przypadkowo w Paryżu mężczyzna (Marcin Dorociński) budzi w niej nieznaną dotychczas namiętność. Oboje zakochują się w sobie i wdają w bardzo intensywny i namiętny romans, w którym cały zewnętrzny świat, dotychczasowe problemy i sens poukładanego życia przestają istnieć… Obraz przywodzi na myśl Intymność Chereau czy Ostatnie tango w Paryżu Bertolucciego, tylko że tym razem miejscem seksualnego tanga jest Warszawa.
Śląsk, mnóstwo scen zbiorowych, zdjęcia w plenerze ze sporą grupą aktorów zawodowych i naturszczyków oraz sześć dni nocnych zdjęć, z czego trzy wymagały polewania wodą przy temperaturze bliskiej zeru. Takim wyzwaniom postanowiła sprostać Magdalena Łazarkiewicz, realizując Maraton tańca — film oparty na prawdziwej historii. Kilka lat temu grupa oszustów przemierzała Polskę, organizując w dotkniętych bezrobociem miasteczkach maratony tańca. Wysoka nagroda, rozpalająca wyobraźnię biednej społeczności, to jedyna szansa zmiany na lepsze. Nic więc dziwnego, że nikogo nie pozostawia obojętnym: budzi nadzieję i uśpione pragnienia. Widzom zaś reżyserka obiecuje sporą dawkę pozytywnej energii.
(SY)
180 stopni na południe reż. Chris Malloy obsada: Yvon Chouinard, Doug Tompkins, Jeff Johnson 24 czerwca 2011 85 min
>> 180 stopni na południe to film dokumentalny ukazujący nie tylko malownicze krajobrazy, ale i zmagania, obserwacje i przemyślenia ludzi „w drodze”, którą to kalifornijski idealista Jeff Johnson pokonuje łodzią. Celem drogi jest wulkan Cerro Corcovardo, celem filmu — wizja próby powtórzenia podróżniczego wyczynu Yvona Chouinarda i Douga Tompkinsa z roku 1968, ale też chęć nadania tej próbie głębszego sensu albo wydobycia go z niej. Zalety filmu dla ludzi łączących w sobie ciekawość świata z chęcią uczynienia go lepszym powinny stanowić skuteczną zachętę do odwiedzenia kina. Muzykę stworzył Ugly Cassanova — zespół Isaaca Brocka z Modest Mouse. (MR)
(EF)
Moskitiera reż. Agustí Vila obsada: Geraldine Chaplin, Eduard Fernandez, Emma Suarez 20 maja 2011 95 min
Augustí Vila wyreżyserował gorzką komedię absurdu o losach zwyczajnej rodziny z klasy średniej. Mąż przechodzi kryzys wieku średniego, żona spragniona jest bliskości, a syn po prostu odreagowuje problemy dojrzewania i małżeński kryzys rodziców. Robi to jednak z rozmachem — nie dość, że przestaje mówić, jak jego niema babcia, to jeszcze zaczyna znosić do domu bezpańskie psy i koty. Co w takich wypadkach można zrobić? Na pewno podjąć niestandardowe kroki… Film nie tylko pokazuje problemy dnia codziennego i złożoność ludzkiego życia, ale jest także zgrabną satyrą na współczesne związki międzyludzkie. W 2010 roku Moskitiera zdobyła Kryształowy Globus za najlepszy film na festiwalu w Karlowych Warach. (SY) >>79
>>nowości płytowe
muzyka NOWOŚCI
Myslovitz Nieważne jak wysoko jesteśmy… EMI Music 31 maja 2011 37,10 zł
Trupa Trupa Lp Trupa Trupa Wydawnictwo niezależne 3 czerwca 2011 20 zł
Cierpliwość fanów grupy Myslovitz wreszcie została nagrodzona — ukazał się bowiem nowy krążek formacji pt. Nieważne jak wysoko jesteśmy… Na początku 2010 roku zespół po długiej przerwie wszedł do studia, by rozpocząć rejestrację nowego albumu. 28 marca do rozgłośni radiowych trafił (promujący to wydawnictwo) singiel Ukryte. Utwór niestety przeszedł bez echa. Płyta jednak jest wyjątkowa. Jak mówią sami muzycy: „Jest to najbardziej twórczy czas w naszej karierze, skomponowaliśmy 18 utworów, z czego tylko część miała znaleźć się w albumie. Ku naszemu zaskoczeniu wszystkie piosenki okazały się na tyle ciekawe, że trudno było nam z którąś się rozstać. Dlatego postanowiliśmy wydać dwie płyty rozłożone w czasie”. Muszę przyznać, że już nie mogę się doczekać!
Album trójmiejskiej grupy Trupa Trupa to propozycja dla wszystkich tych, którzy z sentymentem wspominają dobre czasy polskiej muzyki niezależnej, złoty okres zimnej fali czy „brudne” momenty brzmień w stylu Sonic Youth. Słychać tu wszystko to, co w tych gatunkach najlepsze — szczery wokal, rytmiczną perkusję, brudne gitary i lekko psychodeliczny klimat, wspomagany wyrazistymi klawiszami. Do tego spore zaangażowanie, poetyckie teksty, trochę zachodniego oldskulowego sznytu spod znaku Popa czy Reeda i mamy album, który może stać się alternatywą nie tylko dla odgrzewanych co jakiś czas płyt klasyków undergroundu, ale i wielu nowych propozycji, które zupełnie niepotrzebnie zalewają nasz rynek. Trupa Trupa Lp to nowe i świeże wydanie starego stylu, który nigdy nie powinien przejść do lamusa.
(AB)
Living on the Edge of Time Yuksek Universal Music Polska 10 czerwca 2011 54,99 zł
>> Jak słucha się albumu skomponowanego podczas długiej, jednoosobowej trasy koncertowej, powstałego z nadmiaru wolnego czasu i hotelowej samotności? Jeżeli ma się warsztat, talent oraz świadomość celu takiej muzyki, może wyjść z tego bardzo osobista i wyważona mieszanka. Tym bardziej że jest to Yuksek, czyli człowiek-orkiestra i czołowy producent francuskiej sceny electro. Living on the Edge of Time to już drugi w dorobku krążek Francuza, cechujący się wrażliwą elektroniką i melodyką popowych przebojów. Do tego jeszcze fascynacje Bowiem czy Gainsbourgiem oraz gościnne występy wielu utalentowanych przyjaciół, których to muzyk zaprosił do współpracy, mając już dość didżejskiej samotności wśród tłumów. Płytę promuje On a Train. (SY)
>>80
(SY)
Dreamcatcher Miassma MTJ Agencja Artystyczna 17 czerwca 2011 39,99 zł
Miłośnicy psychodeli z lat 70. czy późniejszych brzmień nowej fali z pewnością kojarzą kultowy zespół Gardenia. Grupa stała się znana po nagraniu piosenki Papierosy i zapałki. Nie każdy jednak wie, że trzech członków Gardenii w 2000 roku powołało do życia nową formację o nazwie Miassma. Ten psychodeliczny band kontynuuje swoje muzyczne poszukiwania, pozostając wierny nurtowi cold-dark wave i swojej twórczości z lat 70., choć sięga również do muzyki z poprzedniej dekady (The Rolling Stones czy Lou Reed). 17 czerwca ukaże się ich nowy, czwarty już krążek — Dreamcatcher, który promowany jest singlem Neons. Muzycy przeniosą Was w świat undergroundowych klubów sprzed czterech dekad. Klimat to mroczny, ale z pewnością intrygujący i niebanalny. (AB) musli magazine
>> film
RECENZJA
Wychowanie: porażające czy bez porażek?
Czy nie każdy, choćby tylko trochę troskliwy, rodzic pragnie dla swego dziecka, by umiało poradzić sobie w życiu? Czy nie cały wysiłek wychowawczy, szczególnie w pierwszym okresie tych niewinnych i bezbronnych jeszcze istot, nie koncentruje się na tym, by chronić je przed niebezpieczeństwami i szkodliwymi dla ich rozwoju wpływami świata zewnętrznego i przygotować do rządzących w nim bezwzględnych reguł? Wychowanie to wyjątkowo trudne zadanie. Niewielu jest na nie dobrze przygotowanych, ale każdy chciałby tego, co najlepsze dla swojego dziecka. Niektórzy wprawdzie nie mają ku temu predyspozycji, ale są i tacy, którzy temu zadaniu poświęcają się bez reszty. Jak osiągnąć sukces wychowawczy? Czy ktoś jeszcze wierzy w „wychowanie bez porażek”? Na pewno nie Giorgos Lanthimos, grecki reżyser, którego film Kieł trafił w końcu do polskiej dystrybucji. Jego filmowy bohater to ojciec z wychowawczymi ambicjami. Grek podszedł do tematu wychowania w rodzinie dość niekonwencjonalnie. Dla jasności: nie dostaniemy w pakiecie nowej teorii z cyklu „jak mówić, by dzieci nas słuchały” i z całą pewnością nie jest to kino familijne ani głęboki, psychologiczny dramat czy film obyczajowy. Kieł to doskonały przykład
kina autorskiego, w którym szczególnie rozsmakowała się publiczność filmowych festiwali. Również na wyrafinowany obraz Lanthimosa nie pozostała ona obojętna, czego wyrazem są liczne nagrody na międzynarodowych festiwalach, a wśród nich zdobycz z Cannes — Un Certain Regard. Film dostrzegła też Amerykańska Akademia, nominując go do Oscara w kategorii film zagraniczny. W czym tkwi jego geniusz? Historia jest niezwykle prosta: ojciec, matka i trójka dzieci mieszkają w odosobnieniu — posiadłość dla bezpieczeństwa ogrodzona jest wysokim płotem. Dzieci spędzają czas na grach i zabawach, podczas których ćwiczą siłę fizyczną, spryt, radzenie sobie w trudnych sytuacjach. Za swoje umiejętności dostają punkty i nagrody w postaci naklejek, a zwycięzca może decydować, jak rodzina spędzi wspólnie czas. Brzmi rozsądnie i swojsko? Pan domu, dbający o szczęście swoich najbliższych, w sposób szczególny troszczy się o prawidłowy rozwój, dobre wychowanie i bezpieczeństwo trójki swoich pociech. Kierując się dobrem dzieci, niezachwianą logiką i głębokimi przekonaniami o słuszności swojego postępowania, usuwa z ich świata wszelkie mogące zaburzyć ich rozwój zagrożenia. Niejeden przyzna, że zapobiegliwość popłaca. Problem polega jednak na tym, że cała trójka osiągnęła już wiek dojrzały i żadne, nawet raz w życiu, nie przekroczyło bramy posesji, którą można opuścić dopiero po utracie tytułowego kła. Niepodporządkowane żadnemu gatunkowi sceny, w których dorośli już ludzie zachowują się i prowadzą rozmowy jak dobrze wychowane i zaradne, ale jednak dzieciaki, wprawiają początkowo w konsternację, która szybko przeradza się w zdumienie, a potem zachwyt nad prostotą i oryginalnością pomysłu. Głębokie uznanie dla reżysera za ujęcie tematu i wykreowanie groteskowej rzeczywistości, w którą (o zgrozo!) zaczyna się szybko wierzyć i czekać na kolejne zdarzenia i dialogi, które wywołują wprawdzie odruch śmiechu, ale ten, nim się wydobędzie, zastyga ze zgrozy gdzieś w połowie drogi. Najmocniej przemawiają oraz uzmysławiają siłę i skalę dokonanych zniszczeń sceny tańca i intymnych zbliżeń. Zachowania te, kojarzone ze swobodą i wolnością, rozwinięte pod pełną rodzicielską kontrolą nie spełniają swoich funkcji — spazmatyczne i pozbawione emocji stanowią swą antytezę. Wyłania się z nich przejmujący obraz zniewole-
>>recenzje nia. Na szczęście (a dowodów na to od zarania ludzkich dziejów — zarówno jednostek, jak i całych narodów — jest bez liku) człowiek jest istotą bezwzględnie dążącą do wolności, nawet jeśli niesie ona ryzyko autodestrukcji. Drobna szczelina w systemie wystarczy, by skruszyć skałę. Taka też pojawia się w tej historii. Chwała Grekowi za to, że stworzył tak niebanalne i niedosłowne, choć przypominające naturalistycznymi scenami telewizyjne reality show, widowisko. Może niejednemu widzowi pomoże otrząsnąć się z dziecięcych traum fundowanych w dobrej wierze przez kochających rodziców. EWA SOBCZAK Kieł reż. Giorgos Lanthimos Against Gravity 2009
Kino z demonami
Paranormalne zjawiska będące efektem mniej lub bardziej świadomych prób nawiązywania kontaktów z zaświatami, które zwykle kończą się sprowadzeniem na siebie kłopotów w postaci mocy nieczystych — tego typu historie od zawsze budziły zainteresowanie, uruchomiając ludzką wyobraźnię, bo przecież co może być bardziej fascynujące niż zło? A gdy jeszcze do tego typu obrazu dorzucą nam napis z informacją, że opowieść jest oparta na faktach, dodatkowy dreszczyk mamy gratis. Że co, że wszystko zbyt schematyczne, dla niezbyt wymagających widzów? Może. Nie zaprzeczycie jednak, >>81
>> że lubimy się bać, czego dowodem niech będzie chociażby masowa popularność, jaką cieszyło się nieźle stylizowane na paradokument Paranormal Activity I (wskazuję na część pierwszą, bo „dwójka” — jak dla mnie — to już tylko zwykła komercha). Film, na który chcę zwrócić waszą uwagę, to The Rite (po naszemu Rytuał — jeszcze w maju był do obejrzenia na dużym ekranie) w reżyserii Mikaela Håfströma. To opowieść (oparta na faktach!) o tym, jak duszą każdego — nawet księdza — może zawładnąć zło. No tak, demony i próby ich wypędzenia nie tylko z czyjegoś ciała, ale i życia poprzez odprawiane egzorcyzmy — kto dzisiaj jeszcze w to wierzy? Takim sceptykiem jest główny bohater filmu Michael Kovak (w tej roli Collin O’Donoghue), Amerykanin, którego poznajemy jako młodzieńca wprawionego w sztuce przygotowywania zwłok do ceremonii, pracującego w rodzinnym domu pogrzebowym (jedną z ostatnich klientek Michaela jest młoda dziewczyna z charakterystycznym tatuażem diabła i bransoletką — przedmiotem, który dziwnym trafem bohater zobaczy jeszcze kilkakrotnie). Michael ma jednak dość życia z ojcem w domu pełnym trupów. Postanawia więc wyrwać się z tego świata. W tajemnicy zdaje do seminarium duchownego (można powiedzieć, że to raczej bunt kontrolowany, bo w rodzinie Kovaków zostaje się albo grabarzem, albo księdzem). Jako seminarzysta radzi sobie nieźle w przyswajaniu wiedzy, ale nie wierzy — nie czuje powołania, nazywa siebie wręcz ateistą, z czym zresztą się nie kryje i dlatego chce zrezygnować ze święceń kapłańskich. Przełożony wysyła go jednak do Rzymu, ufając, że kurs dla egzorcystów zmieni jego światopogląd. W Watykanie nie tyle kurs, co ludzie, których spotyka, a także osobiste przeżycia sprawiają, że Michael zaczyna wierzyć… W co? W stolicy Kościoła młody adept wypędzania demonów zostaje skierowany do ojca Lucasa (w tej roli genialny Anthony Hopkins), u którego odbywa swego rodzaju praktyki. Ojciec Lucas pozwala mu być świadkiem egzorcyzmów. Bohatera nie przekonuje jednak ciężarna dziewczyna zgwałcona przez ojca, która potrafi odgadnąć, ile dolarówek schował wcześniej Michael do worka, ani fakt, że przemawia ona męskim głosem w języku, którego nigdy wcześniej się nie uczyła czy też to, że na jego oczach wypluwa gwoździe, którymi >>82
>>recenzje
spokojnie można by kogoś ukrzyżować. Również mało wiarygodny wydaje mu się mały chłopiec, który ma na ciele ślady kopnięć kopyt muła śniącego mu się po nocach i mówiącego mu m.in. o tym, że wkrótce umrze ojciec Michaela. Przyszły duchowny pewnie nadal nie wierzyłby w opętania, gdyby nie fakt, że wkrótce rzeczywiście dociera do niego wieść o złym stanie zdrowia ojca, którego głos słyszy w słuchawce telefonu, mimo że ten — jak oznajmi mu chwilę później lekarz — od kilku godzin już nie żyje. Michael zauważa, że wokół niego zaczynają się dziać dziwne rzecz. Niepokojące zaczyna również być zachowanie ojca Lucasa, który przeczuwa, że zamieszkał w nim demon, stopniowo opanowujący jego duszę i ciało. Michael staje więc przed trudnym zdaniem — musi dokonać pierwszego w życiu egzorcyzmu, by uratować od złego przyjaciela. I to właśnie w kulminacyjnej scenie na poddaszu domu ojca Lucasa następuje przemiana głównego bohatera, który walczy ze swoją niewiarą i traumatycznymi wspomnieniami z dzieciństwa, w walce z demonem wyznaje wiarę w to, że zło istnieje tak samo jak Bóg. Bajka? Możecie sami zadać to pytanie Michaelowi Kovakowi, którego bez trudu znajdziecie za pomocą Internetu; jest proboszczem małej parafii pod Chicago; ma dziś już na swoim koncie tysiące uwolnionych od demonów dusz. Temu filmowi można zarzucić, że nie dorównuje pionierowi w tym temacie — Egzorcyście Williama Friedkina czy Egzorcyzmom Emily Rose Scotta Derricksona (i tu się zgodzę), że jest niedzisiejszy albo że jest katolicką propagandą (choć warto zwrócić uwagę, że nie brak tu humoru wymierzonego we współczesny Kościół). Kto jednak choć trochę orientuje się w temacie egzorcyzmów, nie może powiedzieć, że film ten jest jedynie efektownym przekłamaniem. I jeszcze jedno — dla kinomanów być może najważniejsze — obraz ten do końca trzyma w napięciu. To duży plus, bo przecież lubicie się bać… JUSTYNA TOTA Rytuał reż. Mikael Håfström Warner Bros 2011
Czyste zło
Angielskie kino w niesamowitym, niespotykanym już wydaniu. Stanley Kubrick w Mechanicznej pomarańczy opowiada historię chłopaka, który po kilku latach spędzonych w więzieniu poddaje się sadystyczno-masochistycznej formie resocjalizacji. Wolność odzyskuje za sprawą terapii, w której główną rolę gra przemoc. Własny umysł stanie się od tej pory utrapieniem, miejscem, które cierpieć będzie katusze nie do ogarnięcia. Po zakończonym leczeniu główny bohater wraca do rzeczywistości i świata, który już się go wyzbył, przekreślił, wypiął gołą dupę. Nie zapomnieli o nim jednak koledzy z przeszłości, goniącej za nim niczym za nawróconym, śnieżnobiałym królikiem. Wspaniałą kreację stworzył tu Malcolm McDowell, który zagrał Alexa DeLarge’a — głównego bohatera, będącego jednocześnie przywódcą gangu. Śmiało można stwierdzić, że jest to rola jego życia. W filmie nie ma miejsca na przypadki — wszystko jest doskonale zgrane, zagrane i dopracowane w każdym szczególe. Do tego dodać należy świetną muzykę i doskonałe zdjęcia (Kubrick zaczynał karierę jako fotograf). Bójkom, gwałtom i rozbojom towarzyszy muzyka Beethovena. Alex w kilku scenach tańczy walczyka i podśpiewuje znane przeboje, jakby nie zdawał sobie sprawy z czynów, które popełnia. Dzięki takiemu zestawieniu sztuki i paranoi brutalność nabiera innego wymiaru. Mechaniczną pomarańczę ogląda się jak bajkę Disneya dla dorosłych — wszystko przekoloryzowane, dobre albo złe, nigdy nijakie. Znajdujemy się w niedalekiej, musli magazine
>>recenzje nieokreślonej jednak przyszłości. Futurystyczna, schizofreniczna wizja świata buduje ogromne wrażenie i skłania do refleksji nad wydarzeniami z XXI wieku. Wydaje się, że reżyser przewidział intensywność współczesnej agresji, natężenie otaczającego nas zewsząd zła. Przyznaję, że kilka razy w związku z nadmiarem brutalności i scen pełnych przemocy miałem odruch wymiotny. Jednocześnie cały ten realizm dzieła sprawia, że nie mogłem oderwać oczu od ekranu, jakby poddano mnie hipnozie. Po emisji filmu w brytyjskich kinach zaczęły mnożyć się gwałty i wykroczenia, popełniane dokładnie według filmowego scenariusza. Dowodzi to niesamowitej siły przekazu. Gdy oglądamy film współcześnie, jedynie niektóre z efektów specjalnych śmieszą. O tym jednak się nie dyskutuje. W roku 1971, gdy film powstawał, zaangażowano wszystkie dostępne technologie (po raz pierwszy wykorzystano system Dolby w celu redukcji szumów), by stworzyć prawdziwe dzieło sztuki. Obraz wywołał wielkie poruszenie, zupełnie jak książka pod tym samym tytułem autorstwa Anthony’ego Burgessa, wydana niecałe 10 lat wcześniej. Arkadia w kolorze błękitu, pięknych domów, zła, krwi z nosa i żółci z wątroby. Jest w tym filmie coś tak niepokojącego, nienormalnego i do bólu prawdziwego. Tak prawdziwego, że ogląda się go z wielką przyjemnością. Uwielbiam takie pokręcone historie. Państwu polecam z całego serca! KRZYSZTOF KOCZOROWSKI
ginalnym i niepowtarzalnym projektem tak nieprzewidywalnych muzyków, że swoimi interpretacjami heavymetalowych gigantów są w stanie zaskoczyć nie tylko ich fanów, ale również i swoich. Dla wielu może być to produkt niestrawny i grzeszny, bo jak można tak bez czci i wiary publicznie poczynać sobie z Żelazną Dziewicą? Czy jest to jednak profanacja? Myślę, że nawet ortodoksi powinni wiele wybaczyć Gabie i Baabie — wystarczy, że dadzą im szansę i wysłuchają do końca, otworzą się i uważnie nadstawią uszu. Bo taka różnorodność stylistyczna i interpretacyjna albumu Baaba Kulka może świadczyć jedynie o wielkim zaangażowaniu i umiłowaniu tematu. A słychać od razu, że muzycy dołożyli wszelkich starań, aby było nam dobrze, miło i gorąco — zarówno głos Gaby, jak i eksperymentalne aranżacje Morettiego i spółki sprawiają, że czujemy się ciągle zaskakiwani, rozpalani i kołysani coraz to nowymi chwytami, brzmieniami, taktami, wokalizami i instrumentami. Czego tu nie ma? Na pewno heavy metalu. Dostajemy za to Baabę Kulkę i całą resztę, a nawet wszystko, co pomiędzy. Przede wszystkim wokal niezastąpionej Gaby, która tym krążkiem potwierdza swoją wszechstronność i umiejętność bezkolizyjnego wejścia w każdą zaproponowaną stylistykę. Miejscami pięknie i melodyjnie recytuje (jak w pierwszym utworze The Number of the Beast), by zaraz potem przyprawić słuchacza o dreszcz emocji (choćby w bardzo żywej wersji To Tame a Land czy singlowym, bardziej stonowanym i dubowym Aces Hight). Chwilami łagodnieje i pozytywnie oraz lekko, z funkowo-soulową nutką wyśpiewuje przebojowy Prodigal Son, innym razem zaś zaskakuje stylizacją kabaretową utworu Children of the Damned i roztańczonego The Clairvoyant, by jeszcze na koniec wznieść się na wyżyny minimalizmu i melancholii w Flight of the Icarus albo ukoić ciepłą i delikatną soulowo-chilloutową barwą w wieńczącym płytę Still Life, który z mistrzostwem został zaaranżowany przez zespół na typową bossa novę. Ale i członkowie Baaby niczym nie ustępują swojej koleżance — nigdy nie zapomnę swojego zdumienia, gdy w mocnych klasyczno-rockowych dźwiękach The Clairvoyant usłyszałem reggaeowe i folkowe klimaty połączone z motywem latino zapożyczonym wprost z hitu Lambada... (moment konsternacji bezcenny, choć szczerze przyznam, że nie wyobrażam sobie już utworu bez tego motywu).
>> Mechaniczna pomarańcza reż. Stanley Kubrick Warner Home Video 1971
muzyka RECENZJA
Wszechstronność kontrolowana
To nie jest płyta z coverami, choć większość znająca utwory Iron Maiden na pewno się ze mną nie zgodzi. Spróbujmy jednak odrzucić całą tę proweniencję i spojrzeć szerzej. Co widzimy? Podpowiem — na pewno to, że w przypadku Baaby Kulki mamy do czynienia z ory-
Takich zaskoczeń jest na płycie oczywiście dużo więcej, a członkowie projektu nieustannie puszczają nie tylko wodze swoich fantazji, ale i oko do słuchaczy, czerpiąc przy tym garściami z wielu stylistyk i gatunków, zarazem nie trzymając się żadnych barier i schematów. We wszystkich utworach uderzają i porażają właśnie takie wszechstronne, rozbudowane, wielostopniowe, ale i kontrolowane profesjonalną ręką kompozycje. Już pierwszy utwór The Number of the Beast kusi liczbą wykorzystanych środków — to połączenie oldskulowych syntezytatorów, pulsującego basu, pogodnego fletu i pianina, co całości nadaje klimat lekko synthpopowy. Jeżeli jednak ktoś się w tym wszystkim zatraci i zapomni, czeka go na koniec totalna gitarowa anarchia. Podobnie jest w Wrathchild, gdzie kojące flety i estetykę rodem z rozkołysanego funky i brzmień lat 70. miażdżą finalne improwizowane saksofony i pędzące na skraj przepaści gitary. Po drodze odpoczywamy przy dubowym Aces Hight, kołyszącym nas basem i wokalem, by zaraz potem wpaść na przyjęcie do Bollywood, aby dostać dalekowschodnią wersję To Tame a Land, łączącą malowniczą etniczność klarnetu i bębnów z galopującą sekcją rytmiczną, która na koniec zatrzymuje się tylko po to, by ustąpić pola opętańczemu, improwizowanemu jazzowi i klasycznej metalowej zagrywce. Jest też instrumentalny The Ides of March Ironów, który zamienia się tu na chóralny gregoriański odśpiew a capella, albo progresywny i mocno przebojowy Prodigal Son, który oddaje hołd duchowi lat 70., ale i funkowo-soulowym klimatom, mieszając to ze starą szkołą rythm’n’bluesa i doprawiając wszystko przesterowanymi gitarami, sentymentalnym pianinem oraz fletami. Zwieńczeniem całości jest Still Life zaaranżowany na klimaty bossa novy, który lekko i zgrabnie zamyka projekt i żegna >>83
nas z tą płytą. A my słuchamy tego tacy rozmarzeni, wyciszeni i już cieszący się na myśl, że za chwilę zaczniemy zabawę od nowa. SZYMON GUMIENIK
PS Podziękowania za ten album należą się zarówno Gabie, za jej wielce inspirujące wokale i grę, jak i Baabie — za ich odważne i twórcze aranżacje wykonywane bez jakichkolwiek barier. Lepszego prezentu na pierwszy dzień kalendarzowej wiosny i na drugą rocznicę mojego ślubu nie mogłem sobie wymarzyć. Baaba Kulka Baaba Kulka Mystic Production 2011
Pogo z oberkiem
W 1988 roku znany współczesnym dwudziestolatkom raczej z wdzięcznej piosenki Tubhumping zespół Chumbawamba nagrał zaskakującą płytę. Kapela od czasu powstania obracała się w klimatach anarchistycznego i pacyfistycznego punk rocka, jednak na albumie English Rebel Songs 1381— —1914 odstawiła gitary i nagrała a capella bądź z ubogim akompaniamentem bębna tradycyjne pieśni biednych i ciemiężonych. Teksty mówiły o diggerach zabijanych przez szlachtę, chłopach umierających z głodu i wreszcie robotnikach nieprzepadających, delikatnie mówiąc, za burżujami. Płyta zaskakiwała i minimalną formą, i ponadczasowym przekazem, który pomimo upłynięcia sześciuset (!) lat nadal był aktualny, a co więcej — idealnie wpisywał się w postawę zaangażowanego zespołu rockowego. Trudno stwierdzić, czy pomysłodawca polskiego projektu R.U.T.A., muzyk Ka>>84
>> peli Ze Wsi Warszawa — Maciek Szajkowski, i wydający płytę niezależny Karrot Kommando nie znali nagrań Chumbywamby. Niewątpliwie jednak drzemie w nich mnóstwo gniewu i braku przyzwolenia na niesprawiedliwości tego świata. Ale to, co można by bez większej refleksji przypisać każdemu projektowi wywodzącemu się ze środowisk niezależnych, łączy się ze świadomością przykrego faktu, że ciemiężenie słabych istnieje od zawsze. I zawsze znaleźli się tacy, którzy musieli wykrzyczeć swoją złość, czy byli to robotnicy leśni Warmii, czy młodzi ludzie z dziwnymi fryzurami. Współzałożyciel najważniejszego polskiego zespołu etno Warsaw Village Band skrupulatnie zebrał autentyczne pieśni przeciwko feudałom i poprosił o ich zaśpiewanie takie tuzy polskiej sceny punkowej, jak Robert Matera z Dezertera, Guma czy Nika z Post Regimentu. Co więcej, wszystko zostało zagrane na tradycyjnych instrumentach o nazwach zrozumiałych tylko dla etnomuzykologów: suce biłgorajskiej, fidelach płockich, sazach, barabanach czy lirze korbowej. Jednak cała wartość projektu nie mieści się we frapującym połączeniu etnoinstrumentarium i historycznych tekstów (dla osoby znającej polską etnografię do poziomu pisanek włącznie), a w wykonaniu. Szesnaście piekielnie energicznych kawałków wydaje się zagrane tak, jakby muzycy przed sceną chcieli zobaczyć połączenie pogo z oberkiem. Co prawda te w większości dwuminutowe piosenki brzmią bardzo podobnie i momentami ma się wrażenie, że z tych wszystkich dziwnych instrumentów można było wyciągnąć więcej ciekawych patentów, jednak w połączeniu z tekstami otrzymujemy mieszankę wybuchową. Jest o wieszaniu księdza i ekonoma, sraniu cesarzowi do trzewika i gonieniu batogiem, a to wszystko w tempie pędzącego bębna obręczowego. Pół godziny, które mogłoby wywołać kolejną Wiosnę Ludów. I właśnie w miejscu pamiętnego roku 1848 przenosimy się ponad sto sześćdziesiąt lat do przodu i widzimy, że piosenki o zrzucaniu księdza z ambony i daninach przerażająco trafnie pasują do roku 2011. Maciej Szajkowski zebrał po raz kolejny to, co najlepsze z polskiej muzyki ludowej i umieścił w kontekście obecnych protestów antyrządowych oraz wszechobecnych nierówności społecznych. Nie jest to płyta dla ortodoksów wielbiących smętne folkowe piosenki o
>>recenzje
zagubionej gąsce, zdecydowanie lepiej ją puścić podczas młócenia. Nieważne czego. MARCIN ZALEWSKI Gore R.U.T.A. Karrot Kommando 2011
książka RECENZJA
Udany mariaż
„Film i moda są jak stare dobre małżeństwo. Jedno z drugim bardzo wiele łączy: od dawna idą razem przez świat, egzystują w harmonii i symbiozie, przeżyli z sobą wspólnie wiele lat, mają piękne wspomnienia, a wzajemna fascynacja, która ich niegdyś połączyła, nie przemija i odradza się ciągle na nowo” — tak we wprowadzeniu swojej najnowszej książki Film i moda pisze Marek Hendrykowski. Aż trudno uwierzyć, ale to pierwsza publikacja na polskim rynku wydawniczym, która w niezwykle udany sposób opisuje głośny mariaż filmu i mody. Zwłaszcza że ten burzliwy związek coraz częściej dostrzegają i opisują modowi bloggerzy — współcześni komentatorzy świata mody. Robią to jednak w sposób raczej intuicyjny, przywołując osobiste wrażenia z ostatnio widzianych filmów, w których najczęściej przewija się nazwisko uroczego dandysa kanadyjskiej musli magazine
>>recenzje kinematografii Xaviera Dolana i fascynacja kultowym serialem Sex w wielkim mieście. Książka Film i moda daleka jest od zdawkowych komentarzy i powierzchownego wyłapywania modowych rarytasów na dużym ekranie, bowiem napisana została przez znawcę kina, autora wielu książek i kilkuset publikacji o filmie i kulturze filmowej. Wraz z autorem sprawnie poruszamy się po meandrach modowej historii kina. Aż roi się tu od ciekawych anegdot i nieznanych faktów — odkrywanych przed czytelnikiem pereł historii X Muzy. Hendrykowski przywołuje wyraziste postacie wielkiego ekranu: indywidualistkę (pod każdym względem, także ubioru!) Annie Hall; lumpa i dandysa — Charliego Chaplina; chodzącą nonszalancję w męskim ubraniu — Marlene Dietrich; dystyngowaną hollywoodzką damę Tippi Hedren, pod której kobiecym urokiem był mistrz Hitchcock; twardą sztukę w trykotach — Larę Croft; czy uwielbianą przez świat mody ikonę stylu — Audrey Hepburn. Niezwykle ciekawy jest rozdział Rzeczy kultowe, w którym autor pisze o fenomenie i karierze modowych gadżetów: meloniku Charliego Chaplina, skórzanej kurtce Marlona Brando, okularach Zbyszka Cybulskiego i ukochanych przez współczesne fashionistki Ray-Banach, które z wdziękiem na dużym ekranie nosiła Holly Golightly, bohaterka Śniadania u Tiffany’ego. Autor nie stroni też od mody w polskim wydaniu. Przywołuje kapitalną felietonistkę „Przekroju” i projektantkę mody Barbarę Hoff, w której projektach do sesji zdjęciowych pozował crème de la crème ówczesnego kina — Małgorzata Braunek, Daniel Olbrychski czy Filip Bajon. Pojawiają się też najbardziej znane filmowe stylizacje, które z upodobaniem na ulicę przenosili później polscy kinomani. Hendrykowski wspomina m.in. kożuch i korsarki Elżbiety Czyżewskiej ze Wszystko na sprzedaż, emkę Zbyszka Cybulskiego z Popiołu i diamentu i obiekt pożądania — amerykańskie jeansy Krystyny Jandy w Człowieku z marmuru. Modowych olśnień na dużym ekranie znajdziecie w książce znacznie więcej, dlatego gorąco polecam Wam tę publikację! MAGDA WICHROWSKA Film i moda Marek Hendrykowski Wydawnictwo Naukowe UAM 2011
Być jak psi kloszard
Lubię, gdy praca pisarza przypomina dobrą, detektywistyczną robotę. Gdy autor konsekwentnie podąża tropem jednego problemu badawczego i przygląda mu się wnikliwie z różnych stron. I tak właśnie jest w przypadku reporterskiej książki Jeana Rolina I ktoś rzucił za nim zdechłego psa, w której francuski dziennikarz analizuje losy bezpańskich psów, opisując je zarówno z perspektywy historycznej, etologicznej, jak i socjologicznej. Gdzie i kiedy pojawiają się psy „feralne”, czyli zdziczałe? Jaka jest ich historia? Z reporterskich sprawozdań Rolina można wysunąć wniosek, że bezpański pies jest ogólnoświatowym, politycznym bohaterem. W zasadzie nie ma miejsca zasiedlonego przez człowieka, na którym nie występowałby mniej lub bardziej zdziczały canis lupus familiaris. Moskwa, Ateny, Kair, Bejrut, Bangkok, Mexico City, Bukareszt, Sydney — psi kloszard jest wszechobecny. Są jednak okoliczności, które w szczególny sposób determinują występowanie psiej bezdomności. Bunt, rewolty, zamieszki to sytuacje, które sprzyjają rozprzestrzenianiu się tego zjawiska. Zebrane w książce reportaże pokazują wyraźnie, że wszędzie tam, gdzie realia społeczne, ekonomiczne i polityczne tracą swą stabilność, na większą skalę pojawiają się psi włóczędzy. Ale również czasy pokoju nie są dla porzuconych czworonogów łatwe. I w nich występuje pewna prawidłowość. Bezpańskie psy to często temat tabu, wstydliwy
fenomen, który najlepiej zatuszować i zamieść pod dywan. Wszak porzucone zwierzę symbolizuje anarchię, stanowi zagrożenie dla ludzkiego porządku, co więcej — obnaża (nawet słabo widoczne) luki w ładzie społecznym. Takiego wykluczonego psa nie wystarczy wyrzucić poza granice cywilizacji. Rolin odsłania kulisy owych niechlubnych „czystek”. Przypomina chociażby o masowej eksterminacji bezpańskich psów przed olimpiadami w Moskwie i w Atenach. Niestety, do tego wstydliwego katalogu można by jeszcze dołączyć nagłośnioną ostatnio sprawę wymordowania 100 psów zaprzęgowych, które po olimpiadzie zimowej w Vancouver po prostu przestały być dochodowe. Skąd ten złowrogi stosunek do feralnych psów? Rolin przekonuje, że jest on wynikiem mocno zakorzenionych w naszej historii i literaturze stereotypów. Od zamierzchłych czasów figura bezpańskiego psa była bowiem utożsamiana z klątwą i przeciwstawiana człowieczemu ucywilizowaniu. Jeśli się o nich wspominało, to zazwyczaj jako o budzących niechęć i odrazę padlinożercach profanujących ludzkie szczątki. Taki obraz odnajdziemy m.in. w Iliadzie czy u Flauberta w powieści Salambo. Tymczasem, jak skutecznie udowadnia Rolin, porzucone psy doskonale diagnozują stan społeczności. Stanowią swoiste lustro, w którym odbijają się wszelkie choroby niszczące tkankę ludzkiej wspólnoty. Zaskakujące, jak gęsta jest sieć ludzko-psich zależności. Dlatego warto czasami spojrzeć na świat — tak jak proponuje francuski reporter — okiem psiego kloszarda. A nuż dowiemy się czegoś ciekawego o ludzkich sprawach.
>> IWONA STACHOWSKA
I ktoś rzucił za nim zdechłego psa Jean Rolin Wydawnictwo Czarne 2011
>>85
>>recenzje
Oczy, które nie wiedzą, co widzą — szaleństwo, które wie, co mówi
Długo musieliśmy czekać na wydanie kolejnej, po Świętej pamięci Mattia Pascal (Państwowy Instytut Wydawniczy 1983) i Na kogo kolej? (Wydawnictwo Literackie 1986), powieści jednego z największych włoskich autorów. Znakomita seria PIW-u „Biblioteka Babel” przypomina nam o Luigim Pirandellu w najlepszy z możliwych sposobów, wydając jego ostatnią, najwyżej ocenianą przez krytykę prozę. W Jeden, nikt i sto tysięcy zawiera się wszystko to, do czego laureat literackiej Nagrody Nobla przyzwyczaił nas swymi zachwycającymi szaleństwami, niosąc jednocześnie w tekstach wciąż aktualne ostrzeżenie: rzeczywistość, w której żyjemy jest wyjątkowo krucha i najdrobniejszy, niewinny nawet impuls może mieć moc całkowitego jej zniszczenia. Zaczątkiem wszystkiego okazuje się uświadomienie sobie przez głównego bohatera powieści, Vitangelo Moscarda, nieznajomości własnego ciała, bezspornej różnicy pomiędzy tym, jak sam je postrzega, a tym, jak widzą je inni. Obsesyjne skupienie na własnych defektach i wynikająca z tego — jego zdaniem — absolutna podważalność jego osoby, w myśl stwierdzenia, że nie jest dla innych tym, kim sądził dotąd, że jest, stają się zaledwie kolejnym etapem popadania w „szaleństwo z konieczności”. Jest to tym
trudniejsze, że nie ogarnia ono wszystkich, pozostawia go w absolutnej samotności, a obłęd nie ustanawia sobą nowej, ogólnie przyjętej normy. Zupełnie sam przeniesiony zostaje na margines znanego mu świata, pełen rekwizytów wyraźnie wskazujących na odrzucenie. Literat-filozof ustami swojej postaci podejmuje problem w sposób rozumowy, drogą fascynującej analizy i interpretacji. Wszelkie obserwacje noszą znamiona szczegółowych oględzin, a nie spontanicznych rozbłysków. Literacka prezentacja wrażeń i odczuć prowadzi nawet do sformułowania szczegółowych, zawartych w podpunktach „straszliwych” wniosków. Moscarda własnemu szaleństwu nadaje zatem ramy filozofii, a bardzo świadomie przywołane słowo „choroba” użyte zostaje tylko po to, by prowadziło do jego ewentualnego „wyleczenia”. Obserwacje mieniące się cynizmem, pisane tonem moralizatorskim, zwracanie się głównego bohatera bezpośrednio do czytelników odbiera moim zdaniem tej prozie pewien ciężar. Nadaje jej zuchwałości, ale nie sprawia, że traktujemy bohatera bardziej serio. Podejmujemy raczej z tekstem coś na kształt gry. Nieprzekraczalność pewnych granic w życiu mającym utrzymać choćby pozory zwyczajności sprawia, że tego rodzaju literatura przestępuje je za nas. Normalność zostaje anulowana. Na czas lektury to, co dziwaczne, przestaje być subiektywnie paranoiczne, a staje się empatycznie dopuszczalne. Pirandello z wielką precyzją unieważnia złudzenie, które tworzymy, by w jako takim spokoju i błogości wytrzymać to, jakimi przedstawiamy się światu, który widzi nas rzekomo tak, jak tego chcemy. W świetle prawdy, że inni widzą w nas kogoś, kim nie jesteśmy, kogo może nawet nie znamy, nie ma już nawet sił na tworzenie kolejnych miraży.
>> >>86
EWA STANEK
Jeden, nikt i sto tysięcy Luigi Pirandello Państwowy Instytut Wydawniczy 2011
Ahoj absurdzie!
Znany i ceniony nie tylko na naszym rodzimym poletku Gottland Mariusza Szczygła to jedna z pierwszych książek, która ukazała się w serii reportaży publikowanych przez Wydawnictwo Czarne. Gottland odkrywa nieznane szczegóły z historii naszych południowych sąsiadów. Obraz Czech doby socjalizmu (wtedy jeszcze Czechosłowacji) posłużył Szczygłowi za pretekst do zmierzenia się z mitami i ikonami czeskiej kultury. Zarówno tymi popularnymi, jak Karel Gott (stąd tytuł książki), Helena Vondráčkowa czy Lída Baarova — kochanka Göbbelsa, jak i mniej znanymi, jak Tomáš Bata — założyciel imperium obuwniczego, rzeźbiarz Otakar Švec — autor największego na świecie pomnika Stalina, który stał kiedyś nad Wełtawą, czy Zdeněk Adamec — chłopak, który w ramach protestu podpalił się na Placu Wacława. Czytanie reportaży momentami może przypominać oglądanie „Polskiej Kroniki Filmowej”, dumnie prezentującej osiągnięcia socjalistycznej propagandy — Nową Hutę czy Petrochemię. Z tą różnicą, że Szczygieł nie patrzy na komunistyczne Czechy oczami władzy, lecz ludzi, którzy mimowolnie stali się ofiarami tego systemu. Przybliża zagmatwane losy oportunistów, buntowników, głupców i idealistów. Bez cienia nostalgii, ale i bez niepotrzebnego epatowania emocjami, w surowy sposób relacjonuje to, jak nieszczęśliwie historia obeszła się z czeskim narodem, rozdartym między niemiecką a sowiecką ideologią. musli magazine
>> Ci, którzy pamiętają jeszcze czasy PRL-u odnajdą w Gottlandzie ślady dobrze im znanej absurdalnej przeszłości, obciążonej ideologicznym patosem i propagandową tandetą. Filtrując treść książki przez pryzmat własnych wspomnień, zapewne odetchną z ulgą, że tamte czasy minęły bezpowrotnie. Z kolei tym, którzy komunizm znają tylko ze słyszenia, wszystko to może wydać się wręcz nieprawdopodobne. Jednym i drugim pozostaje histeryczne obśmianie ówczesnej rzeczywistości. Histeryczne, bo chociaż niektóre z opowiadań bywają śmieszne i trącą tak charakterystyczną dla Czechów ironią, to jednak wcale nie są wesołe. Owszem, gęba się cieszy, gdy czytamy o okolicznościach powstania monumentalnego pomnika Stalina, z guzikami wielkimi jak bochny chleba, na którym stojąca za Pierwszym Towarzyszem partyzantka trzyma żołnierza za rozporek. Ale mina rzednie, kiedy dowiadujemy się, że autor rzeźby, podobnie jak niektóre z osób pozujących do niej, nie wytrzymał presji i tuż przed odsłonięciem pomnika popełnił samobójstwo. Czesi z pewnością mogą nam pozazdrościć Mariusza Szczygła, a my im z kolei poczucia humoru, bez którego nie łatwo byłoby przeżyć tamte czasy. Ostrze ironii skutecznie tępiło pompatyczność socjalizmu. Ale poczucie humoru jest skutecznym antidotum na bolączki różnych ustrojów politycznych. Już Arystoteles twierdził, że zdolność do śmiechu stanowi jedną z zalet człowieka. Uczmy się zatem od naszych południowych sąsiadów, bo mamy czego — u nas kołnierzyk powagi jest ciągle zapięty na ostatni guzik. A w takim kołnierzyku można się co najwyżej udusić. IWONA STACHOWSKA Gottland Mariusz Szczygieł Wydawnictwo Czarne 2006
„Żeby zrozumieli, że ogłaszam tajemnicę”*
Czasem jest tak, że prawdziwe perły literatury pozostają w ukryciu. Wielkie książki stoją na półkach „na marginesie”, zakrzyczane blichtrem błyszczących okładek i nowatorskiej grafiki. A żeby znaleźć arcydzieło, trzeba umieć nie tylko nasłuchiwać i patrzeć. Trzeba widzieć i słyszeć. Yoko Ogawa jest w Japonii pierwszą damą prozy. Każda jej książka jest wydarzeniem, czekają na nią tysiące czytelników, tak jak u nas każdego tomiku Szymborskiej z bijącym sercem wypatrują marne wyrodki kryształu. To wielki zaszczyt dla polskich półek księgarskich móc zrobić miejsce dla tak niezwykłej powieści, jak Miłość na marginesie. To prawie niemożliwe, żeby o tej książce napisać recenzję. Żeby była przekonująca, w krytycznym warsztacie trzeba by osiągnąć poziom samej mistrzyni Ogawy. To książka-szept, książka-mgnienie. Ulotna, delikatna, przypomina raczej fantom powieści. Dwudziestoczteroletnia kobieta trafia do szpitala po silnych przeżyciach, jakie wywołała zdrada męża. Nic jej nie dolega oprócz tego, że ma upośledzony słuch. Nie straciła go, ale wszystkie zewnętrzne dźwięki słyszy w zwielokrotniony sposób, a niektóre z nich zagłuszają odgłosy skrzypiec albo gry na flecie. Podczas grupowej terapii bohaterka poznaje stenografa Y. Każdego dnia, kiedy z powodzi dźwięków próbuje wyłowić oczywistość rzeczywistości,
>>recenzje trafia na jej poszepty i odblaski. Zaczyna też coraz bardziej tęsknić do palców Y, które cierpliwie zapisują każde słowo i próbują uporządkować historię choroby. Na co cierpi młoda kobieta? Jaki jest związek ludzkiej pamięci z meandrami półkolistych kanałów i ośrodkiem równowagi? Czy to możliwe, że człowiek uodparnia się na drgania mechaniczne, a zaczyna nagle słyszeć odgłosy swojego dawnego ja? W jednym z warszawskich teatrów swoją premierę ma spektakl Zamieć płatków wiśniowych. Lektura powieści Ogawy przypomina właśnie próbę wydobycia z takiej zamieci zarysu budowli ze złotego pyłu. Nic tutaj nie jest jasne i oczywiste: wszystko zaczyna nas nagle zadziwiać, niepokoić i zastanawiać. To zdumiewające, jak Japończycy potrafią zachwycająco pisać o tym, co w naszej kulturze wstydliwe albo mało istotne. Bo czym jest dla nas ucho? śmieszny płatek skóry muszla z żyjącą krwią w środku* W Japonii ucho opisuje się tak jak u nas kolor oczu i kształt ust. Murakami w Tańcz, tańcz, tańcz pisze odważnie o jego nagości, a wstrzemięźliwy emocjonalnie Herbert w skrytości ciemnego pokoju próbował jego egzotycznego smaku. Ogawa z kolei podkreśla, że „związek między psychiką człowieka a jego uchem jest zupełnie inny niż (…) między wątrobą a ścięgnem Achillesa. Tamte nie muszą żyć ze sobą w zgodzie i jakoś sobie poradzą. A ucho i psychika pozostają w bardzo głębokim związku, jak matka z dzieckiem”. W Miłości na marginesie jaśmin pachnie tylko przez godzinę w ciągu doby, ludzki wzrok rejestruje powolny taniec ukochanych palców, pamięć odtwarza chrzęst towarzyszący rozłupywaniu orzechów, rybie łuski srebrzą się w powietrzu. Wizjonerska i enigmatyczna podróż w głąb ludzkiej psychiki. Zaskakująca, eteryczna, niebywale subtelna i niespotykanie elegancka. Kto ma uszy, niechaj słucha. KASIA WOŹNIAK
*Cytaty pochodzą z wiersza Zbigniewa Herberta Różowe ucho. Miłość na marginesie Yoko Ogawa Wydawnictwo W.A.B. 2011 >>87
>> teatr
RECENZJA
Dyskusja z wieszczem
Konrad, który niedawno przestał być Gustawem (w tej roli Michał Czachor), zapala papierosa, patrzy z uśmieszkiem na widownię i mówi: „Samotność…”. Widownia (jeśli jest na poziomie) wie, że zaraz pewnie doda: „… cóż po ludziach” — zaczyna się Wielka Improwizacja. A Konrad wie, że widownia wie, co zaraz powie. I wie, że oni wiedzą, że on to wie. Daje im więc chwilę, wydmuchuje dym, wreszcie mówi: „… cóż po ludziach”. A widownia cichutko chichocze. Nie da się ukryć, że Dziady to tekst znany. Czytanie Dziadów i wystawianie Dziadów stało się czymś w rodzaju narodowego rytuału, czasem traktowanego poważniej, a czasem mniej poważnie. W takim rytuale nie zawsze już się zwraca uwagę na poszczególne słowa i ich znaczenia — ich czytanie bywa raczej nabożnym gestem niż próbą zrozumienia, o co w nich chodzi. Bydgoska inscenizacja Dziadów w reżyserii Pawła Wodzińskiego świetnie zdaje sobie sprawę z tego, czym dzisiaj stał się tekst Mickiewicza, czytany, wystawiany i cytowany bez opamiętania — to narodowe gusła. Zaczyna się więc od sceny, w której tekst obrzędu dziadów zostaje przez jego uczestników sprowadzony do poziomu ludowej przyśpiewki, którą próbują (bezskutecznie) odpędzać dziwaczne Widmo — nagrywające ich na >>88
>>recenzje
telefon komórkowy, a potem odtwarzające im swoje nagranie. Są przerażeni — z telefonu płynie rytmiczne: „A kto prośby nie posłucha…” — płaskie, zniekształcone, pozbawione dawnej siły. Jak sobie radzić z taką kondycją Dziadów — co się jak figa ucukrowały, jak tytuń uleżały? Trzeba je porozbijać od środka i pokazać, że to, co uważamy za z góry dane, jest często wynikiem tego, że albo przestaliśmy nad tym tekstem myśleć, albo tego, że daliśmy się słowom Mickiewicza zmanipulować, jak uczestnicy obrzędu dziadów na bydgoskiej scenie dają się manipulować Guślarzowi (Mateusz Łasowski). W przedstawieniu z grodu nad Brdą w miejsca, które zwykle funkcjonowały bardzo serio, wkrada się ironia. Słynny monolog Sobolewskiego — opisujący niewinną Chrystusową ofiarę polskiej młodzieży — Michał Jarmicki wypowiada, chrupiąc herbatniki. Konrad kończy Wielką Improwizację, machając ze znudzeniem ręką i wychodząc. Ksiądz Piotr (Mateusz Łasowski), snując wizję polskiego Mesjasza, sam zaczyna udawać Chrystusa, przewijając sobie biodra prześcieradłem i zakładając na ramiona stół zamiast krzyża. Profanacja? Kpina? Gdzie tam. Doprawiony ironią Mickiewicz jeszcze bardziej porusza i zmusza do myślenia. Pokazuje, że trzeba dzisiaj Dziady kwestionować — ale nie sposób ich nie brać poważnie. To, że chcemy z czyimiś słowami dyskutować, jest miarą naszego szacunku dla niego. Taki właśnie szacunek okazuje Dziadom spektakl Wodzińskiego. Wieszcz wyłącznie czczony, z którym się w ogóle nie dyskutuje, to nie świętość, tylko martwa kukła. Mickiewicz jest zbyt ważnym pisarzem, żeby go jak kukłę traktować. A bydgoski spektakl to nie rytuał, tylko prowadzona z temperamentem nieprzewidywalna rozmowa. PAWEŁ SCHREIBER Mickiewicz. Dziady. Performance reż. Paweł Wodziński premiera 22 kwietnia 2011 Teatr Polski w Bydgoszczy
Reset zza kotarki
W latach 80. XIX wieku w Toruniu wraz z zespołem poznańskiego Teatru Polskiego pojawiła się młoda aktorka Gabriela Zapolska. Sto lat później pewien mały chłopiec dostał od rodziców Kaspertheater z kompletem pacynek produkcji NRD — i od tego momentu zaczął bawić się w teatr. W międzyczasie aktorka stała się jedną z najlepszych dramatopisarek polskich, w pruskim Toruniu postawiono budynek teatru, a chłopca (w mocno już wyłysiałym wieku) nadal kuszą teatralne komedie sprzed stu lat. Gdy na deskach tegoż (już od dawna polskiego) przybytku Talii zobaczyłem Ich czworo Zapolskiej, to z pewnym niepokojem powróciłem w świat własnego teatrzyku z dzieciństwa. Tutaj, na małej scenie teatru, Karina Piwowarska, reżyserująca Tragedię ludzi głupich w 3 aktach (jak w pełni brzmi tytuł sztuki), wraz ze scenograf Katarzyną Paciorek stworzyły przestrzeń jeszcze mniejszą — wręcz lilipucią, jak z zabawki dziecka, z grecką kurtyną i narysowanymi mebelkami. W takim to lalkowym pudle Piwowarska zamknęła bohaterów, nie ułatwiając im przy tym zupełnie zadania. Jednak aktorzy wybrnęli z niego wyśmienicie, dając prawdziwy koncert dobrej gry i utrzymując w zabawnym napięciu przez większość spektaklu całą widownię. Familią dyryguje Żona (Maria Kierzkowska), kipiąca niechęcią do Męża profesora (Marek Milczarczyk), którego zdradza z Fedyckim (Michał Marek Ubysz — do niego kipi znów seksem), a Córkę — do kompletu — tresuje jak pieska. Istne z tej musli magazine
paniusi wcielenie głupoty, wyrachowania i ordynarności. Jej bogata gama stanów psychicznych daleka jest od wrażliwości, gdyż wyraźnie uderza raczej w tony bliskie lękom przebiegłej histeryczki. Postać świetnie i celowo przerysowana w swych impulsywnych działaniach — nimi Kierzkowska w paradnej sukni rej wodzi rodzinnej maskaradzie, uruchamianej jak marionetki w mini teatrzyku. Nie poddała się jej zaskakująco zimna kreacja Matyldy Podfilipskiej w roli Panny Mani, próbującej wykorzystać całe zamieszanie do objęcia „tronu” po profesorowej. Farsowo za to, acz równie wyśmienicie, zagrała Wdowę, gospodynię Fedyckiego, Wanda Ślęzak, wskrzeszając na scenie urok talentu Ireny Kwiatkowskiej. W sztuce Zapolskiej wszyscy bohaterowie są i śmieszni, i odpychający zarazem, nie dokuczają jednak widzom, lecz etapami ze swego szalonego szwungu kierują ich uwagę ku refleksji nad piekiełkiem trywialnej rodziny. Śmiejemy się, i to bardzo, tylko z kogo się śmiejemy? Przecież na mix emocji matki, także głupotę ojca, długo niedostrzegającego zdrady, wzajemne zarzuty małżonków i awantury przy stole patrzy ich Córka (Anna Lorek/Pola Korecka). Widzi i milczy, w przeciwwadze dla non stop trajkoczącej pani domu. Cóż jej pozostaje, jak tylko obserwować teatr spoza sceny i cicho bawić się lalkami o twarzach dorosłych. Ona patrzy naszymi oczyma na swój upiorny teatrzyk — czy przeniesie go w dorosłe życie, czy powieli zachowania matki we własnym małżeństwie? Tego nie wiemy, możemy jedynie podejrzewać, iż przynajmniej będzie próbowała żyć inaczej, z dala od kłótni i intryg. Reżyserka rozdzieleniem planów dorosłych i dziecka wykreowała w spektaklu modelowy dystans między tym, co było, a tym, jak teraz być powinno. Bowiem to właśnie dziecko jest w tej historii jedyną prawdziwą ofiarą całego zamieszania. By się z niego oczyścić i normalnie funkcjonować, kiedyś zresetuje dziecięce koszmary, a pierwszym krokiem ku temu będzie ustawienie jak należy naczyń na stole. Widzowie — jeśli tego potrzebujecie — stańcie w kolejce do kasy i idźcie na to przedstawienie! ARKADIUSZ STERN Ich czworo / Gabriela Zapolska reż. Karina Piwowarska premiera 7 maja 2011 Teatr im. Wilama Horzycy
>> gra
RECENZJA
Akcja dekapitacja
Czy zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałoby życie w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej? Jeśli tak: no cóż, Gilotyna — gra inspirowana szubieniczną częścią historii Francji — waszego pragnienia wiedzy nie zaspokoi. Pozwoli wam jednak przez chwilę odgrywać rolę aktywnego uczestnika tamtych wydarzeń — i bardzo przyjemnie spędzić czas. Gilotyna jest propozycją dla miłośników czarnego, wisielczego humoru. To kolorowa, lekka karcianka, swobodnie nawiązująca do czasów rewolucji. Gracze — operatorzy gilotyny — po kolei ścinają głowy oczekującym na śmierć postaciom, wśród których znajdują się Robespierre, Ludwik XVI i Maria Antonina. Gra jest bardzo prosta: wygrywa oczywiście ten, kto będzie miał najwięcej punktów. Rozgrywka składa się z trzech tur, podczas których pozbawiamy głów dwanaście osób ustawionych w kolejce do gilotyny. Za każdą ściętą postać otrzymujemy określoną liczbę punktów, zależną od rangi nieboszczyka. Kandydaci do ścięcia podzieleni są na kilka kategorii, oznaczonych różnymi kolorami (dwór, duchowieństwo, urzędnicy, wojskowi, lud). Za pozbawienie głowy większości postaci otrzymujemy dodatnią liczbę punktów; wyjątkiem są przedstawiciele ludu Paryża, którzy zapewne znaleźli się w ko-
>>recenzje
lejce na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności (notabene mamy rewolucję: chaos towarzyszy ludzkim działaniom na każdym kroku) — ich dekapitacja oddala nas od upragnionego zwycięstwa. Byłoby jednak zbyt nudno, gdyby na tym zasady się kończyły. Choć losowość Gilotyny jest spora, gracze mają szansę wziąć sprawy we własne ręce i zadbać o swoją wygraną. Na początku rozgrywki wszyscy dostają kilka kart akcji (a w trakcie zabawy dobiera się nowe), które pozwalają m.in. na zmianę kolejności skazanych, zdobycie dodatkowych punktów (np. za ścięcie osób należących do określonej grupy) czy pokrzyżowanie szyków przeciwnikom — co istotnie podnosi atrakcyjność gry. Również niektóre z kart postaci zostały opatrzone oddzielnymi, tylko im właściwymi akcjami czy zasadami (np. uniemożliwienie zagrania karty akcji, możliwość dobrania dodatkowej karty akcji, specyficzne zasady liczenia punktów). Gilotyna ma przyjemną dla oka i całkiem zabawną szatę graficzną. Instrukcja i opisy kart są w języku angielskim, co może utrudniać grę — bez problemu jednak można znaleźć w Internecie polskie tłumaczenie. Może się zdarzyć, że początkowe partie, w trakcie których gracze dopiero zapoznają się z zasadami i możliwościami gry, będą się wydawać mało dynamiczne, błyskawicznie jednak nabiorą tempa. Sama rozgrywka jest bardzo szybka: trwa około trzydziestu minut. Gilotyna sprawdza się szczególnie, gdy mamy ochotę na grę, ale brakuje nam czasu na dużą planszówkę. Nie wymaga wielkich przygotowań i daje dużo radości. Warto ją wypróbować — być może też stracicie dla niej głowę. ALICJA KLOSKA Gilotyna projekt: Paul Peterson Wizards of the Coast 1998
>>89
:
Gosia Herba CzĹ&#x201A;owiek
a Kr贸lik
KONCEPT HIPOTETYCZNY
Gosia Herba (rocznik ’85) – urodzona w Oławie. Przez lata żyła we Wrocławiu, gdzie zdobyła wykształcenie plastyczne i wyuczyła się na historyka sztuki. Obecnie mieszka i tworzy w Gdańsku; ilustruje, rysuje, maluje, animuje, robi zdjęcia i kolaże, często przebiera się za superbohaterów, takich jak: Człowiek Królik, Estera Tornado, Staszek czy Tatiana i dokumentuje ich niesamowite przygody. Zawsze opowiada historie śmiertelnie poważne, oparte na faktach – tych rzeczywistych lub wyśnionych bezczelnie podgląda i podsłuchuje, a później przenosi to na papier. Cechują ją zgorzkniały infantylizm, przekonanie, że jesteśmy tylko snem ratlerka, nieustające szmery w sercu i wrażenie bycia jedynie konceptem hipotetycznym.
CZŁOWIEK KRÓLIK
:
OSTATNI
PRZEJEBANE
UPROWADZENIE
IA MODLITWA
:
TANIEC GODOWY
: CZŁOWIEK KRÓLIK I KOBIETY
JÓZEF K.
: Człowiek Królik urodził się w maju 2010 roku – „Pewnego dnia pomyślałam, że dobrze byłoby sprawić sobie porządne uszy. Tak też zrobiłam. Pierwsza wersja była nieco niestabilna, bo sklecona z drucianych wieszaków, przez co uszy opadały. Drugi egzemplarz, który noszę do dziś, pomógł wykonać mi mój ówczesny współlokator – Tomek Moździerz, stając się tym samym Asystentem Człowieka Królika”.
CZŁOWIEK KRÓLIK I TELEWIZOR
:
CZŁOWIEK KRÓLIK I CZAJNIK
CZŁOWIEK KRÓLIK I TELEFON
Pierwsze zdjęcia powstawały jeszcze we Wrocławiu. Człowiek Królik i jego wierny kompan pojawiali się na dachach, przechadzali się w niedzielne popołudnia po starym mieście, szwendali się przed wschodem słońca po opustoszałych ulicach... Czasem Asystent zakładał różowy szlafrok, dodając otuchy Królikowi. Część zdjęć jest autorstwa Tomka (np. „Człowiek Królik i telewizor”, „Porachunki”, „Rozterki”, „Herkules”...). Tej wiosny Człowiek Królik powrócił i poznaje nowe miejsca – „Przeniosłam się do Gdańska, tracąc tym samym Asystenta i skazując się na samodzielne i samotne wędrówki”.
„Przekaz? To tylko żart, z wspólnego z puszystą o – jak istota z krwi i kości
VISKNINGAR OCH ROP.
zabawa, maskarada. Raczej groteskowy bohater – jak widać – nie mający nic odmianą różowego króliczka. Po prostu zakładam uszy i od razu lepiej się czuję i”.
: PHANTOM DER NACHT
CZŁOWIEK KRÓLIK I GAZETA
ROZTERKI
HERKULES
PORACHUNKI
EGZEKUCJA
: CZŁOWIEK KRÓLIK W BURDELU
Wszystko o Gosi Herba: www.gosiaherba.pl www.gosiaherba.blogspot.com
{
>>redakcja MAGDA WICHROWSKA
SZYMON GUMIENIK
filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.
zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...
WIECZORKOCHA
-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.
MACIEK TACHER
rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.
AGNIESZKA BIELIŃSKA
dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.
EWA STANEK
pomiędzy jednym nieprzytomnym zaczytaniem a kolejnym przygląda się ludziom i światu z głodną uwagą. Pomiędzy jednym uważnym zmarszczeniem czoła a kolejnym zaśmiewa się do i z niego, a jeszcze bardziej z siebie samej. Czasem myśli, że nie jest nikim więcej i nikim mniej.
EWA SOBCZAK
z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.
MARCIN ZALEWSKI
rocznik 1989. Nowomieszczanin z pochodzenia, student dziennikarstwa, lubi kulturę i naturę.
>>112
NATA
jest „free swej egzy i... utkną i realiów, sobą „tu horyzont jest? Kim wać skrzy lustra, kt rozgrywa
KRZYSZTOF KOCZOROWSKI
urodzony w 1988 roku, mocno zaangażowany w życie. Przez ostatnich sześć lat intensywnie wojował słowem i pomysłem, pracując jako copywriter i specjalista ds. PR. Od 2010 roku z powodzeniem prowadzi własne studio brandingowe. W celu lepszego poznania swojego największego obiektu zainteresowań — człowieka, ukończył socjologię. Humanistyczne zacięcie rozwija na studiach kulturoznawczych.. musli magazine
} >>redakcja
JUSTYNA TOTA
GOSIA HERBA
na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.
rocznik 1985
podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl
www.gosiaherba.blogspot.com
ANIA ROKITA
archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.
MAREK ROZPŁOCH
rocznik 1980, filozof, felietonista i opiekun działu poe_zjada w „Musli Magazine”. Mieszka w Toruniu.
IWONA STACHOWSKA
ALEKSANDRA KARDELA
z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.
ALIA OLSZOWA
absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.
ARKADIUSZ STERN
e spirytem”, który w intencji poprawy warunków ystencji wyjechał z falą emigracji w roku 2004 ął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych marzeń w, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszłości i i teraz”, kultur i ich różnic, języków, możliwości, tów, a czasem i beznadziei, wiary i niewiary. Kim mś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawet rozprostoydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po dwóch stronach tóra pobiegła za białym króliczkiem i właśnie a partię szachów z królową.
germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.
JUSTYNA BRYLEWSKA
rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...
ANDRZEJ LESIAKOWSKI
ładowanie opisu, ...pisu, ...su.
>>113
http://
>>dobre strony
>>www.alexprager.com Do ulubionych! Kiedy pierwszy raz natknęłam się na zdjęcia Diane Arbus, długo nie mogłam się od nich oderwać. Prześladowały mnie twarze bohaterów jej fotografii, detale i historie, które snułam, wychodząc poza ramę domkniętych w kadrze postaci. I chociaż prace Alex Prager to zupełnie inna para fotograficznych kaloszy, to emocje wywołują bardzo podobne. Obok jej fotografii trudno przejść obojętnie. Na długo zatrzymały mnie w nowojorskim MoMA. Każdy portret Prager zachęca widza do zadawania pytań, wyłapywania drobnostek i czerpania ogromnej frajdy z dialogu, na który pozwala choćby wiele odniesień do historii kina. Gdzieś już te kadry widzieliśmy, coś nam przypominają, a jednak w swojej niejednoznaczności są niezwykle świeże. Autorka bez wątpienia należy do grona wybrańców trafionych w oko. Bezbłędnie wyłapuje to, co frapujące, docenia piękne przedmioty i bawi się konwencją. Prager w swoich pracach tworzy rzeczywistość, w której chętnie pomieszkalibyśmy choćby przez moment. O samej artystce wiadomo niewiele. Tyle tylko, że urodziła się w Los Angeles, a teraz żyje i pracuje w nieustannych rozjazdach między NYC a LA. Na swoim koncie ma wiele wystaw indywidualnych i zbiorowych. Strona Prager obok znakomitych fotograficznych cykli („Week-End”, „The Big Valley” i „Polyester”) zawiera także dwa krótkie metraże. Polecam Wam szczególnie przepiękny Despair z cudowną Bryce Dallas Howard. Tę stronę koniecznie dodajcie do ulubionych!
>>www.mysikrolik.com Zakupy z Mysikrólikiem Mysikrólik to najmniejszy ptak Europy, który pomimo niewielkich rozmiarów jest bardzo ruchliwy i dzielny. Jak deklarują znawcy tematu, nigdy nie chowa się w dziupli, nawet zimą, gdy temperatura spada kilkanaście stopni poniżej zera. Jego nazwa łączy w sobie „królewski hart ducha” i mysie gabaryty. Jednak od jakiegoś czasu małe wielkie ptaki wypiera ich młodszy kuzyn fashionista. Mysikrólik to interdyscyplinarne studio projektowe, które jest udanym mariażem designu, grafiki i ilustracji. Matką tego konceptu jest projektantka Martyna Czerwińska, absolwentka Szkoły Artystycznego Projektowania Ubioru w Krakowie. Zakupy w internetowym sklepie Mysikrólik to znakomita alternatywa dla bezrefleksyjnego shoppingu w popularnych sieciówkach. W ofercie letniej znajdziecie między innymi inspirujące do zabawy modą rompersy i unikatowe legginsy z łatami na kolanach. Mnie urzekły dziewczęce bluzy i tuniki oraz koronkowy płaszcz przeciwdeszczowy z ceraty. Są też bajeczne buty! Nie chowajcie się w dziupli, ruszajcie na zakupy! MAGDA WICHROWSKA >>114
musli magazine
WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A
{
>>słonik/stopka
}
MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Agnieszka Bielińska, Gosia Herba, Aleksandra Kardela, Krzysztof Koczorowski, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Iwona Stachowska, Ewa Stanek, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Justyna Tota, Kasia Woźniak, Marcin Zalewski współpracownicy: Hanka Grewling, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski
>>115