6[28]/2012 CZERWIEC
R E D N E B S S A F >> I K S W O T I B R O >> >>FUKA LATA
Ruszamy w teren!
Z
a oknem piękna słoneczna pogoda, przede mną pusty dokument Microsoft Word. Trzeba jakoś Was zachęcić do lektury — tak podpowiada zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy naczelnej, a serce każe biegać po łące. Dlatego tym razem będzie krótko, rzeczowo i w aurze kompromisu, który ładniej wypada mi nazwać „złotym środkiem”. W czerwcu zabieramy tablety, laptopy, smartphony, a ekologiczni inaczej wydruki z „Musli Magazine”, i ruszamy w teren. Na trawie, między kęsem dojrzałej maliny a odurzającym niuchem dorodnej truskawy, ten numer zasmakuje Wam wybornie. Zatroszczyliśmy się o to, abyście dostali świeżą porcję kulturalnych nowości, wytrawne rozmowy, gorzkie wnioski weselnej dziewczyny (czerwiec bądź co bądź popularnym miesiącem weselnym jest!), galerię fotografii w tonacji pieprz i sól, soczystą galerię grafiki i słodkiego jak miód Fassbendera. Skoro jesteście w terenie, koniecznie zajrzyjcie na strony z wydarzeniami, warto zahaczyć o toruńskie przybytki kultury. Smacznego! MAGDA WICHROWSKA
[:]
>>2 >>4 >>9
>>spis treści wstępniak. ruszamy w teren! wydarzenia. ARKADIUSZ STERN, ANIAL, ARBUZIA, MARTA MAGRYŚ, MAREK ROZPŁOCH, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY
fotorelacja. święto bydgoskiego przedmieścia FOT. MAREK ROZPŁOCH
>>10
na kanapie. aż słowa! MAGDA WICHROWSKA
>>11
gorzkie żale. w telewizji czasem pokazują. ANIA ROKITA
>>12
filozofia w doniczce. razem czy osobno. IWONA STACHOWSKA
>>13
a muzom. bojkot, pani matko, bojkot. MAREK ROZPŁOCH
>>14 >>24 >>32
porozmawiaj z nim... twórca nie musi być miłym człowiekiem Z ŁUKASZEM ORBITOWSKIM ROZMAWIA SZYMON GUMIENIK
portret. Michael Fassbender. MAGDA WICHROWSKA porozmawiaj z nimi... świetliste pociągi latające Z LEEDVD I MITO DAY (FUKA LATA) ROZMAWIA MARCIN ZALEWSKI
>>38
porozmawiaj z nimi... ich strona mocy. Z MICHAŁEM RYBĄ I RAFAŁEM FRĄCKIEWICZEM (ORGANIZATORAMI ZLOTU „STARFORCE”) ROZMAWIA ANIA ROKITA
>>44
zjawisko. jedzą, piją, lulki palą / tańce, hulanka, swawola! SONIA GOŁDA
>>48
galeria. ŻANETA ANTOSIK
>>62
nowości [książka, film, muzyka]. ARBUZIA, (SY)
>>65
recenzje [film, muzyka, książka, teatr]. MAGDA WICHROWSKA, MAREK ROZPŁOCH, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI, ANNA LADORUCKA, ANNA ROKITA, MARTA MAGRYŚ, ARKADIUSZ STERN
>>72
fotografia. ROLAND OKOŃ
>>88
warsztat qlinarny. e(at)venty. MARTA MAGRYŚ
>>90
redakcja
>>91
słonik/stopka
OKŁADKA (I, IV) / STRONA 2: IL. ŻANETA ANTOSIK
>>3
>>wydarzenia
1-30.06
1-24.06
2.06
DWÓR ARTUSA
FOT. JACEK SMARZ
BUNKIER
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
WOZOWNIA
DZIEŃ DZIECKA W WOZOWNI Galeria Sztuki Wozownia z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka zaprezentuje sztukę dla dzieci, a dobrą oprawą dla tego sympatycznego święta stanowić będzie twórczość ilustratorska i dokonania toruńskiej artystki Iwony Chmielewskiej, absolwentki Wydziału Sztuk Pięknych UMK, uznanej autorki i ilustratorki ponad dwudziestu książek. Na wystawie w Wozowni zobaczymy ilustracje i teksty, które autorka rzadko pokazuje w Polsce. Iwona Chmielewska tworzy głównie autorskie książki obrazowe picturebook, z których większość wydawana jest w Korei Południowej. Jej picturebooki ukazały się także w Ameryce Łacińskiej, w Chinach, na Tajwanie, w Japonii, Portugalii i Niemczech. „To książki nie tylko dla dzieci” — mówi ich autorka — „są pomyślane jako ››książki na całe życie‹‹, są zaproszeniem czytelników do współudziału w dyskursie na najważniejsze, społeczne, czasem trudne i niepodejmowane w książkach dla dzieci tematy. Krótkie, głęboko przemyślane teksty wraz z pełnym metafor i niedopowiedzeń obrazem stanowią rodzaj poezji wizualnej, swoistego ikonolingwistycznego przekazu”.
Iwona Chmielewska prezentowała swoje książki na wystawach indywidualnych i zbiorowych pokazach sztuki książki w kraju i za granicą, gdzie zdobyła wiele nagród. Najważniejsze z nich to: ilustratorski „Oskar” na Targach Książki w Bolonii, czyli Bologna Ragazzi Award 2011 w kategorii „Non Fiction” za ilustracje do książki Dom Duszy — MAUM oraz „Złote Jabłko” (2007) przyznane przez Międzynarodowe Biennale Ilustracji w Bratysławie za ilustracje do Thinking ABC. Jej Pamiętnik Blumki, książka o Januszu Korczaku i jego wychowankach, w 2011 roku została dwukrotnie nagrodzona w konkursie IBBY (Polska Sekcja Stowarzyszenia Książki dla Młodych), zdobywając tytuł Książki Roku 2011 w kategorii Książka obrazkowa oraz wyróżnienie literackie. Iwona Chmielewska jest także laureatką Pegazika, nagrody przyznawanej przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek wybitnym twórcom książek dla dzieci i młodzieży podczas XI Poznańskich Spotkań Targowych 2012.
>> >>4
ARKADIUSZ STERN
TORUŃ MIASTEM SPORTU Z okazji odbywających się w Polsce i na Ukrainie Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej Dwór Artusa organizuje wystawę fotograficzną zatytułowaną Toruń Miastem Sportu. Zostanie na niej zaprezentowanych 60 zdjęć sportowych wykonanych w ostatnich latach przez toruńskich fotografów prasowych (Jacka Smarza, Mariusza Murawskiego, Grzegorza Olkowskiego, Adama Zakrzewskiego i Marcina Łaukajtysa). Artyści podeszli do tematu nietypowo, skupiając się nie tylko na udokumentowaniu doniosłych imprez sportowych mających miejsce w Toruniu, lecz także na ukazaniu kulisów sportu. Zwycięstwa i porażki, łzy szczęścia i łzy rozpaczy, sportowców i kibiców... wszystko to będzie można znaleźć na zgromadzonych w Galerii Artus fotogramach, które jasno dowodzą, że Toruń jest miejscem, gdzie sport jest naprawdę ważny. ARKADIUSZ STERN Toruń miastem sportu − wystawa fotografii sportowych /wystawa zbiorowa 1–30 czerwca Dwór Artusa / Galeria Artus
TRACK NUMBA1 REAKTYWACJA Czerwiec w Klubie Muzycznym Bunkier rozpocznie się solidnym przytupem, między innymi za sprawą pierwszej edycji imprezy z cyklu „First Track Is Back”. To propozycja dla wielbicieli muzyki elektronicznej spod znaku ragga-jungle i drum’n’bass, a ściśle tego, co z ich połączenia może się narodzić. Za całe zamieszanie odpowiadają FreedomSound, Hoody Dread i Cook/e, czyli znany i lubiany kolektyw Track Numba1, który po trzech miesiącach absencji postanowił powrócić do Torunia z nowym cyklem. Dnia 2 czerwca w Bunkrze atrakcje nie ograniczą się jednak wyłącznie do muzycznych doznań. Organizatorzy poza strawą duchową przygotowali także coś dla ciała — zwłaszcza tego spragnionego. Napoje orzeźwiające w promocyjnych cenach z pewnością dodadzą wigoru uczestnikom „First Track Is Back”. ANIAL First Track Is Back 2 czerwca, godz. 20.00 Klub Muzyczny Bunkier
Czytając obrazy, oglądać teksty / Iwona Chmielewska 1–24 czerwca Galeria Sztuki Wozownia
musli magazine
>>wydarzenia
2.06
4.06
DWÓR ARTUSA
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
WOZOWNIA
SENTIDO DEL TANGO W pierwszą sobotnią noc czerwca w Sali Wielkiej Dworu Artusa królować będzie gorący argentyński taniec — tango. Wieczór składać się będzie z dwóch części: pierwszą wypełni koncert jednego z najciekawszych zespołów grających tango. Sentido del Tango to muzycy zafascynowani tangiem argentyńskim, a w szczególności twórczością Astora Piazzolli. Wykonują oni muzykę zarówno w klimacie Tango Nuevo Astora Piazzolli, jak również klasyczne tanga argentyńskie w nowych aranżacjach oraz kompozycje własne. W drugiej części wieczoru Dwór Artusa zaprasza wszystkich miłośników tańca do wspólnej zabawy. Po koncercie, po krótkiej przerwie, odbędzie się milonga tanga argentyńskiego, do którego przygrywać będzie zespół Sentido del Tango. ARKADIUSZ STERN Sentido del Tango, czyli Zmysł Tanga & Milonga / Sentido del Tango 2 czerwca Dwór Artusa
ARCHITEKTURA W WOZOWNI
STOLICA MODY Letnia aura sprzyja podróżom! Tym razem warto obrać kierunek na Warszawę. 3 czerwca do Soho Factory powinni wybrać się wszyscy entuzjaści piękna, mody i stylu. Powód? XVI Gala Moda&Styl! Ideą imprezy jest wyróżnienie znanych z wysokiej jakości i niesztampowych projektów marek odzieżowych. Jury złożone ze znanych projektantów, ludzi mediów i show-biznesu wybierze najlepsze kolekcje i przyzna im statuetki „&”. „Casual Damski” reprezentowany będzie przez marki: Nife, Aldona i DanHen. W kategorii „Ekskluzywna Bielizna” zobaczymy kolekcje: Alles, Nipplex i Gorsenia, a bieliznę erotyczną zaprezentują firmy: Anais Apparel, Lolitta i Pigeon. Na wybiegu obecna będzie również biżuteria Laneve oraz
buty: StyleUp, 3i-store.com, Buu.pl i Nessi. Mocnym atutem imprezy będą pokazy specjalne marek Vera Bags i Cornette oraz projektantów: Karola Grędy i Kasi Kalaty — laureatki nagrody magazynu „Moda&Styl” w konkursie Cracow Fashion Awards. Wieczór zamknie specjalny pokaz światowej marki Patrizia Pepe. O oprawę muzyczną imprezy zadba Amila Zazu. Sponsorem Strategicznym wydarzenia jest Lancia, a Sponsorem Głównym marka De Dietrich. Galę poprowadzi dziennikarka i prezenterka telewizji Polsat — Dorota Rojek.
W ramach cyklu Architektura w Wozowni Galeria Sztuki zaprasza 4 czerwca na wykład wybitnego architekta dr Bolesława Stelmacha. Absolwent Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej (dyplom 1980, tytuł doktorski 2009) i studiów podyplomowych planowania przestrzennego na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej opowie o kilkudziesięciu realizacjach i projektach, których jest autorem. Wielokrotnie nagradzany w ogólnopolskich i międzynarodowych konkursach architektonicznych, m.in. za projekty rozbudowy Sejmu RP, przebudowy kwartału Foksal w Warszawie, budowy Lubelskiego Parku Naukowo-Technologicznego, Centrum Chopinowskiego w Warszawie, Centrum Hydroterapii w Nałęczowie czy rewaloryzacji Parku w Żelazowej Woli. Za swe wybitne zasługi dla architektury w dziedzinie twórczości architektonicznej, kreację dzieł architektonicznych budujących współczesny wizerunek polskiej architektury, w tym obiektów związanych z osobą Fryderyka Chopina, dr Bolesław Stelmach otrzymał w 2010 roku Honorową Nagrodę SARP.
>> ARBUZIA
XVI Gala Moda&Styl 3 czerwca, godz. 19.00 Warszawa / Soho Factory
ARKADIUSZ STERN
Projekty i realizacje z cyklu ARCHITEKTURA W WOZOWNI / Bolesław Stelmach 4 czerwca, godz. 17.00 Galeria Sztuki Wozownia >>5
>>wydarzenia
od 15.06
11.06
15.06 KINO CENTRUM
CSW
KONCERT DLA KIBICÓW Z okazji Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej EURO 2012 oraz pobytu dużej grupy kibiców drużyny Irlandii w Toruniu 11 czerwca Dwór Artusa zamieni się w irlandzki pub. O godzinie 20.30 w Sali Wielkiej rozpocznie się specjalny koncert grupy Shannon, jednego z najlepszych polskich zespołów wykonujących tradycyjną muzykę irlandzką. To nie jedyne atrakcje, jakie Dwór Artusa zapewni tego wieczoru: zabawie towarzyszyć będzie występ zespołu Beltaine w pokazie tradycyjnego tańca irlandzkiego, a kibice z Zielonej Wyspy, którzy mają talent muzyczny, będą mogli wziąć udział w jam-session razem z zespołem Shannon. Każdy kibic będzie mógł skosztować pysznego polskiego piwa w specjalnie na tę okazję uruchomionym barze (do każdego biletu gratisowo jedno piwo). Na tym nie koniec niespodzianek, ale aby się o tym przekonać, należy zarezerwować sobie miejsce, bowiem liczba biletów jest ograniczona!
MOCNY GŁOS Z CHIN LUDOWYCH
ANTYMATERIA W ramach projektu FOCUS POLAND już po raz drugi w toruńskim CSW będziemy mieli szansę oglądać sztukę kolejnej młodej polskiej artystki. Tym razem kuratorem wystawy Widmowy kapitał autorstwa Agnieszki Kurant będzie Joanna Sandell, dyrektorka Botkyrka konsthall w Szwecji. Wystawa będzie próbą przekroczenia logiki czasu, przestrzeni, języka i wiedzy poprzez stworzenie alternatywnej rzeczywistości — antymaterii często zagospodarowanej na niby. Pojawi się tu na przykład znany projekt artystki Future Anterio, w ramach którego stworzyła wersję „New York Timesa” z roku 2020. Publikacja została idealnie przygotowana według standardów współczesnego wydania tytułu, jednak do jej druku użyto znikającego pigmentu, który staje się zupełnie niewidoczny w temperaturze powyżej 26ºC — tekst zatem pojawia się i znika w zależności od pogody. Oprócz znanych już projektów (np. Widmowa biblioteka, gdzie zobaczymy — albo i nie — niewidzialne, fikcyjne książki) artystka przygotuje także nowe projekty wykonane specjalnie na tę okazję — Multiverse, Milczenie jest złotem, a także tłumaczenie książki Jeana
Yvesa Jouannaisa Artists without Artworks z komentarzami artystki. Warto wspomnieć, że wystawa w CSW będzie pierwszą odsłoną badań Agnieszki Kurant i kuratorki Joanny Sandell poświęconych naszym czasom i znaczeniu pamięci zbiorowej. Do udziału w projekcie, który będzie kontynuowany w Sztokholmie, zaproszeni zostaną również inni artyści i pisarze. Fragmenty wystawy w CSW zostaną włączone do indywidualnego projektu-wystawy Kurant w nowojorskim Guggenheim Museum, którego otwarcie planowane jest na jesień 2012.
>> ARKADIUSZ STERN
Shannon − koncert dla kibiców 11 czerwca, godz. 20.30 Dwór Artusa
>>6
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
AGNIESZKA KURANT / POLITYCZNA MAPA WYSP FANTOMOWYCH (2011) DZIĘKI UPRZEJMOŚCI ARTYSTY / GALERII FORTES VILAÇA
DWÓR ARTUSA
MARTA MAGRYŚ Widmowy kapitał / Agnieszka Kurant 15 czerwca–30 września (otwarcie: godz. 19.00) Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”
Ai Weiwei — jeden z najbardziej znanych chińskich artystów — został bohaterem filmu dokumentalnego Matthew Springforda, który 14 czerwca będzie można obejrzeć w ramach PRZEglądu w Kinie Centrum. Ai Weiwei to artysta niebojący się wyrażać swych niepokornych opinii na temat chińskiej codzienności, co sprawia, że w warunkach Chińskiej Republiki Ludowej skazany jest na nieuchronny konflikt z władzą… W 2011 roku został aresztowany, a po warunkowym zwolnieniu z aresztu nie może udzielać wypowiedzi publicznych ani opuszczać Pekinu. Film ukazujący życie i twórczość Weiweia nakręcono tuż przed rozpoczęciem się tej ponurej epopei. Po filmie — wyświetlanym w wersji anglojęzycznej — będzie można podyskutować z zaproszonymi gośćmi. Wstęp wolny. MAREK ROZPŁOCH PRZEgląd sztuka w filmie / Ai Weiwei: Without Fear or Favour 15 czerwca, godz. 19.00 Kino Centrum
musli magazine
>>wydarzenia PREMIERA
15.06
16-17.06
16.06 TEATR HORZYCY
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
NRD
IMPREZA NA PLAŻY... W NRD? Toruński klub NRD przy Browarnej 6 zaprasza nas na kolejną imprezę w rytmach słonecznej Jamajki. Wakacje zbliżają się coraz szybciej (przynajmniej dla niektórych), dni stają się coraz dłuższe i cieplejsze, zatem najwyższy czas przenieść się — już po raz czwarty — do ojczyzny dreadów i trzech kolorów rasta. Tak jak przy poprzednich edycjach zabawa odbędzie się wśród palm i piasku, który zostanie specjalnie na tę okazję dostarczony do sali tanecznej NRD. Gościem specjalnym będzie znany wszystkim miłośnikom reggaemuffin w Polsce Regaenerator — wokalista Vavamuffin, a gospodarzami plaży będzie ekipa z Feel Like Jumping Sound System oraz inni zaproszeni przez nich goście. Do tego promocje na słoneczne karaibskie drinki, filmy rodem z Jamajki, leżaki i parasolki! „Musli Magazine” nie miało wyboru — objęcie patronatem tak słonecznego wydarzenia było tylko formalnością. Zapraszamy! GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Beach Reggae Party #4 15 czerwca / NRD
17.06 DWÓR ARTUSA
WOAK
O MIŁOŚCI W Teatrze im. Wilama Horzycy trwają próby do ostatniego spektaklu z cyklu „Żeńskie—męskie” — O miłości autorstwa Larsa Norena. Sztukę szwedzkiego dramaturga reżyseruje Iwona Kempa. Noren (ur. 1944 r.) jest uznawany za kontynuatora realizmu obecnego wcześniej w utworach Ibsena czy Strindberga. Zasłynął kontrowersyjnym dramatem 7:3, w którym grało dwóch morderców czasowo zwolnionych z więzienia, a sam tekst krytykowany był za wymowę antysemicką. W sztuce O miłości, którą od 16 czerwca będziemy oglądać na Scenie na Zapleczu, postaci nazywają się A ,B ,C, D, E. Tak o swej najnowszej premierze pisze Iwona Kempa: „Z trudem ze strzępów ich rozmów, przerywanych co chwila milczeniem, można ułożyć ich historię, a raczej tylko jej fragmenty. To dwa rozpadające się małżeństwa i jeszcze ktoś — kolejny partner, przypadkowo spotkany mężczyzna, lustrzane odbicie jednego z bohaterów, świadek zdarzeń? W tej sztuce najważniejsze jest to, czego nie ma. Najważniejszy jest brak — brak miłości, brak dzieci, brak słów. To sztuka sklejona z naszych codziennych, często banalnych rozmów, urywków zdań, westchnień, krzyków, zaklęć i milczenia. To zapis niemocy nazwania tego, co czujemy i co chcielibyśmy wypowiedzieć. Udział biorą: Anna Magalska-Milczarczyk, Matylda Podfilipska, Paweł Kowalski, Sławomir Maciejewski oraz Tomasz Mycan.
TEATR PLUS MINUS Podczas kolejnego spotkania w ramach cyklu szkoleń z teatro-, drama- i arteterapii, organizowanego przez WOAK w Toruniu (szczegółowo o projekcie Teatr PLUS MINUS pisaliśmy w poprzednim numerze), odbędą się dwa warsztaty. Pierwsze pod hasłem Słuchać siebie — wierzyć sobie poprowadzi profesor Jana Pilátová z Akademii Teatralnej w Pradze, która zaprezentuje autorską metodę pracy z aktorem — człowiekiem wykluczonym. Pilátová pracuje z ludźmi niepełnosprawnymi fizycznie, upośledzonymi społecznie, ludźmi po traumatycznych przeżyciach czy zagubionymi w nowej rzeczywistości uchodźcami. Drugie warsztaty to zajęcia z pogranicza etnologii, etnomuzykologii i performatyki: Teatr z odzysku — Teatr Złomowisko. Warsztaty poprowadzi Rafał Kołacki, archeolog i etnolog z UMK. W ramach zajęć odbędzie się spacer dźwiękowy, który będzie miał za zadanie uwrażliwić na dźwięki sonosfery oraz świadome i głębokie nasłuchiwanie.
JAZZ W ARTUSIE W ramach cyklu Jazz w Artusie 17 czerwca wystąpią młodzi obiecujący muzycy — Tomasz Licak i Sebastian Zawadzki, studenci Carl Nielsen Academy of Music w Odense (Dania). Doświadczonemu saksofoniście Tomkowi Licakowi partneruje młody toruński pianista Sebastian Zawadzki. Artyści wykonują autorską muzykę, która łączy różnorakie wpływy: od klasycznego jazzu, przez folk, na muzyce awangardowej kończąc. Muzycy bazują na instrumentach akustycznych, rozmyślnie rezygnując z udziału sekcji rytmicznej. Ten świadomy zabieg pogłębia wrażenie kameralności, pozwalając słuchaczowi na odkrywanie najdrobniejszych niuansów.
>>
ARKADIUSZ STERN
O miłości / Lars Noren reż. Iwona Kempa premiera: 16 czerwca 2012 Teatr im. Wilama Horzycy
ARKADIUSZ STERN
Jazz w Artusie / Tomasz Licak i Sebastian Zawadzki 17 czerwca Dwór Artusa
ARKADIUSZ STERN
Słuchać siebie – wierzyć sobie / Cykl szkoleniowy Teatr PLUS MINUS 16–17 czerwca Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Toruniu
>>7
>>wydarzenia
WOZOWNIA
W CIENIU ŚWIATŁA
GLOBALPIX / DEADLINE 22 czerwca Galeria Sztuki Wozownia zaprasza na otwarcie dwóch wystaw. Pierwszą z nich zaprezentuje grupa URBAN ART, założona w 1985 roku. Tworzy ją dwoje artystów: Anne Peschken i Marek Pisarsky. Przedmiotem ich zainteresowania od około 2005 roku jest sztuka zaangażowana społecznie. W roku tym miało miejsce rozpoczęcie długoletniego projektu, którym było otwarcie firmy Globalpix. Firma działała w różnych miejscach, a jej pracownikami byli członkowie tamtejszych społeczności: studenci z Bukaresztu, pracownice huty z Nowej Huty, bezrobotne kobiety ze Steinhőfel czy dokształcająca się młodzież z Berlina. Działanie firmy łączyło w sobie dwa aspekty: z jednej strony była to działalność społeczna, z drugiej działalność artystyczno-produkcyjna, a mianowicie recycling nadprodukcji artystycznej i tworzenie pixlowych obrazów. Do wyprodukowania pixlowych obrazów wykorzystywane są zużyte płótna malarskie. Na ogłoszenie w prasie odpowiadają artyści, którzy oddają na potrzeby firmy im już nie potrzebne płótna. W Globalpix są one darte na wąskie pasy, z których później wyplata się siatkę. Powstaje w ten sposób coś na kształt patchworku. Ostatnim
etapem produkcji obrazów jest malowanie kwadratowych pól płótna, tak aby powstała zaplanowana kompozycja. Na wystawie w toruńskiej Wozowni zaprezentowanych zostanie kilkanaście wielkoformatowych pixlowych obrazów oraz film wideo o Globalpix. W kolejnej odsłonie cyklu Laboratorium Sztuki 2012. Wielkie mi rzeczy! swoją wystawę Deadline zaprezentuje młody słowacki artysta Tomáš Džadoň, skupiony na miniaturyzacji i redukcji w sztuce. Artysta w swoich pracach używa struktur architektonicznych z uwzględnieniem ich kontekstu historycznego i społecznej funkcji. Jednym z najczęściej podejmowanych przez Džadoňa tematów jest architektoniczne dziedzictwo komunizmu i jego miejsce we współczesności. W projekcie przygotowanym dla Wozowni analizuje czynniki łączące biurokratyczne formy graficzne i układy przestrzenne związane z architekturą dyscypliny, pokazując powiązania pomiędzy różnymi sposobami organizacji życia społecznego.
>> >>8
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
od 29.06
WOZOWNIA
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
od 22.06
ARKADIUSZ STERN
Globalpix / URBAN ART Deadline / z cyklu Laboratorium Sztuki 2012. Wielkie mi rzeczy! / TomášDžadoň 22 czerwca–22 lipca Galeria Sztuki Wozownia
Głównym powodem zorganizowania w Galerii Sztuki Wozownia wystawy indywidualnej dzieł graficznych Marty Pogorzelec jest odkrycie przez nią eschatologicznego wątku dla sztuki współczesnej i nadanie mu niezwykle nowoczesnej i atrakcyjnej artystycznie wymowy i ekspresji w cyklu prac pt. Sarkofagi. Pracami z tego cyklu artystka spektakularnie weszła do aktywnego kręgu nie tylko młodej, ale i generacyjnie zaawansowanej twórczości w grafice polskiej. Sarkofagi wyznaczają fundamentalną oś ideową wystawy Marty Pogorzelec w Wozowni, ale nie określają jej tematu i idei do końca. Młoda ambitna artystka zwraca się właśnie w kierunku problematyki światła. Stworzyła specjalnie na toruńską wystawę zestaw nowych prac graficznych i interdyscyplinarnych pod roboczym tytułem W stronę światła. Marta Pogorzelec jest absolwentką Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach. W latach 2007—2008 była asystentką i stażystką w Pracowni Sitodruku prof. Waldemara Węgrzyna w katowickiej ASP. Nagrodzona medalem ASP za wyróżniającą się pracę dyplomową. Jest laureatką nagród: Młody Twórca — w III Międzynarodowym Konkursie Rysunku (Wrocław 2006),
Nagrody Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu w 5 Biennale Grafiki Studenckiej (Poznań 2007) oraz stypendystką Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego za wyróżniające osiągnięcia w nauce (2007—2008). Swoje prace prezentowała w ramach blisko dwudziestu wystaw zbiorowych. ARKADIUSZ STERN W cieniu światła / Marta Pogorzelec 29 czerwca–22 lipca Galeria Sztuki Wozownia
musli magazine
>>na kanapie
Aż słowa! >>
Magda Wichrowska
Jakiś czas temu pokazałam swoim studentom Dziennik upadłej dziewczyny Pabsta. Uwielbiam Louise Brooks, a i młodzi kulturoznawcy też przychylnym okiem spojrzeli na relikt kina. Jednak gdy pojawiła się scena łóżkowa, padło słowo „wyro”. I od tego zaczyna się cała historia, która nie może mi wypaść z głowy i która stała się przyczynkiem do napisania tego felietonu. Co gorsza, rozprzestrzenia się jak zakaźna choroba, bo w zasłyszanych rozmowach bez opamiętania łowię teraz językowe paskudy. Wyro, a dlaczego nie łoże, łóżko? Dlaczego nie legli na posłanie? Mam problem z obrzydliwe brzmiącym słowem „wyro” podobnie jak ze słowem „rzekomo”. I całą resztą źle z ust patrzących koszmarków. Kiedy posługujemy się zgranym sloganem „brzydkie słowa”, na myśl cisną nam się przede wszystkim wulgaryzmy. Ja dosyć przewrotnie, a może nawet wywrotowo, biorąc pod uwagę swoją edukacyjną misję, sądzę, że nie ma „słów brzydkich”, a jedynie bywają one źle użyte. Kiedy w odpowiednim kontekście i z wielkim zachwytem ktoś zaklnie siarczyście, że coś szalenie mu się podoba, mnie też się to podoba, bo jest wyrazem spontanicznego odruchu, niewycyzelowanej reakcji. To jest prawdziwe. Podobnie jak namiętność Beaty Tyszkiewicz do palenia papierosów. Chociaż starszej kobiecie podobno nie wypada. Jej wypada to jak mało co i mało komu! Rzecz w tym, by z wdziękiem się zaciągnąć i z wdziękiem zakląć. Kiedy tak zwane „brzydkie słowo” staje się przecinkiem, to już zupełnie inna historia. No właśnie, uczepmy się tego trudnego do zdefiniowania wdzięku. Są słowa, które go nie mają. Nie mają go ani wspomniane „wyro”, ani „rzekomo”. Kiedy tak zatruwałam się łowieniem potoku ohyd, wypluwanych salwami przez przechodniów, przyjaciół, znajomych i rodzinę, przypomniała mi się piosenka Marii Peszek Ładne słowa to:
„
obibok, azaliż, bzik… Brzydkie słowa to: rajstopy, wędlina, skoroszyt, nagrzewnica, szczyt, rybitwa, zbieg, żuchwa, wytwórnia, nacisk. Może więc warto skupić się na tych pierwszych, tytułowych ładnych, a zwłaszcza tych, którym grozi rychła śmierć, jeśli młode pokolenie nie zajrzy do słownika lub nie zachwyci się piękną polszczyzną nestorów rodu. Skoro młodym podobają się stare filmy, to może i przychylnym uchem zasłyszą i zapamiętają spisane na niebyt piękne, a czasami zadziorne i figlarne „ładne słowa”. Może wymienią paskudy jak niemodną garderobę. Skoro co sezon serwuje się nam nowe trendy zainspirowane retro, skoro zachwyca nas vintage, to może zachwyt nad starym przenieść i na perełki językowe? Co Wy na to? Na dobry początek proponuję wyrugowanie z języka polskiego słowa „spoko”. Zamiast „spoko muzy” będziemy mieli „zacną muzykę”. Uśmiercimy „spoko ziom” na ołtarzu „nie ma sprawy, kolego”. I wyrzucimy z pamięci „Koko Euro Spoko”, bo któż z nas o tym nie marzy? Wiem, co powiecie po przeczytaniu tego felietonu. To tylko słowa! A ja Wam powiem — aż słowa!
Rzekły mi cioty z unijnej wspólnoty, że ładne słowa to: korylacja, cumulus, pilśniowe, yoko hama, alabama, hamulec, pilates, kanalia,
>>10
musli magazine
”
W telewizji czasem pokazują >>
>>gorzkie żale
Ania Rokita
„— Co to w ogóle jest miłość? Czy to jest coś takiego? — Miłość? — No. Czy to w ogóle jest coś takiego? — W telewizji czasem pokazują, jak jacyś tam się kochają, albo mówią… — No. Ale w życiu to chyba niemożliwe…” Możliwe czy niemożliwe, z pewnością jednak coraz łatwiejsze. Kiedyś, chcąc zdobyć się na wyznanie uczucia, delikwent musiał liczyć się z tym, że obleją go zimne poty, ręce zatrzęsą się jak po nieprzespanej, za to przepitej nocy, a nogi ugną od nadmiaru wrażeń. Dziś wielkie słowa przychodzą bardzo łatwo, chyba nawet zbyt łatwo, przez co, śmiem twierdzić, tracą swój pierwotny sens. Albo jesteśmy podatniejsi na porywy serca, albo nie do końca rozumiemy, co czujemy i o czym mówimy. Na początek weźmy na warsztat z pozoru naiwną reklamę pewnego wafelka. Wszystko fajnie: jest natura, jest dziewczyna, są kalorie i człowiek ma ochotę wdać się w niewinny, krótkotrwały romans z andrutem przekładanym słodkim kremem. Nic z tego, lektorka bowiem przemiłym głosem informuje, że ów wafelek mnie kocha i w dodatku jest to miłość odwzajemniona! Byłam przekonana, że to jedynie przelotna znajomość na czas paru kęsów, a tu nie dość, że pójdzie w dupę, to jeszcze popadnę w uczuciowo-spożywcze uzależnienie, a jeśli sytuacja się rozwinie, to wafelek i ja staniemy na ślubnym kobiercu! Choć nie poddaję się tej manipulacji, bo nie zwykłam pożerać osób bliskich memu sercu, to jednak jest mi jakoś dziwnie. „Kochać, jak to łatwo powiedzieć” — śpiewał Piotr Szczepanik. Lecz z pewnością nie miał na myśli takiego ekstremum, kiedy wyrób branży cukierniczej połączy swoje serce z moim, byśmy mogli wspólnie pobiec po łące w stronę zachodzącego słońca. Podejrzewam, że ten uczuciowy entuzjazm mógł przyjść zza oceanu. Wszak tam każdy twierdzi, że kocha każdego. Nowo wybrana miss marzy o pokoju na świecie, chce pływać z delfinami i zachęcać ludzi, by kupowali dzieciom w Afryce buty na zimę. Jednak kiedy zapomni dalszej części wyuczonej regułki, z wypiekami na twarzy krzyczy po prostu „I love you!”. Po czym przy akompaniamencie oklasków i owacjach na stojąco schodzi ze sceny spuchnięta z dumy. Ile jest
w tym uczuciowej prostytucji, a ile młodzieńczego entuzjazmu — nie wiem, ale skręca mnie, kiedy tak poważną deklarację słyszę w tak niegodnym kontekście. Od jakiegoś czasu w naszym polskim piekiełku też się wszyscy kochają. Prawdziwy wysyp zakochańców obserwuję w programach typu talent-show. Dziwi, że taki czy inny uczestnik wyznaje miłość publiczności, a nawet narodowi, w nadziei na wysłane na jego występ SMS-y. „Kocham was!” — krzyczy zachrypniętym głosem, ocierając pot z czoła po hołubcach, które przed chwilą krzesał na scenie. A lud szaleje. Dłużni nie pozostają jurorzy, który równie nierozsądnie szafują miłością. Prym wiodą rozentuzjazmowane jurorki. „Jesteś cudowna, wspaniale zatańczyłaś/zaśpiewałaś. Kocham cię!”. Zaczynam podejrzewać, że siedzą na jakimś bolcu, tak podskakują i chichotają. Weź się nie zesraj, myślę sobie ja, której brakuje odwagi, nawet by wyznać uczucie najbliższym. A taka pipa hojnie obdarza miłością wszystkich w promieniu kilometra. Żeby jej dupa nie pękła! „Kocham Cię, Polsko!” — deklarują gwiazdy w show, które sprawia wrażenie adresowanego do sprawnych umysłowo inaczej. Zupełnie nie wiem, na czym ta miłość polega. W końcu jedyne, co robią na antenie, to wrzeszczenie, śpiewanie, tańczenie — tylko grupowej kopulacji na koniec brakuje. Niestety. To wszystko sprawia, że miłość, którą proponuje mi telewizja, odbieram jako nieoczekiwaną, niechcianą, nachalną i analną. Pod wpływem tej miłosnej propagandy moje serce wcale nie chce rozpływać się przykładem lodów z Biedronki, za to, niczym świadek Jehowy, nachodzi mnie refleksja, że coraz mniej kochamy, a więcej loffciamy.
>>11
>>filozofia w doniczce
Razem czy osobno >>
Iwona Stachowska
Ad vocem poprzedniego felietonu pozostaję w oparach etyczno-zawodowych rozterek. Po Starym Kontynencie szaleje bezrobocie, nasz rząd przyjął projekt ustawy o podniesieniu wieku emerytalnego do 67 lat, a ja zastanawiam się, jaką postawę powinnam przyjąć na najbliższe trzy dekady zawodowej aktywności. Co pomaga, a co przeszkadza w pracy? Na jakim koniu dalej zajedziemy? Na tym rozczulającym nas swą grzecznością, pokorą, pracowitością, dbałością i skrupulatnością, czy może raczej na świadomym swej wartości oraz swoich braków, zaradnym, acz nieokrzesanym ogierze? Co się nam opłaca pod względem ekonomicznym i czysto ludzkim? Co zrobić, by na starość chciało się nam jeszcze ochoczo machać nóżką w rytm Emeryten Party Pudelsów? Pamiętacie mądrości życiowe wpisywane do szkolnego pamiętnika, w rodzaju „Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz”? Ja pamiętam. Dopiero pod koniec podstawówki wyłamałam się ze schematu świadectwa z czerwonym paskiem. Ale prawda jest taka, że rodzice i nauczyciele oczekiwali od nas pracowitości, ambicji, perfekcji, a moje pokolenie skrupulatnie realizowało ten plan. Uparcie, choć nie bez osobistej satysfakcji, zdobywaliśmy kolejne stopnie intelektualnego wtajemniczenia. Trzeba jednak pamiętać, że wówczas ramy koleżeńskiej rywalizacji wyznaczał przede wszystkim zakres wiedzy bądź siły fizycznej, nie mogło wszak być mowy o współzawodnictwie na poziomie gadżetów, ciuchów, koloru paznokci czy atrakcyjności pamiątek komunijnych. Jeśli ktoś nie wierzy, niech sobie wygogluje kilka grupowych zdjęć szkolnych z przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku. No właśnie, oczekiwano od nas perfekcji, ale nie sukcesu. Przygotowywano nas do bycia dokładnym i pokornym, a nie asertywnym i zaradnym. Dziś coś się jednak w tym zakresie zmieniło. Moja sąsiadka, pracująca matka trójki synów, boleje nad tym, że jej młodszy potomek cierpi na nadwyżkę ambicji. Żal jej serce ściska, gdy ten boleśnie przeżywa i rozpamiętuje każdą porażkę, gdy z przejęciem odrabia prace domowe zamiast poszaleć na podwórku z kolegami. Już dziś martwi się, że pewnie za kilka lat za swą chorobliwą ambicję zapłaci nadciśnieniem lub wrzodami na żołądku. Ale taka jest cena bycia idealnym, najlepszym, perfekcyjnym. Co innego jej starszy
„ >>12
syn, który może i nie jest omnibusem, ale za to dobrze radzi sobie zarówno w życiu prywatnym, jak i szkolnym. Jego receptą na sukces okazał się luz, zdrowy dystans do edukacyjnych obowiązków, świadomość tego, że nie może i nie chce być we wszystkim perfect. Tak jak Monika Brodka, która przyznała w jednym z telewizyjnych show, że dla niej w jej zawodzie wcale nie liczy się perfekcja. Nie chodzi o to, by wszystkie dźwięki wyśpiewać czysto, ale by znaleźć swój wyróżnik, nawet jeśli między frazy zaplącze się fałszywa nuta. A może wcale nie o perfekcję, zaradność czy oryginalność tu chodzi? Może zawodowym clou jest towarzyskość, rozumiana jako umiejętność współistnienia i współpracy z innymi? Być może tego brakuje młodszemu synowi mojej sąsiadki. „Otwarte mówienie o błędach, praca zespołowa, chęć nauki i własne zdanie — takie zachowania pomagają odnieść sukces” — głosi jeden z nagłówków w codziennej prasie. Dalej czytam: „Moda na samotne żeglowanie przeszła do lamusa. Obecnie o wiele więcej można ugrać pracą zespołową”. I rzeczywiście, jeśli dobrze się rozejrzymy, to mało które przedsięwzięcie — czy to biznesowe, czy naukowe — ma dzisiaj jednego ojca lub matkę. „Razem znaczy lepiej”, a „Musli Magazine” jest tego najlepszym przykładem. Gdyby nie pomysł, który wykiełkował w dwóch głowach, gdyby nie reszta, która podchwyciła ideę i dodała coś od siebie, i gdyby nie odzew z drugiej strony, od Was, Drodzy Czytelnicy, całość nie miałaby szans powodzenia. Obserwujmy zatem szybko zmieniający się rynek i pamiętajmy, by działać wspólnie i mimo wszystko unikać indywidualnego ciągu na bramkę. Taka drobna uwaga na poczet Euro 2012.
musli magazine
”
Bojkot, pani matko, bojkot >>
>>a muzom
Marek Rozpłoch
Część opozycji ukraińskiej nie życzy sobie bojkotu, uważa, że należałoby bojkotować tylko ukraińskie władze, a nie Euro. I bądź tu mądry… Ruszyła bowiem cała machina, czy wręcz lawina, która sprawiła, że sprawa Tymoszenko stała się tematem numer jeden w kontekście mistrzostw Europy. Znaczna część spodziewanych na Ukrainie delegacji krajów europejskich zapowiedziała demonstracyjną nieobecność. Media zaczęły przejmować się nie tylko stanem zdrowia byłej ukraińskiej premier, ale też kondycją ukraińskiej demokracji, albo raczej tego, co z niej się jeszcze ostało. Pytanie: czego faktycznie potrzebuje ukraińskie społeczeństwo — igrzysk, po których umocni swą władzę obecna ekipa, łamiąca zasady obowiązujące w krajach wolnych i demokratycznych, czy też życia w kraju wolnym i demokratycznym? Jest to pytanie retoryczne, na które odpowiedzieli już wszyscy, którzy w taki czy inny sposób w ostatnich tygodniach wyrazili swój sprzeciw wobec poczynań reżimu Janukowycza; jeśli dany protest nie zawiera postulatu bojkotu, to niech go dalej nie zawiera, ale jeśli zapowiedzią bojkotu się przejawiał, to niechże osoby czy instytucje chcące w ten sposób wyrazić swój sprzeciw pozostaną konsekwentne, bo tylko z konsekwentną postawą cynizm obecnie rządzących Ukrainą może przegrać. A igrzyska, czyli mistrzostwa, i tak się odbędą, żadnemu kibicowi włos z głowy nie spadnie. Niepokoją mnie za to inne igrzyska, które chciałbym zbojkotować — zbojkotować, nie wchodząc na strony zawierające w tytule wiadomości prasowej nazwisko „Breivik”. Nie mogę sobie wyobrazić, jak muszą się czuć rodziny pomordowanych, widząc w mediach zadowoloną minę oprawcy. Twarz, która mówi swym wyrazem: „To ja wygrywam, to ja jestem bohaterem”. Postawa mająca ośmieszyć system, w którym zasadniczymi wartościami są szacunek dla drugiego człowieka i akceptacja jego odmienności. Trzeba się pogodzić z tym, że takie wartości wymagają i tego, by i ten, który w tak zatrważający sposób na nie się porwał, był traktowany w sposób humanitarny. Tylko czy bombardowanie nas przez media złotymi myślami zbrodniarza nie jest nadużyciem tych przywilejów… Sam też zastanawiam się, czy wzywając do bojkotu obecności Breivika
w mediach, nie dokładam swojej małej cegiełki do jego z piekła rodem popularności. Więc na wszelki wypadek zakończę wątek. Zastanowiłbym się za to nad sensownością samego bojkotu jako formy protestu. Czy nie jest formą zbyt prymitywną, niemogącą zdobyć się na odwagę konfrontacji twarzą w twarz z oprotestowywaną sprawą, postacią, instytucją? Wątpię, by większość europejskich polityków zapowiadających bojkot Euro 2012 była w stanie przedsięwziąć konsekwentne i skuteczne działania na rzecz stworzenia na Ukrainie stabilnej demokracji, szanującej prawa człowieka. Wątpię, ale może niesłusznie… Albowiem wybór miejsca i czasu bojkotu sprawia, że można liczyć na większą skuteczność protestu niż na co dzień, gdy oczy wielkiego świata nie raczą poświęcić choćby chwili uwagi temu niemałemu krajowi. Czy lepszy jest bojkot cichy, polegający na milczącym ignorowaniu, czy bojkot głośny, do którego się wzywa, który przyzywa, który zatacza coraz szersze kręgi? W przypadku norweskiego zbrodniarza protest głośny może osiągnąć efekt odwrotny od zamierzonego, w przypadku zaś ukraińskim tylko głośne żądania mogą odnieść sukces. Odwołanie szczytu na Krymie przez Janukowycza i coraz bardziej chaotyczne zachowania władz ukraińskich w sprawie Tymoszenko pozwalają mieć nadzieję, że sukces nie jest mrzonką. Ale trzeba się jeszcze nieco natrudzić — nie tylko bojkotując władze — by Ukraina stała się krajem wolnym, demokratycznym. Zapewne należałoby mniej chaotycznie i bardziej konsekwentne działania podejmować, a siły wspomagające demokrację ukraińską od zewnątrz i z zewnątrz powinny starać się wzajemnie wspierać i rozumieć sens swych przedsięwzięć.
>>13
Twórca nie musi być miłym człowiekiem
z Łukaszem Orbitowskim o „Tunelu” do popularności, momentach wejścia, zamianie ról, twórczych duetach, tajemnych przejściach i najnowszej powieści „Widma” rozmawia Szymon Gumienik Fot. Agata Kozłowska
>>porozmawiaj z nim...
>>Lubisz historię, ja też. Historia zaś lubi porządek, więc
musimy zacząć od początku. Pamiętam swój pierwszy raz z Łukaszem Orbitowskim. To było opowiadanie Tunel, które w 2001 roku pojawiło się w miesięczniku „Nowa Fantastyka”. Przeczytałem je raz, przeczytałem drugi, po czym stwierdziłem, że o tym autorze jeszcze nie raz usłyszę. Widać, że się nie przeliczyłem. A Ty? Co się spełniło z tego, co sobie założyłeś? Trudno powiedzieć, zwłaszcza że nie bardzo pamiętam, co sobie wówczas zakładałem. Wydaje mi się, że moje oczekiwania nie różniły się zbytnio od oczekiwań innych debiutantów. Z jednej strony liczyłem na to, że błyskawicznie pofrunę w górę, świat padnie na kolana, a ja będę — powiedzmy — takim literackim celebrytą, kimś o nakładach Sapkowskiego i ówczesnej pozycji Pilcha, abstrahując oczywiście od rzeczywistej jakości książek tych dwóch pisarzy, a zwłaszcza tego ostatniego. Kontrastowało z tym przekonanie o bezsensie tej całej pisarskiej awantury, istniała obawa, że ów Tunel, jak i inne młodzieńcze teksty, zostanie niezauważony, a moje życie ubogaci się o kolejny niespełniony zamiar. Bo widzisz, nie miałem pojęcia o polskiej fantastyce. Wszyscy mówili o cyklu wiedźmińskim, ja z kolei znałem wtedy ze dwa opowiadania o Geralcie z Rivii i w gruncie rzeczy nie wiedziałem, co to takiego. Kiedyś na siłowni spotkałem faceta, który wyznał mi, że coś pisze. Zapytałem go, jak się nazywa. Odpowiedział, że Dukaj. To nazwisko nic mi nie powiedziało. Za to byłem przekonany, że wszyscy w fantastyce piszą tak jak ja próbowałem pisać, nawiązując w ten czy inny sposób do formuły obyczajowej. Świat był cholernie ciekawy, niesamowicie zmien>>16
ny, ledwo skończyłem dwadzieścia lat i wszystko skrzyło. Jak można było pisać o czymkolwiek innym niż o współczesności. Ucieczka w kosmos, w elfickie zamki wydawała się niemal niemożliwa, a już na pewno była bezzasadna i nieuczciwa z punktu widzenia jakiegoś tam, nazwijmy to szumnie, etosu artysty. Innymi słowy, sądziłem, że „Nowa Fantastyka” jest zapchana tekstami w stylu mojego Tunelu, tylko znacznie lepszymi, bo spod bardziej doświadczonego pióra. Potem, gdy zacząłem czytać kolejne numery pisma, gdy sięgnąłem po książki, ujawnił się ogrom mojej pomyłki. Tunel był rzeczywiście czymś osobnym i dlatego został zauważony.
>>Bardzo osobnym. Mnie przywrócił także na pewien czas
wiarę w młodą polską fantastykę. Ktoś w końcu pokazał, że można inaczej. Ale to już ponad dziesięć lat. Powiedz, czy to był dla Ciebie dobry moment wejścia? Znów nie wiem, gdyż inne momenty wejścia nie są zbyt dobrze mi znane. Fantastyka obyczajowa nie była zbyt silnie reprezentowana. Ja, na domiar złego, umyśliłem sobie danie świadectwa z własnego życia i w ten sposób zostałem pisarzem blokowisk i meneli. Niektóre teksty budziły żywiołowe protesty, co utwierdziło mnie w poczuciu sensowności takiej, a nie innej artystycznej wypowiedzi. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że autorów kojarzonych z tak zwanym horrorem było niezbyt wielu, a ci, którzy już poruszali tę tematykę, dość szybko zwrócili się ku innej — żeby wymienić tu tylko Jarka Grzędowicza i Zygmunta Miłoszewskiego. Moja propozycja była propozycją osobną i nie próbowałem się z nikim ścigać. Przynajmniej jeszcze do niedawna czytelnicy fantastyki dość życzliwie reagowali musli magazine
>>porozmawiaj z nim...
na osobnych autorów. Obserwuję karierę kolegów i przyjaciół: Witka Szostaka, Jacka Dukaja, Szczepana Twardocha, Rafała Kosika. Każdy zaczął od własnej, osobnej baśni i każdy został dostrzeżony. Skala tego dostrzeżenia jest oczywiście różna, ale też podlega zmianie. Jak jest teraz? Nie wiem. Znów się nie znam, nie wiem, kto wartościowy debiutował w ciągu ostatnich lat.
>>Jesteś pisarzem, który w zasadzie eksploruje jeden
nurt literacki — szeroko pojętej literatury fantastycznej właśnie, fikcyjnej. Z drugiej strony jednak bardzo często zmieniasz tematy, konwencje, obszary i sztafaże opowiadanych historii. To dość rzadkie na naszym podwórku, ale chyba równocześnie wielce inspirujące. Inspirujące dla kogo? Dla ludzi, którzy piszą tak jak Orbitowski, czy może dla tych, którzy poszukują swojej własnej drogi? Mam nadzieję, że chodzi o tych drugich.
>>Poniekąd też, ale głównie chodzi mi o Ciebie samego.
Pamiętam, że taki Święty Wrocław pisałem przez dwa lata i praca nad tą książką była dla mnie ogromnym wysiłkiem. Dziś mógłbym taką powieść machnąć w trzy miesiące, lewą ręką, prawą dłubiąc w nosie. A skoro wiem, że mogę, to dlaczego miałbym to robić? Po diabła ciężkiego pisarze piszą książki, które potrafią napisać? Pisanie jest nieustannym zmaganiem się, czynieniem niemożliwego możliwym. Przynajmniej ja tak je rozumiem i inny rodzaj pracy, powiedzmy, pracy rzemieślniczej, nic mnie nie obchodzi. Doskonale wiem, że są twórcy produkujący z siebie kolejne tomy cyklu utrzymanego
w tym samym klimacie i temperaturze emocji. To jest w porządku, wasza sprawa, bawcie się do woli. Moje pisanie jest w jakiś sposób także świadectwem mnie i mojego życia, ja się zmieniam, moje życie się zmienia, więc po prostu nie mógłbym pisać podobnych książek. Last but not least, nigdy nie myślałem konwencją, nie zastanawiałem się: „O, napiszę sobie horror”; „E, lepiej historię alternatywną”. Ludzie powiedzieli, że piszę horrory, co oczywiście również jest w porządku, bo ludzie mogą mówić, co tylko chcą. Ale jeśli ktoś myśli konwencją, sam siebie wpycha do szufladki gatunkowej i jego szanse na zostanie prawdziwym pisarzem gwałtownie maleją.
>>Kiedy wchodzisz w rolę czytelnika, to czego oczekujesz
od literatury? Prawdy. Jakiejkolwiek prawdy. Może być to prawda smaku, prawda metafizyczna, prawda myśliwego. To nie ma znaczenia. Muszę być zaskakiwany. Chcę poczuć emocje, których sam nie mam, dowiedzieć się rzeczy, których nie wiem, rozpoznać stany psychiczne i sytuacje międzyludzkie do tej pory przede mną zamknięte. Potrzebuję, aby pisarz nazwał rzeczy, których ja sam nazwać nie umiem albo boję się takiego nazywania.
>>A gdy jesteś pisarzem, autorem, to masz jakieś oczekiwa-
nia wobec czytelnika? Oczekuję trzech rzeczy, czyli szacunku, wrażliwości i otwartej głowy. Oczywiście nie chodzi o szacunek do mnie, ale do mojej książki. Podchodzę poważnie do pisania i byłoby miło, gdyby ktoś poważnie te książki przeczytał. Dodajmy, że ta powaga nie zaprzecza śmianiu >>17
>>porozmawiaj z nim...
się czy podśmiewaniu. Poważny czytelnik może również moją książkę zmieszać z błotem. Wolę to niż czytanie z zachwytem po łebkach — jak tabloid, jak notkę w sieci, niczego nie ujmując tabloidom i notkom. Książka jest po prostu czymś innym.
>>Pytam o to także dlatego, bo wiem, że redagujesz
czasami książki innych autorów. Nie jest to powszechne zjawisko, ale jednak obecne na naszym rynku. Chciałbym wiedzieć, czy nie jest to pewna sprzeczność. Przecież każdy ma swój własny styl, sposób budowania fabuły i tym podobne. Nigdy nie korciło Cię, aby coś napisać lepiej, coś dopowiedzieć? Taka mała zabawa w Boga — parafrazując Kinga. Właściwie już od lat nie wykonuję zawodu redaktora. Czasem, na specjalną prośbę, zrobię redakcję literacką jakiejś książki. Redaktorzenie nie sprawia mi żadnej przyjemności, trudno na tym zarobić porządne pieniądze. Zacząłem się w to bawić jakieś siedem lat temu, nie miałem jeszcze powieści na koncie, nie zarabiałem jako publicysta i praca redaktora, mówiąc prosto z mostu, była sposobem na wyciągnięcie trochę grosza. Inaczej zapewne pracowałbym na budowie albo w ochronie. I to cała tajemnica. Funkcja redaktora zmienia się w zależności od książki. Zrobiłem wiele powieści czysto komercyjnych, czytadeł. Wówczas po prostu poprawiałem zdania i punktowałem fabularne nieścisłości. Chcesz ciekawostkę?
>>Jasne!
Wraz z Małgosią Wróblewską z Wydawnictwa Dolnośląskiego wymyśliliśmy wydanie pewnej książki, która jeszcze nie ukazała się na Zachodzie i krążyła tylko w prebookach. Powieść ta nosiła tytuł Zmierzch i uznałem ją za wystarczająco okropną, aby odniosła sukces komercyjny. Jego właściwej skali nie umiałem oczywiście przewidzieć, ale zredagowałem cztery tomy pod pseudonimem… no i cóż, praca nad materią słowa pani Meyer nie nastręczała wielkich trudności. Pomyśl tylko — dwa tysiące stron o patrzeniu sobie w oczy! Czasem jednak pojawia się niedoświadczony autor, pełen pomysłów, z wielkim potencjałem, którego nie potrafi jednak obsłużyć. Wówczas funkcja redaktora ulega zmianie. Siedziałem z autorem, tłumaczyłem, co jest nie tak, zastanawialiśmy się wspólnie, jaki jest właściwy kształt dla zastanej historii, jakich słów ta historia potrzebuje. Byłem akuszerem, mówiłem, kiedy pchać, ale przecięcie pępowiny zostawiałem innym.
>>Świetna anegdota. Może dzięki niej skuszę się, aby tę
sagę kiedyś przeczytać. (śmiech) A jeśli już jesteśmy przy warsztacie pisarza, chciałbym wiedzieć, jakie są plusy i minusy pracy w duecie, a jakie pracy solo? Miałeś okazję sprawdzić się w obu przypadkach, prawda? Z tym jest bardzo różnie. Napisaliśmy z Jarkiem Urbaniukiem dwie powieści i bodaj cztery opowiadania z cyklu „Pies i klecha”. Jarka >>18
musli magazine
>>porozmawiaj z nim...
znam od zawsze, jesteśmy przyjaciółmi i z tej przyjaźni wyniknęła wspólna praca. Pisaliśmy, kłóciliśmy i godziliśmy się jak przyjaciele. Główny minus wynika z faktu, że pisarz jest dość dzikim stworzeniem. Przynajmniej ja jestem i dziczenie u mnie nieustannie postępuje, co znajduje wyraz nie tylko w przywiązaniu do własnych pomysłów, ale i do określonego rytmu pracy. U mnie akurat wszystko musi być poukładane, jest od—do, druga osoba zaburza ten ład, choćby miała jak najlepsze intencje i niewyczerpane pokłady pracowitości. Niemniej plusy przeważają. W duecie piszę rzeczy, których nie potrafiłbym napisać samemu. Inaczej pisałbym je sam, prawda? Seria „Pies i klecha” nie powstałaby tylko w mojej głowie, kolejne teksty miałyby inny kształt i prawdopodobnie podryfowałyby w kierunku smętków mojej samodzielnej działalności. Kto wie, może nie powstałyby w ogóle? Kiedy zabraliśmy się za Tancerza, waliło się moje małżeństwo i wówczas nie byłem zdolny do samodzielnego napisania jakiejkolwiek książki. Jarek mnie pchał w odpowiednim kierunku, a ja na niego wrzeszczałem w ramach wdzięczności. Przepraszam, stary. Jeszcze inaczej jest ze scenariuszami filmowymi. Potrafię samodzielnie napisać powieść, ale scenariusza już nie. Muszę z kimś współpracować, muszę się spierać i słuchać rozwiązań proponowanych przez drugą stronę. Inaczej nie wymyślę dobrego filmu, zresztą mało kto wymyśli: nie bez przyczyny na napisach początkowych filmu pojawiają się z reguły nazwiska przynajmniej dwóch scenarzystów.
>>Chciałbym zapytać jeszcze o Twój twórczy proces —
nie wydajesz dość często, chociaż każdy szanujący siebie i autora czytelnik wybrałby raczej jakość, a nie ilość. I o to nie pytam. Interesuje mnie za to, na co wykorzystujesz ten czas — czy potrzebujesz go na pielęgnowanie i budowanie historii, czy raczej szybko piszesz i długo poprawiasz? Żeby było śmieszniej — i tak, i tak. Najpierw pielęgnuję i buduję historię, a potem okazuje się, że i tak spieprzyłem sprawę i tekst wymaga ogromnych poprawek. Pracując nad Widmami, rozpocząłem od zanurzenia się w tak nieprzyjaznym mi żywiole, jakim jest biblioteka, następnie zaplanowałem całą akcję, by wreszcie przystąpić do pisania. Najbardziej podobała mi się część druga powieści, niejednoznaczna, dzika. Kiedy zachwyt minął, okazało się, że spieprzyłem sprawę w grubiański, prymitywny sposób, musiałem skasować drugą połowę książki — och, jak ja doskonale pamiętam to kasowanie! — napisać ją od nowa i jeszcze, żeby było lepiej, dostosować tę pierwszą część do drugiej, na nowo napisanej. Paradramatyczny tekst Ogień, który ukaże się niedługo nakładem Narodowego Centrum Kultury, miał bodaj siedem wersji, nową, nieogłoszoną i niedokończoną jeszcze powieść przepisuję już całą, każdy rozdział. Tak jak już mówiłem, wymagam szacunku od czytelnika, ale to działa w dwie strony. Nie robię się ani mądrzejszy, ani zdolniejszy. Każda książka wymaga większego nakładu pracy.
>>Bo pisarz za każdym razem mierzy się sam ze sobą... Po-
zostając w temacie tworzenia — długa forma czy krótka? Podobno tylko w opowiadaniach można poznać sprawność i talent pisarza. To wspaniała wiadomość, bo wielu ludzi twierdzi, że najlepsze, co w życiu napisałem, to właśnie opowiadania.
>>Nie tylko.
Tak serio, każda opowieść ma właściwą sobie formę, dla jednej będzie to opowiadanie, dla innej saga, powieść, wiersz, coś jeszcze innego. Zadaniem pisarza jest jej właściwe rozpoznanie, a gdy zbłądzi, zaczyna być wesoło. Widma zaplanowałem jako opowiadanie…
>>Właśnie. Tej wiosny dostaliśmy Widma — Twoją najnow-
szą powieść. Jak ją oceniasz w porównaniu z poprzednimi? Czy czas działa na korzyść pisarza? Bynajmniej. Owszem, trochę więcej wiem, opanowałem nowe tricki jako pisarz, a nawet istota ludzka, zebrałem nowe doświadczenia. Ale talent przecież nie rośnie, mądrości jakoś nie chce przybyć, pojawia się za to rozleniwienie. Zależy mi, aby każda kolejna książka była lepsza od poprzedniej, mało tego, pisuję wyłącznie książki, których nie potrafię napisać. W 2008 roku niesłychanie chciałem napisać Widma, ale nie potrafiłem tego zrobić. Cztery lata później coś się zmieniło i stałem się człowiekiem, który Widma napisał. Nie ma łatwego rozwiązania: tylko wzmożona praca, i to nie tylko nad tekstem, ale i nad sobą. Śmieję się czasem, że utknę na dekadę, na dwie nad jednym projektem. Kto wie, może tak się stanie? Albo coś we mnie się otworzy, znajdę tajemne przejście, żeby siebie przeskakiwać, a nie przepychać. Szkopuł w tym, że takie tajemne przejścia nie życzą sobie być znalezione, raczej one znajdują człowieka.
>>Co było punktem wyjścia, punktem zapalnym do opo-
wiedzenia przez Ciebie tej historii? Miłość. Zawsze pisuję o miłości i nie sądzę, aby to uległo zmianie. Chciałem uchwycić moment gnicia związku, ten szczególny czas, kiedy dwoje ludzi jest ze sobą cholernie nieszczęśliwych i nawet tego nie wie. Nie wiedzą, że są nieszczęśliwi. Jakie istnieją drogi wyjścia z takiej sytuacji? W jaki sposób dochodzimy do tej sytuacji, kiedy potrafimy powiedzieć sobie „jesteśmy nieszczęśliwi”? Takie pytania sobie zadawałem. Wyskoczyli mi z tego Krzyś, Basia, Hanka, cała moja Warszawa.
>>À propos Warszawy. Czy sytuując opowieść w jakimś
konkretnym miejscu, wydarzeniu czy epoce, łatwiej jest podejść do całej historii? A może to taka smycz, która trzyma wyobraźnię twórców na wodzy? Smycze czasem są dobre. Zwłaszcza gdy na ich końcu ujada wściekłe zwierzę i rwie się, aby kąsać. Bez jakichś punktów węzłowych w postaci miejsc, określonego czasu, określonych ludzi historia zwyczaj>>19
>>porozmawiaj z nim...
nie by się rozsypała, albo, co jeszcze gorsze, nadmiernie się rozdęła. Ale o to pytałeś? Nie chodzi o to, żeby było łatwiej. Chodzi o to, że — póki co — inaczej nie potrafię.
>>Warszawa pojawiła się po Krakowie i Wrocławiu. Miasto
jest dość ważne w Twoich książkach. Jest pełnoprawnym bohaterem powieści, a co więcej — niezbyt przyjaznym. Skąd ta idea? Czy to próba oswojenia czegoś, co w żaden sposób nie jest oswojone, mimo że stworzone ręką człowieka? Tu akurat prawda jest prostsza. Urodziłem się w Krakowie, mieszkałem w Warszawie, teraz przeprowadziłem się do Kopenhagi. Nie znam niczego poza miastem, wieś to dla mnie mgliste wspomnienie z wakacji, nic więcej. Rozpalony lekturą Myśliwskiego i młodego Redlińskiego planowałem kiedyś kilkumiesięczny wyjazd na wieś, gdzie żyłbym i pracował z mieszkańcami, nie ukrywając swojej prawdziwej roli — czyli pisarza, który pragnie napisać książkę o wsi. Życie skręciło, wylądowałem w Kopenhadze i plany agrarne ustąpiły zamysłowi pisania o bogatych krajach Europy Zachodniej. Mówię oczywiście tylko o planach, które mogą ulec zmianie. Nie próbowałem oswajać miasta, bo miasto nie może zostać oswojone, właściwie podczas pisania nigdy nie próbowałem niczego oswoić poza sobą samym. Chyba nie wyszło, skoro dalej piszę.
>>Opisywane przez Ciebie światy nie są dobrymi miejsca-
mi. Choć i w nich można byłoby znaleźć pozytywne strony życia, to jednak trochę strach byłoby mi do nich wejść. A Ty, abstrahując od wszystkiego, boisz się miejsc, o których piszesz? Może troszeczkę, ale ja chyba w ogóle jestem dość strachliwym człowiekiem. Miejsca, o których piszę, nie są kreacją, ale relacją, nawet ta alternatywna Warszawa jest bardziej relacyjna niż kreacyjna. Znaczy to tyle, że opisuję to, co widzę, czy może raczej opisuję mój sposób widzenia w najprostszy z możliwych sposobów. Pamiętam, jak Witek Szostak powiedział mi, że w Świętym Wrocławiu najbardziej przerazili go ludzie. Dopiero wówczas zrozumiałem, że inni widzą świat zupełnie inaczej niż ja. Bo widzisz, ja nie boję się miast, tylko ludzi. Jestem przerażony ludźmi. I nie zapominam, że sam jestem jednym z nich.
>>Powiedz, przebrnąłeś przez całą poezję Baczyńskiego,
żeby zacząć pisać Widma, znaleźć jakiś punkt zaczepienia? A skąd. Przeczytałem trochę wierszy i skoncentrowałem się na książkach biograficznych. Interesował mnie człowiek, jego wiersze o tyle, o ile. Ze swojego doświadczenia wiem, że istnieje gigantyczna przepaść pomiędzy dziełem a jego twórcą. Mój Baczyński żyje jedenaście lat dłużej, niż żył naprawdę — a to kupa czasu. Ludzie >>20
musli magazine
>>porozmawiaj z nim...
się zmieniają. I on także się przemienił. Poza tym prawem twórcy wziąłem go sobie, zawłaszczyłem, przerobiłem wedle swoich życzeń, w jakiś sposób pastwiłem się nad nim, zmusiłem, aby mi służył. To nic miłego, wiem, ale twórca nie musi być miłym człowiekiem.
>>A lubisz poezję? Pytam, bo to pewnie twardy orzech do
zgryzienia dla takiego prozaika jak Ty — paradoksalnie bardzo realistycznego. Nie, nie lubię, a zrozumienie jej sprawia mi ogromną trudność. Taka trudność towarzyszyła też lekturze wierszy Baczyńskiego. Nieustannie powtarzam, że pisanie jest wyzwaniem, ale naprawdę tak sądzę. Także podczas etapu przygotowań. Dodajmy, jest wyzwaniem akurat dla mnie, osobnika poetycko upośledzonego.
>>Myślę, że bardzo sugestywnie pokazałeś w swojej książce
to, jak dla Baczyńskiego i jego bliskich tragedią nie była jego śmierć w powstaniu — jak wszyscy dotąd myśleliśmy, ale właśnie ocalenie i próba zmagania się z codziennością. Czy tak to widzisz? Widzę to tak, że życie na ogół jest tragedią, niezależnie od tego, w jaki jednostkowy sposób akurat się potoczy. Rzecz w tym, aby tę tragedię obłaskawić, śmiać się z niej, droczyć się z nią i grać jej na nosie, nie zapominając, że ta tragedia rozgrywa się naprawdę. Jest więc szaloną okazją do wykazania się poczuciem humoru. Baczyński, postać chłopięca, Piotruś Pan, który zamiast dorosnąć został żołnierzem — tak mniej więcej to widzę. Nie chcę przesądzać, może gdyby przeżył, jego udziałem stałyby się sukcesy, jakimi cieszył się jego przyjaciel Iwaszkiewicz? Jest to możliwe. Zobaczyłem go człowiekiem spalającym się w słowie, miłości i Polsce, ogień zgasł zbyt szybko i zostawił go jedynie nadpalonego. W Widmach nie potrafi stwardnieć ani dorosnąć, co nie jest jego winą, to problem wykrzywionych czasów, które tego odeń oczekują.
>>Krzyś w Twojej powieści to właśnie taki mały czter-
dziestoletni chłopiec, którym muszą się opiekować trzy archetypy kobiety — matka, żona i kochanka. Aż tak go nie lubisz? (śmiech) Wreszcie ktoś to dostrzegł. Niesłychanie lubię mojego Krzysia, pastwienie się jest formą mojej sympatii, co następnie powinno skłonić mnie do wyrażenia współczucia względem moich przyjaciół i bliskich. Odpowiadając serio, nie chodziło mi akurat o Baczyńskiego, ale o marną kondycję mężczyzn mi współczesnych, niesamodzielnych, pozbawionych odwagi, rozdartych pomiędzy mamusią, partnerką i okazjonalnym poszukiwaniem przyjemności. Krzyś przynajmniej poszukuje wyjścia z tego stanu, a nie o każdym można to powiedzieć. W jakiś sposób zapowiada tych zahukanych gości, jakich wszędzie widujemy, ale i w skromnym stopniu także mnie samego. Nie mam prawa jazdy, nie potrafię nawet zarezerwować biletu >>21
>>porozmawiaj z nim...
lotniczego przez Internet ani za niego zapłacić, bo kartę kredytową zniszczyłem po tym, jak narobiłem długów. Bez kobiet mój los byłby nie do pozazdroszczenia.
>>Zostawmy mężczyzn. Widma mówią też o tym, że histo-
ria jest jednak niewzruszona. Nie ma żadnej alternatywy i nie da się jej zawrócić czy zmienić, bo — podobnie jak strumień — ma jeden nurt, jeden bieg. Nie chciałeś dać nam tej prostej satysfakcji, którą dają nam inni twórcy w swoich historiach alternatywnych? To był główny powód — po ten rodzaj satysfakcji odsyłam do książek innych twórców. Nigdy nie miałem ambicji pisania historii alternatywnych. W gruncie rzeczy, pracując nad Widmami, wcale nie myślałem o tej książce w taki sposób. Wolę termin „wariacja historyczna”, ale, jak już mówiliśmy, to inni wkładają mnie w szufladki, sam nie mam na to najmniejszej ochoty. Więc skoro już mam zostać autorem historii alternatywnej, niech będzie to historia alternatywna bez żadnej alternatywy, gdzie wszelka zmiana ma charakter fikcyjny. Tak samo, trochę niechcący, napisałem powieść o Warszawie bez powstania, z której wynika, że powstanie warszawskie było koniecznością.
>>A jak mają się Widma do Hardkor 44 — animowanego
filmu pełnometrażowego o powstaniu warszawskim, nad którym pracują jeszcze Tomek Bagiński i Tobiasz Piątkowski? Tak się mają, że do Tomka Bagińskiego dotarła informacja, że pracuję nad książką o powstaniu i zaproponował mi pracę przy filmie. Nie pytaj, proszę, jakie są jego dalsze losy. Napisałem scenariusz, zostałem opłacony. Póki co, moja rola jest skończona.
>>Nie będę, ale zapytam o coś innego. Film jest Twoją drugą miłością, prawda? Kolejną z wielu, ale tak, gdybym miał wybrać jedno zjawisko w kulturze dla mnie najważniejsze, najbardziej formacyjne, wskazałbym kino. Miałem z nim krótki romans jako twórca realizujący projekty o różnym stężeniu ambicji, od Hardkoru 44 do odcinków Brzyduli. >>22
musli magazine
>>porozmawiaj z nim...
Oczywiście serial telewizyjny jest czymś innym. Zwłaszcza taki. Potem odpadłem, jakoś nie miałem ochoty pracować przy filmach. Mam ogromne trudności w pracy z samym sobą, a co dopiero z drugim człowiekiem, ale teraz znów zmieniłem zdanie i dłubię przy skromnym projekcie kinowym. W planach kolejne. Teraz zapytasz mnie, co to takiego, a ja odpowiem, że jeszcze za wcześnie, aby cokolwiek mówić.
>>Lubisz dobre zakończenia?
Wyłącznie. Wszystkie moje książki kończą się szczęśliwie.
>>Pytam, bo znowu nam to zrobiłeś. Przygnębiającą i smu-
tną opowieść zakończyłeś niby w duchu całej historii, ale jednak pozytywnie, oczyszczająco. Mimo tylu ofiar i morza krwi Hania — jedna z głównych bohaterek Widm — musi się z historią i przeznaczeniem pogodzić, zrozumieć i żyć dalej. A my wraz z nią. Nawet nam nie wypada tego nie zrobić po Twoich ostatnich słowach. Bo jak możemy się złościć, że zostało nam odebrane coś, co nigdy do nas nie należało. Mistrzostwo! To jest coś, co nazywam dojrzałym zakończeniem. Dziękuję. Zakończenia innych moich książek, wynikające z fabuły, były dobre, ale chyba nie do końca dojrzałe. Przecież o to właśnie w życiu chodzi, o pogodzenie się z nieuniknionym i zmienianie tego, co może zostać zmienione. A przede wszystkim o pogodzenie się z samym sobą. To ważniejsze niż walka z potworami. Och, jeszcze jedno — Hania nie jest jedną z bohaterek, Hania jest najważniejsza, w gruncie rzeczy Widma są książką o Hani.
>>Mój błąd. A wiesz, że tworzysz historię? Napisałeś
książkę o Warszawie bez powstania warszawskiego 1944 roku. I mamy już pierwszego ucznia — Dariusza Jońskiego. Jak się z tym czujesz? Czuję się tak, że chyba powinienem pięknie podziękować. Mieszkam za granicą i miałem niezwykłe szczęście nie wiedzieć, kim jest Dariusz Joński. Teraz wiem. Dziękuję.
Widma — najnowsza powieść Łukasza Orbitowskiego — to opowieść o Warszawie roku 1955, o historii prawie nienaruszonej, w której nie zagrał tylko jeden mały szczegół. Stolica 11 lat po II wojnie światowej stoi w całej swojej okazałości, nienaruszona tylko dlatego, że powstanie warszawskie w 1944 roku nie doszło do skutku. Żaden pocisk czy granat nie spełnił swego przeznaczenia, a walka zbrojna zamieniła się w zwykłą, bezwolną bijatykę, która skończyła się szybciej, niż ostatni zepsuty karabin zdołał sięgnąć bruku. Wydarzenie to otrzymało miano Cudu Dnia Pierwszego, a do jego zbadania został powołany specjalny Wydział. Jednym z bohaterów opowieści jest Krzysztof Kamil Baczyński, który przeżył, ożenił się z Basią, pisze prozę, zmaga się z codziennością i wdaje w romans z Hanią (postacią będącą klamrą całej historii). Wszystko toczy się własnym rytmem, ale do czasu. Do chwili, kiedy dziura w głowie Krzysia zaczyna się powiększać, bohater stopniowo myli słowa, a Warszawa najzwyczajniej w świecie zaczyna się rozpadać. Dzieje się tak za sprawą małego pudełka Pandory, które skrywa tajemnice historii i które właśnie zostało otwarte. Los upomina się wówczas o swoje, ściągając z Warszawy i jej mieszkańców dług z odsetkami. Dokonuje tego, co wcześniej pozostało niedokonane, każąc tym, którzy żyli dotychczas życiem pożyczonym, zwrócić je bez żalu i złości. Los i historia mają bowiem swoje wspólne drogi i powody, dla których wszystko toczy się w wiadomym i z góry ustalonym porządku… Orbitowski mnoży w Widmach oryginalne pomysły, popkulturowe koncepty i historyczno-literackie cytaty, przegląda gatunkowe klisze i przekłada na swoją mocną prozę obrazy i widma poezji Baczyńskiego — a wszystko po to, aby zamknąć opowieść w jednym krwawym spektaklu z roztańczoną makabryczną obsadą, trzymającą poziom aż do epilogu. Jedna z lepszych polskich książek tego roku. (SY) >>23
*
Portret: Michael Fassbe Tekst: Magda Wichrowska Fot. Gutek Film / Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
ender
>>portret
D
awno, dawno temu, bo niemal dekadę, w roku 2003, kiedy nie było YouTube’a, na ekranach kin szalał nieokiełznany Johnny Depp jako Jack Sparrow, a kobiety czarował wątły Orlando Bloom w roli Willa Turnera, nikomu nieznana reżyserka zaproponowała nikomu nieznanemu aktorowi rolę w swojej krótkometrażówce Things I Notice, Things You See… Film nie był przełomowy ani dla reżyserki, ani dla aktora, jednak dzisiaj bije rekordy popularności wśród damskiej części widowni, która przeczesuje internetowe archiwa w poszukiwaniu Michaela Fassbendera.
Fassbender współczesny Swoje najciekawsze role stworzył na planie filmów boleśnie współczesnych i uwierająco uniwersalnych. Ma się wrażenie, że na planie każdego z nich — myślę o Głodzie i Wstydzie Steve’a McQueena oraz Fish Tank Andrei Arnold — stwarzał się nieustannie na nowo, przekraczając konsekwentnie kolejne granice. Może być każdym, pokazując niezwykłe zdolności kameleona i często wybierając role poza oczywistością fizycznych warunków, które szufladkują nawet najlepszych. Jest w swoich rolach niejednoznaczny, niedomknięty schematem — nie tylko scenariusza filmowego, ale też wirtuozerii aktorskiej precyzji. Jego filmowe emploi często zmienia się wraz z rolą, a Fassbender pozostaje na tej huśtawce aktorem diabelnie wiarygodnym. Jak to robi? Chyba ma nosa do właściwych wyborów i szczęście do mądrych reżyserów, którzy dostrzegają jego niejednoznaczność. >>26
Przełomem twórczym była dla niego rola w debiutanckim filmie artysty performera Steve’a McQueena — Głód. Fassbender zagrał w nim dwudziestoparoletniego Bobby’ego Sandsa, działacza IRA, który po 66 dniach głodówki zmarł w więzieniu. Głód to obraz bezkompromisowy, pokazujący z detalami fizjologię śmierci. Wstrząsająca historia buntu, ale przede wszystkim męczeństwa, złożenia swojego życia na ołtarzu własnych ideałów. Reżyser demitologizuje heroizm, pokazując kulisy — rany, odleżyny, ropiejące ciało... Postać stworzona przez Fassbendera jest boleśnie prawdziwa. To, jak pokazuje ból i cierpienie, agonię, jest czymś więcej niż tylko rolą. Też jest swego rodzaju ofiarą aktorstwa. Fassbender, którego dobrze znamy z dużego ekranu, w tym filmie jest nie do poznania. Aktor schudł do tej roli tak bardzo, że faktycznie mamy złudzenie jego znikania na ekranie. To aktorstwo emocjonalne, ale w dużej mierze też fizjologiczne, przywodzące na myśl makabryczne obrazy Goi i Francisa Bacona. Właściwie Fassbender nie gra Sandsa, on się nim staje! Równie przekonujący jest w kolejnym, obsypanym nagrodami, filmie McQueena — Wstyd. Fassbender wcielił się w nim w postać Brandona Sullivana, nowojorczyka z korporacji borykającego się z własnym seksoholizmem. Aktorowi udało się bardzo subtelnie zarysować pęknięcia osobowości swojego bohatera. Z jednej strony Brandon jest idealnym (nie doskonałym, bo nierzeczywistym!), nienagannie ubranym, wyważonym, zorganizowanym, powściągliwym, sterylnie urządzonym i gładko przyczesanym singlem, z drugiej zaś nienasyconym, pogubionym i bardzo osobnym, przytłoczonym wirusami — które trawią jego komputer i psychikę — upadłym królem życia. Czy czuje się nim, upramusli magazine
*
wiając seks z prostytutką, mając u stóp Nowy Jork? Kluczem do tego pytania jest jego twarz, kiedy słyszy śpiewaną przez siostrę piosenkę New York, New York. Tę dwoistość odczytujemy z jego precyzyjnych ruchów — niezależnie od tego, czy pewną ręką onanizuje się, czy wiąże swój elegancki szal. Bohater Fassbendera pulsuje od emocji. Czujemy to nawet z dystansu drugiej strony ekranu. Kiedy obserwujemy ten spektakl skrajnych uczuć, załamanego balansu (wizyta siostry Sissy), przeszywa nas dreszcz. Jednak Wstyd to nie tylko Fassbender! Jego postać tworzy cudowny duet, bowiem to właśnie rozmowy z Sissy i jej obecność (kapitalna Carey Mulligan!) najpełniej budują skomplikowaną postać Brandona i najbardziej go odsłaniają. W przyszłym roku na ekrany kin wejdzie kolejny film duetu Fassbender—McQueen Twelve Years a Slave. Tym razem do znakomitego teamu dołączy Brad Pitt, z którym aktor spotkał się już na planie Bękartów wojny. Z kolei film Fish Tank Andrei Arnold to znakomity przykład tego, jak drugi plan potrafi skraść uwagę pierwszego. Nie ujmując absolutnie nic młodziutkiej i bez wątpienia utalentowanej Katie Jarvis, to na niego nieustannie chcemy patrzeć. Connor, filmowa postać Fassbendera, jest katalizatorem rzeczywistości. Znany polski dokumentalista Marcel Łoziński, mówiąc o pracy reżysera dokumentalisty, często podkreśla, że jego zawód to obserwowanie akwarium z rybkami. Aby zobaczyć jak wygląda życie akwarium, mąci wodę (poruszając nim) lub wprowadza element z zewnątrz. Nie sądzę, by Andrea Arnold była po słowie z Łozińskim, jednak do swojego akwarium (ang. fish tank) wprowadziła ciało obce w osobie Fassbendera. No właśnie, ciało. To
>>portret
chyba najbardziej cielesna, swobodna, pełnokrwista i naturalna rola, jaką zagrał. Wystarczy już samo to, że jest. Swoją obecnością hipnotyzuje trzy panny Williams (matkę i córki), rozbija w drobny mak skorupę nieufności głównej bohaterki i bezczelnie usidla uwagę widza. Zuchwale uwodzi i łajdacko porzuca. Nie wyobrażam sobie, by inny aktor tak znakomicie poradził sobie z tym zadaniem aktorskim. A przypomnijmy, łatwo nie jest. Connor jest kochankiem matki, kumpluje się z odrzuconymi przez nią córkami, wreszcie uwodzi starszą i porzuca całą trójkę, wracając do żony i dziecka. W dodatku budzi naszą sympatię, jest delikatny, czuły, opiekuńczy, zabójczo męski i jako jeden z niewielu lub nawet jedyny z menażerii Arnold przynosi prognozę normalności i spokoju. Ale do czasu! Connor jest jednocześnie słodką obietnicą (jak tytułowa Kalifornia z jego ulubionej piosenki California Dreamin) i gorzką rzeczywistością, bo wychodząc z kina, zadajemy sobie pytanie: „A czego się u diabła spodziewałeś/aś?”. Life’s a Bitch!
Fassbender za kostiumem Zaczęło się od 300, kiedy to Zack Snyder wbił Michaela Fassbendera w spartański kubraczek. I chociaż aktor nie znika z pola widzenia, nawet pamiętamy jego kreację, to jednak mam nieodparte wrażenie, że dystans i ukrycie za szatą historii trochę Fassbenderowi przeszkadza (a nawet uwiera!), co jest sporym problemem, bowiem do dziś mniej bystrzy reżyserzy chętnie obsadzają go po tak zwanych „warunkach”. Cóż, nie jest też ta>>27
>>portret
jemnicą, że Fassbender to jedno z najpiękniejszych ciał współczesnego kina. Przepaść zobaczymy jednak dopiero zestawiając kreacje kostiumowe Fassbendera ze współczesnymi, w których jest dalece bardziej wyrazisty i — chciałoby się powiedzieć — na swoim miejscu. Nieudanym filmem i nieudaną próbą przebieranki Fassbendera okazał się też film Angel Françoisa Ozona, który był ekranizacją poczytnej książki Elizabeth Taylor. Aktor wcielił się w nim w rolę niespełnionego malarza Esme, życiowego partnera tytułowej Angel. Ozon miał, jak się zdaje, wielki plan wywrócenia konwencji melodramatu do góry nogami, jednak szybko okazało się, że stracił dystans, co zaowocowało dosyć papierowymi, jednowymiarowymi i bardzo teatralnymi rolami zarówno Fassbendera, jak i partnerującej mu Romoli Garai. Świetnie wypada za to w małej rólce Burke’a, którą dał mu Jimmy Hayward w filmie Jonah Hex, ekranizacji komiksu pod tym samym tytułem, która — co warto dodać — nie należy do udanych. Jednak Fassbender jako perfidny, ale też niepozbawiony uroku zbir, ukryty pod gęstym haftem tatuaży wpełzających mu na twarz wygląda zjawiskowo i czuje się jak ryba w wodzie. Spoglądając spod figlarnego melonika, wygląda jak zagubiony brat Alexa DeLarge’a. Niestety nie udało się powtórzyć tej dobrej passy aktorskiej przy Centurionie Neila Marshalla. Fassbender wcielił się w postać Quintusa Diasa, rzymskiego kaprala, który zostaje uprowadzony przez króla piktyjskiego, Gorlacona. Gdy bierze pod swe skrzydła IX Legion, nie odstrasza, ale też nie zachwyca widza niczym poza pięknie wyrzeźbioną klatką piersiową i lazurowym przenikliwym spojrzeniem. Ach! Za to w Niebezpiecznej me>>28
todzie to Fassbender (jako Carl Jung) i Viggo Mortensen (jako Zygmunt Freud) ratują historię bojkotowaną przez żałosne aktorskie pląsy Keiry Knightley i kiepsko utkaną fabułę Davida Cronenberga. Ten film funkcjonuje jedynie w duecie pary niezwykłych gentlemanów. Zupełnie zaś mija się Fassbender z kostiumem w ekranizacji powieści Charlotte Brontë Jane Eyre. Cary Fukunaga zrobił film szalenie przewidywalny. Czuć w nim zaduch, naftalinę i brak dialogu ze współczesnością. Namiętność pod stertą kurzu też już nie ta. Trudno więc wzniecić było i żar Fassbendera, który wygląda trochę jak żywcem pojmany do roli lirycznego cierpiętnika. A przecież w kreacji odkurzonego, namiętnego kochanka wypada znakomicie. Tutaj tej szansy nie dostał, a szkoda, chociaż piszczące na jego widok ryczące trzydziestki (nie wyłączając autorki tego artykułu!) i tak powinny być zadowolone. And last but not least… moja wisienka na torcie, czyli porucznik Archie Hicox, przed wojną z powodzeniem funkcjonujący w branży filmoznawczej. Przyznam, że nie znam koleżanki krytyczki, która nie piałaby na widok takiego krytyka filmowego. Aż chciałoby się krzyknąć: „Gdzie ci krytycy?!”. W Bękartach wojny Quentina Tarantino — bo o nich mowa — Fassbender czaruje, bryluje w towarzystwie i roztacza swój charm, skrzętnie skrywając plan wysadzenia kina. W niemieckim mundurze czuje się tak samo znakomicie, jak w wyciągniętym podkoszulku Connora (Fish Tank) i nienagannym szaliku Brandona (Wstyd). Rozdział IV, czyli Operacja kino należy do niego! A kiedy tuż przed paskudną śmiercią (z lufą wymierzoną w jądra) zaczyna mówić „językiem królów” — jesteśmy kupieni całkowicie. musli magazine
>>portret
Fassbender i cała reszta Fassbender zaczynał nieśmiałymi występami w serialach. Na szklanym ekranie pojawił się w wieku 12 lat. W roku 1989 gościnnie wystąpił w serialu Poirot. Później, już dwudziestoparoletni Michael zagrał w epizodach seriali: Trial & Retribution, Szpital Holby City, Hearts and Bones i William and Mary. W 2001 roku w obsypanym nagrodami miniserialu Kompania braci wyróżnił się rolą sierżanta Christensona. W latach 2002—2005 uczestniczył w produkcjach: NCS Manhunt, Prawo Murphy’ego i Klątwa upadłych aniołów. W tym ostatnim wcielił się w postać Azazeala. Rok 2005 to Our Hidden Lives, produkcja telewizyjna w reżyserii Michaela Samuelsa, która była ekranizacją powieści Simona Garfielda. Fassbender zagrał w niej niemieckiego jeńca, wykorzystując świetną znajomość języka (jego ojciec jest Niemcem, matka Irlandką). W 2007 roku można było zobaczyć go także w niewielkiej produkcji telewizyjnej Wedding Belles. Rok później, już po filmowych rolach w 300 i Angel, zagrał w serialu Nałożnica diabła. Rola ta przyniosła mu nominację do Irlandzkiej Nagrody Filmowej i Telewizyjnej. Pierwsze kroki Fassbendera na dużym ekranie też nie były spektakularne. W roku 2003 zagrał w filmie Carla. Rok 2004 przyniósł mu między innymi rolę kanadyjskiego żołnierza Harry’ego Colebourna w familijnym filmie Historia pewnego misia. Pojawił się także w tytułach: Proch, zdrada i spisek, Sherlock Holmes i sprawa jedwabnej pończochy oraz Julian Fellowes Investigates: A Most Mysterious Murder — The Case of Charles Bravo. Już po sukcesie w filmie Głód do polskich kin (z rocznym opóźnieniem) dotarł thriller Eden Lake w reżyserii Jamesa Watkinsa, twórcy Kobiety w czerni. Film zebrał skrajne recenzje, efekt był jednak taki, że miłośnicy gatunku zapamiętali filmowego Steve’a, któremu banda wyrostków krzyżuje matrymonialne plany. Szybko okazało się, że jego twarz zobaczą jeszcze wiele razy, choć nie zawsze rozpoznają, bowiem w każdej filmowej roli aktor jest zaskakująco inny. Obietnicą dobrego kina było spotkanie Fassbendera z Joelem Schumacherem — autorem znakomitego Upadku z Michaelem Douglasem. Jednak film Nienasycony z 2009 roku okazał się klapą. Szkoda, bo aktorowi udało się całkiem sprawnie i ciekawie zbudować postać profesora Richarda Wirtha opętanego odkry>>30
musli magazine
>>portret
ciem sekretu nieśmiertelności. Niestety, na jego kreacji zalety filmu się kończą. Zagorzali entuzjaści Uniwersum Marvela na pewno polubili Fassbendera za rolę niepokornego mutanta Erika Lehnsherra vel Magneto w filmie Matthew Vaughna X-Men: Pierwsza klasa. Wiadomo już, że w 2014 roku na ekrany kin wejdzie sequel filmu, również z udziałem aktora. Jednak na zadaniach aktorskich Fassbender nie kończy. W roku 2011 został producentem krótkometrażówki Pitch Black Heist w reżyserii Johna Macleana (wcześniej spotkali się na planie Man on a Motorcycle), w której też zagrał główną rolę. Film otrzymał nagrodę BAFTA za najlepszy film krótkometrażowy. W minionym roku zagrał też u boku Ewana McGregora, Antonio Banderasa i Michaela Douglasa w filmie Ścigana w reżyserii Stevena Soderbergha (m.in. autora znakomitego filmu Seks, kłamstwa i kasety wideo). Chociaż nie ma na swoim koncie Złotego Globu ani Oscara został już dostrzeżony i uhonorowany kilkoma statuetkami. Uwielbia go widownia, doceniają krytycy. Za rolę w filmie Głód dostał nagrodę BIFA (British Independent Film Award) dla najlepszego aktora. Amerykańska Gildia Aktorów Filmowych doceniła go wraz z resztą zespołu aktorskiego za film Bękarty wojny. Jednak worek z nagrodami rozsypał się dopiero po znakomitej kreacji w filmie Wstyd. W jego ręce trafiła wówczas Irlandzka Nagroda Filmowa i Telewizyjna, ponownie British Independent Film Award i Puchar Volpi na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, a Stowarzyszenie Krytyków Filmowych z Los Angeles uhonorowało go hurtowo nagrodą dla pierwszoplanowego aktora za filmy: Wstyd, Jane Eyre, X-Men: Pierwsza klasa i Niebezpieczna metoda. Ale to dopiero początek… 30 maja odbyła się premiera najnowszego filmu Ridleya Scotta Prometeusz (w polskich kinach od 20 lipca), w którym Fassbender gra jedną z głównych ról. Mówi się, że to wielki powrót reżysera do poetyki science fiction (po bardzo udanym Łowcy androidów z 1982 roku). Jednocześnie wiadomo już, że pracują wspólnie nad kolejnym projektem The Counselor. Scenariusz do niego napisał Cormac McCarthy, a w obsadzie znaleźli się m.in. Brad Pitt, Penélope Cruz, Javier Bardem i Cameron Diaz. Cóż, wszystko wskazuje na to, że kolejne sezony filmowe należeć będą do niego — Michaela Fassbendera! >>31
Świetliste poc Świetliste Świetlistepoc po
FOT. ŁUKASZ BŁASZCZYK
Jako urzędnicy nieistniejących państw policyjnych, dealerzy rozkosznych snów i wspomnień informujemy: Wytwórnia Kondico Dreams z dumą prezentuje nową płytę zespołu Fuka Lata pod magicznym tytułem „Saturn Melancholia”. Słuchając nagrań warszawskiego duetu, można pozwolić sobie na alchemiczne skojarzenia. Fuka Lata przedstawiają swoją nową twarz – zintensyfikowaną rytmicznie i swobodnie rozimprowizowaną. LeeDVD i Mito Day w siedmiu kapitalnych utworach kondensują nieznane do tej pory w Polsce inspiracje. Gęsta plątanina tropikalnych dronów, pulsujących aż do granicy goa rytmów i setek mikrodźwięków (pochodzących prawdopodobnie z jakiejś nieistniejącej egzotycznej wyspy), łączy się z obezwładniającym głosem LeeDVD. Znana wcześniej z solowej twórczości i projektu Siupa (OFF Festival w 2009 r.) LeeDVD onirycznym wokalem zaklina muzykę (przyzywaną trąbką Kamila Szuszkiewicza czy fletem Raya Dicaty’ego), która w pełni poddaje się kobiecemu pierwiastkowi albumu. O szczegóły pyta Marcin Zalewski.
ciągi latające ciągi latające ociągi latające
>>W ramach otwarcia tematu — podobno Fuka i Lata to
imiona Waszych psów? One też lubią kosmiczne podróże? LeeDVD: Imiona naszych psów są bardzo różne, ale z pewnością nie takie. Zmieniają się w zależności od tego, co psy aktualnie robią, jak wyglądają, czego chcą. To zabawne, ale za każdym razem widzę w nich inne postacie i mówię do nich innymi imionami. Tak naprawdę są to suczki, które mają imiona męskie. I z całą pewnością lubią kosmiczne podróże. Gdy nie biegają — śpią, a wtedy na pewno zwiedzają inne wymiary. A że śpią dosyć często, myślę, że są stałymi gośćmi w naszym świecie. Mito Day: Gdyby to o psy chodziło, to zamiast Fuka Lata byłoby na przykład Boober Witajka. Ale fajnie, że jest i takie odniesienie. Może na dziesięciolecie Fuka Lata w końcu powiemy, o co chodzi z nazwą. Póki co, coraz więcej jest z tym zabawy. No i fajnie.
>>Fajnie. Ale powiedzcie może o swoich wcześniejszych
doświadczeniach muzycznych, które doprowadziły do obecnego projektu. Koncert na OFFie w 2009 roku był jakimś przełomem? LeeDVD: Moim najwcześniejszym rejestrowanym doświadczaniem muzycznym było nagranie na zestaw dyktafon plus mikrofon do
>>34
Abletona wycieczki nocnej z przyjaciółmi. Jechaliśmy samochodem na stację benzynową po alkohol, gdy w tle Mariah Carey śpiewała Know What You Want. Właściwie to nadal nie znam powodu, dla którego to robiłam. Po powrocie z Warszawy do Poznania zgrałam to do świeżo zainstalowanego Abletona. Nałożyłam radosny delay, dograłam grzechotkę znalezioną pod balkonem i zaśpiewałam — tak zwyczajnie — tekst, który nagle wylał się z mojej głowy. Tak powstała moja pierwsza piosenka w życiu, której tytuł Łenajgiwittuju stał sią zarazem tytułem płyty. OFF zmienił tylko tyle, że zapragnęłam przesiąść się z puszczania prefabrykantów z laptopa na hardware, co zresztą zaczyna mi się udawać. Mito Day: Moje pierwsze doświadczenie muzyczne to gra na antycznej perkusji, którą dostałem od zespołu przyfabrycznego. Moi sąsiedzi odczuli to bardzo dobrze, bo po szkole łupałem po dwie godziny dziennie, a że słuchałem wtedy Anthrax’u, Slayera i tym podobnych rzeczy, to można sobie wyobrazić, jak bardzo mnie nie lubili. Potem zacząłem grać na gitarze, a jeszcze później rozpoczął się czas kapel punkowych. Po nich zajarałem się zgrywaniem płyt, czyli dj’ką. Zajęło mi to jakieś cztery lata, aż w końcu pojawiła się kilkuletnia przerwa, kiedy to czynne muzykowanie zeszło na boczny tor. Ale nie na długo, bo powstała Siupa, czyli znowu
musli magazine
FOT. FUKA LATA
gitara. Teraz dla odmiany klawisze, a ostatnio nawet wróciłem do zgrywania płyt, więc można powiedzieć, że koło się domknęło, a ja wcale daleko nie uciekłem.
>>Przed rozmową o muzyce opowiedzcie jeszcze o swo-
ich fascynacjach książkowych czy filmowych. W Waszej twórczości można poczuć silne inspiracje magiczne i psychodeliczne. LeeDVD: Moje fascynacje magiczne... Jeśli chodzi o literaturę, to raczej nie Crowley. Bardziej poezja, proza poetycka i takie formy, które są w stanie reinterpretować rzeczywistość w sposób magiczny, czyli wieloznaczny. Dla mnie rzeczywistość nie jest jednowymiarowa, jednotorowa. Taką mam percepcję. W sumie można to nazwać chorą głową, jeśli ktoś się uprze. Pociąga mnie poetyckość, atmosfera. Czasem staję na ulicy, podnoszę twarz w górę, bo jest Słońce czy Księżyc, i znikam. Momentami patrzą na mnie jak na wariatkę. Jadę rowerem i szczerzę zęby z ekstazy — co zrobić, silne emocje. Wracając do książek, lubię, gdy ktoś mnie zaczaruje, zatrzyma, gdy mogę się utopić. Jak niegdyś w Schulzu czy Kunderze, ale też niektórych książkach Murakamiego. Cały Kafka, stary Ru-
shdie, wiadomo. Muszę uważać, bo czasem nie mogę do siebie dojść nawet parę miesięcy. Niektórzy autorzy, tacy jak Bukowski, Houellebecq czy Jelinek, są jak zwrotnice kolejowe — zależy, co się z tą nową wiedzą czy też punktem widzenia zrobi. Ale czy to jest magia? Zależy. Żyjemy w tylu światach, ile nas jest. Czasem zbiory łączą się, czasem rozpadają, ale istnieje przecież unikalność — kwiat wymagający ciągłej pielęgnacji. Mito Day: Gdy mówisz o inspiracjach filmowych, od razu przed oczami staje mi Odyseja kosmiczna. Niedościgniony klimat, spokój, chłód, tajemnica, przestrzeń — ludzie i przestrzeń. Kubrick jest jedną z największych inspiracji filmowych. Książki preferuję naukowe, biograficzne, społeczne, ale lubię także Charlesa Bukowskiego, o którym Lee już wspomniała. Na dziś wieczór właśnie poczta przyniosła Szok przyszłości Alvina Tofflera. Książka o naszym niepohamowanym rozwoju technologicznym i naszej odporności na zjawiska, które sami sobie tworzymy. Jestem jej wyjątkowo ciekaw, bo gość pisał 40 lat temu, a odnosi się do chaosu, który rozwój technologiczny tworzy obecnie. Robimy więcej, szybciej, ale czy jeszcze żyjemy, czy tylko wykonujemy zadania? Czy przesuwamy się czym prędzej z punktu A do punktu B, nie zastanawiając się nad tym, co jest dookoła i obsługując przy tym
>>35
>>porozmawiaj z nim...
jednocześnie 155 otwartych spraw, rozmów, stron WWW, spraw administracyjnych, zgłoszeń z SM, ADM, maili od klientów, szefa. Klikamy, przesuwamy, zamykamy, otwieramy. Zimą pracujemy, a latem odpoczywamy. Kiedyś było odwrotnie. To musi mieć konsekwencje dla naszego bytu… Chyba o tym będzie ta książka.
>>Co do klikania, przesuwania — jak wygląda Wasz proces
twórczy, jak nagrywacie i komponujecie materiał? LeeDVD: To się dzieje automatycznie, stanowi naszą codzienność. Nie zauważam już kiedy mijają kolejne miesiące. Mito Day: Przychodzimy do studia, gramy, potem słuchamy, zmieniamy coś i gramy. I tak codziennie. Szczerze. Wirus pochłania i pożera, nie ma już nic innego. Tylko to wypełnia czasoprzestrzeń. Chciałoby się dobić do mety, ale ona zawsze ucieka, więc biegniemy dalej. Coraz zwinniej.
>>Saturn Melancholia w swojej zwinności jest albumem
wyjątkowo kobiecym i dzięki temu organicznym. To inspiracja czy naturalny proces? LeeDVD: Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Mito Day: Jest kobiecy, bo przecież LeeDVD niesamowicie wypełnia tę płytę swoją obecnością. Wszystko, co jest na tej płycie, jest zupełnie naturalne, to są nagrania na „setkę”. Nie było udawania, podkręcania. To był naturalny proces.
>>Jeśli już jesteśmy przy naturalnych procesach. Dużo im-
prowizujecie na koncertach? Opowiedzcie, czego można się spodziewać na Waszych najbliższych występach. LeeDVD: Coraz mniej improwizujemy, ale w takim sensie, że gdy gramy piosenkę, chcę, by wszystko wybrzmiało do końca. Dyscyplina jest elementem istotnym. Oczywiście są też ludzie, którzy improwizując, potrafią kształtować doskonałe formy. Ja wolę ją jednak wypracować zawczasu. Oczywiście są momenty swobody, zabawy, puszczania dźwięków niejako w powietrze. Czasem czekamy aż któreś z nas wykona kolejny ruch. To zawsze pojawia się spontanicznie. Jednakże w ogólnym rozrachunku na koncertach można spodziewać się motorycznych i — mam nadzieje — świetlistych pociągów latających. Mito Day: Właściwie improwizacja to może 30% całości. Im lepiej się czujemy, tym na więcej improwizacji można liczyć. Spodziewać się można mocnych i czarujących dźwięków, dużo syntezatorowego blasku. Mamy teraz instrumenty starsze od nas, które dają nam kosmiczne brzmienia.
>>Kosmiczne brzmienia. Sun Ra byłby z Was dumny za osadzenie fabuły ostatniej płyty na Saturnie?
>>36
LeeDVD: Kto wie? Na pewno byłby dumny ze sposobu nagrywania, dystrybucji. Mam na myśli robienie wszystkiego samemu, sprzedaż na koncertach, niewielką liczbę kopii, nie liczenie na wniebowstąpienie, ale liczenie na siebie. Tak jak i on to robił. Mito Day: To jeden z najlepszych i największych urzędników nieistniejących państw policyjnych. Pierwszy z Pierwszych. Jego przygody na Ziemi są bardzo znane, bardzo ciekawe i fascynujące. My jesteśmy szczęśliwi, że tak wspaniały urzędnik był na tej samej planecie, na której my teraz wykonujemy swoją misję. Pokłony ślemy.
>>Powiedzcie, czym jest dla Was trans i rytuał w muzyce.
Przemycacie wiele takich wątków w swoich nagraniach. Trans bardziej w wydaniu etnicznym czy techno? LeeDVD: Uznaję dwie fazy mego ciała: bieganie i leżenie. Trans jest pomiędzy, jest lataniem, czymś takim, że mogę zawiesić się w pędzie, tak bym to organicznie wytłumaczyła. No i nie ukrywam, że staram się do tego doprowadzać. Ten stan intryguje mnie w każdej formie. Nagrania malezyjskie grane kijkiem, gamelany, amerykańskie granie gitarowe, noise, folk, seapunk, techno, muzyka bałkańska — to nie ma znaczenia. A wspólnym mianownikiem dla prawdziwego transu jest brak nudy — mimo monotonii. Kontynuacja, procesualność materii słyszanej, historia czy wrażenie, które niesie, zostawia czy daje. Tak naprawdę słucham dużo musli magazine
FOT. FUKA LATA
>>porozmawiaj z nimi...
w Fuka Lata, więc nie ma się na co gniewać, bo będę to i tak robił bez względu na opinie. Korzystając z okazji, warto jednak podziękować za wszystkie miłe, ale i krytyczne słowa. Zawsze to fajnie, że ktoś poświęca naszej muzyce swoją uwagę. A gdy muzyka trafia do jego serca i daje mu radość oraz inne dobre emocje, to dla mnie bardzo dużo znaczy.
>>Nagrywacie coś teraz?
LeeDVD: Jesteśmy szaleńcami, nagrywamy wszystko ciągle. Mito Day: To jest nasz obowiązek. Nagrywamy wszystkich wszędzie. Siebie również. Teraz pracujemy nad coverem Tainted Love Glorii Jones, w sumie jest już prawie gotowy. Mamy trzy dni na skończenie. Mam nadzieję, że się uda. Potem w wakacje podejdziemy do nagrania nowego materiału, który będzie synthpopowy, kraut, electro. Electro-total.
>>Na koniec opowiedzcie o planach na najbliższą przy-
muzyki gitarowej ze Stanów w stylu Barn Owl, Bardo Pond. Ciągle aktualne są odkrycia z lat sześćdziesiątych, jak Velvet Underground, ale i świeżo poznany Robbie Basho — to są dla mnie też rzeczy transowe. Nie wiem, jak to dookreślić precyzyjnie. Z muzyki bardziej intensywnej rytmicznie lubię Soft Moon, Beak czy Invad. Mito Day: Do mnie trans trafia bardziej w wydaniu techno, choć etniczny jest bardziej pierwotny w tym zestawieniu… Niemniej właśnie takie podejście jest teraz u nas dominujące. Rytmy, które wykorzystujemy, są bardzo minimalowo-techniczne.
szłość. Mito Day: Do zagrania mamy jeszcze sporo koncertów w czerwcu. Potem nagrywanie płyty. Wcześniej wydamy kasetę z materiałem historycznym, który nagraliśmy w 2011 roku — wtedy jeszcze na gitarę, bas i sampler. Jest to zupełnie coś innego niż to, co gramy dziś, ale jest piękne, oniryczne i nie powinno zginąć na dysku komputera. Chcemy dokumentować w ten sposób swoją drogę.
Koncertowa wersja warszawskiego duo to wypadkowa rzęsistego space rocka, Fuck Buttons oraz zestawu efektów, świateł i laserów, z których można by zbudować Transformersa. To intrygująca, rytmiczna, dronowo-psychodeliczna masa. Zasługują na uwagę.
>>Do kogo porównują Was krytycy i czy jesteście na nich
bardzo źli? LeeDVD: Na szczęście nie do gwiazd polskiego popu — i jestem z tego dumna. Jak można być złym na czyjeś wrażenie? I tak kierunek, w którym zmierzam, jest przeze mnie wyznaczany, przez moją uwagę, wrażliwość, wpływy i to, co konsumuję, co we mnie kwitnie. Czy też przez redukcję, kontrolę, zarządzanie chaosem. Mito Day: Taka to już jest historia, że jeśli nie tworzysz do szuflady, to krytycy mają używanie, ale na szczęście widzą odniesienia w bardzo wielu kierunkach, i to właśnie jest najlepsze. Nawet najbardziej krytyczne opinie są warte uwagi i zawsze motywują do dalszej pracy. Każdy ma swoją wizję, swoją robotę do wykonania. Chcę grać tylko to, co lubię i czuję, i to właśnie robimy >>37
Rafał „Rif” Frąckiewicz kreujący postać Gwardzisty Imperatora FOT. NADESŁANE
Ich strona MOCY Prezes Toruńskiego Imperium Star Wars Michał Ryba oraz koordynator zlotu miłośników Gwiezdnych wojen „StarForce”, członek organizacji kostiumowej Legion 501 – Polish Garrison Rafał Frąckiewicz opowiadają czytelnikom „Musli Magazine” o kulisach swojej pasji. Do zwierzeń nakłania Anna Rokita.
*
>>Po ilości organizowanych w naszym regionie imprez
tematycznych śmiem twierdzić, że fanów Gwiezdnych wojen w województwie nie brakuje. Do jakich należą organizacji? Michał „Ryba” Rybicki: Fani z naszego regionu zrzeszają się przede wszystkim w lokalnych fanklubach. Mamy dwa prężnie działające od wielu lat — Bydgoski Fanklub Star Wars i Toruńskie Imperium Star Wars, którego mam zaszczyt być prezesem. Z nich to często rekrutują się osoby chcące tworzyć profesjonalne stroje i dołączające do polskich przedstawicielstw międzynarodowych organizacji kostiumowych, takich jak Legion 501 — Polish Garrison i Rebel Legion — Eagle Base. Ci, którzy pragną informować świat o nowościach związanych ze Star Wars, zostają redaktorami internetowych portali, takich jak np. Bastion Polskich Fanów Star Wars. Niektórzy interesują się konkretnym aspektem „odległej galaktyki”, mamy np. członków Manda’Yaim — Polskiej Organizacji Mandalorian. Rafał „Rif” Frąckiewicz: Przynależność do organizacji sprawia, że łatwiej jest rozwijać swoje zainteresowanie, a zdobywane kontakty pomagają np. w tworzeniu efektownych kostiumów, które prezentujemy w regionie przy wielu okazjach. Trzeba jednak zaznaczyć, że przynależność do organizacji fanów jest jedną z form ekspresji, ale sama w sobie nie jest konieczna, by mówić o sobie „fan Gwiezdnych wojen”. Wiele osób zajmuje się swoim hobby jedynie w domowym zaciszu, np. rozbudowu>>40
>>porozmawiaj z nim...
jąc imponujące kolekcje, i jestem przekonany, że dominują oni liczebnie nad tymi zrzeszonymi.
>>Pytanie banalne, ale chyba niezbędne: Jak doszło do
tego, że jesteście kim jesteście? Jak wyglądał Wasz pierwszy raz z sagą George’a Lucasa? MR: Temat Gwiezdnych wojen rozwijany jest przez wiele mediów. Niektórzy natknęli się na nie po raz pierwszy, grając w grę komputerową, a młodsze dzieci wciągnęły się, oglądając obecnie produkowany serial animowany. Jednak prawdopodobnie większość obejrzała któryś z epizodów. Tak było w moim przypadku — z klasową wycieczką wybrałem się na Mroczne widmo do kina. Jednak film to był dopiero początek. Tata kupił mi książkę ze świata Star Wars, żeby przekonać mnie do czytania jako takiego, co miało skutkować lepszym przyswajaniem przeze mnie lektur szkolnych. Zostałem fanem świata sagi Lucasa, a lektur do dziś nie przeczytałem. RF: Dla małego chłopca starszy o dziewięć lat brat to genialna sprawa. Gdy z jednej strony rodzice serwowali mi Sto bajek Brzechwy i Baśnie Andersena, brat dla równowagi opowiadał na dobranoc o księżniczce, złym lordzie Vaderze, mieczach świetlnych i Gwieździe Śmierci. Gdy tylko nauczyłem się składać litery w wyrazy, a te w zdania, zabrał mnie do nieistniejącego już toruńskiego kina „Orzeł” na Imperium kontratakuje. Wsiąknąłem od pierwszego seansu, a moje słowo klucz od tamtej pory to rebelianci. musli magazine
*
>>porozmawiaj z nim...
FOT. RADOSŁAW WOREK
Rafał „Rif” Frąckiewicz z aktorem Jeremy Bullochem — odtwórcą postaci Boby Fetta. StarForce 2011
>>Gwiezdne wojny to dla Was pomysł na życie. Na czym
polega fenomen sagi, skoro kontakt z nią nie skończył się w Waszym przypadku na wyłączeniu telewizora? MR: Świat Gwiezdnych wojen jest ogromny. Zawsze jest o czym rozmawiać, ponieważ np. nie wszyscy grają w gry komputerowe, a jednak są one spójną częścią świata — gracze mają więc okazję do edukowania pozostałych. Nowe książki i komiksy ukazują się praktycznie co miesiąc. Star Wars to nie temat, który można zamknąć na jednym spotkaniu. RF: A kto powiedział, że wyłączamy telewizor? Nawet jeśli wyłączą nam korki, wystarczy sięgnąć w dowolnej chwili po książkę, komiks, wszelkiej maści gry, a nawet opracowania naukowe. Z tej perspektywy fenomen sagi to możliwość przeskoczenia w jednej chwili do świata barwnych, ale i pouczających przygód z „odległej galaktyki”. Śledzimy losy prawych bohaterów i niczym historycy poznajemy rozrastające się nieustannie uniwersum, zapoczątkowane przed ponad trzydziestoma laty przez George’a Lucasa.
>>Dlaczego swoim zachwytem zdecydowaliście się dzielić z innymi, działając w organizacjach zrzeszających fanów? Jakie formy przybiera Wasza aktywność? MR: Fanklubowa codzienność to forum internetowe i comiesięczne spotkania, podczas których członkowie prezentują prelekcje na temat Gwiezdnych wojen, organizują konkursy,
>>41
*
>>porozmawiaj z nimi...
FOT. FILIP SADO
Michał „Ryba” Rybicki w fanklubowej koszulce
gramy w gry figurkowe, a przede wszystkim dobrze bawimy się w swoim towarzystwie. Dla mnie właśnie towarzystwo fanklubowiczów jest tym, co trzyma mnie w organizacji i skłania do poszukiwań nowych członków. Wielu z nas posiada stroje postaci z Sagi, dlatego mamy możliwość uczestniczenia w lokalnych imprezach, jak festyny i koncerty, przez co promujemy zarówno swoje zainteresowania, jak i fanklub. Mamy sekcję zajmującą się walkami mieczem świetlnym — jest to bardzo widowiskowa forma działalności. Niedawno uświetnialiśmy krótkim pokazem koncert muzyki filmowej Johna Williamsa, na którym nie zabrakło nieśmiertelnych motywów z Gwiezdnych wojen. RF: Popularyzując Gwiezdne wojny, możemy przekazywać pozytywne przesłanie, jakie niesie sobą saga Lucasa. Walka dobra ze złem, wkraczanie w dojrzałość itp. To uniwersalne wartości, a zawieszenie ich w fikcyjnej rzeczywistości sprawia, że łączymy ludzi, którzy na co dzień są odlegli od siebie, np. z powodu wyznawanych poglądów politycznych. Ponadto Gwiezdne wojny są pasją kreatywną. Dzięki niej wiele młodych osób rozwija swe talenty, np. plastyczne, muzyczne czy też naukowe, które po wielu latach procentują w dorosłym życiu, także zawodowym.
>>Kto może do Was dołączyć? Wyznaczyliście granice wie-
ku, wzrostu, płci? MR: W fanklubie stosujemy jedno, bardzo ostre kryterium — by dołączyć, trzeba być fanem Gwiezdnych wojen. Obecnie najmłodszy członek ma 8 lat, a najstarszy 44. Najatrakcyjniejsze jest to, że przez wspólne zainteresowania granica wieku zacie>>42
ra się zupełnie. Wszyscy mają pseudonimy i po nich członkowie zwracają się do siebie, bez względu na wiek. RF: Jedyny rygor wiekowy dotyczy organizacji kostiumowych, w których należy mieć ukończone 18 lat. Wiąże się to z odpowiedzialnością np. podczas wyjazdów, lecz z drugiej strony najmłodsi również mogą prezentować się w kostiumach pod bacznym okiem rodziców, którzy niejednokrotnie sami tworzą stroje swym pociechom.
>>Jakie macie plany na ten rok? Czy w głowach fanów rodzi
się pomysł kolejnej edycji „StarForce”? Jakieś pikantne szczegóły? MR: Moje plany? Muszę skompletować do końca mój strój i wstąpić do Legionu 501. Fanklubowe plany? Mamy przed sobą dwa ważne wydarzenia: „StarForce 2012” oraz 5. urodziny fanklubu obchodzone akurat na 50. spotkaniu. Obie imprezy są dla nas możliwością ściągnięcia do wspólnej zabawy fanów z Polski. Na „StarForce” nasz fanklub na pewno zorganizuje pokaz walki mieczem świetlnym. Poza tym cały czas wypatrujemy okazji do zaprezentowania fanklubu i jesteśmy tam, gdzie dzieje się coś związanego z Gwiezdnymi wojnami. RF: Pomysłów, jak co roku, mamy MOC. Tylko, jak co roku, musimy mierzyć siły na zamiary. Cieszymy się, że z roku na rok rozszerzamy ideę zlotu „StarForce”, którego kolejne edycje przyjmowane są bardzo ciepło. Tegoroczny zlot, zgodnie z planem, odbędzie się 8 września w Bydgoszczy. Nie chcemy jeszcze zdradzać szczegółów, ale możemy zapewnić, że magnesem przyciągających fanów do naszego regionu tradycyjnie będzie aktor wcielający się w jedną z barwnych postaci filmowej sagi Lucasa. musli magazine
>>porozmawiaj z nimi...
OWSKI
Michał „Ryba” Rybicki jako łowca nagród Boba Fett FOT. MARCIN ŁAUKAJTYS
>>43
>>zjawisko
Jedzą, piją, lulki palą Tańce, hulanka, swawola! Tekst: Sonia Gołda Ilustracje: Gosia Herba
>>44
musli magazine
>>zjawisko
Z
daje się, że temat wesela w polskiej kinematografii jest podejmowany głównie po to, by uwypuklić narodowe stereotypy. Według filmowego obrazu Polacy nie zatracili sarmackiego ducha, są skłonni do bitki — nieważne, czy słownej, czy wręcz — i koniecznie muszą się sponiewierać alkoholem. Piętno zatęchłej ludowości odciśnięte jest nawet w najnowszych produkcjach, bo czy żeni się wielki pan, czy chłop, wesele musi być rubaszne i obciachowe. Po obejrzeniu wielu filmów z motywem wesela odechciewa się i obrzędu, i samej ceremonii ślubnej, bowiem wesele ukazane w polskiej literaturze i filmie zazwyczaj jest tłem do wykazania, jak to państwo młodzi do siebie nie pasują. Może ten wstęp nie byłby tak pesymistyczny, gdybym chociaż raz w rodzimej sztuce doświadczyła wesela, którego wydźwięk byłby zgoła inny. Przygotowując się do pracy dyplomowej, która traktowała o obrzędach pogrzebowych, czułam się mniej zdołowana niż po skupieniu się nad znanymi dziełami opowiadającymi o „najszczęśliwszym dniu w życiu”. Może to celowe działanie twórców, by obrzydzać to, co z założenia ładne i przyjemne, a oswajać to, co bolesne? Niemniej jednak skusiłam się na to, by wprosić się na trzy filmowe wesela i przyjrzeć im się z bliska. W pierwszej kolejności zawitam do Macieja Boryny.
Wesele Boryny w serialu „Chłopi” „Morgi cię, Boryno, zdobią, bo jakbyś ty morgów ni mioł, Jagna by cię kopła nogą”. Na wesele w Lipcach przybywam z nieskrywaną ciekawością. Daje ono niesamowitą okazję przyjrzenia się obrządkom weselnym polskiej wsi przełomu wieków. Piękne ludowe stroje nie rysują się już tylko w mojej wyobraźni, teraz jest to coś namacalnego, opisy przelane na taśmę filmową. Mimo wszystko to wesele przedstawiane w polskiej sztuce, co oznacza, że kolorowo jest tylko w strojach. Jagnie całkiem nieźle wychodzi maskowanie smutku z powodu osobistej tragedii. W duchu chłopskiej prostolinijności i charakterystycznej szczerej uszczypliwości wiejskie starowinki na potęgę konstruują tradycyjne rubaszne przyśpiewki na temat poślubionych. Dla przykładu: „Weź Macieja, idź na górę, odprawita nabożeństwo, aż się będzie siano trzęsło”. I kolejna — wprawiająca zarówno Jagnę, jak i Borynę w konsternację: „Ta gospocha intrygantka do kielicha i do dzbanka, do roboty nie ma chęci, jak z kielicha, to wykręci”. Niechęć wiejskich kobiet do Jagny jest w pełni zrozumiała, bo w tak spójnej wspólnocie odstaje ona pod wieloma względami od normy. Umiłowanie dla tradycji i przekazywanych z pokolenia na pokolenie obyczajów było charakterystyczne dla ówczesnych mieszkańców wsi, znamienity jest więc fragment, w którym Jagna nie pozwala na ścięcie swych panieńskich warkoczy. Pozorna radość i wspólne świętowanie są skontrastowane z wątkiem gnijącej nogi Kuby. Pyszota. Ale już pora na kolejną wizytę w wiejskiej chacie, na którą zaprasza mnie Andrzej Wajda. >>45
>>zjawisko
Wesele Wajdy „Oni się tam gniotą, tłoczą I ni stąd, ni zowąd naraz Trzask, prask, biją się po pysku; To nie dla was”. odobno wielki amerykański reżyser i producent Elia Kazan spytał Wajdę po projekcji Wesela, skąd wziął tak świetnego scenarzystę. Ta krążąca w filmowym światku anegdota świadczy o tym, w jak pasjonujący sposób Wajda przełożył dramat Wyspiańskiego na język filmowy. Przecież symbolika, którą posługuje się Wyspiański, wydawała się kierowana wyłącznie do jego rodaków. A jednak aura tajemniczości, w jakiej reżyser przedstawia pojawiających się na weselu dziwacznych gości, jest intrygująca nawet dla obcokrajowców (a może właśnie dla nich jest szczególnie egzotyczna?), niezaznajomionych z naszą historią. Obraz emanuje dynamiką, szalonym pędem, któremu zaproszeni na wesele mieszkańcy miasta nie mogą się oprzeć. Jest jakby wiernym przedstawieniem nie tylko dzieła literackiego, ale i obrazów Wyspiańskiego. Patrząc na tłok w chacie i spocone czoła bawiących tam osób, wrecz odczuwa się tamten skwar… No i rzecz jasna… swąd gorzały. Przecież wypada się napić, żeby zacieśnić więzy, mocno poluzowane przez przepaść społeczną i dawne waśnie. W krótkiej scenie, która tkwi w mojej głowie od czasu dzieciństwa, widzimy graną przez Bożenę Dykiel chłopkę, która w tempie rakiety wypija wódkę, zagryza ją chlebem, kiełbasą i ogórkiem, a wszystkie te atrybuty trzyma w jednej ręce. Dostojni goście przeciwstawieni nieokrzesanym chłopom, spełniając swój chłopomański sen, dają się wciągnąć w wir zabawy, co świetnie pokazują dynamiczne kręcone z ręki ujęcia. Brzmi radośnie... Ale przypominam — jesteśmy w Polsce widzianej oczami artysty, i tu za dobrze być nie może. Nie zapominajmy, że zawarcie ślubu przez młodych jest spowodowane swoistym chłopskim fetyszem charakterystycznym dla tamtego okresu. Pan Młody patrzy na wiejskie życie przez pryzmat swoich wyobrażeń, tak jakby nie chciał widzieć prawdy. Zdaje mu się, iż takie życie jest niczym nieskrępowaną sielanką, mimo swojej obsesji nie zna tak naprawdę obyczajów panujących w środowisku, w którym przebywa, tak samo jak i swojej małżonki. Pomimo że większość towarzystwa pragnie się zbratać, dystans jest widoczny gołym okiem, drobne nieporozumienia i nieznajomość wiejskich realiów potwierdzają brak porozumienia. Pięknie widać to w rozmowie radczyni z Kliminą: „Cóż tam, gosposiu, na roli? Wyście już sobie posiali? — Tym czasem się ni siwo”. Wesele jest tu zarówno symbolem próby zespolenia dwóch różnych światów, jak i tłem do pokazania różnic, których nie sposób przeskoczyć, oraz miejscem, nad którym wisi widmo przeszłości.
P
>>46
Wesele Smarzowskiego
N
a to wesele dostać się nietrudno, wystarczy bowiem zatrząść sakwą, a drzwi do krainy stęchłego bigosu i niewybrednych zabaw integracyjnych staną przed nami otworem. Oto Wiesław Wojnar, bogaty rolnik, wydaje swą córkę za mąż, a jak wiadomo, takie publiczne spędy dają dużą możliwość pokazania, jak to nam się dobrze wiedzie i na ile nas stać. Nawet jeżeli to tylko złudzenie, a za domniemanym blichtrem kryją się amatorzy, tacy jak dla przykładu wynajęty na szybko kamerzysta, który uczy się obsługi sprzętu w trakcie podróży na miejsce zdarzeń. „Mniejszej kamery to już nie mógł mieć?” — komentuje Wojnarowa. Wiesław, musli magazine
>>zjawisko
czy Wojnarowi suto za pewną przysługę. Film Smarzowskiego jest przypowieścią, może być przestrogą, ale niesprawiedliwie byłoby uczynić z niego obraz odwzorowujący polską mentalność. Łatwo pokazać skrajne zachowania, tak samo jak łatwiej nakreślić karykaturę niż stworzyć bliski prawdzie portret. Tendencja malowania Polaków czarną farbą jest znakiem rozpoznawczym tego reżysera. Podobno Bruegel odwiedzał mnóstwo wsi, szukając najbardziej karykaturalnych i brzydkich twarzy, by potem je przedstawić w jednym zbiorowym obrazie. Podobnie czyni Smarzowski, kreując w swoich filmach jednowymiarowy, brudny i przesiąknięty alkoholem świat. o, że alkohol według twórców rodzimego kina napędza większość polskich wesel, wydało mi się kwestią na tyle oczywistą, że prawie zapomniałam o tym wspomnieć, co byłoby szkodą dla opisania mojej wizyty u Wojnarów, bo eskalacja pijaństwa w tym przypadku jest wyjątkowo siermiężna — aż eksploduje z niesamowitą siłą. Mamy tu wszystkie typowe, według miłośników stereotypu, grzeszki współrodaków czynione pod wpływem trunków, takie jak: prowadzenie auta po pijaku, negocjacje za pomocą alkoholu, dopuszczanie się czynów lubieżnych i typowo — ośmieszanie się podczas prymitywnych weselnych gier, które są wyjątkowo ciekawym zjawiskiem. Ordynarne w swej wymowie zabawy dają możliwość szantażowania w przyszłości ciotek, wujków i innych członków rodziny kompromitującymi materiałami utrwalonymi przez wynajętego kamerzystę. Wszystkie oscylują wokół seksistowskich zasad — samice dmuchają balony, podskakując na pompkach umieszczonych pod siedzeniem, a samce ukazują swoją męskość, wychylając pod rząd dwie szklanki wódki i wypalając trzy papierosy naraz. A wszystko to w takt muzyki biesiadnej i towarzyszących jej prymitywnych przyśpiewek. Pod koniec nawet kanalizacja na przyjęciu Wojnarów nie wytrzymuje napięcia i wyraża swoje zdanie, siejąc zamęt w męskiej toalecie, która zresztą robi za tło dla najpoważniejszych rozmów. No cóż, teraz Wojnarowa nie będzie miała gdzie wyrzucić swojego bigosu ze spleśniałej kiełbasy, który to przez pół wesela stara się skrzętnie ukryć przed sanepidem. Zdaje się, że czas zmienić lokal, bo chyba przykleiłam się do krzesła. Smacznego.
T
jako naczelny kombinator, który potrafi zadbać o swoje dobre imię zbudowane na „posiadaniu”, ripostuje: „Trzeba mówić, że nowoczesna, dlatego taka mała”. W rzeczywistości niewiele osób ze wsi i z okolicy zdaje sobie sprawę z tego, że pan Wiesław tonie w długach, a pod koniec filmu będzie finansowym topielcem. Samo małżeństwo córki Wojnara to równie sztuczna aranżacja, kamuflująca pod piękną białą suknią ciążowy brzuch panny młodej. Wojnar wraz z żoną tworzą uroczy tandem zakompleksionych, prostych, stereotypowych rolników, których — jak słusznie zauważa dziadek — „wszystkie interesy na szybki grosz są nastawione”. Przed weselem warto zjawić się na ślubie, podczas którego Smarzowski wytknie Polakom (szczególnie tym z okolic wiejskich) hipokryzję względem instytucji Kościoła. „Korzeniem wszelkiego zła jest miłość do pieniędzy… jeżeli więc mamy pożywienie i odzież — poprzestawajmy na tym” — przestrzega ksiądz w swoim kazaniu. Oczywiście ŻADEN Polak od obłudy wolny nie jest i w imię tej zasady duchowny sam do swoich rad zastosować się nie potrafi, a podczas popijawy w remizie poli-
T
o zastanawiające, ale nie widziałam jeszcze, żeby wesele w polskim filmie zwiastowało coś dobrego. Małżeństwo zazwyczaj jest transakcją (Bilet powrotny) bądź chwytem reklamowym (Testosteron), natomiast celem kluczowym imprezy weselnej jest albo najeść się jak wieprz, albo upić do upadłego. Jestem niezwykle ciekawa, czy w najbliższej przyszłości doczekam się jakiegoś znamienitego wyjątku w tym temacie. Chociaż biorąc pod uwagę tendencje twórców do naznaczania piętnem brudu, zaściankowości, hipokryzji i wszystkiego, co polskie, specjalnie na to nie liczę. Wiem dlaczego i czego konkretnie zazdrościmy słodko-gorzkiej twórczości Czechów, nie proponuję jednak przeprowadzania operacji na mentalności. Przydałoby się jedynie, żeby nasi filmowcy nie trzymali się kurczowo prostych, znanych na wylot i powtarzanych do znudzenia schematów. Póki co zmian nie widać, a podejście do tematyki weselnej jest stęchłe jak bigos w filmie Wojciecha Smarzowskiego. >>47
Żaneta Antosik jeszcze młoda i rześka ilustratorka i graficzka (rocznik ‘87). Nie przepada za rozpisywaniem się na swój temat, woli się rozrysowywać, ale oto jej słów kilka: „Sport – gimnastyka buzi i języka – tego graficznego, na siedząco i w biegu. Uwielbiam komponować ze sobą kolory, linie, plamki, geokształty – wszystko w kontrastach i swoistym minimalizmie. Jestem grafofilką, przesadnie pedantyczną w swoich grafach – rozkoszuję się i torturuję dopieszczaniem szczegółów. Często działam intuicyjnie. Inspiruje mnie człowiek i jego kreacja. Przyroda w wersji minimal. Lubię pingwiny i koty. Dziękuję za uwagę – żużu”.
:
http://www.zanetaantosik.blogspot.com/
:
:
:
>>nowości książkowe
książka NOWOŚCI
Jeśli zimową nocą podróżny Italo Calvino Wydawnictwo W.A.B. 27 czerwca 2012 39,90 zł
Disko Anna Dziewit-Meller Wielka Litera 30 maja 2012 32,29 zł
„Zabierasz się do czytania nowej powieści Italo Calvina Jeśli zimową nocą podróżny. Rozluźnij się. Wytęż uwagę. Oddal od siebie każdą inną myśl. Pozwól, aby świat, który cię otacza, rozpłynął się w nieokreślonej mgle”. Brzmi zachęcająco? Miejmy nadzieję, bowiem jak to z Calvino bywa… nie będzie łatwo. Z czym zetkniemy się podczas lektury? Z osobliwym eksperymentem literackim. Trudnym, wymagającym cierpliwości i dobrej woli. Ta przygoda może się jednakowoż okazać pyszną intelektualną zabawą. Wciągające historie urywają się w zaskakująco ciekawych momentach, a pozostawiony samemu sobie czytelnik błąka się po fascynujących zaułkach literackich. Fascynujące!
Dziennikarka, wokalistka zespołu Andy, zakochana w Gruzji współautorka książki Gaumardżos!, którą napisała wraz ze swoim mężem Marcinem Mellerem, oraz dwóch zbiorów rozmów — Teoria Trutnia i Inne i Głośniej! Rozmowy z pisarkami, które popełniła z udziałem Agnieszki Drotkiewicz, tym razem sięga po coś nowego… Disko to historia wyssana z palca, choć bardzo prawdopodobna. Jej bohaterem jest Paweł Kozioł — wstrętny i wyjątkowo cyniczny facet, który zostaje zatrudniony w śląskiej szkole podstawowej jako nauczyciel tańca. Autorka odmalowuje polskie niewesołe realia lat 90. XX wieku, osadzając w nich historię obleśnego typa dybiącego na młode niewinne tancereczki. Warto zajrzeć!
ARBUZIA
Tak sobie myślę Jerzy Stuhr Wydawnictwo Literackie 13 czerwca 2012 39,90 zł
>> Tym razem nie na ekranie, nie na deskach teatru, ale na kartach dziennika. Rok 2011 był dla Jerzego Stuhra szczególnie trudny. Tytan pracy raptownie wyhamował, by zawalczyć o swoje zdrowie i życie. W szpitalnych realiach, w zeszycie podarowanym przez córkę, aktor zaczął spisywać swoje myśli. Tak sobie myślę to refleksje człowieka walczącego, ale też obserwacje kogoś, kto zwolnił, dostrzega wyraźniej otoczenie i wyciąga wnioski. Obiektów do zzoomowania jest wiele. Sport, polityka, kultura… życie! Choroba też jest obecna, ale gdzieś na peryferiach innych spraw, do których Stuhr już chce się wyrwać ze szpitalnej celi. Warto przeczytać, niezależnie od filmowych i teatralnych sympatii. ARBUZIA
>>62
ARBUZIA
Dzieci Syjonu Henryk Grynberg Wielka Litera 30 maja 2012 34,90 zł
Henryk Grynberg to znany i ceniony prozaik, poeta, dramaturg i eseista, w którego twórczości dominuje tematyka Holocaustu. Grynberg ocalał (z całej rodziny tylko on i jego matka) i pamięta! Swoje wspomnienia przelewa na papier. Dzieci Syjonu to opowieść dokumentalna. Napisał ją na podstawie zeznań dzieci żydowskiego pochodzenia, które ewakuowano ze Związku Radzieckiego do Palestyny przez armię gen. Andersa. Autor bardzo sugestywnie odmalowuje nastrój tamtych wydarzeń, dramat uchodźców, smutek, przerażenie i lęk przed śmiercią. Siłą książki jest bez wątpienia jej perspektywa, punkt widzenia najbardziej bezbronnych ofiar historii — dzieci. Przejmujące! Lektura obowiązkowa. ARBUZIA musli magazine
>>nowości filmowe
film książka NOWOŚCI
Strasznie głośno, niesamowicie blisko reż. Stephen Daldry obsada: Thomas Horn, Sandra Bullock, Tom Hanks, Max von Sydow 22 czerwca 2012 129 min
Avé reż. Konstantin Bojanov obsada: Angela Nedialkova, Ovanes Torosian, Martin Brambach, Svetla Yancheva 15 czerwca 2012 88 min
Stephen Daldry po sukcesie Lektora wraca na duży ekran ekranizacją wydawniczego bestsellera Strasznie głośno, niesamowicie blisko. Tym razem wyważył drzwi kina familijnego, kręcąc film ku pokrzepieniu serc. Bohaterem obrazu jest Oskar Schell, dziewięciolatek, który w ataku terrorystycznym na Nowy Jork w 2001 roku stracił ojca. Po tym tragicznym wydarzeniu chłopiec przypadkiem znajduje klucz pozostawiony przez ojca. Co otwiera? Czy kryje się za tym jakaś tajemnica? Chłopiec, zaprawiony w bojach gier terenowych przez utraconego tatę, postanawia zbadać sprawę tajemniczego klucza. Jest też wytrawna wisienka na tym polukrowanym torcie. Znakomity Max von Sydow!
Debiutancki film Konstantina Bojanova to wyciszone kino drogi. Kamen wyrusza z Sofii, by dotrzeć na pogrzeb przyjaciela, który popełnił samobójstwo. Decyduje się na autostop. I tak na trasie między Sofią a Ruse przez przypadek trafia na Avé. Siedemnastolatka mówi, że jedzie odwiedzić swoją babcię. Jednak wraz z przebytymi kilometrami jej historia zmienia się. Każdy kolejny samochód złapany przez parę to nowa historia i nowa tożsamość. Ta napędzająca się spirala kłamstw i wątpliwości wpędza autostopowiczów w coraz większe tarapaty. Tymczasem zupełnie nowa, szczera historia zaczyna rodzić się pomiędzy młodymi ludźmi. Jak skończy się ta podróż? Dokąd dotrą główni bohaterowie? I bynajmniej nie mam tu na myśli miejscowości.
ARBUZIA
Nie ma tego złego reż. Mikkel Munch-Fals obsada: Mille Lehfeldt, Bodil Jørgensen, Henrik Prip, Sebastian Jessen 22 czerwca 2012 93 min
>> Jak nakręcić pozytywny film o pogubionych duszach? Podobno Mikkel Munch-Fals, reżyser filmu Nie ma tego złego, wie, jak to zrobić. Cztery osoby, cztery historie i cztery samotności. Tak można najprościej skwitować obraz Duńczyka. Warto jednak wejść w szczegóły. Ingeborg źle czuje się sama ze sobą, oswojona z myślą, że jest nieatrakcyjna i nic niewarta. Jej przeciwieństwem jest Jonas, który swoją pewność siebie i atuty namiętnie wykorzystuje. Młoda Anna jest niepełnosprawna, z kolei Anders to wrażliwiec, trochę nieprzystosowany do rzeczywistości, w której funkcjonuje. Na pierwszy rzut oka wszystko ich dzieli, jednak kiedy weźmiemy pod lupę ich emocje, okaże się, że łakną tego samego — bliskości. ARBUZIA
ARBUZIA
Tej nocy będziesz mój reż. David Mackenzie obsada: Luke Treadaway, Sophie Wu, Kari Corbett, Ruta Gedmintas 1 czerwca 2012 80 min
Od wielu lat przyglądam się drodze artystycznej Davida Mackenzie, który za każdym razem pozytywnie mnie zaskakuje. Autor popularnych w Polsce tytułów Hallam Foe i Młody Adam tym razem drastycznie zerwał ze swoją poetyką, dając publiczności nietypową komedię o lekkim zabarwieniu romantycznym. Ale do rzeczy. Adam i Morello spotykają się na T in the Park Festival w Szkocji. Ona jest frontmanką punkowego zespołu The Dirty Pinks, on woli elektro pop. O nieporozumienie nietrudno. Tak też się dzieje. Kłócącą się parę skuwa kajdankami przechodzący obok kaznodzieja, po czym znika wraz z kluczem. Chcąc nie chcąc, stają się nierozłączni. Obok zabawnej historii reżyser znakomicie portretuje fenomen współczesnych festiwali muzycznych. ARBUZIA >>63
>>nowości płytowe
muzyka NOWOŚCI
We Sink Sóley EMI Music Poland 28 maja 2012 42,99 zł
Early Birds Múm EMI Music Poland 28 maja 2012 42,99 zł
Coraz więcej szczególnej urody dźwięków zaczyna docierać do nas z Północy. Razem z niekwestionowanymi mistrzami islandzkiej poetyki, takimi jak: Sigur Rós, Múm czy Björk, oraz zaskakującymi świeżością i szybko rozkręcającymi się członkami Hjaltalín na rynek z dużym powodzeniem wchodzi Sóley ze swoim debiutanckim longplayem We Sink. Artystka znana wcześniej z indiefolkowej formacji Seabear postanowiła (naturalną koleją rzeczy) spróbować sił w solowym materiale. Wyszło jej to nad wyraz dobrze — pomimo że album został nagrany w stylistyce dobrze znanego wszystkim elektropopu, ujmuje trudną do zdefiniowania magicznością, przez co nie ginie w morzu bardzo podobnych wydawnictw (zalewających ostatnio rynek). To bardzo osobna i inspirująca propozycja.
Członkowie jednej z najpopularniejszych grup islandzkiej sceny muzycznej postanowili podarować fanom i wszystkim wielbicielom emotroniki kawałek swojej historii. Early Birds to bowiem kompilacja utworów, które nie weszły na żaden długogrający krążek Múm (można ich było posłuchać jedynie na demówkach czy limitowanych seriach winyli). Projekt Islandczyków jest o tyle ważny i cenny, że dając świadectwo twórczej ewolucji (jak zazwyczaj jest przy tego typu składankach), nie popada jednocześnie w zwykłą odtwórczość (proponując zestaw ogranych i „przesłuchanych” hitów). Nieznany materiał jest na nowo zmiksowany i połączony w nową jakość, do której muzycy zaproponowali też swój komentarz zawarty w książeczce dołączonej do płyty. Warto!
(SY)
Americana Neil Young i Crazy Horse Warner Music Poland 4 czerwca 2012 62,99 zł
>> Neil Young — wszechstronny i legendarny już muzyk, twórca kapitalnej ścieżki dźwiękowej Jarmuschowego Truposza, Kanadyjczyk zaangażowany w politykę i sprawy społeczne Stanów Zjednoczonych — powraca w bardzo dobrym stylu. Po dziewięciu latach od ostatniej wydanej z zespołem Crazy Horse płyty bierze na warsztat dobrze znaną mu folkową stronę amerykańskiej tradycji muzycznej. Wybór materiału był nieprzypadkowy, bowiem na Americanie większość piosenek to stare protest songi, które muzyk wzbogacił charakterystycznym dla siebie sznytem i nieposkromionymi pokładami emocji. Całość oscyluje między — jak sam to określił Young — „morderczymi balladami” a „piosenkami ogniskowymi”, które łączą się jednakże w jedną wspólną opowieść o zwykłym człowieku. I te gitary! (SY)
>>64
(SY)
Instinct Niki & The Dove Universal Music Polska 5 czerwca 2012 42,99 zł
Instinct to propozycja dla wszystkich amatorów elektroniki łączonej z modnymi ostatnio brzmieniami lat 80., w których krytycy próbują doszukać się wpływów Kate Bush, czy nawet Björk. Niektórzy jeszcze dorzucają styl The Knife, jednak to zbyt daleko idące porównanie. Na krążku Niki & The Dove na pewno nie brakuje ciekawych i świeżych interpretacji ejtisowej stylistyki, ale i motorycznych, mechanicznych brzmień, które Szwedzi budują głównie na klawiszach i bardzo silnej sekcji rytmicznej. Płyta urzeka eklektycznością, lekkością i niebanalnymi aranżacjami. Jak mówią sami muzycy: „Jesteśmy dziećmi naszych czasów, ale jeśli cokolwiek przetwarzamy w swojej muzyce, to dzieje się podświadomie”. Sprawdźcie ich na żywo — 2 czerwca na Burn Selector Festival w Krakowie. (SY) musli magazine
>> film
RECENZJA
W rytmie natury
Kiedy oglądam najmłodsze obrazy światowego dokumentu, zepsute przez telewizyjną poetykę, pobieżność i nerwowość, coraz częściej i chętniej sięgam po dawne dzieła autorów polskiego dokumentu. Jednym z nich jest Dziad i baba Tomasza Zygadły. Bohaterami dokumentu są tytułowi dziad i baba. Oboje już w jesieni życia, w tle chatka i niesłabnące u widza uczucie, że w ich świecie panuje wewnętrzny rytm, porządek i ład wyznaczony przez prawa natury. Ma się wrażenie, że obraz Zygadły ma wręcz charakter epifaniczny. Ukazuje, odkrywa, a dokładniej — objawia o wiele więcej, niż mogłoby się na początku wydawać, a co staje się oczywiste dopiero w refleksji, która wieńczy obraz („Dobre jest życie, lepszego nie chce mieć jako i teraz mam”). Film ma dwie warstwy. Zewnętrzna jest opowieścią o parze górali żyjących ubogo gdzieś na tle pięknych polskich gór. Wewnętrzna pokazuje nam rzeczywistość o wiele głębszą, historię o życiu w zgodzie z rytmem natury, o radości bycia, godności i szacunku dla przeznaczenia. Niezwykła to poetyka, poddająca się powolnej narracji, niezwykła to historia, która maluje się spokojnie, bez wrzawy i pośpiechu gdzieś na tle górskich pejzaży. W swój obraz reżyser wkomponował pewien wygląd świata, który można łatwo odczytać z kolejnych kadrów i porządku ujęć. Film otwiera górska panorama sfotografowana przez Piotra Kwiatkowskiego. Zamglona polana odkrywa mały wiejski domek. Zdjęcia zmuszają widza do raptownego wyhamowania. Długo i wnikliwie kamera przygląda się belom drewna, z których zbudowana jest chata, strumykowi, zwierzętom. Wielokrotnie powtarzające się ustawienia kamer wprowadzają początkowo zdezorientowanego i zniecierpliwionego widza w zupełnie inny rodzaj kina. Powolna narracja okazuje się nieznośna dla przeciętnego telewidza, który przyzwyczajony jest, że niemalże w każdej sekundzie media bombardują go natłokiem informacji i kaskadą obrazów.
Zygadło snuje opowieść o ludzkim zespoleniu z naturą, o czynnym w niej uczestniczeniu, niejako obok kultury. Dla bohaterów dokumentu świat ogranicza się do przestrzeni, po której stąpają, do miejsca, gdzie sięga ich wzrok. Owszem, słyszymy w tle radio, wiadomości z kraju o sytuacji politycznej, padają hasła: Solidarność, Jaruzelski, możemy zatem umieścić film w odpowiednich ramach historycznych, wydaje się to jednak zabiegiem bez większego znaczenia. Bohaterowie Zygadły nie emocjonują się sytuacją polityczną, radio raczej wypełnia w tej scenie ciszę, która nastała w pogrążonym we śnie domu. Na stole leżą okulary. Nikt jednak z nich nie korzysta, nie ma na to czasu, bo to natura wyznacza porządek i rytm doby. Zygadło pokazuje nam hermetycznie zamknięty świat, jakim jest spokojne, harmonijne życie na wsi, gdzie wiara, prosta radość życia oraz człowiek stanowią dla bohaterów obrazu wartość najwyższą. Dziad i baba to dokument naznaczony milczeniem, nie jest to jednak milczenie kłopotliwe. Raczej wynika ono z wielkiej pokory wobec piękna otaczającego świata. Brak w nim nachalnego komentarza z offu, komentarzem stają się obrazy. Ta niczym niezmącona cisza pozwala widzowi na refleksję. Prostota i jednoczesna finezja, z którą autor przedstawia świat, zaspokaja głębszą ludzką potrzebę poznania nie tyle otaczającej rzeczywistości, ale i siebie samego.
>>recenzje płodząc blond potomków i kombinując, jak powrócić w chwale na Ziemię. Pomysł zaskakujący i chwytający publiczność na novum? Tylko pozornie. Bo kiedy z czystym sumieniem przeanalizujemy ostatnie kilkadziesiąt lat historii kina, okaże się, że podobne pomysły ocierały się już o kinowe afisze. Naziści wracali jako amerykański doradca do spraw jądrowych, zombie, kanibale, demony, w tym ten najsympatyczniejszy wytwór popkultury, czyli dobroduszny i zresocjalizowany Hellboy. Po nazistowskie fetysze chętnie sięgali też kampowi wizjonerzy, z Christophem Schlingensiefem na czele. Tym razem Timo Vuorensola postanowił podgrzać atmosferę i wysłać zbrodniarzy na Księżyc. I w tym momencie wracamy do pytania, czy warto było ich stamtąd ściągać.
MAGDA WICHROWSKA Dziad i baba reż. Tomasz Zygadło Wytwórnia Filmów Dokumentalnych 1982
Under the Iron Sky Czy temat nazistowskich Niemiec został wyczerpany? Tak wydawało się wszystkim, kiedy Quentin Tarantino w filmie Bękarty wojny zabił ich przywódców, wysadzając kino. Kilka lat później okazało się, że wracają tylnym wejściem za sprawą filmu Iron Sky, pytanie tylko, czy warto było zejść z Księżyca. Ale od początku. Mamy rok 1945. Po przegranej wojnie na Księżyc (a dokładniej jego ciemną stronę!) ucieka grupa nazistów. Tam też przez kilkadziesiąt kolejnych lat zbroi się, dba o czystość rasy,
Odpowiedź nie jest łatwa. Mimo scenariuszowych wpadek, miejscami dość topornej reżyserii, niedoróbek technicznych zrzucanych na karb niskiego budżetu, niewybrednego żartu, łopatologicznych łatek i schematów film jednak bawi. Z całą pewnością najbardziej twórców zakochanych w swym projekcie, ale i widzów. Bawi przede wszystkim za sprawą oka puszczonego do kinomana, który bez trudu rozpoznaje filmowe klisze, w tym najbardziej udaną z atakującym rekinem (Szczęki) i dziesięciominutową wersją Dyktatora. Czuć inspirację Dr Strangelovem. Hołd dla kina gatunków, filmów klasy B, ale też obrazów autorskich reżyser składa wielokrotnie. Atak na polityków, w tym głównie na pazerne i zepsute Stany Zjednoczone w osobie sobowtóra Sarah Palin, jest może przewidywalny i mało finezyjny, ale nie razi za zasłoną konwencji. Götterdämmerung tym razem nie jest >>65
>>recenzje najstarszym dzieckiem Wagnerowskiego Pierścienia Nibelunga, tylko śmiercionośną maszyną kosmiczną, która działa na ziemskiego iPada, obiekt kultu współczesnych nadludzi, czyli hipsterów. Trochę szkoda, że Udo Kier w roli następcy Hitlera stał się jedynie drugoplanowym ozdobnikiem kosmiczno-nazistowskiej wariacji. Jego obecność była strzałem w dziesiątkę. Z powodzeniem wcielił się przecież w rolę Hitlera u Schlingensiefa. Jednak autor Iron Sky, zamiast wyciągnąć z niego demona, przypiął go sobie do obsady z napisem „must have”. I na tym poprzestał, w poczuciu dobrze wykonanego zadania. Słów kilka należy się też ścieżce dźwiękowej. O muzyczną oprawę filmu zatroszczył się zespół Laibach. I to nieprzypadkowo. Industrialowcy ze Słowenii mają na swoim koncie spory dorobek w działalności rozrachunkowej. W swoim repertuarze chętnie sięgali swego czasu po poetykę hitlerowskich hymnów. W Iron Sky wyszło lekkostrawnie i przyjemnie. Iść czy nie iść? A może należałoby zapytać hot or not? Moim zdaniem warto spróbować tego wybuchowego koktajlu (zdecydowanie hot!), ale z małym zastrzeżeniem i wskazówką. Siadając w sali kinowej, należy przyjąć postawę mało wymagającego oglądacza, wówczas seans upłynie bez rozczarowań, w aurze delikatnego rozbawienia i bez intelektualnej histerii. Warto zaczekać też na Under the Iron Sky i coś jeszcze… MAGDA WICHROWSKA Iron Sky reż. Timo Vuorensola Kino Świat 2012
Fatum ze znakiem zapytania Minimalizm idący w stronę konwencji paradokumentu, ale pozwalający zachwycić się misternie skonstruowaną fabułą i postacią tytułowej Lorny, zagranej w zachwycający, a czasami budzący wręcz świętą trwogę sposób przez Artę Dobroshi. Lorna jest Albanką przeżywającą, ale też i współtworzącą, koszmar imigrantki w Belgii. Jej zgoda na kompromisy z brutalną rzeczywistością wynika zapewne z przekonania, że taka, a nie inna jest zastana rzeczywistość Zachodu i trzeba jej twarde prawa zaakceptować, jeśli chce się zbu>>66
dować cokolwiek trwałego na nowym lądzie.
Morał filmu jest jednoznaczny — nie zbuduje się niczego trwałego ani ludzkiego, wchodząc na ścieżkę nieludzkiego postępowania. Jednak na tym kończy się jednoznaczność filmu. Najważniejsze postaci są pełne sprzeczności, a główna bohaterka, mimo że wiemy o niej sporo, prawie wszystko, skrywa jednak przed nami najgłębsze, najpilniej strzeżone tajemnice. Sprawcy jej mąk, z którymi na pozór zwyciężyć się nie da, okazują się ludźmi strachliwymi, słabymi, bojącymi się swej podopiecznej. Niedopowiedzenia w filmie nie tworzą sztucznej aury tajemniczości, lecz sprawiają, że widz — nie dostając łopatologicznego moralitetu, a fascynującą historię — czuje się dowartościowany. W tej historii zawarte są pytania, pytania-oskarżenia — wyraźnie adresowane do współczesnego mieszkańca rozwiniętej ekonomicznie części świata, która musi konfrontować się na co dzień z przybyszami z tej gorzej rozwiniętej części. Bohaterka jest mówiącą dobrze po francusku Europejką, przez co jej zmagania jeszcze bardziej mogą poruszyć sumienie zachodnioeuropejskiego mieszczanina, wstrząsnąć nim, sprawić, że po wyjściu z kina zwróci uwagę na podobne osoby — na ulicy, w urzędzie itp. Dostrzeże też problem uprzedmiotowienia ludzi wegetujących poza obrębem wygodnie żyjącego społeczeństwa. Claudy staje się pozbawionym imienia „Ćpunem”, Lorna zostaje trybikiem zbrodniczej machiny mafijnej, rodzina Claudy’ego nie chce zaś mieć z ich sprawami nic wspólnego. Swojej tożsamości Lorna szuka z dala
od ludzi, jednakże tym, co ratuje w niej resztki człowieczeństwa, jest rodzące się poczucie więzi — najpierw z fikcyjnym mężem, potem z wyczekiwanym z nadzieją dzieckiem. I nieważne, czy to autentyczne uczucia, mające realnego adresata, czy też pragnienie uchwycenia się czegoś, co nie pozwoli upaść na samo dno… Może to wstręt, który coraz silniej budzą w niej jej „opiekunowie”, sprawia, że nie chce przepoczwarzyć się w kogoś podobnego do nich — zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że po części taka już się stała… Przypomniał mi się film Głową w mur Fatiha Akina, w którym para głównych postaci też znajduje się na granicy skrajnej demoralizacji i odczłowieczenia, ale mimo nieustannych porażek szuka czegoś lepszego — lepszego życia, wyjścia z matni. Wyjścia, którego nie ma, ale po to, by się nie zatracić, by nie obumrzeć za życia, trzeba — tak jak Lorna — walić głową w mur.
>>
MAREK ROZPŁOCH
Milczenie Lorny reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne Vivarto 2009
muzyka RECENZJA
Ptaszyna z konkursu
Nie lubię talent show. Przede wszystkim uważam to za manipulację. Główną nagrodą jest nagranie płyty, wyprodukowanej rzecz jasna przez wyznaczonego w tym celu człowieka. Wcześniej na przeróżnych etapach kreuje się wizerunek zazwyczaj młodych ludzi, cały czas prezentując ich w telewizji podczas prób, gdy przez łzy starają się sprostać wymaganiom reżysera programu — szarej eminencji telewizyjnego talent show. Na samym końcu publiczność wybiera sobie swojego „idola”, dzięki czemu producenci muzyczni, wielkie szychy showbizu będą miały pewność, że dany artysta się sprzeda, bo przecież społeczeństwo wyraźnie wykazuje zapotrzebowanie na niego. Nie ma tu nigdzie miejsca na poszukiwanie prawdziwego talentu, jest tylko sprawdzanie, czy wokalista sprzeda zadowalającą liczbę płyt. Na końcu musli magazine
>> >>recenzje
w większości wypadków zostaje nam już tylko wyprany ze wszystkiego, co miał, często zniszczony narkotykami i „sławą”, zawiedziony światem zwycięzca. Poza tym wydaje mi się, że żadne, a przynajmniej żadne polskie talent show nie przyniosło nam wielkich wykonawców. Gdzie teraz mamy Alę Janosz? Gdzie jest Krzysztof Zalewski i kto to jest Maciej Silski? Monika Brodka to, co ma dzisiaj, osiągnęła własnym uporem i jakby nie patrzeć talentem, ale czy program telewizyjny jej pomógł?
i smyczków, basu, gitary, fajnie brzmiącej perkusji. Wszystko jest poprawne aż do bólu. Płyta nie jest przełomowa, nie wnosi niczego nowego, to przecież covery indie rockowych kapel w klimacie wspomnianej Adele. Dlaczego więc o niej piszę? Dlatego, że na tej płycie jest głos Birdy. Nieoszlifowany jeszcze, z błędami emisyjnymi i niestety już z manierami, ale nadal genialny. Pełen wrażliwości i świetnie uwypuklający sens tekstu. Płytę warto mieć choćby dla tego głosu. Nadal nie lubię talent show. Boję się, co się stanie z Jasmine van den Bogaerde, jeśli się okaże, że nie ma ona dość siły, by stanąć na własnych nogach, gdy opiekunowie i producenci już ją opuszczą. A opuszczą, zawsze się tak dzieje. Ale jeśli ma dość siły... GRZEGORZ WINCENTY-CICHY
Birdy Birdy Warner 2011
Dlaczego o tym piszę? Bo mam przed sobą płytę Jasmine van den Bogaerde, znanej jako Birdy. Album pod prostym tytułem Birdy. Na okładce widzę szesnastoletnią dzisiaj — gdy piszę te słowa, Jasmine obchodzi właśnie magiczne szesnaste urodziny — dziewczynę o ciekawej urodzie na tle romantycznie odrapanej ściany, w kremowej sukience i czerwonym sweterku, z burzą pięknych jasnych włosów. Inne zdjęcia, które znalazłem we wkładce do tej płyty, tylko potwierdzają jej młody wiek. Gdy wygrała brytyjski talent show Open Mic UK, miała dwanaście! Album jest zbiorem kilku coverów takich zespołów jak The XX, Bon Iver czy Cherry Ghost, oraz jednego jej autorskiego utworu Without a word, utrzymanego w podobnym do reszty klimacie. Sama płyta nie ma w sobie niczego niezwykłego. Produkcja wyraźnie powstawała na fali popularności Adele. Kolejny sposób na przemycanie alternatywy muzycznej do mainstreamu. Mnie to nie przeszkadza, wolę usłyszeć w radiu taką muzykę niż kolejnego zniewieściałego czarnego gangstera rapującego o imprezie nad basenem. Wszystko nagrane jest bardzo akustycznie. Jak się dobrze wsłuchać, to słychać postukiwanie przestawianych przedmiotów czy też może sama Jasmine czegoś tam dotyka przy mikrofonie. Gra też na fortepianie, słychać trochę wiolonczeli
pod obcas i zmienia imprezę (patrz np. bijące po głowie Sixteen Saltines i świetnie zaśpiewane Freedom at 21). O którą z niedoszłych-na-zawsze chodzi, zapytajcie wujka G. Sporadyczny kontrast między naprzemiennym zaciskaniem pięści i wylewaniem żalu a często szalejącą perkusją i radiowymi pętlami można tłumaczyć wcześniejszą datą powstania muzyki, która w większości była przygotowana dla innych artystów, m.in. RZA z Wu-Tang Clanu (!) oraz Toma Jonesa, i dopiero na potrzeby płyty została omotana tekstem. Nagrywana we własnym studiu, na pełnym luzie i bez pośpiechu, muzyka brzmi rhytm’n’bluesem, wędrując wśród spokojnych, mocnych w wyrazie pieśni (singlowy Love Interruption z Ruby Amanfu czy podążający za nim poetycki Blunderbuss) i solidnego kawałka hałasu w wersji hi-fi — raz w knajpie przy fortepianie (wyróżniający się Trash Tongue Talker czy skandowane Weep Themselves to Sleep), raz w drodze po wódkę i wobec pluszanki (I’m Shakin), gdzie domyślnie byśmy White’a szukali.
„Jedyny taki smutek” Pierwszy wydany pod własnym nazwiskiem album Jacka White’a to łajba na trudne emocje, spod serca i w ogniu bluesowej tradycji. Po definitywnym, potwierdzanym w każdej dłuższej wypowiedzi, rozwiązaniu The White Stripes oraz tymczasowym oddelegowaniu pozostałych projektów księgowemu słychać w pełni osobistą wypowiedź prawie 38-letniego już artysty. Zaczynając od The Missing Pieces, przez trzynaście dobrze napisanych utworów, White prowadzi historię odepchniętego mężczyzny, nieco pogruchotanego rozstaniem, za to z gitarą, perkusją i fortepianem oraz osiemnastoosobowym zespołem za plecami. Autoportret rysowany w Blunderbuss ma w kresce najbardziej charakterystyczne cechy wcześniejszych dokonań White’a: szczerość przekazu, melodyjność kompozycji i niechęć do ornamentów. Zamierzony rozmach, widoczny w liczebności towarzystwa, nie pozwolił mu się zamknąć w garażu, nie zabrał jednak też nic z lekkości. Z utworu na utwór, od żalu do gorzkiej, ironicznej radości, emocje płyną równo brukowanymi frazami. Jack rzadko jest czemuś winien, to Ona, korzystająca bez zastanowienia z odnowionej wolności, za nic ma jego pretensje, bierze dymiące serce
Udana to podróż, mało kto dziś porusza się w podobnym krajobrazie z równą fantazją. Wyjąwszy sprofilowaną warstwę tekstową, całość płynie swobodnie, bez dodatkowych regulacji, jak zawartość wystrzelona z opiłowanej dwururki (tytułowego garłacza) w kierunku oddalającej się damskiej sylwetki. W wywiadzie udzielonym magazynowi „NME” Jack przyznał, że oddał się swoim utworom we władanie, rezygnując z szerszych prób zapanowania nad nimi. Cóż, życie prywatne najwidoczniej go czegoś nauczyło. Warto sprawdzić, czy tylko tego. PS. Proszę policzyć przymiotniki w tekście. ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI Blunderbuss Jack White Sonic Distribution 2012 >>67
Kolos
Jakby nie patrzeć, Meshuggah wydał wyjątkowo łatwą i przyjemną płytę. To znaczy dla amatorów wyjątkowo ciężkiego metalu. Wcześniejsze dzieła Szwedów niejednokrotnie nie pozwalały wysłuchać się przy jednym podejściu. Dlaczego? Cóż, formacja ta nie należy do grona zwykłych kapel. Prestiżowy magazyn „Rolling Stone” określił ją jako jeden z dziesięciu najważniejszych zespołów metalowych. Nieźle jak na coś, o czym w Polsce mało kto słyszał, co? A zespół istnieje już od dwudziestu pięciu lat i choć u zarania inspirował się bardzo thrashowymi dokonaniami Metalliki, dzisiaj role się odwróciły i Kirk Hammett przyznaje, że Meshuggah robi na nim niesamowite wrażenie. Przykładem może być — choć Kirk tego już wprost nie mówi — płyta St. Anger, na której Amerykanie starają się powtórzyć ten specyficzny klimat charakterystyczny dla płyt szwedzkich kolegów. O co tyle hałasu? Ktoś kiedyś powiedział, że Meshuggah wymyślili metal od nowa, i coś w tym jest. Po co na przykład używać gitary wyposażonej w standardowe sześć strun, skoro można dołożyć jeszcze dwie i obniżyć strój o kilka tonów. Można łamać struktury, można grać wybitnie za wolno lub dziwnie za szybko, można też — bo panowie tak robili — nagrać płytę zawierającą jeden utwór, umownie tylko podzielony na jakieś tam części, i oprzeć ją tylko na jednym riffie. To wszystko przypomina układanie domku z klocków, tylko że klocki teoretycznie nie pasują do tego, żeby zbudować z nich domek. To jakby grać jazz metalem. I dlatego właśnie Meshuggah pozostaje niedoścignionym mistrzem dla twórców takich jak Tool, Porcupine Tree czy Mike Portnoy. Koloss jest dwunastym wydawnictwem tych wirtuozów i jest taki, jak >>68
>> nazwa wskazuje. Perkusista na kilka miesięcy przed premierą zapowiadał, że jest to „organiczna brutalność i szarpiący bebechy groove wtłoczone w pięćdziesięcioczterominutową metalową ucztę”. Brzmienie gitar ścianą dźwięku atakuje nas już od pierwszego utworu. Jest ciężko i przytłaczająco, ale zdarzają się fragmenty spokojniejsze, jak w Do Not Look Down, Behind the Sun czy w zamykającym płytę The Last Vigil, które jest chyba jedyną balladą w całej twórczości tego zespołu. Oczywiście balladą w rozumieniu Meshuggah, nie jest to Nothing Else Matters. W warstwie lirycznej album porusza tematykę polityczną, mówi o ludziach stawiających siebie w roli Boga. Tomas Haake — autor tekstów — w jednym z wywiadów przyznał, że przeraża go świadomość istnienia ludzi, którzy mają tak wielką władzę jak na przykład przywódcy Stanów Zjednoczonych. Mamy więc do czynienia ze spójną, mocną pozycją. Okładka koresponduje z przesłaniem tekstowym, ale również z tytułem i rzecz jasna muzyką. A ta jest przede wszystkim dużo przystępniejsza. Koloss faktycznie jest niesamowicie groovy. Buja od pierwszego niespokojnego riffu, aż po psychodeliczne, spokojne zakończenie. Wbrew pozorom nie męczy. Muzykom zależało, by w tym przypadku albumu można było wysłuchać w całości, bez konieczności robienia przerwy na coś łatwiejszego w odbiorze. Udało im się doskonale. Zapewniam, że bez większych przeszkód można włączyć w odtwarzaczu funkcję repeat i nie oszaleć w połowie płyty. Zwolennicy obZen nie mają jednak podstaw, by zarzucać Szwedom spuszczenie z tonu. Koloss to wciąż niesamowicie brutalna muzyka, więc polecam ją gorąco, ale tylko koneserom. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Koloss Meshuggah Warner 2012
>>recenzje
książka RECENZJA
Pani detektyw z Botswany
Posłuchajcie opowieści o Precious Ramotswe, nieprzeciętnej afrykańskiej kobiecie, założycielce pierwszej w Botswanie kobiecej agencji detektywistycznej. Ojciec mmy Ramotswe, przez całe życie ciężko pracując, dorobił się pokaźnego stada bydła, które zostawił jej w spadku. Marzył, by za pieniądze ze sprzedaży owego stada otworzyła własny interes, najlepiej masarnię lub sklep z napojami. Mma Ramotswe miała jednak bardziej oryginalny i szalony pomysł. Kupiła dom w dobrym punkcie Gaborone, wyposażyła biuro w tanie meble i wynajęła sekretarkę. W ten sposób powstała Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1, a mma Ramotswe przystąpiła do pracy, zaopatrzona jedynie w poradnik dla detektywów, wrodzoną intuicję i znajomość ludzkiej natury. Mma Ramotswe jest zaiste wyjątkową kobietą — bystrą, inteligentną i przenikliwą, obdarzoną wielkim urokiem osobistym, a nade wszystko sercem ze szczerego złota. Jako detektyw mogłaby konkurować ze słynnymi postaciami literackimi, Sherlockiem Holmesem czy Herkulesem Poirot, chociaż trafiające do niej sprawy są zazwyczaj znacznie mniej skomplikowane. Problemy jej klientów to przeważnie kłopoty rodzinne, takie jak niewierna żona, niesforna dorastająca córka, zaginiony przed laty syn albo ojciec, który zjawia się po 20 latach nieobecności i nie wiadomo, kim naprawdę jest. Pani detektyw ma swoje niebanalne sposoby na rozwiązanie tych zagadek — wrodzoną zdolność wykrywania kłamstw oraz pewnego rodzaju szósty zmysł, któremu nauczyła się ufać, podpowiadający jej, co naprawdę zaszło. Wystarczy wspomnieć tajemniczą sprawę doktora Komoti, który w dni parzyste był świetnym lekarzem, a w nieparzyste zaledwie konowałem. Kryminalny aspekt sprawy to jednak nie wszystko, towarzyszą mu bowiem problemy natury etycznej. Czy detektyw ma prawo wpływać według własnego uznania na życie swoich klientów? Czy człowieka, który chce tylko potwierdzenia swych podejrzeń, że żona go zdradza, należy uświadomić, że ukochany syn nie jest jego dzieckiem? Oczywiście nikt z nas nie ma wątpliwości, jak powinien musli magazine
>>recenzje w takiej sytuacji postąpić detektyw, ale mma Ramotswe ma swój własny kodeks etyczny, kierujący się szeroko rozumianym dobrem. Jeśli wynik śledztwa miałby przysporzyć wszystkim cierpień, może lepiej przekazać tylko część prawdy? Seria o mmie Ramotswe obejmuje cztery książki, w których każde zdanie przesycone jest miłością autora do Afryki. Kontynent ten jawi się jako jedyne miejsce na Ziemi, gdzie ludzie rozumieją prawdziwy sens życia, są otwarci i szczęśliwi z tym, co mają, mimo ubóstwa i cierpień. Jednocześnie autor nie ukrywa problemów, z którymi zmagają się mieszkańcy Afryki, jak nierówność społeczna, dyskryminacja kobiet, skorumpowana i leniwa policja, a także przerażające praktyki szamańskie. Z kart powieści przebija jednak pewność, że Afryka da sobie radę z tymi problemami, gdyż jej mieszkańcy to ludzie szlachetni i pracowici. Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1, jak również pozostałe części tej serii, napisana jest ze sporą dozą chwilami przewrotnego humoru. Momentami dość naiwna i przewidywalna, ma jedną niezaprzeczalną zaletę: po przeczytaniu jej człowiek czuje się lepiej, umacniając swą wiarę w ludzi i podstawowe wartości. Tym chyba należy tłumaczyć światowy sukces serii o uroczej mmie Ramotswe, jedynej w Afryce kobiecie detektywie. ANNA LADORUCKA Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1 Alexander McCall Smith Zysk i S-ka 2004
jąc szeroką, gładką pierś. Bohaterowie Ligi, choć fikcyjni, są do bólu ludzcy, bo niedoskonali. Czasem nawet groteskowi w swej ułomności, przez co dla mnie bardziej wiarygodni i interesujący. Na jednorazowym kontakcie z tytułem nie poprzestałam, a nawet ponownie czytając z wypiekami na twarzy Ligę, czułam, jakbym poznawała historię grupy śmiałków po raz pierwszy. Było to zabawne, wciągające — po prostu dobre. Po wielu latach przyszedł czas na sięgnięcie do kolejnych, nowszych tomów. Przyznaję, że i tym razem do lektury przystąpiłam zgrzana jak biała na święta. Doprawdy nie wiem, czy coś się zepsuło, czy gdy byłam młodsza, mniej wymagałam (mając w pamięci niektóre obiekty moich zainteresowań, to prawdopodobne). Po przejrzeniu kilku pierwszych stron Ligi Niezwykłych Dżentelmenów Stulecie: 1969 wiedziałam, że to nie zagra. Potwierdziły się też moje obawy, że bez przeczytania Ligi Niezwykłych Dżentelmenów Stulecie: 1910 zgłębianie drugiego tomu trylogii mija się z celem. Niestety, po zakupie Stulecia: 1910 uznałam, że i tak czuję się nieswojo, zupełnie jak w znienawidzonym przeze mnie śnie, gdy poruszam się po centrum wielkiego miasta bez majtek. Tym razem za ratowanie świata bierze się dwóch starych bohaterów, jednak nieoczekiwanie młodych. Jak to się stało, że podstarzały opiumista Allan Quatermain nagle stał się krzepkim młodzieńcem? Wyjaśnienia tej zagadki należy szukać w jeszcze innym tomie — w Lidze Niezwykłych Dżentelmenów: Czarne Dossier, która ukazała się jedynie w Stanach Zjednoczonych, a uważana jest za genezę całej serii. Pomieszanie
>> Na kłopoty Liga
Z komiksami nigdy za wiele do czynienia nie miałam. Jednak kiedy jeszcze na studiach w moje ręce wpadły dwa tomy Ligi Niezwykłych Dżentelmenów, zaginęłam w akcji, onanizując się intelektualnie kolejnymi stronami wciągających intryg i cieszącej oko ilustracji. Na tacy dostałam wszystko to, co tygrysy lubią najbardziej. Dano mi możliwość śledzenia perypetii postaci doskonale znanych z literatury i filmów, które tworzą zespół do walki z niebezpieczeństwem grożącym światu. Lecz niech ochłonie ten, kto myśli, że to herosi, którzy pod lateksowym kostiumem skrywają kaloryfery i żyją nadzieją, że nadarzy się okazja, by przebranie rozerwać, obnaża-
z poplątaniem. Może dlatego lektura Stulecia: 1910 i 1969 nie dostarcza mi tyle przyjemności, że odczuwam dyskomfort, kontynuując przygodę z pozornie dobrze znaną mi konwencją, jednak gubiąc się w domysłach na każdej stronie. Multum informacji, których nie potrafię z niczym powiązać, nagle spada mi na głowę. Ale kiedy zaczynam czaić, o co kaman, nie jest wcale lepiej. Już nie czuję przyjemnego łaskotania gdzieś w środku, co było symptomem potężnej ekscytacji rozwijającą się jak papier toaletowy fabułą, i nie zaśmiewam się ze słabostek superbohaterów, bo tym razem są wyprani z osobowości i jacyś tacy na siłę. To wszystko sprawia, że czyta się nową Ligę topornie. Zastanawiam się, który z nowych tomów jest bardziej strawny. Na korzyść Stulecia: 1910 działa przede wszystkim to, że wyczuwalne są tu echa klimatu steampunkowego (Stulecie: 1969, z wiadomych względów, jest z niego wyprane). Jednak drugi tom trylogii to bardziej wciągająca fabuła, większe natężenie zaskakujących wątków i intrygujących tropów, choć wszędobylskie narkomaństwo i niesmaczny, wulgarny erotyzm, to nie moje klimaty. Niezależnie od rozstrzygnięcia i wyboru mniejszego zła, sprawdza się teoria, że kontynuacjom zazwyczaj daleko do pierwowzoru. Ale zawsze może być gorzej — jest w końcu Lipa, Niedorozwój, Dno, czyli film Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Powiem jedno — mamo ratuj! ANNA ROKITA Liga Niezwykłych Dżentelmenów Alan Moore, Kevin O’Neill Egmont 2003/2004/2010/2011 >>69
>>recenzje
Angielski smak dzieciństwa
Brytyjski dziennikarz i krytyk kulinarny Nigel Slater nie prowadzi swojej restauracji. Nie jest też szefem kuchni. Sam o sobie mówi, że jest piszącym kucharzem. Kilka lat temu ugotował papierowo-słowną potrawę pt. Toast. The Story of a Boy’s Hunger, która w ubiegłym roku ukazała się w tłumaczeniu Ewy Kleszcz i u nas. Kto jest szczęśliwym posiadaczem telewizyjnej Kuchni+, ten doskonale wie, z czym się je Slatera, obwołanego w swej ojczyźnie Proustem ery Nesquicka. Tost. Historia chłopięcego głodu to słodko-gorzka opowieść o dzieciństwie młodego autora, dorastającego na angielskiej prowincji lat sześćdziesiątych. Doświadczany przez życie chłopiec w wieku dziewięciu lat traci matkę, która bynajmniej nie była jego kulinarną boginią. Daniem, w którym nie miała sobie równych, był bowiem najzwyklejszy tost z rozpływającym się słonym masłem — ukojenie wszelkich waśni i niesmaków, których w rodzinie Slaterów nie brakowało. Często właśnie z powodu słodkich babeczek z zakalcem czy przypalonego obiadu z puszki. Slater to rozkochany w smakach dzieciak, ale także głodny uczuć chłopiec, który po stracie matki pozostaje z niepotrafiącym okazywać swoich emocji ojcem. Tost, za którym tęskni, to nie tylko prosty i dobrze znany smak, ale przede wszystkim metafora matczynej miłości — lekarstwa na całe zło tego świata. W małych jak chlebowe okruchy rozdziałach poznajemy dziecięce życie od kuchni. Każde wspomnienie bogate jest w smak i zapach, a doznania kulinarne przeplatają się z codzien-
ną szkołą, wyjazdami na wakacje, uprawianiem ogródka — oczka w głowie ojca i w końcu… z macochą, która przewraca jego świat do góry nogami i na dokładkę gotuje jak mistrz. Jej cytrynowe ciasto z bezą spędza sen z Nigelowych powiek. To tylko jedna z kulinarnych propozycji, której recepturę próbuje odszyfrować bohater. Pani Potter potrafi bowiem wyczarować arcydzieło sztuki cukierniczej, upiec najlepszą pieczeń jagnięcą i ugotować najbardziej zielony groszek. Jednak jej tosty nijak się mają do tych matczynych… Nigel dorasta. Decyduje się na edukację w kierunku kulinariów, które z czasem fascynują go jeszcze bardziej. Od najmłodszych lat wie, że „jedzenie może stać się narzędziem przetargu”. Poznaje smak cordon bleu, boef Bourguignon czy coq au vin. Wie też, co to pocałunek z dziewczyną i z chłopakiem, który przypomina pianki cukrowe — marshmallows. I wie, co to seks. Później poznaje jego kulinarny odpowiednik — pommes dauphinoise, czyli pieczone plastry ziemniaków w śmietanie. Czysta rozkosz. Slater funduje nam dobrą historię w dobrym smaku. Wyśmienite, sugestywne porównania, elokwencja i humor. A do tego tysiąc pomysłów na poznanie kulinarnej historii Wielkiej Brytanii — kraju nie tylko fish’n’chips. Prosta i, w przeciwieństwie do nagromadzonych w niej specjałów, przyjemnie lekkostrawna. Polecam do kubka herbaty, na deser, do schrupania szybko i zachłannie. Absolutnie nie na pusty żołądek.
>> >>70
MARTA MAGRYŚ Tost. Historia chłopięcego głodu Nigel Slater Carta Blanca 2011
teatr
RECENZJA
Karampuk slow
Sympatyczny królik Karampuk może sprawić dzieciakom niemało kłopotów — nie dlatego, że dla żartu 1 kwietnia wyciął im przebiśniegi w ogródku, lecz z tak prostego powodu, iż Karampuk żyje powoli. W świecie, którego już nie ma, za którym my, dorośli, często tęsknimy, a najmłodsi
nie wiedzą, że istniał. Oto wbrew panującej w wielu teatrach lalkowych tendencji Ireneusz Maciejewski, reżyser przedstawienia Karampuk, czyli opowieść o króliku z cylindra, stworzył w Baju Pomorskim spektakl, w którym akcja nie goni do przodu jak oszalała. Po obejrzeniu przedstawienia zaistniała jednak obawa, czy tak niespieszne tempo bardziej nie wciągnie dorosłych niż dzieci. Któż z pokolenia 40+ nie wychował się na subtelnie dowcipnych doświadczeniach (bo trudno nazwać je przygodami) Ferdynada Wspaniałego Ludwika Jerzego Kerna, w których autor z wielkim smakiem portretował relacje zwierząt i ludzi, puszczając oko do młodego czytelnika? Również w Karampuku stykamy się ze specyficznym dla Kerna poczuciem ciepłego humoru: to opowieść o króliku, który urodził się w cylindrze sławnego na całą kulę ziemską magika — Miguela Campinello de la Vare Zapassasa (Jacek Pysiak). Zabawne przygody uczłowieczonego królika i jego „matkoojca” magika pokazują zderzenie dwóch pozornie różnych światów, w których pomiędzy królikiem i magikiem (z początku wrogo nastawionym do dziwacznego zwierzątka) rodzi się powoli emocjonalna więź. Pokazana bardzo umownie, w komiksowej stylistyce i bardzo ciekawie dopracowanej scenografii (Dariusz Panas). Postawiono na wyobraźnię młodych widzów: tu nic nie ma być dosłowne, podane jak na ekranie komputera w jakże lubianych przez dzieciaki strzelankach (choć scenograf nie ucieka zupełnie od wykorzystania multimediów). Za dotknięciem magicznej różdżki Zapassasa z garderoby przenosimy się na ulicę, do garażu, jedziemy starodawnym samochodem (ten szczególnie przypadł do gustu siedzącym wokół mnie maluchom), do apteki i domu magika. Lalki, tak specyficzne dla przedstawień Ireneusza Maciejewskiego, zestawiono z planem aktorskim, teatrem cieni i elementami iluzji na scenie. Tutaj na wyjątkowe uznanie zasługuje fantastyczna animacja wieloma wcieleniami lalki Karampuka przez kilkoro aktorów; królik pojawia się nagle ze wszystkich stron — i jest to jedyny element współczesnego tempa narracyjnego w przedstawieniach dla dzieci. Całość bowiem utrzymana zostaje w bardzo spokojnym rytmie, który znamy z twórczości Ludwika Jerzego Życzliwego: w szeregu błyskotliwych dowcipów z elementami pastiszu i językowych łamańców. Spokój zachowuje cały czas obecny na scenie autor (Mirosław Szczepański), musli magazine
>> mistrz Zapassas, początkowo zirytowany obecnością Karampuka, z czasem docenia jego dystans do spraw ludzkich i zaczyna żyć w rytm kicającego przyjaciela. Brawa dla Anny Katarzyny Chudek, która zachwyciła modulacją głosu Karampuka i wywołała wiele nostalgicznych wspomnień z dzieciństwa, przypominając nieco sposób mówienia Zofii Raciborskiej w dobranocce Jacek i Agatka. Wspomnienia, skojarzenia — czterolatki ich nie mają i nudziły się troszkę podczas premiery, podczas gdy ich rodzice znów mogli poczuć zapach dzieciństwa. Reżyser celowo pozostawił inscenizację w klimacie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, całość trąci sympatycznie myszką i inteligentnie edukuje, pokazując wartość prawdziwej przyjaźni w dość komicznej opowieści z dawnych czasów. Tego typu nostalgia zazgrzytała mi jedynie w scenie z żoną Zapassasa (Barbara Rogalska), która miała tylko pięknie wyglądać i się nie wtrącać. Dziś powoli (choć o wiele za późno) odchodzi się od pokazywania tak patriarchalnego modelu małżeństwa w podręcznikach dla dzieci — ale komiksowe założenie reżyserskie może to usprawiedliwiać. Czterolatki i tak pewnie tego nie zauważą (jak i wielu subtelnych gier słownych w przedstawieniu). Ich starsi koledzy owszem — choć im pewnie brakowało większej ilości ożywczych piosenek autorstwa Zbigniewa Krzywańskiego. Polecam ten spektakl… rodzicom i ich już szkolnym pociechom, może potem wieczorami do snu poczytają Państwo dzieciom jedną z książek Kerna, by jak my niegdyś dostrzegły ich magię? ARKADIUSZ STERN Karampuk, czyli opowieść o króliku z cylindra / L.J. Kern reż. Ireneusz Maciejewski premiera 1 kwietnia 2012 Teatr Baj Pomorski
Armia Tomaszka (nie dla żyraf) Preludium tego, co przez najbliższe półtorej godziny czeka widzów Teatru im. Wilama Horzycy, mamy już zasiadając na widowni: dwóch bohaterów sztuki nieporadnie próbuje reanimować rozjechanego kota, a w tle słychać piękną piosenkę o zmianie życia. Chwilę potem Ana Nowicka, reżyser przedstawienia Porucznik z Inishmore, atakuje bardzo mocnym akcen-
tem: Padraic, bojownik Irlandzkiej Armii Wyzwolenia Narodowego (INLA), torturuje handlarza narkotyków, wieszając go głową w dół, właśnie wyrwał mu małe paznokcie u stóp i szykuje się do kolejnego aktu męki, by w tym momencie odebrać telefon od ojca… I tu zaczyna się makabryczna farsa. Widzowie w szoku, czyżby reżyser poszła za myślą Ionesco, iż trzeba śmiać się z rzeczy okrutnych? Zgadza się. To jednak nie jego dramat — to toruńska premiera sztuki Martina McDonagha, najlepszej brytyjskiej komedii sprzed dziewięciu lat.
Padraic (w tej roli Tomasz Mycan) dowiaduje się, że coś się dzieje z kimś bardzo mu bliskim… kotem Tomaszkiem, rzuca wszystko, zostawia ulubione podkładanie bomb pod smażalnie w Irlandii Północnej i rusza na rodzinną wyspę, by ratować przyjaciela. Jest psychopatyczny, groźny, nie od parady nazywany „wściekłym” — drżą przed nim zarówno wdychający pastę do butów ojciec (świetny Paweł Tchórzelski), jak i inni terroryści. Tyleż przerażeni, co przezabawni: Christy (Jarosław Felczykowski), Brendan (Radosław Garncarek) i Joey (Łukasz Ignasiński) — genialne trio, które nie musiałoby nic mówić — wystarczy, że się pojawia, wywołując salwy śmiechu. Idealnie wpasowani przez Anę Nowicką w klimat farsy danse macabre, jakiej dawno nie pokazywano na toruńskiej scenie. Prawdziwym smaczkiem aktorskiego majstersztyku obdarza jednak najmocniej rudzielec Davey, czyli niebywale uzdolniony Arkadiusz Walesiak. Już w swym dyplomowym przedstawieniu Mroczna gra, albo historie dla chłopców w reżyserii Iwony Kempy pokazał lekkość gry i precyzji, z jaką konstruuje swoje komediowe emploi.
>>recenzje Za tę rolę aktor otrzymał niedawno nagrodę na 30 Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi, i tu pokłonię się Anie Nowickiej, że możemy go oglądać ponownie również w jej spektaklu. Harmider, bełkot, strach, kłamstwo, miotanie się po scenie i dziecinada połączona z kapitalnymi grymasami twarzy, jakimi operuje Davey, przyciągną na Porucznika z Inishmore zapewne wielu młodych widzów (od lat 16). Również jedyna kobieta w spektaklu — chłopczyca Maired, choć jak cała reszta bandy nie klnie jak szewc i nie jest aż tak zabawna, wypada bardzo oryginalnie. W tej roli Aleksandra Bednarz, podobnie jak w Ofeliach śpiewająca, ale w duecie z Tomaszem Mycanem, jednak śpiew to zupełnie inny — bo musicalowy! To tylko jedna z jej niespodzianek, poza aktorską. Bednarz wyraziście przekazuje namiętność i drapieżność, a zarazem potrafi zaznaczyć ów leciutki dla konstrukcji całego przedstawienia dystans do swego przeżywania. Najtrudniej ma za to główny bohater Padraic. Tomasz Mycan wprawdzie umiejętnie wciela się w rolę porywczego — ba! szalonego — bojownika INLA, trochę jednak nie pasuje do obrazu zawziętego psychopaty i chwilami wypada ze stylu farsy, wekslując nazbyt w stronę parodystyki krwawej komedii. Trudno się go bać, ale takie było założenie dramaturga: Padraic ma być skończonym idiotą, i to się reżyser znakomicie udało. Krwi w spektaklu leją się litry, piłowane są trupy, język straszny, a obrazy momentami makabryczne, ale od widza nie wymaga się mocnych nerwów (no może poza sceną tortur nad wiszącym głową w dół Łukaszem Ignasińskim). Mamy — jak u Tarantino — kapitalne migawki, przerywniki i nieustanne świadome przeskoki w fakturze przedstawienia, puszczanie oka do widzów i detale zapadające w pamięć. U Nowickiej zwykła latarka czy numer telefonu mogą wybić się na pierwszy plan, a pastowanie kota (brawa za animację) albo krzyż w ustach nieboszczyka długo utkwić w pamięci. Epatowanie przemocą? Nie — to bojownicy rozprawiają się z sobą, tak jak na to zasłużyli. Ot, samotni pieniacze — by zaistnieć, tępią się na wszelkie sposoby. Skąd my to znamy? Człowiek dla sprawy przetrwa wiele, a tym bardziej ten, co kocha koty… Tylko delikatne żyrafy nie zniosłyby takiej dawki przemocy. ARKADIUSZ STERN Porucznik z Inishmore / Martin McDonagh reż. Ana Nowicka premiera 6 maja 2012 Teatr im. W. Horzycy >>71
:
rocznik 1973. Mieszka i pracuje we Wrocławiu, gdzie studiował architekturę (również w Delft w Holandii). Nie związał jednak swojego życia ze sztuką budowania domów, lecz poświęcił się realizowaniu własnych pasji. Przez wiele lat zajmował się wyłącznie muzyką. W międzyczasie życie zawodowe związał z grafiką użytkową. Jest twórcą wielu plakatów, ilustracji i stron internetowych.
RolandOkoń Poszukiwania inspiracji doprowadziły go do fascynacji fotografią. Pierwsze doświadczenia fotograficzne zbierał w podróżach po Azji, Afryce i Ameryce Płn. Pracuje na cyfrowych aparatach fotograficznych oraz wykorzystuje analogowe aparaty mało- i średnioformatowe. Poza fotografią ceni również dobrą kuchnię wegetariańską.
:
Przyparty do muru i zapytany, dlaczego robi zdjęcia, odpowiada: „Robię zdjęcia, gdyż w ten sposób tworzę nowy wszechświat – zamrożony w obrazie i głęboki po horyzont wyobraźni” i dodaje: „niesamowite jest to, ile miłych wrażeń estetycznych może dostarczyć obcowanie z pięknem”
:
Ulubionym tematem zdjęć Rolanda są ludzie. Stara się, aby na fotografii wszyscy ujrzeli swe bezlitośnie szczere odbicie. Zawsze z wielką pieczołowitością podchodzi do kompozycji. Dużą uwagę poświęca także doskonałym proporcjom – zarówno w portretach, jak i w dynamicznych zdjęciach dokumentalnych. Inspiracje czerpie z klasyków fotografii oraz artystów, których prace stały się ikonami popkultury.
Roland Okoń brał udział w wystawach i wydarzeniach artystycznych w Polsce i za granicą. Ważniejsze z nich to: Passion For Freedom London Art Festiwal / 2011 „Przez Most” / Galeria Pauza / Kraków 2010 „Noc Kobiet” / Art Caffe Kalambur / Wrocław 2010 „Zaginione Niebo” / Uniwersytet Wrocławski / 2009 Jego zdjęcia pojawiły się zarówno na okładkach albumów muzycznych, jak i w prasie: „Metal Hammer”, „Tylko Rock”, „Machina”, „Top Guitar”, „Free Colours” , „Aparaty i fotografia cyfrowa”, „Popcorn”, „Audio”, „Dobre Wnętrza”, „Estrada i Studio”, „Gazeta Wyborcza”, „Metro”. Więcej zdjęć można zobaczyć na stronie www.rolandokon.com
:
>>warsztat qlinarny
E(at)venty W ostatnim czasie nagromadziło się sporo wydarzeń kulinarnych, w których brałam udział. Wliczam w to wszystkie, włącznie z rodzinnym spotkaniem z zachwytami nad truskawkowo-rabarbarowym crumble. Poezja. Poszukajcie w Internecie przepisu na tę cudowność. Wszystko zaczęło się od kuchni staropolskiej. Udało mi się dostać na oblegany wykład prof. Dumanowskiego — historyka kulinariów z toruńskiego UMK. Ostatnio rzeczony profesor zrobił się mocno medialny — można go poczytać w „Kuchni. Magazynie dla smakoszy”, a nawet czasem zobaczyć w telewizji. Nastawiłam się więc w pierwszej kolejności na ucztę wiedzy. Dopiero później miałam ogromną nadzieję na nietypowe doznania smakowe. Rzeczywiście tłumy wygłodniałych kobiet i mężczyzn w wieku raczej poprodukcyjnym (bo kto ma czas stać po bilety o godzinie dwunastej w środku tygodnia w kolejce na sto metrów jak za PRL-u, jeśli nie doświadczeni i wprawieni w boju emeryci?) przybyły na uroczysty, uświetniony degustacją wykład. Jak potrawom przygotowanym pod okiem kucharzy z jednej z toruńskich restauracji nie mam absolutnie nic do zarzucenia, tak treścią wykładu byłam nieco rozczarowana. Szybko mimo wszystko znalazłam uzasadnienie sytuacji, bo przecież ileż historycznych faktów można przekazać głodnej nie do końca wiedzy gawiedzi. Miło było zobaczyć menu króla Jana III Sobieskiego, ile jedli gęsi, ile kaczek i ile innych doskonałości, ale miałam nadzieję na więcej informacji niż tylko te suche źródłowe. Dlatego skupiłam się na degustacji. Kuchnia nielekka, nienadająca się na dni gorące, stąd dziś nie będę się nią zajmować w moim czerwcowym menu. Ale! Pierwszy wjechał na salę sandacz w sosie piernikowym. Połączenie pyszne, choć dosyć oczekiwane — mam nadzieję, że pamiętacie indyka w sosie piernikowym z grudniowego „Musli”. Druga pieściła podniebienie pierś z kaczki w gąszczu (to typ gęstego sosu) agrestowym — nieco kwaśny, acz ożywczy, z dodatkiem kaszy gryczanej na słodko. Ta ostatnia okazała się kulinarnym arcydziełem. Zero gorzkości gryki, sypka, słodkawa, ale nie mdła kasza, której smak miło przełamywały rodzynki. Pyszności. Na deser połączenie zaskakujące — torcik szpinakowy, czyli ciasto francuskie (doskonale kruche i maślane) ze szpinakiem na słodko. Wszystko staropolskie dobre jadło. Dobrze, że i w mieście T. zaczyna coś wrzeć. Kilka dni po testowaniu na wskroś polskich potraw za sprawą naszych dobrych znajomych mieliśmy okazję spotkać się z przybyszem z Italii. Oczywiście zaraz po miłym zapoznaniu zrozumieliśmy, że właśnie nadarza się nam wyśmienita okazja, żeby spytać Włocha o tajniki jego rodzimej kuchni. Byliśmy jak zawsze totalnie zafascynowani wszelkimi makaronami. Choć Remildo nie jest kucharzem, to tak jak każdy Polak potrafi zrobić swojego włoskiego schabowego. Udało nam się namówić go na ugotowanie włoskiej pasty. Padło na carbonarę, która nastręcza zawsze wiele pytań. Czy używać śmietany, boczek surowy czy gotowany, i kiedy i jak to wszystko mieszać? I wyszło szydło z worka! Remildo potrzebował jedynie dobrego spaghetti, soli morskiej (nie zna przecież kopalnianej), jajek, pancetty,
>> >>88
czyli surowego boczku, i pieprzu. Koniec. Makaron ugotował al dente. Boczek podsmażył na oliwie (według niego pozostawiała wiele do życzenia) i wrzucił go do rozbełtanych w osobnej miseczce jajek. I przyprawił pieprzem. Do gorącego makaronu wlał miksturę. Włączył maciupki gaz, przemieszał dwa razy i podawał. Broń boże bazylia czy coś. Ser też niekoniecznie. I niepotrzebna też łyżka. W Italii wszyscy jedzą spaghetti po prostu widelcem. Łyżką posiłkują się dodatkowo VIP-y. Od tamtej pory przy okazji włoskiej pasty skazaliśmy łyżki na banicję. I jest nam z tym dobrze. Moje wyobrażenie o carbonarze się zmieniło. Została udomowiona i oswojona. Wbrew swoim wszystkim wcześniejszym obawom, o których pisałam przez kilka ostatnich miesięcy, udaje mi się znaleźć czas na wyjście na targ. A ten pęka w szwach. Końcówka szparagów. Wykorzystuję je do ostatka i co roku łudzę się, że sezon na nie nigdy się nie skończy. Truskawki. Jeszcze drogie, ale zawsze. Któregoś dnia w radiu słyszałam, że nie stanieją. O zgrozo! Pamiętam jak przez mgłę kilogramy truskawek zjadane w ciągu jednego dnia… Ale nawet cena mnie nie zatrzyma przed tą niecną czerwoną siłą! Jest zielono. Po prostu dobrze. Ostatnio ciągnie mnie na wieś. To znaczy gdybym tak naprawdę tam wylądowała, okazałoby się, że nie mam zielonego (a jakże) pojęcia o wsi. Ale marzę o takiej krowie, co daje mleko, z którego można zrobić ser. Jest tłuściutkie i pachnie trawą. Albo o ogródku z młodą marchewką, ziołowymi chaszczami — z takimi, jakie mi się zamarzą: bazylia, szałwia, tymianek, oregano, kozieradka, estragon, rozmaryn… Wszystkiego pod dostatkiem. Wiem, czym podlewam i kiedy wyrywam z ziemi. Z ziemi do brzucha. To jest marzenie! Co jakiś czas przywożę naręcza warzyw i owoców od moich rodziców. Nie, nie mieszkają oni na wsi, ale mają swoją małą działeczkę, którą pielęgnują i doglądają. W Toruniu pozostaję wierna bazarowi. W Grudziądzu — mleczarni, która zaopatruje mnie w przepyszne masło. Pachnie krową. Prawdziwym mlekiem i prawdziwą trawą. Jest obłędne. Namawiam Was — rozglądnijcie się za mleczarnią, porzućcie masło z hipermarketów. Te wszystkie wymysły szwedzkie i norweskie! A czego brakuje naszym polskim krowom, żeby od razu je zdradzać z zagranicznym bydłem? To smutne, że Polska, kraj mlekiem i miodem płynący — nie metaforycznie, a dosłownie — nie ma prawdziwego mleka dla swoich mieszkańców. Z chęcią poznam krowę wiejską, mlekodajną, z dużym biustem. Gdybyście słyszeli o takiej wolnej albo choćby do wynajęcia na godziny, koniecznie dajcie znać! W wakacje zajmę się produkcją domowego sera. A dzisiaj ostatki wiosny, czyli kontrastowa kompilacja zielono-czerwono-zielona. Placuszki brokułowe — świetne na ciepłe dni, kiedy jeszcze nie doskwiera na tyle upał, by można było stać nad gorącą patelnią, drożdżak rabarbarowo-truskawkowy, wypatrzony kiedyś na kulinarnym blogu White Plate, absolutny hit, i tagiatelle ze szparagami — na ostatnią chwilę. Jeśli pamiętacie mój jesienny przepis na tagiatelle z pieczoną dynią hokkaido, to też wam zasmakuje. Pysznego gotowania! MARTA MAGRYŚ Kulturoznawczyni, zabytkoznawczyni i muzealniczka. Z zamiłowania kucharka i amatorka kuchni fusion. musli magazine
>>warsztat qlinarny Placki: 1 duży brokuł 100–150 g kremowego serka naturalnego 150 g mąki 2 jajka łyżeczka proszku do pieczenia suszone oregano sól pieprz
Sos: 1 mały jogurt grecki 0,5 długiego ogórka lub dwa małe gruntowe 2–3 ząbki czosnku sól pieprz
Zaczyn: 20 g świeżych drożdży 0,5 szklanki letniego mleka 0,5 szklanki mąki łyżeczka cukru
Ciasto: 0,5 szklanki letniego mleka 0,5 szklanki cukru łyżeczka cukru waniliowego szczypta soli 50 g rozpuszczonego masła 2 jajka 2 i 3/4 szklanki mąki łyżka śmietany 500 g rabarbaru 75 g cukru pudru łyżeczka przyprawy do piernika kilka truskawek
Kruszonka: 50 g mąki 30 g cukru 30 g masła 0,5 łyżeczki cynamonu
PLACUSZKI BROKUŁOWE Z SOSEM TZATZIKI Brokuł dzielimy na różyczki i gotujemy kilka minut we wrzątku, aby zmiękł. Następnie miksujemy go blenderem na jednolitą masę. Dodajemy pozostałe składniki i wszystko dokładnie mieszamy. Doprawiamy do smaku. Smażymy na rozgrzanym oleju rzepakowym, następnie odsączamy. Przygotowujemy sos tzatziki. Czosnek miażdżymy, ogórka trzemy na grubych oczkach tarki i odciskamy z wody. Dodajemy jogurt grecki. Wszystko mieszamy i doprawiamy do smaku. Placuszki podajemy polane sosem.
DROŻDŻAK Z TRUSKAWKAMI I RABARBAREM Robimy zaczyn: drożdże rozcieramy z cukrem, aż staną się płynne, a następnie dodajemy pozostałe składniki i dokładnie mieszamy. Zaczyn pozostawiamy w ciepłym miejscu, aż podrośnie. W tym czasie obieramy rabarbar i kroimy go na cienkie kawałki, o grubości około 0,5 cm. Następnie mieszamy go z 75 g cukru pudru oraz przyprawą do piernika. Oczyszczamy też truskawki i kroimy je w ćwiartki. Wyrośnięty zaczyn mieszamy z przesianą mąką, pozostałym mlekiem, cukrem zwykłym i waniliowym, solą, jajkami oraz masłem. Wyrabiamy ciasto do momentu, aż zacznie odchodzić od ręki. Pozostawiamy je na około 40 minut w ciepłym miejscu, aż urośnie. Następnie wykładamy je do kwadratowej blachy o wymiarach 30×40 cm. Jeżeli użyjemy większej, ciasto po prostu mniej wyrośnie. Nastawiamy piekarnik na 180°C. Ciasto smarujemy śmietaną i wykładamy na nie owoce. W miseczce robimy kruszonkę, rozcierając cukier, mąkę i cynamon. Następnie posypujemy nią ciasto. Pieczemy około 40 minut, aż ciasto będzie rumiane, a patyczek włożony w nie — suchy. Kroimy dopiero po ostygnięciu.
>> (2—3 porcje)
Pęczek zielonych szparagów 200 g makaronu tagiatelle (ja użyłam pełnoziarnistego) 120 ml śmietany 30% 100 g łososia wędzonego 30 g dojrzewającego sera koziego parmezan sól pieprz
TAGIATELLE SZPARAGOWE Z ŁOSOSIEM
Łamiemy zdrewniałe końcówki szparagów — szparag złamie się sam w odpowiednim miejscu, a następnie obieramy je do około połowy wysokości. Odcinamy główki i same łodygi gotujemy w osolonym wrzątku około 3—4 minut. Następnie miksujemy blenderem na gładką masę. W garnku gotujemy śmietankę, aż lekko zgęstnieje, solimy ją i pieprzymy. Dodajemy mus ze szparagów. Gotujemy makaron al dente. 3 minuty przed końcem gotowania dorzucamy główki szparagów. Całość odcedzamy i przekładamy z powrotem do garnka. Dodajemy też pokrojonego łososia. Wykładamy na talerze. Posypujemy kawałkami koziego sera, parmezanu i świeżo zmielonym pieprzem.
>>89
>>redakcja MAGDA WICHROWSKA
SZYMON GUMIENIK
filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.
zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...
WIECZORKOCHA
GRZEGORZ WINCENTY-CICHY
-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.
rocznik czarnobylski. Niedoszły, domorosły filozof. Wykonywał w życiu tyle różnych zawodów, że mógłby swoje Curriculum Vitae rozdzielić pośród kilku, niespecjalnie nawet nudnych, mężczyzn. W chwili obecnej, zgodnie z powołaniem, wykonuje wymarzony zawód aktora teatralnego. Silnie uzależniony od muzyki, niezależnie od bezsensownych podziałów gatunkowych. Brak szans na powodzenie odwyku. Wolałby oślepnąć, niż ogłuchnąć.
GOSIA HERBA
ANIA ROKITA
rocznik 1985
archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.
podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl www.gosiaherba.blogspot.com
>>90
MARTA MAGRYŚ
IWONA STACHOWSKA
choć miała być lekarzem, z wykształcenia jest kulturo- i zabytkoznawczynią. Z zawodu muzealniczką. Z zamiłowania weekendową szefową kuchni. Uprawia pomidory i poziomki w doniczce. Marzy o wyhodowaniu drzewa cynamonowego oraz o napisaniu książki (niekoniecznie kulinarnej). Gdzie tylko może dojeżdża rowerem. Cierpi na chroniczny brak wolnego czasu. Wciąż nie może się zdecydować, czy woli wiosnę, czy też jesień. Ale chyba bardziej jesień. Bo jest brązowa.
z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.
ARKADIUSZ STERN
MAREK
germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.
ROZPŁOCH
rocznik 1980, filozof i ktoś lub coś w rodzaju dziennikarza. Mieszka w Toruniu.
musli magazine
WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A
{
>>słonik/stopka
}
MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Gosia Herba, Marta Magryś, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Iwona Stachowska, Arkadiusz Stern, Grzegorz Wincenty-Cichy współpracownicy: Adam Blank, Krzysztof Koczorowski, Anna Ladorucka, Andrzej Mikołajewski, Aleksandra Olczak, Marcin Zalewski korekta: Justyna Brylewska, Edyta Peszyńska, Magda Szczepańska, Andrzej Lesiakowski
>>91