9[31]2012
wrzesień
L A D I O S U N I S >> A K S W A D O Ĺ M >> I K S M O T O K >>
{ } słowo wstępne
>>wstępniak
Pamiętniki z wakacji i do przodu!
N
ie tak dawno pisałam o atrakcjach kulturalnych, które czekają na Was podczas tegorocznych wakacji. Czas jednak płynie nieubłaganie, mamy wrzesień, a to oznacza, że w Wasze ręce oddajemy kolejny, powakacyjny już numer „Musli Magazine”. Aby uciąć nostalgię za letnią labą, wybiegamy myślami już w kierunku atrakcji września, o których przeczytacie w dziale WYDARZENIA. Aby powspominać, odsyłamy Was do filmowych pamiętników z wakacji Ewy Sobczak, która spędziła upojne w doznania artystyczne chwile we wrocławskich salach kinowych.
C
o poza tym? Przyglądamy się, co piszczy w gotyckich murach naszego miasta! Arek Stern rusza tropem innego tropiciela — torunianina Sławomira Jędrzejewskiego, autora projektu One Day, One Face, który przemierza ulice miast w poszukiwaniu ciekawych twarzy, a z Aleksandrą Derrą i Ewą Bińczyk rozmawiamy o toruńskich Gender Studies. Jak zwykle zapuszczamy się też nieco dalej, za toruńską miedzę. Tym razem łowy niezwykle owocne! W galerii Monika Młodawska i jej The Otherworld oraz chłopak z okładki — Jarek Kotomski i jego hipnotyzujące fotografie.
W
akacje były też ciekawym przeżyciem dla zWYWIADowców „Musli Magazine”. Szymon Gumienik uciął sobie pogawędkę z Adrianną Styrcz, wokalistką zespołu Sinusoidal. Ja z kolei wprosiłam się do domowych pieleszy Justyny Chowaniak, autorki projektu muzycznego Domowe Melodie. And last but not least — ko_MODA i fantastyczne ubrania Wioli Wołczyńskiej. Enjoy! MAGDA WICHROWSKA
>>2
musli magazine
[:]
>>2 >>4 >>12 >>16
>>spis treści wstępniak. pamiętniki z wakacji i do przodu! wydarzenia. ANIAL, MARTA MAGRYŚ, MAREK ROZPŁOCH, ARKADIUSZ STERN
relacja. T-Mobile Nowe Horyzonty EWA SOBCZAK
na kanapie. kino. między etyką a estetyką MAGDA WICHROWSKA
>>17
gorzkie żale. śmiech na sali. ANIA ROKITA
>>18
filozofia w doniczce. na rzeczy. IWONA STACHOWSKA
>>19
a muzom. bądźmy poważni. MAREK ROZPŁOCH
>>20
porozmawiaj z nią... mam potrzebę śpiewania i grania po swojemu. Z JUSTYNĄ CHOWANIAK (DOMOWE MELODIE)
>>26
ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA
zjawisko. firma portretowa One Day, One Face ARKADIUSZ STERN
>>40
porozmawiaj z nimi... róbmy rewolucję! Z ALEKSANDRĄ DERRĄ I EWĄ BIŃCZYK (GENDER STUDIES) ROZMAWIA ARBUZIA
>>46
porozmawiaj z nią... medytacja w dźwięku Z ADRIANNĄ STYRCZ (SINUSOIDAL) ROZMAWIA SZYMON GUMIENIK
>>52
fotografia. JAREK KOTOMSKI
>>74
nowości [książka, film, muzyka]. ARBUZIA, (SY)
>>77
recenzje [film, muzyka, książka, komiks, teatr, gra] KRZYSZTOF KOCZOROWSKI, MAREK ROZPŁOCH, ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI, ANNA ROKITA, ANNA LADORUCKA, IWONA STACHOWSKA, SZYMON GUMIENIK, ARKADIUSZ STERN, SLIMEBOT
>>84
ko_moda. Wiola Wołczyńska. MAGDA WICHROWSKA
>>86
fotografia. the otherworld. MONIKA MŁODAWSKA
>>98
warsztat qlinarny. smaki lata. MARTA MAGRYŚ
>>100
redakcja
>>101
słonik/stopka
OKŁADKA: FOT. JAREK KOTOMSKI (I)
>>3
>>wydarzenia
.09.
1.09 NRD
do 21.09 BRYŃSK
WOAK
Wrzesień w NRD rozpocznie się mocnym uderzeniem, a to za sprawą kolejnej edycji imprezy „Wiedz, że coś się dzieje”. Tym razem gościem specjalnym będzie Lilu. Aleksandra Agaciak, bo takie imię i nazwisko znajdziemy w dowodzie osobistym Lilu, to prawdziwa kobieta renesansu. Raperka, wokalistka i autorka tekstów, kompozytorka i skrzypaczka. Wykonuje muzykę z pogranicza hip-hopu, funky, soulu i r&b. Na scenie obecna jest od 2004 roku. Występuje sama i w duetach (np. z Kadą), współtworzy także projekt EmilyRose. Solidna porcja pozytywnej energii i tony bezprecedensowych dźwięków — to wizytówka cyklu „Wiedz, że coś się dzieje”. Polecamy!
Wrzesień to dla wielu torunian koniec wakacji. Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Toruniu zadbał o to, aby powrót do pourlopowej rzeczywistości był łatwiejszy. 7 września w Sali Wielkiej Dworu Artusa odbędzie się koncert z okazji jubileuszu 25-lecia Orkiestry Dętej WOAK. Na kolejny dzień zaplanowano warsztaty artystyczne Światłoczułość, które odbędą się w ramach cyklu „Za-bawialnia, czyli sposoby na pogodę i niepogodę dla całej rodziny”. 15 września będzie można dowiedzieć się Jak nakręcić: spot, film informacyjny i promocyjny. Z kolei 21 września nastąpi otwarcie poplenerowej wystawy fotograficznej Ziemia Michałowska, a dzień później WOAK zaprasza na zajęcia Vademecum animatora kultury. Warto przypomnieć, że trwają także „Konfrontacje Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu”. Filmowcy amatorzy do 10 września mają czas na nadsyłanie swoich prac. Spoty reklamowe, filmy informacyjne lub promocyjne można za to nadsyłać na konkurs filmowy Nakręć zmiany, który ma za zadanie promować projekty realizowane w ra-
>> ANIAL
Wiedz, że coś się dzieje 1 września, godz. 21.00 NRD
>>4
MŁODZI ZDOLNI
WRZESIEŃ W WOAK mach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Kujawsko-Pomorskiego na lata 2007—2013. Uczestnictwo wiąże się nie tylko z samorealizacją artystyczną, ale daje także możliwość zdobycia atrakcyjnych nagród, których pula wynosi 10 tysięcy złotych. ANIAL
BRAMA CHEŁMIŃSKA
DZIEJE SIĘ NIEMAŁO
Do 21 września można składać wnioski o stypendia w ramach programu „Pasjopolis — wejście na orbitę. Wyprawa druga”. Oferta skierowana jest do uczniów toruńskich i poznańskich szkół średnich. Młodych ludzi, którzy pragną rozwijać swoje pasje, wesprze — podobnie jak w roku ubiegłym — Fundacja Platon im. Kuby Rumińskiego oraz firma Apator S.A. Jak przyznają pomysłodawcy akcji, poprzez Pasjopolis chcą promować młodych geniuszy i niepokornych indywidualistów, których często nie można określić mianem wzorowych uczniów. Dlatego właśnie kryterium udziału w programie nie są wyniki na świadectwie, a zainteresowania kandydatów. Tym razem stypendia przyznawane będą w dwóch głównych kategoriach: nauki ścisłe i humanistyczne (obejmujące również muzykę i sztukę). Wystarczy opisać swoją pasję i złożyć wniosek. Lista laureatów zostanie ogłoszona 10 października. Kto może ubiegać się o stypendia? Wszyscy uczniowie szkół ponadgimnazjalnych na terenie Torunia i Poznania (w tym: liceów ogólnokształcących i profilowanych, techników, szkół artystycznych i zawodowych). musli magazine
>>wydarzenia
6.09
7.09
PSYCHODELIA ZE STOLICY
TORUŃSKO I INTERAKTYWNIE
CSW
NRD
Szczegółowych informacji należy szukać na stronie Fundacji Platon im. Kuby Rumińskiego pod adresem www.fundacjaplaton.org/pasjopolis, a także na www.facebook.com/pasjopolis. ANIAL Pasjopolis 18 czerwca–21 września Toruń / Poznań
Warszawski Merkabah swoją plątaniną dźwięków raczy słuchaczy już od 2007 roku. Jaka jest to muzyka? Nie sposób jej tak po prostu sklasyfikować — Merkabah w swoich utworach stawia głównie na eksperymenty z psychodelią, transem oraz hardcore’owym uderzeniem. Jakby tego było mało, do głosu dochodzi rozhisteryzowany saksofon, a w tle pojawiają się tworzone na żywo klimatyczne wizualizacje. Artyści łączą w spójną całość skrajności. Jak im to wychodzi? O tym będzie można się przekonać już we wrześniu, kiedy warszawiacy odwiedzą klub przy ul. Browarnej 6. Jeśli ktoś nie może się doczekać, powinien zajrzeć na merkabahpl.bandcamp.com, gdzie dostępny jest debiutancki album grupy A Lament For The Lamb.
Projekt Tonopolis autorstwa artystów: Ewy Doroszenko, Rafała Kołackiego oraz Jacka Doroszenko ściśle wiąże się z przestrzenią naszego miasta. Jest realizowany w odniesieniu do trzech dziedzin sztuki — fotografii, nowych mediów oraz dźwięków. Dzięki portalowi internetowemu www.tonopolis.pl powędrujemy kursorem po audiowizualnej mapie. Co zobaczymy? Przede wszystkim proste animacje — ilustracje terenowych nagrań dźwiękowych, które przybliżą nam specyfikę Torunia. Na wystawie pod tym samym tytułem zobaczymy natomiast serie fotografii — zupełnie inne niż te, które znamy z pocztówek i popularnych widoków na toruńską panoramę. Takie niepowtarzalne spojrzenie na pewno przyda się wszystkim, a szczególnie tym, którzy chcą odetchnąć świeżym toruńskim (nie tylko o zapachu pierników) powietrzem. Najmłodszych artyści zapraszają na warsztaty audiowizualne.
>>
ANIAL
Merkabah 6 września, godz. 21.00 NRD
MARTA MAGRYŚ
Tonopolis. Działania praktyczne 7 września, godz. 19.00 CSW „Znaki Czasu”
>>5
>>wydarzenia
7-9.09 KINO CENTRUM
cafe
13.09
15.09
PIERWSZA ŚWIECZKA
ENIGMATYCZNIE, POETYCKO I EKSPERYMENTALNIE
NO I JAK TU NIE JECHAĆ…
CSW
DRAŻE 8.09
W IMIĘ SHERIDANA Jim Sheridan — jeden z najsłynniejszych reżyserów irlandzkich, twórca takich filmów jak Pole i W imię ojca, a także producent Krwawej Niedzieli Greengrassa — będzie bohaterem retrospektywy, która w dniach 7—9 września odbędzie się w Kinie Centrum. Oprócz wspomnianych dzieł w jej ramach będzie można obejrzeć Moją lewą stopę, Spiralę przemocy i Naszą Amerykę. Organizatorem przeglądu jest Międzynarodowy Festiwal Filmowy TOFIFEST (we współpracy z Irlandzkim Instytutem Filmowym). Program i opisy wszystkich filmów zamieszczono na stronie kina.
Cafe Draże obchodzą swoje pierwsze urodziny. Jeśli macie ochotę nie tylko wznieść toast filiżanką herbaty lub kawy fair trade czy stuknąć się szklanicą z regionalnym piwem, koniecznie musicie znaleźć się w budynku starego młynu 8 września. Start o godzinie 14.00! Będzie artystycznie, smacznie, kreatywnie, filmowo i wymienialsko — w programie bitwa na spraye (czyli Graffiti jam session), warsztaty szablonowe, nietypowe zajęcia z malarstwa techniką herbacianą, piknik na trawie w ramach Gastrofazy (z przepysznymi frykasami), robótki ręczne (szydełkowanie z Megafonem), kino plenerowe oraz tradycyjne swap party. Przygrywać będzie dobra żywa muzyka w towarzystwie składów dj’skich. W dzień usłyszymy dj’a Furię, a wieczorem by proxy, Yummy Cake oraz Tekno Kolektyw Toruń wraz z przyjaciółmi. Przyłączcie się do zdmuchnięcia pierwszej świeczki!
>> MAREK ROZPŁOCH
Retrospektywa filmów Jima Sheridana 7–9 września Kino Centrum
MARTA MAGRYŚ
Urodziny Cafe Draże 8 września Cafe Draże
>>6
DWÓR ARTUSA
Pokój z Kuchnią w toruńskim CSW zostanie opanowany tym razem przez poetów. Jeśli interesuje Was poezja albo przestrzeń Web 2.0, to nie powinno Was zabraknąć na Eksperymentalnej transmisji poetyckiej. Wydarzenie organizowane przez Grupa. literacka.piekary.24 brzmi tajemniczo i enigmatycznie. Ale czego innego można wymagać od eksperymentu, jak nie tajemnicy i nieprzewidywalności? Odkryjcie ją i Wy. Koniecznie w poetycki sposób. A jeśli piszecie krótkie formy wierszowane — macie szansę wziąć udział w konkursie poetyckim 160.ep. Więcej szczegółów po wygooglowaniu wydarzenia! MARTA MAGRYŚ Eksperymentalna transmisja poetycka 13 września Pokój z Kuchnią / CSW „Znaki Czasu”
…czyli powrót Starszych Panów to przedstawienie muzyczne oparte na wzruszających i zawsze aktualnych piosenkach Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego, których nowe, wyraziste interpretacje w Dworze Artusa zaprezentuje Stanisław Górka (przy akompaniamencie etatowego kompozytora Wojciecha Młynarskiego — Jerzego Derfla). W minimalistycznym spektaklu aktorowi udało się odnaleźć własny odrębny ton, uzupełniony precyzyjnie i samą grą, i osobliwym rekwizytem. Jego bohater to nie ktoś z eleganckiego świata, za którym tęsknili Starsi Panowie, to raczej — co podkreśla strojem — jakiś XX-wieczny everyman. Stanisław Górka jest absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie i nauczycielem akademickim w PWST w Warszawie. Od 1977 aktor Teatru Współczesnego w Warszawie, a od 1993 lider Towarzystwa Teatralnego Pod Górkę. Wystąpił w dziesiątkach filmów, jednak największą popularność przyniosła mu rola Zbigniewa w serialu Plebania. W 2011 roku został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Jerzy Derfel to absolwent PWSM w Warszawie, gdzie studiował w klasie fortepianu u Ryszarda musli magazine
>>wydarzenia
15-16.09
19.09 DWÓR ARTUSA
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
WOAK
TEATR PLUS MINUS Baksta. Kompozytor i akompaniator Wojciecha Młynarskiego, jak również wielu gwiazd polskiej piosenki (m.in. Haliny Kunickiej, Alicji Majewskiej, Jerzego Połomskiego, Danuty Rinn, Ireny Santor). Twórca wielu przebojów (Absolutnie, Jeśli kocha Cię ktoś). Poza współpracą z artystami polskiej sceny rozrywkowej komponuje dla filmu i teatru. ARKADIUSZ STERN No i jak tu nie jechać, czyli powrót Starszych Panów / Stanisław Górka i Jerzy Derfel 15 września, godz. 19.00 Dwór Artusa / Sala Wielka
ŚWIAT I OKOLICE
Podczas pierwszego powakacyjnego spotkania w ramach cyklu szkoleń z teatro-, drama- i arteterapii Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Toruniu zaprasza na dwa warsztaty: Idź się leczyć oraz Głos w teatrze — Teatr w głosie. Dr Inka Dowlasz — reżyserka, dramatopisarka i scenarzystka, ale także trenerka programowania neurolingwistycznego NLP — podczas zajęć realizowanych pod hasłem Idź się leczyć zapozna ze swoją autorską metodą pracy opartą na improwizacji twórczej. Z kolei warsztaty Głos w teatrze — Teatr w głosie poprowadzi Agnieszka Kowalska-Owczarek — wokalistka zespołu Agnellus, aktorka Teatru Officium, artystka plastyk i teatrolożka. Wskaże ona sposoby odkrywania potencjału tkwiącego w głosie każdego człowieka (również osoby niepełnosprawnej). Warsztaty będą zawierać ćwiczenia związane ze świadomością ciała oraz zadania aktorskie zorientowane na przestrzeń i komunikację. Uczestnicy będą również budowali etiudy głosowe.
Akurat tuż po zakończonych wakacjach Dwór Artusa daje nam pretekst do marzeń o kolejnej podróży… I to takiej dookoła świata! W jego gościnnych progach podróżniczka Izabela Kobylarz opowie o tym, jak z Agnieszką Czerską postawiły stopę na wszystkich siedmiu kontynentach — jak odwiedziły 34 kraje, w których poznały nowe kultury, obyczaje, klimaty i kuchnie oraz przeżyły wielkie miłości, przyjaźnie, rozczarowania i tęsknoty. Nauczyły się otwartości, tolerancji i akceptacji. „Zaczęło się od biletu w jedną stronę do Meksyku, a potem już było z górki, kilka piramid Inków, cygaro na Kubie, nurkowanie w Hondurasie, Kanał Panamski, równik, zjazd drogą śmierci w Boliwii, leczenie kaca na 5400 m n.p.m., Machu Picchu, łowienie piranii w Amazonce, 20-godzinne jazdy autobusem, imprezy w Rio, tanie wino i dużo mięsa w Buenos Aires, sztorm w Cieśninie Drake’a, pingwiny na Antarktydzie, 6 tygodni w vanie w Nowej Zelandii, jeden dzień w Australii i Azja. Najsłodsze ananasy, najpiękniejsze plaże na Borneo, rzeka Mekong, pola ryżowe, kobiety żyrafy, trzęsienie ziemi, 8 dni na trecku w Himalajach, joga w Indiach, herbata na plantacji
w Sri Lance, Paryż w styczniu i 2 miesiące w Maroku. 2 lata, 3 miesiące, 3 tygodnie i 3 dni z plecakiem dookoła globu, w podróży życia, 564 godziny (23 i pół dnia) w lokalnych autobusach, 11 dni na statku i 33 samoloty”. Podczas spotkania w Dworze Artusa Iza Kobylarz (Agnieszka Czerska przebywa obecnie w USA) nie tylko opowie o podróży życia, ale także udzieli praktycznych rad wszystkim chętnym do wypraw w nieznane — jak się przygotować, jak się spakować i jak podróżować. Opowie o szokach kulturowych i o powrotach. A wszystko to z kolorowymi zdjęciami z każdego kontynentu i kraju.
>>
ARKADIUSZ STERN
Idź się leczyć / Głos w teatrze – Teatr w głosie Teatr PLUS MINUS 15–16 września Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury
ARKADIUSZ STERN
Świat i okolice: Z plecakiem dookoła globu 19 września, godz. 18.30 Dwór Artusa / Sala Wielka
>>7
>>wydarzenia
20.09
21.09
GITARY DO OPORU
CIAŁO I DUSZA MARINY ABRAMOVIĆ
21.09
KINO CENTRUM
NRD
Zespoły Faust Again, Materia oraz Raise Up The Curtains wystąpią w czwartek 20 września w klubie NRD. Po wszystkich zaproszonych składach na pewno spodziewać się będzie można mocnego uderzenia. Faust Again to grupa z Grudziądza wykonująca metalcore, która pracuje obecnie nad nowym materiałem. Materia ze Szczecinka to zespół, który ma na swoim koncie zarówno wiele występów na ogólnopolskich festiwalach (m.in. Sonisphere, Jarocin, Międzynarodowy Festiwal Rock Nocą), jak i liczne nagrody. Aktualnie Materia nagrywa drugie demo. Z kolei Raise Up The Curtains najlepiej czuje się w gatunkach hardcore/metalcore. Grupa istnieje blisko dwa lata, podczas których tworzący ją muzycy udowodnili, że mają wiele do powiedzenia i zagrania.
WOZOWNIA
Już na pierwszym seansie filmowym PRZEglądu mogliśmy wraz z Chiarą Clemente dotknąć styku życia i sztuki Mariny Abramović. Została ona jednak sportretowana na tle miasta, które było jednym z konkurencyjnych bohaterów filmu (a i współbohaterek artystek było więcej). Tym razem obejrzymy film poświęcony wyłącznie jej osobie i jej sztuce. Abramović — pochodząca z nieistniejącego już kraju, Jugosławii, i żyjąca w Nowym Jorku artystka — uważana jest za jedną z najważniejszych postaci body artu i sztuki performance na świecie. Na pewno też jedną z najodważniejszych — nieustannie bowiem próbuje testować granice swej wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Jedna z takich prób ukazana została w filmie Matthew Akersa, którą artystka przeprowadza w ramach indywidualnej retrospektywy w Museum of Modern Art. Po projekcji odbędzie się tradycyjna dyskusja PRZEglądu.
>> ANIAL
Faust Again / Materia / Raise Up The Curtains 20 września NRD
MAREK ROZPŁOCH
Marina Abramović: The artist is present reż. Matthew Akers 21 września, godz. 20.30 Kino Centrum
>>8
KOLOR W G Dnia 21 września w Galerii Sztuki Wozownia ruszy 7. Międzynarodowe Triennale Grafiki Kolor w grafice / edycja cyfrowa. Kolor w grafice to najstarsza cykliczna impreza plastyczna Torunia. Organizowana jest przez Galerię od początku lat 80. XX wieku, a w formule międzynarodowej od 1994 roku. Wystawy Triennale pokazują to, co dzieje się we współczesnym świecie grafiki pod względem techniki, tematyki i języka sztuki. Jest to dziedzina ciągle poszukująca nowych rozwiązań i nieustannie eksperymentująca. Poprzednia edycja MTG Kolor w grafice poświęcona była problemom rozpoznawania tradycji i budowania poczucia tożsamości, przedstawianymi i analizowanymi z punktu widzenia twórcy, gdzie odniesieniem było samo dzieło i historia sztuki. W tegorocznym triennale organizatorzy chcą stanąć po stronie odbiorcy, spojrzeć na grafikę z jego punktu widzenia i spróbować odpowiedzieć m.in. musli magazine
KATARZYNA DZIUBA / PROCESSING VI
KATARZYNA GRABOWSKA / HOMO EXITIUM I
>>wydarzenia
GRAFICE
ARKADIUSZ STERN 7. Międzynarodowe Triennale Grafiki Kolor w grafice / edycja cyfrowa 21 września–28 października Galeria Sztuki Wozownia
BERNAŚ
DEENA DES RIOUX / C2012ATD VARIATION4 / COMPUTER MONTAGE
na pytania: Jak nowoczesne sposoby informacji/komunikacji wpływają lub zmieniają sytuację człowieka wobec problemów dzisiejszej rzeczywistości? Jak CYFRA funkcjonuje w świecie kryzysu, wykluczenia, coraz boleśniejszych problemów z demokracją? Jak artysta uczestniczy w rzeczywistości? Swój udział w wystawie potwierdziło 57 artystów z całego świata (m.in. Izraela, Japonii, Kanady, USA, Bangladeszu czy Argentyny). Wyeksponowanych zostanie około 140 prac — wykonanych, zgodnie z tematem tegorocznej edycji, w technikach cyfrowych. To naprawdę warto zobaczyć.
>>5
>>wydarzenia PREMIERA TEATR HORZYCY
LIZARD KING
NATALIA NIEMEN W TORUNIU
BYĆ JAK PIPPI Teatr im. Wilama Horzycy swój kolejny sezon otwiera premierą przedstawienia adresowanego do młodszej publiczności. Być jak Pippi to spektakl na motywach powieści Pippi Pończoszanka autorstwa Astrid Lindgren. Wielu dzisiejszych pięćdziesięciolatków zapewne z zapartym tchem czytało dowcipną powieść szwedzkiej pisarki, a dekadę młodsi śledzili już w telewizorach filmowy cykl przygód dziewięcioletniej Pippi (z wspaniałą Inger Nillson w roli tytułowej). W toruńskim teatrze obecni dziadkowie i rodzice znów będą mogli dobrze bawić się wraz ze swymi pociechami, obserwując niesamowite przygody najsilniejszej, najsympatyczniejszej i najbogatszej dziewczynki na świecie! Tekst Lindgren na Dużą Scenę zaadaptowała i przygotowuje Karina Piwowarska, znana toruńskiej publiczności z reżyserii świetnej tragifarsy Ich czworo Gabrieli Zapolskiej. Podobnie jak w jej poprzednim spektaklu autorką scenografii jest Katarzyna Paciorek, a muzykę przygotowuje Bartosz Chajdecki. W przedstawieniu zobaczymy Aleksandrę Bednarz, Marię Kierzkowską, Annę Magalską-Milczarczyk, Ewę Pietras, Annę Romanowicz-Kozanecką, Mirosławę
Sobik, Jolantę Teskę, Jarosława Felczykowskiego, Marka Milczarczyka, Michała Marka Ubysza, Arkadiusza Walesiaka i Grzegorza Wiśniewskiego. Zapowiada się kolorowe i magiczne widowisko. ARKADIUSZ STERN Być jak Pippi / Astrid Lindgren reż. Karina Piwowarska premiera: 22 września 2012 Teatr im. Wilama Horzycy
>> >>10
MUZEUM UNIWER SYTE CKIE
23.09
22.09
NIEZNANE SKARBY W MUZEUM UNIWERSYTECKIM
Dnia 23 września na scenie klubu Lizard King wystąpi Natalia Niemen. Oczywiście zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa — Natalia to starsza córka Czesława Niemena. Ojciec widział w niej skrzypaczkę w orkiestrze, dlatego też od najmłodszych lat związana była z muzyką. Pierwsze kroki w polskim szołbiznesie stawiała w chórkach Natalii Kukulskiej (od 1997 roku). W 1998 roku nagrała płytę solową Na opak. Występowała jednak nie tylko solo. Koncertowała z grupami New Life’M oraz Trzecia Godzina Dnia. Obecnie prezentuje autorski program. Towarzyszy jej mąż — Mateusz Otręba. ANIAL Natalia Niemen 23 września Lizard King
Muzeum Uniwersyteckie w Toruniu przygotowuje wystawę grafiki i malarstwa ze zbiorów Westpreussisches Landesmuseum w Münster. Na 44 grafikach oraz 26 obrazach olejnych — powstałych pomiędzy końcem XV a początkiem XX wieku — zobaczymy pomorskie krajobrazy oraz widoki miast (m.in. Gdańska, Torunia i Malborka). Najstarszą pracą jest pochodzący z 1493 roku drzeworyt z fantastycznym wyobrażeniem Prus. Wśród prac malarskich z dwóch ostatnich stuleci wyróżniają się prace Wilhelma Stroyowskiego, Gustava Breuninga oraz Paula Emila Gabela — cenionych malarzy utrwalających widoki pomorskie. Ciekawostką wystawy może okazać się praca urodzonego w 1826 roku w Toruniu, a zupełnie tutaj nieznanego, Karla Wilhelma Leopolda Bennewitza von Löfena (Starszego). Ten pruski malarz krajobrazów i podporucznik był synem stacjonującego w Toruniu porucznika Armii Królestwa Prus i początkowo zamierzał również poświecić się karierze wojskowej. Studiował malarstwo w Berlinie i Monachium, odbył wiele podróży studyjnych do Tyrolu, musli magazine
>>wydarzenia
cafe
C.A. MANN / LITOGRAFIA / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
DRAŻE 28-30.09
SMACZNE SPOJRZENIE NA MIASTO Bawarii i Szkocji. W drugiej połowie XIX wieku był bardzo cenionym malarzem krajobrazów górskich i okolic Berlina. Poza Münster jego prace znajdują się w kolekcji Nationalgalerie w stolicy Niemiec. Zmarł w 1895 roku w Eutin w Szlezwiku-Holsztynie. Wystawie towarzyszyć będzie dwujęzyczny niemiecko-polski katalog. ARKADIUSZ STERN Nieznane skarby. Grafika i malarstwo ze zbiorów Westpreussisches Landesmuseum w Münster wernisaż: 28 września 2012 Muzeum Uniwersyteckie w Toruniu
Fundacja Smacznego w ramach projektu Obserwatorium Miejskie zagości także w Cafe Draże. Projekt podejmuje tematykę przestrzeni miejskiej jako miejsca wystawionego na widok. A specyficzne wizualne działania odnajdziemy przede wszystkim wśród kreatywnych witryn sklepowych. Na spacer z przewodnikami po (nie)codziennych widokach wyjdziemy prosto z Draży. Co zobaczymy? Czy tylko marketingowo poprawne okna, które dopieszczają głównie oczy klienta masowego? Jaki jest Toruń widziany oczami witryn sklepowych? Na pewno przyda się i w tym temacie trochę teorii, którą zafunduje nam Cezary Lisowski w swoim wykładzie pt. Regulacje prezentacji. Przyda się też trochę muzyki i wymiana doświadczeń z obserwacji miejskich witryn, a do tego trochę tańców z bydgoską formacją Arysto Music. Zapraszamy!
<<
MARTA MAGRYŚ
Obserwatorium Miejskie 28 września–30 września Cafe Draże
>>11
{
>>relacja
T-Mobile Nowe
Holy motors
Liczba ponad 100 tysięcy widzów, których przyciągnęła 12. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty w ostatnią dekadę lipca, czyli sam środek lata, to dowód na istnienie magii kina. I to nie takiego, co uwodzi i szybko porzuca, ale niepokoi, zadręcza pytaniami, burzy zastany obraz rzeczywistości, zachęca do dialogu, inspiruje do dalszych poszukiwań. Wrocławskie multikino Helios, od 1 września funkcjonujące jako wielosalowy arthouse, przeistacza się w tym czasie w wehikuł mający moc przenoszenia w różne przestrzenie, epoki, porządki świata i stany świadomości, pozwalający raz po raz przekraczać granice własnej wyobraźni i — jak sama nazwa festiwalu obiecuje — poszerzać horyzonty. To już nie tylko święto filmu, to swego rodzaju instytucja, która
>>12
Bestie z południowych krain
wychowuje i edukuje, uczy języka i historii filmu, ale też miłości do kina, poznawania przez nie oraz rozumienia świata i siebie. Nie zapomina się tu też o podstawowych potrzebach każdego zdrowego kinomana — dobrej zabawie i przygodzie. Tegoroczna edycja — jak każda poprzednia, a wierzę, że i następne — spełniła proste, aczkolwiek istotne oczekiwanie: stworzyć każdemu jego własny 10-dniowy program spotkań tête-à-tête z X muzą. Plan możliwy do wykonania przy pewnej dozie dyscypliny, samozaparcia, umiejętnym gospodarowaniu energią i czasem oraz wsparciu wprowadzonego 3 lata temu systemu rezerwacji miejsc na seanse, który każdego ranka o 8:30 jednoczy festiwalową społeczność. Dodatkowo niezbędne były szczęście i refleks przy bukowaniu gorących tytułów, musli magazine
>>relacja
e Horyzonty
Człowiek pogryzł psa
jak np. świeżynek przywiezionych prosto z Cannes: Bestie z południowych krain Benha Zeitlina — zwycięzcy festiwalu w Sundance i zdobywcy w Cannes m.in. Złotej Kamery za najlepszy debiut, Holy Motors Leosa Caraksa, który osobiście gościł na festiwalu, ale też przy większości tytułów z retrospektywy Seidla i Makavejeva. Czegoś w rodzaju cudu czy dostąpienia łaski doświadczyli ci, którym udało się dostać na Miłość Michaela Hanekego — dla wielu było to jednak przede wszystkim objawienie, że na sekundę składają się również jej ułamki. Najważniejsze, że Gutek Film wprowadza ten tytuł do polskich kin już na początku listopada, bo to obraz wart starań, by go zobaczyć, odważny i zapadający w pamięć, co zasadniczo dotyczy chyba każdego filmu Hanekego — za
sprawą jego wrażliwości, umiejętności dobierania aktorów i prowadzenia narracji, o czym parę lat temu mogła przekonać się publiczność toruńskiego TOFIFEST, oglądając retrospektywę wszystkich jego ważnych dzieł. Miłości się nie zapomina. Kameralnie opowiedziana historia starszej pary małżonków wystawionych na ostatnią próbę miłości, niebywale sugestywnie zagranych przez 81-letniego Jeana-Louisa Trintignanta i 85-letnią Emmanuelle Rivy, dotyka samej istoty ludzkich więzi. Niepodlegająca woli cielesność, proces przemijania oraz godzenie się ze swoimi ograniczeniami i bezradnością to nasz „człowieczy los”, opowiedzieć o nim bez sentymentów, poruszyć do głębi i nie przytłoczyć fatalizmem — arcytrudne zadanie. Bezcenne ekranowe doświadczenie.
Przykład Miłości to silny argument przeciw radykalnemu stanowisku chilijskiego reżysera Carlosa Reygadasa, bohatera tegorocznej retrospektywy, autora Cichego światła — dla wielu odkrycia 7. edycji ENH, który w swoich wystąpieniach i filmach konsekwentnie odrzuca ideę kina opierającego się na fabule i grze aktorskiej, nie uważając jej za prawdziwe kino. Reżyser współpracuje wyłącznie z aktorami nieprofesjonalnymi, nie uznaje prób przed zdjęciami i powtórek ujęć, wierząc, że tylko tak uzyska nadrzędny w jego twórczości autentyzm emocjonalny. Jego czwarty film Post tenebras lux to typowy przykład tzw. kina nowohoryzontowego, który jak i poprzednie jego dzieła dzieli publiczność i uzmysławia różnice w odbiorze kinowej rzeczywistości. Obraz ten również dołączy >>13
>>relacja
Donoma
Kenny
Crazy Horse
do pakietu dystrybuowanego przez GF, podobnie jak i festiwalowi wygrani tej edycji: Od czwartku do niedzieli w reżyserii Domingi Sotomayor Castillo — zdobywca Grand Prix w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty, Sąsiedzkie dźwięki Klebera Mendonça Filho — uhonorowane Nagrodą FIPRESCI, Donoma Djinna Carrénarda, której nagrodę przyznała publiczność, i Zespół punka autorstwa Jukki Kärkkäinena i Jani-Petteri Passi — rewelacyjny fiński dokument, zapis koncertów punkowej kapeli, codziennego życia zespołu i jego czwórki członków — wszystkich dotkniętych zespołem Downa. Film pokazywany był w ramach Międzynarodowego Konkursu Filmy o Sztuce i podbił serca nie tylko publiczności. Jury w uzasadnieniu podało: „...skromnemu filmowi, który pokazuje nam wartość sztuki, wzbogacającej i nadającej wagę kondycji ludzkiej. Jest to film zrobiony z godnością, sercem i duszą — i pozbawiony protekcjonalności. Wyrażamy solidarność z zespołem Pertti Kurikka Name Day i głośno krzyczymy... Pieprzyć Parlament!”. >>14
Dokumenty są sporą częścią programu festiwalu. I bardzo dobrze, bo obejrzenie dobrego dokumentu na dużym ekranie to rzadkość, a bywa, że niezapomniane przeżycie, jak na przykład pokaz Crazy Horse, czyli prace nad wizją i wyrafinowanymi układami choreograficznymi w słynnym paryskim klubie ze striptizem okiem legendy kina dokumentalnego Fredericka Wisemana. Autorskie dokumenty to także część sekcji panoramy, ale również retrospektyw. Krótko- i długometrażowe dokumenty Seidla, znanego wrocławskiej publiczności z poprzednich edycji jako twórcy Upałów i Import, Export, czyli filmów fabularnych, uwiodły wielu specyficzną i już na pierwszy rzut oka rozpoznawalną formą. Choć w przypadku Seidla rozróżnianie między dokumentem a fabułą nie sprawdza się do końca. Nie uznaje on podziału na profesjonalistów i nieprofesjonalistów, nie pisze dialogów, a sceny są improwizowane. Jego ostatnia fabuła Raj: Miłość (od września w polskich kinach), również kandydat do Złotej Palmy, opowiada o seksturystyce
uprawianej przez Europejki, które kupują surogat miłość i zaspokajają seksualne fantazje w ramionach młodych Afrykańczyków. Seidl jest bezwzględnym obserwatorem. Obnaża prawdę, pokazuje człowieka bez kulturowej otoczki, ujawnia jego sztuczność, śmieszność, bezradność i słabość. Widz wybucha śmiechem, który zastyga w połowie, gdy uświadamia sobie ze zgrozą, że przygląda się nagim faktom: ludzkiej samotności i nieszczęściu. Zarówno fabuły, jak i dokumenty poruszają problemy współczesnych społeczeństw, w których samotność jednostek jest faktem dotykającym w mniejszym lub większym stopniu nas wszystkich — pogłębiana przez niesprawiedliwość społeczną, ksenofobiczne lęki i wzajemny wyzysk. Społeczeństwa trawi brak miłości bliźniego — zdaje się brzmieć diagnoza Austriaka. Jeszcze inny rodzaj dokumentu znalazł się w sekcji mockumentary — to ciekawy twór, który przy pomocy kłamstw i przekłamań, fałszywych i sfałszowanych materiałów opowiada prawdę o świecie i ludziach. Poza klasyką gatunku, jak nagrodzona musli magazine
}
>>relacja
Raj: miłość
Sąsiedzkie dźwięki
Oscarem za najlepszy dokument Zabawa w wojnę czy brutalny i kontrowersyjny Człowiek pogryzł psa, można było obejrzeć wiele nowości. Osobistym odkryciem jest dla mnie jednak obraz C. Jacobsona Kenny, którym błyskotliwie i w tempie filmu akcji rysuje prywatne i zawodowe życie tytułowego bohatera — „Dalajlamy od usuwania nieczystości”, czyli rezolutnego i porządnego gościa, który z pasją i poczuciem misji zajmuje się wynajmem i obsługą toi toiów. Nie ukrywam, że od tego seansu moje widzenie świata uległo istotnym zmianom — zupełnie inaczej postrzegam toi toie. No cóż, nigdy nie wiadomo, co pojawi się na nowym horyzoncie, i to jest jedyne ryzyko przyjechania do Wrocławia na festiwal! Następne Horyzonty: 18—28 lipca 2013.
Miłość
EWA SOBCZAK FOT. T-MOBILE NOWE HORYZONTY
T-Mobile Nowe Horyzonty 12. Międzynarodowy Festiwal Filmowy 19–29 lipca Wrocław >>15
Od czwartku do niedzieli
>>na kanapie
Kino. Między etyką a estetyką >>
Magda Wichrowska
Masakra w Denver na nowo podniosła alarm, a my wróciliśmy do pytań o bezpieczeństwo widza. Teoretyczne dywagacje o wpływie medium filmowego na psychikę odbiorcy w tej historii stały się boleśnie realne i dosłowne. Tymczasem odpowiedź na pytanie o bezpieczeństwo widza nie jest tak łatwa i jednoznaczna, jak mogłoby się wydawać. Piękni, silni, odważni i niezależni. Cóż to takiego? Bez wątpienia cechy, o których marzy współczesny człowiek, często kryjący swoje niedoskonałości pod wyidealizowaną postacią awatara. Bo jak wyjaśnić, że uwielbiamy młodych i zakochanych buntowników Bonnie i Clyde’a, wpadamy w medialną pułapkę fascynacji światem Mickeya i Mallory w Urodzonych mordercach, z zachwytem spoglądamy na Imperium, znakomicie skrojone garnitury i pewność siebie Johna Miltona w Adwokacie diabła. Czyżby fascynowało nas zło? Sztuka filmowa to medium karmiące się dynamizmem i widowiskowością. Widz potrzebuje atrakcji — kino ma mu ją dostarczyć. Zło zamknięte w kadrze musi odurzać i fascynować. Jednym słowem, musi być diabelnie medialne. Człowiek, znużony i przytłoczony monotonnym i szarym złem rzeczywistym, w sztuce, także w sztuce filmowej, szuka odtrutki. Wizualizacja zła fikcyjnego związana jest też nierozerwalnie z próbami zobrazowania doświadczenia egzystencjalnego jednostki. Jest kolejną próbą oszukania i zakamuflowania prawdziwej natury zła. Niezaspokojeni w sferze etycznej odnajdujemy ukojenie na poziomie jarmarcznej estetyki. Piękno i siła, spełnienie przez fikcję ideału sugerowanego przez media, zaspokaja na chwilę aspiracje śmiertelnika do bycia herosem. Doświadczenie zła w postaci cierpienia fizycznego oraz psychicznego, lęku, przykrości, krzywdy jest zintegrowane z ludzkim losem. Zło, którego doświadczamy na własnej skórze, ma charakter nieprzewidywalny, napawa grozą, a gdy przychodzi, nie możemy odpowiadać na nie obojętnością, bo dotyka nas bezpośrednio, burzy harmonię i porządek, które sami na własny użytek stworzyliśmy. A zatem człowiek musi je jakoś wytłumaczyć i usprawiedliwić, zwłaszcza gdy nad głową krąży mu nieustannie pytanie filozofa: unde malum? Nikogo zatem nie dziwi fakt, że zło oswoiło też kino. Wykorzystując do tego niezły background. Przecież nasza kultura
„ >>16
obfituje w sceny rodem ze spektaklu okrucieństwa. Wojny, mordy, porwania, płonące żywe stosy to nasze dziedzictwo kulturowe. Fascynacja obrazami przemocy wydaje się wrośnięta w nas, zdaje się zjawiskiem odwiecznym, nierozerwalnie związanym z naszą kulturą i sztuką. Dlaczego tak się dzieje? Czy nie dlatego, że przemoc jest częścią kultury, a nie natury? Jest zatem w pewnym sensie szczególnie nam bliska. Niegdyś tłumy przybywały oglądać potyczki gladiatorów, skupiały się na rynku, by napawać się widokiem płomieni trawiących ciała niewiernych i czarownic. Ludzkość od zawsze kierowała swe oczy na akty urzeczywistniania się zła. Dzisiaj stoi w kolejce po bilet do kina z nadzieją, że kolejny film przełamie granice, przekroczy obowiązujące tabu. Zadaniem kina jest odkrywanie nowych lądów, które niosą za sobą nowe doświadczenia dla spragnionego kinomana, ale czy wartość ta nie uległa wyczerpaniu? Czy przekraczanie kolejnych granic, dostarczanie sobie końskich dawek ekranowej przemocy przynosi nowe? Czy może znieczula? To jednak nie koniec pytań i problemów. Kinowa przemoc trafia do nas często w formie upiększonej, estetyzowanej, a przez to lekkostrawnej. Efekt? Dokonujemy tu niemal absolutnego przejścia z pułapu etyki do sfery estetyki. Kino bowiem za cel stawia sobie przedstawienie zła w formie jak najbardziej pociągającej. A zatem na ekranach kin oglądamy parady herosów i superbohaterów. Są piękni, silni, bogaci, wpływowi. Jednym słowem, chcemy być tacy jak oni. Realizującej się przemocy towarzyszy jednocześnie realizujący się ideał. Unikalność doznań i doświadczeń bohaterów filmowych fascynuje szarego człowieka. Identyfikuje się z nimi, by chociaż na chwilę zapomnieć o własnej niedoskonałości i niemożności. Dążąc do ideału — przez identyfikację — widz zbliża się do sytuacji i światów, które są mu niedostępne i obce, biernie poddaje się fenomenowi i urokowi zła. Rama filmowej konwencji, która upiększa zło, ale i śmierć, powoduje, że przeestetyzowana, odarta z naturalizmu i fizjologii przemoc podnieca i fascynuje.
musli magazine
”
Śmiech na sali >>
>>gorzkie żale
Ania Rokita
Życie to nieustanne wyzwania, wymagania lub zwyczajnie pasmo porażek. Nic więc dziwnego, że od czasu do czasu każdy odczuwa potrzebę, by choć na moment przepędzić zmory przygnębiającej doczesności. Istnieją różne sposoby na odstresowanie. Pijacy się upijają, narkomani zażywają, a hazardziści idą do kasyna. Jako że wszelkie przejawy moralnej zgnilizny zasługują na potępienie, warto zastanowić się nad uskutecznieniem relaksu w zdrowy, konstruktywny i nieszkodliwy sposób. Może być nim śmiech, który w końcu podobno leczy wiele przypadłości. Tylko z czego tu się śmiać? Z przerażeniem dochodzę do wniosku, że współcześnie śmiech może mieć negatywne skutki. To, z czego każą nam się śmiać, ogłupia, wręcz ryje banię. Coraz mniej nam wprawdzie do śmiechu na co dzień i trudniej wyłapać wywołujące uśmiech zdarzenia w naszym otoczeniu, ale możemy przecież zażyć porcję dowcipu w pigułce. Nie da się jednak ukryć, że forma skondensowana tak się ma do poczucia humoru jak viagra do popędu płciowego. Bo czy zawsze jest sens podnosić coś, co wstać już nie może, co się nie broni samo? Dowcip w pigułce, oprócz polityków, dziennikarzy pewnej gazety i olimpijczyków znad Wisły, proponują nam kabarety. Coraz częściej jednak serwowana przez nie pigułka ma wyjątkowo gorzki smak. Dlaczego śmieszne równa się głupie? Widać twórcy kabaretowi nie zamierzają się wysilać, bo i po co? Publiczność wręcz tarza się ze śmiechu, kiedy „artysta” założy turecki sweter, rozczochra włosy, albo jeszcze lepiej — udaje kobietę, będąc mężczyzną. Boki zrywać! A jeśli w dodatku sepleni, robi głupie miny, krzyczy, a nawet sobie przeklnie dosadnie, widownia jest w ekstazie. Atak śmiechu wywoła nie inteligentny przytyk, aluzja, zgrabna parodia, a goła dupa. A przecież gołą i wesołą każdy może zobaczyć w domu, np. w lustrze, więc czym się ekscytować? Że zadek jest cudzy? Że wystawiony został na publiczny widok? Kiedyś za szczyt dowcipu niskich lotów uważałam popisy Alfreda Hawthorna Hilla, znanego jako Benny Hill. Było przaśnie i prosto z mostu, ale jednak śmiesznie. Benny udowodnił, że goły tyłek można podać w taki sposób, by był czymś więcej niż półdupkami i przerwą międzypośladkową. Dziś cztery litery pokazuje się dla samego pokazania. Zresztą co tam cztery litery, czasem dupa potrafi zawładnąć sceną,
choć nikt się nie rozbiera! Wystarczy, że jeden jegomość jest chudy, wygięty i jakby przestraszony, drugi tęższy i utleniony, a trzeci po prostu tęgi i wszyscy sikają po nogach. I ciągle te same wyuczone scenki, do zrzygania. Oglądając taki skecz, można przewidzieć, co będzie dalej, nawet nie znając programu, widząc występ po raz pierwszy. Po prostu wszystko jest oczywiste jak kolejność liter w alfabecie. Takie „śmieszne” opowiastki to mogę sobie sama w domu wymyślić, ale od kogoś, kto zajmuje się rozśmieszaniem ludzi profesjonalnie, wymagam choćby minimum zaskoczenia. Żyją kabareciarze, którzy to potrafią. Z niektórych dowcipów można śmiać się latami, zastanawiając się za każdym razem, jak taka wspaniała myśl wpadła innemu homo sapiens do głowy. Czasem tak sobie myślę, że może nie znam się na żartach, nie rozumiem intencji autora, nie wychwytuję ukrytych znaczeń. Na przykład z tym kotem, co paczy. Niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego cała Polska, a może nie tylko, od kilku miesięcy śmieje się z tego, że jest łeb kota i różne warianty „pacze”? I już? Przeczytałam pół Internetu, żeby się dowiedzieć, o co chodzi, i dalej nic nie wiem. Po prostu łeb kota. O co tyle zamieszania? Rozwiązaniem dla osób, które czają mniej niż inni, może być serial komediowy ze śmiechem z puszki. Przynajmniej wiadomo, kiedy się zaśmiać, bo gag drewnianego aktora często nie jest wystarczającą wskazówką. Będąc osobą wszędzie dostrzegającą spisek, marne poczucie humoru również łączę z NWO (New World Order). Może ta cała żenada to po prostu zakulisowe sterowanie nami? Mamy oto dowcip nawet już nie niskich lotów, a pełzający, którego zrozumienie nie wymaga myślenia. Kabaretony stawiam więc na równi z chipami, monitoringiem i depopulacją. Jakoś mi nie do śmiechu.
>>17
>>filozofia w doniczce
Na rzeczy >>
Iwona Stachowska
Przez osiem lat zdążyłam się przyzwyczaić, że po powrocie do domu raczej nie uda mi się spokojnie wypakować zakupów, zdjąć butów i leniwie wyciągnąć się na kanapie, bo w pierwszej kolejności czeka mnie radosny taniec w wykonaniu wiernej psiej towarzyszki i jej ogona, a zaraz potem kilkuminutowy rytuał głaskania, poklepywania i drapania za uchem. Jednak ten sprzed kilku dni różnił się od poprzednich. Owszem, były pląsy z kapciem w pysku oraz powitalne pieszczoty, ale było coś jeszcze. W psim głosie dało się wyczuć nutę pretensji i skargi wyśpiewaną w tonacji, jakiej nie powstydziłby się Farinelli. Cóż takiego wydarzyło się pod moją nieobecność, że doprowadziło psi skowyt do granic ludzkiej wytrzymałości? Powód lamentu był jak najbardziej uzasadniony, a wywołała go bliżej nieokreślona siła zewnętrzna odpowiedzialna za naruszenie, stabilnej jak dotąd, konstrukcji psiej budy. Dokładnie rzecz ujmując, chodzi o szafę (bo to ją mój zwierz upodobał sobie jako bezpieczną poczekalnię), a w szczególności o jej zawartość, która z trzaskiem pękającej szyny zwaliła się psu na głowę. Gdy tak skrupulatnie odkładałam na bok kolejne wieszaki obciążone damskimi fatałaszkami, dotarło do mnie, że obie (pies i ja) padłyśmy ofiarą konsumpcyjnego prawa ciążenia. Tropicielka wyprzedaży, amazonka second handów, łowczyni okazji. I kto?! Że niby ja?! Ta, która przez długie lata ceniła sobie wygodę i lekkość bytu?! Ta, która nie mogła nadziwić się kolekcjonerskim ciągotom ciotek i sąsiadek?! Ta, bezczelnie kpiąca z ludzi będących we władzy rzeczy?! A jednak. Okazało się, że oprócz res cogitans i res extensa moją prywatną przestrzeń zalewa całe mnóstwo innych res, których historii oraz pierwotnego przeznaczenia już nawet nie pamiętam. Przed oczami przemknął mi obowiązkowy zestaw lektur — Być i mieć Marcela, liczne diagnozy Baumana i oczywiście Rzeczy Pereca. Czyżby, dziwnym trafem, po raz kolejny praktyka zadała kłam teorii? Postanowiłam więc podźwignąć teoretyczne zaplecze i spróbowałam zaprzyjaźnić się z biegunem przeciwnym kolekcjonerstwu, czyli z minimalizmem, który w pewnych obszarach życia zawsze był mi bliski. Co jak co, ale pakowanie walizek w standardzie mini mam opracowane do perfekcji i nie zdarza mi się ciągnąć za sobą uciążliwego nadbagażu. Muszę też przyznać, że z czysto pragmatycznych
„ >>18
względów nigdy nie lubiłam zagraconej przestrzeni. Nie znoszę biegania ze ściereczką i wycierania kurzu, więc jak mogę unikam powiększania terenu, który musiałabym potem przywracać do stanu pierwotnego. Ale fakt, że nie gustuję w wystawkach bibelotów, nie jest gwarantem tego, że w szufladach, szafach i kredensach nie ścielą się gęsto niepotrzebne przedmioty. Zadałam więc sobie fundamentalne pytanie entuzjastów minimalizmu — co zabrałabym ze sobą, gdybym miała się przeprowadzić?, i ustawiłam przed sobą trzy pudła spod znaku przydatności, niepewności i zbytku. Z selekcją garderoby poszło dość łatwo. Gorzej, gdy stanęłam przed biblioteczką i półką z płytami. O nie! Basta! Książek i płyt niech łapska minimalizmu nie ważą się tknąć! W końcu literatura i muzyka to nie to samo co ciuchy. Siła ich oddziaływania trwa dłużej niż jeden sezon. Poza tym doskonale pamiętam, jak w podstawówce, przechodząc fazę przeobrażenia z popowej dziewczynki w rock’n’rollową dziewoję, sprzedałam wszystkie kasety Madonny, a potem w liceum, przy okazji kolejnej metamorfozy, pozbyłam się całej dyskografii The Doors. Do dziś nie mogę tego odżałować. Dlatego nie ma mowy, drugi raz tego samego błędu nie popełnię. Nie zminimalizuję zestawu winyli Cocteau Twins, This Mortal Coil czy Nico. Nie oddam. Nie sprzedam. Nie wyrzucę. Choć gramofonu nie posiadam. Ale zaraz, zaraz. Skoro pozbyłam się już tylu zbędnych rzeczy, to przecież mogę zainwestować w gramofon, na którym wreszcie odsłucham ocalone, trzeszczące historią czarne płyty. I jeszcze kupię spodnie, na które choruję od miesiąca. W końcu teraz mam dość miejsca w szafie! Przyznajcie sami. Czyż minimalizm nie jest fantastyczny?
musli magazine
”
Bądźmy poważni >>
>>a muzom
Marek Rozpłoch
Niektórzy zaś mówią, że umarł od ataku śmiechu. Gdy bowiem zjadł figi, kazał służącej, aby dała osłu popić niemieszanego wina, i tak go to rozśmieszyło, że ze śmiechu umarł. Jak się zdaje, był dumny i gardził innymi. (Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów: Chryzyp)
Nudziarstwo, nudziarstwo i jeszcze raz nudziarstwo… Ale też coś złowrogiego — albowiem powaga niesie z sobą jakiś ujemny ładunek władczości, panowania wszechogarniającej celebracji tego, co powagi od nas wymaga. Nuda — bo powaga usypia nienawykłych, a nawykli są jej uosobieniem. Ciężkość, bo zaprzeczenie lekkości. Wszystko jednakże w taki sposób oceniane nastawione byłoby tylko na efekt, na działanie chwili — może więc nudziarstwo, ciężkość i powaga mają swoje miejsce w zaprzęgu i może należy się nad nimi nie znęcać, nie poniewierać, a spojrzeć z czułością. Mimo wspomnianego złowrogiego. Kto wie, może widziane w taki sposób złowrogie być przestaje… Złowrogo jednak brzmią inwektywy używane przez powagę przeciwko nieprzyjacielowi: wesołkowatość, błazenada, pajac, głuptas. Choć są też pewne rodzaje niepowagi, których nie da się bronić, a nawet prezentują się złowrogo. Kpina mająca ranić, sarkazm w podobnym użyty celu, brak powagi tam, gdzie wymagane są porządek i precyzja — na sali operacyjnej, sądowej. Ale w strefach, gdzie chciałoby się więcej nieskrępowania, swobody, powaga usiłuje narzucić swe pęta i dowiadujemy się, że pewna muzyka jest poważna, a pewna nie, pewne zachowanie poważne, a pewne nie i tak dalej. To magiczne określenie w połączniu z konwencją i obyczajem tworzy mieszankę wybuchową i aż się prosi, by każdy trochę bardziej twórczy umysł przekłuł sidła. To, co twórcze, wymaga bowiem szczypty niepowagi, nieokiełznania, zaskoczenia. Powaga — może mylnie — kojarzy mi się z tym, co statyczne, nieporuszone. I tu mała dygresja autotematyczna — zbyt często próbuję tworzyć w tych „tekstach” kompilację własnych intuicji i bardziej obiektywnego przekazu, co daje efekt uogólniająco-dy-
daktyczny. A nie na tym mi zależy. Zależy mi właśnie na uchwyceniu czegoś nie w pełni poważnego, a zwracającego jakoś mą uwagę i wywołującego me skrajnie subiektywne i nieuogólnione emocje. Wspomniany efekt jest więc mą porażką — wymagającą poprawy albo zaniechania czynności felietonistycznej. Próbując więc poprawić się, wspomnę o swym zasmuceniu sztucznością, nieautentycznością, którym nadaje się miano powagi. Jakże często i w jak łatwy sposób akceptowanymi. Nie będę podawał przykładów — kto rozumie, o co chodzi, ten rozumie. Może więc jest tak, że powaga — albo jakiś szlachetny jej rodzaj — jest godną czczenia cnotą, zaś „powaga” narzucana nam w sposób arbitralny, choć nieuprawniony, nie jest godna czci… Czy jednak nie jest bardziej godne czci to, co leży na przeciwległym biegunie — radość, humor, elan vital… A może właśnie prawdziwa cnota krytyki się nie boi i prawdziwa powaga wręcz domaga się towarzyszących jej nieodłącznie: wesołości, ciekawości, pomysłowości, barwności… Ale niełatwo przełamać pewne językowe sidła, które każą łączyć powagę z dorosłością i mądrością, przeciwstawiając je niepoważnemu z założenia dzieciństwu i głupkowatości. Jakby w dzieciństwie nie było niczego poważnego, a powaga — czy bardziej jeszcze „powaga” — nie mogła raz po raz ocierać się o głupotę.
>>19
>>porozmawiaj z nią...
Mam potrzebę śpiewania i grania po swojemu z Justyną Chowaniak – autorką projektu Domowe Melodie – o muzykowaniu bez blasku fleszy rozmawia Magda Wichrowska Fot. grajper
>>21
>>porozmawiaj z nią...
>>Jesteś domatorką?
Zdarzają mi się dni, że zamykam się w domu, wyłączam telefon, skrobię teksty, chodzę na golasa, tańczę, czytam, oglądam filmy, śpiewam albo po prostu gapię się w sufit. Taki mały domowy reset.
>>A jak zrodził się pomysł projektu Domowe Melodie?
Powolutku i cichutku, ale konsekwentnie sobie dreptał, aż w końcu szuflada z bazgrołami pękła, wszystko się wylało, kupiłam pianino i nie było już odwrotu.
>>Na Facebooku Domowe Melodie pojawiły się 1 kwietnia. To miał być żart? Nie. Lubię kwiecień.
>>Czy chcesz, czy nie — jesteś rewolucjonistką. Idziesz
pod prąd fali celebryckiej, zostając w skarpetach i z kubkiem kawy w domu. Jest taki projekt Zwykłe Życie — realizowany przez moje koleżanki — który zamiast „znanych i lubianych” pokazuje zwykłego, a właściwie niezwykłego człowieka. Twoje zwykłe niezwykłe muzykowanie bardzo przypomina mi ich ideę. Sądzisz, że ruszyła machina ludzi znudzonych życiem „gwiazd”? Na pewno coraz więcej osób nie daje sobie wcisnąć kitu wlepianego nam przez media. Na własną rękę chcą odkrywać i smakować to, co im się podoba. Ja też mam potrzebę śpiewania i grania po swojemu.
>>Z drugiej strony ktoś mógłby powiedzieć, że złamałaś in-
tymność, pokazując swój azyl wszystkim. To zaproszenie jest jednak czymś bardzo odmiennym niż wizyty telewizji śniadaniowych w domach gwiazd. Siedzę po drugiej stronie monitora, mam podobny bałagan i czuję, że wpadłam z wizytą do przyjaciela. Bez telefonu, umawiania się, przypadkiem… To też wartość dzisiaj zapomniana. Mam raczej skłonności introwertyczne, ale w muzyce przekornie wystawiam się do świata. Czuję głęboko pod skórą, że to, co robię, może ma jakiś sens i że warto, przede wszystkim żeby lepiej poznać samą siebie. Azyl to moje uczucia, wyobraźnia i trochę powietrza w płucach. Więcej do szczęścia mi nie trzeba.
>>Scena jest Ci doskonale znana, choćby z występów
w Buffo. Da się jakoś porównać te dwa doświadczenia muzyczne?
>>22
musli magazine
>>porozmawiaj z niÄ&#x2026;...
>>23
>>porozmawiaj z nią...
Nie da się. Kurtyna, tapeta, kostium kontra włosy w kitkę, dres i sąsiadka. W Buffo wiele się nauczyłam, ale przede wszystkim tego, jak bardzo brakuje mi swobody w muzyce. Kocham teatr, lubię śpiewać ciężkie dramatyczne piosenki, ale dopiero komponowanie swoich rzeczy dało mi solidny wentyl do ujścia emocji.
>>Ten rodzaj intymności, jaki stworzyłaś na płycie, nie
miałby chyba szans w sterylnych warunkach studyjnych? Uwielbiam dźwięki, które dzieją się gdzieś pomiędzy muzyką a skrzypieniem podłogi, słychać samochód za oknem... Tak rodzi się atmosfera. Poza tym nagrywając w mieszkaniu, mogłam w środku nocy spokojnie podłączyć mikrofon, usiąść do pianina i po prostu nagrać kolejną piosenkę.
>>Skoro jesteśmy przy płycie. Jej produkcja też chyba da-
leka jest od masówki. Słyszałam, że kubki z kawą poszły w ruch… To jest niezła frajda, naprawdę. Każda płyta ma swoją unikatową plamę z kawy, jest osobno stemplowana, numerowana, dziurkowana, przewijana sznureczkiem. Ostatnio mam w domu małą manufakturę.
>>Ale to nie koniec atrakcji. Do płyty dołączony jest śpiewnik. To właściwie zapomniany gadżet, który cudownie budował kiedyś atmosferę domowych spotkań. W Twoim rodzinnym domu się śpiewało? Gdy w dzieciństwie jeździliśmy z rodzicami i siostrą maluchem nad morze, to z przerwą na bułkę z jajkiem i pomidorem bite dwanaście godzin śpiewaliśmy.
>>Do swojego projektu zaprosiłaś Staszka i Kubę. Czują
się już u Ciebie jak w domu? Przed chwilą skończyliśmy próbę i Kuba poszedł do łazienki umyć zęby, a potem wyrzucił śmieci… No to nie wiem… Tak w ogóle to fajnych mam tych chłopaków (uśmiech).
>>Fajnych, bardzo fajnych! Ciekawi mnie jeszcze, jak
powstały piosenki. Mam wrażenie, że niektóre są bardzo osobiste. Słowa do nich też posypały się w domu? Piszę w domu, jakoś więcej mam wtedy odwagi, a przede wszystkim nic mnie nie rozprasza… bo mnie ciągle coś rozprasza. >>24
>>porozmawiaj z nią...
>>Trudno mi wybrać ulubioną piosenkę Domowych
Melodii. Zżyłam się chyba ze wszystkimi, ale najbardziej fascynuje mnie Zbyszek. No właśnie, kim jest Zbyszek? Pisząc piosenkę o Zbyszku, wzorowałam się na takim jednym Zbyszku, którego znam, choć dostałam kilka sygnałów, że Zbyszków o jego cechach w naszym pięknym kraju jest więcej.
>>A Ty masz swoją ulubioną domową melodię?
W momencie pisania każda była tą ulubioną (uśmiech).
>>Jaki jest odzew środowiska muzycznego na Twój projekt. Miałaś już jakieś sygnały? Parę miłych sygnałów odebrałam.
>>Ktoś chce zbić na Was majątek i trochę posprzątać
Ci w domu? A może ktoś po ludzku zachwycił się po prostu? Od momentu wydania płyty dostaję dużo maili z całej Polski, ostatnio też z Niemiec, Kanady i Wielkiej Brytanii. Ludzie zamawiają płyty i piszą tyle pięknych rzeczy przy okazji. Dziękują za to, że ta muzyka im pomaga, że płaczą, jak jej słuchają. Nawet faceci. Czasem ktoś na ulicy podchodzi i opowiada o swoich ulubionych utworach, gratuluje… miło i jednocześnie głupio mi zawsze bardzo.
>>Pytam też o to, bo kiedy widzę Cię, gdy grasz i śpiewasz,
to widzę radość i zachwyt. To nie jest jakiś przyklejony uśmiech, ale prawda o tym, co robisz. Rozmawiałam kiedyś na ten temat z Paulą i Karolem, którzy tak cudownie i szczerze bawią się na scenie, że ta atmosfera udziela się odbiorcom. To jednak w Polsce cały czas margines. Jak sądzisz, z czego to wynika? Z kompromisów i kalkulacji? Sam proces twórczy to ulotna chwila, której trzeba się oddać, i w miarę możliwości dzielić się później tym, co się złapało z innymi. Super jeśli zespół prywatnie się lubi i dobrze dogaduje, to czuć na koncertach. Poza tym zawsze byłam słaba z matmy i nie mam kalkulatora (śmiech).
>>Wiem, że koncerty Domowych Melodii odbywają się
w domu dla dosyć ograniczonej publiczności. Macie w planach coś większego? Może koncert w kawiarni z domową atmosferą? No pewnie, jesienią ruszamy grać po podwórkach, klubach i stodołach.
>>Fantastycznie! Rozumiem zatem, że w planach macie
zrzucenie kapci i wyjście z Domowymi Melodiami w świat. Nie nosimy kapci, wolimy na bosaka. Na wakacje pojechaliśmy pomuzykować nad jezioro (uśmiech). >>25
>>zjawisko
Firma portretowa
One
One Day
Tekst: Arkadiusz Stern
Face
>>zjawisko
FOT. PAULINA ŚLIWIŃSKA
>>zjawisko
K
Joanna, 26 września 2010 >>28
tóż z nas podczas zakończonych niedawno wakacyjnych wojaży nie przyglądał się twarzom? Obcym, innym, zadowolonym i pewnym siebie. Nie obliczom plażowiczów na Costa Brava czy rozpitym facjatom Ballermann na Majorce, ale twarzom ulicy: w metrze, w sklepie, wracającym z pracy, z kina. Tuż za Odrą uderzają nas swą nienaturalną radością. Nic to, że kryzys, że mogłoby być lepiej — twarze nadają prognozę pogody i tak powstaje reakcja twarzowo-łańcuchowa: uśmiechnij się, by dostać w twarz innym uśmiechem. Jak choćby tym z pociągu z Drezna od cieszącej się z nadrobionego opóźnienia konduktorki Deutsche Bahn. Twarz to po niemiecku „Gesicht”, brzmi groźniej niż angielska „face”, ale o niebo twardsze od obydwu w brzemieniu wydaje się polskie słowo „twarz”. A cóż powiedzieć o łagodnej „face”? Będzie dobrze, gdy z uśmiechem zerknie na nas jedna na dzień, a jeszcze lepiej, gdy będzie nasza, lokalna i zwykła — by już poprawić nastrój. Nawet na fotografii. Jak tej z cyklu One Day, One Face. Przed dwoma laty twarzową terapię z ekspozycją na — o ironio! — face(booku) wymyślił aparatem fotograficznym pochodzący z Gdyni Sławomir Jędrzejewski, od kilku lat torunianin z wyboru i miłości. Jak mówi — czuł wówczas jakiś marazm, fotograficzny zastój, które przerodziły się w chęć zrobienia czegoś niestandardowego. Zaczął robić zdjęcia osobom przypadkowo napotkanym na ulicach, nadał cyklowi odpowiednią formę i tak 26 września 2010 roku stworzył projekt One Day, One Face. Codziennie jedno czarno-białe zdjęcie, uliczny portret. Pierwsza była modelka Joanna o pięknie piegowatej twarzy, lekko skośnych oczach i wydatnych ustach, sportretowana jeszcze tego samego wieczora. Potem już codziennie pojawiały się kolejne twarze kobiet i mężczyzn złotej polskiej jesieni, radosnej w oczach i świetle, choć na zdjęciach czarno-białej. Aż do pierwszych chłodów, gdy na głowach fotografowanych zobaczyliśmy rosyjskie uszanki, wokół szyi grube szale, a za nimi bezlistne drzewa. Sławek w swym projekcie założył portretowanie wszystkich, którzy wyrażą na to zgodę: „Od początku planowałem jak największą różnorodność w doborze fotografowanych osób. Miała ona wynikać ze zróżnicowania płci, wieku, zawodu etc. Nie chciałem się ograniczać do samych kobiet. Znaczenie zaczęły mieć określone spojrzenia, wyraz twarzy zagadniętych osób — nawet jeśli odmawiały sportretowania”. Nasz uliczny fotograf nie zaskakuje jednak swoich modeli jak paparazzo, gdyż tzw. „szczere” podejście do obiektu go nie interesuje, nawet jeśli byłoby ciekawym dokumentem historycznym musli magazine
>>zjawisko
Kasia, styczeĹ&#x201E; 2012
Monika, 16 grudnia 2010
Roman, 6 marca 2011
Zuzia, 17 stycznia 2012
>>zjawisko
p. Danusia, 15 listopada 2010
>>30
musli magazine
>>zjawisko
z życia miasta. Zdecydowanie wykonuje portrety środowiskowe, by nie powiedzieć: bliskie humanistycznym. Fotografuje ludzi w drodze: w pociągach, ze szkoły, na deptaku, podczas wypoczynku (np. w Chorwacji) czy w ich miejscu pracy. Można zobaczyć na portretach pani Danusi z chlebem kujawskim (listopad 2010), pani Ewy sprzedającej kolczyki przy Szerokiej czy zdjęciu Jaśka — recepcjonisty Hotelu Bulwar (styczeń 2012). Patrząc na zdjęcia, od razu widać, jak młody artysta szybko potrafi wzbudzić zaufanie u fotografowanych osób, by w kilka sekund stworzyć niezwykle ciepłe obrazy, i to niezależnie od warunków atmosferycznych. Odbite w pogodnym wzroku modeli i subtelnym świetle na niewyraźnym tle. Sam autor zdjęć wprawdzie określa to tak: „Pory roku wpływają na projekt (a raczej na zdjęcia) o tyle, że często odbija się w nich sezonowy optymizm wynikający z błąkających się we włosach promieniach słońca latem czy zimowy pesymizm zmrożonego uśmiechu i ponurej aury”.
J
a jednak również w jego zimowych portretach widzę pogodę ducha i radość życia u fotografowanych. Jak na zdjęciach Marcina z fretką (listopad 2011), Kasi z różą i Michała z monocyklem (styczeń—luty 2012). Fotografowany nie może być spięty, z modelem trzeba porozmawiać. Sławek mówi, że zdecydowanie chętniej o sobie opowiadają starsi panowie, jak choćby pan Witold, emerytowany dziennikarz „Nowości” (kwiecień 2012), żeglujący po całym świecie pan Andrzej, były bramkarz „Pomorzanina” pan Mirosław, czy wreszcie pan Władysław — weteran inwazji na Normandię w służbie brytyjskiej marynarki wojennej (czerwiec 2012). „Panie w średnim wieku notorycznie odmawiają i portretu, i konwersacji, poddając pod wątpliwość swą urodę” — opowiada Sławomir Jędrzejewski. Jako jedna z niewielu na zdjęcie i opowieść zgodziła się pani Aleksandra (listopad 2011), ceniona przed laty modelka, nagradzana w Szwajcarii za swoje fotografie. Sławkowi trudno precyzyjnie określić częstotliwość odmów swych potencjalnych modeli na spontaniczną uliczną sesję. Najchętniej zgadzają się ludzie młodzi, podczas gdy starszych cechują podejrzliwość i niezrozumienie. Zdarza się — opowiada z uśmiechem — że jego bluza z kapturem i zbyt krótko przycięte włosy potrafią skutecznie odstraszyć. Szczególnie poza toruńską Starówką. Odmowy go nie zniechęcają, ale pamięta dobrze ich kumulację pewnego dnia o świcie, o tej „złotej godzinie dla każdego fotografa” na Bydgoskim Przedmieściu. „Ludzie pewnie spieszyli się do pracy” — tłumaczy.
Marcin, 15 listopada 2011 >>31
>>zjawisko
Henri Cartier-Bresson (1908—2004), jeden z najwybitniejszych francuskich fotoreporterów XX wieku mówił: „Myśl o zdjęciu zawsze przed jego zrobieniem i po. Nigdy w trakcie. Sekretem jest czas. Nie musisz działać szybko. Fotografowany model musi zapomnieć o tobie, a gdy już to się stanie, musisz działać bardzo szybko”. Podczas kilku minut takiej ekspresowej sesji mogłem dokładnie się przyjrzeć, jak ważne są dla Sławka te przykazania mistrza. Pracuje z luzem młodego artysty, ale i pełną koncentracją; uśmiech oraz spokojna rozmowa, potem na moment skupienie i klik, klik — już można ruszać w dalszą fotograficzną włóczęgę po mieście. „Byle tylko pamiętać o wizytówce z adresem mailowym i oddaniu modelowi jego przytrzymanej na chwilę torby” — zaznacza. A potem dalej szukać TEJ twarzy, gdyż jak każdy artysta fotograf podświadomie czeka na nią, na swoje wymarzone ujęcie, ale jak mówi, aż tak bardzo się nad tym nie zastanawia. Widzi, że jego zdjęcia się zmieniają, ewoluują i bardziej traktuje swój projekt jak pamiętnik, bowiem kolejne fotografie wyraźnie kojarzą mu się z tym, co danego dnia robił. Przez dwa lata „uzbierał” już kilka takich pamiętnych twarzy: szczególnie ceni piegowate i te, na które ich właściciele pracowali przez całe długie życie, ale nie są z nich specjalnie zadowoleni. Naznaczone zmarszczkami, jakże jednak charakterne — jak to określa. Czas uwieczniony na twarzach modeli, to także jego czas. Dla swego projektu potrzebuje go bardzo dużo, choćby na przygotowanie planowanej większej wystawy. Tak jak powiedział urodzony sto lat temu Robert Doisneau (zmarł w 1994 roku), jeden z głównych przedstawicieli nurtu francuskiej fotografii humanistycznej: „Paryż jest teatrem, w którym płacisz za miejsce straconym czasem. A ja ciągle czekam”.
p. Aleksandra, 23 listopada 2011
M
imo artystycznej słabości do twarzy charakternych Sławek na swych pogodnych zdjęciach uwiecznia głównie młodych, gdyż jak opowiada — ci najchętniej zgadzają się na uliczną sesję. Ale także dzieci (np. zapłakaną Zuzię, bardzo poważnego Stasia i wesołą Chiarę) oraz lokalnych i bardziej znanych (aktorkę Olę, marszałka Piotra, piosenkarza Mariusza czy posłankę Domicelę). Ponadto w projekcie firmy portretowej One Day, One Face obok twarzy pogodnych pojawiają się także melancholijne (Justyna — lipiec, Giorgi — marzec 2012), ale i ujęcia bardzo zabawne, jak choćby trochę zmęczonego dniem wczorajszym Macieja ze znakiem drogowym z kwietnia tego roku. Fotografowane głównie en face, także z profilu 3/4, jak i typowo dla fotografii artystycznej — np. zdjęcie leżącej Patry>>32
musli magazine
>>zjawisko
MichaĹ&#x201A;, 26 stycznia 2012
>>33
>>zjawisko
Jacek, 27 czerwca 2011
>>34
musli magazine
>>zjawisko
cji ze stycznia 2012, Ewy z papierosem upodobnionej do Loren czy Tomka stylizowanego na lata 80. (październik 2011). Nieco burzą rytm portretów ulicy, autor jednak wstawia je na stronę celowo, dla kontrastu. Dodatkowo zobaczymy portrety, które od razu poprawią humor (np. jesiennej Karoliny z parasolką na parkowym mostku), oraz twarze, od których trudno będzie oderwać wzrok. Jak choćby zdjęcia Moniki (z grudnia 2010) i piegowatego Jacka sprzed roku, które promowało niewielką wystawę Sławka w jednej z toruńskich restauracji.
G
dy wspomniany wcześniej Doisneau krytykował czyjeś zdjęcie, nie mówił, że jest niedobre, tylko uznawał je za intelektualne. Sławek Jędrzejewski w swoich portretach stawia na naturalność modeli, skupiając się na ich oczach i klimacie, który tworzą okoliczności. Wśród prawie siedmiuset zdjęć zamieszczonych dotychczas na profilu One Day, One Face jego ulubionymi są właśnie te zrobione przypadkowym przechodniom w nieustawianych okolicznościach. Także te z fajką. U Sławka widać pasję i przede wszystkim duży sentyment do swoich modeli, to jak o nich opowiada, w jaki sposób wyszukuje. Jak zastanawia się, dlaczego nie otrzymał zgody na zrobienie kilku ujęć. Zwyczajnie i prosto: w każdym jego portrecie są emocje, choć pozowane, to w oczach modeli prawdziwe i silne, w uśmiechach często zniewalające, a w kompozycji dokładne. W jego zdjęciach widzimy nie codziennych siebie, wulgarnych twarzy, żałosnych, agresywnych i bardzo smutnych — tylko talent Sławka, chmurę wyobrażeń przez wąski obiektyw Canona (z ulubioną ogniskową 85 mm), czas i poezję samotnego spacerowicza. To przepis na codzienną twarzową terapię firmy portretowej One Day, One Face. Aram, 4 sierpnia 2012
>>35
>>zjawisko
>>36
musli magazine
Zbigniew, 3 marca 2012
>>zjawisko
MiĹ&#x201A;osz, 4 maja 2012
Justyna, 26 lipca 2012
>>37
>>zjawisko
Maciej, 2 kwietnia 2012
Wiola, 18 grudnia 2011
>>38
musli magazine
>>zjawisko
p. Władysław, 27 czerwca 2012
Małgosia, 20 kwietnia 2012 >>39
>>porozmawiaj z nimi...
Róbmy re W tym miesiącu „Musli Magazine” inauguruje cykl poświęcony aktywności i sztuce kobiet. Z Aleksandrą Derrą i Ewą Bińczyk rozmawiamy o studiach genderowych, dyskryminacji kobiet i apetycie na rewolucję! >>40
musli magazine
>>porozmawiaj z nimi...
ewolucję! >>Studia genderowe powstawały w latach 60. i 70.
w USA. W wielu ośrodkach naukowych w Polsce funkcjonują jako studia podyplomowe. Skąd pomysł, aby pojawiły się w Toruniu? Czy dostrzegłyście niszę? Ewa Bińczyk: Motywacji było kilka. Po pierwsze ogromne zainteresowanie wykładem monograficznym z teorii feminizmu, który prowadziła Ola [Aleksandra Derra — przyp. red.], wiele sygnałów od studentów i studentek oraz ich zainteresowanie tym tematem. Także duży entuzjazm Dziekana, który od początku wierzył, że nasz pomysł się uda i będzie sukcesem. Podobnie Dyrekcja Instytutu Filozofii. Po drugie rozeznanie instytucjonalne. W północnej części Polski brakuje tego typu studiów. Zrobiłyśmy też mały rekonesans w swoim środowisku akademickim. Okazało się, że na wielu wydziałach i kierunkach są osoby, które zajmują się tą tematyką z różnych perspektyw. Mogliśmy tę siłę i doświadczenie wielu osób wykorzystać do narodzin nowego kierunku. Aleksandra Derra: Dodam tylko, że podobała mi się postawa Dziekana, który widzi uniwersytet jako instytucję zajmującą się tematami badawczymi funkcjonującymi w nauce. To — tak jak powiedziałaś — na świecie temat obecny w nauce już od lat 60., a w Polsce — zwłaszcza w filozofii — cały czas kiepsko funkcjonuje. Dlatego cieszy mnie, że mamy duże poparcie ze strony Wydziału Humanistycznego.
>>To chyba dobrze, że Uniwersytet przestaje być
skostniałą instytucją i otwiera się na tematy szeroko dyskutowane i frapujące ludzi w przestrzeni publicznej, takie jak choćby równość.
Ewa Bińczyk: Raczej poprzestałabym tutaj na roli Wydziału. Mam duże zastrzeżenia do działalności Uniwersytetu. Podam przykład. Dla mnie nie do przyjęcia jest impreza Miss UMK, która jest bezrefleksyjnie stworzona przez Samorząd Studencki i promowana przez Rektorat. Przekazuje ona treści problematyczne z punktu widzenia genderowego.
>>Mówisz o uprzedmiotowieniu?
Ewa Bińczyk: Tak. Kiedy zajmowałyśmy się tematem Miss UMK, rozmawiałam z przedstawicielami Samorządu Studenckiego i z dziewczynami, które brały udział w konkursie. Pytałam je, czy widzą, że są uprzedmiotawiane. Ich obraz ogranicza się bowiem w dużej mierze do prezentacji ciała. W Internecie krążą ich bardzo jednoznaczne wizytówki. Są mokre, wypięte, w pończoszkach… To nie jest wizerunek studentki, ale przede wszystkim młodego, pięknego ciała. Wyraźny jest brak świadomości uprzedmiotowienia tych dziewczyn. Dla Samorządu Studenckiego to jest tylko niewinna rozrywka. Nie ma zrozumienia dla naszych wątpliwości. Dla wielu jest to kwestia absolutnie przejrzysta. Dyskryminacja jest tutaj niewidoczna, a doskonale wiemy, że jest ona silnie obecna. Pytam zatem: czy taki obraz kobiety chcemy oferować studentkom już od pierwszego roku?!
>>Gdzieś jeszcze dostrzegacie dyskryminację w prze-
strzeni uniwersyteckiej? Ewa Bińczyk: Są pewne dokumenty i rozstrzygnięcia, jak choćby konkurs o stypendium dla młodych badaczy, które nie uwzględniają, że część z tych młodych badaczy to kobiety, które są na urlopach macierzyńskich. Te dokumenty są tak skonstruowane, że w naszej opinii dyskryminują badaczki.
>>41
>>porozmawiaj z nimi...
Polityka uniwersytetu nie jest więc tak różowa, jak mogłoby się wydawać. Ważne jednak, że są w szeregach Uniwersytetu osoby czułe na kwestie genderowe. Aleksandra Derra: Przerażające jest to, że przy konstruowaniu pewnych przepisów zakłada się, że człowiek jest po prostu człowiekiem i każdy ma te same szanse. A to tak nie działa przecież. Tu z pomocą przychodzą właśnie studia genderowe, które uwrażliwiają na pewne kwestie. Skoro my musimy urynkowić studia, to dlaczego mamy to robić tak jednotorowo? Namawiajmy ludzi do zmian systemowych, do tego, aby buntowali się przeciwko nieprzemyślanym decyzjom. Róbmy rewolucję! Ewa Bińczyk: Młody badacz w definicji Ministerstwa to człowiek do 35. roku życia. W grę wchodzą tu zatem tylko osiągnięcia do tego roku. To krzywdzące, bo przecież w tym okresie wiele badaczek decyduje się na macierzyństwo. Co za tym idzie, jeśli mamy trzy lata przerwy, mamy przez to mniej publikacji. Moim zdaniem ta definicja powinna być zmodyfikowana. Byłoby dobrze gdyby wydłużała się o okres urlopu macierzyńskiego. Zaproponowałyśmy takie rozwiązanie i spotkałyśmy się z odmową, gdyż jest ono niezgodne z prawem. Zmiana definicji jest nielegalna. Jeżeli chcemy mieć społeczeństwo, w którym są dzieci, pomyślmy o matkach i ich komforcie rozwoju. Aleksandra Derra: To jest element polityki równościowej. Macierzyństwo nie może dyskwalifikować kobiet w pracy badawczej.
>>Mnie kilka lat temu uderzyła wystawa w nowojorskim
muzeum MoMA, która prezentowała m.in. dane na temat tego, jak niewiele pojawia się wystaw indywidualnych twórczyń. Znalazła się na niej też czarna lista krytyków, którzy nie recenzują wystaw artystek. Aleksandra Derra: To ciekawe, rzeczywiście coś w tym jest. Twój obszar badawczy, czyli film, traktuję też jako obszar bardzo męski.
>>Zwłaszcza jeśli spojrzysz na historię i początki kina.
Niewiele osób zna nazwisko Alice Guy-Blaché. Jeszcze mniej wie, że kilka miesięcy po narodzinach kina mieliśmy już pierwszą reżyserkę. Wiele opracowań milczy na ten temat.
>>42
Ewa Bińczyk: Wrócę do tego, co mówiłaś o wystawie i recenzentach sztuki. Mam podobne doświadczenia. Zajmowałam się kwestią analiz sposobów recenzowania artykułów w czasopismach. Socjologowie chcieli sprawdzić procedurę recenzyjną, w której to recenzent zna nazwisko autora, a autor nigdy nie pozna nazwiska recenzenta. Autorzy twierdzili, że podstawowym uprzedzeniem nie było wcale uprzedzenie dotyczące ośrodka i jego prestiżu, ale właśnie uprzedzenie genderowe. W świecie nauki są one cały czas obecne i bardzo silne.
>>Wróćmy do toruńskich Gender Studies. Wertując więk-
szość ofert podyplomowych studiów genderowych, zauważyłam, że niemal wszystkie bardzo silnie zakorzenione są w literaturoznawstwie. Czy w Toruniu znajdziemy głębsze podwaliny w filozofii i skupienie na przemianach kulturowych? Ewa Bińczyk: Tworząc ofertę, chciałyśmy uniknąć powielania propozycji innych ośrodków, m.in. tej perspektywy literaturoznawczej, o której mówisz, oraz wątków psychoanalitycznych. Program w dużej mierze oparty jest na warsztatach, które z powodzeniem mogą być ofertą dla pracowników socjalnych. Duży nacisk kładziemy na elementy społeczno-kulturowe. Ten kierunek widać także w doborze kadry. Jedną z wykładowczyń jest też dziewczyna działająca w Feminotece [Anna Czerwińska — przyp. red.]. Aleksandra Derra: Oczywiście znajdą się w ofercie również wykłady z podstaw filozofii poświęcone tematyce genderowej. One właśnie pomogą słuchaczom rozpoznać pewne mechanizmy. Sporo miejsca poświęcimy także kulturze popularnej. To z kolei pokaże, jak socjalizujemy się w pewnych stereotypach. To dotyczy i reklamy, i filmu, ale też treści, które trafiają do dzieci w szkole. Byłoby fantastycznie, gdyby taki kurs przechodziły osoby działające w organizacjach samorządowych i pozarządowych. Mogłyby przez samą świadomość tych uproszczeń, stereotypów i dyskryminacji oraz opozycję wobec nich uruchomić lawinę sprzeciwu.
>>Jako dziennikarkę interesuje mnie szczególnie,
czy podejmiecie temat stereotypowego obrazu kobiety w mediach. musli magazine
>>porozmawiaj z nimi...
dr Aleksandra Derra Filozofka, tłumaczka i filolożka. Pracuje w Zakładzie Filozofii Współczesnej Instytutu Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autorka książki Odsłonić tajemnicę znaczenia. Eseje z filozofii języka. Publikowała m.in. w „Przeglądzie Filozoficznym”, „Tekstach Drugich”, „Studiach Semiotycznych”, „Filozofii Nauki”, „Constructivist Foundation”; przełożyła na język polski prace m.in. Stanleya Fisha, Rosi Braidotti, Brunona Latoura. Obecnie pisze książkę z feministycznej filozofii nauki.
dr Ewa Bińczyk Absolwentka filozofii oraz socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Pracuje w Zakładzie Filozofii Nauki. Zajmuje się studiami nad nauką oraz technologią, jak również filozofią współczesną. Jest autorką książek Socjologia wiedzy w Biblii oraz Obraz, który nas zniewala. Stypendystka Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (2005) oraz Fundacji Fulbrighta (2006—2007). Laureatka stypendium tygodnika „Polityka” — „Zostańcie z nami” (2010).
>>43
>>porozmawiaj z nimi...
Ewa Bińczyk: Tak, zajęcia, które dotyczyć będą kultury popularnej, w swoim założeniu mają bazować na współczesnych przykładach empirycznych.
>>Co zakładacie jako efekt kształcenia?
Ewa Bińczyk: Studia dyplomowe w zmodyfikowanym programie nie są obciążone godzinowo. Zajęcia będą się odbywały co trzy tygodnie i nie będą zakończone jakimiś skomplikowanymi egzaminami. Planujemy zaliczenia z poszczególnych przedmiotów. Aleksandra Derra: Warto podkreślić, że nasze Gender Studies to idea edukacji ludzi dorosłych. Nawet w ramach wykładów z historii feminizmu chodzi o to, by uzmysłowić sobie, jak to było niedawno. Ujęcie historyczne pokazuje nam, że gdybyśmy przyszli na świat pięćdziesiąt lat wcześniej, nasze życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Przecież to nie jest coś, o co walczyłyśmy pięćset lat temu. W roku 1976 ja już byłam na świecie i nie miałabym praw wyborczych w Szwajcarii. W Egipcie nie wyjdę na ulicę bez zgody męża albo ojca. Jednym z głównych problemów i feminizmu, i gender nie są rozważania nad podmiotowością feministyczną, ale ubóstwo kobiet. To jest coś szalenie realnego i w Polsce, i na świecie. Kobiety najwięcej pracują, najmniej zarabiają i najmniej posiadają. To problem, który wymaga namysłu. Ewa Bińczyk: Do tego dochodzi wykluczenie kobiet z systemu edukacji, przemoc wobec kobiet…
>>Podoba mi się, że to inicjatywa filozoficzna. Filozofia,
jej namysł nad rzeczywistością i diagnoza… Aleksandra Derra: Filozofia i myślenie filozoficzne są na wskroś praktyczne. Mam nadzieję, że Gender Studies to będzie dobre połączenie wiedzy i tego, co mogę w praktyce zrobić, też w obszarze życia prywatnego. Na tych studiach wiele się rozmawia, poznaje się wiele historii o dyskryminacji, przemocy… To kierunek studiów, który dotyczy ciebie osobiście. To jest jego ogromną siłą.
>>Problematyka płci kulturowej analizowana jest też czę-
sto w powiązaniu z kwestiami klasowymi, etnicznymi, rasowymi i religijnymi oraz zjawiskami transseksualizmu,
>>44
transgenderyzmu czy androgynii. Czy te aspekty również pojawią się na toruńskich studiach? Aleksandra Derra: Nie mamy w planach odrębnych zajęć, ale wśród kadry Gender Studies są osoby, które zajmują się tą tematyką, na przykład problemem męskości. Niewykluczone więc, że i te powiązania na zajęciach wypłyną. Wszystkie te zagadnienia, o których mówisz, spaja na pewno problem wykluczenia. Ewa Bińczyk: Temat jest bardzo szeroki. Nie zatrzymamy się na kobiecości i temacie wykluczenia. Pójdziemy dalej. Mechanizmy opresyjności w reklamie i sztuce dotyczą różnych marginalizowanych grup, którym odbiera się prawo artykulacji ich własnych interesów. To nie muszą być tylko kobiety.
>>Czy studia będą ewoluowały wraz ze studentami i ich
zainteresowaniami? To byłoby w moim odczuciu niezwykle cenne. Aleksandra Derra: Bardzo byśmy tego chciały. Życzę sobie studentów, którzy artykułowaliby takie zainteresowania. W ogóle naszym marzeniem jest stworzenie dziennych licencjackich Gender Studies, ale to już zupełnie inna historia i inne wymagania instytucjonalne.
>>Spointujmy — do kogo kierujecie Gender Studies? Aleksandra Derra: Do pracowników socjalnych, działaczy instytucji pozarządowych, fundacji i stowarzyszeń, nauczycieli, psychologów, pedagogów, medioznawców i kulturoznawców, pracowników reklamy, agencji rządowych i instytucji samorządowych, animatorów kultury, dziennikarzy. Bardzo zależy nam na przedstawicielach mediów. To, co mnie przeraża, to właśnie współczesny obraz mediów i coś, co świetnie sprzedają — komercjalizację w połączeniu ze stereotypizacją. Te studia nie dają zawodu, ale są poszerzaniem pewnego sposobu myślenia na swój temat i temat otoczenia. Więcej informacji o Gender Studies: http://www.studiagender.umk.pl/ ROZMAWIAŁA: ARBUZIA musli magazine
>>porozmawiaj z nimi...
Już w grudniu w Studenckim Klubie Pracy Twórczej Od Nowa odbędzie się pierwsza edycja Bella Women In Art Festival. Partnerem imprezy jest toruńskie Gender Studies. Podczas panelu „Sztuka a feminizm” publiczność festiwalowa spotka się m.in. z wykłądowczynią toruńskich Genderów dr Katarzyną Lewandowską. Sponsorem głównym festiwalu jest Bella. „Musli Magazine” objął wydarzenie patronatem.
>>45
Medytacja
FOT. EMOTIONALLANDSCAPES.ART.PL
w dźwięku z Adrianną Styrcz (głosem wrocławskiego duetu Sinusoidal) o starym i nowym materiale, inspiracjach, idealnym porozumieniu, śmierci undergroundu i globalizacji kultury rozmawia Szymon Gumienik
>>porozmawiaj z nią...
>>Właśnie wchodzi na rynek kompilacja Waszych wcześniejszych albumów — pierwszej epki i pierwszego longplaya Out of the Wall. Czy to potrzeba chwili, czy raczej zapowiedź i przedsmak nowego materiału? To zarazem przedsmak nowego, jak i krótka powtórka z przypomnieniem tego, gdzie się zaczęliśmy i co dalej nas czeka. Najbardziej dumna jestem jednak z winylu Out of the Wall, który ukazał się ostatnio. Wiem, że Michał [Michał Siwak, druga część Sinusoidal — przyp. red.] marzył o tym od dawna. Mnie samą wzruszyło wydawnictwo i łezka kręciła się w oku, bo kiedy słuchałam tej wersji materiału u mojego ziomeczka na zacnych głośnikach, to — paląc miętowego papierosa — siedziałam na parapecie i przez około 41 minut przewinął mi się okrągły pierdyliard obrazów, wspomnień z czasów, kiedy tworzyliśmy, a nawet z czasów, kiedy w ogóle nie spodziewaliśmy się, że do tego wszystkiego dojdzie. Cudowne uczucie. Po prostu cudowne uwieńczenie szalonych perypetii tych dwojga dźwięcznych wojowników (uśmiech). >>Od miłych retrospekcji przejdźmy jednak do projekcji.
Czego na pewno fani mogą się spodziewać po nowym materiale? Zmieniacie kurs czy trzymacie się już przetartych szlaków? Sądząc po krążącym ostatnio w sieci utworze The Spare, będzie bardzo dobrze! Staramy się o wydobycie Sinusoidalnej esencji, pracując na bazie nowych dźwięków, ale i pozostając wiernym brzmieniom obecnym przy tworzeniu pierwszej płyty. Zajdzie dużo zmian, ale nie będzie innowacji szokujących czy zwrotów akcji rodem z amerykańskiego kina sci-fi. Ja bym powiedziała, że będzie „bogato”, bo kompozycyjnie zaistnieje więcej urozmaiceń. Osobiście podchodzę teraz do pracy nad Sinusoidal bardzo sumiennie i mam poczucie dziecka w tym projekcie. Oprócz niego działam jeszcze w paru innych kolektywach, gdzie raczej się wyżywam na muzyce, tutaj zachodzi jednak troskliwy proces twórczy.
>>Tworzycie muzykę z jednej strony oszczędną w środ-
kach, lecz z drugiej bardzo przestrzenną i wielowymiarową. To naturalna korelacja? Naturalnie z nas wychodząca. Michał jest spokojny, ja jestem raczej niezrównoważona, ale mam — tak jak on — tęsknotę i szacunek do wielkich przestrzeni, do oszczędności formy, do melancholijnego uroku skrytych miejsc. Dużo podróżujemy, dużo obserwujemy, lubimy nowoczesną architekturę, dobre zdjęcia z niebanalnej perspektywy… To wszystko gdzieś tam troszkę kapie w nutki.
>>A może Ty mi powiesz, co w elektronice jest takiego,
że sięgają po nią coraz częściej artyści różnorodnej proweniencji — nawet te typowo gitarowe składy. Co w niej jest, że zawsze z tego typu mariaży wychodzi kawał dobrej muzyki?
>>48
Oddech. Harmonia. Obecna nawet w mocno kwaśnych tworach. Elektronika jest trochę medytacją, my już niejednokrotnie określaliśmy swoje granie jako medytację w dźwięku. Każdy inny rodzaj muzyki w jakiś sposób przemęcza — czy to na parkiecie, czy na koncercie — a elektronika nie wadzi (śmiech), jest neutralna i niejednokrotnie pozwala zajść w niezły trans. Ostatnio doświadczyłam takiego na koncercie Orbitala, nie było mnie w ciele przez jakieś dwie godziny i trudno mi sprecyzować, gdzie wtedy byłam.
>>Interesuje mnie, jak w Sinusoidal wygląda praca nad no-
wym materiałem? Tworzycie wspólnie, czy wymieniacie się pomysłami, które dopiero później ewoluują w duecie? Z tym bywa różnie — czasem wspólnie, czasem osobno, ogólnie uczymy się dopiero komunikować, to nie jest taki prosty proces, wymaga czasu.
>>Osiągnęliście już może stan permanentnego porozumie-
nia? Pytam, ponieważ myślę, że coś takiego trudniej jest wypracować w duecie niż kilkuosobowych zespołach. musli magazine
>>porozmawiaj z nią...
FOT. EMOTIONALLANDSCAPES.ART.PL
>>Język ma być giętki i ma służyć nam, a nie na odwrót,
tak że wyżywaj się bez obaw. Wracając do rozmowy, chciałbym jeszcze chwilę zostać w przeszłości. Waszą epkę i pierwszy album długogrający dzieliły tylko trzy miesiące. Badaliście grunt i popyt rynku? W ogóle. Czasami wydaje mi się, że robiliśmy sobie po prostu muzę. Dosłownie sobie. Nie było z zewnątrz jakiejś wielkiej wiary w nas i w to, że to pójdzie. Ja jeszcze pamiętam ten czas, kiedy nikogo to nie przekonywało. A teraz ci, którzy nie bardzo w nas wierzyli, są zagorzałymi słuchaczami Sinusoidal. Nie nawilża mnie to specjalnie, dalej robimy swoje, wychodząc z założenia, że jak bardzo się chce, to wyjdzie i się stanie.
>>Jesteście nadal undergroundowi? Jak myślisz, gdzie leży
granica między rozpoznawalnością a popularnością? Michała ludzie rozpoznają w komunikacji miejskiej i międzymiastowej, a to znak, że jest kariera i sława uderza nam do głów (śmiech). Nigdy nie umiałam tego sprecyzować, bo źródeł jest wiele. Występowałam w telewizorni, śpiewam w Sinusoidal, co chwila gdzieś się wpycham za majk, albo dostaję zaproszenia, poza tym dziwnie się ubieram, zawsze ktoś mnie zaczepia, jestem otwarta na rozmowy o wszystkim — nie wiem, czy to jest popularność. A o undergroundzie to już mi się powoli odechciewa mówić, bo jak się rozglądam z dnia na dzień, to nie wiem, czy w naszych czasach coś takiego w ogóle ma rację bytu. Reklamy są wszędzie, facebook jest matką informacji rozprzestrzeniających się z prędkością światła. W ogóle to co to jest underground?
>>Może rzeczywiście to coś, co było, dobrze w cieniu
To jak w związkach — nie można niczego przegłosować (uśmiech). Wydaje mi się, że totalna jednomyślność jest niemożliwa. Ale to akurat wskazuje na kreację, bo każde odrębne zdanie buduje nowe — zaskok powstaje przy zespoleniu tego w całość — daje inną jakość, czasami zupełnie niespodziewaną.
>>Powiedz, jak się poznaliście i jak zaczynaliście?
Poznaliśmy się w klubie Kalambur, takim ośrodku spotkań przenajróżniejszych freaków rozmaitych wyznań artystycznych. Poznaliśmy się jako Michał i Adrianka, nie kumaliśmy się w ogóle, między nami istniała raczej sprzeczność po całości i brak konsensusu. Po czasie mogę wyznać, że mam wrażenie, jakby Michał stał się Michałkiem, a Adrianka Adrianną. Nie chodzi o to, że on zdziecinniał, a ja dorosłam, tylko tak jakby on stał się kumplem, a mnie wyparowało ze łba trochę takiej jakby... świr palety. Wiem, że to mało po polsku, ale jakoś słabo mi dzisiaj idzie z wyjęzyczeniem się (uśmiech).
żyło, ale się za bardzo odsłoniło i umarło śmiercią naturalną… Wróćmy jednak do Sinusoidal. Out of the Wall jest dość różnorodną propozycją. To notabene taka brzmieniowa sinusoida. Powiedz, czym się przede wszystkim inspirowaliście — nie tylko muzycznie — przy tworzeniu tego materiału, jakie gatunki głównie eksplorowaliście i jak długo powstawał? Klimat płyty to wypadkowa — yyy, no tak — wypadków. Ciężko mi to wszystko streścić, ale to była raczej mocna próba dla nas obojga, bo najpierw „chorował” Michał, a potem ja. Michał miał w owym czasie po prostu totalnego pecha, że naprawdę chciało się zaśpiewać: „Take the shackles of my feet, so I can dance, I just wanna praise you” itd. Teraz jest odwrotnie, ale momentami aż dziw bierze, ile człowiek jest w stanie wytrzymać i przejść. Płyta jest wrzucona na głębokie wody ambientu i trip hopu, z drobnymi krotochwilami miksu hip-hopu i nu-jazzowego zaśpiewu. Po roku wyszło, że jest w niej duża zawartość mroku, nie tylko i wyłącznie ze słabości do Dummy, Kid A, People Are Strange, Vespertine czy White Chalk [w kolejności: albumy Portishead i Radiohead, singiel The Doors, albumy Björk i PJ Harvey — przyp. red.], ale głównie dlatego, że powstawała na ogół w małym pomieszczeniu pomiędzy godziną drugą a szóstą nad ranem. Dlaczego? Bo wtedy jedynie — zarówno on, jak i ja — znajdowaliśmy >>49
>>porozmawiaj z nią...
odpowiednią ciszę, która pcha w mętne i niezmierzone meandry naszych postaci. Tak. Trochę psychoterapia i wiwisekcja.
>>A Ty w jakich aranżach czujesz się najlepiej? Po pierwszym przesłuchaniu płyty stwierdziłem, że takie idealne porozumienie z Michałem znaleźliście w utworze I’m Nobody. Ciągle się słucham, słucham ludzi, muzyki i siebie. Nie wiem, w czym jest mi najlepiej i uważam to za swój atut. Nie siadłam jeszcze dobrze. A jak mi siądzie, to znak, że trzeba zmienić zawód. Najgorzej brzmieć jednakowo zawsze i wszędzie. Nie znoszę tego. Mam nierówno pod kopułą, a zmienność jest synonimem kobiecości. Wiem, że jest dobrze, jak już sobie ktoś ugruntuje jeden określony styl przekazu i to sprzedaje, a ludzie to kupują. Mój duch jest jednak niespokojny, wierci się jak gówniarz na fotelu u dentysty. >>Chciałbym jeszcze zapytać o tytuł płyty? Trochę prze-
wrotności, czy to może zupełnie inna historia? Chcielibyśmy, żeby podziały gdzieś się podziały — jak nawijał kiedyś śp. Magik. Tytuł płyty jest trochę egzemplifikacją tego, że największe granice i bariery siedzą sobie w naszych głowach. Już nie zgadzam się na mianowanie Polski krajem zaściankowym, bo takie ścianki są wszędzie, dużo u nas szeroko pojętego „wieśniactwa” i ubożyzny myślowej na gruncie powielanych schematów.
>>30
Widzę to co dzień, ale zachodzą też zmiany — nie chełpimy się czy też nie onanizujemy faktem, że robimy coś tak jak na Zachodzie, raczej pokazujemy podobną wrażliwość i swoistą wariację na temat. Dla mnie tytuł tej płyty to trochę przywołanie ludzi do porządku, na zasadzie: „Pobudka! Mamy inne czasy, nie powtarzaj tego, co mówiła ci matka, babka, stryjek, ciotka”.
>>Jaki był odzew słuchaczy i krytyków po Out of the Wall?
Dzięki Internetowi i różnorodnym portalom wiemy teraz więcej, prawda? Prawda jest subiektywna. Prawdy trzeba szukać tylko w sobie — tego uczyli mnie rodzice i rodzeństwo. Odzew był dobry, padło dużo dobrych słów… No, ale słowa to jeszcze nie moneta, albo już nie moneta (śmiech).
>>Prawda (śmiech). À propos globalizacji kultury przez
Internet. Myślisz, że łatwiej jest teraz wyjść poza własne podwórko bez promocji w tradycyjnych mediach, zdobyć kontakty czy podjąć współpracę z muzykami z całego świata? To fakt, że jest bardzo prosto — global village się dzieje, za pomocą Internetu można stać się większą gwiazdą niż z pomocą starych procesów poznawczych. Abstrahując od muzyki, rozmawiam ostatnio z ludźmi na ulicach i czuję, że coś się rusza. Ludzie mówią o stanach świadomości, o nadzwyczajnych doznaniach, których kiedyś przodkowie — bardzo dawni przodkowie — nie dostrzegali, albo dostrzegali, ale mieli na to inne określenia.
musli magazine
>>porozmawiaj z nią...
Pociesza mnie to, że gdzieś tam w nas drzemie potrzeba niewerbalnego poruszania się, kontaktowania.
>>Powiedz, co Ci dał X-Factor? Było więcej plusów czy
minusów? Uważam, że było więcej minusów, bo mi się to na zdrowiu odbiło. Po czasie okazało się jednak, że warto ryzykować z tak zwaną reputacją, bo są z tego i plusy. Zresztą jak tak teraz przemyśliwuję sobie słowo „reputacja”, to widzę, że jest tam miejsce i na „putta”… Krótko mówiąc, czasami trzeba też umieć się sprzedać (uśmiech).
>>Według mnie głównym minusem tego typu programów
jest to, że wygrywają w nich ludzie, którzy są bardzo plastyczni, którym można coś dokleić, doszyć, czasami uciąć, a nawet i przemodelować. Ci, którzy idą własną i jasno wytyczoną drogą, nie mają szans. Jak w życiu, czy wręcz odwrotnie? Jak się bardzo chce, to się ma. Szczerość nie pozwala mi już na gdybanie w tym temacie. Mnie się wydawało przez chwilę, że znikam. A teraz sobie wydreptuję swoją ścieżkę, ale im dalej w las, to politowanie wręcz czuje się dla pewnych machinerii. Ja wiem, że moi odbiorcy nie są idiotami, i mnie to cieszy niezmiernie, że sobie oddychają, egzystują klawo, patrzą, śmieją się naturalnie, kręcą nosem i pstrykają palcem, wyłączając odbiornik telewizyjny. Lubię ich za to konkretne: „żegnaj Gienia, świat się zmienia”, za sposób bycia.
>>Wrocław to dobra baza dla takiego projektu jak Sinuso-
idal? Jak według Ciebie prezentuje się muzycznie stolica Dolnego Śląska w porównaniu z innymi miastami Polski? Wrocław jest najpiękniejszy, kocham to miasto całym sercem, doceniam tu swoje unikatowe życie i czuję się cząstką wszech miejsc spotkań. Ludzie są tu niezależni, zajawiają się w tematach, które ich dotyczą, nie liżą nikomu dupy, a i ci przyjezdni takimi się stają, z jakimi przestają. Jedna rzecz mnie martwi, o tym dowiedziałam się niedawno i całą sobą gardzę tymi półgłówkami — tymi, co działają w jakichś pseudogangach, demolują mienie, szykanują obcokrajowców, a do tego stopnia posuwa się ich bezczelność, że określają się szlacheckimi autochtonami. To bzdura jakaś i badziewie, ja ich nie znam i polecam wam też ich nie znać. Chuligaństwo nie jest ani ćwiercią części miasta Breslau i te śmieszne bubki zasługują na banicję. Mam tutaj w tej sprawie taki swój prywatny apel, bo dostrzegam, że służby ochrony miasta nie próżnują i ogólnie starają się temu przeciwstawiać jak należy, jednakowoż życzę z całego serca, żeby ich wybili w pień, bo z głupoty nic mądrego nigdy nie wyrośnie.
>>Przejdźmy zatem do rzeczy wartościowych. Coś ostatnio
zachwyciło Cię muzycznie — tak w ogóle? Zaczyna powoli mnie zachwycać muzyka polska. Zachwyca mnie różnorodność i odwaga. Pozdrawiam en2aka, Margaret J. Project, zespół Zebra i Lov!
>>Na koniec powiedz, jak się miewa Tricky?
Mogę dać Ci numer, zadzwoń i sam go spytaj (uśmiech).
>>31
FOT. EMOTIONALLANDSCAPES.ART.PL
:
JAREK
KOTOMSKI
Jarek Kotomski to dziecko rosyjsko-polskiego romansu na Ukrainie. Wychował się w Namysłowie, ślicznym dolnośląskim miasteczku, z którego dobrze jednak wyjechać. Ukończył pierwszy rok dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, po czym wyprowadził się z Polski, aby studiować fotografię w London College of Communication. W stolicy Anglii mieszka i pracuje od ponad sześciu lat. Aktualnie współpracuje m.in. z „i-D”, „Notion Magazine”, MTV oraz kontrowersyjnym domem mody Fleet Ilya. Poza fotografią komercyjną ma na swoim koncie wystawę solo w Warszawie oraz kilka wystaw grupowych w Londynie.
:
>>nowości książkowe
książka NOWOŚCI
Martin Scorsese. Rozmowy Richard Schickel Axis Mundi 19 września 2012 49,90 zł
Poniedziałkowe dzieci Patti Smith Wydawnictwo Czarne 19 września 2012 44,90 zł
Znamy jego filmy, a czy wiemy coś o nim? Martin Scorsese żyje raczej z dala od skandali, a w branży — zwłaszcza wśród aktorów — ma opinię bardzo przyjaznego, chociaż wymagającego szefa. Nie jest tyranem, raczej pogodnym starszym panem, któremu w życiu wyszło wszystko poza… oscarowym splendorem. Na wujka Oscara czekał długo, bowiem aż do 2007 roku. Dostał go za reżyserię Infiltracji. Czy z książki Martin Scorsese. Rozmowy dowiemy się czegoś więcej o autorze Taksówkarza? Zdecydowanie tak! Reżyser chętnie opowiada o dzieciństwie w Little Italy, swojej miłości do kina czy początkach kariery w przemyśle filmowym. Wiele miejsca poświęca także swoim mistrzom, relacji z ojcem i walce z nałogiem.
Wszyscy znamy jej głos, nieliczni pióro. Piosenkarka i poetka Patti Smith trafia do polskich księgarń z tytułem Poniedziałkowe dzieci. To historia miłości Patti i Roberta (Robert Mapplethorpe, fotograf), ale także historia miłości do miasta — Nowego Jorku, portret pokolenia i burzliwego przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Książka została nagrodzona National Book Award. Znalazła się także w finale wielu innych nagród literackich (m.in. Los Angeles Times Book Prize oraz National Book Critics Circle Award). Przez 37 tygodni utrzymywała się na liście bestsellerów „New York Timesa”. Czy podbije serca polskich czytelników? Okaże się niebawem.
ARBUZIA
Łańcuch czystych serc Janusz Anderman Wydawnictwo Literackie 27 września 2012 34,90 zł
>> Od kilku lat nazwisko Janusza Andermana zamiast na półkach księgarń częściej widzieliśmy na portalach plotkarskich i w kolorowej prasie, za sprawą romansu, a później burzliwego rozstania z żoną, aktorką Joanną Trzepiecińską. Tym razem (na szczęście!) autor wraca do nas w znajomej powłoce błyskotliwego żonglera aluzją i językowego linoskoczka, co intryguje dalece bardziej od hotów bulwarówki i oddaje mu należne miejsce w — mówiąc delikatnie — nieco poważniejszych tytułach. „Anderman nie oszczędza nikogo, nie pochlebia nikomu i nikomu nie stwarza iluzji” — pisze „The Guardian”. Zbiór obejmuje trzy tomy: Brak tchu, Londyn 1983; Kraj świata, Paryż 1988; Tymczasem, Lublin 1998. ARBUZIA
>>74
ARBUZIA
Listy 1922–1926 Anna Iwaszkiewicz, Jarosław Iwaszkiewicz Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik 9 września 2012 61,90 zł
Pisarz, prozaik, poeta, eseista, tłumacz, librecista, współtwórca grupy poetyckiej Skamander, współpracownik „Wiadomości Literackich”, a także wieloletni redaktor naczelny „Twórczości”. Jarosława Iwaszkiewicza nie trzeba nikomu przedstawiać. Kochany przez czytelników i filmowców głównie za powieści i opowiadania. Tym razem przypomniany za sprawą wydanych przez Spółdzielnię Wydawniczą Czytelnik Listów 1922—1926. To pierwsza część trzytomowej edycji listów jego i jego żony Anny (pisarki i tłumaczki). Pierwszy tom obejmuje lata dwudzieste, czyli okres ich poznania i małżeństwa. Nie lada gratka dla entuzjastów twórczości autora Kochanków z Marony. ARBUZIA musli magazine
>>nowości filmowe
film książka NOWOŚCI
Misiaczek reż. Mads Matthiesen obsada: David Winters, Kim Kold, Elsebeth Steentoft, Barbara Zatler 7 września 2012 92 min
Raj: miłość reż. Ulrich Seidl obsada: Margarete Tiesel, Peter Kazungu, Maria Hofstätter, Inge Maux 7 września 2012 130 min
Misiaczek Madsa Matthiesena obala mit przebojowych seksmaszyn z siłowni. Dennis, słusznej postury kulturysta, to nieprawdopodobnie nieśmiały i wrażliwy facet, który skrycie marzy o wielkiej miłości. Do tego ma nadopiekuńczą matkę, co jeszcze bardziej oddala go od wizji znalezienia kobiety doskonałej i przeżycia uczucia, o jakim marzy. Kiedy z nieprzyjaznych i zimnych objęć Dunek trafia w rozpalone ramiona Tajek przeżywa szok i jeszcze większe zagubienie. Piękna Tajlandia z drugim planem seksturystyki jest daleka od marzenia Dennisa o wielkiej i czystej miłości. Jednak nie wszystko stracone. Szybko okazuje się, że uczucie można spotkać daleko od matki, ale na znajomym podwórku — w siłowni.
Tytułowy raj to nadmorskie kurorty Kenii, w których kwitnie męska prostytucja. Ulrich Seidl w swoim najnowszym filmie beznamiętnie przygląda się wakacjom Teresy, pięćdziesięcioletniej Austriaczki, która swoje okrągłe urodziny przyjechała spędzić u boku afrykańskiego beach boya. Reżyser bezlitośnie obnaża pustkę i samotność Europejek, ale też problemy Czarnego Lądu. Austriaczki poddają się bezrefleksyjnie praktykom seksualnym — płacą i wymagają. Z drugiej strony mamy Kenijczyków, którzy za pieniądze zrobią absolutnie wszystko. Raj: miłość otwiera filmową trylogię, w której reżyser planuje zmierzyć się z tematem fałszywych rajów i samonapędzającej się machiny przymusu wiecznego szczęścia.
ARBUZIA
Jesteś Bogiem reż. Leszek Dawid obsada: Marcin Kowalczyk, Tomasz Schuchardt, Dawid Ogrodnik, Marcin Dorociński 21 września 2012 110 min
>> Na ten film czekali wszyscy entuzjaści zespołu Paktofonika, jednak zachwyt krytyki i publiczności gdyńskiego festiwalu nie pozostawia złudzeń, że na najnowszy obraz Leszka Dawida powinien się wybrać każdy. Dlaczego? Leszek Dawid ma rzadki, prawdziwie organiczny związek z rzeczywistością, przypisywany jedynie wybitnym dokumentalistom. Widać to zarówno w znakomitym dokumencie Bar na Viktorii, jak i w wielokrotnie nagradzanej fabule Ki. Reżyser w swoich filmach często podejmuje temat oderwania człowieka od rzeczywistości i niemożności odnalezienia się w świecie. Tak będzie i tym razem. Warto przyjrzeć się bliżej temu utalentowanemu reżyserowi i skorzystać z okazji, by odrobić zadanie domowe z polskiego hip-hopu. ARBUZIA
ARBUZIA
W drodze reż. Walter Salles obsada: Sam Riley, Garrett Hedlund, Tom Sturridge, Kirsten Dunst 14 września 2012 137 min
We wrześniu do kina powinni wybrać się entuzjaści twórczości Jacka Kerouaca. Ten amerykański powieściopisarz, poeta i artysta, jeden z najwybitniejszych członków Beat Generation w swoich utworach chętnie sięgał po tematy autobiograficzne, opisywał swoje podróże, spotkania i refleksje na temat życia, które często zmieniały się wraz z licznikiem przebytych kilometrów. Tak powstała też książka W drodze, która stała się podstawą filmu Waltera Sallesa o tym samym tytule. To historia pary przyjaciół, buntowników Sala i Deana, którzy odrzucają konwenanse i ramy społeczeństwa. Aby odnaleźć sens życia, postanawiają ruszyć w podróż. ARBUZIA >>75
>>nowości płytowe
muzyka NOWOŚCI
With Us Until You’re Dead Archive Universal Music Polska 28 sierpnia 2012 42,99 zł
Coexist The xx Sonic Distribution 10 września 2012 59,99 zł
Mistrzowie nastroju i gitarowo-elektronicznych mariaży powracają z nową płytą. Tworząc With Us Until You’re Dead, muzycy postawili na eksperymentalne i wymykające się wszelkiej klasyfikacji utwory, będące wypadkową muzyki elektronicznej, rocka progresywnego i soulu połączonych z orkiestrowym rozmachem. Technika pozostała zatem ta sama, zmieniły się tylko nieco składniki. Znając jednak Archive, możemy być pewni, że tego typu mieszanka w ich wydaniu będzie smakować wybornie. A kogo zachwyci nowa propozycja Brytyjczyków, ten będzie miał okazję poznać ją jeszcze w aranżacjach na żywo. Jesienią zespół Archive po raz kolejny zawita bowiem do Polski!
Nie wiem jak inni, ale ja na tę płytę czekałem z niesłabnącym zapałem od trzech długich lat, czyli od genialnego debiutu The xx w 2009 roku. Co prawda nowy materiał londyńczyków powstawał dość długo, ale efekt końcowy w postaci kolejnego LP grupy powinien zadowolić każdego fana muzycznego minimalizmu. Jak drugi album wypadł w porównaniu z debiutem? Przed jego premierą niektórzy zainteresowani mieli okazję poznać fragmenty Coexist już na tegorocznej edycji Heineken Open’er Festival, pozostałych informuję — na pewno jest bardziej dojrzale, rozważniej i kompozycyjnie pewniej, jednak nadal tajemniczo i z kapiącą gdzieś głębiej łezką wrażliwości. Żal nie zatopić się w takich xx dźwiękach.
(SY)
Chcecicospowiedziec Muchy Universal Music Polska 18 września 2012 46,99 zł
>> Poznańskie Muchy atakują w nowym sezonie! Po przebojowych i świetnie przyjętych przez publiczność dwóch poprzednich albumach (Terroromans i Notoryczni debiutanci) przychodzi czas na Chcecicospowiedziec — album nagrany w nowym składzie i z nowym wydawcą, ale nadal pod czujnym uchem Marcina Borsa. Dobra muzyka to jednak nie wszystko — razem z krążkiem do kin trafi film o tym samym tytule w reżyserii Grzegorza Lipca z grupy Sky Piastowskie. Obraz przedpremierowo pokażą Multikina w całej Polsce. Warto też dodać, że okładkę Chcecicospowiedziec projektowała nasza redakcyjna koleżanka — Gosia Herba. Zobaczcie, posłuchajcie! (SY)
>>76
(SY)
Black Traffic Skunk Anansie Warner Music Poland 17 września 2012 69,99 zł
Black Traffic otwiera nowy rozdział w historii Skunk Anansie, jest bowiem pierwszym krążkiem grupy, który ukazuje się nakładem ich własnej wytwórni Boogooyamma. To przede wszystkim większa swoboda i większa kontrola pracy dla zespołu, który wolność, indywidualność i drapieżność tworzenia ma w genach. Czy głębszy oddech zapewni sukces nowemu albumowi? Mam nadzieję, ponieważ po ostatnim, dość poprawnym, ale niczym niezaskakującym Wonderlustre ostrzę sobie zęby na bardziej emocjonujący i krwisty materiał — zaśpiewany tak, jak tylko sama Skin potrafi. Singiel I Believed in You jak na razie apetytu niestety nie zaspokaja. (SY) musli magazine
>> film
RECENZJA
Inne oblicze miłości
Wyobraź sobie, że twoja siostra, z którą biegałeś po podwórku, zaczyna interesować cię nie tylko jako człowiek, krewna, ale również jako kobieta. Po latach wracasz do Wałbrzycha — rodzinnego miasta, które wygląda niemal tak, jak w czasach twojego dzieciństwa. Nie ma już rodziców. Z najbliższej rodziny pozostała jedynie ona. Okazuje się, że darzysz ją uczuciem braterskiej miłości, ale co więcej — pragniesz jej, pożądasz. Masz mocną konkurencję w postaci narzeczonego Anki (Agnieszka Grochowska), faszyzującego polityka, który myśli wyłącznie o karierze i trzyma sztamę z miejscowymi skinheadami. Tymczasem zakochuje się w tobie romska dziewczyna, dla której jesteś jedynym ratunkiem przed zaaranżowanym wcześniej ślubem (w roli Irminy debiutantka Anna Próchniak, moim zdaniem doskonała) z obojętnym jej mężczyzną. Bez wstydu jest kolejnym polskim filmem, który stara się przełamać funkcjonujące w świadomości społeczeństwa tabu. Kilka miesięcy temu na ekrany kin trafił Sponsoring Małgośki Szumowskiej. Obraz Marczewskiego podchodzi do seksu, namiętności i pożądania dyskretniej, delikatniej. Czy to dobrze? Niektóre rzeczy warto pokazać takimi, jakie są naprawdę. Jeżeli decydujemy się poruszyć
>>recenzje
dany temat, należy wykorzystać wszystkie środki, a nie tylko zabiegi aktorskie służące pokazaniu emocji, o czym później. Być może fakt, że reżyser Filip Marczewski na dobrą sprawę debiutuje na dużym ekranie w tak znaczącej produkcji, nie pozwolił mu na rozwinięcie skrzydeł, a film jest w związku z tym niezwykle zachowawczy. Ponadto w oczy rzuca się niespójny scenariusz i zbyt wiele poruszonych wątków, przez co kluczowa historia nieco się rozmywa. Obraz miał traktować o kazirodztwie, tymczasem oglądamy głównie perypetie niespełnionego polityka, biedę mieszkańców dolnośląskiego miasta i nieustanne prześladowania społeczności romskiej. Film zasługuje na mocną trójkę w szkolnej skali. Uwielbiam Agnieszkę Grochowską, którą ostatnio rzadko możemy zobaczyć na ekranie. Mateusz Kościukiewicz również dba o to, aby nie było go za dużo. Moim zdaniem w tym filmie nie dorósł do postaci, którą miał zagrać. Niektóre sceny odgrywane są przez niego z przesadą, z pewnego rodzaju manierą, jak gdyby próbował pokazać dramat zakochanego brudną, zakazaną miłością nastolatka tylko za pomocą mimiki i gestów. Mimo to efekt pracy całej ekipy jest zadowalający i film można uznać za udany. Nie przynosi jednak odpowiedzi na większość postawionych przez scenarzystę (Grzegorz Łoszewski) i reżysera pytań, a szkoda, bo temat, za który zabrał się Filip Marczewski, wart jest, aby potraktować go bardziej wyczerpująco. Film polecam przede wszystkim miłośnikom Agnieszki Grochowskiej. Obejrzeć warto, ale myślę, że Wasze postrzeganie świata się po tym nie zmieni. KRZYSZTOF KOCZOROWSKI Bez wstydu reż. Filip Marczewski Kino Świat 2012
Dwa morderstwa Film Martina Šulíka nakręcony został głównie w języku romskim, z gdzieniegdzie pobrzmiewającym słowackim, ojczystym językiem reżysera. Šulík próbuje sportretować swój kraj z nietypowej perspektywy osiedli romskich. I może nie tyle z perspektywy ich mieszkańców, co raczej w kontekście pogranicza, którego problematyka najwyraźniej nie jest
powszechnie dostrzegana. Żeby w ogóle zaistniała w świadomości osób z nim związanych, potrzeba wysiłku, a nawet cierpienia.
Film sporo mówi o cierpieniu — przede wszystkim wynikającym z wzajemnego niezrozumienia słowackiej większości i romskiej mniejszości, lecz dotykającym tylko tę drugą... I mimo wysiłków na rzecz zaistnienia owego przyjaznego, bardziej ludzkiego pogranicza każdy skazany jest na zderzenie z barierą nieufności. W sobie? Chyba nie do końca — Šulík, wybierając na głównego bohatera nastolatka, sugeruje, że narosłe w zamykających się na odmienność społecznościach przekonania, fobie, przesądy są możliwe do przezwyciężenia. Ów nastolatek jest bardzo doświadczony przez życie i głęboko związany z romską społecznością, jednak pewne młodzieńcze niedookreślenie, niepokój, ciekawość, a także zagubienie w trudnej sytuacji sprawiają, że szuka dróg niestandardowych, nieoczywistych, naruszających status quo. Bariera nieufności wyrasta więc gdzieś między społecznościami, czyli nade wszystko w tych ich reprezentantach, którzy są zamknięci na możliwość dialogu, na wszelkie próby zrozumienia drugiej strony. Cygan jest aktem oskarżenia społeczeństwa słowackiego, które odmienność traktuje jak paskudną przypadłość. Funkcjonariusze państwa słowackiego zachowują się wobec Romów jak bandyci albo gestapowcy, a tylko nieliczne wyjątki po słowackiej stronie próbują rozbijać mur dzielący na dwie nieprzystające do siebie części kraj tuż za naszą miedzą. >>77
>>recenzje Właśnie bliskość — pod każdym niemal względem — społeczeństwa słowackiego zmusza polskiego widza Cygana do głębszej refleksji nad naszym stosunkiem do wszelkich form odmienności. Czy film nie staje się aktem oskarżenia nas samych? Wyobraźmy też sobie przez moment, jak reagowalibyśmy na istnienie dużych, odizolowanych od świata zewnętrznego osiedli romskich, podobnych do tych słowackich… Przy okazji przypominam: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pogrom_ mławski. Czy Adam pozostanie samotny — osamotniony w obliczu przygniatającej go rzeczywistości (nie tylko tej słowacko-romskiej)? Próbując odpowiedzieć, musiałbym zdradzić zbyt dużo fabuły filmu, więc z tym pytaniem zostawiam Czytelnika, zachęcając do obejrzenia tego i innych dzieł Šulíka. Cygan nie jest paradokumentalnym zapisem życia słowackich Romów. Widać w nim sporo Martina Šulíka, jego wrażliwości, humoru, magii. Czuje się jednak pewną sztuczność odpowiednio wyważonych proporcji chwalebnych i nagannych postaw obu społeczności, co sprawia, że momentami film przypomina nowelę pozytywistyczną, ale da się to usprawiedliwić, oj da. MAREK ROZPŁOCH
Brendon Perry mógłby, nieco drocząc się z Buddą, odpowiedzieć: nic szczególnego, wcale nie najgorszą rzecz z najwyższych. Razem z Lisą Gerrard nie są już w wieku, w którym musieliby komukolwiek coś udowadniać, i choć demony ciągle grają — sprawdźcie w sieci wywiady z rozgorączkowaną Lisą — wydają się tego świadomi. W ich muzyce to słychać. Nowa płyta Dead Can Dance nigdzie się nie spieszy, niczego nie szuka. I jak tao wszystko znajduje. Dojrzałość duetu, widoczna w spokoju, dopracowanej harmonii każdej z ośmiu kompozycji, jest wszechobecna i rozświetla każdy zakątek albumu. Inaczej niż na niezwykłych, niepokojących płytach sprzed dwóch dekad, w których odnajdywaliśmy się pod nagle obcymi gwiazdami, Anastasis kroczy spokojnie, z utworu na utwór rozwijając sprawdzone, świetne skądinąd pomysły. Jeśli w czymś wyrzut, to właśnie w zauważalnym braku oryginalności, która kiedyś szła przed każdym albumem falą. Może to wrażenie wypływa z wszystkiego, co słyszeliśmy przez dzielące nas szesnaście lat, w czasie których muzyka świata wywalczyła sobie należną uwagę, może ponowne spotkanie Brendona z Lisą nigdy w tym kierunku iść nie miało. Mała to pretensja do ostatecznie zawsze eklektycznego i niepodążającego za żadną ortodoksją zespołu. Frazy wyśpiewywane przez Perry’ego brzmią tą samą, niską, hipnotyczną siłą, która zawsze zdawała się raczej inwokować skłębione siły psyche, niż wypowiadać zapisane słowa. Czy w lekko ironicznym Children of the Sun, czy w nieco podniosłym All in Good Time ciągnie słuchającego za sobą, rzucając na otwarte przestrzenie, których ta muzyka jest pełna. Nie mniej wciągający, zawieszający chwilę po chwili, jakby unieruchamiający wszystko poza nim samym jest głos Gerrard, która — jak przyznała w jednym ze wspomnianych wywiadów — równie silnego połączenia w sztuce nie odnalazła z nikim innym. Ich
>> Cygan reż. Martin Šulík Aurora Films 2012
muzyka RECENZJA
Rezurekcja
O ich powrocie było wiadomo od pewnego czasu. Bilety na październikowy koncert w Sali Kongresowej zniknęły po dwóch dniach sprzedaży. Pierwszy album od szesnastu lat, siedmiomiesięczna trasa koncertowa po pięciu kontynentach. Duży rozmach i nie mniejsze oczekiwania. Nakręcona sytuacja, którą przespał Michael Jackson. Błyszczący czubek lancy. Czego — gdy w końcu nadszedł dzień premiery i możemy zadać to pytanie — dokonali? >>78
głosy splatają się w przedostatnim The Return of She-King, w którym słychać też długą przygodę Gerrard z muzyką filmową. Na albumie znać tę inspirację wielokrotnie, przede wszystkim w orkiestracji i prostocie wielu wątków melodycznych. Jest to, co ciekawe, obecne przede wszystkim w utworach z wokalem Perrego i równoważone onirycznymi partiami Gerrard. Ta swoista dialektyka charakteryzuje cały album. Poruszają się po różnych trajektoriach, śpiewają w innych rejestrach, w odbiegających od siebie aranżacjach, tworząc finalnie jeden dojrzały album dwóch indywidualności. Greckie słowo anastasis, które duet wybrał na tytuł tej płyty, można przetłumaczyć jako „ponowne zjednoczenie”, i jest to chyba najtrafniejsze nazwanie tego rozdziału po tylu latach przerwy. Szczerze i gorąco, dla uważnych. ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI Anastasis Dead Can Dance Mystic Production 2012
Czym chata bogata
Był kiedyś taki program Telewizyjny Koncert Życzeń. Ze względu na formułę, a może raczej na to, że zbyt wiele ciekawych programów w telewizji nie było (w tym temacie niewiele się chyba zmieniło), uwielbiałam w niedzielę po kościele zasiąść w rodzinnym gronie i, pochylając się nad schabowym, oglądać teledyski. Człowiek wsłuchiwał się w komentarze prowadzących, być może licząc na to, że tym razem los się uśmiechnie i ktoś zadedykuje piosenkę właśnie jemu. Nie bez przyczyny przypomniałam sobie ten telewizyjny klasyk, gdy oglądałam ceremonię zakończenia Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Mój stosunek to tego typu imprez jest taki, że go nie ma. Nudzi mnie oglądanie spędów, sylwestra z Jedynką musli magazine
>>recenzje itp. Tym razem było inaczej. I to przypadkiem. Po prostu niedzielny wieczór zaczął przechodzić w noc, sierpień w grudzień i grillowanie traciło sens. Ktoś zaproponował ogrzanie się przy telewizyjnej relacji z zamknięcia Igrzysk, które jak wszyscy wiemy, potwierdziły obawy malkontentów wątpiących w wyborną kondycję polskiego sportu. Jako że było mi wszystko jedno, przystałam na ten pomysł, zapominając, o której godzinie budzik wyrwie mnie z łóżka dnia następnego. To, co zobaczyłam, przerosło moje oczekiwania. Podejrzewałam, że ktoś sobie pośpiewa, odpalą kilka fajerwerków, zgaśnie ogień i zbiegowisko się rozejdzie. Nie wiem, czy do głosu doszedł alkohol, ale z niedowierzaniem wpatrywałam się w szklany ekran, oglądając paradę gwiazd, które od lat zajmują znaczące miejsce na nieboskłonie zwanym historią współczesnej muzyki rozrywkowej. Pojawiło się kilka takich, które przez wzgląd na ignorancję i sędziwy wiek widziałam po raz pierwszy. Ale George Michael? Przecież ten facet już witał się z gąską, wybierając się na drugą stronę! Tymczasem miałam szansę oglądać wskrzeszonego idola nastolatek z dwudziestoletnim stażem w formie lepszej niż nasi kadrowicze walczący o medale. Jakby tego było mało, na scenie pojawili się Annie Lennox w pełni sił, wiecznie młodzi Madness i Pet Shop Boys! Na chwilę ożyli John Lennon i Fredie Mercury. Swoją obecność bez obecności zaznaczyli Dawid Bowie i Kate Bush. Z detoksu nawiała Kate Moss. Wdzięki, których nie nadgryzł ząb czasu, zaprezentowała również Naomi Campbell, która wyjątkowo nikomu nie zrobiła krzywdy. O konfliktach na chwilę zapomniały Spice Girls, które ramię w ramię stanęły na scenie, odśpiewując swoje przeboje sprzed lat. Rozbrzmiało Wish You Were Here Pink Floyd i My Generation The Who. Żeby widzów nie zemdliło, zapobiegliwi organizatorzy zatrudnili także Erica Idle, który — ku uciesze zgromadzonych — odśpiewał Always Look on the Bright Side of Life. Na scenie pojawiło się wielu innych wykonawców, którzy zaprezentowali wiele innych kultowych szlagierów. Pikanterii sytuacji dodaje fakt, że trzygodzinna imprezka kosztowała 15 milionów funtów. Część tej kapuchy poszła na wynagrodzenia dla występujących, którzy wycenili swoją pracę na… 1 funta. Brytyjczycy poszli na całość, pokazali to, co mają najlepsze. A że mają się czym pochwalić, wyszło jak wyszło — wzorowo. Od razu dopadła mnie refleksja: Jak wyglądałoby to u nas? Na pierwszy ogień poszłaby
Rodowiczka, która z wiosłem pod pachą zachęcałaby publiczność do jazdy koleją bez biletu. Później Feel i głosy anielskie. Po nich Becia Kozidrak, której nie dogoni ta sama chwila. Następnie Rubik trochę by poklaskał. Edzia Górniak zaśpiewałaby coś będącego plątaniną dźwięków, co w napisach końcowych okazałoby się Wlazł kotek na płotek. Na koniec grupa Śląsk wykrzesałaby parę hołubców. Może jakiś zespół na tę okazję postanowiłby się reaktywować. Może byłoby to Just5, a może Piasek z Chojnackim? Na koniec wszyscy skasowaliby po milion złotych i rozjechali się do domów. Potrafilibyśmy wykorzystać godnie te 15 baniek. Jeśli zdrowie dopisze, może uda się dożyć tej chwili. Zatem błagam, pierwszy wolny termin Igrzysk Olimpijskich dla Polski!
>>
ANNA ROKITA
Ceremonia zamknięcia XXX Igrzysk Olimpijskich 12 sierpnia 2012 Londyn
książka RECENZJA
Wszystkie książki świata
Co byście zrobili, gdyby na świecie nie pozostała już ani jedna książka do przeczytania? Koszmarna perspektywa, prawda? Z taką rzeczywistością musi uporać
się Benedikt, mieszkający w osadzie, gdzie 200 lat wcześniej była podobno Moskwa. Była, dopóki wielki wybuch nie zniszczył kilkutysięcznoletniego dorobku ludzkości. Na nowo trzeba było wynaleźć koło, łuczywo czy koromysło. Nieliczni, którzy przeżyli wybuch, od tego momentu przestali się starzeć — są to Dawni, chodząca pamięć przeszłości, których nikt nie słucha i nie rozumie. Natomiast ludzie urodzeni po wybuchu są w różnym stopniu zmutowani. Mutacja, czyli „effekt” Benedikta to drobiazg w postaci ogonka, zaś cała rodzina jego żony ma groźne pazury u stóp. Zdarzają się też ludzie o ciele usianym uszami lub kogucimi grzebieniami albo całkiem pozbawieni tułowia. A co z książkami? Niewiele ich ocalało. Przez długi czas władza zakazywała ich posiadania, gdyż były źródłem śmiertelnego promieniowania. I tak już zostało, że książka to choroba, nawet po latach, gdy promieniowanie przestało być groźne. Ogół miał więc dostęp jedynie do ksiąg przepisywanych ręcznie patyczkiem na korze brzozy, zaś oficjalnym autorem wszystkich utworów był władyka — Fiodor Kuźmicz, niech się święci imię jego. Brzozowe książki można było kupić na targu, płacąc popularnym środkiem płatniczym, czyli wiązkami myszy. I ludzie kupowali te książki chętnie i czytali, niewiele rozumiejąc, gdyż rzeczywistość po wybuchu niewiele miała wspólnego z przedstawianą w klasyce. Na przykład, czym jest koń, tak często wspominany przez Fiodora Kuźmicza w jego dziełach? Czymże być może, jeśli nie myszą, wnioskuje Benedikt. Benedikt był jednym ze skrybów przepisujących książki na korę brzozową. Obcując na co dzień z utworami, zapałał do nich wielkim uczuciem, zaś uczucie to zmienia się w namiętność, gdy dzięki małżeństwu z posażną Oleńką zyskuje dostęp do bogatego księgozbioru teścia. Księgozbiór ten pochłonął go na długie lata. Życie biegło obok niego, a on czytał, czytał i czytał. Mijające pory roku poznawał po tym, że raz jest mniej, a raz więcej światła do czytania. Aż któregoś dnia spostrzegł ze zgrozą, że przeczytał już wszystko… Świadomość tego faktu jest dla niego tak trudna do zniesienia, że gotów jest dla kolejnej książki zdradzić przyjaciela, popełnić zbrodnię, a nawet dokonać przewrotu politycznego. Jedyny sens życia, jedyna namiętność — książki, z których niewiele rozumie, niewiele wynosi i są dla niego jedynie rozrywką. >>79
>> Kyś jest antyutopią, stanowiącą satyrę na rzeczywistość rosyjską, a szczególnie sowiecką. Fiodor Kuźmicz to najwyższy basza, dla ludków genialny wynalazca koła, ognia i łuczywa, autor wszystkich znanych im książek. Co jakiś czas swoją wolę przedstawia w formie ukazu — na przykład nakazuje, by świętować Nowy Rok, tudzież Dzień Kobit. Kolejny w hierarchii jest Główny Sanitarz, postrach ludu, szef tajnej policji. Dalej baszowie, wieldzy i mali, potem zwykli ludkowie, zaś na dnie drabiny społecznej znajdują się wygeneraci, traktowani jak zwierzęta pociągowe, będący satyrą na moskiewskich taksówkarzy. Lud to zbiorowisko ludzi nierozgarniętych, bezmyślnie okrutnych, mało ambitnych i tchórzliwych, akceptujących postępowanie władzy jako jedynie słuszne. Kyś to utwór postmodernistyczny, nawiązujący do motywów z wielu dzieł literackich, zarówno rosyjskich, jak i zachodnioeuropejskich. Napisany jest bardzo szczególnym językiem, ludowo-archaicznym, z licznymi neologizmami. Tłumacz Jerzy Czech wyśmienicie poradził sobie z wszelkimi subtelnościami i wiernie oddał klimat dzieła. Mimo to żałuję, że nie jestem w stanie przeczytać Kysia w oryginale; język rosyjski ze swym zaśpiewem i swoistym brzmieniem z pewnością nadaje szczególnego uroku tej prozie.
ników, obejmujących lata 1931—1944. Może i w tych zapiskach Nin nie pozbywa się tak łatwo kolejnych warstw garderoby, ale obnaża się znacznie wymowniej, odsłaniając nie tyle ciało, co kobiece zmysły, umysł, duszę. I chociaż czyni to z właściwą swemu pióru lekkością i wdziękiem, to jej notatkom nie można zarzucić braku krytyczności i naukowej rzetelności. Ogromną zaletą Dzienników jest właśnie połączenie półnaukowego dyskursu z kobiecą wrażliwością. Zresztą śmiałe oddanie głosu niemęskiemu intelektowi — z którym bez wątpienia mamy do czynienia w przypadku twórczości Anaïs, niesilącej się na naśladownictwo płci przeciwnej — to żywe świadectwo emancypacji kobiet.
Anaïs Nin Dziennik (tomy 1–3) Zysk i S-ka Wydawnictwo 2004
Kyś Tatjana Tołstoj Wydawnictwo Znak 2004
Anaïs Nin chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Swoimi erotycznymi przygodami, w tym romansem z ojcem, bratem i kuzynem, na stałe zapisała się na kartach pikantnej historii życia prywatnego. Ale wszystkich spragnionych rumieńców na policzkach oraz łapczywie pożądających obscenicznych szczegółów muszę odesłać do innych lektur niż opublikowane przez Zysk i S-ka Wydawnictwo Dzienniki. Oni niech lepiej sięgną po intymne zapiski zebrane w pracach Kazirodztwo, Henry i June bądź też po studium autorstwa Noël Riley Fitch Anaïs. Życie erotyczne Anaïs Nin. Z kolei tych, którzy podobnie jak ja są już znużeni zgłębianiem tajemnic alkowy, bezpiecznie odsyłam do trzech tomów Dzien>>80
która odczarowała sztukę, a z artystów uczyniła ofiary własnych lęków i słabości. Wówczas — na długo przed naukowymi diagnozami Michela Foucoulta czy Jeffreya Kottlera — Nin zanotowała w dzienniku: „Nawet sztuki nie uważa się dziś za powołanie, zawód, religię, lecz za objaw nerwicy, choroby, ucieczkę”. Ale to, co najgłośniej krzyczy z kart Dziennika, to narastający wewnętrzny konflikt między rzeczywistością a iluzją, życiem a mitem, mimetyczną dosłownością a artystyczną kreacją. W twórczych zmaganiach Nin pozostawała rozdarta. Dziennik wiecznie rywalizował z powieścią. Na to wszystko nakładały się jeszcze potrzeby materialne. Talent literacki rozpraszał się zatem na pisane na zamówienie świństewka, wydane później w zbiorach Delta Wenus i Małe ptaszki. A przecież Nin usilnie pragnęła zapisać się na kartach historii jako autorka powieści. Jednak, jak na ironię losu przystało, to na wskroś autobiograficzne dzienniki zapewniły jej pamięć i zainteresowanie kolejnych pokoleń czytelników. Czy tego życzyłaby sobie Anaïs? Czy tak chciałaby zostać zapamiętana? Z pewnością nie miałaby nic przeciwko temu. W końcu to pisaniu dzienników oddała się bez reszty, bez wstydu, bez cenzury. IWONA STACHOWSKA
ANNA LADORUCKA
Dama z dziennikiem
>>recenzje
Serwując przefiltrowany przez własne doznania, myśli i emocje obraz Louvecienne, Paryża, Nowego Jorku, opis przyjaciół, rodziny, znanych osobistości, Nin oddała w nasze ręce utkany szlachetnymi nićmi społeczno-kulturowy patchwork; osobisty, lecz niepozbawiony obiektywnego spojrzenia dokumentalisty. Dlatego śledząc kolejne etapy jej życiowej odysei — beztroskie, wręcz luksusowe życie na obrzeżach Paryża, chwile ubóstwa spędzone na barce na Sekwanie, fascynację i znużenie psychoanalizą, wywołany wybuchem wojny smutek z powodu rozpadu oswojonej rzeczywistości oraz rozczarowanie nowojorską powierzchownością — przy okazji otrzymujemy wnikliwy portret środowisk artystycznych lat 30. ubiegłego wieku. A bystry umysł Anaïs z łatwością rozpoznawał bolączki trawiące jej epokę. Chociażby bezkrytyczne zachłyśnięcie się intelektualnymi osiągnięciami psychoanalizy,
Historia krótkiej miłości Arne Bellstorf zaryzykował. Na szczęście zrobił to z żelazną konsekwencją i dobrze na tym wyszedł, tworząc Baby’s in black, postawił bowiem przede wszystkim na czytelnika — na odbiorcę, który uruchamiając swoją wyobraźnię, będzie mógł dopisać, czy wręcz „dorysować” sobie szczegóły z umiarem poprowadzonej przez autora historii. Takiej formy zapewne wymagała też sama treść, która w zbyt bogatej oprawie czy nachalnej dekoracji mogła rzeczywiście zgubić cały sens. Bellstorf proponuje nam coś zgoła innego — oszczędną kreską, prostym kadrowaniem, rezygnując z rozbudowanych dialogów i szczegółów świata narysowanego, kreśli opowieść o zwykłych ludziach i ich życiowych decymusli magazine
>> zjach. To nic, że kontekst i wybór postaci są dosyć nośne (bezpośrednio łączące się z grupą muzyczną, która na trwałe zapisała się na kartach historii powszechnej) — tutaj zupełnie nie ma to znaczenia. Kontekst jest tylko tłem, na którym rozgrywa się historia dwójki młodych ludzi — Astrid Kirchherr i Stuarta Sutcliffe’a.
Astrid i Stuart poznali się w Hamburgu w 1960 roku. Ona była młodą fotografką tuż po akademii, on to chłopak z Liverpoolu, grający z kolegami rock’n’rolla w jednym z niemieckich klubów. Zespół nazywał się The Beatles, a odkrył go wówczas Klaus Voorman — przyjaciel Astrid, pozostający z nią w bliżej nieokreślonym związku, który próbując ją namówić na obejrzenie koncertu grupy na żywo, porównał jej basistę do Jamesa Deana. Tyle faktów! (Warto jednak dla ścisłości dodać, że według Astrid Stuart był dużo przystojniejszy niż JD). O tym, jak Astrid i Klaus poznali zespół, jak ona zakochała się w Stuarcie, jak zrobiła Beatlesom pierwszą profesjonalną sesję zdjęciową, jak oni z kolei nagrali swoją pierwszą płytę, a Stuart odszedł z zespołu, aby być z Astrid i spełnić się jako artysta malarz nie warto dłużej rozwodzić się w recenzji. Od tego jest komiks Bellstorfa, który z właściwym sobie wyczuciem prowadzi całą tę historię do tragicznego i nieuchronnego finału. Tak, wszyscy go oczywiście znamy, ale nie to w Baby’s in black jest ważne — tu liczy się sama opowieść i sposób jej prowadzenia. Ciasne kadry, tradycyjna kompozycja plansz, prosta grafika, wyraźny kontur i jego niedbałe, umowne wypełnienia, postacie rysowane z niewielką ilością szczegółów czy przedstawianie miasta za pomocą jedynie fragmentów architektury skupiają uwagę czytelnika głównie na
>>recenzje
rodzącej się i ewoluującej relacji Astrid i Stuarta, sprawiają też, że historia ta mogłaby się rozgrywać w każdym właściwie miejscu i czasie. Jej uniwersalność potwierdza także warstwa językowa komiksu — stonowane, krótkie i dość wyważone dialogi mogłyby być prowadzone przez każdego z nas (bez względu na przynależność społeczną czy kulturową). Podobnie jest z wypowiedziami w języku angielskim, w którym młodzi Niemcy muszą się porozumiewać z chłopakami z The Beatles — są równie krótkie, nastawione wyłącznie na sprawną komunikację. Wyjątkiem potwierdzającym regułę są rozmowy samych Beatlesów — bardziej luźne, odpowiadające już konkretnej subkulturze. Autor zdecydował się pozostawić je w oryginalnej formie (dodając tylko na końcu tłumaczenie), przez co jeszcze bardziej zbliżył nas do swoich bohaterów i ich zmagań z nowo poznaną kulturą i nie do końca opanowanym językiem obcym. Duże znaczenie ma także fragmentaryczność prowadzonej historii i pewne przemilczenia, które piętrzą się w trakcie lektury, nawarstwiają, znajdując ujście i pointę dopiero w ostatniej scenie, w której pada bardzo proste, ale i niosące ze sobą duży ładunek emocjonalny pytanie. Znaczące. Komiks Baby’s in black powstał w zasadzie przypadkowo. Bellstorf spotkał na jednej z hamburskich ulic Astrid Kirchherr i postanowił narysować historię początków grupy The Beatles na podstawie relacji pierwszej fotografki zespołu. Po długich rozmowach z Astrid zdecydował się jednak opowiedzieć historię jej tragicznej i krótkiej miłości. Młody rysownik, podając nam jedynie suche fakty (bez upiększeń czy dopowiedzeń), stworzył opowieść graficzną podobną do szczerej rozmowy, do historii snutej przez Astrid z nieodłącznym papierosem w dłoni, historii niekiedy przerywanej, zaciemnianej, przemilczanej. Arne Bellstorf zaryzykował zatem i postawił na nas, bo to my sami musimy tę historię poukładać, w pewnych miejscach dopowiedzieć, a na koniec przyswoić jeszcze w taki sposób, aby mogła w nas zagrać właściwą sobie melodią, np. takim Love me tender Elvisa Presleya. Przy jej wtórze każdy na swój użytek rozsądzi, czy kontekst Baby’s in black był rzeczywiście tak bardzo istotny. SZYMON GUMIENIK Baby’s in black Arne Bellstorf Kultura Gniewu 2012
Plusy ujemne i dodatnie
Każdy zna chyba tę matematyczną zasadę, która mówi, że dwa minusy zawsze dają plus. A jak to jest z jej odwrotnością? Czy same plusy mogą dać minus? Nie wiem, jak w logice matematycznej, ale świat kreacji daje nam na tym polu cały wachlarz możliwości, których w dodatku nigdy nie udaje się sprowadzić do jednego równania. Podobny dylemat towarzyszył mi podczas lektury komiksu Stuck Rubber Baby autorstwa Howarda Cruse’a. Z jednej strony to wręcz epicka historia walki o wolność, równość i braterstwo, poprowadzona na amerykańską modłę lat 60., z drugiej zaś opowieść o zbyt wielu szczegółach, w które wikła się i tak już dość złożona treść. Niestety, często tak bywa, że rozmach dzieła nas uwiera i zamiast najzwyczajniej w świecie zachwycać, powoduje, że gubimy się w zbyt jednoznacznych szczegółach nadpisanych przez autora. Takim właśnie piętnem można by i naznaczyć pracę Cruse’a, gdyby nie jego doskonała znajomość realiów społecznych i historycznych — Stuck Rubber Baby broni się bowiem samym tematem i sposobem nakreślenia czasu, o którym opowiada. Cruse’owi udało się bardzo trafnie oddać zarówno atmosferę do bólu „białego” Południa Stanów Zjednoczonych, jak i charakter ówcześnie panującej mody, muzyki czy politycznej ideologii. Pod tym względem jest to dzieło znakomite, bardzo realistyczne, wiarygodne, wręcz namacalne. Skupmy się zatem na tych plusach, których za nic nie uda nam się zamienić w minusy czy czegoś im zarzucić. >>81
>>recenzje Pierwszym z nich i najważniejszym jest temat, który na polskim rynku komiksowym wydaje się dość nowatorski. Co prawda mieliśmy już okazję zapoznania się z kilkoma odsłonami komiksowego LGBT, że wspomnę tu chociażby ironiczne historyjki Ralfa Königa, autobiograficzne, autorskie Fun Home Alison Bechdel czy polityczno-historyczne We Włoszech wszyscy są mężczyznami (również wydane przez Centralę), jednak tak poważne potraktowanie tematu homoseksualizmu, homofobii i ogólnie odmienności pojawia się u nas chyba pierwszy raz. Stuck Rubber Baby opowiada nie tylko o społecznym odrzuceniu Innego, ale i walce z samym sobą i o siebie — o spokojne życie wśród bliskich. Bo tego chyba pożąda główny bohater, Toland Polk, dwudziestoparoletni biały chłopak, który nie tylko nie potrafi określić się seksualnie, wikłając się wbrew sobie w związek z dziewczyną, ale i „zadaje się” z czarnoskórymi, co podwójnie dyskwalifikuje go w oczach większości obywateli Clayfield (w którym to przyszło mu, niestety, żyć). Może dlatego Toland tak walczy z coming outem — bo jest to jedyna rzecz, którą może jeszcze ukryć przed niezbyt przyjaznym społeczeństwem. Może też dlatego tak bardzo angażuje się w walkę z rasizmem, żeby uodpornić się na przyszłe ciosy zadawane „pedalskiemu czarnolubowi”, a może po prostu, tak po ludzku, utożsamia się z ofiarami? Nie wiem. Jednak walka bohaterów z dyskryminacją i ich nieustanne zabieganie o godne życie są głównymi zaletami komiksu — to najmocniejsze sceny, które zostają w pamięci na zawsze i pozostawiają gdzieś z tyłu głowy dręczącą myśl, że nadal, w naszym nowym, wspaniałym wieku dla większości ludzi uprzedzenia i nienawiść do Innego to chleb powszedni, wręcz podstawa bytu. I chwała Cruse’owi za to, że pokazał nam, że każdy z nas to w pierwszej kolejności człowiek, który chce żyć, kochać, bawić się, a przede wszystkim przejść bez strachu obok drugiego człowieka. Niezwykle proste, ale i niezwykle trudne do wykonania… To jednak nie jedyne zalety Stuck Rubber Baby — znajdziemy tu bowiem także niezwykle precyzyjny i wielowarstwowy przekrój kulturowo-społeczny amerykańskiego Południa lat 60. Cruse z dbałością o każdy szczegół przedstawia nam m.in. funkcjonowanie ówczesnych ruchów wolnościowych, nielegalne kluby gejowskie, kulturę jazzową, duchowe zaplecze kościołów, zimnowojenne nastroje, trudne relacje rodzinne czy nagminną hipokryzję
władz. A robi to zarówno z niezwykłym (choć przerysowanym) rozmachem, jak i z właściwym sobie nerwem i stylem. À propos stylu! Niestety, jeszcze raz muszę to powiedzieć: szkoda, że mimo tylu zalet sam rysunek i potraktowanie przez autora warstwy językowej komiksu tak bardzo zniechęcają do kontynuowania lektury. O ile nie jestem fanem stylu przypominającego dość groteskowy rysunek Crumba, o tyle przegadane filmy i komiksy zawsze zajmowały najwyższe pozycje na mojej liście. Cruse co prawda wpisał w swoje dzieło wiele istotnych dialogów, umożliwiających głębsze odczytanie psychologicznych motywacji postaci, jednak swoim literackim warsztatem nie porwał mnie tak samo jak Bechdel w Fun Home. W większości wpisał w komiksowe dymki dość sztuczne twory, które bardzo konsekwentnie przytłaczają i zniechęcają czytelnika do opowiadanej historii. A może podobnie ciężko w swoich myślach czuł się Toland? Jeżeli tak, to główny minus Cruse’a zamieniam na plus inteligentnej przewrotności. I jaka jest konkluzja? Niewiadoma, kolejne równanie… Na pocieszenie dodam, że nie ma bytów, sądów, komiksów oraz recenzji idealnych.
>> >>82
SZYMON GUMIENIK Stuck Rubber Baby Howard Cruse Centrala 2011
teatr
RECENZJA
O miłości… i Celinie
Kryzys finansowy zasiał spustoszenie także w repertuarze Teatru im. Wilama Horzycy. Również w końcówce niezbyt udanego sezonu Żeńskie—męskie dyrektor Iwona Kempa pokazała konsekwencję w swym zamiłowaniu do prezentowania sztuk o nieszczęśliwych miłościach, które stałych bywalców Teatru wyraźnie znużyły, a krytyków doprowadziły do przedwakacyjnej irytacji. Ale teatr nie jest przecież dla nas, tylko dla widzów, także dla tych, którzy pojawiają się w nim raz na rok — dla rozrywki przecież, więc jeśli komuś pomoże czas spędzony z żywą sztuką, która dotyka trudnych relacji
w miłości — to nie jest aż tak źle. Lepiej chyba tak, niż zalewać łzami nieszczęsną, co się skończyła, tylko w wirtualnym świecie. A jeszcze ciekawiej, gdy posłucha się o niej w piosenkach, bo nimi już nie pierwszy raz toruński Teatr wzrusza i poprawia nieco swoją zabetonowaną w okopach realizmu psychologicznego pozycję. Kto nie widział dwóch czerwcowych premier — kameralnej O miłości Larsa Noréna i recitalu Marabut — będzie miał możliwość zobaczenia spektakli tuż po wakacjach. Skandynawski dramaturg Lars Norén w 2008 roku napisał bardzo ponurą sztukę O miłości, a w zasadzie jej przemijaniu, trochę za ciężko stąpając śladami Strindberga i Ibsena; rzecz udziwnił do tego maksymalnie, mieszając czas akcji i bohaterów, którym nie nadał także imion. Na Scenie na Zapleczu, otoczonej ze wszystkich stron widownią, widzimy dwie pary: A i B oraz C i D, zamknięte w kwadracie, na wyciągnięcie ręki. Ludzi zmęczonych, nieszczęśliwych, emocjonalnie zagubionych i wgryzających się we własne dusze po takiej amplitudzie, że mimowolnie ocierają się o sztuczność. Choć grają dobrze, momentami przejmująco, to trudno wczuć się w ich zawieszony w niebycie świat pokręconych układów, wspólnej przeszłości i wzajemnych żalów. Bowiem sztuka składa się z kilkunastu pomieszanych epizodów, które tak mocno rezonują na widza ułożeniem tej układanki, iż sam dramat jej bezimiennych bohaterów schodzi gdzieś na drugi plan. Inscenizacyjnie reżyser Iwona Kempa, niestety, nie zaskoczyła niczym. Skromnie, pomiędzy ustawionymi w czworobok krzesłami (jak w Ślubuję ci miłość i wierność) poprowadziła aktorów po ściśle wyznaczomusli magazine
>> nych torach, które widzieliśmy już w Dwa i pół miliarda sekund według Becketta w jej reżyserii. W takim ustawieniu sceny w pewnym momencie ciekawsze niż śledzenie bolesnych relacji bohaterów staje się obserwowanie emocji na twarzach tych, którzy w tym momencie są „poza” rolą. Anna Magalska-Milczarczyk w roli D jest tutaj absolutnie wspaniała, gdy obserwuje z krzesła romansowanie jej męża z B i wstrząsa samym milczącym wyrazem twarzy. Taką Matyldę Podfilipską jak w roli B widzieliśmy już nieraz, choć prezentuje równie wielowymiarową gamę środków. Podobnie pozytywnie zaskakują zarówno jej partner A (Paweł Kowalski), jak i kochanek C (Sławomir Maciejewski), ale zainteresują tylko wyrównaną grą, gdyż nieznośna monotonia tej sztuki bardzo szybko zaczyna nużyć. Pod koniec przełamuje ją wprawdzie nieco pojawienie się E (Tomasz Mycan), w którego objęciach D znajduje wreszcie szczęście, ale po wyjściu z Teatru czuć mimo to jakiś niedosyt. Może tak miało być, może to właśnie ten apatyczny niesmak mieliśmy zobaczyć na scenie? Jak u tej pary po nastu latach spędzonych razem, która kilka lat po rozstaniu nie bardzo ma o czym rozmawiać? Zupełnie inny jest spektakl muzyczny Marabut, złożony z piosenek Stanisława Staszewskiego i zrealizowany przez Scenę Propozycji Aktorskich. To recital najlepiej śpiewającej aktorki Horzycy — Małgorzaty Abramowicz, koncert wspaniały, i to nawet dla tych, którzy nie przepadają za Kazikiem. W kapitalnych dowcipnych interpretacjach Abramowicz i przede wszystkim z muzyką na żywo (cudownie zaaranżowane na gitary, flet poprzeczny, saksofon, kontrabas, perkusję i instrumenty klawiszowe przez Igora Nowickiego) usłyszymy 14 piosenek: doskonale znane Celinę czy Baranka, ale także np. przejmującą Balladę o dwóch siostrach do tekstu Gałczyńskiego. Ułożone z pomysłem, od pieśni rosyjskiej po francuską, zagrane na nowo i jak zaśpiewane! Taki wieczór to miód na serce dla stałych widzów Teatru im. W. Horzycy. Którzy po cichu liczą na to, że kolejny sezon nie będzie już miał tytułu. ARKADIUSZ STERN O miłości / Lars Norén reż. Iwona Kempa polska prapremiera 16 czerwca 2012 Marabut / spektakl z piosenkami Stanisława Staszewskiego Scena Propozycji Aktorskich premiera 26 czerwca 2012 Teatr im. W. Horzycy
gra
RECENZJA
Gra z pozoru kooperacyjna
Battlestar Galactica to udana planszowa adaptacja serialu SF pod tym samym tytułem. Opowiada on historię niedobitków ludzkości osaczonych przez Cylonów — robotów, które zwróciły się przeciwko swym twórcom. Statki kosmiczne transportujące uciekinierów skupiają się wokół krążownika Galactica. Flocie brakuje wszystkiego — począwszy od amunicji i paliwa, a na żywności skończywszy. Opór jest bezsensowny, jedynym wyjściem jest odnalezienie macierzystej planety. Zadaniem uczestników rozgrywki w BG jest dotrzeć do docelowej planety zanim: a) morale, paliwo, żywność lub populacja spadną do zera, b) krążownik zostanie sześciokrotnie uszkodzony, c) opanują go Cyloni, d) zestrzelone zostaną wszystkie statki cywilne. Aby osiągnąć cel, flota musi dokonać kilku skoków z szybkością nadświetlną, co okupione jest zazwyczaj utratą paliwa. Również w wyniku rozstrzygania kryzysów (reprezentowanych przez karty ciągnięte przez gracza pod koniec ruchu) traci się zasoby — głównie morale. Utrata statków cywilnych oznacza z kolei spadek populacji. Podsumowując, w grze niemal wszystko działa na niekorzyść ludzi, choć gracze nie są tak do końca bezbronni. Postacie, w które się wcielają, dysponują najróżniejszymi umiejętnościami — i to właśnie od najpełniejszego wykorzystania ich potencjału uzależnione jest przetrwanie ludzi. Równie istotne dla zwycięstwa jest to, czy poszczególni gracze podczas rozgrywki będą w stanie wzajemnie się wspierać. Gdyby projektanci na tym poprzestali, mielibyśmy przyzwoitą grę taktyczną budzącą niemałe emocje. Poszli oni jednak o krok dalej, urozmaicając całą historię dwoma bardzo istotnymi elementami: zasadą tajności oraz
>>recenzje tajną lojalnością graczy. Polegają one na tym, że Cyloni to nie tylko opancerzone jednostki bojowe, ale także organiczne imitacje zwykłych ludzi — potencjalnie „tosterem” może być zatem każdy z graczy. Na początku i w połowie gry (w fazie tajnych agentów) wszyscy losują karty lojalności, które określają, czy dana postać gra po stronie ludzi, czy może przeciw nim. Tajność w połączeniu z ukrytymi agentami gwarantuje niepowtarzalną atmosferę podejrzeń, braku zaufania, wrogości etc., dając pole do popisu umiejętnościom aktorskim — retorycznym czy strategicznym — graczy. To dość istotny element rozgrywki, bo przetrwanie floty w dużej mierze zależne jest od tego, czy uda się zidentyfikować i aresztować Cylona, zmuszając go do ujawnienia się i otwartego wystąpienia przeciw ludziom (ujawniony Cylon przejmuje kontrolę nad częścią floty wroga). Tak naprawdę dopiero ten element zapewnia wysoką grywalność BG i czyni z niej pozycję wartą uwagi. Zdemaskowanie ukrytego agenta lub agentów bywa co najmniej tak nagradzające, jak walne przyczynienie się do zwycięstwa własnej frakcji. BG to kolejna gra ze stajni Fantasy Flight, która z jednej strony zachwyca mnogością elementów, solidnym wykonaniem i oprawą wizualną, z drugiej zaś przytłacza swą złożonością. Oto dostajemy do zabawy kolejny „analogowy komputer”, w którym — niczym robot — musimy według dość nieintuicyjnych reguł dokonywać setek „obliczeń” polegających na tasowaniu, przekładaniu, losowaniu, przesuwaniu etc. Obszerna instrukcja, do której należy nieustannie sięgać, nie zawsze rozwiewa wszystkie wątpliwości. Grę ponadto charakteryzuje dość irytująca losowość. Chodzi w szczególności o nieprzewidywalne ataki floty Cylonów wynikające z kart kryzysów. Problem ten został rozwiązany dopiero w dodatku Exodus. Szkoda, że po raz kolejny można odnieść wrażenie, że oto dostajemy produkt niedopracowany lub celowo „pocięty” na części. Na koniec warto dodać, że gra „karze” graczy prowadzących Cylonów, którzy przedwcześnie się ujawnią — zdemaskowani wciąż mogą szkodzić, lecz mają dość ograniczone możliwości działania. Przede wszystkim jednak są wykluczani z dyskusji z innymi graczami. I dobrze, gdyż w momencie, gdy znani są już wszyscy agenci, gra zamienia się w zwykłą rozgrywkę taktyczną. Ostatecznie — mimo powyższych zarzutów — zachęcam do zagłębienia się w świat gry BG, by poczuć charakterystyczny dla niej klimat ciągłych podejrzeń i niepewności. SLIMEBOT Battlestar Galactica Corey Konieczka Galakta 2009 >>83
>>komoda
Wiola W Kto?
Co?
Jak?
Wiola to projektantka i stylistka mody. Swoje doświadczenie zawodowe zdobywała w Warszawie i Londynie. Brała udział w prestiżowych warsztatach „Kreowanie Nowych Koncepcji w Modzie” w londyńskim Central Saint Martins College of Art and Design. Tworzyła kostiumy m.in. do sztuki teatralnej Anny Burzyńskiej Jeśli chcesz kobiety, to ją porwij. Współpracowała z Fabryką Trzciny, organizując pokazy mody. W roku 2010 zdobyła cztery wyróżnienia Jury Kreatorów i Jury Medialnego podczas konkursu „Złota Nitka” za kolekcję „Cossack”. Przewodniczyła jury konkursu „Zaprojektuj Strój” dla sieci McDonald’s Polska. Od kilku lat prezentuje swoje kolekcje podczas Fashion Week Poland.
Wiola obecnie kreuje dwie linie odzieżowe: Wiola Wołczyńska — Grey Label oraz Wiola Wołczyńska — Basic.
Najpierw jest pomysł. Wiola podkreśla, że zazwyczaj przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie. Potem zbiera zdjęcia, rysuje szkice, zamawia materiały, a następnie konstruuje formy. Nie upina materiału na manekinie, wszystko robi na płasko. Dopiero po zszyciu wzoru zakłada go na manekina i dopracowuje szczegóły.
>>84
musli magazine
>>ko_moda
FOT. PRZEMYSŁAW STOPPA / FASHION WEEK POLAND
Wołczyńska Dlaczego? Wiola projektowanie wyssała z mlekiem matki. Jej dziadek skończył łódzką ASP, był konstruktorem i głównym technologiem m.in. w firmie Ambasador. Babcia była krawcową. Wiele lat temu, w nieprzychylnych dla mody czasach komuny, założyli mały butik, w którym projektowali i szyli ubrania na zamówienie. Rodzice Wioli rozwinęli biznes i zajęli się produkcją na większą skalę.
Gdzie? www.wiolawolczynska.pl info@wiolawolczynska.pl Sklepy: www.fullofstyle.pl www.mostrami.pl www.shwrm.pl www.cloudmine.pl
zdolnych twórców polskiej modowej przestrzeni łowi dla Was Magda Wichrowska. Wiolę Wołczyńską odkryła podczas wiosennej edycji Fashion Philosophy Fashion Week Poland. Kolejna już w październiku. Warto zajrzeć do Łodzi! www.fashionweek.pl
>>85
MONIKA MŁODAW
:
WSKA
The Otherworld
:
Monika Młodawska ma 20 lat, pochodzi z województwa świętokrzyskiego. Obecnie studiuje prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale jej największą życiową pasją pozostaje fotografia, którą zajmuje się już od kilku lat. Wszystko zaczęło się od prostych portretów jej starszej siostry – pierwszej muzy. Wkrótce jednak przestało jej to wystarczać – wówczas działalność Moniki stopniowo ewoluowała w stronę fotografii mody. Dziedzina ta jest jej najbliższa ze względu na ogromny obszar swobody, który pozostawia twórcy. Nie pokazuje świata takiego, jakim jest, ale tworzy własny. Lubi myśleć o bohaterkach swoich sesji – kobietach, które chce przedstawić – bo każda z nich to inna historia, inne tło, inna osobowość. Ma za sobą kilka publikacji w magazynach internetowych – zarówno polskich, jak i zagranicznych. Prezentowana sesja „The Otherworld” zdobyła nagrodę publiczności w konkursie „Dream Team” na festiwalu Neo Fashion Jamboree. Na co dzień współpracuje z grupą młodych kreatywnych ludzi, którzy – tak jak ona – wkładają w to całe serce.
:
MODELKA: KAROLINA NIEMIEC/8FI MODELS PROJEKTANTKA: ANGELIKA JAKUBAS WIZAŻ: ULA WILGIERZ FRYZJER: TYMOTEUSZ PIĘTA
WWW.MONIKAMLODAWSKA.BLOGSPOT.COM WWW.FACEBOOK.COM/MONIKA.MLODAWSKA.PHOTOGRAPHY
>>warsztat qlinarny
Smaki lata
Przyszedł wrzesień. Już bliżej niż dalej do śniegu i lodów, bynajmniej nie na patyku. Lubię obserwować dzieci, które pierwszy raz idą do szkoły. Jeszcze nie wiedzą, że każde lato się kończy i przychodzi czas na pracę. Zapamiętuję zapachy i smaki jak wtedy, gdy miałam siedem lat. W tych ciepłych miesiącach wydarzyło się tak dużo i… tak niewiele. Ogarniało mnie błogie lenistwo i totalny brak czasu. Przymykanie powiek jedynie na chwilę, jakby nocny chłód sierpnia nie tylko wciskał się pod kołdrę, ale i wykradał sny. Ucichły już wasze świerszcze za oknem? Będę tęsknić do lata. Bardzo. Tym bardziej że w moim życiu dokonały się ogromne zmiany, zostawiłam za sobą szmat czasu, przypieczętowałam moje niebycie studentką i musiałam na nowo poszukać stałego gruntu. Byliście kiedyś w związku na odległość? Ja wielokrotnie. Wakacyjne miłości odjeżdżały w siną dal, żegnałam nieraz na dworcach i lotniskach swoich wybranków serca, którzy studiowali za granicą. Niejednokrotnie i ja wsiadałam w polski niezniszczalny pociąg, żeby porzucić na miesiąc czy dwa Dolny Śląsk, który kochałam wówczas nie tylko ze względu na rodzinne strony. A teraz każdy smak pochodzi dla mnie z przeszłości. Każda słodycz przyciąga za sobą dobre wspomnienia i gorycz tęsknoty. Uczę się od początku gotować dla jednej osoby. Nie wiem, ile makaronu wrzucić do wrzątku, żeby nie zostawał. Nie wiem, na jak długo starczy mi masła i kiedy skończy się mleko. Choć mam teraz czas na picie o poranku świetnego cappuccino, na sprawdzanie, pod jakim kątem najlepiej trzymać dzbanek z mlekiem, żeby pianka była jednorodna, błyszcząca i bez gigantycznych bąbli, to… piję kawę sama. Á propos espresso — nie tak dawno byliśmy (jeszcze razem) na Festiwalu Kawy w Toruniu. Dobra inicjatywa — amatorzy kofeinowych szaleństw, latte artu i wszystkiego, co związane z magicznym ziarnem, na pewno znaleźli coś dla siebie. Ci, którzy o kulturze picia kawy nie byli przekonani, byli edukowani przez wspaniałych znawców. My wpadliśmy w kawowe szaleństwo jedynie na chwilę. I to nie do końca kawowe. Wypiliśmy magiczne aksamitne espresso, ale najbardziej zaintrygował nas sposób parzenia rooibosa w ekspresie ciśnieniowym! Dla niewtajemniczonych — rooibosowi bliżej do herbaty, choć wcale nią nie jest. Rooibos, czyli czerwono krzew, uprawiany jest w południowej Afryce. Ma miodowy smak, w którym próżno szukać śladu goryczy. Nie zawiera bowiem garbników — w odróżnieniu od „tradycyjnych” herbat.. Jest wolny od kofeiny i teiny, dlatego mogą go pić dzieci i dorośli także przed snem. Bogaty w przeciwutleniacze, kwasy fenolowe, korzystnie wpływające na układ odpornościowy, i mikroelementy, takie jak: żelazo, potas, fluor czy cynk. Tyle nauki. Ja doceniam jego smak o każdej porze roku — latem mnie orzeźwia, jesienią koi, zimą ogrzewa, a wiosną
>> >>98
pobudza do życia. A co ma wspólnego z ekspresem? Można go parzyć jak kawę! Piłam red cappuccino podczas festiwalu z ekspresu gastronomicznego i robię go w swoim domowym ciśnieniowym. Za każdym razem poszczycić się mogę sporą cremą, czyli pianką, rodem prawie z kolby wypełnionej kawą. Ale to nie jest kawa! Red cappuccino jest doskonałe! Uwielbiam spienione mleko. Dodane do parzonego rooibosa, który pomimo esencjonalnego smaku nie jest ani trochę gorzki, wydobywa jego niespotykany miodowy smak. Powierzchnię mleka można przyprószyć cynamonem i polać miodem. Mniam! Nauczcie swój ekspres robić red espresso. W tym celu będziecie musieli dokładnie umyć kolbę. Niestety (w tym wypadku) kawa ma tak intensywny smak i aromat, że trudno się go pozbyć. Na pewno wiecie, co się dzieje, kiedy do termosu używanego do herbaty wleje się kawę. O zgrozo! Nigdy więcej. Także kolba musi być dokładnie umyta. Ja mam dwie, i jedną używam do red espresso, a drugą do black espresso. Rooibos — jaki będzie odpowiedni? Oczywiście na festiwalu można było zakupić rooibosa specjalnie spreparowanego do użytkowania w ekspresach. Niestety, nie skusiłam się. Postanowiłam wykorzystać zapasy dobrego, zwykłego, „herbacianego” rooibosa. Nie wiem więc, jaka jest różnica pomiędzy jednym a drugim produktem w domowym ekspresie, ale wierzcie mi, że i „zwykły” spisuje się na medal! A jak przygotować red espresso? Sprawdźcie w jednym z przepisów. Do tego polecam Wam przepyszną trochę letnią, trochę jesienną tartę z owocami. Baza z przepisu Liski z Whiteplate, ale „do środka” możecie dać wszystkie owoce świata! Robiłam już z malinami, morelami, brzoskwiniami, borówkami, jagodami, truskawkami i śliwkami. I każda mi smakowała. Jeśli owoce są zbyt kwaśne, warto wypiek obficie posypać cukrem pudrem. Ostatni mój letni smak, który będziecie mogli przetestować, to pasta z fasolką szparagową i cukinią. Każdy z tych produktów znajdziecie jeszcze na bazarkach. Po fasolowym sezonie spokojnie można użyć przetworu ze słoika. Makaron jest tak prosty, że chyba nigdy bym na ten przepis nie wpadła! Przyznaję się bez bicia — jestem w tym miesiącu mało twórcza. Moje penne pochodzi z Kwestii Smaku. Zestawienie twarogu, warzyw i bazylii to dla mnie nowe i smakowite spojrzenie na polskie produkty we włoskim wydaniu. Serdecznie polecam Wam to szybkie danie na obiad albo ciepłą kolację. Lato się kończy. Idzie jesień z bogactwem jabłek i gruszek, a ja idę na kolację we dwoje, na Skype! Mniam. MARTA MAGRYŚ Kulturo- i zabytkoznawczyni, muzealniczka. Z zamiłowania kucharka i amatorka kuchni fusion musli magazine
>>warsztat qlinarny
TARTA Z OWOCAMI Spód: 250 g mąki 125 g masła szczypta soli ok. 3 łyżki kwaśnej śmietany łyżka cukru pudru Nadzienie: 2 jajka 100 ml śmietany 30% lub 36% 50 g mąki 100 g cukru pudru owoce
Piekarnik nagrzać do 180°C. Z podanych składników zagnieść szybko ciasto, rozłożyć na blasze do tarty i wstawić do lodówki. W tym czasie przygotować nadzienie — jajka ubijać z cukrem, następnie dodać śmietanę i cukier puder. Wyciągnąć ciasto z lodówki i rozłożyć owoce. Następnie zalać całość przygotowaną uprzednio masą. Piec ok. 40—50 minut, aż nadzienie się zetnie i nieco przyrumieni. Ciasto można przyprószyć cukrem pudrem.
>> PENNE Z CUKINIĄ I FASOLKĄ
3 łyżki masła 200 g cukinii (jeśli jest młoda – nie obieramy) 200 g fasolki szparagowej (najlepiej zielonej) ok. 180 g makaronu penne 100 g twarogu 1 gałązka bazylii sól pieprz
Wstawiamy osoloną wodę na makaron. Kiedy się zagotuje, wrzucamy penne i po dwóch minutach dodajemy oczyszczoną i pokrojoną na mniejsze kawałki fasolkę. Gotujemy, dopóki makaron nie będzie al dente. W tym samym czasie na patelni roztapiamy masło i wrzucamy pokrojoną w kostkę cukinię. Podsmażamy do delikatnego zrumienienia. Następnie dodajemy makaron z fasolką. Rwiemy listki bazylii i podsmażamy jeszcze minutę. Doprawiamy solą i pieprzem. Całość przekładamy na talerze. Posypujemy z wierzchu pokruszonym twarogiem. I delektujemy się świeżym smakiem.
RED CAPPUCCINO ok. 10 g roiboosa mleko woda cynamon miód
Do kolby ekspresu ciśnieniowego sypiemy rooibosa. Nie ubijamy. Włączamy ekspres i kiedy się rozgrzeje, wkładamy kolbę. Włączamy, dopóki nie zobaczymy pierwszych kropli red espresso, następnie wyłączamy przepływ wody i czekamy 10 sekund, aby napar się zaparzył. Włączamy ponownie. Po przygotowaniu espresso spieniamy mleko. Espresso zalewamy mlekiem — latte, artystom zazdroszczę finezyjnych wzorów! Posypujemy z wierzchu cynamonem i dodajemy nieco miodu. Pijemy z rozkoszą, przegryzając tartę. Uwaga! Red espresso możemy przygotować także w kawiarce. Nie osiągniemy tym sposobem sporej cremy (pianki), ale napój będzie bardziej esencjonalny, niż zalewany wodą z czajnika. >>99
>>redakcja MAGDA WICHROWSKA
SZYMON GUMIENIK
filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.
zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...
WIECZORKOCHA
GRZEGORZ WINCENTY-CICHY
-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.
rocznik czarnobylski. Niedoszły, domorosły filozof. Wykonywał w życiu tyle różnych zawodów, że mógłby swoje Curriculum Vitae rozdzielić pośród kilku, niespecjalnie nawet nudnych, mężczyzn. W chwili obecnej, zgodnie z powołaniem, wykonuje wymarzony zawód aktora teatralnego. Silnie uzależniony od muzyki, niezależnie od bezsensownych podziałów gatunkowych. Brak szans na powodzenie odwyku. Wolałby oślepnąć, niż ogłuchnąć.
GOSIA HERBA
ANIA ROKITA
rocznik 1985
archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.
podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl www.gosiaherba.blogspot.com
>>100
MARTA MAGRYŚ
IWONA STACHOWSKA
choć miała być lekarzem, z wykształcenia jest kulturo- i zabytkoznawczynią. Z zawodu muzealniczką. Z zamiłowania weekendową szefową kuchni. Uprawia pomidory i poziomki w doniczce. Marzy o wyhodowaniu drzewa cynamonowego oraz o napisaniu książki (niekoniecznie kulinarnej). Gdzie tylko może dojeżdża rowerem. Cierpi na chroniczny brak wolnego czasu. Wciąż nie może się zdecydować, czy woli wiosnę, czy też jesień. Ale chyba bardziej jesień. Bo jest brązowa.
z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.
ARKADIUSZ STERN
MAREK
germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.
ROZPŁOCH
rocznik 1980, filozof i ktoś lub coś w rodzaju dziennikarza. Mieszka w Toruniu.
musli magazine
WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A
{
>>słonik/stopka
}
MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Gosia Herba, Marta Magryś, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Iwona Stachowska, Arkadiusz Stern, Grzegorz Wincenty-Cichy współpracownicy: Adam Blank, Krzysztof Koczorowski, Anna Ladorucka, Andrzej Mikołajewski, Aleksandra Olczak, Marcin Zalewski korekta: Justyna Brylewska, Edyta Peszyńska, Magda Szczepańska, Andrzej Lesiakowski
>>101
8—11 grudnia 2012
SPONSOR GŁÓWNY
PATRONAT MEDIALNY