Musli Magazine Maj 2012

Page 1

5[27]/2012 MAJ

>>AMIRIAN S S E M C I G >>LO N A M W O N S >>


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Musli w liczbach!

Z N

a nami bogaty we wrażenia miesiąc. Redakcja „Musli Magazine” koncertowała się, wernisażowała, a nawet ruszyła do Łodzi w poszukiwaniu zimowych trendów. Zasiadając w medialnych rzędach razem z 500 koleżankami i kolegami dziennikarzami z całego świata, obejrzeliśmy 36 pokazów, przy których pracowało 85 modelek i modeli. Ale nie samą modą redakcja żyła! asze spotkania i rozmowy zaowocowały 3 ciekawymi wywiadami z: Kari Amirian, Snowmanem i Logic Mess! 4 felietonistów pobudziło swoje szare komórki, by trafiły do Was 4 ciekawe felietony! Tym razem przygotowaliśmy aż 2 portrety! W maju padło na Koli i — trochę przewrotnie — na portret miasta, czyli Tonopolis! Zachęcamy też wszystkich do spaceru po 2 galeriach — Jakuba Kamińskiego (nasza okładka!) i Marceliny Amelii! 3 posiłki, czyli majowy jadłospis „Musli Magazine” wyczarowała w kuchni Marta Magryś! W majowym numerze znajdziecie aż 3 relacje z wydarzeń, w których uczestniczyliśmy. Jednocześnie donosimy, że już czekamy na kolejne edycje Klamry, CoCArt i FashionPhilosophy FashionWeek Poland! Przedstawiamy Wam 1 zjawisko, ale za to aż 3 rozmówców. O PRZEprojekcie opowiadają: Kafka Jaworska, Marta Kołacz i Piotr Lisowski! 2 wierszami w POE_ZJAdzie podzielił się z nami Marcin Jurzysta! Gorąco polecam Waszej uwadze 122 PRZEciekawych stron majowego „Musli Magazine”! MAGDA WICHROWSKA >>2

musli magazine


[:]

>>2 >>4

>>spis treści wstępniak. musli w liczbach! wydarzenia. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, ARKADIUSZ STERN, ARBUZIA, MARTA MAGRYŚ, ANIAL, MAREK ROZPŁOCH

>>16

relacja. XX Alternatywne Spotkania Teatralne Klamra. XX Klamra w oparach absurDady. ARKADIUSZ STERN

>>18

relacja. 4 CoCArt Music Festival. granice muzycznej percepcji. MARCIN ZALEWSKI

>>20

fotorelacja. FashionPhilosophy Fashion Week Poland FOT. MAGDA WICHROWSKA, ANDRZEJ LESIAKOWSKI

>>22

na kanapie. styl vs. trendy. MAGDA WICHROWSKA

>>23

gorzkie żale. moje trzy grosze. ANIA ROKITA

>>24

filozofia w doniczce. 1 maja. IWONA STACHOWSKA

>>25

a muzom. św. spokój. MAREK ROZPŁOCH

>>26

porozmawiaj z nią... marzy mi się rewolucja Z KARI AMIRIAN ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA

>>32

portret. tonopolis — portret miasta. EWA DOROSZENKO, JACEK DOROSZENKO, RAFAŁ KOŁACKI

>>42

zjawisko. PRZEprojekt. eksperymentujemy sami ze sobą Z KAFKĄ JAWORSKĄ, MARTĄ KOŁACZ I PIOTREM LISOWSKIM ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA

>>50 >>56

portret. szemrani (Koli). GRZEGORZ WINCENTY-CICHY porozmawiaj z nim... Snowman nie może stopnieć Z MICHAŁEM KOWALONKIEM (SNOWMAN) ROZMAWIA SZYMON GUMIENIK

>>62

porozmawiaj z nim... logiczny bałagan. Z PIOTREM WYPYCHEM (LOGIC MESS) ROZMAWIA GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

>>68

galeria. MARCELINA AMELIA

>>86

nowości [książka, film, muzyka]. ARBUZIA, (SY)

>>89

recenzje [film, muzyka, książka, teatr]. ALEKSANDRA OLCZAK, IWONA STACHOWSKA, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, ADAM BLANK, ANNA LADORUCKA, SZYMON GUMIENIK, ARKADIUSZ STERN

>>98 >>116

fotografia. JAKUB KAMIŃSKI warsztat qlinarny. blogowanie i logowanie w wiosnę MARTA MAGRYŚ

>>118

poe_zjada. MARCIN JURZYSTA

>>120

redakcja

>>121

słonik/stopka

OKŁADKA: FOT. JAKUB KAMIŃSKI (I), IL. MARCELINA AMELIA (IV)

>>3


>>wydarzenia PREMIERA

6.05

5.05

7-31.05

TEATR HORZYCY

NRD

DWÓR ARTUSA

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

ŻUŻUŻI SPAĆ NIE MOŻE...

PORUCZNIK Z INISHMORE

Toruńsko-warszawski kolektyw DJ-ski Żużużi grywał już chyba we wszystkich znaczących polskich klubach, że o udziale w masowych wydarzeniach, takich jak zeszłoroczne Audioriver w Płocku, nie wspomnę. Stoją też za cyklem imprez Elektroniczna Dobranocka w toruńskim NRD. Choć przez jakiś czas nie było o nich słychać, teraz wracają z naprawdę mocną pozycją. MustNotSleep jest w ich odczuciu jednym z najważniejszych odkryć roku 2011. Żużużi odpowiedzialni są za cykl Music Of The Future, to oni sprowadzili do Polski takie basowe sławy jak Kowton, Bok Bok, L-Vis 1990, George FitzGerald, Dubbel Dutch, Cosmin TRG, Lil Silva, Addison Groove, Lando Kal, Klic i Nguzunguzu. W swoich setach łączą szeroko pojętą elektronikę od uk funky, przez future garage, aż do dubstepu. Rezydują w sławnych warszawskich placówkach 1500 m2 oraz Jedyne Wyjście. W NRD muzyka zabrzmi w składzie: Fau & Kacper P (MustNotSleep) oraz Easy Audio, Adam Sadam i MaL z Żużużi.

Teatr im. Wilama Horzycy w niedzielę 6 maja zaprasza na premierę sztuki Martina McDonagha Porucznik z Inishmore, uznanej w Wielkiej Brytanii za najlepszą komedię roku 2003! Toruńscy widzowie absurdalny humor brytyjskiego dramaturga mogli już poznać w spektaklach Iwony Kempy Samotny Zachód (granym w latach 2002—2008) i Kaleka z Inishmaan (2009), wystawianym do niedawna na dużej scenie. I tym razem szykuje się niebywała zabawa, okraszona czarnym humorem i totalną kpiną, nie tylko z mentalności Irlandczyków, ale również terrorystów i organizacji paramilitarnych. Pewnego dnia na irlandzkiej wyspie Inishmore, na drodze ginie tragicznie Tomaszek… czyli kot. Ten — nie tak znowu sensacyjny — wypadek uruchomia łańcuch nieprawdopodobnych i makabrycznych wydarzeń. Właścicielem kota okazuje się bowiem młody, słynny z radykalnych poglądów członek paramilitarnej organizacji INLA. Towarzysze broni nadali mu przydomek „Wściekły”. I nie bez powodu — za śmierć ukochanego kota gotów jest policzyć się z każdym, kto zawinił. W efekcie... krew leje się strumieniami, a trup ściele gęsto…

>> GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

Żużużi Meets MustNotSleep 5 maja NRD

>>4

Farsę o opętanych obsesją wiecznej walki irlandzkich bojownikach reżyseruje Ana Nowicka, laureatka ubiegłorocznego Festiwalu Debiutantów Pierwszy Kontakt, uhonorowana nagrodą specjalną jury za reżyserię spektaklu Szyc Teatru Barakah i „stworzenie nowego miejsca na teatralnej mapie Polski”. W komedii występują: Aleksandra Bednarz, Radosław Garncarek, Jarosław Felczykowski, Łukasz Ignasiński, tegoroczny laureat Wilama Tomasz Mycan, Paweł Tchórzelski oraz gościnnie, znany z doskonałego spektaklu Mroczna gra albo historie dla chłopców, Arkadiusz Walesiak. Zabawny język autora, świetna reżyserka i doborowa obsada — wreszcie Teatr Horzycy proponuje coś innego niż tylko ciężkie sztuki mówiące o niespełnionych marzeniach. ARKADIUSZ STERN Porucznik z Inishmore / Martin McDonagh reż. Ana Nowicka premiera 6 maja 2012 Teatr im. Wilama Horzycy

KOSMICZNE MARZENIA Tadeusz Łapiński należy do grona najciekawszych artystów ustępującego już pokolenia wielkich mistrzów polskiej grafiki i malarstwa. Wystawiał z największymi: Janem Lebensteinem, Zbigniewem Makowskim, Franciszkiem Starowieyskim czy Romanem Opałką. Jest uczniem Artura Nacht-Samborskiego, swoje prace prezentował we wszystkich większych muzeach sztuki współczesnej świata, łącznie z MoMA w Nowym Jorku, muzeach Polski, Japonii, Francji i Wielkiej Brytanii. Artysta podkreśla jednak bardzo mocno swoje związki z Toruniem — to tutaj zorganizowano mu dużą monograficzną wystawę, tutaj też mieszkają jego przyjaciele. Podczas ekspozycji w Dworze Artusa malarz zaprezentuje dzieła pochodzące z różnego okresu swej twórczości. Podziwiać będzie można zarówno litografie, jak i obrazy powstałe w innych, często eksperymentalnych technikach. ARKADIUSZ STERN Marzenia kosmiczne / Tadeusz Łapiński 7–31 maja Dwór Artusa / Galeria Artus

musli magazine


>>wydarzenia od

8.05

9.05 DWÓR ARTUSA

WOZOWNIA

Sylwia Kowalczyk jest absolwentką Wydziału Grafiki krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, zajmuje się fotografią, ilustracją oraz projektowaniem okładek książek. Za swoją pracę dyplomową Autoprojekcje (2002) otrzymała I nagrodę w ogólnopolskim konkursie fotografii „Portret” w Trzciance. W Galerii Wozownia od 9 maja będziemy mogli zobaczyć jej kolejną — po prezentowanym w tym miejscu pięć lat temu cyklu Chicas (Laski) — wystawę fotografii. Na majowej wystawie w toruńskiej Wozowni Kowalczyk zaprezentuje około czterdziestu prac fotograficznych: Autoprojekcje, Temporary Portraits i Nightwatching, które łączy swoisty nadrealizm z estetyką paradokumentu. W trakcie wystawy zostanie również wykorzystany film Nataszy Ziółkowskiej-Kurczuk — materiał z programu Afisz, który ukazał się pod tytułem Notes kulturalny — Sylwia Kowalczyk w Telewizji Polskiej Lublin. Tego samego dnia Wozownia zaprasza także na kolejną odsłonę z cyklu Debiuty Feminine, w ramach których zobaczymy wystawę M(e)error Marii Kubit. Do 20 maja w Wozowni można również oglądać wystawę Biały

cień Marcina Berdyszaka, której towarzyszyć będzie spotkanie z krytyczką sztuki dr Martą Smolińską, zatytułowane Laska jako Motivkunde w twórczości Marcina Berdyszaka. ARKADIUSZ STERN Portrety – obiektywizacja czy surrealizacja? / Sylwia Kowalczyk 9–27 maja M(e)error / z cyklu Debiuty Feminine / Maria Kubit 9–20 maja Laska jako Motivkunde w twórczości Marcina Berdyszaka / Spotkanie z dr Martą Smolińską 8 maja, godz. 17.00 Galeria Sztuki Wozownia

FOT. MICHAŁ MICHALSKI

KOWALCZYK / NIGHTWATCHING / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

PORTRETY − OBIEKTYWIZACJA CZY SURREALIZACJA?

SUBTELNI I PROSTOLINIJNI 9 maja Dwór Artusa zaprasza na indie-folkowy koncert zespołu Twilite, jednej z najbardziej obiecujących formacji polskiej sceny muzycznej. Duet, grający od 2006 roku, w charakterystycznych brzmieniach i melancholijnej atmosferze tworzą Paweł Milewski i Rafał Bawirsz. W 2009 roku ukazał się ich debiutancki album Bits & Pieces, będący zbiorem kompozycji powstałych podczas dwuletniego pobytu muzyków w Dublinie. Swój album promowali podczas dwóch ogólnopolskich tras koncertowych, na antenie Trójki, na Open’er Festival (2009) oraz jako support Raz Dwa Trzy, José Gonzáleza, Whitest Boy Alive i The Twilight Singers. W Toruniu zespół będzie promował swoją drugą płytę zatytułowaną Quiet Giant. Album bez ostentacji i z nieśmiałym wdziękiem łączy to, co dobre na świecie i piękne lokalnie, a liryczne dźwięki trąbki i klarnetu pięknie współgrają ze słowiańską melancholią. Tak o tej płycie w „Rzeczpospolitej” pisała Paulina Wilk: „Subtelna i prostolinijna płyta duetu Twilite Quiet Giant jest rewelacją, na jaką polska muzyka czekała od dawna. (...) Milewski i Bawirsz

przywołują wyczucie i wrażliwość, które odeszły razem z Grzegorzem Ciechowskim. Ta piękna płyta jest wielką niespodzianką. Twilite to koń, na którego prawie nikt nie stawiał. Z dala od zgiełku i mód stworzyli album najwyższej klasy”. Szykujmy się więc na świetny koncert w pięknej scenerii Dworu Artusa. ARKADIUSZ STERN Twilite 9 maja, godz. 19.30 Dwór Artusa

>>

>>5


>>wydarzenia

13.05

WOAK

LIZARD KING

FOT. WOJTEK WOJTCZAK

TEATR PLUS MINUS Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Toruniu w 2012 roku organizuje cykl szkoleniowy Teatr PLUS MINUS. Projekt realizowany od kwietnia do listopada jest współfinansowany przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu Edukacja Kulturalna. Uczestnikami szkolenia mogą być instruktorzy teatralni, pedagodzy, psycholodzy, pracownicy socjalni, terapeuci oraz studenci podejmujący pracę w różnego rodzaju ośrodkach terapeutycznych i ośrodkach kultury. Tegoroczna edycja obejmuje dziesięć warsztatów z różnych dziedzin szeroko rozumianej arteterapii oraz animacji kultury. Uzupełnieniem warsztatów będą prezentacje spektakli teatralnych nawiązujących do tematyki zajęć. Szkolenie realizowane będzie podczas pięciu weekendowych spotkań. W dniach 12—13 maja odbędą się drugie w cyklu warsztaty teatralne pt. Kana zaufana, których tematem będą metody pracy teatralno-terapeutycznej z osobami uzależnionymi od narkotyków i alkoholu. Zajęcia poprowadzą Bibianna Chimiak i Marta Giers, aktorki Teatru Kana ze Szczecina, które odnoszą nie tylko sukce-

sy artystyczne, ale na swoim koncie mają już wiele osiągnięć w pracy teatralno-terapeutycznej z uzależnionymi. Warsztatom będą towarzyszyły prezentacje wideo oraz spektakl przygotowany przez pacjentów Ośrodka Terapii Odwykowej Uzależnień działającego w ramach Wojewódzkiego Ośrodka Terapii Uzależnień i Współuzależnienia w Toruniu. O kolejnych warsztatach w cyklu Teatr PLUS MINUS będziemy informować w następnych numerach. ARKADIUSZ STERN

>> >>6

Kana zaufana / Cykl szkoleniowy Teatr PLUS MINUS 12–13 maja Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Toruniu

O BIGBICIE SŁÓW KILKA Trochę teorii wypadałoby przytoczyć... Bigbit jest określeniem gatunku muzycznego, jaki wykonywali Beatlesi. Nazwę tę wymyślił Franciszek Walicki, ponieważ władzom komunistycznym nie przypadała do gustu muzyka „rockowa” — brzmiała zbyt zachodnie. Panu Walickiemu zależało na tym, by władze na taki typ dźwięków przymknęły oko, gdyż sam się nim parał — najpierw z zespołem Rythm And Blues, a później, od 1962 roku, z Niebiesko-Czarnymi. Formacja ta z kolei rok po zawiązaniu koncertowała już za żelazną kurtyną u boku Czesława Niemena (że wspomnę tylko jego). W przeciągu czternastu lat przez jego szeregi przewinęło się tak wielu muzyków, że wszystkich wymieniać nie ma sensu, dość napisać o Klenczonie, Popławskim, Janczerskim czy Kordzie. Żoną ostatniego była zaś, obecna również w zespole, a odpowiedzialna w nim za głosy, Ada Rusowicz. Nieszczęśliwy wypadek zabrał ją w roku 1991, pozostawiając w nieopisanym żalu tłumy fanów bigbitu. Pani Adrianna zostawiła po sobie również blisko trzydzieści albumów oraz spore bigbitowe obciążenie genetyczne, które spadło na — dzie-

więcioletnią wówczas córkę — Anię. Dzisiaj, choć władze nie mają nic przeciw Beatlesom, określenie wymyślone przez Walickiego kultywowane jest przez nią od ponad roku, czego potwierdzeniem jest płyta Mój Big-Bit oraz siedem nominacji do Fryderyków. To już koniec wykładu. W ramach ćwiczeń z bigbitu proszę wybrać się na koncert Ani do Lizarda. Do widzenia... GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Ania Rusowicz 13 maja, godz. 20.00 Lizard King

musli magazine


>>wydarzenia

15.05

17.05

DWÓR ARTUSA

LIZARD KING

FOT. MATERIAŁY ZESPOŁU

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

SHIPP / WALERIAN W ramach cyklu „Jazz w Artusie” oraz „Okuden Music Series” usłyszymy koncert niezwykłego duetu — giganta jazzu, nowojorskiego pianisty Matthew Shippa, oraz saksofonisty Mateusza Waleriana. Matthew Shipp to wielki wizjoner, „św. Grall” jazzu i muzyki współczesnej; jeden z najbardziej uznanych pianistów jazzowych w historii gatunku. Kreując własną, unikatową stylistykę instrumentu, pozostaje jednym z niewielu w świecie jazzu muzyków tej rangi. Przenosząc się w 1984 roku do Nowego Jorku, bardzo szybko stał się jedną z osobistości przewodnich środowiska sztuki, pozostając w kręgu najważniejszych muzyków tamtejszej sceny i nagrywając ponad 40 albumów. W latach 90. XX wieku zrealizował wiele albumów dla prestiżowej szwajcarskiej oficyny „Hatology”. Zaprezentowana tam autorska muzyka, określana mianem „chamber jazz”, wyznaczyła nowy kierunek dla muzyki jazzowej. Towarzyszący pianiście na saksofonie i woodwinds Mateusz Walerian jest autorem wielu projektów muzycznych z udziałem muzyków stanowiących ścisłą czołówkę światowej sceny muzyki improwizowanej. Współ-

pracuje ze znakomitościami chicagowskiej sceny jazzowej oraz nowojorskiej awangardy. W realizowanych projektach łączy klasyczną muzykę kameralną, muzykę współczesną i klasykę jazzową z nowoczesnym brzmieniem muzyki improwizowanej. Podczas koncertu w Toruniu możemy liczyć na sporą dawkę właśnie tej ostatniej. W programie autorskie kompozycje duetu reprezentującego mainstream jazzu nowoczesnego oraz tzw. standardy współczesnego jazzu. Tego koncertu nie można przegapić!

ROZDZIAŁ CZWARTY „— Ma Ciek. On może okazać się twoją jedyną szansą. Stara chińska legenda głosi, że Ten Co Bębniarzy Pałki Z Księżycowej Rudy Dzierży może posiąść każdego grajka, nawet najlepszego z najlepszych. Jest tylko jedno ale. — Mów, póki rzeki płyną, a wiatry dą! — Warunkiem, który musi być spełniony, aby Ma Ciek zauroczył najlepszego z muzyków jest stworzenie ognistego duetu wraz z kitarzystą basowym. Inaczej mówiąc, na nic ci energia Ma Ćka, jeśli nie stworzy on, tak zwanego w niektórych stronach, Żrącego Gruwu. — Ech... Wszyscy kitarzyści basowi, których znam, odwrócili się ode mnie, bo odbierałem im kobiety — powiedział nasz bohater, swoją drogą bardzo przystojny. — Nie martw się! Tak się składa, że jestem kitarzystą basowym i chętnie ci pomogę widząć, jak bardzo zależy ci na tej muzyce. — Przecudownie, ale w jaki sposób dotrzemy do Ma Ćka? Czy znasz drogę? — powiedział przybysz z błyskiem nadziei w swoich pięknych, brązowych oczach. — Czekaj, mam go w telefonie — to mówiąc, Tomas wyjął

zza pasa swój przenośny aparat telefoniczny i przyłożył go do ucha. — Halu? Halu?... Wrr, zawsze zapominam wpisać kod przed rozpoczęciem rozmowy — powiedział, po czym wpisał kod. — Tak? — ze słuchawki odezwał się spokojny głos. Nasz bohater nie mógł uwierzyć czarom, jakich był świadkiem. — Posłuchaj mnie Ma Ćku. Chcemy zagrać razem z Aleksym «Smokiem» Kowalem. Wchodzisz w to? — Tak — odparł krótko Ma...”. Fragment biografii progrockowego zespołu Echoe z Wrocławia — zaczerpnięty z tekstu źródłowego ze strony internetowej www.echoe.pl — przytoczył i przeczytał Grzegorz Wincenty-Cichy. Ciąg dalszy nastąpi. W Lizardzie.

>>

ARKADIUSZ STERN

Matthew Shipp i Mateusz Walerian / Jazz w Artusie 15 maja, godz. 20.00 Dwór Artusa

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

Echoe 17 maja, godz. 21.00 Lizard King

>>7


>>wydarzenia

>> >>8

musli magazine


>>wydarzenia

od 15.05 CSW

FOT. ARCHIWUM ARTYSTÓW

Anna Prvacki / Do It Yourself Chivalry / 2009 / Video still from Do It Yourself Chivalry / courtesy NA

NASI W BIAŁYMSTOKU! Nastała ciepłość, a zatem zachęcamy Was do podróży. Tym razem śladami toruńskich artystów. Od 17 do 27 maja dwa długie weekendy wypełnione po brzegi zjawiskowymi wydarzeniami artystycznymi czekają na nas w Białymstoku. Prowodyrem kulturalnego zamieszania i artystycznego fermentu są 27. Dni Sztuki Współczesnej. Wśród długiej listy artystów wypatrzyliśmy znajome nazwiska. Ewa Doroszenko to doskonale znana czytelnikom „Musli Magazine” artystka, która na co dzień zajmuje się ilustracją, malarstwem oraz fotografią. W minionym roku prezentowała swoje prace w naszej wirtualnej galerii i oczarowała nimi całą redakcję! Ewa ukończyła studia na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu na kierunku malarstwo oraz obroniła aneks z witrażu, rysunku i fotografii. Na swoim koncie ma kilkanaście wystaw indywidualnych. Swoje prace prezentowała także na wielu wystawach zbiorowych w kraju i za granicą. Jacek Doroszenko to artysta audiowizualny, muzyk i producent dźwięku. Ukończył studia na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. W swojej pracy artystycznej zajmuje się głównie sztuką multimedialną, rysunkiem, instalacją oraz muzyką i zjawiskami dźwiękowymi. Na swoim koncie ma wiele projektów

interdyscyplinarnych, wystaw indywidualnych oraz zbiorowych w kraju i za granicą. Rafał Kołacki, archeolog i etnolog, doktorant socjologii, muzyk i animator kultury. Gra na perkusji w hardcorowej grupie Stagnation Is Death i w akustycznej formacji HATI. Udziela się także w kolektywach twórczych Molok Mun, Fiki Miki Black Power Trio oraz Carate Cojak. Rafał jest także współorganizatorem toruńskiego festiwalu sztuki dźwięku CoCArt. Cała trójka, czyli Ewa, Jacek i Rafał, współtworzy projekt Tonopolis, o którym więcej przeczytacie w tym numerze „Musli Magazine” — w dziale PORTRET. To jednak nie koniec toruńskich reprezentantów na 27. Dniach Sztuki Współczesnej w Białymstoku. W repertuarze imprezy wypatrzyliśmy też Teatr Wiczy, który pokaże dobrze znanych toruńskiej publiczności €migrantów. Obok toruńskich artystów w Białymstoku pojawią się między innymi: Bloodgroup, Julia Marcell, Gaëtan Bulourde, Hiroaki Umeda, Polski Teatr Tańca, Ad Spectatores, Compagnia TPO, Teatr KTO. W maju obieramy kurs na Białystok! Więcej informacji na: www. bok.bialystok.pl.

ŻYCIE, ŻYCIE JEST… TEATREM! Jeżeli pamiętacie wystawę Space ship Earth (Statek kosmiczny Ziemia) w toruńskim CSW w 2011 roku i atmosferę, która towarzyszyła ekspozycji, to zainteresuje Was także Teatr życia. To kolejna propozycja kuratorki programowej Dobrili Denegri. Życie—teatr — topos istniejący od dawien dawna opanował sztukę nowoczesną przede wszystkim w latach 60. i 70. ubiegłego wieku, ale dziś równie silnie powraca w twórczości młodej generacji (w CSW zobaczymy takie nazwiska jak Yoko Ono czy John Cage). Dlaczego motyw ten powraca i w jakiej formie? Czy młoda sztuka jest jedynie postmodernistycznym przetworzeniem, czy oryginalną kreacją? To jedno z pytań, na które będzie można poszukać odpowiedzi w ekspozycji. Drugim obszarem refleksji jest natomiast dychotomia teatralno-życiowych zachowań. Opowiadając się po stronie jednego, przeczymy drugiemu. Ruch i bezruch czy obecność i nieobecność to tylko dwie z wielu par pojęciowych, na które zwraca uwagę Denegri. Przestrzeń CSW zamieni się w scenę performance’u i działań, jakich budynek zdaje się jeszcze nie widział. Po

Yoko Ono / back / 2010 / Installazione / presso Stefania Miscetti / fot. Marco Delogu / courtesy artista Studio Stefania Miscetti

>>

ARBUZIA

27. Dni Sztuki Współczesnej 17–27 maja / Białystok

przyciągającym rzeszę publiczności wernisażu, dzień po otwarciu wystawy, CSW nadal będzie tętniło życiem. Oprócz kontynuowanych działań performatywnych odbędzie się także wykład włoskiego krytyka sztuki Achille’a Bonito Olivy. To nie byle jaka okazja, by stać się nie tylko widzem czy odbiorcą, ale i aktywnym uczestnikiem działań artystycznych. MARTA MAGRYŚ

Teatr życia 18 maja–16 września Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”

>>9


>>wydarzenia

POLITYCZNE OKO (LUB OCZKO) KONTAKTU

>> >>10

XXI edycja Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Kontakt zapowiada się niebywale współcześnie i politycznie. Ale jakie czasy, taka tematyka: przemoc, rasizm, wojny domowe, emigracja zarobkowa — czyli szaleństwo współczesności i wszystko to, co boli i doskwiera w drugiej dekadzie XXI wieku. Podczas trzeciego tygodnia maja zobaczymy nieco mniej spektakli niż przed dwoma laty — 12 dramatów z 10 krajów (w tym trzy polskie). W zasadzie żaden z nich nie będzie bazował na klasycznej literaturze, bowiem wielu zaproszonych reżyserów postawiło na swe autorskie projekty. I tak, Kontakt otworzy Teatr Narodowy z Brukseli onirycznym spektaklem Smutek Ogrów w reżyserii Fabrice Murgia, opartym na wywiadzie z więzioną przez pedofila Nataschą Kampusch i blogu młodego Niemca, który w Dreźnie wystrzelał pół szkoły. Również autorskim projektem reżysera Nurkana Erpulata jest spektakl berlińskiego Ballhaus Naunynstrasse Wściekła krew — historia terroru młodych muzułmańskich imigrantów w Niemczech. Doskonale znany w Toruniu i wielokrotnie nagradzany na Kontakcie Alvis Hermanis z Teatrem Nowym z Rygi pokaże Czarne mleko, historię Łotwy opowiedzianą przez… krowy. Przed dwoma laty holenderski Teatr Ro na Kontakcie zaprezentował kulinarne Matki, tym razem zobaczymy Pogorzelisko — piękne plastycznie i wielokulturowe przedstawienie o wojnach religijnych w Afryce. O nieco innych tragediach (braku miłości i akceptacji) opowie Zespół Béla Pintér z Budapesztu w autorskim spektaklu Szmata. musli magazine


>>wydarzenia

CZARNE MLEKO / FOT. GINTS MALDERIS

ski (Teatr Dramatyczny z Warszawy) może wywołać niemałe poruszenie: ich spektakl W imię Jakuba S. (Szeli) podrażni kwestie europejskości w nas, Polakach. Będzie to bowiem europejskość oparta na korzeniach chłopskich, a nie — jak myślimy zazwyczaj o sobie — szlacheckich. Już poza konkursem gospodarze pokażą swój jak dotąd najlepszy spektakl tego sezonu — Mroczna gra, albo historie dla chłopców Iwony Kempy to spektakl zrealizowany ze studentami krakowskiej PWST. Festiwal Kontakt to także wieczorne dyskusje po spektaklach, które w tym roku poprowadzi Łukasz Drewniak, oraz szereg imprez towarzyszących: promocja książki, spotkanie autorskie, pokaz japońskiego tańca ceremonialnego shinto oraz wystawa przepięknych fotografii polskich mistrzów sceny w Muzeum Uniwersyteckim autorstwa Witolda Krassowskiego. Polityki mamy często dość, ale spojrzenie twórców europejskich teatrów na jej zwariowany świat będzie zapewne oryginalnym doświadczeniem. Kontakt rokrocznie wywoływał emocje — a teraz, gdy majowe święto teatrów Europy odbywa się w Toruniu co dwa lata, pozwoli nieco dłużej po nich ochłonąć.

RUMUNIO, POCAŁUJ MNIE / FOT. GHEORGHE SOFRON SMUTEK OGRÓW / FOT. CICI OLSSON

>>

NA DNIE / FOT. DMITRIJ MATVEJEV

ARKADIUSZ STERN

W IMIĘ JAKUBA S. / FOT. BARTŁOMIEJ SOWA

Także Jurij Kławdijew z Moskwy w swym dramacie Zburzeni (Centrum Dramaturgii i Reżyserii) odniesie się do współczesnych problemów zła i dobra, jednak przez pryzmat dramatów ludzkich w oblężonym Leningradzie. Problemy braku własnej tożsamości narodowej i emigracji zarobkowej poruszą zaś dawno niewidziani w Toruniu Rumuni w przedstawieniu Rumunio! Pocałuj mnie Teatru Narodowego z Iasi. Ciekawie zapowiada się również OKT/Teatr Oskarasa Korsunovaša z Wilna, który w spektaklu Na dnie, kompletnie wyzutym z magii teatru, pośród widowni opowie o eksperymentach na nas samych. To jedyny tekst oparty poniekąd na klasyce literatury — tekście Maksyma Gorkiego oraz Hamlecie — jednak w formie czystego laboratorium, wyzbytego fabuły. Wreszcie coś z przymrużeniem oka w subiektywnym spojrzeniu na marnego człowieka z nadpobudliwością „gruczołu fantazji”: The Corn Exchange z Dublina w spektaklu Waleczny człowiek. Polskie spojrzenie na współczesne problemy w konkursie reprezentować będą dwa spektakle w reżyserii najmodniejszych obecnie twórców krajowych scen. Niewątpliwie dużym wydarzeniem będzie Utwór o Matce i Ojczyźnie Bożeny Keff (Teatr Polski z Wrocławia) w reżyserii Jana Klaty, laureata grand prix XIX Kontaktu za spektakl Sprawa Dantona. Nowoczesne spojrzenie na relacje matki i córki w przeniesieniu w toksyczny związek ojczyzna—obywatel, z eklektyczną muzyką — to niekwestionowany hit tegorocznego Kontaktu! Także głośny duet Strzępka/Demir-

XXI Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt 19–25 maja Teatr im. W. Horzycy / Hala Olimpijczyk / Baj Pomorski

>>11


>>wydarzenia

19 MAJA (SOBOTA) 17.00 — Teatr Narodowy (Bruksela / Belgia), Smutek Ogrów / Fabrice Murgia / reż. Fabrice Murgia (duża scena) 19.30 — Teatr im. Wilama Horzycy (Toruń / Polska) / Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna im. Ludwika Solskiego (Kraków / Polska), Mroczna gra albo historie dla chłopców / Carlos Murillo / reż. Iwona Kempa (mała scena)

MROCZNA GRA / FOT. WOJTEK SZABELSKI / FREEPRESS.PL

PROGRAM

POGORZELISKO / FOT. LEO VAN VELZEN

20 MAJA (NIEDZIELA) 19.00 — Teatr Ro (Rotterdam / Holandia), Pogorzelisko / Wajdi Mouawad / reż. Alize Zandwijk (Olimpijczyk) 21 MAJA (PONIEDZIAŁEK) 18.00 — The Corn Exchange (Dublin / Irlandia), Waleczny człowiek / Michael West / reż. Annie Ryan (duża scena) 20.00 — Centrum Dramaturgii i Reżyserii A. Kazancewa i M. Roszczina (Moskwa / Rosja), Zburzeni / Jurij Kławdijew / reż. Kiriłł Wytoptow (mała scena)

SZMATA / FOT. GABOR DUSZA

22 MAJA (WTOREK) 17.30 — Ballhaus Naunynstraße (Berlin / Niemcy), Wściekła krew / Nurkan Erpulat i Jens Hillje / reż. Nurkan Erpulat (Olimpijczyk) 18.00 — Centrum Dramaturgii i Reżyserii A. Kazancewa i M. Roszczina (Moskwa / Rosja), Zburzeni / Jurij Kławdijew / reż. Kiriłł Wytoptow (mała scena) 20.00 — Teatr Nowy (Ryga / Łotwa), Czarne mleko / reż. Alvis Hermanis (duża scena)

<<

WŚCIEKŁA KREW / FOT. LUTZ KNOSPE

23 MAJA (ŚRODA) 18.00 — Teatr Polski (Wrocław / Polska), Utwór o Matce i Ojczyźnie / Bożena Keff / reż. Jan Klata (Olimpijczyk) 20.30 — Teatr Narodowy (Iasi / Rumunia), Rumunio! Pocałuj mnie / Bogdan Georgescu / reż. David Schwartz (Teatr Baj Pomorski)

24 MAJA (CZWARTEK) 19.00 — Teatr Dramatyczny im. Gustawa Holoubka (Warszawa / Polska), W imię Jakuba S. / Paweł Demirski / reż. Monika Strzępka (duża scena)

>>12

WALECZNY CZŁOWIEK / FOT. FIONA MORGAN

25 MAJA (PIĄTEK) 17.00 i 20.00 — Teatr Oskarasa Koršunovasa (Wilno / Litwa), Na dnie / Maksym Gorki / reż. Oskaras Koršunovas (mała scena) 19.30 — Béla Pintér i Zespół (Budapeszt / Węgry), Szmata / Béla Pintér / reż. Béla Pintér (Olimpijczyk)

musli magazine


>>wydarzenia

18.05

23.05

22.05

BUNKIER

ANIAL Foundation Time 18 maja, godz. 21.00 Klub Muzyczny Bunkier

FOT. ARCHIWUM ZESPOŁU

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

FOT. MARIUSZ MURAWSKI

Ska, rocksteady, roots, old school reggae to pojęcia, które przyspieszają tętno niejednego melomana. 18 maja grube mury toruńskiego Klubu Muzycznego Bunkier rozgrzeją gorące jamajskie dźwięki. W trakcie całonocnej imprezy młodzież będzie miała okazję zapoznać się z klasyką gatunku, a starzy wyjadacze przypomną sobie utwory, które lata temu poruszyły ich serca. Od wieczora aż do rana królować będą dźwięki spod znaku foundation tunes, czyli utwory wydane przed 1978 rokiem. To prawdziwa esencja muzyki jamajskiej, także warto skorzystać z szansy i posłuchać kawałków, które wywarły ogromny wpływ na późniejszych wykonawców i na przestrzeni lat wyznaczyły nowe kierunki — jednym słowem kawałków ze starej jamajskiej szkoły. Tym bardziej że nie trzeba w tym celu wyruszać na Jamajkę. W ramach imprezy Foundation Time zagrają Feel Like Jumping Sound System (FreedomSound & Hoody Dread), a także zaproszeni przez nich goście.

NRD

LATA ŚWIETLNE W TANTRZE

NOWE GŁOWY

STARA SZKOŁA

24.05

TANTRA

LIZARD KING

MGM jest już pełnoletnim zespołem. Ma też na koncie dobrze przyjętą płytę akustyczną oraz — po zmianie składu — nowość w postaci albumu New Heads. Zespół głównie kojarzony z bluesem, dzisiaj serdecznie prosi, by o tym zapomnieć, rzucić w kąt, a nowy krążek słuchać jakby tabula rasa. Mocno powiązany jest on z kultowym toruńskim klubem Hard Rock Pub Pamela. To właśnie inicjały tego miejsca widnieją w miejscu przeznaczonym na okładce dla wydawcy. MGM mocno promuje materiał, np. występami w rozgłośniach radiowych, poczynając od Programu Pierwszego Polskiego Radia, kończąc na rodzimym Radiu GRA. Ostatnio w siedzibie Radia PiK w Bydgoszczy zespół zagrał materiał akustycznie, a obecnie jest w trakcie — przerywanej obowiązkami służbowymi muzyków — trasy koncertowej. Przystankiem w niej jest koncert w Lizardzie, podczas którego będzie można nabyć album, a także złożyć życzenia urodzinowe kapeli. A że to już te osiemnaste...

W środę 23 maja w Tantrze wystąpi warszawskie synthpiosenkowe duo Fuka Lata (www.about.fukalata.com). Ich muzyka jest elektroniczną miksturą brzmienia analogowych syntezatorów i damskiego głosu. Rezultat zaś wyjątkowo interesujący, wspomagany grą świateł i laserami, doceniany przez licznych recenzentów muzycznych. Krytycy zwracają uwagę na oryginalność utworów Fuka Lata i ich psychodeliczny charakter; podkreśla się rolę wibracji, pulsu i osiąganego efektu oniryczności. Po pierwszym roku istnienia zespół może się pochwalić imponującą liczbą koncertów. W toruńskiej Tantrze Fuka Lata wystąpi już po raz trzeci. Tym razem promować będzie swoją ostatnią płytę Saturn Melancholia. Wstęp wolny.

WSTĄP DO PIEKŁA To już dwudziesta czwarta edycja minifestiwalu „Fun Or Die”. Tym razem gwiazda wieczoru przybędzie zza wielkiej wody, a konkretnie z NY City. Skład This Is Hell do dziś wywiera spory wpływ na scenę hardcore. Zespół powstał na Long Island w 2004 roku, chwilę potem wydał poprzez Run For Cover Records świetnie przyjętą Epkę, która była równocześnie ich pierwszym demem, oraz zagrał aż dwieście koncertów. Dalej sprawy potoczyły się w niesamowitym tempie, by wreszcie w maju br. zawitać do Polski w ramach trasy koncertowej promującej album Black Mass wydany przez Rise Records. Zespół słynie z żywiołowych koncertów, więc jest to nie lada okazja, aby ich zobaczyć, zwłaszcza że toruński koncert jest jedynym w naszym kraju. Przed tymi gigantami wystąpi angielski Feed The Rhino, łącząc hardcore z rock’n’rollem, paryscy przedstawiciele straight edge xDIGx oraz warszawiacy z Reality Check.

>>

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

MGM 22 maja, godz. 20.00 Lizard King

MAREK ROZPŁOCH

Fuka Lata 23 maja, godz. 20.30 Tantra

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

Fun Or Die vol. 24 24 maja NRD

>>13


>>wydarzenia

25-26.05

25-26.05

CSW

NRD

Zostawiając daleko za sobą problemy polityczne i nieporozumienia między Wschodem a naszym krajem, zapominając o złamanej brzozie i powracających do Polski ambasadorach, w toruńskim CSW 23 maja dzięki artystom polskim i białoruskim staniemy się świadkami designerskiego pojednania. Trzeciej już edycji festiwalu PLASTER towarzyszyć będą cztery wystawy: polskiego plakacisty Lecha Majewskiego (który zaszczyci widzów swoją obecnością podczas spotkania powernisażowego); plenerowa — na Bulwarze Sztuki (niecodziennych wymiarów wystawa polskich i białoruskich współczesnych twórców plakatów); kaligraficzne dzieła w technice tzw. ostrego pióra białoruskiego artysty Pawła Semczanki oraz tarasowa ekspozycja białoruskiego projektu Litera Art. A wieczorem w Pokoju z Kuchnią — koncert białoruskiego duetu Pavel Ambiont & Solar Olga. Obok dzieł i tworów nie zabraknie również dialogu i polemiki artystów. Drugiego dnia festiwalu podczas Dizajnu Dialogu będzie można posłuchać o podobieństwach i różnicach między sztuką obu środowisk. Jednak najważniejsze wydarzenia w ramach festiwalu

włączają w swoje działania aktywną publiczność: warsztaty typograficzne prowadzone przez artystów wtajemniczą chętnych w grafikę… niekomputerową. Powrócimy do korzeni tej wymagającej sztuki, brudząc się tuszami i… no właśnie — tych, którzy są ciekawi czym jeszcze — gorąco zapraszamy! MARTA MAGRYŚ 3. PLASTER Międzynarodowy Festiwal Plakatu i Typografii 23–26 maja Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”

>> >>14

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

MODA NA WSCHÓD

PIĄTY ELEMENT PO RAZ TRZECI Festiwal 5 Element ma na celu promowanie i zrzeszanie przedstawicieli szeroko pojętej kultury hip-hopowej. Kultury, która przejawia się na tyle różnych sposobów. Bo jest przecież ruch — breakdance. Jest sztuka wizualna — choć nie zawsze doceniane, częściej tępione — graffiti. Jest sport, związany głównie z deskorolką, ale sposobów jej ujarzmiania też jest klika, a żaden nie jest do końca bezpieczny. Ale przede wszystkim jest muzyka. W ramach festiwalu w toruńskim NRD odbędą się dwie imprezy. Dnia 25 maja zagra działający od 1996 roku JWP w składzie Ero, Kosi, Doni, Foster oraz Kuba O. Po nich na scenie zaprezentuje się W.E.N.A — przedstawiciel nieistniejących już grup Głos Miasta i Ansambl. W NRD wystąpi u jego boku toruński DJ Ike. Natomiast 26 maja należy do mistrzów płyt winylowych. DJ Czarny/Tas to dwóch producentów i DJ-ei, którzy w swoim fachu osiągnęli prawie wszystko, co do osiągnięcia było: drugie miejsca na mistrzostwach świata DJ-ów IDA 2011, teraz pozostało im już tylko nie dać się zdetronizować. Ale zrzucenie ich z tronu byłoby nie lada sztu-

ką, co udowodnili albumem Passion, Music, Hip Hop z zeszłego roku. Zatem szykujcie się na hiphopową ucztę w NRD i do zobaczenia. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Festiwal 5 Element 2012 25–26 maja NRD

musli magazine


>>wydarzenia

od 25.05

26.05

31.05

DWÓR ARTUSA

TANTRA

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

WOZOWNIA

V OGÓLNOPOLSKA WYSTAWA RYSUNKU STUDENCKIEGO To już piąta edycja OWRS — pierwszą zaprezentowano w Wozowni wiosną 2008 roku w ramach obchodów 60. rocznicy powołania Katedry Rysunku na Wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu. Jak zaznaczają jej organizatorzy, tegoroczna edycja jest podsumowaniem pewnego etapu, małym jubileuszem i towarzyszy jej deklaracja: RYSOWAŁAM, RYSOWAŁEM — RYSUJĘ — BĘDĘ RYSOWAĆ. RYSOWAŁYŚMY, RYSOWALIŚMY — RYSUJEMY — BĘDZIEMY RYSOWAĆ… Powyższy zapis mający formę konstatacji, nieco żartobliwego wyznania, zachęcać ma także do podjęcia tematyki dotyczącej czasu, trwania, przemijania i kontynuacji. Impreza ma charakter konkursowy, do wystawy zostaną dopuszczone najlepsze prace, które spełnią oczekiwania organizatorów, którzy „wzorem lat ubiegłych w równym stopniu przykładają wagę do tego, co stanowi ugruntowaną historycznie tradycję rysunkową, jak i do współczesnych poszukiwań nowych terytoriów rysunkowych”. ARKADIUSZ STERN V Ogólnopolska Wystawa Rysunku Studenckiego 25 maja–17 czerwca Galeria Sztuki Wozownia

DZIEŃ MATKI

AQUAVOICE SŁYSZALNY W TANTRZE

Bombonierka na Dzień Matki? Czy to aby nie zbyt oklepany prezent? Ale jak wykonany! Miłośników świąt rodzinnych i muzycznych spotkań Dwór Artusa zaprasza na koncert dedykowany wszystkim Mamom z okazji ich święta. Wystąpi charyzmatyczna autorka tekstów i kompozytorka, a zarazem artystka kabaretowa — Basia Stępniak-Wilk. Debiutowała w 1995 roku w Piwnicy pod Baranami i kabarecie Loch Camelot, w którym występuje do dziś. Szeroka publiczność może ją kojarzyć z występów w duetach, m.in. z Grzegorzem Turnauem (w słynnej Bombonierce), Andrzejem Poniedzielskim (Futerko, Bossa nova z Augustowa) czy Wojciechem Mannem (Wiośnie nie!). Artystka ma w swoim dorobku trzy autorskie płyty i książkę dla dzieci Tulisia, za którą otrzymała II Nagrodę Fundacji ABC XXI Cała Polska Czyta Dzieciom w prestiżowym konkursie im. A. Lindgren. Kryształowy głos Basi Stępniak-Wilk, ambitne, wpadające w ucho melodie i świetnie napisane teksty zapewnią świąteczną atmosferę w Dworze Artusa. Może warto zmienić przyzwyczajenia i w ramach prezentu zaprosić Mamę na koncert? Polecamy!

Tadeusz Łuczejko (www. aquavoice.pl), laureat trójkowej „Złotej Dziesiątki” za muzykę elektroniczną w 2001 roku, dyrektor artystyczny Międzynarodowych Prezentacji Muzycznych AMBIENT w Gorlicach, muzyk tworzący od roku 1998 i mający na swym koncie siedem płyt i wspólne występy m.in. z Tomaszem Stańko i Markiem Bilińskim zagra 31 maja w Tantrze. Wstęp na koncert — wolny. Odbędzie się on w ramach cyklu „Muzykofilia” umożliwiającego toruńskiemu odbiorcy spotkanie z ciekawymi twórcami autorskiej muzyki elektroakustycznej i elektronicznej.

>> MAREK ROZPŁOCH

AQUAVOICE / „Muzykofilia” 31 maja, godz. 20.30 Tantra

ARKADIUSZ STERN

Basia Stępniak-Wilk 26 maja, godz. 18.00 Dwór Artusa

>>15


{

>>relacja

XX Klamra w oparach absurDady

Gdański Teatr Dada von Bzdülöw zaczarował publiczność XX Alternatywnych Spotkań Teatralnych Klamra i ta z wdzięczności przyznała mu główną nagrodę. Wprawdzie frontman Dady Leszek Bzdyl podejrzewał skromnie, że to wcześniej Justyna i Maurycy rozpylili na widowni Od Nowy fluidy szczęścia — to chyba publiczność nie mogła się mylić? Ot, zwyczajnie pijana po Caffe Latte — czego więcej było trzeba na jeden wieczór? A podobnych na Spotkaniach było w sumie osiem: jeden w kompletnych ciemnościach, inny w areszcie, kolejny na karuzeli, także za murem, nad jeziorem, w Hiszpanii czy małżeńskiej sypialni. Wszystkie na wysokim poziomie, na jubileuszowej Klamrze — już żywej historii polskiej sceny offowej — co dzień wieczorem o tej samej porze, w tej samej sali ze świeżo pachnącą czarną podłogą, na niezmiennie twardych ławach. Czym Dada według klamrowej publiczności „pokonał” Porywaczy Ciał i lubelski Teatr Provisorium? Czy wystarczyło przeczytać widzom na wstępie scenopis spektaklu, by się nie niecierpliwili? Może potem pokazać to w dwunastu krótkich epizodach: to tu — to tam, w podskokach, otworzyć nową kartę, jak w necie, zatańczyć i w tle puścić fajne dźwięki? Miszmasz — pomyślałby widz, który Dady wcześniej nie widział, ale Leszek Bzdyl i Kasia Chmielewska potrafią podać z dystansem i ironią taką caffé latte, jakiej nigdy dotąd nie piliśmy. Bo latte nie jest ani wzmacniającą kawą, ani usypiającym mlekiem — jest trunkiem w dużej szklance, który sączy się powoli, rozmawiając przy tym. Właśnie na taką rozmowę zaprosił nas Dada von Bzdülöw w towarzystwie dwóch muzyków formacji SzaZa. Dada (Doda?) i SzaZa — już samo to brzmi absurdalnie, luźno skojarzone, dokładnie jak szereg scen w spektaklu, tanecznych i językowych improwizacji, z wciąganiem (dosłownie!) muzyków do zabawy. Bez Pawła Szamburskiego i Patryka Zakrockiego, bez ich dystansu i humoru ten spektakl nie miałby takiej siły — idealnie wpasowanej w dadową estetykę kanciastego pastiszu, dziwacznych cytatów oraz zabawy słowem. Od widzów artyści oczekiwali wyobraźni i widać, że po obu stronach zaiskrzyło. Ja w każdym razie po Caffe Latte znad morza jeszcze długo unosiłem się gdzieś nad ziemią. Maciej Adamczyk z Porywaczy Ciał, zamiast morza ma u siebie Jezioro Maltańskie, włożył kalosze, zabrał sto tysięcy rekwizytów >>16

i publiczność nad wodę, choć dokładnie mówiąc: to z nas uczynił swój publiczny akwen. W monodramie Zapis automatyczny bohater był początkowo wyciszony, potem pytał — ale my nie odpowiedzieliśmy. Trudno za to było nie reagować śmiechem na kolejne przygody Adamczyka w stroju lwa, demonstrującego mudry, wybierającego tatuaż i wyklejankę wszelkich możliwych asocjacji — a wszystko to pod własnym portretem spod „ręki” Warhola. Maciej Adamczyk popłynął, improwizował w monodramie maksymalnie, jak to on, nie unikając także ulubionych wrzasków i chyba nie wyszedł z roli również podczas spotkania z widzami. Pędziwiatr szalony gnał — jak nasz świat z dążeniem do szczęśliwości, kultem sukcesu i zgrabnego ciała. Pod tym niby-spokojnym obrazem kryło się jednak szaleństwo wszystkich współczesnych mas, posiłkujących się w rozmowach papką popkultury, pełnych pragnień, marzeń i obsesji. Pytamy, jak żyć — nikt nie odpowie, słyszymy o traumatycznym przeżyciu i się głupio śmiejemy: chyba Porywacz wszczepił widzom hormon szczęścia, a co się z nim stanie — sprawdzi pewnie kolejnym razem. Jak się okazało już trzeciego dnia — Klamra to nie tylko teatry stricte offowe; tutaj i widz bardziej skłonny do klasycznej refleksji mógł znaleźć coś dla siebie. Takim bardzo oczekiwanym spektaklem XX edycji byli Bracia Karamazow w reżyserii Janusza Opryńskiego lubelskiego Teatru Provisorium. Przedstawienie zachwyciło porywającą grą aktorską — z bardzo długim popisem jej sztuki najwyższych lotów i dbałością o najmniejszy szczegół. A swoiste misterium wschodniej rozpusty Fiodora w wykonaniu Adama Woronowicza poraziło; wydawałoby się, że spektakl miał należeć tylko do niego, ale jakże miło było się mylić, gdyż poziom aktorstwa całego zespołu trzymał widzów w nieustającym napięciu przez prawie trzy godziny. Na nie składały się polifoniczne kreacje m.in. Aloszy (Marek Żerański), Dymitra (Mariusz Pogonowski) czy Maszy (piękna Karolina Porcari), grane zamaszyście, w skrajnych emocjach szalonego wiru i wschodnim szale zatracenia. Na przeciwległym biegunie niedoceniony przez braci czwarty Karamazow: przebiegły Smierdiakow (hipnotyzujący genialną kreacją Jacek Brzeziński) — wszyscy w wielkim teatrze odniesień do wiary, miłości, dylematów moralnych i tragizmu historii. Ten teatr karuzeli myśli ludzkiej umiejscowiono na obrotowej scemusli magazine


>>relacja

BRACIA KARAMAZOW / FOT. MARTA ZGIERSKA, MACIEJ RUKASZ / AGENCJA BLOW UP

nie, fantastycznie wizualizującej kolejne plany, nad którymi górował Chrystus. Nie sposób czepiać się tego spektaklu, skoro on sam tak wszczepia się w ludzkie mózgi: muzyką, ruchem scenicznym (Leszek Bazan), obrazem i grą jak w soczewce, przez którą spoglądał chyba sam Fiodor Dostojewski. Teatr Provisorium nie wygrał — pewnie skosiłby konkurentów na Prapremierach czy Kontakcie — tymczasem publiczność Klamry przyzwyczajona jest do „czystej” alternatywy, która pozostawia jej więcej oddechu w odczarowywaniu rzeczywistości. Jej ukryte mroki w stricte socjologicznym traktacie Osadzeni. Młyńska 1 pokazał Teatr Ósmego Dnia, ale z niewieloma elementami teatru: widza posadzono po obu stronach wąskiego wybiegu, by patrzył bardziej na współwidzów niż aktorów, słuchał i próbował zrozumieć zło tkwiące w bliźnim. Przez metafizykę i aresztantów recytujących poezję Rilkego — na scenie faktu z pogranicza teatru. Również Ukryte ubiegłorocznego laureata Teatru Usta Usta — Republika, spektakl grany w zupełnych ciemnościach dla widzów siedzących w leżakach, choć ciekawił — to nie zachwycił niczym nowym, poza tym, że do dziś nie wiem, jak wyglądają jego aktorzy… Piękne obrazy czekały za to w wysmakowanym wizualnie spektaklu Dali Sopockiego Teatru Tańca. Sam taniec w jego wykonaniu jednak nie wciągnął, pewnie z racji tak różnych stylistycznie historii edukacji członków zespołu i niespójności całego przedstawienia. Trzy zachwyty, tylko jedno rozdrażnienie (Studium Teatralne), fire show, zapowiedź książki o Klamrze oraz multum aktorskich majstersztyków. Alternatywa polska wciąż ma się nieźle, a nowa Od Nowa rośnie w oczach. Już po jubileuszu: za rok Klamra będzie większa i oby jeszcze bardziej absurDadna. ARKADIUSZ STERN

XX Alternatywne Spotkania Teatralne Klamra 10–17 marca Od Nowa

} DALI / SOPOCKI TEATR TAŃCA / FOT. ANDRZEJ SIP

>>17


{

>>relacja

Granice muzycz percepcji

M

HATI / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

unicypalni Torunia co jakiś czas zadają sobie pytanie, jakie są symbole miasta — podmiotu, który z lepszym lub gorszym skutkiem obsługują. Najczęściej po burzliwych debatach z lokalnym środowiskiem twórców dyskusja i tak utyka na Koperniku i pierniku, a torunianie na wyjazdach powinni w ramach promocji rozdawać znajomym wafelki „Teatralne”. Nietrudno się jednak domyślić, że w czasach rozproszonej gospodarki postindustrialnej najlepszą wizytówką jest składowa wielu różnorakich marek, które swoim prestiżem pracują na wizerunek miasta. Niewątpliwie jedną z nich stał się CoCArt Music Festival, którego już czwarta edycja odbyła się 31 marca w Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”. Nie bez przyczyny kuratorzy wydarzenia, którzy jednocześnie stanowią trzon jednej z najciekawszych formacji muzycznych wywodzących się z Torunia — HATI, zajęli się specyficzną i jasno zarysowaną działką sztuki, to jest muzyką eksperymentalną i postindustrialną właśnie. Rafałowie Iwański i Kołacki, pomimo zmniejszenia o połowę budżetu imprezy, przeniesienia jej z perfekcyjnego dla koncertów muzyki elektroakustycznej garażu CSW do Pokoju z Kuchnią i skrócenia imprezy do jednego dnia, przygotowali wyborny zestaw artystów. I to właśnie dzięki unikalnemu dla Europy Środkowej pomysłowi imprezy łączącej muzykę eksperymentalną i wideo CoCArt jest już marką i stałym punktem na kulturalnej mapie nie tylko Polski. Wieczór rozpoczął solowy koncert poznańskiego artysty Łukasza Szałankiewicza a.k.a. ZENIAL. Poznański twórca zaprezentował bardzo performatywny set oparty na sprzężeniach i repety>>18

STEVE BUCHANAN & HEIKE FIEDLER / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

cjach. Korzystając z kilku aparatów telefonicznych, penetrował rejony muzyki konkretnej. Zarazem występ był swoistym komentarzem do szumu komunikacyjnego i stale wzrastającego natłoku monotonnych dla ludzkiego ciała bodźców. Cały występ połączony był z akcją wideo. ZENIAL na bieżąco filmował siebie i swoją pracę z instrumentami i emitował to na ścianie za sobą, co podkreślało mechaniczny i cielesny proces muzyczny. Warto podkreślić, że reprezentujący polską, gromadzącą bardzo ciekawych wykonawców z całej Europy Środkowej, wytwórnię AudioTong Szałankiewicz mógł zagrać swój, wcale nieprosty w odbiorze, set dla niemalże pełnej sali Pokoju z Kuchnią. Po otwierającym festiwal koncercie na scenę wszedł kolejny z artystycznych produktów eksportowych Torunia — zespół HATI, złożony z kuratorów CoCArtu oraz grającego na didgeridoo Roberta Darowskiego. Niewątpliwie większość obecnych wiedziała, czego się spodziewać po prawdopodobnie najważniejszym polskim projekcie penetrującym obszary muzyki rytualnej i improwizowanej. Mimo to każdy ich koncert, oszczędny formalnie i niesamowicie skoncentrowany na dźwięku, jest znaczącym przeżyciem i także tym razem niemal godzina rytmicznej medytacji pokazała, że formuła festiwalu rozciąga się od radykalnie technologicznych eksperymentów po podróże do czasów archaicznych. Podczas przerwy zaczęto ustawiać zestaw perkusyjny, co zwiastowało występ najważniejszego artysty tamtego wieczoru. Nieprzypadkowo piszę „artysty” — a nie muzyka. Chris Cutler, bo musli magazine


znej

ZENIAL / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

o nim mowa, na koncercie zaznaczył, że pomimo jego niemalże pięćdziesięcioletniej kariery jako awangardowego muzyka, krytyka, aktywisty społecznego i politycznego do teraz wiele osób nadal uważa go „tylko” za muzyka. Te słowa były świetnym komentarzem dla całej imprezy, która dzięki swojemu interdyscyplinarnemu charakterowi nie pozwalała nawet najbardziej opornemu z gości skwitować jej mianem „kilku dziwnych koncertów”. Cutler zaprezentował przytłaczająco gęsty występ, odegrany tylko na perkusji z zastosowaniem kilku manipulacji dźwiękiem. Pomimo pierwszego wrażenia chaosu jego koncert był zaskakująco rytmiczny, z wieloma strukturami i potężnymi dronami, które nadawały muzyce niemal rzeźbiarski charakter. Prezentacja dźwiękowych konstrukcji mogła wydać się nieco uciążliwa, jednak podczas pokoncertowych rozmów okazało się, że był to zdecydowanie najczęściej poruszany występ wieczoru. Po legendzie rocka awangardowego przyszedł czas na przedłużenie kultowego na krajowej scenie muzyki psychodelicznej i etnicznej Atmana — pathMAN. Ci, którzy znają charakter unikalnego w latach dziewięćdziesiątych wydawnictwa Obuh i takie projekty jak Księżyc, Za Siódmą Górą czy Osjan, rozumieją magię kolażu tradycyjnych polskich instrumentów, takich jak cymbały czy kołatki, połączonych z rockową rytmiką i narkotyczną aurą. Do Koleckiego i Leszczyńskiego — weteranów polskiej muzyki psychodelicznej — dołączył młody perkusista Kuba Pieczyński, który udowodnił, że kiedy gra się tak intuicyjną muzykę, wiek się

nie liczy. PathMAN zagrał zdecydowanie najbardziej przystępny koncert wieczoru, a zarazem przypomniał zgromadzonym w CSW ludziom, jak wielkie pokłady drzemią w muzyce tradycyjnej. Niestety nie udało mi się zobaczyć wieńczącego CoCArt występu eksczłonka kultowego w kręgach industrialnych TEST DEPARTMENT C.3.3., więc ostatnim wydarzeniem wieczoru był dla mnie duet Steve Buchanan i Heike Fiedler. Ich projekt najlepiej odzwierciedlał charakter festiwalu. Połączenie tańca Buchanana, który za pomocą własnoręcznie skonstruowanego urządzenia w rytm ruchu ciała generował dźwięki, i tworzonych na żywo przez Fiedler wizualizacji prezentowało otwartość i ciągłą płynność muzycznej formuły. Na pograniczu performance’u i muzyki improwizowanej publiczność miała okazję upewnić się, że iPody to nie ostatnia granica obcowania ze sztuką dźwięku. I poczuć się zachęcona do przyjścia na CoCArt, jedną z prawdziwych chlub artystycznego życia Torunia, za rok, by przesunąć swoje granice muzycznej percepcji jeszcze dalej. MARCIN ZALEWSKI

4 CoCArt Music Festival 31 marca, godz. 18.00 Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu” >>19




>>na kanapie

Styl vs. trendy >>

Magda Wichrowska

Dzisiaj felieton ku przestrodze i z podkładem muzycznym Beneficjentów Splendoru! „Strasznie się boję nowego sezonu. Nowej kolekcji już rozpędzonej…”. Jednak narasta we mnie niezdrowe podniecenie i ekscytacja. Za kilka dni wybieram się do mekki pokus, czyli na tydzień mody w Łodzi. A żaden ciuch nie kusi tak, jak ten podany na wybiegu, bo z ciuchami jest jak z jedzeniem — pięknie wyeksponowane na błyszczącej paterze wypucowanego i odpicowanego wybiegu lepiej smakują, bardziej pobudzają apetyt na więcej i częściej. A zatem, kiedy czytacie ten felieton, przymieram zapewne głodem i spłacam kredyt ubrana w piękną sukienkę z najnowszej kolekcji. „Kochana jesteś, taka na miejscu z rozłożonymi równo akcentami. Wyraźna i piękna jak brzytwa na kwasie wśród dysonansów i słodkich zniesmaczeń. Tak, proszę, kochaj mnie jak w żurnalu. Pokaż mi drogę, besztaj bez żalu. Pomóż odnaleźć mój własny styl, żebym mógł błyszczeć tak mocno jak ty…”. Brzmi desperacko? Cóż, bywa, jak wirtualna pajęcza sieć donosi! Aby postawić się do pionu, powtarzam do znudzenia: nie ma sensu mnożyć bytów ponad potrzebę. Czy łudzę się, sądząc, że spłycona do tak przyziemnych i frywolnych spraw jak modowe trendy maksyma Johannesa Clauberga na coś się zda? Na psa urok! Na psi trend! Trudno wydostać się z tej matni. Kilka sezonów temu szalenie modne były gigantyczne okulary (podobne do tych, które nosiła Małgorzata Braunek w Polowaniu na muchy Andrzeja Wajdy). Ten mały detal, właściwie dodatek do garderoby, stał się przyczynkiem do wielkich zmian i pomnożenia dóbr fashionistek na całym świecie. Po pierwsze, większe gabaryty zmusiły nas do zakupienia większego na okulary etui, a większe etui wymagało większej torebki. Do torebki sprawiłyśmy sobie nowe pantofle. A skoro to wszystko takie nowe, to później była i apaszka, i broszka, wreszcie sukienka, spodnie i nowy płaszcz. A zaczęło się od przydużych okularów. Kiedy powiedzieć sobie stop? Kiedy nie będzie grosza w portfelu? To nie przeszkoda — są karty kredytowe, rodzina, znajome fashionistki, które zrozumieją i poratują w kryzysowej sytuacji, zwłaszcza gdy pojawia się widmo nowego sezonu. Dobrym strażnikiem trendowego szaleństwa („Obym pasował do twojej torebki i kompozycji nie psuł stylowej. Proszę, nie zmieniaj

„ >>22

dzisiaj kolorów. Dziś chcę być częścią Twojej garderoby…”), z całym jego sztafażem zmienności i niestałości, jest wyważony i stały w uczuciach styl. No właśnie, czym jest ten tak gorączkowo poszukiwany przez tytułowego Trendywatego chłopca styl? Jako filmoznawczyni, a nade wszystko allenofilce, do głowy przychodzi mi ciekawy przypadek Annie Hall. Grana przez Diane Keaton bohaterka stoi w poprzek wszelkim trendom, hołdując własnemu widzimisię modowemu, czyli — no właśnie — stylowi! Ten szatański koncept stał się początkiem — uwaga — narodzin trendu, który kopiowały dziewczyny na całym świecie w latach 70. i kopiują nadal, jeśli bacznie przyjrzymy się blogom dzisiejszych fashionistek. Na czym polegał jej fenomen? Styl Annie (a właściwie Diane, bowiem Woody dał jej absolutną dowolność w wyborze filmowej garderoby!) to nic innego jak nieustanne wyrażanie siebie, swoich kaprysów, nastrojów, poglądów, nieustanne stawanie się sobą od nowa i zabawa! A zatem — express yourself! Nie kopiuj, twórz! Stwórz siebie! Przed tygodniem mody, czyli ogłoszeniem nowej dyktatury kolorów, fasonów i deseni, proponuję wszystkim trendywatym chłopcom i dziewczynkom odnaleźć w końcu swój styl, aby w ferworze zakupów i olśnień poczuć grunt pod nogami. Jest też ogromna szansa, że miotające się po polskich ulicach i bezdrożach dusze kolorowych ptaków pędzących do Łodzi znajdą go właśnie podczas tygodnia mody. Skąd ta pewność? Prawdziwa moda (a o taką podejrzewam polskich projektantów, bacznie studiując ich artystyczną drogę!), z którą będziemy tam obcować, niewiele ma przecież wspólnego z błahą fanaberią, przelotnym flirtem czy kusą lub pstrokatą zachcianką. Może więc warto wziąć z nich przykład? Wówczas nie zagrozi wam łatka fashion victim!

musli magazine


Moje trzy grosze >>

>>gorzkie żale

Ania Rokita

Na nadmiar gotówki nigdy nie narzekałam. Rzec by można, groszem nie śmierdzę. I nie jestem w tym osamotniona, co jest chyba znakiem naszych czasów. Jakoś jednak staram się radzić sobie z tym, co mam, i rozdysponowywać skromny budżet, by starczyło do pierwszego. Raz jest lepiej, raz gorzej, na pewno jednak łatwo nie jest. Po moje ciężko, jak sądzę, zarobione pieniądze wyciągają się ze wszystkich stron ręce. Zdołałam się pogodzić już z tym, że za wszystko trzeba płacić, i to coraz więcej. Ale nadprogramowe wydatki gwałcą bez wazeliny portfel młodego, i tak już ubogiego, człowieka. Urodziny. Ma je każdy, ale wiosną obserwuję prawdziwy wysyp jubilatów, których rodzice latem sobie nie żałowali. No i trzeba takiego uszczęśliwić, co jest tym trudniejsze, gdy jest ich pięciu jednego miesiąca. Kiedy już wyposażę bliższych znajomych w zazwyczaj niepotrzebne im gadżety lub niezbędną półlitrówkę, wypada zrzucić się na kolegów z pracy, którzy, niekiedy odnoszę wrażenie, mają urodziny, imieniny kilka razy w roku. Na co drugim rogu rękę po pieniądze wyciągają żebracy, a pod sklepem nocnym potykamy się wręcz o czerwononosych jegomości, dla których jestem „szefową” tudzież „kierowniczką”, kiedy łudzą się, że dorzucę się do jabola, a ku… i dzi…, kiedy spotykają się z odmową. Gdy spotykam ich na swej drodze, za każdym razem nachodzi mnie refleksja: jak to jest, że mają czas i pieniądze, by całe życie nie dopuszczać trzeźwości do głosu. Trudno im zazdrościć, ale któż nie chciałby pójść w tango choćby przez tydzień, nie ucinając kolejnych zer ze swego konta. O jeden procent dopominają się organizacje pożytku publicznego, a ksiądz podtyka pod nos tacę. Płać i płacz. Kiedy patrzę na to, co się dzieje wokół mnie, śmiem nie godzić się z „mądrością”, że pieniądze szczęścia nie dają. Jednak z debetem na koncie trudno o szampański nastrój lub choćby pogodę ducha. Jak więc żyć, by dożyć końca miesiąca? Najlepiej nie mieć czego wydawać, choćby pozornie. Jednym ze sposobów na rozrzutność, którą chyba nie do końca słusznie sobie zarzucałam, było dla mnie udzielanie pożyczek znajomym. Gdy moje pieniądze znajdowały się czasowo w obcych rękach, nie mogłam ich wydawać na pierdoły. Pod koniec miesiąca, kiedy

świnka skarbonka zaczynała się nosić w rozmiarze XS, prosiłam (bo ludzie nie kwapią się z oddawaniem pieniędzy, zapewne podejrzewając, że na nich śpię bądź, jeszcze lepiej, sram nimi) o zwrot pożyczonej gotówki. I w tym momencie dowiadywałam się, z jakiego typu dłużnikami mam do czynienia. Generalnie wyróżniam trzy grupy. Po pierwsze ci, którzy oddają i są wdzięczni za pomoc. Tych cenię najbardziej i z dziką rozkoszą pożyczam im pieniądze kolejny raz, jeżeli sobie tego życzą. Po drugie osoby, które zwlekają ze spłatą długu i kurtuazja w odniesieniu do ich poczynań zawodzi. Jednak w końcu oddają pieniądze, najczęściej w ratach i nie całość, obrażeni, a nawet oburzeni, że po kilku miesiącach dopominam się o „ich” krwawicę, wyrywając im z gardła bilon. Są i tacy, którym łatwiej jest mnie unikać i zrezygnować ze znajomości, którą niekiedy uważałam za przyjaźń, dla dajmy na to 50 złotych. Smutne, lecz prawdziwe. Pozdrawiam. Pieniądze to temat, który w dorosłym życiu przewija się w rozmowach coraz częściej. Kiedy wybieramy się na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy, możemy się spodziewać pytania o nasze oczekiwania odnośnie do zarobków. Siląc się na szczerość, wyceniając swoją miesięczną pracę na 100 tysięcy złotych, raczej nie mamy szans na błyskotliwą karierę w tej czy innej branży. Więc po co pytają? A po to, żebyśmy sprzedali się za grosze, bo lepiej mieć mało, niż nie mieć wcale. Można więc powiedzieć, że w tej sytuacji również wyciągają od nas pieniądze, które jeszcze nie zdążyły się zmaterializować. Przez jakiś czas płaciłam podatek od naiwności, skreślając liczby na kuponie, za każdym razem licząc na to, że rano nie będę już musiała wstawać do roboty. Jak łatwo się domyślić, nic z tego nie wyszło, w związku z czym zwalczyłam w sobie zachłanność, że wyjdzie kiedykolwiek. Tymczasem kolejny miesiąc płodzę przepełniony żółcią felieton na rozwalającym się laptopie, który gdyby był dziewczyną, stawiałby pierwsze kroki w płciowym pożyciu. Chodzę w butach, których trwałość wskazuje na to, że były projektowane na ostatnią drogę dla nieboszczyka, i obojętnieję na to, co jeszcze przede mną. Wszak zawsze może być gorzej.

>>23


>>filozofia w doniczce

1 maja >>

Iwona Stachowska

Uwielbiam maj. Kwitnące bzy, zapach konwalii, pierwsze wiosenne burze. Zresztą miesiąc, który ustawowo zaczyna się od dnia wolnego, zawsze zapowiada się obiecująco. Muszę jednak przyznać, że czuję pewien niesmak związany ze Świętem Pracy, mimo że obwieszcza wszem i wobec początek majowego weekendu. I nie chodzi tu o traumę pierwszomajowych pochodów, cukrową watę, kolorowe baloniki czy kiczowate wiatraczki na patyku. Zapewne jak większości, 1 maja wcale nie kojarzy mi się z zawodową aktywnością, tylko z odpoczynkiem, relaksem, błogim lenistwem, innymi słowy z wszystkim poza pracą. Ale praktyka celebrowania pracy przez jej zaniechanie to nie wszystko, co kryje się pod tą znamienną datą. Oprócz pragmatycznych niuansów przychodzi się nam jeszcze zmierzyć z semantyczną łamigłówką. Wszak święto od zawsze było czasem uprzywilejowanym, wolnym od chronologii dnia codziennego, stanowiącym zaprzeczenie porządku pracy, a przecież właśnie ów porządek mamy świętować?! Dlatego proponuję zaliczyć Święto Pracy w poczet wyróżnionych przez Slavoja Žižka rzeczy i zjawisk pozbawionych swojej istoty. Niech zajmie stosowne miejsce w szeregu, tuż obok bezkofeinowej kawy, odtłuszczonej śmietanki czy piwa bezalkoholowego. A skoro o pracy mowa, przypomniało mi się, jak mój nad wyraz odpowiedzialny znajomy — który wprawdzie jeszcze nie ma potomka, ale zawczasu planuje ścieżkę jego edukacji — wyjawił swe rodzicielskie credo. Przyznał, że jego projekt wychowawczy zakłada wyrobienie w dziecku odpowiedniego etosu pracy, rozumianego w myśl zasady, że nic, co nie jest okupione ciężką harówką i morderczym wysiłkiem, nie zasługuje na szacunek, bo tego, co nam łatwo przychodzi, nie doceniamy. Wiadomo, szlifujemy charakter za młodu, bo czym nasiąknie, tym trąci. A czym trąci moja skorupka? Razem z wspomnianym znajomym dorastaliśmy w czasach politycznej i społecznej transformacji okupionej doświadczeniem zmian widocznych także w podejściu do pracy. Obserwowaliśmy, jak niektóre zawody bezpowrotnie znikają z mapy gospodarczej, a inne tracą swój uprzywilejowany status i zaufanie społeczne. Szybko okazało się również, że etos pracy, w którym wyrośliśmy, nie jest skrojony na obecne czasy, że jest

„ >>24

nazbyt przyzwoity, a przecież winien być pragmatyczny, nastawiony na wymierny sukces. Ale któż dwie dekady temu mógł przewidzieć, że wkrótce dowartościujemy antypody zawodowej rozkoszy. Bo o ile dla pokolenia naszych dziadków, a po części także rodziców praca była tym, co ich określało, o tyle nam przyszło się zmierzyć z rzeczywistością definiowaną nie tyle przez porządek pracy, co przez sposób spędzania czasu wolnego. Przestało być istotne, na jakim stanowisku pracujemy, a zaczęło się liczyć, co robimy po pracy, czym się interesujemy, jakie mamy hobby, jakie pasje. A zawodowo? Zawodowo mamy do wyboru kilka scenariuszy. Możemy dryfować sobie tylko znanym nurtem i realizować plan idealny pod znakiem życia z pasją i z pasji. Możemy ugrzęznąć w pracy, która odbiera nam radość życia, bo na życie nie starcza nam już czasu. Możemy zachować stosowny umiar i trwać w stanie pośrednim, traktując pracę jak zło konieczne, a realizować się poza nią. Możemy też iść pod prąd. Ruszyć w świat jak para Norwegów podróżujących w oślim towarzystwie. I tylko przyklejenie łatki „osoby bezrobotnej” niezmiennie nie nobilituje nikogo w społecznej hierarchii i brzmi równie pogardliwie jak kiedyś. Szukając puenty, przekopałam się przez pracownicze archiwa mojego taty i natknęłam się na dokument, który jak ulał pasuje do majowego święta. Zabrania się w nim przebywania w miejscu pracy po ośmiu godzinach zawodowej aktywności. Czy współcześnie takie rozporządzenie spotkałoby się z akceptacją szefa lub pracowników korporacji? Coś mi się wydaje, że jednak nie zostałoby odczytane w duchu dbałości o higienę pracy. Już prędzej potraktowano by je jako zapowiedź redukcji etatów bądź oznakę niechybnego bankructwa firmy. Zastanawiam się zatem, czy w obliczu tak daleko idących zmian zaplanowany przez mojego znajomego klasyczny etos pracy ma jeszcze szansę na powodzenie? Czy też jest już wyłącznie mrzonką i wyrazem kompensacji osobistych braków? A może warto zaryzykować i schować do lamusa klasyczny model edukacji? Przecież i w naszym przypadku nie zaprocentował.

musli magazine


Św. Spokój >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

Chciałem napisać o nieobojętności — w kontekście spraw, które jeszcze pewnie nieraz poruszę albo otrę się o nie. Naszła mnie jednak pokusa z przeciwnego bieguna i nie wiem, czy chciałem zwolnić się z obowiązku napisania felietonu w imię Rzeczonego Świętego, czy tylko zastanowić się nad Nim, spróbować Jego potrzebę opisać, ogarnąć, wydobyć z niej jej istotę, o ile w tak krótkim tekście jest to możliwe… Przede wszystkim zastanawiam się, jak ma się wspomniana potrzeba do nieobojętności. Czy się z nią kłóci, stoi w jawnej sprzeczności, opozycji? Przecież właśnie w imię owego Świętego omija się często szerokim łukiem potrzebujących niezwłocznej pomocy, oddala się sprawy niewygodne, nas z pozoru niedotyczące… Tylko czy faktycznie ten usprawiedliwiający wszystko Święty nie zostaje przez nas oszukany… Wydaje mi się, że chodzi raczej o jego zaprzeczenie, o zgiełk i codzienność, z których dyb nie chce nam się wyrwać, i to jest rzeczywistym powodem obojętności. Chciałbym spróbować usprawiedliwić święty spokój. Nie ten usprawiedliwiający wszystkie zaniechania, ale inny — według mnie wartościowszy. Zacznę może jednak od jego pułapek albo pułapek, które mogą się wiązać z niezaspokojoną potrzebą tegoż spokoju. Z racji nierozstrzygnięcia tej kwestii nie będę dążył do napisania tu apologii Świętego Spokoju, a jedynie do spojrzenia nań życzliwym okiem. Ale wracam do pułapek. Pozostawanie w ciągłym napięciu wynikającym z pozbawionego jakiegokolwiek dystansu zanurzenia w wirze dnia powszedniego, świata — który z banku, z internetu, z pracy, z ulicy, i z tym podobnych, nas molestuje — rodzić może potrzebę takiej ucieczki, której szuka się we wszelakich uzależnieniach, mniej lub bardziej groźnych. Uzależnienia zaś — jak wiadomo — nie zaspokajają na dłuższą metę potrzeby świętego spokoju, a czynią ów stan ducha jeszcze bardziej nieosiągalnym. Nie mówię już o wszelkich frustracjach i zaburzeniach, które karmienie się stresem może wywołać. To są pułapki. I są niestety przypadki indywidualne, którym trudno uniknąć ominięcia owych pułapek. Ale nie o nich będzie mowa. Należy im jedynie życzyć wyjścia na prostą i o ile ktoś taki jest dla nas gołym okiem widoczny — nie pozostawać obojętnym.

Mowa zaś będzie o próbach łagodnego oddalenia się na moment choćby, zdystansowania. Mam na myśli sięgnięcie po pomoc do rzeczy najprostszych, łatwych do osiągnięcia i na wyciągnięcie ręki. Których nie będę wyliczał, chcę uniknąć formuły poradnikowej. Próby łagodnego, choć konsekwentnego oddalenia się od zgiełku, które wymagają już czegoś więcej niż wyciągnięcie ręki, to różne sposoby znajdowania spokoju, wyciszenia w innym, bardziej od codziennego sprzyjającemu świętemu spokojowi otoczeniu i wybierania na czas jakiś trochę innego rytmu życia. Niektórzy jednak przez wyrok sądu znajdują się na dłużej w oddaleniu od zgiełku. Choć chyba i im nie jest dany Święty Spokój na co dzień. Zależy wszystko od kolegów/koleżanek i obsługi. Ale można też nie za sprawą sądu, a niekonwencjonalnej decyzji znaleźć się w wybranym otoczeniu sielskim lub w klasztorze dowolnej religii stawiającej na potrzebę wyciszenia (choć i tam bywają niechlubne przypadki zakłócania sobie spokoju — ale nie będę dalej tego analizował). Otóż rodzi się pewne pytanie. Czy wspominany zgiełk wymaga tylko zdystansowania się czy też odejścia w ową sielską siną dal? Gdzie ten Święty naprawdę przebywa, gdzie można go znaleźć? Może nie On powinien być punktem docelowym tych naszych dążeń, a raczej umiejętność spojrzenia na stresujące sprawy codzienne z innej, dającej szerszy, pełniejszy obraz pespektywy, z wielu perspektyw — i jeszcze umiejętność spojrzenia na te nowe perspektywy z innej perspektywy… I tak dalej. Czy nie o to chodzi? Może nie tylko o to. Lecz próbując w sposób rozsądny podważyć dyktat stresu, ciągłego pędu, nieświętego Niepokoju, zgiełku, już robimy krok w dobrym kierunku. A pełniejszy obraz otaczającej nas rzeczywistości nie sprawia, że stajemy się wrogami nieobojętności.

>>25



Marzy mi się

rewolucja

z Kari Amirian o debiutanckiej płycie, myśleniu obrazami, muzycznych szufladach i rewolucji rozmawia Magda Wichrowska Fot. Martyna Galla


>>porozmawiaj z nią...

>>Zacznę od banału, ale odpowiedź na to pytanie wiele

— mam nadzieję — mi o Tobie powie. Czym jest dla Ciebie muzyka? Muzyka to dla mnie równoległa rzeczywistość, w którą uwielbiam uciekać. To taki mój lepszy świat, gdzie czuję się całością.

>>Czy to znaczy, że przez muzykę w jakiś sposób wyrażasz

siebie, swoje emocje, czy z dźwięków konstruujesz zupełnie nowy świat? Wyrażanie siebie łączy się z konstruowaniem nowej przestrzeni. Uwalniam emocje, a one prowadzą mnie w nowe, nieznane miejsca. Nigdy nie jest tak, że punktem wyjścia jest jakaś idea. To zawsze impuls, zryw, coś nieprzewidywalnego. Nigdy nie wiem, kiedy to przyjdzie. (uśmiech)

>>Jak powstał pomysł na płytę Daddy Says I’m Special?

Rodził się długo w Twojej głowie czy to była błyskawiczna erupcja chęci zrobienia czegoś? Pomysły na piosenki rodziły się przez ostatnie kilka lat. Powstawały spokojnie, w bardzo naturalny sposób. Celem nie było zebranie materiału na płytę. Wszystko działo się spontanicznie, bez tak zwanego ciśnienia, bez deadline’ów, bez niczego, co mogłoby zaburzyć naturalny proces tworzenia. W którymś momencie po prostu poczułam, że nadszedł dobry moment, by zamknąć ten etap i nagrać album.

>>A skąd tytuł płyty? Uśmiecham się, ilekroć go widzę! Tytuł ma ukryte, głębokie znaczenie. To moja zakodowana tożsamość. Nie jest nawiązaniem do muzyki, ale do tego, kim jestem i co poza dźwiękami definiuje mnie jako człowieka. Niektórzy odbierają ten tytuł jako infantylny czy zarozumiały, ale to absolutnie nie o to chodziło! (uśmiech) Daddy Says I’m Special mówi o tym, że bez względu na wszystko jesteśmy wyjątkowi. A w czyich oczach? Kim jest okładkowy lew-daddy, to już niech każdy sam sobie dopowie. >>A co było pierwsze: tekst czy muzyka? Słowa zrodziły

dźwięki czy może dźwięki słowa? Dźwięki, potem słowa, a potem reszta dźwięków. (uśmiech) Najpierw powstały piosenki. Wymyślałam melodie, improwizując przy fortepianie. Potem takie „szkielety” kompozycji wrzucałam do programu muzycznego i w domu po nocach dopracowywałam pomysły. Zazwyczaj od samego początku czuję, >>28


>>porozmawiaj z nią...

o czym jest dana piosenka, powstaje więc rodzaj scenariusza, do którego później tworzony jest tekst. A gdy już istnieje, staje się kolejną inspiracją do tworzenia dźwiękowych planów, które oddają klimat opowiadanej historii.

>>To ciekawe, bo kiedy słucham Twojej płyty, układam so-

bie w głowie całe historie, widzę filmowe kadry. Z przyjemnością wchodzę w Twój muzyczny świat. A Tobie zdarza się odbierać dźwięki obrazami? Tak, bardzo często myślę obrazami. To bardzo pomaga podczas pracy w studiu, na koncertach i w codziennym słuchaniu muzyki. To właśnie to przeniesienie w równoległą rzeczywistość, o której wspominałam. Czasem to zdarzenie determinuje dźwięk, a innym razem zupełnie odwrotnie — dźwięki tworzą przestrzeń, wyznaczają kierunek, któremu muszę się podporządkować. Podobnie jest na koncertach. Ludzie i miejsca, w których gramy, to za każdym razem zderzenie z inną energią, co ma bardzo znaczący wpływ na wszystko, co dzieje się na scenie. Bardzo lubię te konfrontacje.

>>Skoro jesteśmy przy konfrontacjach. Spotkałaś na swojej

drodze wspaniałych muzyków. Efekty słychać na płycie. A jak Wam się razem pracowało? Miałam ogromne szczęście, bo trafiłam na naprawdę wyjątkowych ludzi i świetnych muzyków: Janek Stokłosa — wiolonczela, Krzysiek Lochowicz — gitary, Robert Amirian — gitara, Wojtek Traczyk — bas i Kuba Szydło — bębny. Ponieważ album z założenia był projektem studyjnym, nasza współpraca zaczęła się dopiero na etapie sesji nagraniowych. To był wielki eksperyment, bo nie stanowiliśmy wcześniej zespołu, nie graliśmy prób, każdy z muzyków pojawił się z trochę innego świata. Mało tego... Chłopcy nie wiedzieli do końca, dokąd to wszytko muzycznie prowadzi, więc to niesamowite czuć z ich strony tak wielkie zaufanie i wiarę w ten projekt. Czułam się czasami jak kapitan statku, którego niesie wiatr, bez producenckiego planu czy zamkniętej wizji. Na szczęście wszyscy poczuliśmy się w tym bardzo dobrze.

>>A dlaczego zdecydowałaś się na sztokholmskie studio

masteringowe? Mastering jest jak make-up. Musi pasować do stylu i idealnie go dopełniać, by efekt był kompletny. Bardzo nam na tym zależało po wielu miesiącach pracy przy nagraniach i miksach. Brzmienia, które są nam najbliższe, pochodzą w dużej >>29


>>porozmawiaj z nią...

części ze Skandynawii, gdzie jest długa tradycja i kultura ich tworzenia, dlatego postanowiliśmy zrobić mastering właśnie tam. Po wysłuchaniu kilku naszych miksów zgodziło się z nami współpracować znakomite Cutting Room Studios ze Sztokholmu, największe skandynawskie studio masteringowe, istniejące od lat 70. i pamiętające jeszcze Abbę. Mastering wykonał szef studia Björn Engelmann, który polubił moje piosenki i zgodził się pracować osobiście, na co skrycie liczyliśmy, znając jego wyjątkowe wyczucie i styl. Po masteringu brzmienie płyty stało się jasne i pełne, dostało „wagi”, miękkości i jeszcze większej przestrzeni. Wiele dobrych komentarzy ze strony słuchaczy dotyczy brzmienia płyty. Stworzyłam je przede wszystkim z Robertem i muzykami w naszym studiu w Wilanowie, a mastering Björna dodał naszej pracy blasku.

>>Polscy recenzenci muzyczni uwielbiają szuflady, zwłasz-

cza gdy pojawia się na rynku coś świeżego, czego nie potrafią ugryźć i ubrać w słowa. Trafiłaś już do jakiejś? Pewnie! Nawet do kilku. (uśmiech) Byłam polską Björk, Lykke Li, Feist… Dla mnie to porównania z kosmosu, miłe… ale jednak z kosmosu. Wychodząc z założenia, że wszystko już było, siłą rzeczy artysta przypisywany jest do danego stylu czy określonej grupy twórców. Nie chce z tym walczyć, bo to zupełnie naturalne. Zależy mi tylko, by mimo wszystko odbiorcy się na tym nie zatrzymywali, żeby szukali głębiej. Kiedy tworzę, jestem do granic szczera. A kiedy robisz coś prawdziwie, zawsze znajdzie się tam coś niepowtarzalnego. W każdej dziedzinie życia. Szufladkowanie tylko ogranicza nasze odczuwanie.

>>To pozwól, że teraz ja Cię zaszufladkuję. (śmiech) Nale-

żysz do nowego pokolenia twórców bezkompromisowych, którzy nie mają kompleksów, za to dużo fantazji i chęć robienia tego, co czują, a nie tego, co dyktują im treserzy z wytwórni fonograficznych. Mam takie wrażenie, że od kilku lat coś się w tej kwestii w polskiej muzyce ruszyło. Też widzisz te zmiany? Widzę zmiany i ogromnie się z nich cieszę. Artyści tacy jak Twilite, Julia Marcell, Tres b., Coldair czy Paula i Karol to dowód na to, że powstaje coraz więcej muzyki, z której jako Polacy możemy być naprawdę dumni. Liczę tylko, że media i wytwórnie, od których tak wiele zależy, nie przegapią tego potencjału. >>30

>>Też mam taką nadzieję, zresztą większość artystów,

o których mówisz, była już moimi rozmówcami w „Musli Magazine”. Ale zapytałam Cię też o to, bo wiem, że byłaś producentką Com’in Festival, wspierasz polskich singer-songwriterów... Rzeczywiście leży mi na sercu działanie dla kultury. Na studiach współorganizowałam Com’in Festival — festiwal improwizacji, którego celem było inspirowanie rozmaitych warszawskich środowisk artystycznych do wspólnego tworzenia. Natomiast musli magazine


>>porozmawiaj z nią...

od niedawna przygotowują nowy projekt o nazwie Amplify. To cykl muzycznych wideosesji, który powstaje z myślą o polskich singer-songwriterach. Marzy mi się, żeby za kilka lat polski songwriting miał rozpoznawalny styl na arenie europejskiej. Marzy mi się rewolucja w polskim przemyśle muzycznym! Wiem, że czasem brzmię jak wariat, ale ja naprawdę w to wierzę. (uśmiech)

>>A kiełkuje Ci już pomysł na nowy krążek?

Teraz jest jakiś niesamowity czas. Powstają nowe piosenki. Pomysł goni pomysł. Mam nadzieję, że już w czerwcu zaczniemy nagrania! (uśmiech)

>>To fantastycznie. A doczekamy się Ciebie

w Toruniu? Mam wielką nadzieję, że tak! Grałam kiedyś w Od Nowie… pamiętam świetną publiczność. Cudownie wspominam ten czas i bardzo chętnie to powtórzę. (uśmiech) >>31


*


*

>>portret

TONOPOLIS –portret miasta Projekt audiowizualny łączący fotografię, animację oraz nagrania terenowe www.tonopolis.pl >>33


*

>>portret

Tonopolis jest przykładem współczesnej sztuki nowych mediów, ma formę interaktywnej prezentacji, opublikowanej w Internecie pod adresem www.tonopolis.pl. Autorami projektu są Ewa i Jacek Doroszenko (duet artystów wizualnych) oraz Rafał Kołacki (artysta dźwiękowy, muzyk). Audiowizualna wyprawa po Toruniu przybliża charakterystykę miasta, przedstawiając szereg historii w formie liniowych oraz interaktywnych animacji. Unikatowość projektu polega na odwróceniu procesu powstawania dwóch warstw przekazu — wideo i audio: w przypadku Tonopolis pierwsza powstała warstwa dźwiękowa. Fotografie Ewy Doroszenko, które posłużyły jako baza do animacji, bezpośrednio ukazują miejsca przywoływane przez dane zdarzenia dźwiękowe. Każda scena ma swój indywidualny charakter estetyczny i fabularny, zbudowany przy użyciu starannie dobranych środków formalnych, odpowiadających poszczególnym miejscom akcji. Strona internetowa pozostaje w ścisłym związku z unikatowym albumem muzycznym o tym samym tytule, którego główną część stanowią nagrania terenowe zrealizowane na terenie Torunia.

>>Rafał Kołacki: Projekt Tonopolis jest szeroko zakrojonym działaniem artystycznym, którego efektem są dwie integralne części: album dźwiękowy oraz strona internetowa. W tej rozmowie chcemy się skupić nad fenomenem projektu internetowego. Najpierw jednak chciałbym zaznaczyć, że praca nad projektem Tonopolis stała się pretekstem do rozważania problemu artystycznego wykorzystania charakteru dźwiękowego miasta. W jaki sposób należy badać stopień atrakcyjności dźwięku? Czy Toruń ma charakterystyczny dla siebie krajobraz dźwiękowy? Czy wyróżnia się jakimś fenomenem brzmieniowym na tle innych miast? Próbując odpowiedzieć na wyżej postawione pytania, postanowiłem dokonać długofalowej rejestracji sfery dźwiękowej Torunia, a następnie przekazać zbiór nagrań artystom, którzy wykonają na ich bazie swoje własne utwory artystyczne. Tak też się stało. >>Jacek Doroszenko:

Któregoś razu Rafał zapukał do naszych drzwi [Ewa i Jacek Doroszenko są duetem również w życiu prywatnym — przyp. red.], przedstawiając nam propozycję wykonania intermedialnej realizacji artystycznej. Sam zostałem także poproszony o produkcję jednego utworu na potrzeby albumu muzycznego. Ta sytuacja zmusiła mnie do przekrojowej analizy projektu >>34

musli magazine


*

>>portret

>>35


* >>36

>>portret

musli magazine


*

>>portret

i opracowania wizji, która na pierwszym miejscu stawiałaby to, co w Tonopolis jest najważniejsze, czyli fenomen dźwięku. W trakcie kilkakrotnych wspólnych rozważań tematu opracowaliśmy koncepcję strony internetowej wykonanej w technologii animacji, ale animacji na tyle powściągliwej, aby nie powodowała oderwania uwagi od dźwięku. Tu wielką rolę odegrała Ewa, która wykonała szereg inspirujących ujęć fotograficznych.

>>Ewa Doroszenko: Wypracowaliśmy ideę panoramicznych kompilacji kadrów fotograficznych, które — prezentowane kolejno po sobie — odwołują się do sposobu budowania animacji na zasadzie osi czasu. Wykonałam szereg sesji fotograficznych, po czym wspólnie dokonaliśmy selekcji serii ujęć odpowiadających koncepcji osi. Było to ciekawe doświadczenie z punktu widzenia mieszkańca i obserwatora miasta, w którym żyje się całe swoje dorosłe życie, które zna się od podszewki. Wielokrotnie zastanawialiśmy się, na ile subiektywne treści powinniśmy zawrzeć w Tonopolis. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że najrozsądniej będzie stworzyć wirtualny świat na unikatowych fundamentach, nie ograniczając się do jednej formuły przekazu: dokumentu, ilustracji czy relacji. Wynikało to z charakteru nagrań dostarczonych przez Rafała, których nie charakteryzował dokumentalny lub ilustracyjny rys. Każde zdarzenie dźwiękowe różniło się od siebie, miało odmienne tło, przeróżnych „bohaterów”, nawet „zawiązania akcji”. >>Rafał Kołacki:

Krajobraz dźwiękowy można określić jako kompleks elementów przyrodniczych oraz elementów wprowadzonych przez człowieka na naturalnie ograniczonym wycinku ziemi, będący źródłem aktualnie postrzeganych dźwięków, reprezentujących określone cechy estetyczne i odpowiadających za uzupełnianie widoku o określone informacje. Jest on zatem dodatkową — dźwiękową warstwą krajobrazu. Podobnie jak tradycyjnie pojmowany krajobraz charakteryzują go następujące cechy: zajmuje wycinek przestrzeni i można go przedstawić na mapie jako efekt spacerów dźwiękowych; charakteryzuje się określoną „fizjonomią dźwiękową”, którą można przedstawić na nagraniu audio; jest uzupełnieniem obrazu, jest systemem dynamicznym, o sposobie funkcjonowania zależnym od jego części składowych, powiązań między nimi i rodzaju dominujących procesów, podlega ewolucji, ma więc swoją historię. >>37


*

>>portret

>>Jacek Doroszenko:

W początkowej fazie pracy nad Tonopolis byłem nowym mieszkańcem Torunia, parę miesięcy wcześniej przeprowadziłem się z Krakowa. Dzięki temu wnikliwiej wsłuchiwałem się w miasto, porównując jednocześnie jego nagrania z nim samym. Wówczas wspólnie postanowiliśmy, że projekt zbudujemy na zasadzie interaktywnej mapy, w sposób bezpośredni ilustrującej Toruń z dużej wysokości, gdzie nie słychać jego sfery dźwiękowej. Z tego punktu nie da się miasta ani posłuchać, ani dotknąć.

>>Ewa Doroszenko:

Stworzyliśmy drugi — głębszy poziom doświadczenia audiowizualnego: graficzne minisceny akcji, prezentujące wybrane nagrania. Każda animacja ma odmienny charakter, zdeterminowany przez konkretne nagranie dźwiękowe.

>>Rafał Kołacki: Poruszyliśmy pewne nurtujące problemy związane z audiosferą miasta, szczególnie w kontekście koncepcji nowej, kształtującej się dziedziny, jaką jest antropologia zmysłów. Zmysłowość w przypadku Tonopolis przenoszona jest na pierwszy plan przez głębsze uczestnictwo. Ponadto współcześni badacze związani ze studiami zmysłowymi, m.in. Sarah Pink i Ivan Brady, twierdzą, że to właśnie sztuka niesie ze sobą szczególny potencjał w przedstawianiu ucieleśnionego i wielozmysłowego doświadczenia. >>Jacek Doroszenko: Zapraszamy na www.tonopolis.pl

>>38

musli magazine


*

>>portret

>>39


*

>>portret

Ewa Doroszenko / Artystka zajmująca się fotografią, malarstwem, instalacją oraz ilustracją. Jest absolwentką malarstwa oraz doktorantką na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Stypendystka Miasta Torunia w dziedzinie kultury w 2011 roku. Finalistka konkursu Fundacji Grey House w Krakowie. Na swoim koncie ma kilkanaście wystaw indywidualnych. Ponadto prezentowała prace na wielu wystawach zbiorowych w kraju i za granicą. Portfolio artystki: www.ewa-doroszenko.com Jacek Doroszenko / Artysta nowych mediów, projektant graficzny, muzyk, instrumentalista, producent dźwięku. Ukończył malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. W swojej pracy artystycznej zajmuje się głównie sztuką multimedialną, projektowaniem graficznym oraz muzyką i zjawiskami dźwiękowymi. Swoje projekty prezentował w ramach ważnych festiwali sztuki (Future Places, Porto; Survival, Wrocław; InSpiracje, Szczecin), ma na koncie Rafał Kołacki / Archeolog i etno- organizację oraz udział w wielu wystawach. log, doktorant socjologii, muzyk Portfolio artysty: www.doroszenko.com i animator kultury, szerzej znany jako muzyk zespołu HATI oraz współtwórca festiwalu CoCArt. W sferze nauki jego zainteresowania rozciągają się od archeomuzykologii po historię polskiego punk rocka i antropologię dźwięku, której poświęca swe ostatnie badania, studiując sonosferę aglomeracji miejskich. Na swoim koncie ma setki koncertów i dziesiątki wydawnictw muzycznych. Strona internetowa artysty: www.rafalkolacki.com

>>40

musli magazine


>>portret

>>41


sami ze sobą

Eksperymentujem

W Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu zadomowił się PRZEprojekt. Jak deklarują jego pomysłodawcy, to samonapędzająca się machina oswajania młodych twórców z instytucją sztuki oraz odbiorców z pomysłami artystów. O szczegółach Magdzie Wichrowskiej opowiadają kuratorzy PRZEprojektu Marta Kołacz i Piotr Lisowski oraz kuratorka PRZEglądu sztuka w filmie Kafka Jaworska



>>zjawisko

>>Co to jest PRZEprojekt?

Marta Kołacz: W dużym uproszczeniu nieformalna grupa osób zainteresowanych sztuką współczesną i generowane przez nią wydarzenia. Działamy jako grupa samokształceniowa, w której wszyscy uczą się od wszystkich. Być może dlatego tytułowi towarzyszy dopisek — Działania na głowę. Chcemy dyskutować i zapraszać publiczność do dyskusji o sztuce. Kafka Jaworska: Moim zdaniem najważniejszy jest właśnie podtytuł projektu, czyli Działania na głowę. Chcemy odnaleźć i uzupełnić lukę. Przekonać się na własnej skórze, czy uda nam się ją wypełnić po brzegi. Na razie jest wypełniona w połowie, a mam nadzieję i apetyt na więcej. Piotr Lisowski: To całoroczna inicjatywa nastawiona na aktywne, twórcze działanie. Chcemy, aby projekt stał się przestrzenią CSW, którą będziemy mogli wspólnie z uczestnikami aranżować i wypełniać. Nie chodzi nam jedynie o robienie wystaw. Ważniejsze są sam proces pracy i integracja: spotkania, rozmowy, wzajemne inspiracje, dyskusje mailowe, wspólne przygotowania projektów. Niemniej co miesiąc będziemy prezentować nasze poszukiwania w formie wystawy. Przez rok będzie ich siedem. Integralną częścią PRZEprojektu jest też PRZEgląd sztuka w filmie, cykl pokazów filmowych dotyczących współczesnych praktyk artystycznych połączonych z dyskusją o sztuce. >>44

>>Skoro jesteśmy przy filmie, pytanie do Kafki. Czy od

początku współtworzyłaś PRZEprojekt, czy też naturalnie zdecydowałaś, że postawisz filmową kropkę nad „i”. Kafka Kaworska: Pomysł narodził się bardzo spontanicznie, bowiem Kino Centrum jest integralną częścią CSW. Na początku były to trochę inne projekty. Rdzeń PRZEprojektu, czyli działania, które odbywają się w Pokoju z Kuchnią i Sztuka w filmie. Kiedy usiedliśmy razem ze studentami, grupą niezwykle twórczych osób, stwierdziliśmy, że fajnie byłoby zrobić z tego całość — chociażby dlatego, że chcemy dotrzeć do tej samej publiczności. A to jest bardzo ważny czynnik i stąd też podtytuł Działania na głowę.

>>Czy projekt filmowy ściśle koresponduje z tym, co dzie-

je się w Pokoju z Kuchnią? Kafka Jaworska: Program filmowy jest trochę zamknięty, nie powstaje tak spontanicznie. Jest z góry ustalony. Staraliśmy się dotknąć przez kino bardzo różnych tematów. Filmy opowiadające o architektach, rzeźbiarzach, malarzach, fotografikach. Takich filmów nie prezentowaliśmy jeszcze w Kinie Centrum, a jak pokazały dwa pierwsze seanse, jest na nie ogromne zapotrzebowanie. Publiczność jest ich bardzo ciekawa. To bardzo pozytywnie nas zaskoczyło. A przecież nie jest to łatwe kino. Widz styka się tu z dokumentem, paradokumentem, dokumusli magazine


*

>>zjawisko

PRZEprojekt: PRZEgrupa / materiały prasowe Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu

mentem fabularyzowanym, jest też sporo reportaży. Czasami trudno też tytuły te ubrać w jakikolwiek gatunek. Bywa, że powstają amatorsko. Jednak w tym przypadku nie forma, a treść filmów jest najważniejsza.

>>Powróćmy do idei, dla kogo powstał PRZEprojekt?

Piotr Lisowski: PRZEprojekt powstał z myślą o młodych artystach studiujących na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Z jednej strony działamy jakby na marginesie dużej instytucji, jaką jest CSW, ale z drugiej wnikamy w nią w dość intensywny sposób, oswajając ją. Najważniejsze jest właśnie to oswajanie, oswajanie instytucji, oswajanie innych ze swoimi pomysłami, ale i oswajanie siebie. Mam nadzieję, że te działania dadzą artystom, którzy kończą studia i zaczynają wchodzić w „oficjalny obieg sztuki”, umiejętność oraz wiedzę, która im to ułatwi. Nastawieni jesteśmy na działanie kolektywne, gdzie sam proces pracy, dyskusji i spotykania się jest główną istotą tego oswajania. Eksperymentujemy sami ze sobą, próbując wypracować najbardziej wartościowy sposób pracy i działania. Marta Kołacz: Zależało nam na pokazaniu potencjału młodej sztuki, która tu powstaje. Chcieliśmy, aby twórcy mieli okazję zobaczyć, jak funkcjonuje instytucja wystawiennicza „od kuchni”, aby mogli poznać rynek sztuki, ale także, a nawet przede wszystkim, aby mogli nawiązać kontakt z publicznością i pro-

wadzić dyskusje na temat swojej sztuki. Zależy nam również, aby publiczność odwiedzająca CSW mogła zapoznać się z młodą sztuką.

>>A skąd pomysł na nazwę, czyli skąd wzięło się to tajemnicze PRZE? Marta Kołacz: Odnosi się ona do mowy ulicznej, w której ten przedrostek, często wbrew gramatycznym regułom, dodawany jest do słów w celu wzmocnienia ich wymowy, na przykład: PRZEokropny, PRZEkozacki, ale także PRZEpiękny. Przedrostek nawiązuje również do przedsionka — swoistego przedpokoju galerii. Uczestnicy PRZEprojektu wolą nazywać się twórcami, uważając, że na artystów przyjdzie jeszcze czas.

>>Podkreślacie, jak ważna jest dla Was integracja. Macie

na myśli artystów i środowiska twórcze, czy także ludzi z zewnątrz, których PRZEprojekt najzwyczajniej ciekawi? Marta Kołacz: Zdecydowanie chcemy poprzez ten projekt integrować. Dlatego zaprosiliśmy artystów posługujących się różnymi mediami, którzy studiują lub studiowali na różnych kierunkach Wydziału Sztuk Pięknych UMK. Ale zaprosiliśmy też młodych historyków sztuki, tak aby już w obrębie pracy grupy dochodziło do wspólnych dyskusji, sporów i przede wszystkim interdyscyplinarnych projektów. Jako kuratorzy chcemy ich >>45


*

>>zjawisko

PRZEprojekt: Przestrzeń działania / Przypadek czy metoda / Dokumentacja wystawy / Dzięki uprzejmości Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu / fot. Tytus Szabelski

zachęcić do podjęcia dialogu z lokalną społecznością i współtworzenia PRZEprojektu w sposób nastawiony na interakcję z widzem, w tym z widzem przypadkowym. Postanowiliśmy zainspirować PRZEprojektową grupę działaniami Jerzego Ludwińskiego — mieszkańca Torunia, jednego z najwybitniejszych dwudziestowiecznych teoretyków sztuki współczesnej w Polsce. Ludwiński twierdził, że instytucja, która zajmuje się sztuką współczesną, powinna być „polem gry” i „sejsmografem”, wrażliwym na wszystkie zjawiska zachodzące w sztuce. Jej składnikiem miały być kreatywny proces i koncept. Mając na uwadze te spostrzeżenia, chcemy, aby PRZEprojekt uchodził za miejsce spotkań, w którym wydarzenia stanowią punkt wyjścia do dalszych poszukiwań i dyskusji. Pewnie też dlatego jedną z najbliższych odsłon PRZEstrzeni działania planujemy zorganizować w przestrzeni miejskiej, wykorzystując ją jako miejsce do prezentacji prac i kontaktu. Piotr Lisowski: Chcielibyśmy, aby projekt był twórczym fermentem, który zdynamizowałby młode środowisko toruńskie. Projekt wymaga od uczestników dość dużego zaangażowania, od którego tak naprawdę zależy jakość naszych działań. Spotykamy się kilka razy w tygodniu, codziennie wymieniamy maile, raz w miesiącu robimy wystawy. Poznajemy siebie, także ta integracja jest naturalnym elementem, ale i ważną strategią działania, skoro mamy pracować kolektywnie. Oczywiście nie chodzi o to, by stworzyć jakąś sztuczną grupę, raczej by dać możliwość działania osobom, które chcą i mają coś do powiedzenia.

>>W takim razie powiedzcie coś o artystach zaangażowa-

nych w PRZEprojekt. Marta Kołacz: Jest to grupa bardzo kreatywnych, ciekawych świata osób. To dzięki ich zapałowi PRZEprojekt tak prężnie się rozwija. Wszystkie projekty powstają wspólnie, często w dro>>46

dze zażartych dyskusji i sporów, myślę jednak, że zawsze z korzyścią dla końcowego efektu. Mamy własną grupę przygotowującą wszelkie projekty graficzne, sami montujemy i demontujemy wystawy, mamy swojego bloga, który odsłania kulisy naszych działań, a niebawem ruszy również „PRZEkaz”, czyli magazyn o sztuce, w którym będziemy pisać, recenzować i opowiadać o tematach związanych ze współczesną kulturą. Piotr Lisowski: W grupie mam twórców w zasadzie ze wszystkich kierunków artystycznych, które można studiować na Wydziale Sztuk Pięknych UMK. Ta różnorodność jest bardzo cenna musli magazine


>>zjawisko

i pozwala skonfrontować ze sobą różne zainteresowania, sposoby pracy i wrażliwości estetyczne. Są również studenci historii sztuki, a więc jest bardzo interdyscyplinarnie.

>>Dostrzegacie już twórczy ferment? Coś się zadziało?

Piotr Lisowski: Zaczęliśmy nasze spotkania na początku lutego. Od tamtego czasu wydarzyło się dość dużo: wystawy, koncerty, dyskusje filmowe, powstał blog, no i oczywiście miało miejsce mnóstwo spotkań warsztatowych i nieformalnych, podczas których wymyślamy, pracujemy, dyskutujemy, poznajemy się. Na

pewno coś się zadziało, być może jeszcze nie jest to dookreślone, ale zmierza w pożądanym kierunku. Kafka Jaworska: Traktuję PRZEgląd sztuka w filmie jako uzupełnienie działań PRZEprojektu. Ma za zadanie otwierać nowe horyzonty poznawcze. Nie jest skierowany do hermetycznie zamkniętej grupy ludzi. Mogę już powiedzieć, że mamy to szczęście, że udało nam się trafić do ciekawych nowych wyzwań ludzi. Otworzyliśmy tym samym pole do dyskusji. Każdej projekcji towarzyszą debaty, które są bardzo emocjonalne. Wcale nie wyważone, jak mogłoby się wydawać. >>47


*

>>zjawisko

Marta Kołacz: Wiemy już na pewno, że taki projekt był w Toruniu bardzo potrzebny, i to z wielu powodów. My, jako kuratorzy, mamy możliwość współpracy z młodymi artystami z naszego najbliższego otoczenia, lepszego poznania tego środowiska i jego potrzeb. Wielu uczestników deklaruje również, że dla nich bardzo ważna jest możliwość pracy grupowej, bo rzadką mają okazję do konfrontacji ze sobą nawzajem, a także z publicznością. Sam fakt, że udało nam się namówić młodych ludzi do wspólnych działań uważam za sukces. Przed rozpoczęciem projektu ostrzegano nas, że studenci się niczym nie interesują, że na pewno nie znajdą czasu i nie będą chcieli uczestniczyć w rocznym projekcie, który wymaga od nich sporego nakładu czasu i pracy. Dziś już wiemy, że to się nie sprawdziło, że udało się stworzyć grupę o dużym potencjale. No i w końcu samo spotkanie — duża instytucja publiczna kontra młodzi, często niepokorni twórcy. Myślę, że jest ono bardzo ciekawe też dla nas, jako CSW, spróbować zmierzyć się z ich punktem widzenia i tym, jak nas odbierają.

>>Co wydarzy się w kolejnych miesiącach?

Piotr Lisowski: W maju chcemy wyjść poza budynek CSW i wejść w integracje z przestrzenią miejską Torunia. W czerwcu natomiast będziemy zastanawiać się nad kategorią zapożyczenia w sztuce. Planujemy również wydawać studencki magazyn internetowy poświęcony sztuce i kulturze współczesnej. Kafka Jaworska: Czekają na nas kolejne filmowe odkrycia. PRZEgląd sztuka w filmie to cykl, w którym właściwie każdy obraz jest ciekawy. Ważny jest w nich bohater, to, co ma do powiedzenia, do przekazania i pokazania. To filmy, do których trudno dotrzeć, trudno je wyszperać. Sztandarowym przykładem tego jest pierwszy pokazany przez nas obraz Our City Dreams Chiary Clemente, która przecież znana jest bardziej jako nowojorska fashionistka, natomiast mało kto wie, że jest też autorką filmów o kobietach. Ale ciekawie zapowiadają się też kolejne projekcje. Zobaczymy między innymi: Olafur Eliasson: Space is Process Jacoba Jørgensena i Madsa Jørgensena, Sol LeWitt: Wall Drawings Edgara B. Howarda i Toma Pipera oraz wywiady z Williamem Kentridgem. Marta Kołacz: Tak jak napisaliśmy z Piotrem w idei projektu — jest on dla nas wielkim eksperymentem. Mamy więc nadzieję, że nasze działania będą ewoluować, zmieniać się wraz z upływem czasu i poznawaniem się wewnątrz grupy. Wiele z tych rzeczy będzie wypracowywanych na bieżąco, w zależności od kierunku dyskusji, do której zapraszamy publiczność. PRZEprojektu nie da zamknąć się w określonych ramach, jest on raczej rodzajem warsztatu, którego ostateczny efekt pozostaje dla nas wszystkich tajemnicą. Na pewno co miesiąc, przez najbliższy rok, zaprosimy publiczność na kolejną odsłonę prezentującą efekty naszych działań. Mamy nadzieję, że każda z nich będzie intrygująca, skłaniająca do refleksji, a także PRZEciekawa. >>48

PRZEprojekt: Przestrzeń działania / Przypadek czy metoda / 1.03.2012 — otwarcie wystawy + parapetówka / Dzięki uprzejmości Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu / fot. Tytus Szabelski

PRZEprojekt: Przestrzeń działania / Przypadek czy metoda / Dokumentacja wystawy / Dzięki uprzejmości Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu / fot. Tytus Szabelski

musli magazine


>>zjawisko

>>Słowniczek PRZEprojekt — całoroczny projekt Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu zainicjowany przez dyrektor programową Dobrilę Denegri. Jego głównymi celami są współpraca ze studentami kierunków artystycznych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, z młodym, twórczym potencjałem naszego miasta, a także przybliżenie — tak studentom, jak i publiczności — praktycznego wymiaru sztuki. Co znamienne i innowacyjne w skali ogólnopolskiej, CSW — jako instytucja publiczna, instytucja prezentująca sztukę współczesną i szeroko rozumianą kulturę wizualną — oddaje przestrzeń studentom, młodym toruńskim twórcom, którzy dzięki temu mogą nie tylko przedstawić szerszej publiczności swoją twórczość oraz swoje pomysły, ale przede wszystkim poznać i przejść cały proces realizacji wystawy. Tworzą projekty od początku do końca: od powstania idei, po przekucie jej w konkretne materialne działania czy prace, przez aranżacje wystawy, montaż, jak i demontaż prac, po identyfikację graficzną oraz promocję. Wcielają się raz w postać kuratora wystawy, raz w postać artysty, którego prace na owej ekspozycji są prezentowane. Oczywiście we wszystkich tych działaniach otrzymują pomoc ze strony CSW, zarówno merytoryczną, techniczną, jak i promocyjną. Oprócz umożliwienia najmłodszemu „potencjałowi kreatywnemu” zdobycia praktyki artystycznej oraz profesjonalnych doświadczeń niezwykle istotny jest tutaj wymiar eksperymentalny oraz interakcyjny praktyk. Niezwykle cenne są dialog i dyskusja co najmniej trzech „partnerów”: młodych twórców, publiczności i lokalnej społeczności, a także instytucji, jaką jest CSW. W owej „rozmowie” o sztuce znaczącym elementem jest ukazanie praktycznego wymiaru sztuki — często widz zapoznaje się jedynie z efektem twórczych działań, tu pojawia się natomiast pytanie o drogę, która do niego wiodła. Stąd między innymi część PRZEprojektu Sztuka w filmie pokazująca artystów podczas przygotowania wystaw, instalujących bądź tworzących dzieła sztuki, mówiących o procesie twórczym i artystycznych aspiracjach. ALEKSANDRA MOSIOŁEK RZECZNICZKA PRASOWA CENTRUM SZTUKI WSPÓŁCZESNEJ ZNAKI CZASU >>49


Tekst: Grzegorz Wincenty-Ci Fot. Łucja Sokołowska / War


ichy rner Music Poland


>>portret

H

ip-hop. Rap. Dziś gatunki te są w Polsce kojarzone albo z raperami, takimi jak Mezo, Doniu i inni, którzy gonią za jak największą liczbą hitów w zestawieniu radia Eska, albo z muzykami po drugiej stronie barykady, takim np. Rychem Peją, który od czasów pierwszych nielegali z grupą Slums Attack posunął się tak daleko do granic absurdu i paranoi na punkcie samego siebie i własnej twórczości, że strach go nawet nie tylko oglądać, ale też i słuchać. A już broń Boże iść na koncert i pokazywać mu palce. Ktoś krzyknie, że Sokół, ale spójrzmy prawdzie w oczy, WWO to też już nie to samo. Fisz samego siebie hip-hopowcem nie nazywa, z drugiej strony faktycznie Polepione dźwięki — jakby się uprzeć z upychaniem młodego Waglewskiego do jakiejś szufladki — jako hip-hop można określić, ale później to już tylko eksperymenty muzyczne (prześwietne — nie przeczę). Łona i Webber odwalają na scenie kawał dobrej roboty, ale „prawdziwi” fani gatunku jakoś ich nie uznają. Zresztą szczecinianie mają rzeszę fanów wśród ambitnego audytorium, które łatwiej znaleźć na Jazz Jamboree niż na Hip Hop Kemp. W tym punkcie dyskusji zazwyczaj zapada cisza. Ktoś mruknie słynne polskie „no... także ten...”, ktoś odpali papierosa, zaciągnie się i smutnym głosem powie, że od śmierci Magika hip-hopu w Polsce nie ma. Po tragicznej i bezsensownej śmierci Magika... Kaliber 44 jak też Paktofonika były kamieniem milowym dla tak młodego w nadwiślanym kraju gatunku, jakim był rap. Płock miał także udziały w tym pospolitym ruszeniu, gdzie rymowanie zajęło miejsce śpiewu. Choć są tak skandalicznie mało znani, mam nadzieję, że zaskoczą Was niepomiernie i zmuszą do zdumionego sapnięcia. Ale o tym na końcu... Przedstawiam wam Koli.

>>52

J

est wrzesień roku Pańskiego 1998, Płock. Trzech młodych ludzi na gruzach projektu Kanabiplanto zakłada formację Koli. Hubert, Michał i Gustaw komponują materiał na płytę, która ukazuje się rok później pod tytułem Szemrany. Krążek zawiera dwadzieścia jeden utworów, z czego mniej więcej połowa to wstawki między piosenkami właściwymi. Są one zapisem rozmów przy stole, na którym, czego można się domyślić, stoi flaszka wódki i leży worek konopi. Wprowadzają nas w klimat przedwojennej Pragi czy też zbójeckiej jaskini w Tatrach. Przejażdżkę zaczynamy od ballady o Hance prostytutce i jej tragicznej historii, by chwilę później pofilozofować i pogadać o książce Stacja arktyczna Zebra (którą notabene polecam). Utwór Kukurydza jest tym, czym byłby Kaliber 44, gdyby był wesoły. Panowie mistrzowsko lawirują i żonglują słowami, tworząc rymy, którymi atakują nas ze wszech stron, i choć z pozoru trudno odnaleźć w nich sens, po wsłuchaniu się w tę kawalkadę otrzymujemy kawał niesamowitego humoru. Wątki mieszają się i łączą, nawiązując do codzienności lat dziewięćdziesiątych — kto się wychowywał w tamtych czasach, uśmiechnie się od razu. Hubert już wtedy ujawnił swój talent do pisania tekstów, który rozwinie dużo później. Jednak nie uprzedzajmy faktów. Ekwilibrystyka 1931 znowu nawiązuje do Hanki, ale też do Tako rzecze Zaratustra Nietzschego. Wywiadówka potokiem szkolnych skojarzeń przedstawia nam historię młodziana zestresowanego nadchodzącym spotkaniem z rodzicami w szkole. „Nie śpię, myślę, kombinuję... Wywiadówa, chyba się otruję”. Tekst jest tak zbity i szybko wyrapowany, że za każdym razem dosłuchujemy się czegoś nowego w tej opowieści. Poszłem do sklepu po mleko silnie narzuca skojarzenia z Kalibrem, lecz nadal mamy tu do czynienia ze specyficznym klimatem Koli. Wstawka kłótni między rozbójnikami, która po tym następuje, jest zaskakująca i dowcipna, łamie dotychczasowy klimat i przygotowuje nas na Pocztówkę z państwa środka. Refren „mam plakat Bruce Lemusli magazine


>>39


>>portret

e’go” jest przerywnikiem między zwrotkami, opowiadającymi o młodzieńczej fascynacji aktorem kina kung-fu, o filmie Wejście Smoka, o tym, jak to kilkukrotnie chadzało się na niego do kina. „Kto Bruce Lee’go nie posłucha, ten nunczaka poniucha”. Chama koleje losu są opisem dziejów Nikodema Dyzmy. Lao Che mówi o samotności, powodowanej brakiem robota imieniem Sławo, który zapomniał naładować baterie. Utwór ten właściwie nie jest rapowany, ale przede wszystkim zapowiada wydarzenia, które nastąpią później. Może już się ktoś domyśla? La kretino maximale znowu zalewa nas potokiem skojarzeń sfrustrowanego obserwatora zachowań ludzkich. Himila i Maklaka pamięci żałobny rapsod wybrzmiewa wciąż w mojej pamięci słowami „Panie Struś, chodź no pan do nas” — całość nawiązuje do filmu Wniebowzięci, ale sam ten fragment wrył mi się w przysadkę mózgową i każe mi rok w rok na wiosnę odpalać ten album, chadzać ze słuchawkami w uszach przez budzący się do życia po zimie świat. Kucze kupa... Hm... Może każdy ten tekst zinterpretuje samodzielnie? Ja się tego zadania nie podejmę, gdyż zapewne freudyści mieliby sporo do powiedzenia o mnie po przeczytaniu tego, co w nim dostrzegam. Kolejna wstawka jest przejawem sporego dystansu muzyków do samych siebie — wszak „proszę się uspokoić, na koncert zespołu Koli z pewnością wejdą wszyscy”. Chwała Rzplitej również zapowiada zakres zainteresowań muzyków, którzy rozwiną skrzydła w kolejnym wspólnym nagraniu. Tango spod latarni właściwie spina album klamrą, choć po chwili, w kolejnej wstawce usłyszymy jeszcze bębny bitewne i rozkaz odwrotu. Bonusowo otrzymujemy także remiks o tytule Prokukurydza oraz Lao Che Akustycznie i Tango Oranżeria. Płyta Szemrany jest zapomnianą perełką zawierającą to, co w późnych latach dziewięćdziesiątych ukazywało się na polskim rynku muzycznym. Album dostał nominację do Fryderyka w kategorii album roku rap/hip-hop. Niestety... Spytacie, kto tę nagrodę zgarnął. Liroy. Koli, choć zapowiadali, że materiału na kolejnego longplaya jest aż nadto, nic więcej nie wydali. Miałem okazję spotkać Michała, w Koli odpowiedzialnego za bębny i rzecz jasna wokal. Spotkaliśmy się w kawiarni w Toruniu, a on opowiadał mi o tym, jak to przyjechali z Płocka na koncert do grodu Kopernika, i że grali w historycznej już Piwnicy Pod Aniołem dla piętnastu osób — z czego większość to byli ich znajomymi, którzy w Toruniu akurat studiowali. Zespół był wybrykiem niesamowicie zdolnych ludzi, niezamykających się na żadne trendy w muzyce. Dzięki temu mogli brać z każdego gatunku to, co chcieli. Umiejętnie tym żonglując, stwo>>54

rzyli coś bezprecedensowego na scenie hip-hopowej. Dzisiaj w Internecie o Koli jest krótki zapis w Wikipedii, strona oficjalna zespołu już chyba nie jest utrzymywana, na Youtubie są jakieś spiratowane utwory, ale ich jakość jest okropna. W 2011 roku ukazała się reedycja albumu, która rozeszła się na pniu. Ale kolejnego longplaya nie było. W 2006 roku w wywiadzie trójka muzyków zdementowała pogłoski o możliwości nagrania czegokolwiek jako Koli i o wznowieniu koncertów. Zresztą w roku 2006 byli bardzo zapracowani. Rok wcześniej rzucili Polskę na kolana płytą Powstanie Warszawskie. Tak. Koli tworzyli Hubert „Spięty” Dobaczewski, Michał wówczas „Splesz”, dzisiaj „Dimon” Jastrzębski oraz „Gustaw Pszczelarz”, dziś znany bardziej jako Mariusz „Denat” Denst. Już przy Szemranym pewne było, że taki potencjał muzyczny nie skończy się jedną płytą hip-hopową. Formacja Lao Che w 2002 roku wydała album Gusła, wówczas doceniony jedynie przez wąskie grono, do którego miał szansę trafić, ale chwalony później, gdy płocczanie objawili się Powstaniem Warszawskim. Nie było chyba w moim życiu drugiego takiego krążka, którego nie wyjmowałbym z odtwarzacza przez miesiąc z górą. musli magazine


>>portret

L

ao Che jest dzisiaj absolutnym mistrzem łączenia stylów w tak pełną gracji kombinację dźwięków, gdzie ciekawe teksty dopieszcza interpretacja wokalisty, dzięki której sens słów dociera do samych emocji. Każda kolejna ich płyta jest inna, każda wnosi coś nowego do pełnego marazmu polskiego rynku muzycznego. Koli jest gratką dla fanów zafascynowanych twórczością poszczególnych muzyków, którzy razem stworzyli swoją pierwszą poważną formację. Stał się także ewenementem w historii polskiej sceny rymowanej. Z tym że Koli już nie istnieje. Czyżbyśmy stanęli w miejscu? Hip-hop w Polsce się skończył po śmierci Magika? A może po rozwiązaniu Koli? >>41


Snowman nie może stopnieć

z Michałem Kowalonkiem, wokalistą i gitarzystą zespołu Snowman, a od 20 kwietnia oficjalnym frontmanem grupy Myslovitz, o medialnym szumie na legalu, mocy języka polskiego, zbawiennych skutkach niepokoju, trzech ścieżkach życia zespołu i płycie „The Best Is Yet To Come” rozmawia Szymon Gumienik Fot. M. Kłusak



>>porozmawiaj z nim...

>>Najlepsze ma dopiero nadejść — bardzo dobrze, powiedz

jednak, jak oceniasz to, co już przeszło, co się dokonało. Z dystansu tych kilku miesięcy spróbuj podsumować Wasze ostatnie wydawnictwo. Jak odbierasz ten cały medialny szum? Nigdy nie przywiązywaliśmy większej wagi do tak zwanego szumu medialnego. Z całym szacunkiem do mediów, które, chcąc nie chcąc, są opiniotwórcze, byliśmy od tego dalecy i było nam to zupełnie obojętne. Drugi album popełniliśmy już mądrzejsi o ten pierwszy, a nagrywając go, najbardziej zależało nam, żeby ugruntować swoją pozycję na scenie. Dlatego włożyliśmy w tę płytę miliony minut — na wszystkich jej etapach — i jesteśmy pewni każdej nutki na niej… Mamy więc spokój, a bardzo pozytywny odbiór krytyki dał nam nadzieję na następny album. I mamy nadzieję, że szum medialny wokół The Best Is Yet To Come odbył się całkowicie legalnie.

>>Zdecydowanie. Płyta The Best Is Yet To Come okazała się

strzałem w dziesiątkę. Mnie wystarczyły już pierwsze minuty, aby skwitować całość stwierdzeniem: „prawdziwa muzyka z trzewi”. I tak jest rzeczywiście. Dajecie z siebie wszystko i to procentuje. Masz jakiś dobry przepis dla młodych zdolnych? Tak jak śpiewał kiedyś Peter Gabriel: „I know what I like, and I like what I know”. Po prostu lubimy to, co gramy, i zawsze gramy to, co lubimy. (śmiech) A młodzi to przecież my, więc recepty nie mamy raczej. Mogę jedynie powiedzieć, że na pewno procentuje praca, nieustanne granie i oczywiście szczerość, bez kalkulacji i obliczeń.

musi się jej też dobrze słuchać od A do Z. Stąd też pomysł z tym ostatnim utworem, który z jednej strony należy do pewnej całości, konkretnej koncepcji, ale z drugiej idzie już trochę dalej i w trochę innym kierunku. Teraz czekamy na sesję do trzeciej płyty, singiel wkrótce…

>>Zatem już nie mogę się doczekać. Pozostańmy jednak

jeszcze w temacie porównania. Lazy w całości została odśpiewana po angielsku. Na The Best Is Yet To Come pojawiają się dwa utwory w języku polskim (w tym właśnie Niezmiennie), które nie tyle odstają od reszty, co eksplorują zupełnie inne rejony muzycznej stylistyki. Przekonujecie się do mowy ojczystej? Język polski nie jest językiem łatwym, ale za to bardzo wdzięcznym. Jak już coś w nim zadziała, to ma niesamowitą moc. Zbliża nas to do ludzi, którzy słuchają naszej muzyki. I tą drogą idziemy. Fajne jest też to, że ktoś nuci pod nosem tekst naszej piosenki — co prawda to dla nas nowe doświadczenie, ale bardzo ciepłe. Często prowadzę warsztaty muzyczne i bar-

>>Okładka płyty — tak jak Wasza muzyka — zostaje w pa-

mięci na dłużej. Myślę, że jak za 20 czy 30 lat będę myślał o polskiej muzyce początku XXI wieku, to będę miał między innymi taki flashback The Best Is Yet To Come wraz z otwierającym płytę utworem Don’t Stop Me! Skąd wziął się pomysł okładki i kto jest jej autorem? Przed wydaniem płyty spotkałem się z czołowymi polskimi artystami. Na herbacie i w bardzo miłej atmosferze! Puściłem im materiał i powiedziałem, że marzy mi się taka okładka, która byłaby wartością dodaną całej płyty, tej muzyki, która jest historią pełną i zamkniętą. Agata Michowska i Wojtek Łazarczyk — bo o nich teraz mówię — zaproponowali mi obraz z filmu Agaty, który zadziałał na mnie tak, że nie mogłem odpuścić. Później pozostało już tylko przekonać producenta, zespół… No cóż, udało się.

>>Drugą płytą pokazujecie swoje nowe oblicze. Lazy była

bardziej stonowana i wyważona, teraz jest melodyjniej i energiczniej, a przede wszystkim odważniej. Co spowodowało taki zwrot? To była raczej naturalna droga. Staramy się, żeby ostatni utwór z płyty bieżącej wyznaczał kierunek następnej… Complain z naszego pierwszego krążka Lazy był właśnie takim utworem — był inny, odstawał od reszty i niejako wyznaczał estetykę, którą chcieliśmy kontynuować na kolejnym wydawnictwie. Tę samą historię mamy z utworem Niezmiennie z naszego ostatniego albumu — też odstaje od całości. Chodzi o to, że mamy mnóstwo do przekazania, a środków wyrazu jest tyle, że szkoda z nich nie czerpać i ich nie wykorzystywać! Płyta musi być zwarta, ale >>58

musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

dzo lubię, gdy śpiewają wówczas wszyscy. To oczyszcza i daje dużo pozytywnego myślenia!

>>To prawda, zgadzam się z Tobą zupełnie. A Niezmiennie

jest utworem, który trudno wyrzucić z głowy. Ale rozwiej moją niepewność i powiedz, czy w takim razie Wasz trzeci album będzie zaśpiewany w całości po polsku? Tak, cały będzie w języku ojczystym.

>>To duży zwrot dla zespołu. Zmieńmy jednak temat i po-

rozmawiajmy chwilę o współpracy z Marcinem Borsem — bardzo zdolnym polskim producentem. Odbieraliście na tych samych falach? Początki były trudne. Szczególnie, że przy Lazy też pukaliśmy do jego drzwi…

>>Nie otworzył? Niestety, nie. Coś nie zadziałało. Natomiast już w przypadku sesji do drugiego albumu nie mieliśmy wątpliwości, kto będzie

go produkował, realizował, miksował i masterował. Była pełna zgodność. Chociaż start był okropny — nie mogliśmy się porozumieć i towarzyszyły nam ciężkie okoliczności. Nagrywaliśmy bowiem w Lubży, daleko od domu i od cywilizacji… Mimo fantastycznego studia wyjechaliśmy z niego dość zmieszani. Na dobre praca zaczęła się we Wrocławiu, i to był dla nas najpiękniejszy czas — fontanna pomysłów i totalne zrozumienie! W dodatku geniusz, którego ciężko zaskoczyć. Marcin Bors od siebie dawał energię i spokój, my z kolei działaliśmy jak nakręceni… Już tęsknimy, żeby do niego wrócić. (śmiech)

>>Życzę zatem, żeby odbyło się to jak najszybciej, tym

bardziej że na nowej płycie jeszcze bardziej rozsypaliście swoje muzyczne klocki i jeszcze trudniej jest Was przez to sklasyfikować czy włożyć do jednej szuflady. Jeśli mielibyśmy już to zrobić, musiałaby to być większa szafa, w której znalazłyby się wszystkie Wasze inspiracje, preferencje, punkty widzenia oraz możliwości. Czy mógłbyś powiedzieć chociaż o kilku najważniejszych rzeczach z tej szafy? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, ale możemy wrócić do niego przy okazji naszego kolejnego wywiadu. (śmiech)

>>Jesteśmy umówieni. To może o inspiracjach i nawiąza-

niach porozmawiamy z całkiem innej strony. Jak aranżowaliście utwór It’s My Life autorstwa Talk Talk? To był szybki i naturalny proces czy wymagał kilku i więcej kombinacji? Nie wiem, jak to nazwać, ale przez Wasz aranż nie traktuję tego utworu jako coveru i dopisuję sobie go do swojej ścieżki dźwiękowej życia. Planujecie jeszcze coś przerobić? To było tak, że spotkaliśmy się na sali prób, powiesiliśmy mikrofon na środku i ustaliliśmy, że trzeba to zagrać tak, żeby ten jeden mikrofon oddał piękno tego numeru. Ja śpiewałem w powietrze, klawisze też. Gitary grały tak cicho, że aż wstyd. Tak doszliśmy do pewnego punktu, po którym kolejny krok musiał już zrobić Marcin Bors. W ogóle to był pierwszy numer, do którego usiedliśmy we Wrocławiu. Chcieliśmy się po prostu zgrać, poczuć nawzajem. No i proszę — wyszło tak, jak słychać. Jest It’s My Life i jego odpowiedź w formie Antiframe. Na pewno jeszcze tak będziemy kombinować.

>>Rzeczywiście, te dwa utwory świetnie ze sobą współ-

grają. Ale jest jeszcze i Cold Love, który z kolei pięknie wprowadza w nastrój tych piosenek. Wróćmy jednak do coverów i ich idei. Czy myślisz, że polega ona na totalnym wywróceniu ich na drugą stronę? Kiedyś myślałem, że na cover trzeba wybrać utwór, który nie do końca jest dobrze zgrany i który pozostawia muzykowi pole do popisu. Dziś twierdzę, że to nie ma zupełnie znaczenia. Trzeba po prostu szczerze poruszać się po instrumencie i uchwycić taki moment kompozycji, który pozwala grać ją w nieskończoność. Do tego potrzebna jest też intuicja… Ale odpowiadając na twoje pytanie, to tak! Odwracać do góry nogami! I to nawet kilka razy, aż zostanie tylko to, co masz zagrać i zaśpiewać, to, co naturalne.

>>Niedługo będziecie obchodzić 10-lecie istnienia, zlepienia Snowmana w całość, a tymczasem daliście słuchaczom jedynie dwie swoje płyty. Czym to należy tłumaczyć? Jakieś inne pola aktywności?

>>59


>>porozmawiaj z nim...

Spektakle teatralne, muzyka filmowa, dzieci, rodziny, psujące się samochody, pękające smartphony, spadające komputery… Muzyka nasza to czas. Minuta nagrania, której tak łatwo się słucha, wymaga tego czasu dużo więcej. My się nigdzie nie spieszymy, ale jak już się wypowiadamy, to chcemy, żeby to była piękna i zrozumiała wypowiedź.

>>Lepszej odpowiedzi nie mogłem usłyszeć. Dzięki!

Jednak podrążę jeszcze trochę temat czasu. Długo czekaliście też ze swoim debiutem. Prawie 6 lat. Trudno jest funkcjonować na rynku bez żadnego materiału, asa w rękawie? Nie było łatwo. Cieszę się, że teraz to dużo łatwiejsze dzięki sieci. My zastaliśmy dopiero początki Myspace, wolnego łącza i tym podobnych. Teraz w sumie płyta jest takim trochę orderem dla muzyka… A szkoda. (śmiech) >>60

>>Czy jesteś w stanie określić konkretnie moment przeło-

mu w Waszym zespole. Taką chwilę, w której pomyśleliście, że wszystko zaczyna zmierzać w odpowiednim kierunku? My do dziś zmierzamy w kierunku raczej nieokreślonym, bo jeżeli wszystko będzie zmierzało w odpowiednim kierunku, to będzie chyba nasz koniec… Naszym głównym motorem działania jest jakaś taka forma niepokoju. To właśnie dzięki temu rozedrganiu, nie wiemy, gdzie nas intuicja poprowadzi. Brzmi to może banalnie, ale przełomy mamy na każdej próbie — co wtorek czy co poniedziałek.

>>Macie już sprecyzowane plany na najbliższą przyszłość? Pracujecie nad nowymi projektami? Chcemy szybko wejść do studia z nową płytą, cały czas czekamy na nowe propozycje muzyki filmowej, teatralnej itp.

musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

>>Właśnie. Swoją muzyczną działalność bardzo sprawnie łączycie z medium teatru oraz filmu. Możesz powiedzieć coś o najważniejszych projektach? Co Wam dają te mariaże? Mamy trzy równoległe ścieżki życia w Snowmanie. Pierwszą jest teatr, który wymaga od nas skupienia, słuchania i oddawania muzyką emocji kontekstu. To rejon głębokich poszukiwań. Muzyka w spektaklu nie może przeszkadzać, powinna być tłem, którego nikt nie może zauważyć, a tylko poczuć pod skórą… Druga ścieżka to filmy nieme. W muzyce do tych filmów wyżywamy się totalnie, nie uznajemy granic, improwizujemy, łamiemy wszystkie ustalone punkty zwrotne. Tu jest wszystko na skórze. Widać to. Przede wszystkim prawdę emocji i zero ściemy. Piosenki to z kolei rejon, który korzysta namiętnie z dwóch poprzednich mediów. Tu wszystko jest jak na dłoni. Te regiony mają wspólny zbiór i cały czas na siebie oddziałują, dzięki czemu często nie ograniczamy się do sali prób, żeby powstała jakaś piosenka. Korzystamy z pełni naszych doświadczeń. Czerpiemy ze spotkań i co bardziej wartościowe rzeczy przemycamy do piosenek na płyty. Mniej więcej tak to działa. >>Na koniec powiedz, czy Snowmanowi zostały jeszcze

jakieś marzenia do spełnienia? Snowman nie może stopnieć — to jedyne jego marzenie. A to już zależy od pogody słuchaczy, widzów na koncercie i Waszego wsparcia. Gramy przecież dla miłośników muzyki, a im więcej ich jest, im więcej ich przychodzi na koncerty, im więcej kupuje nasze „ordery” (śmiech) i im więcej ściąga naszą muzykę — legalnie czy nielegalnie — tym Snowman rośnie w siłę i kula się dalej coraz większy i większy. (śmiech) Chcemy grać, więc namawiamy wszystkich: „Kupujcie polskie płyty i wpadajcie na koncerty polskich zespołów. Potrzebujemy Was!!!”.

>>„Musli Magazine” całym sercem przyłącza się do apelu!

FOT. ARCHIWUM ZESPOŁU

Chłopaki aktywnie działają — Daniel w Armii, a Paweł solo i w składzie HERA. To czołowe rzeczy na polskiej scenie rockowej i jazzowej. Pomiędzy nimi jesteśmy razem. Wiele projektów mamy rozgrzebanych i wracamy do nich powoli. W sierpniu z teatrem Usta Usta jedziemy do Edynburga na Fringe Festival. Jednym słowem, dzieje się…

Michał Kowalonek nowym wokalistą Myslovitz W piątek 20 kwietnia w „Offensywie” Programu Trzeciego Polskiego Radia w rozmowie z Piotrem Stelmachem Przemek Myszor z Myslovitz oficjalnie potwierdził informację o odejściu z zespołu Artura Rojka, który chce się teraz skupić na karierze solowej. Nowym wokalistą jednego z ważniejszych polskich zespołów rockowych został Michał Kowalonek. Pierwsze słowa, jakie usłyszeliśmy od Michała jako członka grupy Myslovitz, padły kilkanaście sekund później: „Obiecuję, przede wszystkim sobie, że nie dam ciała”. Muzyk przyznał, że propozycję tę przemyślał i skonsultował z żoną, po czym spotkał się z chłopakami z Mysłowic, by sprawdzić, jakie są jego słabe i mocne punkty. Jak już wiemy, zdecydowanie więcej było tych ostatnich! Fani Snowmana mogą czuć się zaniepokojeni, jednak Michał, chyba teraz najbardziej rozchwytywany i medialny muzyk polskiej sceny rockowej, na pewno nie zrezygnuje z gry w tej formacji. Jak sam mi powiedział: „Snowman nie może stopnieć”; potwierdził te słowa w radiowej Trójce, dodając: „Mam przyjemność grać teraz w dwóch najlepszych w Polsce zespołach rockowych”. Po dwudziestu latach istnienia Myslovitz nowy rozdział w jego historii właśnie się tworzy. Redakcja „Musli Magazine” trzyma kciuki! >>61


Log


giczny bałagan


>>porozmawiaj z nim...

Metal progresywny jest gatunkiem mało popularnym. Pogardliwie nazywany „matematycznym” i oduduchowiany przez zazdrosnych gitarzystów, których palce wciąż nie chcą biegać po gryfie tak szybko, jak znienawidzonych „matematyków”. Są jednak tacy, którzy chcą grać szybciej, równiej i karkołomniej od innych. Są też tacy, którzy to potrafią. A nawet tacy, którzy łączą obie cechy. I to w Toruniu! Jako Crystal Lake reprezentowali miasto Kopernika czy to udziałem w albumie „Progressive Rock Christmas”, czy też zwyczajnie, zbierając świetne recenzje za debiutancką płytę „Safe” – i to nie tylko w granicach naszego kraju, ale też daleeeeko na Zachodzie i nawet za Wielką Wodą. Dzisiaj, gdy po wielu zmianach i znakach zapytania oraz przede wszystkim po przemianowaniu zespołu na Logic Mess premiera kolejnej płyty zbliża się drobnymi, ale zauważalnymi krokami, postanowiłem przepytać Piotra Wypycha, klawiszowca grupy, o to, co się z nimi działo przez ostatnie dwa lata. Fot. Marcin Mentel >>22

>>Nie ukrywam, że najbardziej nurtującym mnie pyta-

niem jest to, które nie dotyczy Waszej muzyki sensu stricto, a mianowicie — co się stało z Crystal Lake? Crystal Lake był wspaniałym zespołem. Przez kilka lat działalności udało się nam zagrać wiele porywających koncertów, nagrać płytę Safe, ale również spędzić mnóstwo wartych zapamiętania chwil. Każdy, kto kiedyś zapragnął mieć własny zespół i chciał podejść do tematu poważnie, wie, że to nie tylko blask reflektorów i wrzaski fanek. Zwykle to godziny samotnie spędzone w zaciszu domowym na ćwiczeniu i tworzeniu swojej części dzieła. Następnie żmudne godziny prób. Koncert zwykle zależy od „łaski” gospodarza. Jeżeli ją okaże, dostajemy parę groszy. Często bywa jednak tak, że koncert gra się za zwrot kosztów, bo zespół chce grać. Po to ciężko pracujemy, angażujemy się i inwestujemy ciężko zarobione pieniądze. Bo kochamy muzykę. Realia zniechęcają, bo w naszym pięknym kraju nie szanuje się muzyków. Wciąż pokutuje stereotyp szarpidruta, który pije tanie wina i jest gotów zagrać koncert za flaszkę. Powiedzmy wprost — mało komu to się opłaca. I jest to zniechęcające. Kapele przychodzą i odchodzą. Powstają, znikają. Czasem ktoś o tym napisze. Crystal Lake nie wytrzymał próby czasu. Zabrakło czegoś, co w poprzednim systemie ustrojowym nazywało się „dobrą robotą”.

>>Nastąpiły zmiany personalne?

Adam i Krzysztof przestali być członkami zespołu. Z perspektywy czasu oceniam, że była to śmierć naturalna. To musiało nastąpić. Żeby organizm mógł żyć, potrzebna jest praca serca. Dwóch komór i dwóch przedsionków. Jeżeli któreś z nich zaczyna szwankować, to całość traci rytm i zaczyna się proces umierania. Crystal Lake istniał na toruńskich scenach dość długo i do dziś przez wielu jest pamiętany. Jednak te zmiany nie pozwoliły kontynuować projektu.

>>Stąd zmiana nazwy? Już po odejściu Adama i Krzysztofa podjęliśmy taki temat. Zmiana wokalisty i bębniarza to poważna modyfikacja składu. Zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że brzmienie zespołu będzie inne. Z drugiej strony należało wziąć pod uwagę, że zmiana nazwy będzie skutkować budowaniem wszystkiego od nowa. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, jaką drogę obrać. Zespół tkwił w martwym punkcie, ale jednocześnie nic nie wymuszało na nas pośpiechu w decyzjach. Rozwiązanie przyszło nadzwyczaj szybko i nieoczekiwanie. Krzysztof, do niedawna perkusista musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

Crystal Lake, ale również wnioskodawca stypendium Miasta Torunia w dziedzinie kultury, oświadczył, że jest jedyną osobą mającą prawo do dorobku zespołu i kapela jest jego własnością. Opatentował nazwę i oświadczył, że sam przystępuje do realizacji stypendialnego projektu nagrania drugiej płyty. Przyznam, że wówczas zareagowałem na tę wiadomość głośnym śmiechem. Mieliśmy jeszcze nadzieję, że pieniądze przyznane nam przez Urząd Miasta Torunia uda się odzyskać. W końcu były to pieniądze dla Crystal Lake, a to my byliśmy zespołem. Niestety. Nic się nie dało zrobić. Wszystko to, na co do tej pory pracowaliśmy, prysło jak mydlana bańka za sprawą sprytnego zabiegu proceduralnego. No cóż. Nikt nie mówił, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie. Nadszedł czas zmian.

>>Skąd pomysł na nazwę Logic Mess? „Bałagan w logice”?

„Logiczny bałagan”? Nazwa powstała w wyniku burzy mózgów. Każdy z nas przedstawiał swoje propozycje. Było ich bardzo wiele. Pragnęliśmy, by możliwie najwierniej i hasłowo określała sposób naszej gry. Po naprawdę wielu propozycjach ze strony Krzysztofa [Owsiaka — wokalisty — przyp. red.] padła właśnie ta. Logic Mess. Spodobała się i pozostała. Tak właśnie rozumiemy nasz świat muzyczny. Bałagan w logice czy też zabałaganiona logika. Z racji tego, że Element of The Grid jest dziełem anglojęzycznym, nazwa również musiała być anglojęzyczna. Spójność była tu nieodzowna. Połączenie chaosu, nieuporządkowania, ale jednocześnie matematycznej często konstrukcji i serca, jakie w to wszystko wkładamy. To basista Łukasz Bieńkowski lubi określać mianem „matmy z sercem”. Myślę, że z biegiem czasu tych określeń będzie przybywać.

>>Czy chcecie, aby Logic Mess był traktowany jako kon-

tynuacja Crystal Lake, czy też jest to zupełnie nowy zespół? To trudne i zarazem ciekawe pytanie. Nie da się na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Lubię używać stwierdzenia, że Logic Mess powstał na gruzach Crystal Lake. To chyba najwłaściwsze określenie tego, co zaszło. W mojej ocenie do Logic Mess przeszło wszystko to, co było najlepsze w Crystal Lake i nie mam tu wcale na myśli kwestii personalnych. Sama postać Adama Płotnickiego [wokalisty — przyp. red.], który był bardzo lubiany przez naszych fanów, jest tego przykładem. Mam na myśli nasze muzyczne inspiracje. Zespół obrał bardzo dobrą drogę. Muzyka jest dojrzalsza, lepiej wykonana, o wiele lepiej brzmi. >>65


>>porozmawiaj z nią...

>>Świeża krew w grupie aż tak wiele zmienia? Krzysztof Owsiak (wokalista) oraz Piotr Majka (perkusista) to fenomenalni muzycy. Wprawdzie zagraliśmy w składzie z nimi jeden bardzo udany koncert w łódzkiej Wytwórni jeszcze pod szyldem Crystal Lake, ale było to wykonanie incydentalne. Nie istniała obecna nazwa, a bardzo chcieliśmy wystąpić. Wszystkim chcącym porównać to, co było przed i po, zalecam odsłuchanie Safe, a następnie odwiedzenie naszej strony www. logicmess.com, gdzie można odsłuchać fragmenty nowego materiału. Nawet niedoświadczony słuchacz po paru sekundach będzie wiedział, „o co chodzi”. >>Nowy album będzie znacząco inny od debiutanckiego

Safe? Różnica jest diametralna. Głos Krzysztofa, to, jak opowiada swoją historię, jego liryzm... To trzeba usłyszeć. Piotr „Wjader” Majka to „zwierz” perkusji. Nigdy nie grałem z lepszym bębniarzem. Nie jest to tylko moje zdanie. Nawet doświadczeni perkusiści kiwają z podziwem głową, gdy słyszą jego wyczyny na koncertach. Zespół poczynił niewyobrażalny krok naprzód. Czy jest to kontynuacja Safe? Pod względem problematyki poruszanej w tekstach z pewnością nie. Spoiwem łączącym te dwa światy może być osoba Marcina Gawełka — gitarzysty. Otwierając okładkę Safe, czytamy: „muzyka i tekst >>66

— Crystal Lake”. Prawda jest jednak taka, że za większość materiału muzycznego odpowiada właśnie on. Oczywiście aranżacje tworzone są przez zespół, ale pierwotny pomysł przynosi Marcin. Tak też było w przypadku nadchodzącego albumu Element of The Grid. Rzecz jasna proces twórczy trwa jeszcze bardzo długo. Utwory podlegają licznym zmianom kompozycyjnym. Każdy musi znaleźć tam miejsce dla siebie. Z perspektywy czasu stwierdzam, że na Element of The Grid każdy to miejsce znalazł. Po wielu miesiącach pracy materiał jest wreszcie ukończony i czeka, aby pokazać go światu.

>>Powiedz, jak długo trwały prace w studio nad tym mate-

riałem i czy jesteś zadowolony z efektu? Perturbacje ze stypendium Urzędu Miasta Torunia, a następnie nieoczekiwany wyjazd Krzysztofa Owsiaka spowodowały, że na nagranie albumu musieliśmy czekać bardzo długo. Nieomalże zdążyliśmy się zniechęcić. Dało nam to jednak bardzo cenny zapas czasu. Materiał udało się doprowadzić do stanu zadowalającego i mogliśmy sobie uczciwie powiedzieć: „Jesteśmy gotowi! Wchodzimy do studia!”. I weszliśmy — w lipcu 2011 roku. Nagranie w olsztyńskim Studio X trwało trzy tygodnie. Miejsce zacne. Powstała tam na przykład płyta ADHD znanej progresywnej grupy Riverside. Czas wykorzystaliśmy efektywnie. Ślady instrumentów zostały zarejestrowane, ale do ukończenia pracy musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

była jeszcze daleka droga. Pół roku trwało, zanim dokonały się mix i mastering. W końcu mamy to, co mamy. Dwa tygodnie temu wersje demo zostały rozesłane do wytwórni. Teraz wszystko w rękach losu. Czekamy na odzew. Z naszego dzieła jesteśmy bardzo zadowoleni. Życzymy sobie, by tę opinię podzielili słuchacze.

>>Jaką przyszłość widzisz dla Logic Mess?

Czas pokaże. Mam nadzieje, że uda się dobrze wydać Element of The Grid. Powinno to nastąpić jesienią, jednak nie wykluczamy, że nasz koncept-album pokażemy światu nieco szybciej. Jest jeszcze zbyt wcześnie, by snuć realne plany. Potrzeba nam wiele szczęścia.

>>Wciąż mam wrażenie, że jednak w specyficznym, jakby

nie patrzeć, środowisku prog-rockowo-metalowym jesteście bardziej znani niż w rodzimym Toruniu, a przecież stąd pochodzicie, tu żyjecie. Bardzo możliwe. Trudno mi konkretnie się do tego ustosunkować, ponieważ sławy — czy też popularności — nie da się łatwo zmierzyć. Jest to też po części spowodowane tym, że prog-metal jest jednak gatunkiem niszowym. Nazwy zespołów, które w tym gatunku osiągnęły bardzo wiele, szerszej widowni pozostają nieznane. Nie uważam jednak, by był to czynnik zniechę-

cający. Z przyjemnością zagram koncert dla dziesięciu osób, pod warunkiem że będą one naprawdę zainteresowane naszą muzyką. Nie jest jednak tak źle. Uważam, że w Toruniu jesteśmy kapelą znaną. Na koncerty rzadko kiedy przychodzi mniej niż sto osób i są to ludzie, którzy wiedzą, na co przychodzą. Wiedzą, że istniało kiedyś coś takiego jak Crystal Lake. Znają nasze piosenki i bardzo nam kibicują. Nie sposób tutaj nie wspomnieć o rzeszy naszych wiernych przyjaciół, którzy od lat konsekwentnie nas wspierają. Chciałbym wymienić chociażby Stowarzyszenie Inicjatyw Niezależnych PROGRES z Gniewkowa, prowadzone przez braci Bożko, Adama Droździka z Radia PiK czy Ryszarda Bazarnika z RockArea.eu. W dużej mierze dzięki nim osiągamy nasze sukcesy i mamy szanse pokazać się przed wspaniałą publicznością.

>>Co poza Logicznym Bałaganem? Prywatnie też żyjecie

muzyką? W zasadzie zawodowym muzykiem jest tylko Piotr „Wjader” Majka. Gra w wielu zespołach i żyje z muzyki. Krzysztof jest od wielu lat trenerem tenisa. Łukasz jest informatykiem. Marcin pracownikiem agencji rządowej. Ja jestem strażakiem. Wszyscy mamy swoje sprawy, swoje obowiązki. Logic Mess to nasza pasja. ROZMAWIAŁ GRZEGORZ WINCENTY-CICHY (29 MARCA 2012 R.) >>67



arcelina Ameli

:


:




:



:









:



Marcelina Amelia – urodzona w Częstochowie, absolwentka tamtejszego Zespołu Szkół Plastycznych im. Jacka Malczewskiego. W 2011 roku uzyskała dyplom w pracowni ilustracji Uniwersytetu Westminster w Londynie, gdzie obecnie mieszka i prowadzi swą działalność twórczą. Jej prace były publikowane w wielu zagranicznych tytułach, m.in. w: „Digital Arts”, „Ribbed”, „Celeste”, „Tourist” oraz „Baku”. Brała udział w kilku znaczących wydarzeniach artystycznych, takich jak: D&AD True Blood, New Designers czy ostatnio charytatywne Big Egg Hunt, na którym wystawiła swoje grafiki w towarzystwie prac takich twórców jak: Chapman Brothers, Marc Quinn, Giles Deacon, Vivienne Westwood, Sir Peter Blake czy Sir Ridley Scott. Głównymi źródłami inspiracji Marceliny są: wspomnienia z dzieciństwa, marzenia senne, wieczorne introwertyczne wycieczki oraz chrześcijańska ikonografia. Oprócz działalności ilustracyjno-artystycznej Marcelina aktywnie zajmuje się prowadzeniem (założonej wspólnie z Rebeccą Dewinter) alternatywnej marki odzieżowej Ivory Jar. Blog: http://marcelinaamelia.ownlog.com Web: http://cargocollective.com/marcelinaamelia


>>nowości książkowe

książka NOWOŚCI

Trzy dłuższe historie Sławomir Mrożek Oficyna Literacka Noir sur Blanc 17 maja 2012 30 zł

Inne kolory Orhan Pamuk Wydawnictwo Literackie 10 maja 2012 42,90 zł

Do pióra Sławomira Mrożka nikogo chyba nie trzeba przekonywać, a zwłaszcza do jego krótkich opowiadań, które większość z nas zdążyła już dawno pokochać. Tym razem krótka forma trochę się pisarzowi rozrosła i do rąk czytelników trafia zbiór trzech historii, z których każda liczy sobie kilkadziesiąt stron. Jednak w tym wypadku od przybytku głowa nie boli. Wręcz przeciwnie! Opowiadania powstały wiele lat temu, ale aktualne pozostają do dziś. Znajdziemy tu historię przygodową o trudnych do zniesienia istotach, które spotkać można zawsze i wszędzie, list ojca do syna miotający się między idealizmem a prozą życia i zabawną opowieść o zakompleksieniu na obczyźnie. Warto zajrzeć i poszukać w leciwych utworach okruchów dzisiejszej Polski i Polaków.

Zbiór szlachetnie napisanych i skomponowanych tekstów. Osobiste wędrówki i społeczne wydarzenia. Pamuk opowiada o swoich niechęciach i fascynacjach. Nałogach i słabościach. Fantastyczna mieszanka literacka, która wciąga bez reszty. Jak mówi sam autor: „Choć rzadko czytam własne powieści po wydaniu, do tych tekstów wracam chętnie jak do fotografii uwieczniających szczęśliwy okres życia, które ma się ochotę oglądać wciąż na nowo; sięgam po nie, by odświeżyć swą pamięć. Odnajduję w nich coś więcej niż wspomnienia sytuacji, które skłoniły mnie do pisania, więcej niż pamiątki wymagań redakcji gazet i czasopism, na których zlecenie powstały, więcej nawet niż obrazy myśli, które w tamtym momencie chciałem przekazać, moich zainteresowań i pasji”.

ARBUZIA

Który stawał na wysokości zadania David Lodge Rebis Dom Wydawniczy 8 maja 2012 49,90 zł

>> Na książki tego autora czytelnicy, a zwłaszcza jego entuzjaści, czekają z wypiekami na twarzy. Czy i tym razem nie zawiodą się? Lodge przygląda się życiu H.G. — autora Wehikułu czasu i Wyspy doktora Moreau (czyli Wellsa). Tak zwykli go nazywać przyjaciele. Niegdyś poczytny pisarz przygląda się swojemu życiu, które właśnie dobiega końca. Wspomina wydarzenia, które były jego udziałem, książki, które popełnił, i kobiety, z którymi sypiał. Latom chudym i grubym. Skandale, flirt z socjalizmem, związki, sukces, porażka… A to wszystko spisane i przefiltrowane przez wnikliwy umysł innego pisarza. Pozycja obowiązkowa zarówno dla wielbicieli talentu Herberta George’a Wellsa, jak i jego młodszego kolegi Davida Lodge’a. ARBUZIA

>>86

ARBUZIA

Przeciw interpretacji i inne eseje Susan Sontag Karakter 21 maja 2012 49 zł

Nareszcie! Po raz pierwszy do rąk polskich czytelników trafia tłumaczenie zbioru głośnych esejów amerykańskiej intelektualistki Susan Sontag. I chociaż książka napisana została w latach 60., aktualna pozostaje po dziś dzień. Autorka ze swadą, a czasami bezceremonialnie i prowokacyjnie pisze o twórczości Jeana Paula Sartre’a, Eugène’a Ionesco i Claude’a Lévi-Strausse’a, a także bierze pod lupę filmy Jeana-Luca Godarda i Roberta Bressona. W zbiorze znalazły się najbardziej znane i szeroko komentowane teksty Sontag, w tym esej tytułowy i Zapiski o Kampie. „Nie potrzebujemy hermeneutyki, ale erotyki sztuki” — tak kończy Sontag tytułowy esej. Dopisujemy się do tego apelu. Pozycja obowiązkowa dla kulturożerców! ARBUZIA musli magazine


>>nowości filmowe

film książka NOWOŚCI

Najsamotniejsza z planet reż. Julia Loktev obsada: Gael García Bernal, Hani Furstenberg, Bidzina Gudjabidze 25 maja 2012 113 min

Trzy reż. Tom Tykwer obsada: Sebastian Schipper, Sophie Rois, Devid Striesow, Alexander Yassin 25 maja 2012 120 min

Kino turystyczne? Niekoniecznie. Ale zacznijmy od początku. W filmie Julii Loktev młoda para wędruje z plecakami przez Kaukaz. Alex i Nica są gorącymi zwolennikami podróży z dala od szlaków turystycznych i sztampowych programów biur podróży. Tym razem decydują się jednak na przewodnika i ruszają we troje. Początkowo beztroskie wakacje z pięknym krajobrazem w tle szybko zamieniają się w trudną i niewygodną sytuację napięcia. Czy są sami w górach Kaukazu? Czy jedno złe posunięcie Alexa może wszystko zburzyć? Czy chwilowy akt tchórzostwa zmieni relację między młodą parą, która ma już wyznaczoną datę ślubu? Pytania mnożą się, a turystyczna historia zamienia się w historię bardzo ludzką.

Tom Tykwer to reżyser, którego polskim kinomanom nie trzeba chyba przedstawiać. Tym razem postanawia przyjrzeć się życiu w związku z pewnym stażem... Simon i Hanna są ze sobą już od dwudziestu lat. Nie mają dzieci, są pragmatyczni, do bólu przewidywalni, brak im fantazji i spontaniczności. Każdy dzień przypomina poprzedni. Nie ma już mowy o miotaniu się, romansach, burzliwych rozstaniach i powrotach. Wszystko wskazuje na to, że to bezpieczna droga, z której nie chcą zejść. A może nie mają powodu? A co, jeśli ktoś nieoczekiwanie pojawi się w ich wspólnym/osobnym życiu? Czy zdecydują się na zmianę? Kiedy w życiu berlińskiej pary pojawi się ten trzeci, nic już nie będzie bezpieczne i przewidywalne.

ARBUZIA

Opowieści, które żyją tylko w pamięci reż. Julia Murat obsada: Lisa Fávero, Sonia Guedes, Ricardo Merkin, Luiz Serra 11 maja 2012 98 min

>> Jotuomba. Czas płynie tu spokojnie, właściwie dyskretnie. Ostatni mieszkańcy (fikcyjnej!) wioski wypatrują deszczu, rozmawiają, grają w bule… W tę senną atmosferę nieoczekiwanie wkrada się zmiana. Bezpieczny świat Jotuomby burzy Rita, młoda dziewczyna z aparatem fotograficznym, którą fascynuje senna aura wioski. Nietrudno domyślić się, że fotografka wywróci życie starszych mieszkańców wioski do góry nogami, dając im z siebie dużo młodzieńczej witalności i chęci do zmiany. Szybko jednak okaże się, że pomiędzy tubylcami a intruzem narasta mur zbudowany z tajemnicy, która nigdy nie wychodziła poza obszar zamkniętej społeczności. Czy za sprawą Rity ujrzy światło dzienne? ARBUZIA

ARBUZIA

Dwa dni w Nowym Jorku reż. Julie Delpy obsada: Julie Delpy, Chris Rock, Dylan Baker, Kate Burton 25 maja 2012 91 min

Po sukcesie Dwóch dni w Paryżu reżyserka i aktorka Julie Delpy postanowiła zabrać widza do Nowego Jorku. Apetyt rośnie, tym bardziej że krytycy rozpływają się nad nowym filmem francuskiej reżyserki, a na festiwalu w Sundance publiczność była nim wręcz oczarowana. Czy i w Polsce powtórzy sukces pierwszej części? Wiele na to wskazuje. Marion jest po rozstaniu z Jackiem i przygotowuje wystawę swoich prac. Tak poznaje prezentera radiowego Mingusa. Mimo wielu różnic para czuje się ze sobą coraz lepiej i wszystko wskazuje na to, że to właśnie Mingus przyniesie fotografce ukojenie po miłosnym zawodzie. Jednak katastrofa wisi w powietrzu, do Nowego Jorku zmierza Armagedon — rodzina z Paryża! ARBUZIA >>87


>>nowości płytowe

muzyka NOWOŚCI

A Joyful Noise Gossip Sony Music Entertainment 22 maja 2012 62,99 zł

40 Winks of Courage Très.B EMI Music Poland 15 maja 2012 38,49 zł

Głośna „plotka” , wywodząca się ze stanu Waszyngton w USA, powraca do nas z nową falą! Gossip — po trzech latach od kapitalnego krążka Music for Men, który rozszedł się w liczbie miliona egzemplarzy — postanowił zaprezentować całemu światu nowy materiał. To już piąty album grupy w jej trzynastoletniej karierze, a dopiero drugi jako wydawnictwo spod znaku znanej już „marki” — na swój sukces Beth, Hannah i Nathan musieli pracować bowiem bardzo długo. Przełomem był Standing in the Way of Control z 2006 roku, po którym Amerykanie nie schodzili z ust wielbicieli muzyki alternatywnej. Serca słuchaczy zdobyli swoimi szalonymi mariażami gatunkowymi. Soul, gospel, funk, disco, pop, rock i punk nadal tworzą niezwykle świeżą i piorunującą mieszankę. I niech tak już pozostanie!

Mówi się, że prawdziwą rangę i talent muzyk potwierdza dopiero swoją drugą płytą. Gdy mamy dodatkowo do czynienia ze świetnym debiutem, sprawa jest o tyle trudniejsza, że wówczas musi on konkurować sam ze sobą, czyli wejść na najwyższy i najtrudniejszy poziom rywalizacji. Tak jest w przypadku formacji Très.B, której pierwszy krążek The Other Hand doczekał się już Fryderyka w kategorii Fonograficzny Debiut Roku i swojej reedycji. Jak widać, Très.B na laurach spoczywać nie lubi, dlatego już 15 maja do sklepów trafi 40 Winks of Courage — album, który Misia Furtak, Tom Pettit i Olivier Heim nagrali w dużej części dzięki wsparciu fanów (przy pomocy tzw. kampanii crowdfundingowej). Przy tak dużym współczynniku zaufania o pomyłce mowy być nie może!

(SY)

Not Your Kind of People Garbage Universal Music Polska 15 maja 2012 54,99 zł

>> Kto jeszcze pamięta grupę Garbage ze stojącą na jej czele Shirley Manson? Choć zespół z powodzeniem działał na rynku muzycznym nie tylko w latach 90. ubiegłego wieku (ponad 12 milionów sprzedanych płyt), to jednak w naszej pamięci pozostanie jedynie jako sezonowy projekt, z działalności którego jesteśmy w stanie zanucić jedynie Stupid Girl, Only Happy When It Rains czy Milk. Co więcej, od 2005 roku wokół Garbage zrobiło się całkowicie cicho. Śmieci nie zostały jednak zupełnie zamiecione pod dywan. Po siedmiu latach zespół wraca na scenę z nowym materiałem. Wielu pewnie się zastanawia, jak będzie brzmieć reaktywowany skład i wielu to również z chęcią sprawdzi. Wpadki raczej nie będzie, bo — jak przyznaje Duke Erikson — granie jest jak jazda na rowerze. Nigdy się jej nie zapomina. (SY)

>>88

(SY)

Valtari Sigur Rós EMI Music Poland 28 maja 2012 57 zł

Na rynek muzyczny po kilkuletniej przerwie z nową propozycją wejdą również Islandczycy z Sigur Rós. Ich szósta w dorobku płyta studyjna zaskoczy na pewno wielu fanów. Album będzie nosić tytuł Valtari i w przekonaniu muzyków — tak jak tytułowy walec — „zmiażdży i rozjedzie” słuchaczy. Czy ciężar gatunkowy ich muzyki będzie aż tak przytłaczający, dowiemy się dopiero 28 maja. Już teraz na pewno wiemy, że materiał na nowym krążku będzie oscylował między introwertycznymi, ambientowymi i elektronicznymi dźwiękami, natomiast promujący płytę utwór Ekki Múkk można bez zastrzeżeń zaliczyć do jednego z wielu sztandarowych przedstawicieli muzycznego minimalizmu. Nie wyprzedzajmy jednak faktów i przekonajmy się o sile tego walca na własnej skórze. (SY) musli magazine


>> film

RECENZJA

Niewykryci przez radar

„Jesteś jedyną, której pozwoliłbym skurczyć się do mikroskopijnych rozmiarów i pływać we mnie, w malutkiej łodzi podwodnej” — pisze do swej dziewczyny zakochany nastolatek Oliver Tate — bohater filmu Moja łódź podwodna w reżyserii Richarda Ayoade’a. To jeden z lepszych filmów, które ostatnio miałam okazję zobaczyć, i swoją drogą jedno z ładniejszych filmowych wyznań miłosnych. Film o nieskomplikowanej fabule, ironiczny, z dobrym humorem, z dozą dramatu rzuca na widza jakby ciepły i przyjemny urok dzięki oryginalnemu przedstawieniu mało oryginalnej historii. Oliver Tate (Craig Roberts za tę rolę otrzymał nominację do nagrody BIFA) to piętnastolatek z niemodnym już uczesaniem i w nieprzystającym do jego wieku płaszczu, przezywany przez rówieśników gejem, z życiorysem i przeżyciami właściwymi dla okresu dojrzewania: chce mieć dziewczynę i pierwszą inicjację seksualną za sobą, a w bujnej wyobraźni maluje obrazy swojej śmierci, smutku rodziców i kolegów po niej. W odosobnieniu patrzy na siebie okiem twórcy filmowego, przekonany o wyjątkowości swojego życia. Oliver Tate to także syn rozpadającego się i dość specyficznego małżeństwa: ojciec (Noah Tylor), mikrobiolog o usposobieniu filozofa, cierpi

>>recenzje

na chroniczne stany depresyjne, matka (Sally Hawkins) szuka nowych doznań, powietrza w małżeństwie i zrywu uczuć w okultystycznych praktykach sąsiada — swej dawnej miłości (Paddy Considine). W końcu Oliver Tate to także sympatia Jordany (Yasmin Paige) — koleżanki z klasy, której serce powoli, ale skutecznie zdobywa, a później traci... Relacja z Jordaną nie jest łatwa. To dziewczyna, która w przeciwieństwie do Olivera ma awersję do romantycznych zachowań, ale za to jasno sprecyzowaną wizję ich młodego uczucia: „żadnych zdrobnień, żadnego trzymania się za rękę, żadnych uczuć (gejowskie)”. To dzięki tym dwóm relacjom — z rodzicami i Jordaną, poznajemy głównego bohatera jako nieco egoistycznego i uroczo niewinnego, a zarazem ciekawego młodego człowieka. Każda z tych postaci jest inna. Jednak ich osobowości łączy wspólny element. To tytułowa łódź podwodna, w której żyje każdy z nich. Bohater, jak na swój wiek, zupełnie dorośle podsumowuje relacje międzyludzkie wokół siebie i swoje jednocześnie: „Natknąłem się dziś w encyklopedii na definicję ultradźwięków. Ultradźwięki to fale częstotliwości za wysokiej, by być słyszane. Posługiwano się nimi, by wykryć zanurzone obiekty, łodzie podwodne, bomby, Atlantydę itd. Niektóre zwierzęta, jak nietoperze, psy, delfiny słyszą ultradźwięki. Ale żaden człowiek. Nikt nie wie, co naprawdę inni czują […]. Przemierzamy świat niewykryci przez radar i nikt nie może z tym nic zrobić”. Oliver tak naprawdę nie wie, co czuje Jordana, która ma umierającą matkę, więc w strachu, pod pretekstem ratowania małżeństwa rodziców, oddala się od niej. Jordana nie wie, co czuje Oliver. Matka nie rozumie apatycznych zachowań męża, a ten nie rozumie fascynacji żony, choć je toleruje. Film niezmiernie ciekawy, piękne obrazy (scena, gdy młodzi siedzą w wannie, w ubraniach, na tle przemysłowego pejzażu — rewelacyjna!), przykuwający uwagę montaż, ciekawe dialogi i rozbudowane (ale bez nadęcia) sylwetki psychologiczne bohaterów. Gra aktorów również na najwyższym poziomie. To wszystko posłodzone urokiem scen, niewinnością, doprawione subtelną ironią, cynizmem i nieco gorzkim realizmem. ALEKSANDRA OLCZAK Moja łódź podwodna reż. Richard Ayoade Gutek Film 2011

One i oni

Czego 50-letnia kobieta może dowiedzieć się od 20-latki o seksie, mężczyznach, o sobie samej? Bazując na przykładzie Anne, Alicji i Charlotte — głównych bohaterek Sponsoringu Małgorzaty Szumowskiej — trzeba przyznać, że takie spotkanie może być inspirujące, może nawet stanowić pretekst do przewartościowania dotychczasowego życia. I bynajmniej nie chodzi tu o skierowanie na „właściwą” drogę studentek utrzymujących się ze sponsoringu, lecz o próbę wyrwania się z ciasnych więzów mieszczańskiej rutyny przez dziennikarkę, która przygotowuje o nich reportaż. Konfrontacja dwóch pokoleń kobiet, stojących po różnych stronach barykady — tej z kilkunastoletnim małżeńskim stażem, dwójką dzieci i przystojnym, aczkolwiek przewidywalnym partnerem w sypialni, z tymi młodszymi, z którymi sfrustrowani mężowie gotowi są realizować swoje seksualne fantazje — paradoksalnie obnaża to, co je ze sobą łączy. Co więcej, śmiało można powiedzieć, że ten wspólny rys nie tylko unieważnia różnicę wieku, ale zaciera także granicę płci. Tęsknota za namiętnością, bliskością, satysfakcją seksualną, chęć zatracenia się w żywiole cielesności czy prosta potrzeba posiadania to — wcale nie ukryte — pragnienia zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Szumowska opowiedziała historię młodych dziewczyn uprawiających seks za pieniądze na chłodno, z dystansem, oszczędzając przy tym widzom psychologicznych dywagacji i wnikliwej ana>>89


>> lizy motywów postępowania. Udało się jej także uniknąć umoralniającej fabuły oraz oczywistej puenty. Nie podała wszystkiego na tacy. Czy można to poczytać za wadę produkcji? Czy można potraktować jako zachętę do tytułowego sponsoringu? Jak widać, można, bo o Elles zrobiło się głośno przede wszystkim za sprawą odważnych scen erotycznych, okrzykniętych przez niektórych mianem wulgarnego soft porno. I rzeczywiście, w filmie nie brakuje dosłowności w obrazowaniu fizyczności, ale sprowadzenie fabuły do ciała, potu i seksu byłoby znaczącym uproszczeniem. Wprawdzie sceny ukazujące damsko-męską intymność zajmują w filmie sporo miejsca, ale ich obecność nie jest bezpodstawna. Właśnie owej szczerości przekazu i bliskiej konwencji reportażu dyscyplinie narracji zawdzięczamy możliwość obcowania z czymś prawdziwym. Sęk w tym, czy mamy ochotę na tak dosłowny, realistyczny do bólu romans z X muzą. Zanim obejrzałam Sponsoring, przeczytałam szereg wywiadów, w których Szumowska uparcie podkreślała, że wątki poruszone w filmie oscylują wokół problemu konsumpcji. Potrzeba życia na odpowiednim poziomie, posiadania luksusowych produktów, markowych ciuchów, chęć osiągnięcia satysfakcji seksualnej, oto mechanizm, który pchnął Alicję i Charlotte w objęcia sponsoringu. Chociaż nie sama chęć posiadania jest tutaj istotna, lecz to, na co zwróciła uwagę w jednej z rozmów Binoche: „jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, aby dostać to, co chcemy”. Ale pomimo całej mojej sympatii dla Szumowskiej i podziwu dla jej filmowej intuicji nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Sponsoringiem pragnie wyważyć otwarte na oścież drzwi. Brak silnych i trwałych więzi, pragmatyczne nastawienie do seksu i miłości, natychmiastowe zaspokojenie potrzeby bliskości, wpisanie relacji międzyludzkich w porządek konsumpcji dóbr to dziś ograne slogany. Taką diagnozę współczesności już dawno nakreślił m.in. Zygmunt Bauman. Warto jednak podkreślić, że choć temat nie jest nowy, to do tej pory nikt nie opowiedział go w tak wymowny sposób. Już choćby z tego względu warto wybrać się do kina. IWONA STACHOWSKA Sponsoring (Elles) reż. Małgorzata Szumowska Kino Świat 2011 >>90

Wizja bez zmysłów

Myślałam, że po Melancholii w reżyserii Larsa von Triera żadna kolejna wizja końca świata czy ludzkości nie będzie już dla mnie wstrząsająca tak bardzo. Nie myliłam się (na szczęście). Tym razem swoją wizją dzieli się z nami David Mackenzie, reżyser filmu Ostatnia miłość na ziemi (w oryginale — Perfect Sense), który proponuje, jeśli można tak ująć, całkiem zgrabnie ukazany i ciekawy obraz kondycji człowieka i powolnego końca jego gatunku. On — Michael (w tej roli jak zwykle ujmujący Ewan McGregor), kucharz o luźnym podejściu do życia, mający problemy z zaśnięciem, gdy obok w łóżku leży dopiero co… poznana kobieta. Ona — Susan (Eva Green), epidemiolog, doświadczona i okaleczona poprzednimi związkami woli raczej poważnie podchodzić do swojego zawodu niż do faceta, który zaprasza ją do swojej restauracji, wcześniej prosząc o papierosa. Oni — w świecie, który powoli, ale skutecznie, ogarnia nieznany dotąd wirus. Globalna choroba odbiera ludziom zmysły (zaczynając od węchu i smaku), wzbudzając w nich ogromny lęk, nieprzebraną agresję albo zwierzęce łaknienie. Mimo smutnej akceptacji i ogólnego otępienia ludzie uczą się żyć „inaczej”, przystosowując się do zaistniałej sytuacji. W tej całej beznadziejności człowiek ukazuje się jakby „na nowo” — nie dość, że jako organizm potrafi dostosować się do nowych warunków, to jako homo sapiens zaczyna czuć, tak po prostu, sku-

>>recenzje piając się właśnie na tym, co odróżnia człowieka od pozostałych istot — na wyższych uczuciach. Ludzie pozbawieni smaku i węchu starają się nadać jedzeniu nową jakość, zmieniając kolor czy konsystencję posiłków. Później, pozbawieni słuchu, próbują czuć muzykę poprzez drżenie (niezwykła scena!). Dopiero w takim powolnym umieraniu człowiek dostrzega, jak bardzo jest poddaną naturze istotą i gdzie tak naprawdę leży sedno jego bycia. Choć Susan i Michael również stają się ofiarami katastroficznego wirusa, tracąc kolejno swoje zmysły, próbują odzyskać coś, co dawno utracili, przekonując siebie nawzajem do uczucia. Pewnie wielu z Was zrazi miłosny wątek filmu, bo mimo wizji końca świata, to jednak motyw główny. Nie dziwię się, samo tłumaczenie tytułu może odstraszyć. Na szczęście Mackenzie zdołał uniknąć banału i uchwycić nieco więcej niż tylko zakochanie i nieco więcej niż apokaliptyczny obraz, wplatając przy tym w niego nienachlaną, ale dającą do myślenia, metaforę. Na równi — jakby dwie walczące siły — stawia destrukcję i konstrukcję świata, ułomność i doskonałość człowieka, utratę i odzyskiwanie szeroko — w tym momencie — pojętych zmysłów. Niesamowita adaptacja człowieka do życia jest ukazana na dwóch płaszczyznach — fizycznej i uczuciowej. Ewan McGregor w jednym z wywiadów powiedział, że film „przede wszystkim jest o czymś”. Prosty komentarz do filmu może jedynie zachęcić do obejrzenia go, zwłaszcza gdy miłość w filmie to zazwyczaj komedia romantyczna, a filmowy koniec świata kojarzy nam się przede wszystkim z głośnym Armagedonem. Przewrotnie można pokusić się o stwierdzenie, że miłość i koniec świata mają coś wspólnego… To wszystko może być jednak o wiele bardziej przerażające, a zarazem pocieszające i spokojne, niż nam się to wydaje. ALEKSANDRA OLCZAK Ostatnia miłość na ziemi reż. David Mackenzie Gutek Film 2012

musli magazine


>> muzyka RECENZJA

Dzicy Helwetowie

Pański syn — powiedziała nauczycielka Jasia do wezwanego do szkoły ojca chłopca — gdy pytałam dzieci o zawód ich rodziców, powiedział, że pan tańczy na rurze w klubie dla panów. Ojciec Jasia westchnął i rzekł: Cóż się dziwić, ja sam często nie przyznaję się, że jestem muzykiem folkowym. Dowcip dowcipem, ale folk — zawsze traktowany po macoszemu, nadal nie jest traktowany poważnie. A jeśli piszczałki i skrzypki połączymy z ciężkimi, przesterowanymi gitarami elektrycznymi, gdy powstanie tzw. folk metal, to kaplica po całości. W środowisku długowłosych amatorów ciężkich brzmień zespoły parające się tego typu eksperymentami raczej nie znajdują aprobaty. Spychane są do jednego worka ze wszystkimi innymi projektami, których rzekomo słuchają dziewczynki z gimnazjum i obsypani trądzikiem młodzieńcy biegający z mieczami po lesie. A jednak w centrum Europy, w kraju słynącym ze stałości, bezstronności, zegarków, banków i rzecz jasna czekoladowych zajączków wielkanocnych w 2002 roku powstał zespół, który tworzy folk metal inny niż ciepłe kluchy z Półwyspu Skandynawskiego. Pierwszą różnicą jest nazwa. Eluveitie. Przyznam się szczerze, że nie umiem jej napisać bez sprawdzania, czy aby dobrze. Oznacza ona w dość wolnym przekładzie nazwę plemienia Helwetów, którzy zamieszkiwali niegdyś Wyżynę Szwajcarską. Poza tym panowie (i panie) część utworów wykonują w już wymarłym języku Celtów galijskich, którym wyżej

wymienione plemię się posługiwało. Nie stronią również od wykorzystywania tradycyjnych melodii tego ludu. W Polsce zespół zyskał ogromną popularność, moim zdaniem między innymi dzięki serwisowi satyrycznemu Joemonster.org, który przytoczył formację jako ciekawostkę w artykule o nieistniejących językach. W tej chwili trzymam przed sobą szósty album tej grupy, opatrzony tytułem Helvetios, co oznacza mniej więcej to samo, co nazwa zespołu, ale jest o tyle adekwatny, że płyta opowiada historię plemienia. Prolog to melodeklamacja wodza, który wspomina góry i doliny, gdzie żyli, oraz chwalebne wojny swego ludu. Utwór ten przechodzi w hymn, w którego refrenie słyszymy, że urodzili się wolni i dzicy, że są odważni, silni, że są Helwetami. Pieśń Luxtos jest oparta na znanym celtyckim motywie, który po raz pierwszy słyszałem użyty w utworze projektu Manau, francuskiej grupy hip-hopowej, wykorzystującej celtyckie podkłady (polecam ich album Panique Celtique, aby zobaczyć, w jak różny sposób można wykorzystać folkowy standard). Scorched Earth jest pieśnią a cappella w całości wyśpiewaną w dialekcie galijskim. Stanowi swoiste intro do dość topornego Meet the Enemy, gdzie tylko piszczałka i cymbały nadają melodykę czysto death metalowemu riffowi. Całość jest chyba najmocniejszym akcentem albumu, a groove tego utworu bezapelacyjnie zmusza głowę do rytmicznego nią kiwania. Ballada A Rose For Epona jest jakby bardziej popowa, głównie okraszona wokalem Anny Murphy, nadaje się do telewizji, rzecz jasna późnym wieczorem, ale zawsze. Zresztą powstał do niej oficjalny klip. Dalej znów mocno, zresztą podobnie jest na całym — spójnym, a jakże — albumie. Melodyjnie, ale mocno. Są growle, ale też duży udział mocnych żeńskich głosów. Jest hymnowo, a zaraz potem refleksyjnie. Opowieść kończy Epilogue, w którym wódz otwierający płytę znowu — jakby po namyśle — przyznaje, że najbardziej w pamięci utkwiły mu jednak pieśni plemienia Helwetów, oraz wyraża nadzieję, że teraz, gdy już ich nie ma, w ten właśnie sposób zostaną zapamiętani. Po tym wywodzie następuje kapitalne solo na fujarce. Ciężko mi znaleźć jakiś wyraźny krok naprzód między Helvetios a poprzednim albumem Everything Remains As It Never Was. Nadal jest nieprzyzwoicie wręcz dobrze. Wikipedia określa Eluveitie jako celtycki pagan-folk metal z wpływami melodic death metalu. Bez przesady... Mamy

>>recenzje tu solidną porcję folk death metalu. Jest growl, ale taki, jaki powinien być w folk metalowej kapeli, jest damski wokal tam, gdzie być powinien. Jest autentycznie. Słuchając tej płyty, nie widzę młodziaka w czarnej bluzie, z mieczem w ręku i pryszczami na twarzy, tylko wojowników po walce, przegranej, ale przepełnionej prawdziwym męstwem. Jest autentycznie. Bez znaczenia więc, że nie ma tu jakiegoś widocznego progresu. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Helvetios Eluveitie Warner 2012

He’s name is Sonny

Niektórzy widzą w nim uosobienie nowoczesnego dubstepu, tego już bez nawiązań do reagge, opartego głównie na wtłaczającym w fotel basie. Choć jest to gruba przesada — w samej Wielkiej Brytanii scena ta jest niesamowicie silna — to jednak nie można odmówić Skrilleksowi sporego wkładu w gatunek. Jego produkcje są zawsze doskonałe technicznie, taneczne (choć mroczne) i nie nudzą. Sonny John Moore urodził się w 1988 roku w Californi. Ten zachodni stan sprzyja garażowemu graniu, tak więc młody producent jeszcze sześć lat temu stał na czele posthardcorowej formacji From First To Last, z którą nagrał dwie płyty. W 2010 przyjął pseudonim Skrillex, a chwilę potem wydał na świat przepełnioną przesterowanym basem płytę My name is Skrillex. Środowisko w mgnieniu oka podchwyciło jego niezwykły feeling i prawie z dnia na dzień wprowadzono go na dubstepowe salony. >>91


>> Zeszły rok był dla niego żniwem pochwał, godnych pozazdroszczenia. Nominacje w pięciu kategoriach do Grammy, nominacja do Sound of 2012 telewizji BBC oraz tytuł Artist of the Year w kategorii muzyka elektroniczna od MTV. Skrillex zasłynął też w Internecie teledyskiem do utworu First Of The Year (Equinox), którego streszczać nie mam zamiaru, ale polecam go z ręką na sercu. Gdy pojawiła się informacja o nowej epce artysty, sam nie wiem, czy bardziej czekałem na teledysk ją promujący, czy na sam krążek. Klip mnie nie zawiódł, wydawnictwo nie rozczarowało, ale też na łopatki nie położyło. Tytułowy Bangarang oraz utwory Kyoto i Summit są chyba najjaśniejszymi punktami siedmioutworowej płyty. Pierwszy jest wizytówką samego artysty — takimi piosenkami Skrillex wdarł się na wyżyny, za nie jest uwielbiany i dokładnie tego publiczność domaga się na koncertach. Kyoto jest zgrabnym nawiązaniem do kultury Dalekiego Wschodu, natomiast ostatnie na płycie Summit jest wręcz balladą, która miło buja i rodzi tęsknotę za pełnowymiarowym albumem tego producenta. Nie ma tu natomiast nigdzie kroku naprzód. Jest to nadal charakterystyczny mroczny dubstep, nadający się zarówno do tańczenia, jak i słuchania. Jest jednak „zapychadło” w postaci Right On Time, numeru, który pasuje nie tylko do płyty, ale i do całego dorobku Sonnego jak pięść do oka. Nie wiem, czy na siłę próbowano znaleźć siódmy utwór do tej kompilacji, ale mam wrażenie, że gdyby uszczuplić ją o ten brzmiący manieczkowo wręcz kawałek epka nie tyle by nie ucierpiała, co nawet zyskała. Słabsze też jest otwierające krążek Right In, obciążone już jakby samym tytułem. Pozostałe Breakn’ A Sweat oraz The Devil’s Den trzymają poziom, ale już nie zachwycają tak jak trzy wymienione przeze mnie perełki. Bangarang polecam tym, którzy dubstepu jeszcze nie znają, a poznać by chcieli. Nie jest to specjalnie wymagająca pozycja, a daje wiele radości. A choć „prawdziwi” hipsterzy Skrilleksa już nie słuchają — bo jest zbyt mainstreamowy — to nadal słuchanie komputerowych wygibasów Sonnego nie jest powodem do wstydu. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Bangarang Skrillex Warner 2012 >>92

książka RECENZJA

Ten mniejszy Irlandczyk

Ta książka idealnie współgra z wydanym niedawno Finnegans Wake Jamesa Joyce’a (w genialnym tłumaczeniu Krzysztofa Bartnickiego). I to nie tylko dlatego, że obaj pisarze byli Irlandczykami, którzy wcześnie uciekli ze swojej ojczyzny. Powód jest inny, znacznie prostszy do wyjaśnienia: Samuel Beckett pisał swój Sen…, będąc sekretarzem i pomocnikiem ślepnącego w zastraszającym tempie Joyce’a, tworzącego swe ostatnie, niezrozumiałe zupełnie dzieło. W zasadzie można by spóźniony debiut Becketta nazwać mniejszym bratem Finnegans Wake, na którym przedwcześnie postawiono krzyżyk. Rękopis odrzuciło ponad czterdziestu wydawców, a zrażony tym Beckett schował książkę do szuflady z adnotacją, żeby ujrzała światło dnia „jakiś czas po mojej śmierci”. Proponowano mu co prawda wydanie jeszcze za życia, ale sędziwy już pisarz stwierdził, że powrót do rękopisu po tylu latach byłby nazbyt dla niego bolesny. Tak, dokładnie takiego słowa użył: nazbyt bolesny. Czy i dla nas lektura okaże się aż nazbyt bolesna? Po polsku możemy się tą książką raczyć od 2003 roku (czyli czternaście lat po śmierci pisarza), ale konia z rzędem temu, kto wypatrzył ją na sklepowych

>>recenzje półkach. Rok temu mieliśmy wydanie drugie. Ktoś wypatrzył? Wpływ Joyce’a w tekście daje o sobie znać od pierwszego zdania. Beckett był jego gorliwym wyznawcą (miał nawet szansę mówić do niego per „tato”, ale to inna opowieść), a duch Największego Maszynisty Świata unosi się nad każdym zdaniem niezbyt subtelnie. Ale nie jest to literatura stworzona przez jedynie zdolnego kopistę. Zapatrzony w Mistrza Beckett tworzy prozę, której czytanie można porównać do próby utrzymania w rękach świeżo wyjętego z wody okonia. Tekst co i rusz wywija się, drapie, stawia opór. Proza jest bogata, nabrzmiała życiem. Pisarz, znany z dopieszczania późniejszych tekstów, tu zdaje się nie zastanawiać nad kolejnym zdaniem. Przyrządza nam sycący do granic bigos, w którym mieszają się style i języki, a błąd jest niczym innym jak wrotami do jeszcze większych odkryć. Beckett jest tu młody, naiwny i pijany. Co chwilę popada w kolejne zauroczenia, zarówno pod wpływem alkoholu, jak i przypadkowych okazji, bo główny bohater to nikt inny jak młody Samuel, który w znoszonym garniturze pragnie zawojować świat i serca kobiet, a może tylko serca kobiet? A może to tylko sen? Wszystko w tej niezwykłej publikacji jest płynne, lejące się. Nie jest łatwo odnieść się do tej książki. Nie tylko z powodu użycia bez żadnego skrępowania kilku języków, bez (słusznie lub niesłusznie) tłumaczenia. Także nie przez multum nawiązań do literatury, filozofii i przede wszystkim samego Joyce’a. Trud polega na tym, że dzieło wydaje się sztubacką pisaniną, która chwilami zatraca sens w natłoku językowego szaleństwa. No, ale jeśli będziemy pamiętać, w cieniu jakiej książki powstawało, znajdziemy łatwe wytłumaczenie takiego stanu rzeczy. Beckett nie odważył się — czy może nie chciał — iść tak daleko jak Mistrz i stwarzać wszechświat od podstaw, jedynie wziął w dłonie ten zastany i wymieszał tak, iż czasami ciężko jest go rozpoznać. Jest rozpasany, szalony i… naiwny. Wymieszał, po czym zamknął go w szufladzie i zapomniał. Rękopisy z pewnością nie płoną, lecz kurzą się mocno i czasem dewaluują. W tym przypadku jednak żadna z tych rzeczy nie miała miejsca. Mamy niepowtarzalną okazję zajrzeć do głowy młodego Samuela. Widzimy, jak jego umysł skrzy się od pomysłów, bulgocze słowami, jest tuż, tuż przed musli magazine


>> wybuchem, a może nawet obserwujemy jego wybuch? Beckett nigdy nie dawał jasnych odpowiedzi; nie inaczej jest w tej książce. Zdaje się jednak wolna od egzystencjalnego niepokoju, do którego przyzwyczaił nas autor, a jedynie drga od nieskrępowanych emocji. ADAM BLANK

Sen o kobietach pięknych i takich sobie Samuel Beckett Wydawnictwo W.A.B. 2011

Słoik z wolnością

Powieść Steinbecka Tortilla Flat przeczytałam wiele lat temu. Pozostawiła po sobie wspomnienie o winie pitym przez bohaterów ze słoików po konfiturach oraz uczucie nieokreślonego ciepła. Gdy wpadła mi ostatnio w ręce, zapragnęłam przywołać to uczucie i odkryć jego źródło. Tortilla Flat to dzielnica miasteczka Monterey, zamieszkała przez paisanos, czyli potomków hiszpańskich konkwistadorów, z domieszką krwi indiańskiej, meksykańskiej oraz zapewne wielu innych pozostałości po bujnej historii ich przodków. Żyją w prostych chałupach, posiadając niewiele prócz wolności, więc to ona jest ich najcenniejszym skarbem i sensem życia. Do tego stopnia, że „stan posiadania” tę wolność w pewnym stop-

niu odbiera. Dlatego Danny, dowiadując się, że otrzymał w spadku aż dwa domy (powiedzmy szczerze, rezydencjami ich nazwać nie można, raczej bliższe prawdy jest określenie „rudery”), popada w rozpacz i dopiero po pewnym czasie dociera do niego, że suchy i ciepły kąt do spania ma swoje zalety. Fakt ten doceniają również kolejno jego przyjaciele. W efekcie komuna w domku Danny’ego osiąga liczbę sześciu osób — przyjaciół na śmierć i życie, dzielących się wyżebranym winem i skradzionymi jajkami. Przyjaźń w ich pojęciu nie wyklucza bynajmniej wzajemnego oszukiwania się, wyzyskiwania i podstępnych pułapek. Istnieje natomiast pewien niemówiony kodeks, mówiący, w jakich sytuacjach można kogoś okraść choćby dla butelki wina, a w jakich trzeba oddać ostatni, odsunięty od ust kęs. Można by takie postępowanie nazwać hipokryzją, gdyby nie to, że gdy trzeba, towarzysze są zdolni do naprawdę niesamowitych poświęceń. Wystarczy wspomnieć, jak wspomogli Theresinę Cortez, gdy wraz z ośmiorgiem dzieci została bez środków do życia. Dzięki ich pomocy zdobyła wystarczające do przetrwania zapasy żywności (cóż, że obdarzyli ją również, w perspektywie dziewięciu miesięcy, kolejnym dzieckiem do wykarmienia!). Historia o przyjaciołach Danny’ego składa się z anegdotek o życiu osady Tortilla Flat. Są pogodne, chwilami bawią do łez, jednak zazwyczaj jest to śmiech zaprawiony goryczą. „Kiedy człowiek otwiera usta, żeby się śmiać, jakaś zimna ręka zaciska mu serce”. Tak jak w życiu, radość splata się w nich ze smutkiem, szczęście z tragedią. Moja ulubiona anegdotka to historia o przepięknym, błyszczącym odkurzaczu w kratkę. Gdy Danny obdarował tym cudem damę swego serca, zwaną Słodką Megierą, nie pomyślał nawet o takim drobiazgu, jak brak elektryczności w osadzie. Zresztą, jak się okazało, i tak nie miało to wielkiego znaczenia, gdyż odkurzacz nie miał silnika. Ale szczypta wyobraźni wystarcza, by można było nim sprzątać, a przynajmniej markować sprzątanie, budząc zazdrość sąsiadów. Po pewnym czasie przyjaciołom Danny’ego sprzykrzyła się jego przedłużająca się zażyłość z odkurzaczem w tle. Wówczas podstępnie pozbyli się problematycznego przedmiotu, a przy okazji zyskali dwa galony wina i niezłą okazję, by je wypić. Warto przeczytać tę malutką książeczkę, posłuchać jedynych w swoim rodzaju

>>recenzje filozoficznych wywodów Pilona, przeżyć święte widzenie wraz z Piratem i jego psami, wzruszyć się smutną historią synka kaprala albo przyjrzeć się poszukiwaniom skarbów w wigilię św. Andrzeja. Proste życie paisanos budzi tęsknotę za wolnością i beztroską. Aż chciałoby się porzucić świat budzików, korków ulicznych, rat kredytowych i afer politycznych i poleżeć z Dannym oraz jego przyjaciółmi na werandzie, ozdobionej wspaniałym krzewem kastylskich róż, w ciepłych promieniach słońca, popijając wino ze słoika. ANNA LADORUCKA Tortilla Flat John Steinbeck Muza SA 2004

Meandry wielokulturowości

Mapa, terytorium, miejsce, pamięć, terra incognita, pogranicze — te pojęcia budują narrację Linii powrotu Krzysztofa Czyżewskiego. Tytułowa linia powrotu biegnie przez kraje, których nie oszczędziła historyczna zawierucha. Rumunia i Węgry, Polska i Litwa, Bałkany. W tych bezpośrednio dotkniętych problemem wewnętrznych podziałów, niekiedy krwawych walk o zachowanie odrębności państwowej krajach >>93


>> echa społeczno-politycznych transformacji i budowania w oparciu o nie nowej tożsamości narodowej oraz indywidualnej są ciągle żywe. Jądrem tych historycznych zaszłości jest przede wszystkim pogranicze. Miejsce niejako wyrzucone poza nawias państwowych, narodowych i kulturowych dookreśleń, a jednocześnie obszar, w obrębie którego fokusują się wielokulturowe niepokoje, utrwalające sąsiedzkie, rodzinne czy pokoleniowe bariery. Tak jak w Sejnach, w których Czyżewski osiedlił się i nieprzypadkowo stworzył prężnie działający Ośrodek „Pogranicze — sztuk, kultur, narodów”. Ziemia sejneńska wielokrotnie przechodziła z rąk polskich do litewskich, ale okrucieństwo tych terytorialnych przepychanek do dziś jest tematem tabu. O tym się nie mówi, o tym nie uczy się w szkołach. Tej rany lepiej nie rozdrapywać. Lepiej nie dopytywać mieszkańców o narodowe i wyznaniowe deklaracje. Ostatecznie, jak zwykł mawiać jeden z kolegów autora, „jak daje w gębę dla Wowki, to go nie obchodzi, że on jest Rusek i staroobrzędowiec, tylko że go wkurzył, robiąc jakieś głupstwo”. Podobnie jest w krajach byłej Jugosławii, które Czyżewski opisuje w tryptyku Wariacje kosowskie. Tam również unika się jednoznacznych kwalifikacji. Bywa bowiem i tak, że Serbowie to sąsiedzi bądź członkowie bośniackich rodzin. Nie warto zatem na siłę przywoływać dawnych demonów, tym bardziej że niewiele trzeba, by spór rozgorzał na nowo. Czasami wystarczy niefortunna wypowiedź dociekliwego dziennikarza albo uciążliwe pytania naiwnych przyjezdnych. Innym razem zarzewiem sporu jest wewnętrzny konflikt racji wywołany brakiem dostępu do edukacji lub duszpasterskiej posługi w języku ojczystym. Warto podkreślić, że Czyżewski nie relacjonuje bolesnej rzeczywistości pogranicza z pozycji wszystkowiedzącego mentora, ale jak przystało na prawdziwego homo viator, jest dla nas na równi przewodnikiem i współwędrowcem. Tak jak my pełnym ciekawości, pokory, ale i obaw przed tym, co nieznane. W wędrówce po meandrach pogranicza autor stara się być wiernym lekcji, której udzielił mu Wiktor Winikajtis, stróż i klucznik pokamedulskiego zespołu klasztornego nad Wigrami: „Szukaj raczej dla siebie trzeciej drogi, a ta biegnie zawsze bliżej człowieka niż zbiorowości”. I właśnie tą trzecią drogą prowadzi nas Linia powrotu. >>94

>>recenzje

Wydaje się jednak, że owa trzecia ścieżka, będąca próbą budowania pojedynczych, indywidualnych mostów ponad wielokulturowymi różnicami, sprawdza się nie tylko na kresach. Dylematy pogranicza przesuwają się coraz bliżej centrum. Dlatego warto przenieść ją również w dobrze nam znany lokalny obszar, w którym nie brakuje przecież podziałów na swojaka i innego, rozpoznanego i obcego, zrozumiałego i niezrozumiałego, sąsiada i wroga. I nie chodzi tu wyłącznie o odmienności o charakterze państwowym czy religijnym. Zresztą jako mieszkańcy BiT City chyba coś o tym wiemy. W końcu jesteśmy w krzyżowym ogniu toruńsko-bydgoskich sąsiedzkich rozgrywek. IWONA STACHOWSKA

Linia powrotu. Zapiski z pogranicza Krzysztof Czyżewski Pogranicze 2008

Wpadka po latach

Wpadka. Temat ograny do granic, często z nie najlepszym rozstawieniem graczy i słabym wynikiem meczu (czyt. morałem). Zazwyczaj to pożywka dla najgorszego sortu komedii lub ckliwych historii obyczajowych, kończących się ogólną akceptacją i punktem zwrotnym,

po którym życie bez potomka wydaje się bohaterom jałowe i puste. Proste, banalne i ograne… Ale nie do końca, bo każdą, najprostszą nawet historię można opowiedzieć inteligentnie i bez sztampy. Przykładem może być tu książka Charlotte Isabel Hansen Torego Renberga, w której autor zadaje bardzo konkretne pytanie, konkretnej odpowiedzi już nie udzielając. Czy taka wpadka (względnie spóźniona wiadomość od matki dziecka) rujnuje, czy raczej ratuje nasze życie? Renberg mówi nam między wierszami i dialogami, że w zasadzie to pół na pół. W jego książce — jak w życiu — nie ma jasnych sytuacji, czarno-białych podziałów czy jednoznacznych sądów. Wszystko ma tutaj dwie strony medalu. Wpadka jest punktem wyjścia trzeciej (a drugiej przetłumaczonej w Polsce) powieści Torego Renberga, która wchodzi w cykl opowieści o Jarlem Kleppie — najpierw zbuntowanym nastolatku, poszukującym swojego „ja” na kartach Człowieka, który pokochał Yngvego, a następnie w miarę dojrzałym studencie literaturoznawstwa na uniwersytecie w Bergen. I tak jak wcześniej jego życie kręciło się wokół muzyki, kapeli, lewicowych poglądów i Yngvego, tak teraz głowę dwudziestopięcioletniego Jarlego zapełnia literatura, Marcel Proust (będący tematem jego pracy magisterskiej), intelektualne towarzystwo z uczelni i Herdis Snartemo — „przyszłość myśli feministycznej”. Wszystko to uparcie trzyma się jego głowy, ale do czasu... Do czasu, gdy otrzymuje wezwanie z policji do oddania próbki krwi w celu potwierdzenia ojcostwa. Historia lubi się powtarzać, Renberg również, bo tak jak w pierwszej części główną siłą sprawczą zwrotu, pewnej inicjacji i archetypicznego momentu przejścia głównego bohatera uczynił Yngvego, tak tutaj powierzył tę rolę Charlotte Isabel — siedmioletniej dziewczynce, która okazała się jego córką. I nie jest to żaden zarzut, ponieważ w tych „ekstremalnych” sytuacjach stworzonych przez Norwega zawsze tkwi prawda o człowieku, i to ta z tych najszczerszych i najprawdziwszych. Wpadka. Cud życia. Nowa rola. Jak do tego może się ustosunkować badacz Proustowskiej onomastyki i młody, beztroski człowiek, w pełni korzystający z życia? Myślę, że z góry wiemy, jak mniej więcej będzie wyglądać jego przemiana i wejście w ramy, które już dawno zostały ustalone przez społeczeństwo. I na tym nie warto się skupiać. Można za musli magazine


>> to powiedzieć o tym, co najcenniejsze, o tym, co pomiędzy słowami i myślami. Przede wszystkim o sumieniu, które często każe postępować wbrew naszym chęciom — gdy Jarle stara się być np. dobrym ojcem, choć wcale tego nie chce. O kontrastach między światem dziecięcym, który chłonie współczesność z całym dostępnym mu sztafażem, a dorosłością, będącą coraz bardziej wsobną i samotną, niezdolną do uczestniczenia w obecnych czasach. Także o przepaści, która dzieli zwykłe życie i działanie od myślenia, intelektualnej masturbacji, która tak naprawdę nie jest w stanie zastąpić prawdziwego współistnienia z drugą osobą. O wątpliwościach, które pojawiają się zawsze, kiedy inne światy wkraczają w nasz już idealnie ułożony, oraz o wynikającej z tego niemożności kształtowania otoczenia podług własnych wyobrażeń. Ale też o zwykłej ludzkiej przyzwoitości i empatii, dzięki którym jeszcze istniejemy na tej planecie. Wpadka — choć książka z niej powstała, na pewno nie zasługuje na jej miano. Być może Charlotte Isabel Hansen nie jest tak dobra jak pierwsza powieść cyklu, wygrywająca bezkompromisowością, młodzieńczą pasją, wielością odwołań do popkultury i muzycznych cytatów czy choćby genialnym zakończeniem, które idealnie dopełniło i zamknęło historię, jednak z całą pewnością jest książką autora, który wie, jak poprowadzić grę, jakiej taktyki użyć i jak rozstawić postaci, żeby zdobyć uznanie publiczności. Mam zatem nadzieję, że Renberg nigdy już nie straci swojego trzeźwego spojrzenia, nutki sentymentu i tego kąśliwego języka (cechujących jego powieści), a Jarle jeszcze nie raz będzie musiał wartościować i zmieniać swój świat. Bo wpadka w przekonanie o własnej prawdzie to najgorsze, co może nam się przytrafić. SZYMON GUMIENIK Charlotte Isabel Hansen Tore Renberg Wydawnictwo Akcent 2012

>>recenzje

Paradoks czasu

Cóż za przewrotność! Punktem wyjścia historii uczynić ideę, koncept, możliwość, która na pierwszy rzut myśli wydaje się cudem, ziemią obiecaną, okazją nie do przepuszczenia, a przy uważniejszym spojrzeniu, skupieniu zyskuje zupełnie inny wymiar — zmienia się w kuriozum, którego nie chcielibyśmy nawet kijem trącić. I za to należy się pokłonić Marcinowi Podolcowi i Grzegorzowi Januszowi — autorom komiksu Czasem. Jest jednak małe „ale”, cień, który zbyt szybko odstrasza od tej jasno i jednoznacznie podanej historii. Idea była wielka, ale — jak zwykle — ludzkość jej nie dosięgła. W tym przypadku reprezentował nas bardzo nieprzyjemny i bezrefleksyjny typ. Twórcy komiksu swoim bohaterem uczynili Adama Ostatko — byle jakiego i bezmyślnego człowieka poszukującego nie tam gdzie trzeba swojego straconego czasu. Dawno w literaturze (komiksie) nie miałem okazji poznać tak antypatycznego, nieludzkiego bohatera. Ale do rzeczy! Adam Ostatko wraz z żoną przeprowadza się do nowego domu. Miały być wielkie nadzieje, miało być pięknie, ale wyszło gorzej — bohater odkrywa bowiem w domu kanciapę, która trwa poza czasem (gdy do niej wchodzi, czas zewnętrzny się zatrzymuje). Od razu postanawia wykorzystać ją tylko i wyłącznie do swoich celów, jako bezludną wyspę i beztroską przystań wolną od wszelkich problemów. Szybko jednak bezpieczny azyl staje się komorą generującą uzależ-

nienie — każda sekunda zwykłego życia jest już dla Adama nie do zniesienia. W komiksie wygrywa sama opowieść, która rozrysowana jest mistrzowsko i z nerwem przez Podolca oraz rozpisana z wyczuciem i doświadczeniem godnym Janusza — dzięki tym zabiegom nad całością unosi się atmosfera smutku, samotności i oderwania od rzeczywistości (żona dla Adama praktycznie nie istnieje). W tym kontekście zyskują też krótkie rojenia (opowieści) czy sny bohatera — dopowiadające drugi sens całej historii. Idealnie wchodzi w tę przygnębiającą, pesymistyczną całość także temat ucieczki od świata i niemożności — czy też niechęci — podjęcia konfrontacji z problemami. Przecież niemalże każdy z nas lubi przeczekać gorsze chwile. W tym tkwi siła tragicznej historii Czasem, psuje ją jednak w moim przekonaniu niedopracowana koncepcja całości — bezrefleksyjnego skorzystania z pewnej niecodziennej możliwości. Rozumiem — trudny związek, niemożność zaakceptowania otaczającego świata, uzależnienie od życia w samotności, po swojemu i tylko dla siebie, ale są inne metody naprawy własnych błędów niż ucieczka od świata do ciemnej nory. Taki eskapizm wsobny, który mimo pozoru panowania nad czasem swoim i (w domyśle) innych, niczego do końca nie załatwia. Bo przecież czas życia Adama nieuchronnie i nieubłaganie biegnie do przodu, jego zegar biologiczny bije dalej, a organizm nie przestaje domagać się jedzenia, choroby też nie zamierają w próżni, gdzieś obok. Kłótni z żoną też nie przeczeka, bo mimo godzin spędzonych w norze, zawsze wyjdzie w momencie wypowiedzenia ostatniego niechcianego słowa. Więc po jaką cholerę zamykać się przed światem, którego i tak nie uda się przeskoczyć? Czy nie lepiej spędzić go w rzeczywistości i wykorzystać ten przywilej jedynie w wyjątkowych okolicznościach? Chyba tyle logiki każdy z nas ma w swojej głowie? Więc pytanie: Czy twórcy komiksu aż tak bardzo nie lubią ludzkości, czy to ja bronię się przed taką jej wizją? Nie wiem, ale pewne jest, że gdyby Adam stopniowo ulegał nałogowi „zatrzymywania rzeczywistego czasu”, zatracając się powoli w pomieszaniu między dwoma światami, niezdecydowaniu, gdyby był bohaterem choćby trochę myślącym, szukającym, przewartościowującym, kłócącym się z samym sobą, gdyby jego przemiana w bezmyślne zwierzę niosła ze sobą znamiona burzliwej metamorfo>>95


>>recenzje zy, bogatej w konflikty ewolucji, pełnej tragedii przemiany — wówczas byłoby pięknie, wówczas byłbym zadowolony i spełniony. Niestety, potencjalna wielkość tego komiksu rozbiła się o niewykorzystane szanse, tak samo jak bohater rozbił się o skały niewzruszonej i odpornej na czas rzeczywistości. Szkoda, bo mogło być wybitnie, a wyszło dobrze. W zaproponowanej nam formie wszystko było zbyt oczywiste, jednotorowe. Aż chciałoby się wykoleić ten równo sunący do zatracenia pociąg. Choćby jakaś emocja urzeczywistniona, choćby wyśniona. Jest tam kto? W ciemnej kanciapie nikt nie woła…

łem napięcia, feministycznego apelu i spowolnionego klimatu Czechowowskiej prowincji. Tymczasem mimo sporego doświadczenia Pani Reżyser i dobrych kreacji aktorskich wszystko gdzieś się dziwnie rozmyło. Nie tak dawno w Teatrze Telewizji powtórzono jeden ze spektakli Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej pt. Kryptonim gracz ze Zbigniewem Zamachowskim w roli głównej. Przestawienie z zupełnie innego gatunku — teatru faktu, w wyjątkowo sprawnej reżyserii wciągnęło tak bardzo, że nie pozwoliło się oderwać od telewizora nawet na zrobienie herbaty. Podobnego pochłonięcia sztuką spodziewałem się również w kompilacji czterech opowiadań Czechowa na dużej scenie z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru, do tego ze świetną aktorką w roli głównej — Matyldą Podfilipską. Tymczasem jej Nadia gdzieś zniknęła pod pięknymi sukniami, pozszywanymi przez reżyser grubym ściegiem w cztery niezależne portrety. W Nieciekawej historii widzimy Nadię w pogmatwanej relacji ze swym mentorem, zasłużonym profesorem uniwersytetu (Michał Marek Ubysz). Tu jest silną, równorzędną partnerką do dyskusji, na pierwszym planie, z wyraziście zagranymi emocjami (monolog Podfilipskiej na proscenium o losie aktorki autentycznie robi wrażenie). Kolejne opowiadanie Pani z pieskiem umieszcza Nadię w kurorcie nad brzegiem morza, już pogodniejszą, wolną, pozostającą jednak w swoim nieobecnym świecie, w trochę nierealnym romansie ze swym partnerem (Paweł Kowalski). Projekcje Jacka Banacha i piękna muzyka Michała Lorenca odwracają uwagę widza od samotności bohaterki i kierują jej problemy w dużo lżejsze rejony (szczególnie za sprawą świetnych epizodów Damulki w wykonaniu Agnieszki Wawrzkiewicz). W Żonie Nadia milczy, to jej mąż Pawłowicz jest na pierwszym planie — wydawałoby się ustosunkowany wielce tyran (grany z ogromnym dynamizmem przez Sławomira Maciejewskiego), gubi się, mając u boku tak zimną kobietę, i przeistacza w wyjątkowego nieszczęśnika. I to on przykuwa uwagę widza, zaś Nadia z boku sceny pozostaje niestety niema. Ciekawe założenie, tylko jak przez tego typu kreację głównej postaci reżyserka chciała pokazać zdzieranie masek przez utrapioną swym losem kobietę? Zimną, duchowo nieobecną (czyli stłamszoną) i niewyrażającą swej woli — jak to się ma

>> SZYMON GUMIENIK

Czasem Grzegorz Janusz / Marcin Podolec Kultura Gniewu 2011

teatr

RECENZJA

Absencja Nadii

Cztery bohaterki Czechowa, którym autorka adaptacji nadała jedno imię, ich losy (w zasadzie fragmenty życia) z punktu widzenia Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej, również reżyserki przedstawienia Nadia. Portret wielokrotny w Teatrze im. Wilama Horzycy… — oczekiwa>>96

do współczesnych apeli feministek? Podfilipska gra swą bohaterkę tak ulegle, że w końcu sama wyklucza się z toku akcji, tkwiąc to przy bocznym stoliku, to krążąc od drzwi do drzwi, podczas gdy na scenie rządzi mężczyzna. Beznadziejna sytuacja bez wyjścia według Czechowa. W kolejnej opowieści pt. Wrogowie Nadia już się w ogóle nie pojawia, to zdradzony mąż (także Maciejewski) jest głównym bohaterem. Agnieszka Lipiec-Wróblewska założyła stworzenie portretu wielokrotnego jednej zagubionej kobiety, szukającej jak u Pirandella patentu na opowieść o sobie — tymczasem na scenie widzimy cztery niespójne względem siebie historie z tą samą aktorką w roli głównej. Opowieści ułożone przypadkowo i w dokładnie odwrotnej kolejności, niż je w tym tekście naszkicowałem. Nadii najpierw nie ma, potem milczy, romansuje, wreszcie dyskutuje. Dopiero pod koniec przedstawienia, przerwanego do tego nie wiadomo dlaczego w połowie, w Nadii widzimy jakąś przemianę — ale chyba następuje ona nieco za późno, biorąc pod uwagę także wiele pauz, które do akcji nie wnosiły spowolnienia, tak charakterystycznego dla sztuk Czechowa, lecz zwykłe znudzenie widowni. Klimat Antona Pawłowicza udało się uzyskać jedynie w Pani z pieskiem; pozostałe opowiadania bardziej pasowały do chłodnego Ibsena. I szkoda również, że być może praca z aktorami metodą nieco telewizyjną spowodowała, iż niektórych nie było dobrze słychać. Zupełnie nie wiem do kogo adresowano to przedstawienie. Do współczesnych kobiet, młodzieży czy przewrotnie do mężczyzn? Może dedykowano tym, które jak kobiety Czechowa nieustannie poszukują pełni szczęścia i nigdy go nie zdobędą? Podobnie jak i mężczyźni. ARKADIUSZ STERN Nadia. Portret wielokrotny / wg Antoniego Czechowa reż. Agnieszka Lipiec-Wróblewska premiera 24 marca 2012 Teatr im. Wilama Horzycy

musli magazine


^

Uwaga patronat! „Musli Magazine” z wielką radością przedstawia i patronuje ciekawym wydarzeniom artystycznym! Tym razem zauważył znakomity duet muzyczny - Storm Corrosion

W

ielu fanów death metalu bardzo dziwiła zażyłość, jaka łączyła od dawien dawna lidera szwedzkiego zespołu Opeth, Mikaela Akerfeldta, z mózgiem projektu Porcupine Tree — Stevenem Wilsonem, który kojarzony jest raczej z art rockiem, popem czy jazzem. Lata mijały, a Opeth i Porcupine Tree coraz bardziej zbliżały się do siebie stylistycznie, jednocześnie zachowując swoją suwerenność i charakter. Jak? Odpowiedź jest prosta. Obaj panowie są obdarzeni niesamowitym talentem. Ale który jest większy i czyje będzie ostatnie zdanie? Steven Wilson w zeszłym roku wydał solową płytę Grace for Drowning, dziesięć dni po Haritage formacji Opeth (dowodzonej przez Akerfeldta). Są to dwie pierwsze części trylogii, którą kończy nadchodzący album wspólnego projektu tych muzyków — Storm Corrosion. Płyta ma zawierać elementy elektroniczne i rockowe. Akerfeldt już zapowiedział, że nie będzie miała wiele wspólnego z metalem. Przekonamy się o tym niedługo, zwłaszcza że „Musli Magazine” objęło patronat nad tym wydawnictwem. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Storm Corrosion Storm Corrosion Warner premiera 7 maja 2012


JAKUB K


KAMIŃSKI

ma dwadzieścia lat, studiuje filologię norweską na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Fotografuje od roku – przez ten czas zdążył wyrobić sobie swój sposób patrzenia na świat przez obiektyw. Największym źródłem jego inspiracji są ludzie, którymi się otacza – dlatego stara się przebywać wśród osób, które dodają mu pozytywnej energii, motywują do działania i odświeżają umysł. Na większości zdjęć Jakuba modeluje Wiola – to od niej też zaczęła się jego przygoda z fotografią. Jeżdżą razem od projektantki do projektantki i piszą swoje własne dziwne historie…

:

http://www.facebook. com/syversensbilder


:



:






:







:




>

>>warsztat qlinarny

Blogowanie i logowanie w wiosnę Uważnie obserwuję zmieniającą się przyrodę. Codziennie, jak przystało na dorosłego człowieka, przemierzam tę samą trasę do pracy i z powrotem. I staram się wyzbyć rutyny. Jeszcze przed weekendem drzewo przy młynie miało jedynie małe zalążki liści, dzisiaj bije zielenią po oczach. Powoli bielą się drzewa. Nie, nie od śniegu — na szczęście! — od białych, kruchych i delikatnych kwiatków. Uwielbiam jeździć wiosną na Dolny Śląsk, skąd pochodzę. Tam już za chwile będą kwitły akacje, a w Toruniu dopiero bez. To jakby przeżywać wiosnę dwa razy. Budzić się do życia po dwakroć. Zima we mnie topnieje. Wychodzi jak Buka z Doliny Muminków. W połowie kwietnia, kiedy piszę majowy felieton, jeszcze trudno jest mi wyobrazić sobie odurzający zapach bzu czy pyszny smak szparagów. Choć chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć o tagliatelle ze szparagowym sosem albo po prostu o jajku w koszulce z sosem holenderskim na szparagach — nie mogę. W naszym małym dużym mieście rzadko zdarzają się dobre importy sezonowych warzyw. O ile w ogóle się zdarzają. Ja zresztą wolę zaopatrzyć się na targu. Dostać gratisową marchewkę od zaprzyjaźnionego straganiarza i móc wybrać najładniejsze listki szpinaku do fotografii. Obiecuję, że na szparagowy zawrót głowy przyjdzie czas w czerwcu, kiedy pobliski targ będzie pękał w szwach od tych arcyfallicznych zielonych i białych ołówków. Co roku mnie zastanawia, skąd biorą się te piękne truskawki czy nawet maliny, które w papierowych kulinarnych pismach pojawiają się w kwietniowych i majowych numerach. Albo nektarynki w lutym?! Wiadomo, w stolycy można znaleźć wszystko. U nas tylko wynalazki typu mleko odtłuszczone z 3,2% tłuszczu roślinnego — o zgrozo! To i tak lepiej niż w Chinach — sztuczne jajka, produkowane od skorupki po żółtko przez kitajców… Czytam mnóstwo blogów o gotowaniu, warzeniu i pichceniu, przeglądam każde czasopismo kulinarne, które prezentuje pewien poziom. (Tak, „ciasta za grosik” wykluczam). I się zastanawiam, czy większość przepisów musi być dostępna jedynie dla amatorów i szefów kuchni z Warszawy i Krakowa? Konia z rzędem temu, kto mi powie, gdzie w Toruniu dostanę esencję waniliową. Nikt tu nigdy nie słyszał o dyni makaronowej, tak bardzo polecanej przez wszystkich Ramsay’ów, Olivier’ów i innych Gesslerów. Cudem jedna, no może dwie panie na straganie mają dynię Hokkaido, którą polecałam Wam jesienią. Brakuje mi sklepów z przyprawami

>> >>116

z prawdziwego zdarzenia i wielu niezbędnych punktów zaopatrzenia w produkty dla kuchennych freaków. Z odsieczą przychodzi zwykle Internet, chociaż ja wolę dotknąć, powąchać i potrząsnąć. Przyprawa to w końcu nie jakiś kabel, który można bez większego namysłu zamówić w internetowym sklepie. Zazdroszczę tym wszystkim bloger(k)om uporu i samozaparcia. Wielokrotnie zastanawiałam się, czy nadszedł czas zrobić stronę — własny projekt. Ale sama widzę, ile tego jest w sieci. Ile pań i panów poświęca cennego czasu na zblogowanie przynajmniej jednego dania, wypieku w tygodniu. Zwykle jeszcze gdzieś pod nogami plączą im się małe, nieporadne brzdące i przeszkadzają w ustawianiu odpowiedniego światła do zdjęcia. Weźmy np. taką ostatnio popularną Kasię Tusk. Szczerze mówiąc, zupełnie przypadkiem dowiedziałam się, że ona to ONA. Czasem zaglądałam do niej, przy okazji przeglądania siostrzanego kulinarnego bloga jej koleżanki Zosi. Odnalazłam podobieństwo twarzy Tusków i polubiłam konkurencyjnego facebookowego Make Life Harder. Oba projekty dały mi obraz tak absurdalny, że lubię teraz zaglądać i tu, i tu. Podejrzewam, że z blogowania płynie wiele korzyści, nie tylko własnej satysfakcji. Jednak trzeba mieć to coś: nazwisko albo samozaparcie w pakiecie z pieniędzmi i czasem. Albo, najlepiej, wszystko naraz. Z mojego samozaparcia prezentuję dziś Szanownym Państwu pikselową wersję włoskiej minestrone — wiosennej śmieciówki najlepiej z młodych warzyw, których możecie nawrzucać do garnka, ile chcecie i jak chcecie, a do tego wlać zamiast bulionu wody. Ja wolę wersję mięsną, ale to przepis bardzo dowolny. Na obiad lekko, zielono i słodko. Indyka możecie grillować na PRAWDZIWYM grillu w majówkowym plenerze. W razie deszczu — na patelni. Chaczapuri możecie potraktować jako dodatek, ale też zupełnie oddzielną przekąskę. No i wreszcie, kiedy już zaświeci nam upalne słońce: semifreddo! Czyli quasi-lody, które nie muszą być do końca zmrożone i świetnie udają się bez maszyny do robienia lodów. Niech będą Waszym drugim pomysłem na truskawki, zaraz po tradycyjnych, starych i dobrych ze śmietaną i cukrem. Mniam! Zazdroszczę, że u Was jest już maj, a u mnie połowa kwietnia.

MARTA MAGRYŚ Kulturoznawczyni, zabytkoznawca i muzealnik. Z zamiłowania kucharka i amatorka kuchni fusion. musli magazine


>>

>>warsztat qlinarny

WIOSENNA ZUPA MINESTRONE bulion drobiowy 1 mała cukinia 2 młode marchewki 1 puszka pomidorów garść fasolki szparagowej 5 liści młodej kapusty 1 duża czerwona cebula 3 ząbki czosnku

Cebulę kroimy w kostkę i wrzucamy na rozgrzaną na patelni oliwę. Po chwili dodajemy posiekany czosnek. Kapustę szatkujemy, a cukinię i marchewki kroimy w plastry. Warzywa razem z fasolką wrzucamy na patelnię i dodajemy pomidory. Zalewamy dowolną ilością bulionu — w zależności od pożądanej gęstości zupy. Podajemy z kleksem pesto oraz drobnym makaronem, np. orzo.

MIODOWY INDYK NA OSTREJ RUKOLI Z GRILLOWANĄ GRUSZKĄ I CHACZAPURI PO POLSKU Chaczapuri: 70 g mąki pszennej 50 g mąki orkiszowej 10 g świeżych drożdży łyżeczka cukru 25 g masła 2 łyżki maślanki 1 jajko 50 g delikatnego żółtego sera 100 g bryndzy sól pieprz

Drożdże rozcieramy z cukrem i zalewamy ciepłą wodą. Masło roztapiamy na patelni i odstawiamy, by chwilę przestygło. Drożdże wlewamy do wymieszanych obu rodzajów mąki. Zaczynamy ugniatać ciasto. Powinno być zwarte i gęste. Stopniowo dodajemy masło i wyrabiamy do momentu, aż będzie pulchne i jednolite. Przykrywamy ściereczką i zostawiamy do wyrośnięcia. Robimy farsz: jajko, żółty ser i bryndzę mieszamy w misce. Przyprawiamy solą i pieprzem.

Indyk: 400 g piersi z indyka 1 łyżka tymianku suszonego 2 łyżki miodu sól pieprz gruszka

Pierś kroimy w cienkie paski. Oprószamy solą i sporą ilością pieprzu. W miseczce mieszamy miód z tymiankiem i tak przygotowaną miksturą zalewamy indyka i wstawiamy do lodówki. Gruszkę kroimy w ćwiartki i pozbawiamy gniazd nasiennych. W tym czasie przygotowujemy winegret do rukoli. Winegret: 1 łyżeczka musztardy francuskiej 1 łyżeczka miodu 2 łyżki białego octu winnego 5 łyżek oliwy z oliwek pieprz

Nastawiamy piekarnik na 200 stopni. Ciasto na chaczapuri wałkujemy na grubość około 1 cm. Następnie na środek kładziemy farsz serowy i zaklejamy placek tak, by farsz był cały zakryty. Pieczemy przez około 20—25 minut. W tym czasie mieszamy dwie duże garście rukoli z winegretem i wykładamy na talerz. Na patelni grillowej kładziemy ćwiartki gruszki i paski indyka, które smażymy krótko, żeby go zbyt mocno nie przypalić. Na rukolę wykładamy zgrillowane piersi z indyka. Chaczapuri chwilę studzimy, kroimy na kawałki. Całość wieńczymy ćwiartką gruszki.

Wszystkie składniki intensywnie mieszamy aż do powstania rzadkiej emulsji.

SEMIFREDDO Z TRUSKAWKAMI ok. 300 g oczyszczonych i umytych truskawek ok. 10 bezów 300 ml śmietany 36% lub 30% 1 jajko 1 łyżka cukru pudru cukier waniliowy

Schłodzoną śmietanę ubijamy. Oddzielamy żółtko od białka. Białko ubijamy na sztywno, a żółtko miksujemy z cukrem pudrem i waniliowym tak długo, aż będzie puszyste. Wszystko razem mieszamy łyżką. Do masy wkrajamy truskawki oraz kruszymy bezy. Przekładamy całość np. do pudełka po lodach — masy będzie około 1 litra, zamykamy i wkładamy do zamrażarki. Deser nie musi być do końca zamrożony lub też można go zamrozić zupełnie i po pokrojeniu wstawić na jakiś czas do lodówki, nabierze wówczas lekkości. Podawać z pokruszonymi bezami i truskawkami. >>117


>>poe_zjada

Marcin Jurzysta >>ur. 1983 r. w Elblągu. Autor tekstów poetyckich, prozatorskich i krytycznoliterackich,

animator kultury, doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Debiutował w „Undergruncie”. Publikował m.in. w „Studium”, „Toposie”, „Odrze”, „Lampie”, „Kresach”, „Akcencie”, „Czasie Kultury”, „Kwartalniku Artystycznym”, „Portrecie”, „Opcjach”, „Pograniczach”, „Tyglu Kultury”, „Przystani Biura Literackiego”, a także w niemiecko-polskim „Zarysie”, angielsko-polskim „Off Magazine”, czeskiej „Bogorii” i wielu almanachach pokonkursowych. Ciuciubabka (Łódź 2011) jest jego debiutem książkowym.

Znaki na ziemi i niebie czerwone światła wysypują się z kieszeni nabitych kartaczami higienicznych chusteczek potem wystrzały topnieją w pralkach na mannę do wypychania zwierząt menażeria monotonnie maszeruje w mgłę co czołga się nisko podpalając progi czy widzisz jak ogień wyciąga język po jałmużnę bądź więc miłosierny chwyć nagą dłonią rozgrzany pogrzebacz

wszystko już oznaczono i opieczętowano niebo rozcina klucz foliowych reklamówek obsiadają nocą dachy kościołów kotłowni krematoriów i innych ciepłych miejsc w których przywołuje się stężałe lato tak samo jak dziecko stojące na kolejowych torach po których za chwilę przetoczy się mała brunatna kulka brudu

>>118

musli magazine


>>poe_zjada

Bajka przekwita i zaraz spadnie siły ciążenia obejmują nas mocno jak troskliwe matki tulące tobołki z kontrabandą wyjętą spod rzęsy paznokcie też są żeby przemycać czarne mięso z oswojonych gazet oswobodzony naskórek i zgiełk wpychany codziennie do tej samej torby pojemnej jak foliowy żołądek senny i wywożony tuż tuż za miasto ma sto powodów by świętować to ociężałe kalectwo i jego historię spisaną na bladych źdźbłach biletów jest przecież trawa która sprawia że krew rwie się do skoku strącając po omacku poprzeczki naszych tętnic tymczasem ustępuje lodowiec zakwita chińska róża doglądana jak czerniak ale zanim zdąży nas sobą zadziwić potyka się o powietrze i spada wybijając w podłodze rewers krateru w którym zostają pogrzebani ścięty kwiat grawitacji ja ty cała samogrająca się bajka

>>119


>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

SZYMON GUMIENIK

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

WIECZORKOCHA

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

rocznik czarnobylski. Niedoszły, domorosły filozof. Wykonywał w życiu tyle różnych zawodów, że mógłby swoje Curriculum Vitae rozdzielić pośród kilku, niespecjalnie nawet nudnych, mężczyzn. W chwili obecnej, zgodnie z powołaniem, wykonuje wymarzony zawód aktora teatralnego. Silnie uzależniony od muzyki, niezależnie od bezsensownych podziałów gatunkowych. Brak szans na powodzenie odwyku. Wolałby oślepnąć, niż ogłuchnąć.

GOSIA HERBA

ANIA ROKITA

rocznik 1985

archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.

podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl www.gosiaherba.blogspot.com

>>120

MARTA MAGRYŚ

IWONA STACHOWSKA

choć miała być lekarzem, z wykształcenia jest kulturo- i zabytkoznawczynią. Z zawodu muzealniczką. Z zamiłowania weekendową szefową kuchni. Uprawia pomidory i poziomki w doniczce. Marzy o wyhodowaniu drzewa cynamonowego oraz o napisaniu książki (niekoniecznie kulinarnej). Gdzie tylko może dojeżdża rowerem. Cierpi na chroniczny brak wolnego czasu. Wciąż nie może się zdecydować, czy woli wiosnę, czy też jesień. Ale chyba bardziej jesień. Bo jest brązowa.

z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.

ARKADIUSZ STERN

MAREK

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

ROZPŁOCH

rocznik 1980, filozof i ktoś lub coś w rodzaju dziennikarza. Mieszka w Toruniu.

musli magazine


WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A

{

>>słonik/stopka

}

MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Karolina Natalia Bednarek, Gosia Herba, Marta Magryś, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Iwona Stachowska, Arkadiusz Stern, Grzegorz Wincenty-Cichy współpracownicy: Adam Blank, Krzysztof Koczorowski, Magdalena Komuda, Anna Ladorucka, Andrzej Mikołajewski, Aleksandra Olczak, Paweł Schreiber, Ewa Stanek, Marcin Zalewski korekta: Justyna Brylewska, Edyta Peszyńska, Magda Szczepańska, Andrzej Lesiakowski

>>121



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.