Musli Magazine Grudzień 2010

Page 1

10/2010 GRUDZIEŃ

>>ŻULCZYK >>KRUPIŃSKA >>SKOCZYLAS


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Merry Xmas!

M

amy grudzień, więc tym razem musi być świątecznie. I będzie. Zamiast zdawkowej informacji, jak się pisało, co nowego i o czym, chciałam Wam złożyć życzenia. Ho, ho, ho! Drodzy Przyjaciele Musli, z okazji nadchodzących świąt życzę Wam tego, co sobie. Po pierwsze, chwili wytchnienia. Po drugie, błogiego przejedzenia, w myśl zasady, że modny jest oversize. Po trzecie, bezkarnego popijania coca-coli, by poczuć magię świąt. Po czwarte, karpiom życzę, by nie trafiły do wanny, tiwimaniakom udanego odcinku Klanu, a entuzjastom zdrowego stylu życia dietetycznych pierogów i otwartej siłowni. I jeszcze przyjemnej lektury Musli, koniecznie przy dźwiękach Last Christmas. Ależ ten George przystojny, nieprawdaż? Merry Xmas! MAGDA WICHROWSKA

>>2

musli magazine


[:]

>>spis treści

>>2

wstępniak. merry xmas!

>>3

spis treści

>>4

wydarzenia. ARBUZIA, MARCIN GÓRECKI, AGNIESZKA BIELIŃSKA, ANIAL, AB, SY, ARKADIUSZ STERN, EWA SOBCZAK

>>14

na kanapie. pijawka salonowa. MAGDA WICHROWSKA

>>15

okiem krótkowidza. mój pierwszy. KASIA TARAS

>>16 >>17 >>18 >>19 >>20

gorzkie żale. „my” — połówki czy półgłówki? ANIA ROKITA

a muzom. lód pracujący. MAREK ROZPŁOCH filozofia w doniczce. intelektualna partyzantka w zieleni IWONA STACHOWSKA

elementarz emigrantki. i jak Irlandia. NATALIA OLSZOWA porozmawiaj z nim... obserwuję widownię Z ARKIEM HAPKĄ ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA

>>22

portret. ich filmowe pocztówki z miasta — Sebastian Hetman i Robert Kubicki. JUSTYNA TOTA

>>26

poe_zjada. RAFAŁ SKONIECZNY

>>28

porozmawiaj z nim... szybkie samochody, piękne kobiety i duże pieniądze. Z JAKUBEM ŻULCZYKIEM ROZMAWIA SZYMON GUMIENIK

>>31

zjawisko. zwykłe życie. AGATA NAPIÓRSKA I MARTA MACH

>>34

portret. teraz pewniej gram Chopina — Paweł Wakarecy ANETA DERKOWSKA I EWA SCHREIBER

>>36 >>50

galeria. zabawki. MAJA KRUPIŃSKA nowości [książka, film, muzyka] ARBUZIA, EWA SOBCZAK, AGNIESZKA BIELIŃSKA, AM

>>53

recenzje [film, muzyka, teatr, festiwal, książka] ALEKSANDRA KARDELA, KRYSTIAN PESTA, MACIEK TACHER, PAWEŁ SCHREIBER, ARKADIUSZ STERN, AGNIESZKA BIELIŃSKA, SZYMON GUMIENIK

>>63 >>64

dobre strony. ALEKSANDRA KARDELA porozmawiaj z nim... powrót do przeszłości Z KRZYSZTOFEM WYTRYKOWSKIM ROZMAWIA SZYMON GUMIENIK

>>68

sonda

>>70

fotografia. OL SKOCZYLAS

>>86

redakcja

>>88

horroskop. MACIEK TACHER

>>89

słonik/stopka

OKŁADKA: FOT. OL SKOCZYLAS (I, IV)

>>3


>> ŻABY PRZ

YJECHAŁY

>>4

DO BYDGO

>>wydarzenia

Od kilku dni Bydgoszcz zamieniła się w światową stolicę kina! Kilkanaście sekcji filmowych, imprezy towarzyszące, warsztaty, spotkania ze znakomitościami światowego kina, kilkaset fantastycznych projekcji filmowych… Wszystko to za sprawą festiwalu Plus Camerimage, który już od samego początku swojego istnienia stał się najważniejszą imprezą operatorów filmowych na świecie. Liczby mówią same za siebie — dwa tysiące gości i widzów: artystów, dziennikarzy, krytyków filmowych i kinomaniaków. Darren Aronofsky, Jerzy Skolimowski czy Alan Parker to zaledwie kilka znakomitości, które uświetnią tegoroczne święto kina spod znaku żaby. Właśnie, żaby! Ta wdzięczna nagroda, która ma swój jak najbardziej toruński rodowód i tym razem zostanie rozdana. Podczas festiwalu będziemy świadkami aż ośmiu konkursów: Konkursu Głównego, Konkursu Etiud Studenckich, Konkursu Wideoklipów, Konkursu Filmów Polskich, Konkursu Debiutów Operatorskich, Konkursu Debiutów Reżyserskich, Konkursu Pełnometrażowych Filmów Dokumentalnych oraz Konkursu Krótkometrażowych Filmów Dokumentalnych. Konkursowe emocje dopełniają retrospektywy: Roba Epsteina, Michaela Ballhausa, Jerzego Skolimowskiego i duetu Stelling-Giltay; przeglądy: duetu Aronofsky— —Libatique i kina austriackiego; pokazy specjalne filmów

SZCZY

musli magazine


>>wydarzenia

dokumentalnych i panoramy: europejska, filmów dokumentalnych, etiud studenckich oraz warsztaty, seminaria i spotkania. W tym roku nagroda za Całokształt Twórczości znalazła się w rękach Michaela Ballhausa — autora zdjęć m.in. głośnych filmów Rainera Wernera Fassbindera. Jerzy Skolimowski został wyróżniony przez Plus Camerimage nagrodą za Całokształt Twórczości dla Polskiego Reżysera ze Szczególną Wrażliwością Wizualną. Zwycięski duet operatorsko-reżyserski w tym roku to tandem Matthew Libatique—Darren Aranofsky. To jednak nie koniec tegorocznych wyróżnień, wspomnijmy jeszcze o reżyserze Joelu Schumacherze, montażyście Chrisie Lebenzonie oraz scenografie Stuarcie Craigu. Nie przegapcie tego znakomitego wydarzenia! Szczegóły na stronie: www.pluscamerimage.pl.

Entuzjaści płockiej formacji Lao Che będą mogli po raz kolejny posłuchać na żywo swoich ulubieńców. Grupa dość często odwiedza nasze strony, jednak na spotkanie z tak energetycznymi muzykami warto wybrać się po raz kolejny. Zespół promuje swój bardzo dobrze przyjęty przez publiczność album Prąd Stały/ Prąd Zmienny. Jednak z pewnością nie zabraknie również dobrze znanych kawałków, jak Drogi Panie, Hydropiekłowstąpienie czy Hiszpan.

>>

18. Międzynarodowy Festiwal Autorów Zdjęć Filmowych PLUS CAMERIMAGE 27 listopada–4 grudnia, Bydgoszcz

MARCIN GÓRECKI

XVI Toruński Festiwal Książki, 1–5 grudnia Festiwal Sztuka Natura 2010, 7–12 grudnia Dwór Artusa

TOMEK „LIPA” LIPNICKI (LIPALI) FOT. WIECZORKOCHA

ARBUZIA

Toruński Dwór Artusa zaprasza w grudniu na dwa festiwale. Pierwszy z nich (w dniach od 1 do 5 grudnia) to już XVI z cyklu Toruński Festiwal Książki. W tym roku upłynie on pod znakiem literackiej różnorodności, czyli beletrystyki, reportażu, a nawet kulinariów. Już pierwszego dnia festiwalu spotkać będzie można laureata nagrody Nike Wojciecha Kuczoka. To jedyna okazja, aby dowiedzieć się co nie co o jego nowej książce Spiski. Dla wielbicieli literatury faktu — dziedzictwa Kapuścińskiego — wartym polecenia jest spotkanie z samym Wojciechem Jagielskim, specjalistą od Kaukazu i innych ciekawych regionów świata. Natomiast dla osób, które w książce poszukują mądrości życia i filozoficznych rozważań polecamy spotkanie z Haliną Bortnowską. Znajdzie się coś również dla osób spragnionych kulinarnych doznań, gdyż w ramach festiwalu gościem będzie Robert Makłowicz ze swoją nową książką Cafe Museum. W kolejnych dniach (od 7 do 12 grudnia) w Dworze Artusa zagości Festiwal Sztuka Natury 2010. To jedyna okazja, aby spojrzeć na przyrodę z perspektywy fotografii, filmu czy wykładu. Podczas festiwalu przewiduje się spotkanie z Arturem Taborem, jednym z najwybitniejszych fotografów przyrody. Gościem specjalnym będzie podróżniczka Elżbieta Dzikowska, która zrealizowała dziesiątki filmów dokumentalnych w ramach programu Pieprz i wanilia. Więcej informacji na stronie: www.artus.torun.pl.

OD NOWA I ESTRADA POD NAPIĘCIEM

LAO CHE / FOT. NADESŁANE

KSIĄŻKI I NATURA W DWORZE ARTUSA

Grupa, która na polskiej scenie muzycznej istnieje już od 11 lat, nagrała wiele znanych kawałków i zdobyła masę prestiżowych nagród, co nie oznacza, że muzycy spoczęli na laurach. Każda ich płyta to zupełnie inna opowieść, zazwyczaj skupiona wokół spójnego motywu

>>5


AGNIESZKA BIELIŃSKA Lao Che 1 grudnia, Od Nowa 10 grudnia, Estrada bilety: 25–30 zł >>6

MC BUTELKA / FOT. NADESŁANE

>> przewodniego. Debiutancki album zatytułowany Gusła odnosił się do zamierzchłych czasów, okresu średniowiecza i historycznych relacji rodem z kresów. Drugi krążek również nawiązuje do przeszłości. Album Powstanie Warszawskie skupiony jest na walce Polaków z okupantem, doskonale oddając ducha tamtego zrywu. Do nagrań użyto przede wszystkim starych mikrofonów pamiętających lata 60. czy nawet 30. Natomiast płyta Gospel w warstwie lirycznej jest bardziej współczesna — zahacza o świat dzisiejszego człowieka, jego relacje społeczne i religijne. Krążek został nagrany w technice analogowej w studiu Polskiego Radia. Muzycy inspirowali się muzyką cyrkową jak również starymi polskimi kreskówkami. Materiał tworzy fajną, groteskowo-melancholijną całość. Wydany w tym roku album Prąd Stały/Prąd Zmienny to zupełnie inna jakość. Zespół położył duży nacisk na eksperymenty z brzmieniem, odwołując się do retroelektroniki, a gitary elektryczne ustąpiły miejsca klawiszom i samplerom. Tak różnorodną muzykę grają w Polsce nieliczne zespoły. Warto wybrać się na intrygującą przejażdżkę po różnych epokach i stylach muzycznych. Grupa zagra w toruńskiej Od Nowie 1 grudnia, a w bydgoskiej Estradzie 10 grudnia. Warto dodać, ze celem toruńskiego koncertu jest zbiórka pieniędzy na pomoc dla osób zakażonych HIV. Wystąpią także Parassol i Lipali.

>>wydarzenia

KONCERT GRUPY BULDOG

2 grudnia na małej scenie w Od Nowie wystąpi grupa Buldog. W 2004 roku zespół stworzyły osoby bezpośrednio związane z Kultem — do lipca 2009 roku wokalistą był Kazik Staszewski, basistą — menedżer Kultu Piotr Wieteska, gitarzystą Wojciech Jabłoński, a za perkusją zasiadł Adam Swędera, niegdysiejszy pracownik „Kult – Ochrony” i perkusista Róż Europy. Do tego jeszcze sekcja dęta Kultu — Zdunek, Glazik i Ważny. W 2006 roku dołączył do zespołu DJ George, a w 2008 roku Ala Gadomska ze swoją waltornią. W 2006 roku zespół nagrał płytę kontrowersyjnie zatytułowaną Płyta, która rozeszła się w liczbie ponad 10 tysięcy egzemplarzy. W lipcu 2009 roku Kazika Staszewskiego zastąpił Tomek Kłaptocz (wieloletni wokalista zespołu Akurat). Pod koniec kwietnia 2010 roku ukazała się nowa płyta zatytułowana Chrystus Miasta. Płyta zawiera 13 premierowych utworów opierających się na tekstach m.in. Juliana Tuwima, Stanisława Barańczaka, Leopolda Staffa i Tomka Kłaptocza. Buldog jest projektem całkowicie niezależnym i w związku z tym jest jednocześnie samodzielnym wydawcą swojej płyty. ANIAL Buldog 2 grudnia, godz. 20.00, Od Nowa bilety: 25 zł (przedsprzedaż), 30 zł (w dniu koncertu)

PRZEWODNIK MC Są ludzie, którzy na dźwięk słowa „wystawa” dostają spazmów i torsji. Jednak wystawa wystawie nierówna. Z ciekawą propozycją będziemy mieć do czynienia 3 grudnia w klubie eNeRDe. O godzinie 20.00 rozpocznie się wernisaż wystawy „Z Butelką Po Toruniu — Prze-

wodnik Mc”. Na całość ekspozycji składa się kilkadziesiąt fotografii, które tworzą przewodnik po ważnych miejscach miasta. Jak zapewniają twórcy wystawy, jest to spojrzenie na nasze miasto z nowej, nieodkrytej dotąd strony. Przyznaję, brzmi intrygująco — i dokładnie tak podobno będzie. ANIAL Z Butelką Po Toruniu – Przewodnik Mc 3 grudnia, godz. 20.00, eNeRDe

GRY ULICZNE

wy są Joanna van der Zanden i Agnieszka Pindera. Wystawa redefiniuje znaczenia z góry nadane przez architektów i urbanistów. Tu pierwsze skrzypce gra wyobraźnia, która zmienia przeznaczenie przedmiotów w zależności od zabawy i kreatywności uczestników gry. Czy zwykła gra w chowanego i berka jest tym samym dla naszych dzieci, czym była dla nas? Czy w osiedlowych gettach pod ostrzałem kamer nie straciła nic ze swojej niewinności? Wróćmy do świata dziecięcych zabaw i tajemniczych kryjówek, o które zabiegamy coraz częściej w dorosłym życiu, a które niekiedy nieświadomie, ale coraz bardziej boleśnie wystawiamy na widok publiczny. CSW daje nam wolną rękę do ruchu, poszukiwań i zabawy. My ustalamy reguły gry. Grzechem byłoby nie skorzystać. Gorąco polecam! ARBUZIA

Kto z nas nie bawił się w berka, niech podniesie rękę! Nie widzę! Ta kapitalna zabawa, którą z dzieciństwa pamiętają wszystkie pokolenia, jest niezmiennie popularna, bowiem może być zainicjowana gdziekolwiek. Wystarczy kilka osób chętnych do zabawy i każda przestrzeń w mgnieniu oka zamienia się w plac zabaw. Taka idea przyświeca interaktywnej wystawie familijnej BEREK! SZUKAM!, na którą zaprasza Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”. To, co zobaczymy, a w zasadzie doświadczymy w CSW to prace młodych artystów i projektantów — Dinie Besems, Cynthii Hathaway, Guya Keulemansa, Bartosza Muchy, Leonarda van Munstera, Erica von Robertsona i Suzuki Åffice — które inspirują do twórczego odkrywania potencjału przestrzeni właśnie. Kuratorkami wysta-

BEREK! SZUKAM! 3 grudnia 2010–13 lutego 2011, CSW „Znaki Czasu”

musli magazine


>>wydarzenia

12 KILOWATÓW SOCZYSTEGO DUBU Soundsystemowe sesje to domena festiwali reggae. Stali bywalcy takich imprez wiedzą, jak świetnie można się bawić w rytmie dubowego szaleństwa. Zazwyczaj trzęsą się ściany i podłogi, a roztańczony tłum wibruje w rytm gorących dźwięków. Tak właśnie zapowiada się mikołajkowa impreza w toruńskim eNeRDe. 3 grudnia rozgrzewać Was będą gospodarze imprezy — Feel Like Jumping Sound System, oraz gość specjalny — Dubseed Soundsystem.

DUBSEED / FOT. NADESŁANE

Dubseed to DJ i promotor, organizator cyklicznych imprez Dub Temple oraz Dubstep Ahead! Od kilku lat rozkręca krakowską scenę reggae i dubstep, gdzie występuje z zapraszanymi przez siebie polskimi i zagranicznymi soundsystemami. Prezentowane przez niego sety to głównie mieszanka UK dubu oraz dubstepu w medyta-

cyjnym klimacie. Początki jego muzycznej drogi związane są z reggae dubem, fascynacją dubowym brzmieniem UK roots i brytyjską sceną soundsystemową. Podczas imprezy wystąpią również: znany w bydgoskich klubach Ruff Puff Sound System oraz Cook/e — członek wybuchowego składu Track Numba 1. Będzie to impreza, jakiej Toruń dawno nie widział, ponieważ krakowski gość zawita ze ścianką głośników o mocy 12 kW! Będzie to pierwsza wizyta Dubseed w grodzie Kopernika, tak więc nie zawiedźcie go i tłumnie przybądźcie na ten megabal. (AB) Dub Session (Santa Claus Edition) 3 grudnia, godz. 20.00, eNeRDe bilety: 10 zł

połączenie melomanom zdaje się bardzo odpowiadać. Hedfirst to z kolei prekursorzy łączenia soczystego, potężnego metalu z hard core’owym pazurem i dynamiką. Konsekwentnie kroczą obraną przez siebie ścieżką, nie ulegając modom i pokusom komercji. Zespołu T.A.Z. chyba nikomu w Toruniu przedstawiać nie trzeba. Młodzi, sympatyczni, koleżeńscy, a do tego jak grają! Kiedy T.A.Z. pojawia się na scenie, paniom miękną kolana, a panom…nic nie mięknie. Cezar i koledzy wiedzą, co robią i nie zawahają się tego pokazać. Od momentu powstania zespołu, czyli od roku 2004 muzyka wykonywana przez tę grupę oscyluje wokół szeroko pojętego ekspresyjnego thrash metalu. I jest z koncertu na koncert coraz lepsza.

CO MIKOŁAJ MA W SWYM WORZE? Metalowe Mikołajki to impreza, która w Klubie Muzycznym Bunkier odbywa się już po raz kolejny. Formuła się sprawdziła, więc i podczas tegorocznej edycji organizatorzy zapewne będą mogli sobie powinszować dużej frekwencji. Koncerty, konkursy i prezenty — czego chcieć więcej? Zwłaszcza że rozkład jazdy imprezy prezentuje się bardzo interesująco. 4 grudnia na bunkrowej scenie publiczność zabawiać będą cztery zespoły: Carnal, Hedfirst, T.A.Z. oraz Burden To Bleed. Pierwszy z wymienionych zespołów zdecydowanie wyróżnia się na polskiej scenie muzycznej. Członkowie grupy Carnal od samego początku koncentrują się na surowości, rytmie, ale również melodyjności i klimacie. Takie

ne konkursy z atrakcyjnymi nagrodami, szykuje nam się zacna impreza. ANIAL Metalowe Mikołajki 4 grudnia, godz. 19.00, Klub Muzyczny Bunkier bilety: 10 zł (przedsprzedaż), 15 zł (w dniu koncertu)

ZDARZENIE NA SCENIE

Toruńska Od Nowa zaprasza na Katar Teatralny, czyli Konfrontacje Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu. Start wydarzenia zaplanowano na 4 grudnia. Tego dnia od godziny 15.00 na deskach klubu zaprezentują się: Teatr Ruchu Bezimienni z Młodzieżowego Domu Kultury w Toruniu, Teatr CBR’60 reprezentujący Brodnicki Dom Kultury oraz Inowrocławski Teatr Otwarty ITO. Wisienką na torcie będzie koncert Mariusza Lubomskiego „Ambiwalencja”, który rozpocznie się o godzinie 21.00. Kolejny dzień to przegląd teatrów Bum Bum Cyk z Torunia, Studia Teatralnego Siódemka z Bydgoszczy, toruńskiego Teatru Szpila oraz Krzysztofa Przybylskiego z Kujawskiego Centrum Kultury w Inowrocławiu. Na godzinę 16.00 zaplanowano rozmowy z jury i ogłoszenie wyników. Wstęp na wszystkie spektakle jest wolny. ANIAL

>> Burden To Bleed to zespół, którego mocną stroną są teksty, świetnie wkomponowane w metal core’owe połączenie harmonii oraz mocnych brzmień. Ciekawa kompilacja stylistyczna jest zapewne zasługą zupełnie odmiennych gustów muzycznych członków zespołu. Jak widać, Metalowe Mikołajki w Klubie Muzycznym Bunkier zapowiadają się smakowicie. Jeśli do wrażeń muzycznych dodać oryginal-

Konfrontacje Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu 4–5 grudnia, Od Nowa wstęp wolny >>7


>>wydarzenia

W tym miesiącu najlepszym dniem do skoku wzwyż na parkiecie będzie niedziela, a konkretnie 5 grudnia, kiedy na scenie Lizard King z okazji Światowego Dnia Wolontariusza pojawią się Pchełki, czyli jeden z najlepszych zespołów koncertowych na świecie — zdaniem Pchełek (sic!). Zespół reprezentuje najnowszy nurt w muzyce zwany hop-siupu, czyli melanż etno, post-rocka, psychodelicznego popu, jungle’u, trip-hopu, jazzu i metalu, który zgrabnie spinają w energetyczną całość wokal i flet Marty Rogalsdóttir, instrumenty klawiszowe i elektronika Pawła Rycherta oraz bas Świstaka Rogalssona. Pchełki grały między innymi na OffFestival, FAMA 2008 (Nagroda Trytona za największą osobowość artystyczną) czy Wrock (trzecie miejsce). Odwiedziły też wiele klubów w Polsce: Paprykę w Sopocie, Remont w Warszawie, Fado w Aleksandrowie Kujawskim oraz Piwnicę Pod Aniołem, eNeRDe i Piwnicę Artystyczną w Toruniu. Pchełkom przyświeca idea, by życie miało sens, było różnorodne i uczciwe. I jak tu nie skakać!?

FOT. WIECZORKOCHA

POSKACZEMY!

>> FOT. MATERIAŁY PRASOWE

(SY) Pchełki 5 grudnia, Lizard King wstęp wolny

>>8

PARKER W TORUNIU

W Bydgoszczy festiwal, a w Toruniu wystawa. W Galerii Fundacji Tumult do 31 grudnia można oglądać wystawę zdjęć z planu i fotosy z filmów brytyjskiego reżysera Alana Parkera. Parker to jeden z ważniejszych współczesnych reżyserów. Twórca zadebiutował obrazem Bugsy Malone, za który otrzymał wiele nagród i prestiżowych nominacji, w tym do Złotej Palmy i kilku Złotych Globów. Obecnie na swoim koncie ma sześć Złotych Globów i kilka nominacji do Oscara oraz nagrodę Jury Festiwalu w Cannes. Tego wydarzenia nie możecie przegapić! Polecam.

AGNIESZKA BIELIŃSKA Sofa 9 grudnia, godz. 21.00, Mózg Bilety: 20 zł (przedsprzedaż), 25 zł (w dniu koncertu)

ARBUZIA

Alan Parker Exibition 6–31 grudnia, Tumult

W MÓZGU PRZY SOFIE

W dniu 9 grudnia w Bydgoskim Mózgu zagra toruńska formacja Sofa. Czerpiąca z hip-hopu i soulu grupa jest z roku na rok coraz bardziej popularna. Wszystko zaczęło się w 2003 roku, gdy po miesiącach wypełnionych poszukiwaniem optymalnego składu osobowego i pracą nad materiałem,

Hirkowi Wronie grupa jeszcze przed nagraniem debiutanckiego albumu znalazła się na stałej playliście radiowej Trójki w ramach audycji Czarny Piątek. Debiutancki materiał Many stylez wydany w 2006 roku został świetnie przyjęty zarówno przez słuchaczy, jak i krytyków muzycznych. Grupa zdobyła Fryderyka w kategorii Nowa Twarz Fonografii. W kwietniu 2009 zespół wydał kolejny krążek zatytułowany DoReMiFaSoFa. Na płycie pojawia się kilkoro gości, m.in. O.S.T.R., Miodu (Jamal) i Frenchman czy Zgas z Me, Myself And I. Dużą niespodzianką jest udział amerykańskiej gwiazdy sceny soulowej Franka McComb’a. Tyle historii. Zespół łączy muzykę soul, funk, jazz i r’n’b. Bardzo rytmiczne podkłady, lekki głos Kasi Kurzawskiej i hip-hopowe wstawki sprawiają, że jest to idealny koncert na poprawę humoru w zimny, jesienny wieczór. Warto odkurzyć Sofę, tym bardziej że od czasu boomu na zespół Sistars w rozgłośniach radiowych nie słychać zbyt wiele tego rodzaju muzyki.

Sofa zaprezentowała próbkę swoich możliwości na płycie demo, która stała się przepustką do profesjonalnej kariery zespołu. Rozprowadzana w nieoficjalnym obiegu płyta wzbudziła duże zainteresowanie nie tylko wśród słuchaczy, ale także wśród przedstawicieli branży muzycznej. Dzięki


>>wydarzenia KINO POD KOCYKIEM

FOT. ANNA GŁUSZKO

D4D / FOT. ARMADAPIXELS

W ramach wspólnej trasy Jam the Club w czwartek 9 grudnia na scenie Lizard King wystąpią dwie fenomenalne alternatywne formacje — D4D (zwana wcześniej Dick4Dick) i L.Stadt. Trasa jest o tyle ciekawa i warta uwagi, że zespoły prezentują różne stylistyki muzyczne. D4D zajmuje się teraz głównie elektroniką, a L.Stadt celuje bardziej w muzyce gitarowej, kojarzonej z Velvet Underground i Radiohead. Zespoły również same zachęcają do przyjścia na jeden z ich koncertów, a swoje argumenty wyrażają w czterech punktach i w krótkiej odezwie do narodu: „1. Znaczne osłabienie kursu dolara w ostatnim czasie. 2. Umacnianie się rynku muzyki poza telewizyjnej w Polsce. 3. Myślisz o swojej przyszłości i już teraz inwestujesz w nas. 4. Nie jesteś tchórzem i przyjdziesz! To ledwie część powodów Twojej obecności na naszych koncertach. Pomyśl, inwestujesz w nas teraz dwadzieścia kilka złotych, a my w przyszłości jesteśmy po części Twoim zespołem i wypłacamy Ci dywidendy w postaci wysokogatunkowych i artystycznie doskonałych produkcji. Jesteśmy jak jeden organizm i jeden system naczyń połączonych — my nie istniejemy bez Ciebie, a Ty bez nas masz tylko szarą polską jesień! Dlatego właśnie My

LSTADT / FOT. MAT. PRASOWE

JAM THE CLUB

FEDRA I ŚWIAT WYCIEKAJĄCY W WOZOWNI W grudniu, w czasie intensywnych przygotowań do świąt, warto na moment odetchnąć i zajrzeć do Galerii Sztuki Wozownia. Na dwa tygodnie przed godziną zero toruńska Galeria zaprasza na otwarcie aż trzech wystaw, które będzie można oglądać do końca roku. Pierwsza z nich przedstawia obszerne fragmenty pokonkursowej prezentacji międzynarodowego rysunku, przygotowanej w ubiegłym roku przez Akademię Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Jak mówi jej kurator, prof. Paweł Frąckiewicz: Twórcy sięgają po nowe media, tworzą instalacje, odwołują się do arsenału środków stylistycznych z różnych dziedzin sztuki. Wydaje się jednak, że wciąż istnieje sfera, która dla wszystkich jest wspólna. Tym obszarem jest rysunek, stanowiący nadal najbardziej bezpośredni i elementarny język sztuki, czy też, jak twierdzą niektórzy, jej fundamentalne pismo […]. Swój projekt pt. „Fedra. Inspiracje” zaprezentuje także Aneta Tulisz-Skórzyńska, absolwentka Wydziału Sztuki UMK oraz Podyplomowego Studium Scenografii krakowskiej Akademii Sztuk, a obecnie kierownik pracowni konstruktorsko-lalkarskiej w Teatrze Baj Pomorski. Na prezentację artystki składa się oryginalna interpretacja scenograficzna dramatu Jeana Racine’a, jak makieta scenografii teatralnej w skali oraz zdjęcia tejże makiety, wizerunki Fedry i projekty kostiumów poszczególnych postaci dramatu. O trzeciej grudniowej wystawie pt. „Świat Wyciekający” jej au-

>>

zagramy w Twoim mieście, a Ty przyjdziesz na nasz koncert! PS Wszystkie koncerty w 3D!” W trasie Jam the Club grupy będą promować swoje najnowsze albumy wydane w Mystic Production — Who’s Afraid Of? D4D (premiera 8 listopada) oraz EL.P L.Stadt (premiera 5 grudnia). Musli doda jeszcze od siebie, że na pewno będzie widowiskowo i ostro, bo muzycy lubią dawać z siebie wszystko na scenie, wyciskając przy tym ze wszystkich krew, pot i łzy (no, może oprócz krwi). Koncert zatem nie do odpuszczenia! (SY)

Tradycyjnie już Kino Studenckie Niebieski Kocyk nie daje kinomanom odpocząć. W grudniu mają szansę zobaczyć dwa znakomite filmy. Pierwszym z nich jest Essential Killing w reżyserii Jerzego Skolimowskiego — film mocny, przejmujący i trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej sceny. Do tego niezwykłe kreacje Vincenta Gallo i Emmanuelle Seigner. Mohammed, główny bohater filmu, zostaje złapany przez amerykańskich żołnierzy w Afganistanie i wywieziony do tajnej bazy w Europie Środkowej. Udaje mu się uciec z transportu. By przeżyć, nie cofnie się przed najokrutniejszą zbrodnią. Projekcja filmu 7 grudnia o godzinie 19.00. Widzowie ledwo zdołają się pozbierać po obrazie Skolimowskiego, a już 14 grudnia o godzinie 19.00 zostaną uraczeni filmem Jestem miłością. To poruszający melodramat, będący hołdem dla kina Viscontiego, który stał się wielką niespodzianką i odkryciem ostatniego festiwalu w Wenecji. Film Luki Guadagnino został okrzyknięty przez światową krytykę współczesnym arcydziełem gatunku i w ciągu ostatnich miesięcy stał się przebojem w wielu krajach Europy. Emma — w tej roli nagrodzona Oscarem Tilda Swinton — jest od wielu lat żoną Eduarda Recchi, głowy potężnej rodziny z Mediolanu. Piękna, otoczona bogactwem kobieta żyje w świecie konwenansów, rytuałów i codziennych obowiązków. Przypadkowe spotkanie z przyjacielem syna przypomni jej o głęboko skrywanych żądzach i stanie się początkiem erotycznego przebudzenia. Pełen namiętności potajemny romans na zawsze odmieni oblicze rodziny. Do zobaczenia pod Niebieskim Kocykiem.

Jam the Club: D4D i L.Stadt 9 grudnia, Lizard King bilety: 20–25 zł

ANIAL

>>9


>> torka Aleksandra Wach pisze tajemniczo: „Świat wyciekający jest zarówno tytułem prezentowanej pracy, jak i ogólnie nazwanym obszarem moich ostatnich poszukiwań. Pewnym kluczem do ich interpretacji jest wieloznaczne słowo fuir (fr.), jest to jednocześnie tytuł notatnika, który zapoczątkował pracę. Samo słowo znaczy dosłownie: wyciekać, jak też: uciekać, wymykać, unikać, ukazywać się z dala. Wszystkie te słowa zawierają istotną cechę świata, który opisuję, a właściwie, którego tylko dotykam, bo w momencie nazwania czy innego rodzaju określenia ten znika […]”. Cechy takiego na wpół realnego świata: ludzkiego, zwierzęcego i roślinnego, zobaczymy w grudniowej scenerii Wozowni — na początek zimy gorąco polecamy! ARKADIUSZ STERN IV Międzynarodowy Konkurs Rysunku, Wrocław 2009 Aneta Tulisz-Skórzyńska, „Fedra. Inspiracje” Aleksandra Wach, „Świat Wyciekający” 10–30 grudnia, Galeria Sztuki Wozownia

LIZARD LUBI COCODRAŻE W piątek 10 grudnia Lizard King zaprasza na koncert Cocodraży, zdobywcy nagrody głównej Lizard King Festiwal 2010 i formacji, której główną zaletą są żywiołowe koncerty grane bez kompromisu i nudy. Cocodraże poruszają się po wielu stylistykach, łącząc to, co najlepsze z rocka, funky, jazzu, psychodeli, niemieckiego brit popu, sztuki retoryki dawnej oraz jamajskiego punka. Za każdym razem Cocodraże raczą >>10

>>wydarzenia

KRÓTKO, ALE NA WIELE TEMATÓW!

swoją publiczność czymś nowym, dopasowując się do atmosfery danego czasu i miejsca. Jak będzie tym razem w jaskini Króla Jaszczura przekonajcie się sami już 10 grudnia. (SY) Cocodraże 10 grudnia, Lizard King wstęp wolny

CZAQU RWA GRAĆ

Czaqu powstało w 2001 roku w Toruniu. Jest to grupa zdecydowanie koncertowa, dająca żywiołowe i dynamiczne występy. Wprowadza świetny klimat zarówno w kameralnych klubach, jak i na dużych plenerach. Zespół ma na swoim koncie dwie płyty: Inność (2003) i najnowszą Pachnie Powietrze (2009) oraz maksisingiel Czaqu (2007). Obecnie grupa nagrywa trzeci krążek. Szczególny dla zespołu był rok 2008 — wówczas grupa otrzymała I nagrodę podczas organizowanego przez Polskie Radio VI Finału „Przebojem na Antenę”. Dwa tygodnie później Czaqu zostało laureatem XI Festiwalu Rockowe Ogródki oraz otrzymało Nagrodę Publiczności. Tego roku grupa zdobyła także I nagrodę na festiwalu „Pejzaż bez Ciebie”, poświęconego twórczości Grzegorza Ciechowskiego. Czaqu zagrało ponad 250 koncertów i występowało przed takimi zespołami jak: Kult, Kasia Kowalska, Hey, Piersi, Acid Drinkers, Proletaryat, Perfect, Róże Europy, Pudelsi, Oddział Zamknięty, KSU, Golden Life, Harlem, Elektryczne Gitary, Danzel. ANIAL Czaqu 10 grudnia, godz. 20.00, Od Nowa bilety: 15 zł (przedsprzedaż), 20 zł (w dniu koncertu)

ALBANIA W BWA 10 grudnia o godzinie 18.00 w bydgoskiej Galerii Miejskiej BWA otwarta zostanie wystawa zatytułowana „Ogród Marzeń”. To największa jak do tej pory wystawa współczesnej sztuki albańskiej w Polsce. W jej ramach swoje prace zaprezentuje 28 twórców z Albanii, których sztuka ukazuje i interpretuje rzeczywistość ich kraju, przede wszystkim zaś codzienną biedę, zapomnienie i wyalienowanie przez świat oraz piętno dyktatorskiego reżimu Hodży. W tych dziełach będziemy mogli odnaleźć nie tylko te nurtujące problemy, ale również skonfrontować je z naszą historią — przecież 20 lat temu w Niemczech też organizowano wystawy polskiej sztuki współczesnej, która ukazywała podobne kwestie i problemy. Do zobaczenia i przemyślenia. MARCIN GÓRECKI Ogród Marzeń 10 grudnia, godz. 18.00, BWA

W dniach 10—12 grudnia w ramach Toruń Short Film Festiwal Centrum Sztuki Współczesnej po raz trzeci podejmie się misji propagowania dobrego kina krótkometrażowego. Podobnie jak w poprzednich edycjach w programie znalazła się twórczość filmowców z różnych części świata, ale jej główną i jedyną konkursową sekcję stanowi Konkurs Kina Polskiego, którego zwycięzcę wybiera festiwalowa publiczność. Na tegorocznej liście znalazło się 21 krótkich metraży, wyselekcjonowanych spośród fabuł, dokumentów i animacji zrealizowanych w 2009 i 2010 roku. Trafiły na nią zarówno te, których poziom potwierdziły już wyróżnienia i nagrody zdobyte na krajowych i międzynarodowych festiwalach, jak i te, które są dopiero na początku swojej drogi po trofea. Będzie więc okazja zobaczyć nagrodzony na FPFF w Gdyni Twist&Blood Kuby Czekaja, filmy laureatów koszalińskiego festiwalu Młodzi i Film — Vakha i Magomet Marty Prus i Millhaven Bartka Kulasa, jak i docenione za granicą obrazy: Smolarze Piotra Złotorowicza, Seans w kinie Tatry Igora Chojny, Nowa Tomasza Olejarczyka czy Danny Boy Darka Skrobeckiego. Wielu widzów ucieszy zapewne pojawienie się na tej liście Inwentaryzacji i Ucieknijmy od niej — nowych filmów Pawła Łozińskiego i Marcina Koszałki, dokumentalistów znanych już z wcześniejszych interesujących projektów. Na niepolską część festiwalowego programu składają się cztery sekcje. Dwie z nich są przeglądami narodowymi — Krótko Po Litewsku to wyselekcjonowany z pomocą Vilnius International Film Femusli magazine


>>wydarzenia

stiwal Kino Pavasaris i litewskiego dystrybutora Artbox zestaw pięciu najlepszych prac z ostatnich dwóch lat. Z kolei Jesienna Fiesta to blok filmów portugalskich, który tworzą krótkie metraże wybrane spośród nagrodzonych podczas dziewięciu dotychczasowych edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmów Krótkometrażowych FIKE w Évorze. Dwie kolejne sekcje koncentrują się na określonych tematach — Liquid Cities & Temporary Identities krąży wokół idei współczesnego miasta i tymczasowych ludzkich tożsamości. W jej ramach zaprezentowanych zostanie 15 krótkich video-artów, które rozwijają twórczo motyw przestrzeni miejskiej w wymiarze architektonicznym i społecznym oraz kwestię

tożsamości i społecznych masek o charakterze tymczasowym. Druga sekcja tematyczna — Współczesny Świat — konfrontuje ze sobą magię kina i globalne iluzje, a czyni to za pomocą krótkometrażowych filmów dokumentalnych. Jej program powstał przy współpracy z międzynarodową grupą Globale, organizującą w Berlinie festiwal filmów społecznie zaangażowanych oraz prezentującą kino dokumentalne w wielu miejscach na świecie. Jej członkowie traktują film jako punkt wyjścia do dyskusji o globalnych zależnościach, nierówności ekonomicznej i społecznej oraz dylematach władzy. EWA SOBCZAK

IMIENINY KOPERNIKA PO RAZ PIERWSZY Wprawdzie Mikołaj Kopernik od wieków obchodził swoje imieniny 6 grudnia, to jednak tym razem na prawdziwie huczną imprezę będzie musiał poczekać do najbliższego weekendu. Solenizant musi wiedzieć, że warto, gdyż podczas Imienin Kopernika wystąpi Manchester — jeden z najbardziej znanych i rozpoznawalnych w całej Polsce toruńskich zespołów muzycznych; H5N1 — zespół znany szerszej publiczności jako „Nadzieja Roku” w plebiscycie Toruńskie Gwiazdy 2010; oraz Zagadka — laureat przeglądu KATAR 2010. ANIAL

Toruń Short Film Festiwal 10–12 grudnia, Kino Centrum

Imieniny Kopernika 11 grudnia, godz. 19.00 Od Nowa

CHORZY NA BLUESA 11 grudnia w sobotę w Lizard King wystąpi najpopularniejszy polski wykonawca bluesa Sławek Wierzcholski oraz stworzona przez niego Nocna Zmiana Bluesa. Towarzyszyć im będzie Jan Błędowski — skrzypek i wieloletni lider grupy Krzak. Nocna Zmiana Bluesa to legenda — zagrali tysiące koncertów, trafili do encyklopedii, zostali bohaterami wielu prac magisterskich oraz książki Chory na bluesa autorstwa Mariusza Szalbierza i Jana Skaradzińskiego. Sam Sławek Wierzcholski wydał już dwa podręczniki nauki gry na harmonijce, jest także dziennikarzem prasowym i radiowym, organizatorem festiwali bluesowych oraz prezesem Polskiego Stowarzyszenia Bluesowego.

>>11

Najważniejszy jednak jest dla niego zespół, z którym gra już przez blisko 30 lat i z którym przez ten czas wypracował niepowtarzalny styl, będący fuzją bluesa, folku, jazzu i piosenki autorskiej. Ich charakterystyczne brzmienie jest także wynikiem użycia przez cały zespół akustycznych instrumentów — choć jest to pomysł bardzo nietypowy jak na ten gatunek muzyki, to jednak broni się, bo Nocna Zmiana Bluesa gra już ponad ćwierć wieku i ciągle zaraża swoją publiczność bluesem i pozytywną energię. Życzę zatem wszystkim, którzy wybierają się 11 grudnia do Lizard King, aby jak najpóźniej usłyszeli słowa: „Grali dla Was — Marek Dąbrowski, gitara; Piotr Dąbrowski, gitara basowa; Witold Jąkalski, gitara; Grzegorz Minicz, bębny; Sławek Wierzcholski, harmonijka i śpiew; Jan Błędowski, skrzypce”. Niech zatem blues płynie… (SY)

>> Sławek Wierzcholski i Nocna Zmiana Bluesa + Jan Błędowski 11 grudnia, Lizard King wstęp wolny

>>11


FOT. BARTOSZ MAZ

>>wydarzenia

ELEKTRONICZNIE I ETERYCZNIE

>> 13 grudnia na scenie Lizard King wystąpi niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju Digit All Love! Zespół, który swoje brzmienie tworzy głównie z elektroniki i żywej sekcji rytmicznej, przy czynnym udziale tria smyczkowego, loopów i analogowo modulowanego basu. Całość zaś spina delikatną klamrą eteryczny głos Natalii Grosiak. Zespół powstał w 2005 roku z inicjatywy Maćka Zakrzewskiego, który zajmuje się elektroniką i produkcją. W 2007 roku ukazała się debiutancka płyta grupy — digitalllove — bardzo dobrze przyjęta przez krytyków oraz słuchaczy. W trzy lata później Digit All Love wydało swoją drugą płytę zatytułowaną V [fau]. Jest to niezwykle różnorodny i pełny kontrastów album, na którym ostre dźwięki współgrają z delikatnymi i sielankowymi, a surowa elektronika z akustycznym brzmieniem. W warstwie tekstowej króluje zaś polska poezja spod znaku Asnyka, Tetmajera, Wyspiańskiego i Poświatowskiej. Ja już nie mogę się doczekać! (SY)

GENESIS KLASSIK / FOT. MATERIAŁY ORGANIZATORA

Digit All Love 13 grudnia, Lizard King bilety: 10–20 zł

>>12

KONCERT OWIANY TAJEMNICĄ Ta impreza na stałe wpisała się już w grudniowy rozkład jazdy toruńskich imprez kulturalnych. Mowa oczywiście o Koncercie specjalnym poświęconym pamięci Grzegorza Ciechowskiego. Tak jak w poprzednich edycjach na scenie pojawią się artyści, którzy zagrają i zaśpiewają własne interpretacje utworów Grzegorza Ciechowskiego i Republiki. W poprzednich latach wystąpili między innymi: Kayah, Maria Peszek, Katarzyna Groniec, Ewelina Flinta, Robert Gawliński, Adam Nowak, Glaca, Grzegorz Turnau, Zbigniew Hołdys, Krzysztof Kiljański, Tymon Tymański, Krzysztof Jaryczewski, Jacek Bończyk, Hey, Myslowitz, Closterkeller, Bracia, Voo Voo, Coma, Agressiva 69, Dezerter, Proletaryat, Kobranocka, Mech, Brygada Kryzys. W tym roku organizatorzy przygotowali program bardzo szczególny i tradycyjnie nie zamierzają zdradzać podekscytowanym melomanom szczegółów. Faktem jest, że „Musli Magazine” wie wszystko (także jakie będą wyniki najbliższego losowania Lotto). Wróżbita Maciek przewiduje zatem, że tym razem na scenie pojawi się między innymi kapitalna formacja Très.B. Czy ma rację? Czas pokaże! Wszystkim ciekawskim pozostaje z drżeniem kolan czekać na wyjaśnienie tej zagadki do

GENESIS SYMFONICZNIE Muzyka rockowa w symfonicznej oprawie jest ostatnio wyjątkowo modna. Dobrze zrobione projekty tego typu przyciągają publiczność nie tylko w Polsce. Projekt Genesis Klassik wpisuje się w ten trend i według krytyków jest wyjątkowo dobrze przygotowany. W grudniu spektakl zawita do Polski. Solidnej dawki rocka w symfonicznej oprawie będą mogli posłuchać fani zespołu m.in. w

Warszawie, Poznaniu, Krakowie oraz Bydgoszczy. Ta muzyczna opowieść o zespole, który nazywany jest jednym z fundamentów rocka, prezentuje wszystkie okresy twórczości, w których brytyjska grupa przechodziła metamorfozę stylistyczną. Podczas koncertu usłyszymy największe przeboje, takie jak: Carpet Crawlers, Follow You, Follow Me czy Land of Confusion w wykonaniu Raya Wilsona i The musli magazine

18 mo kon Art rza Gra


>>

grudnia. Z pewnych źródeł wiadoo za to, że podczas zbliżającego się ncertu wręczona zostanie Nagroda tystyczna Miasta Torunia im. Grzegoa Ciechowskiego grupie Paris Tetris. atulujemy i czekamy na występ! ANIAL

Koncert specjalny poświęcony pamięci Grzegorza Ciechowskiego 18 grudnia, godz. 20.00, Od Nowa bilety: 60 zł (przedsprzedaż), 70 zł (w dniu koncertu)

>>wydarzenia

MISIA W MÓZGU Czekałam na ten koncert już jakiś czas, a zatem mam podwójną przyjemność namówić Was na Très.b. Formację współtworzą Misia Furtak, Olivier Heim, Tom Pettit i Staszek Wróbel. Swoją wspólną przygodę ze sceną rozpoczęli od covera PJ Harvey Who the fuck. Skąd wzięła się nazwa zespołu? „Très.b” w języku francuskim to „bardzo.b”, które definiuje brudną, surową, niejednoznaczną i niedoszlifowaną, a przez to nieoczywistą muzykę klasy b. W polskich sklepach muzycznych jest już debiutancka płyta zespołu — The Other Hand, teraz czas na muzykę na żywo. Nie przegapcie! ARBUZIA Très.b 19 grudnia, godz. 21.00, Mózg

Berlin Symphony Ensemble. Projekt stale się rozwija i dodawane są nowe utwory. Na setliście pojawi się np. specjalna wersja kultowego utworu Ripples z czasów progresywnej działalności zespołu oraz inne niespodzianki. Bilety dostępne są m.in. w kasie Opery Nova oraz na stronie www.makroconcert.com. AGNIESZKA BIELIŃSKA Genesis Klassik, 17 grudnia, Opera Nova Bilety: 115-165 zł >>13


>>na kanapie

Pijawka salonowa >>

Magda Wichrowska

Grudzień i styczeń to miesiące obfitujące w poznawanie nowych ludzi, pląsanie w grupie, brylowanie w towarzystwie i namiętne dodawanie nowych zdobyczy personalnych do pękających w szwach kont na fejsbuku. Skąd ta wzmożona intensywność nawiązywania kontaktów? Z urzędu! Jeszcze w grudniu szefowie oddelegują nas na wigilie pracownicze, gdzie zbliżymy się z kubkiem barszczu z paczki do kolegów z innego działu. W styczniu karnawał wymusi na nas bale i parkietowe upodlenia z nowo poznanymi ulubieńcami bogów. Taki towarzyski płodozmian to dobra odmiana po kolejnym roku kiszenia się na kanapie ze swoją znaną i zgraną jak stara płyta ekipą. Nowi towarzysze pijackich i tych ugrzecznionych karnawałowych ekscesów pachną nowością jak samochód z dobrego salonu. Poznajemy ich w oficjalnych okolicznościach wymagających szminek i spinek. Są piękni, wyprężeni, wymodelowani na głowie, wykrojeni z żurnala, a nasz small talk idealnie uszyty na miarę szaleństwa sobotniej nocy. Niewykluczone, że w tej towarzyskiej hordzie herosów znajdziemy oddanych przyjaciół, którzy za miesiąc czy dwa zdziadzieją nam na tyle, że zaprosimy ich na „wieczór dvd” do swojego M2, jednak dużo większe szanse mamy na spotkanie pijawki salonowej. Kim jest pijawka salonowa? Z pewnością niejedną spotkaliście już na swojej drodze. Rozpleniają się lotem błyskawicy, zwłaszcza w czasach zfejsbuczenia. Wystarczy jeden klik i już śledzą nas i naszych znajomych. Jeśli jesteśmy łakomym kąskiem, koniec, przepadliśmy. Każda pijawka szuka czegoś innego. Jedni pożądają kontaktów z ludźmi biznesu, innych rajcuje świat nauki, jeszcze inni dostają wzwodu, kiedy obcują z artystami. A jeśli już taka pijawka znajdzie ofiarę, to przyssie się i nie puści, dopóki jej towarzystwo nie spuści. Kiedy interweniować? Po pierwsze, kiedy pijawka wkręca się na imprezy do twoich dalekich znajomych, których poznała przelotnie na ostatnim wernisażu. To znak, że listę twoich kontaktów na portalach społecznościowych ma w małym paluszku. Kiedyś pijawki walczyły o wizytówki i numery telefonów na serwetkach barowych, dzisiaj wystarczy jedynie konto na fejsbuku. Po drugie, pijawka jest doskonale przygotowana do spotkania. Odrabia na przykład lekcje z historii, czyli chwali

„ >>14

się dziadkiem powstańcem. Czyta, pisze, śpiewa, recytuje. Zna też wszystkich (problem w tym, że nikt nie zna pijawki). Oferuje pomoc w załatwieniu spraw niezałatwianych, by po oczywistym fiasku złączyć się w bólu porażki i nienawiści do złego świata. Pijawka także świetnie gotuje, bo przeczytała na fejsbuku, że większość naszych znajomych zajada się Nigellą Lawson. Nikt jednak u pijawki nie jadł. Powód? Pijawka boi się ponad wszystko zdemaskowania i nie zaprasza nikogo do siebie. W lodówce ma paprykarz na czarną godzinę, bo nieustannie oszczędza na przyodziewek, a dojada na bankietach, a na półkach zamiast Gombrowicza ma przewodniki po literaturze — tego odkryć nikt nie może, to byłoby równoznaczne z jej samobójstwem towarzyskim. Po trzecie, powinna uruchomić nam się czujność psa policyjnego, gdy kilkudniowa (czytaj: poznana przed tygodniem) pijawka zaczyna się wkręcać na salony. Przejrzyjcie swoje zdjęcia. Zdarzyło Wam się zobaczyć na fotografiach z imprez ludzi, których znaliście przelotnie, a przez kilka miesięcy wiernie towarzyszyli Wam na wszystkich ważnych spotkaniach i rautach, jak doklejeni statyści? Bez wątpienia były to pijawki salonowe, które po pewnym czasie zostały wyplute przez poirytowane towarzystwo. Nikt nie pamięta kiedy, nikt nie pamięta jak, ale pijawka padła. Bo na szczęście, drodzy imprezowicze, pijawki żywot jest krótki i żałosny. Zawsze stoi w korytarzu, nigdy nie wejdzie na prawdziwe salony i nawet stamtąd szybko znika, bo nikt nie chce jej spotkać w drodze do kibla.

musli magazine


Mój pierwszy >>

>>okiem krótkowidza

Kasia Taras

Człowiek, nawet krytyczka filmowa, zapamiętuje to, co było pierwsze. Wdrukowuje mu się to jakoś w głowę, serce oraz inne organy i stanowi wzorzec, moduł, paradygmat tego, jak powinno być. Nie jest ważne, jak potem było, że potem było coś lepszego, bardziej udanego, twórczego. Zawsze z największą czułością wspomina się to, co było pierwsze. Mój pierwszy… festiwal filmowy to pierwsza edycja Camerimage, ta toruńska z 1993 roku. Z Vittorio Storaro i ze Svenem Nykvistem, o którym panie dziennikarki stacji radiowych mówiły „Konkwisto” (a ja dostałam zawału, że jestem niedokształcona, bo jako żywo o takim mistrzu kamery nie słyszałam). Obydwu można było spotkać i w foyer Auli UMK, i na toruńskich ulicach, można było nawet zagadać i poprosić o autograf. Jak nie zbieram, tak wtedy zebrałam. I długo zastanawiałam się, czy z podpisu „For Caterina” nie zrobić tatuażu, choć wolę Nykvista. Z publicznością, która kino lubiła, nawet kochała, i która od razu się podzieliła: jedni za Svenem (ja też, ja też, bo charyzma, bo nikt tak jak On twarzy nie fotografował, bo mądrość milczącego dojrzałego mężczyzny); drudzy za Vittorio (jak nie ulec twórczości i osobowości kogoś, kto zrobił zdjęcia do Konformisty i Czasu Apokalipsy?, nawet gdyby zrealizował tylko te dwa filmy i tak należy mu się miejsce na filmowym Olimpie, choć… co Nykvist, który pierwszy zredukował korzystanie ze sztucznego światła do minimum, to jednak Nykvist, choć Storaro… i tak mam już od 17 lat). W tym roku we Wrocławiu podczas festiwalu Era Nowe Horyzonty zadano pytanie, czy można mówić o pokoleniu ENH? Nie wiem, nie wydaje mi się zasadne zadawanie takiego pytania, można raczej mówić o wychowaniu, wyedukowaniu swojej publiczności (która jeździ za festiwalem obojętnie, gdzie by się odbywał), jednak o samym pokoleniu raczej powiedzieć się nie da. Camerimage, zresztą Gutkowa ENH też, wyedukował swoją publiczność. Widownię tworzoną przez czynnych zawodowo filmowców, studentów szkół filmowych, piszących o kinie, ale również zwykłych, choć przez swoją wierność pasji — powinnam napisać — niezwykłych kinomanów, biorących na ponad tydzień urlop i żyjących samym kinem z przerwą na kefir i palucha z piekarni przy Podmurnej (w Toruniu) lub pizzę (w okolicy Teatru Wielkiego w Łodzi). I to jakim kinem! I z pamięci mogę wymienić tytuły pokazane podczas pierwszej edycji: Fortepian Jane Campion ze zdjęciami Stuarta Dryburgha, który wywiózł z Torunia historyczną, bo pierwszą Złotą Żabę; Wiek niewinności Martina Scorsese ze zdjęciami Michaela Ballhausa;

Niebieski Krzysztofa Kieślowskiego ze zdjęciami Sławomira Idziaka; Powrót do Howard’s End Jamesa Ivory’ego ze zdjęciami Tony’ego Pierce-Robertsa. Właśnie, określenie „ze zdjęciami”. Dzięki zwróceniu uwagi na wkład operatora w powstawanie filmu zaczęliśmy owe zdjęcia dostrzegać, zaczęliśmy (my, widzowie) zastanawiać się — co to są dobre zdjęcia? Odpowiedź jest banalnie prosta, a w udzieleniu jej często pomagało festiwalowe jury, które zazwyczaj nagradzało zdjęcia TYLKO opowiadające historię. To oni pierwsi dostrzegli „oddychającą kamerę” Robby’ego Mullera (autora zdjęć do Przełamując fale Larsa von Triera), godność niepięknych twarzy bohaterów Sekretów i kłamstw Mike’a Leigh, tak pięknie sfotografowanych przez Dicka Pope’a. To oni wprowadzili kamerę cyfrową na salony, podczas jednej z edycji już łódzkich, nagradzając ex equo Road to Perdition Sama Mendesa, gdzie Conrad Hall oddał hołd filmowi noir, i zrobionego na cyfrze (ale jak!) Ediego Piotra Trzaskalskiego ze zdjęciami Krzysztofa Ptaka. To oni w zeszłym roku przypomnieli, że wielkie kino to… twarze, nagradzając Liban, którego twórcy (reżyser Samuel Maoz, zdjęcia Giora Bejach) udowodnili, że to, co niefilmowe, jest filmowe. Nie ma nic mniej filmowego niż faceci zamknięci w czołgu, ale JAK to zostało sfilmowane! Oczywiście, każdy festiwal filmowy ma swoje życie kuluarowe, ale nawet jeżeli uczestniczyło się mniej lub bardziej w tymże, to znowu pojawiał się walor edukacyjny. Krótkiego kursu sztuki operatorskiej doświadczyłam w toruńskim autobusie numer 15 (w Łodzi poruszałam się pieszo), o tym, czym jest bleach bypass dowiedziałam się na wysokości baszty przy ulicy Podmurnej w grudniowy wieczór — nigdy nie zostałam bardziej objechana niż za brak zachwytu dla Szeregowca Ryana, Hana Bi i Rykszarza. Ale co miałam zrobić, jak to, co miało zachwycać, mnie nie zachwyciło? Nigdy żaden mówca nie urzekł mnie bardziej niż skromniutki Philippe Rousselout, ujawniający tajemnice realizacji Królowej Margot Chereau. Nigdy nie poczułam się facetem bardziej niż po wprowadzeniu Sławomira Idziaka do Black Hawk Down. I jeszcze jedno — konkurs etiud studenckich. Niezbywalną wartością i niezapomnianym doświadczeniem było oglądanie etiud obok np. Laslo Kovaca (przypomnijmy, że chodzi o autora zdjęć do Swobodnego jeźdźca), który bawił się jak dziecko i reagował jak student, to raz. A dwa — ci, których etiudy oglądałam wtedy, dzisiaj są już po debiutach, cuda wyrabiają z kamerą i światłem, a ja… kibicuję im nadal.

>>15


>>gorzkie żale

„My” — połówki czy półgłówki? >>

Ania Rokita

„Teraz staliśmy się jedną istotą” — brzmi zachwycająco, a nawet romantycznie. Zdrowiej jednak stać się jedną osobą na kilka upojnych chwil, a poza łóżkiem zachować autonomię. Nie zaprzeczajmy, każdemu z nas zdarza się widzieć podwójnie. Kiedy jednak promile zejdą, wszystko wraca do normy. A jakby to było czuć się w ten sposób nieustannie? Niekiedy odnoszę wrażenie, że właśnie tak jest, a wszystkim wróżącym klęskę mej abstynencji dodam, że wcale nie po nadmiernym spożyciu. Ludzie w pewnym wieku formują się w pary. Był Żwirek i Muchomorek, C3PO i R2D2, Scully i Mulder czy Ali Baba i 40 rozbójników (od przybytku głowa nie boli). Bywa tak, że jedno bez drugiego istnieć nie może. Bo kim byłby Al Bano bez Rominy Power, a Ripley bez Aliena? Czyżby w kupie siła? Czy brakuje nam wyrazu i zacięcia, by wziąć się z życiem za bary w pojedynkę? Rozglądam się wokół i widzę, że ludzie przyklejają się do siebie i nie sposób ich rozdzielić. Składają swoje życie na ołtarzu wspólnej sprawy i idą przez nie wspólnie, trzymając się za ręce, twierdząc, że właśnie tak trzeba. Słownik definiuje to jako dorosłość. Czy jednak kiedy umawiam się z koleżanką, to zawsze muszę dostawać jej chłopaka w pakiecie? Za takie gratisy ja dziękuję. I nie chodzi wcale o to, że tych panów nie lubię. Uwielbiam się z nimi spotykać, ale nie wtedy, gdy chcę porozmawiać z kobietą, i tylko kobietą. Może trochę życiowych przykładów. Dzwonię do znajomej, prosząc o spotkanie i radę. „Przyjdziemy” — oznajmia radośnie. Bywa gorzej. Proponuję wspólny wyjazd. „Fajnie, pojedziemy”. Czy ktoś próbuje zrobić ze mnie idiotę? Czy niedługo na całym świecie będą tylko „my”? Czy jeśli ktoś odważy się wyjść z domu sam, to jest skończonym nieudacznikiem, któremu nie udało się życie? Całe szczęście uchowało się kilku „ja”. W otoczeniu funkcjonują jako ofiary losu. Bo jak tak można? Sądzę, że w wąchaniu kleju i w związkach potrzebny jest zdrowy umiar. Ale powiedz takim, co myślisz, to skwitują, że jesteś zazdrosny, bo tak nie masz. Jest to z mojej strony egoizm, przyznaję, bo nie chciałabym kłaść do towarzyskiego grobu wszystkich po kolei już za życia. Z człowieka sparowanego często niewiele dobrego zostaje. Bo to i humorek się stępi, i możliwości zmniejszą, i doba skróci. Zupełnie jakby w pojedynkę byli tylko połówkami, a stąd już krótka droga do półgłówka. Czyż nie można zdobywać się na kompromisy, nie wyrzekając się siebie?

„ >>16

Są odstępstwa od reguły, niektórzy wręcz zyskują na łączeniu się w pary. I chwała im za to! Czy są to jednostki silniejsze, czy trafiły na mniej despotycznych partnerów, czy może po prostu lubiły siebie i nie chciały zmieniać tożsamości? Ci jednak, którzy postanowili zaginąć w akcji, zaszyć się, ukryć swoje „szczęście” przed ingerencją zazdrosnych spojrzeń, powinni pamiętać, że na partnerze życie się nie kończy, a znajomi, dziś skłonni do kontaktów, jutro mogą zapomnieć, dlaczego jeszcze wczoraj im zależało. „My” występują w dwóch odmianach. Wyróżniamy pary, które oczarowane sobą, jednak potrafią komunikować się z resztą świata. Spotykają się z ludźmi i sprawiają wrażenie osób biorących udział w castingu na najbardziej zgraną parę. Ci, choć budzą mój niepokój, zachowali resztki przyzwoitości. Z kolei radykalni „my”, ekstremiści relacji uczuciowych, ortodoksyjnie zakochani w samym zakochaniu, budzą mój lęk. Z większą wiarą w szczęśliwe zakończenie mogę wybrać się na poszukiwania Osamy bin Ladena po Rubinkowie, niż próbować odnaleźć rzeczoną parę pośród innych ludzi. Na wszelkie naciski z zewnątrz reagują agresją, broniąc za wszelką cenę status quo. Nie wychodzą z domu, spędzając dnie na zaglądaniu sobie w oczy i trzymaniu się za ręce. Do radykalizmu w sferze uczuć dążyło wielu. Literatura zna przykłady opętanych wizją osiągnięcia jedności z drugim człowiekiem. Źle kończyli. Taki na przykład Stanisław Wokulski stał się marionetką, a po nieudanej próbie samobójczej wydmuszką niezdolną żyć obok innych. Bywało tak wcześniej, jest i dzisiaj. To zadziwiające, jak ogromna musi być wiara w partnera, by porzucić wszystko, co dotychczas stanowiło sens życia, i podporządkować się nowym regułom. Przyjmować wszystko ślepo, wypierając ewentualność porażki? Znam ja takich, którzy wierzyli, że związują się po sam grób. Olali wszystko i wszystkich, budując swój idealny związek. Cierpliwość znajomych się skończyła, feblik partnera zaczął słabnąć, idealny świat się rozjechał, a bezgranicznie zakochany został sam. U kogo będzie szukał pocieszenia po dotkliwej życiowej porażce? Należy tylko mieć nadzieję, że znajdzie się ktoś skłonny posłużyć ramieniem, na którym cierpiętnik będzie mógł się wypłakać. Najpewniej będzie to jednak nowy znajomy.

musli magazine


>>a muzom

Lód pracujący >>

Marek Rozpłoch

Lód pracujący miast, wsi i małych miasteczek, pól, łąk, lasów państwowych, ogródków działkowych, Pustyni Błędowskiej i wydm w Słowińskim Parku Narodowym, osiedli strzeżonych i siedlisk, gdzie diabeł mówi dobranoc i przynosi do łóżka śniadanie. W zeszłym roku po raz pierwszy widziałem lód skuwający Zatokę Gdańską. Wcześniejsze moje wizyty na Wybrzeżu przypadały na okres lata albo łagodnych zim... Zeszła zima jednak do łagodnych nie należała. Na szczęście czy na nieszczęście? Odmieniony pejzaż nadmorski miał w sobie tak bardzo obezwładniającą siłę tajemną, że trwała we mnie ta chwila piękna jeszcze długo. Grafitowe niebo połączone mgłą z niekończącą się połacią lodową, cisza zamiast fal. Po raz kolejny bardzo niepoprawnie pozwoliłem sobie na dziecięcy zachwyt magią zimy. Zaraz jednak chłód, przywracający mój wymiar cielesny, przypominiał mi o wszelkich możliwych zmorach, które niesie ze sobą czar. W polskich warunkach są to przede wszystkim ludzie zapomniani, bezdomni, pogrążeni w nałogach — którzy zmieniają się w anonimowe liczby smutnych statystyk... Do tego wypadki, gołoledź, rachunki za ogrzewanie itd. Zachwyt zatem wydawać by się mógł czymś nie tyle dziecinnym, co niestosownym, wręcz okrutnym. Jednak — bardzo omylna zapewne, a jednak moja — intuicja podpowiada, że mimo wszystko warto poddać się, choćby na moment, tej magii. I nie tylko tej. Ale jedynie na moment, chwilę: wyćwiczyć się w dozowaniu, nie usuwać jej z pola widzenia. Choćby przez jeden dodatkowy dzień nacieszyć się tymi po latach sprowadzonymi do kraju Trzema Królami. Nie narzekać, że produkcja spada, że lud pracujący się rozleniwia. Cieszyć się też na przykład, że dzięki temu przedstawiciele drugiej co do liczebności wspólnoty chrześcijańskiej naszego kraju będą mieli wolny dzień na uczczenie późniejszej o dwa tygodnie Wigilii. Zastanawiam się tylko, czy ustawodawca też był romantykiem, czy też nowe święto nie jest czasem owocem kuriozalnego wyrachowania politycznego... Ale idźmy dalej. Możemy zachęcić toruńskich polityków do poddania się magii zimy i uczynienia jej punktem wyjścia lokalnych korzyści. Przecież wystarczyłoby odpowiednimi urzą-

dzeniami chłodniczymi wzmocnić wytrzymałość lodu i na okres zimowy zamiast trzeciego pasa na jednym jedynym moście mielibyśmy hybrydę kilkunastu co najmniej mostów i ośmiopasmowej Wisłostrady. Poza tym część Wisły, zamkniętą dla ruchu ulicznego, można by przeznaczyć na lodowisko oraz plac zabaw i gier dla dzieci toruńskiej Starówki. Tylko na okres zimowy niestety — w okresie wiosenno-letnim pozostaje tradycyjny trzepak, uroki podwórka i klatki schodowej. * Jak wyważyć, wymierzyć odpowiednie proporcje między czarami a szkiełkiem i okiem, między spontanicznością i porywem duszy a ratio. Czy oparcie się na czystej kalkulacji (o czym od wieków trąbią) nie jest równie, a może nawet bardziej, widocznym przejawem głupoty, co brak krytycyzmu wobec tego, co nas zachwyca, co nas choćby przez moment porywa, przyciąga ku sobie... Kiedy cała znana nam dotychczas rzeczywistość w sposób równie naturalny, jak należąc wcześniej do znanego nam porządku, na moment odmienia się i reprezentuje jakiś inny porządek, nie warto chyba wówczas odwracać się placami i udawać, że nic się za oknem nie dzieje. Wesołych!

>>17


>>filozofia w doniczce

Intelektualna partyzantka w zieleni >>

Iwona Stachowska

Teza, argumentacja, weryfikacja, nieoceniona Popperowska falsyfikacja, a na koniec wnikliwa puenta. Dla adeptów kierunków humanistycznych ta wyliczanka to mantra, litania skrupulatnie odmawiana przed, w trakcie i po zakończeniu pracy. A wszystko po to, by nie okazało się, że nasz wysiłek intelektualny to jedynie czcza gadanina, a nie żaden dyskurs naukowy. Cóż, uczciwie przyznaję, że sama jestem ofiarą tego zniewolenia. Dlatego zacznę od rzeczy prozaicznej — mianowicie od wyjaśnienia, co ma przysłowiowy piernik do wiatraka, czyli co łączy „umiłowanie mądrości” z doniczką. Analogia, jaka między nimi zachodzi, nie narzuca się wprost, ale gdy przyjrzymy się jej wnikliwiej, okaże się, że ma ona swój ukryty sens. Dla potencjalnego mieszczucha doniczka i to, co się w niej znajduje, stanowi namiastkę przestrzeni ogrodowej. A od ogrodu dzieli nas już krok do filozofii. Wystarczy wspomnieć o tzw. „filozofach z ogrodów” skupionych wokół Epikura (zwolennika przyjemności serwowanej w dawkach umiarkowanych) bądź nawiązać do Szkoły Arystotelesa, w której filozoficzne dysputy prowadzono, przechadzając się wśród ogrodów Likeionu. Nie bez znaczenia jest również to, że obie szkoły nie ograniczały się jedynie do prowadzenia rozważań o charakterze ogólnym. Przywołani myśliciele, wbrew utrwalonej przez Platona niechęci do badania świata zmysłowego, filozofię podporządkowali celom praktycznym. Poczesne miejsce przyznali problemom ważnym z punktu widzenia praktyki życiowej, ale drugorzędnym dla refleksji naukowej. Uściślę, że właśnie owe kwestie mniejszej wagi, przyznające prymat ludzkiemu doświadczeniu, partykularnym intuicjom i codziennym działaniom będą tematem kolejnych felietonowych poszukiwań. Następny trop odsyła do tradycji francuskiego oświecenia i tyleż trafnej, co wygodnej sentencji „Każdy kopie swój ogródek” (autorstwa Woltera). Proponuję w tym miejscu odejść od ogólnie przyjętej interpretacji przywołanego fragmentu. Nie chodzi mi bowiem o wyrażoną w nim zasadę, że każdy powinien robić to, co umie najlepiej, lecz o samą czynność kopania ogródka. Zastanówmy się przez chwilę nad sensem tego działania. Po co kopiemy ogródek i wyrywamy chwasty? Odpowiedzi może być kilka: bo dbamy o swoją własność; troszczymy się o hodowane przez nas rośliny; ze względów estetycz-

„ >>18

nych; wreszcie, bo dążymy do uporządkowania otaczającej nas przestrzeni. I o „porządek” właśnie mi chodzi. To on stanowi klucz do odczytania Wolterowskiej sentencji. Kopanie, pielenie czy podlewanie ogródka, podobnie jak uprawę roślin doniczkowych, majsterkowanie bądź mycie naczyń, możemy bowiem zaliczyć do katalogu czynności mających na celu przywrócenie ładu oraz harmonii. I to nie tylko w sensie praktycznym, ale i intelektualnym. Zrywanie pożółkłych liści, skrupulatne przycinanie gałązek, staranne układanie kompozycji kwiatowych to nic innego jak podyktowana racjonalnymi regułami walka o zachowanie porządku, a tym samym kontroli nad otaczającym nas światem. To ja decyduję, czy hodowany przeze mnie fikus, podążając za światłem słonecznym, odchyli się w prawą czy w lewą stronę. Wszak wszystko zależy od tego, gdzie go ustawię. Wreszcie, to za sprawą mojego zaniedbania niewymagający kaktus nabawi się impotencji. Ale ukryte w doniczce pokłady racjonalności mają jeszcze inny wymiar. Któż z nas nie zaznał błogiej przyjemności związanej z podlewaniem trawnika w upalny letni wieczór, z sadzeniem wrzosów na balkonowej rabatce, z układaniem pierwszych wiosennych tulipanów w wazonie. Cóż, nie od dziś wiadomo, że kontakt z przyrodą działa kojąco na ciało i umysł. A umysł wypoczęty to umysł gotowy do intelektualnego wysiłku i filozoficznych wyzwań. Dlatego definitywny koniec sezonu bikini i początek ery jednopalczastych rękawiczek proponuję odreagować w sposób iście plebejski — leniwie grzebiąc w ziemi doniczkowej. Na tyle my, mieszczuchy, śmiało możemy sobie pozwolić. Zatem sekatory w dłoń, „głowy na kark” i w drogę! Ruszamy na intelektualną partyzantkę w zieleni.

musli magazine


>>elementarz emigrantki

I jak Irlandia >>

Natalia Olszowa

Ostatnio zastanawiałam się, co nas tutaj trzyma? Nie, co nas tu ściągnęło, bo przecież wiadomo, że były to wypłaty w euro i wysokie zarobki czy nawet zasiłki socjalne, ale czy tylko? Czy aby pijański styl życia nie odpowiada nam także? Przecież to, że ludzie siedzą tu latami, nie jest ani zasługą pogody, ani ciągle zielonej trawy, tylko tej „znośnej lekkości bytu”. Tak, wystarczy rozejrzeć się wokół i uświadomić sobie, że — co prawda — z kilku względów życie w Irlandii jest trudne, ale pozostałe bardzo ułatwiają ludzką egzystencję. Pierwsze primo. Stać nas (mam tu na myśli „klasę robotniczą”) na życie w miarę godnych warunkach. Nawet przyzwyczaiłam się do tego, że jest domek z ogródkiem, salon z kominkiem, jadalnia ze świeżym bukietem kwiatów na stole, a także do tego, że jeśli czegoś potrzebuję, to idę po prostu do sklepu, a nie czekam do „pierwszego” każdego miesiąca, by sprawdzić, czy mnie na to stać. Drugie primo. Tygodniowy system wypłat nie tylko napędza tutejszą gospodarkę, ale i jest swego rodzaju ułatwieniem w planowaniu budżetu. A skoro mowa już o pieniądzach, to wiem także, za co płacę rachunki i nie zżerają mi one całych przychodów. Trzecie primo. Mentalność. Irlandczycy to pogodni ludzie, których poczucie humoru doceniam. Co prawda nie za bardzo rozumiem ich, że wszystko jest „fine”, „great”, „ok”, kiedy „great” zazwyczaj nie jest, ale to już traktuję jako wyższą formę bytowania. Podsumowując, mamy pieniądze, czas i chęć do zabawy — czego chcieć więcej? A jednak zawsze coś się znajdzie. Zbyt długa praca poniżej kwalifikacji czy osobistego potencjału idzie w parze z narastającą frustracją i swego rodzaju degradacją. Tylko na ile jest to nasz wybór, a na ile konieczność? Wyjechaliśmy, bo nie było w Polsce pracy, siedzimy tu, bo ją nadal mamy, a jeśli nie, to chociaż zasiłek prawie dwa razy dłuższy niż w Polsce. Do tego doszły nam nowe przyzwyczajenia, takie jak lepsze warunki pracy czy płatne wakacje, na których coraz głębiej i dalej eksplorujemy świat — na to też nas stać!

Ponadto, gdzie jak gdzie, ale Irlandia jest jednym z bardziej przyjaznych krajów — tu nawet psy w parku nie szczekają na siebie, tylko mówią sobie „Hello, how are You?”. Sami Irlandczycy są tak otwarci na innych, że aż trudno uwierzyć w naturalność tego, co mówią i robią dla obcokrajowców. Przyzwyczajeni do tego, że mają do czynienia z ludźmi, którzy często mają problem z językiem obcym, mówią wolno, wspomagając swoją wymowę gestykulacją. Zupełnie inaczej jest, gdy rozmawiają tylko między sobą — trudno jest wtedy wyłapać pojedyncze słowa i ogólny sens. Dlatego też mimo ciągłego deszczu, wiatru i braku światła w Irlandii ludzie rekompensują sobie to życie „znośną lekkością bytu”, poczuciem humoru, guinessem, przyjazną dla wszystkich atmosferą, a nawet kaloszami w kwiatki. I gdyby tylko doszło do tego słońce, byłby to istny raj na ziemi.

>>19


Obserwuję widownię

>>porozmawiaj z nim...

>>Muszę zadać to pytanie. Chodzisz do multipleksów? A mam wybór? W Bydgoszczy nie ma kina studyjnego. Ale multipleksy grają wiele wartościowych filmów. Nie jestem wrogiem multipleksów. Jestem wrogiem braku wyboru. Jednak znacznie lepiej czuję się w małym studyjnym kinie — takim, jakim jest na przykład Charlie w Łodzi, Pionier w Szczecinie czy Kultura w Warszawie — niż w jakimkolwiek kinopleksie. Na tej samej zasadzie lepiej czuję się w małej rodzinnej restauracyjce niż w Burger Kingu.

>>Skąd u Ciebie taka sympatia do niewygodnych siedzeń kin studyjnych? Rodzice chodzili z Tobą na poranki? Wszystkie moje wczesne doświadczenia związane z filmem wiążą się kinami studyjnymi, choć nikt wtedy nie wiedział, że są to właśnie kina studyjne. Nie było multipleksów, więc naturalne było chodzenie do jednosalowych kin. Film jako sztuka wywarła na mnie ogromne wrażenie w dzieciństwie. Kino było także jednym z podstawowych elementów kształtowania mnie jako człowieka. Jako dziecko do kina chodziłem z moim ojcem, który pracował wtedy w bydgoskim Fotonie. Pracownicy w tamtym czasie dostawali część wypłaty w ekwiwalencie. Była do wyboru czekolada, wódka i bilety do kina. Ojciec zawsze wybierał bilety. Widziałem wtedy mnóstwo filmów, zaliczyłem wszystkie premiery i przy okazji wszystkie sale kinowe w mieście. Potem eksplorowałem już na własną rękę. Ze wszystkich kin w Bydgoszczy i Toruniu najbardziej lubiłem Pomorzanina. Wspaniała sala z początku dwudziestego wieku. Powala! Poza tym widz kin studyjnych jest widzem świadomym, w przeciwieństwie do przypadkowego widza multipleksowego, który do kina nie przychodzi na film, a raczej po to, żeby pogadać lub — co mnie chyba najbardziej zadziwia — zjeść karton popcornu i wypić litr pepsi.

>>Filmowe emocje już za nami. Powiedz, jak zrodził się repertuar tej edycji Never Seen in Bydgoszcz? Buszowałeś w festiwalowej ofercie, czy poszedłeś za głosem własnego serca i sprowadziłeś to, co sam chciałeś obejrzeć? Przeglądałem bezustannie spis premier, jakie miały miejsce w kraju. Rozmawiałem z ludźmi, między innymi z Krzysztofem Barczewskim — współtwórcą Never Seen in Bydgoszcz, z naszym partnerem WSG, z dziennikarzami, z szefami festiwali i właścicielami kin studyjnych w kraju. W końcu, wspólnie >>20

FOT. NADESŁANE

z Arkiem Hapką – twórcą przeglądu Never Seen in Bydgoszcz – rozmawia Magda Wichrowska

z Bogusią Wresiło z radia PIK zorganizowałem głosowanie na kilkanaście wcześniej wyselekcjonowanych filmów. Powstał z tego zbiór sześciu, mam nadzieję, najbardziej wyczekiwanych never seenów w Bydgoszczy.

>>Na który film tej edycji czekałeś najbardziej? Bardzo czekałem na Wyśnione miłości Xaviera Dolana. Fascynuje mnie ten dwudziestojednolatek, który w tak młodym wieku zrobił już dwa duże filmy, oba dostrzeżone na wielkich festiwalach. Czekałem też na najnowszego Saurę, czyli Ja, don Giovanni. Poza tym bardzo interesujący Jestem Miłością — włoski dramat kulinarny z Tildą Swinton. Myślę, że również Wenecja Kolskiego była ważnym filmem przeglądu. Nie było słabego elementu (śmiech). >>Jeździsz na festiwale filmowe? To w dużej mierze jedyna

szansa na wypatrzenie świeżych zjawisk światowej kinematografii i — o zgrozo — niejednokrotnie też rodzimej. Niestety, polityka dystrybucyjna w Polsce coraz bardziej mnie zadziwia. Mnóstwo wartościowych filmów nie wchodzi w ogóle do polskiej dystrybucji. Problem jest też, jak sama zauważyłaś, z kinem rodzimej produkcji. Na festiwale jeżdżę, ale nie do końca po to, żeby wypatrywać filmów na Never Seen. Raczej szukam ciekawych rozwiązań organizacyjnych i dobrych przykładów profesury produkcyjnej. Podglądam, jak są promowane, jak działają, jaka jest frekwencja i jak ogarnięte są technicznie projekcje. Szukam ciekawych pomysłów na cykle w ramach festiwali i przyglądam się zainteresowaniu widzów. Zawsze u mnie tak było — poza seansem bardzo dokładnie obserwuję widownię. musli magazine


” >>porozmawiaj z nim...

>>Czy ta edycja różniła się czymś od poprzednich? Po pierwsze, repertuar był wynikiem szerokich konsultacji społecznych. Po drugie, technicznie był odrobinę lepszy. Została zakupiona nowa lampa do projektora w Adrii, więc obraz był jak żyleta. Po trzecie, Never Seen wyszedł poza Bydgoszcz i dotarł do Torunia z projektem towarzyszącym, czyli Kinem Bezdomnym.

>>Jaki będzie kolejny krok Never Seen in Bydgoszcz? Mam pomysł na festiwal ogólnopolski. Być może za rok będzie już Never Seen in Poland (śmiech).

>>Fantastycznie! Trzy-

mam kciuki. Zdradź mi jeszcze na koniec, co ostatnio widziałeś? Aż po grób z Robertem Duvallem. Bardzo dobre kino, świetny aktor i miła niespodzianka w postaci polskiej koprodukcji filmu.

>>21


*

>>portret

Ich filmowe pocztówki z Tekst: Justyna Tota Zdjęcia: Sebastian Hetman, Robert Kubicki

Część zdjęć do Bydgoszcz. Perspektywy Robert (z lewej) i Sebastian wykonali z dachu najwyższego w mieście budynku mającego — bagatela — ponad 50 metrów wysokości

M

iasto jest jak wielka makieta, gdzie między budynkami, ulicami i rondami mkną samochodziki, którymi chętnie pobawiłby się niejeden (nie tylko mały) chłopiec. Po Brdzie płynie „Słonecznik”, a na Mostowej mrowisko ludzi. Nie ma końca euforii kibiców na malutkich krzesełkach trybun, bez względu na to, czy po czarnym torze ścigają się żużlowcy, czy też o punkty na parkiecie walczą koszykarze. Szynowym szlakiem pędzi kolej, a z autobusu na płytę lotniska wysypują się ludziki, które za chwilę odlecą w przestrzeń kołującym Ryanairem — tak w wielkim skrócie wygląda miniBydgoszcz, czyli najświeższa produkcja dwóch zapalonych fotografików-filmowców Roberta Kubickiego i Sebastiana Hetmana. Wrażenie, że wszystko jest „mini” — co jest, jak mówi Robert, obrazem tego, jak mali jesteśmy w kosmosie, a może czegoś zupełnie innego (każdy powinien zinterpretować to na swój sposób!) — to efekt techniki Tilt-Shift, do zastosowania której potrzebne są specjalne obiektywy i… wysokie budynki lub wzniesienia terenu, z których można by filmować. O ile to drugie jest całkowicie za darmo, o tyle obiektywy kosztują krocie, ale i to chłopacy sprytnie obeszli. Pożądane blurowanie (czytaj: rozmazywanie krawędzi obrazu) uzyskali programowo w postprodukcji. >>22

Dla Sebastiana Hetmana fotografia to coś, co koch

To nie jedyna technika, w której Robert i Sebastian przedstawiają miasto. Wcześniej był Time Laps Bydgoszcz. Perspektywy. Do jego produkcji chłopacy wykorzystali 4550 zdjęć, robionych w krótkich odstępach czasu wiosną, latem i jesienią, które po odpowiednim zmontowaniu ukazują zawrotne tempo miejskiego życia zarówno za dnia, jak i w nocnej feerii świateł. I choć po internetowej premierze stało się tak, że film ten promował Bydgoszcz w konkursie na Europejską Stolicę Kultury 2016, to w obrazie nic nie jest upiększone czy podkręcone. Miasto pokazane jest jednak tak, by odkryć je na nowo, ukazane jest nie z perspektywy szarego chodnika, a na przykład z dachu ponad 50-metrowego budynku...

...

musli magazine


>>

>>portret

z miasta

ha w życiu najbardziej. Przyznaje jednak, że wspólne projekty filmowe przerosły jego oczekiwania...

F

akt, że chłopacy mają na swoim koncie dwie — jak ja to określam — filmowe pocztówki z Bydgoszczy, nie oznacza, że nie dostrzegają uroku innych miast, jak chociażby Torunia. Robert nagrał tam ocierający się wręcz o poezję obraz z I Zawodów Balonowych. Osobiście odbieram ten film jak historię krótkiego życia balonu: narodziny (przygotowania do wzbicia się nad ziemię), podniebny lot (urzekający jest kadr płynących po błękicie balonów widzianych z perspektywy łanów zbóż) i śmierć (opadająca powłoka materiału tuż po wylądowaniu). Całość ilustruje świetnie dobrana muzyka, dzięki czemu nawet przez chwilę na myśl nam nie przyjdzie, że autor filmu nagrywał pod presją czasu przy pomocy aparatu i urządzeń domowej roboty. Robert przyznaje, że wówczas sporo inspirujących pomysłów podsunął mu Sebastian, który również był na miejscu i robił zdjęcia. Sebastian pochodzący z Bydgoszczy i Robert z Nowej Wsi Wielkiej tworzą zgrany team, bo — jak przyznają — świetnie się uzupełniają: Sebastian miał większą wiedzę o kadrowaniu, a Robert na temat montażu; i tak powstawały ich wspólne produkcje, które są dla nich pasją, sposobem na życie, przypadkiem i jednocześnie spełnieniem marzeń.

Sebastian twierdzi, że filmowaniem zaraził się od Roberta, który jednak nie może powiedzieć, że aparat czy kamera towarzyszyły mu od najmłodszych lat. — Pierwszy film zrobiłem na studiach, dzięki temu miałem spore ulgi na egzaminie u pewnego doktora — wspomina Robert Kubicki. — Potem miałem okazję zrobić jeszcze dwa projekty na uczelni i wszyscy byli zadowoleni — ja robiłem, co lubię, a oni mieli, co chcieli.

... >>23


>>

>>portret

Miasto nocą nie zapada w sen, ale żyje swoim rytmem, co zostało pokazane w obrazie Bydgoszcz. Prespektywy

F

otografia i film są ze sobą ściśle powiązane. Niektóre techniki filmowe — jak wspomniany już Time Laps — wiążą się ze żmudną pracą wykonania najpierw tysięcy zdjęć, a później montowania ich w ruchomy obrazek. Zapytałam więc każdego z osobna, co sprawia mu większą frajdę — fotografowanie czy filmowanie? Okazuje się, że chłopacy mają zgoła odmienne zdanie. Sebastian zdecydowanie wskazuje na fotografię: — To od niej się zaczęło. Film był tylko małą odskocznią, chęcią sprawdzenia się i zobaczenia, co z tego wyjdzie. Z efektów jestem więcej niż zadowolony. To trochę ironia losu, bo moją pasją jest fotografia, a kojarzony jestem raczej z filmowaniem. Robert stawia na film: — Mimo że sprzęt jest droższy, jest go więcej do kupienia i czasami jedna osoba nie wystarcza do obsługi, to łatwiej jest budować emocje filmem, ponieważ wprawiasz obraz w ruch i pomagasz sobie dźwiękiem. W fotografii patrzysz na jeden kadr, dlatego zdjęcie musi być naprawdę interesujące, żeby przykuło uwagę odbiorcy na dłużej niż jedną sekundę. Obaj są za to zgodni co do tego, że nie można ciągle tkwić w tym samym, trzeba wciąż próbować czegoś nowego. Time Lapsa i Tilt-Shifta chcieli spróbować i mają to doświadczenie już za sobą. Swymi materiałami filmowymi dzielą się między innymi na >>24

<

popularnym YouTubie, po to, by bezinteresownie promować polskie miasta. A jeśli chłopacy będą robić kolejny miejski obraz, to możemy być pewni, że zobaczymy coś w zupełnie innej technice. Tym bardziej że Sebastian i Robert to samouki, dla których źródłem wiedzy jest sieć pojemna w różnego rodzaje tutoriale, artykuły i gotowe produkcje. — Myślę, że dzięki temu sami decydujemy, co chcemy i w jaki sposób uzyskać. Nie mamy wyuczonych, z góry narzuconych schematów — dodaje Sebastian.

C

hłopacy twierdzą, że mają upatrzoną kolejną technikę filmową do wypróbowania. Zdradzili mi, że myślą o dokumencie, a dotychczasowe produkcje traktują jak rozgrzewkę przed prawdziwym wyzwaniem, jakim jest film z człowiekiem w roli głównej. Być może świeże inspiracje do tego przedsięwzięcia Robert odnajdzie w Wielkiej Brytanii, gdzie obecnie rezyduje. Oprócz nakręcenia dokumentu Robert, ceniący sobie w drugim człowieku przede wszystkim pozytywną energię, ma jeszcze jeden zupełnie inny cel — chce uczyć informatyki; jej nauczycielem jest z wykształcenia. Sebastian jest bardziej tajemniczy i przyznaje się tylko do tego, że nadal nie lubi, jak mu ogórek spada z chleba…

musli magazine


>>portret

<

I Toruńskie Zawody Balonowe okazały się bardzo wdzięcznym tematem zarówno filmowym, jak i zdjęciowym

Widoczny na zdjęciu Robert Kubicki za pomocą aparatu i urządzeń domowej roboty stworzył miły dla oka i ucha materiał filmowy z I Toruńskich Zawodów Balonowych

Do obejrzenia i posłuchania na YouTubie:

...

Miniaturowe budynki, pojazdy, ludzie tworzą makietę miasta, na którą spoglądamy z góry, bo tak właśnie wygląda miniBydgoszcz

>>miniBydgoszcz ilustrowana piosenką To The Following bydgosko-toruńskiego zespołu Tin Pan Alley

>>Bydgoszcz. Perspektywy z muzyką Marcina Pawłowskiego-Pawbeats

>>I Toruńskie Zawody Balonowe >>25


>>poe_zjada

Rafał Skonieczny >>urodzony w 1983 roku w Warszawie. Autor arkusza z wierszami Antologia hałasu (2007)

oraz książki poetyckiej Dzikie strony (2010). Gitarzysta i wokalista Hotelu Kosmos, z którym wydał Wszystkie stare kobiety miasta (2008). Stypendysta Miasta Torunia, w którym obecnie przebywa.

Zaćmienie

Wrócił i odkrył, że jest wrogiem tego miejsca. Na wieść o jego przybyciu zaryglowano okiennice, zamknięto bramy. Kobiety stłoczone w cieniu drogerii szeptały zakazane imię. Rozległy się wołania matek. Ciekawskie dzieci wychylały się zza garaży. Spłoszone psy w ruchach obcego rozpoznały pana. Policyjna suka przystanęła na drodze do nocnego. Och, i noce niegdyś należały do niego. Napisy na murach przestały być czytelne, tylko ślad pająka na lśniącym popiele. Jeszcze wczoraj obrałby ten sam trop, wypił sok z odwłoku i lepił wilgotne pocałunki. Otworzył zaadresowany do niego list. W środku paproch i kartka.

Usiadł pod drzewem, nazwał wszystko jeszcze raz.

>>26

musli magazine


>>poe_zjada

Piosenka noworoczna Ta historia nie ma zakończenia, zima jest nam dana jak rozkład autobusu. Mierzymy się z czymś niebezpiecznie trwałym i reprezentujemy to na zewnątrz, a śnieg topnieje za kołnierzem, na ciepłej szyi. Głód zaspokajamy na wszelkie nielegalne sposoby. Nauczyliśmy się połykać języki i zjadać rozumy, nauczyliśmy się pić bez otwierania ust. Opanowaliśmy równowagę dźwięków i chybotliwy sen. Głos Morrisona z rzekomo zagubionej taśmy paryskiej. Rzeczywiście ładnie zamarzło na balkonie. Rzeczywiście wszystko zamarło i przez chwilę jesteśmy żywym mroźnym słońcem.

K. Rano odnajduje swoje nazwisko w jednym z nekrologów lokalnej gazety. Pierwszy raz w życiu czuje, że jego praca została doceniona. Pogrzebany w niczyjej woli. Nic ponad to.

>>27


” FOT. KUBA DĄBROWSKI

>>porozmawiaj z nim...

>>28

musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

Szybkie samochody, piękne kobiety i duże pieniądze

z pisarzem Jakubem Żulczykiem rozmawia Szymon Gumienik

>>Na początek będzie z grubej rury, lecz bez złych inten-

cji. Jak odczuwasz zmianę „stajni” wydawniczej i jakie masz nadzieje wynikające z przejścia z mniejszego do większego wydawnictwa? Zmiana ta była na tyle konieczna, że nie odczuwam jej ani jako złej, ani jako dobrej. Była też po prostu oczywistym dla mnie następnym krokiem. Paweł [Paweł Dunin-Wąsowicz — przyp. red.] nie lubi promować książek, a moje książki jednak trzeba promować. Co nie zmienia faktu, że zawdzięczam mu wszystko, przede wszystkim całe życie zawodowe. Poza tym jest dla mnie jak ojciec. A Znak robi dobrą robotę z Instytutem. Widać to w Internecie, w mediach, w sklepach, choć na efekty trzeba będzie jeszcze trochę poczekać.

>>Profesjonalna redakcja tekstu też nie jest bez znacze-

nia... Co do redakcji, to akurat Instytutu nie trzeba było jakoś specjalnie redagować, chociaż padło parę cennych uwag.

>>Dopiero po przeprowadzce do Warszawy podpisałeś umo-

wę z krakowskim Wydawnictwem Znak. Co robiłeś w tym Krakowie wcześniej? Chodziłem do szkół, żyłem, jadłem, piłem, spałem, uprawiałem seks i prowadziłem życie towarzyskie, czyli w skrócie robiłem to, co prawdopodobnie robi większość ludzi.

>>Pisałeś już o miłości, ideologii, teraz na warsztat wziąłeś

ludzki strach. Cieszę się, że podejmujesz próby różnych treści, ale powiedz, dlaczego poszedłeś w stronę thrillera i horroru? Ponieważ ten gatunek jest mi bardzo bliski, odchowałem się na nim, a z racji tego, że jestem pisarzem fabularnym i że istotny jest dla mnie rozwój warsztatowo-konstrukcyjny, naturalne było, że porwę się na powieść z gatunku, w którym te warsztatowe umiejętności są bardzo ważne. Poza tym Instytut spadł na mnie w postaci dosyć klarownej wizji, chciałem napisać książkę o kobiecie, która co prawda jest silną osobą, ale pewnego dnia staje przed problemem znacznie przekraczającym jej siły. Problemem, który przekraczałby chyba siły większości z nas. Instytut to także historia o uwięzieniu stałym, permanentnym, historia podzielona na dwa wątki, z których jeden jest poniekąd metaforą drugiego.

>>Dlaczego akcję Instytutu umieściłeś w Krakowie, czy

wiąże się z tym jakaś konkretna historia, czy może to ogólna atmosfera tego miasta — miejsca specyficznego, magicznego i pełnego miejskich legend? Oj, złożyło się na to wiele rzeczy. Mieszkałem w tym mieście sześć lat. Znam je dość dobrze i od wielu stron. Bardzo je lubię. Musiałem się z tego trochę oczyścić i rozliczyć. Poza tym Kraków to znakomita sceneria dla horroru. Oczywiście wszystko może być dobrą scenerią dla horroru, ale Kraków bardzo do mnie przemawia, i nie tylko do mnie. Te bramy, kościoły, ulice, ten osad. Zobacz teledysk do Luccioli Maanamu kręcony w Krakowie, popatrz na te wszystkie ulice, okna. Kraków to miasto skrytek, pułapek, tajemnych przejść, schronów. Podgórze, Kazimierz, Gazowa, Zabłocie, Pędzichów i wiele, wiele innych miejsc.

>>Ile egzemplarzy Instytutu chciałbyś sprzedać teraz, w

tych nieprzychylnych papierowi czasach? I jeszcze, czy myślisz, że książki przetrwają jak rekiny, jak powiedział niegdyś Neil Gaiman? Książki to bestie silniejsze niż rekiny. Ile chciałbym sprzedać? Na pewno więcej, niż rzeczywiście sprzedam.

>>Interesuje mnie, jak pracujesz. Odzywa się w Tobie

bardziej Pan Regularny czy raczej Pan Natchniony? I czy przy każdej książce jest to ten sam proces? Pan Regularny pracujący codziennie. Teraz piszę kolejną książkę dla Naszej Księgarni. Potem będę pisał następną dla Znaku. Piszę codziennie po około dwie godziny, spalam przy tym dużo papierosów, a potem leżę w wannie. To mniej więcej zawsze jest ten sam proces.

>>No właśnie, co dostaniemy po Instytucie? W jakie miasto tym razem wrzucisz swoich bohaterów? W styczniu nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia ukaże się moja książka młodzieżowo-fantastyczna Zmorojewo. Akcja będzie toczyć się trochę na Mazurach, a trochę w mieście tytułowym.

>>Nie marnujesz czasu. Powiedz, skąd czerpiesz inspiracje? Dużo czytasz? Analizujesz? Podpatrujesz? Oczywiście, że dużo czytam, analizuję i podpatruję, przecież jestem prozaikiem, cholera jasna. Druga część pytania jest

>>29


>>porozmawiaj z nim...

bardzo, bardzo szeroka i nie do końca ją rozumiem. Istnieją pisarze, których uważam za sekcję olimpijską, ale nie zamierzam się na nich wzorować, bo kopiowanie takiego Faulknera czy Lema w moim wydaniu skończyłoby się co najwyżej smutną parodią.

>>Zgoda, czyta się je bardzo dobrze! Pisanie książek to

świata, bo uważam, że jesteś dobrym obserwatorem. Jak kreujesz swoich bohaterów i swoje historie — z myśli, wyobraźni, snów, a może z sytuacji i historii zauważonych czy zasłyszanych gdzieś po drodze? To składowe tych dwóch i wielu innych czynników. To po prostu się pojawia. Mój mózg pracuje trochę poza mną, rejestruje wszelkie możliwe życiowe sytuacje, dodaje do tego oglądane filmy, książki, a także sny. Potem jakoś to przetwarza na zapleczu w opowieści i bohaterów. Nie potrafię zanalizować i wyłożyć tego procesu, mówiąc prawdę, nawet nie chcę.

jednak nie wszystko. Udzielasz się też jako dziennikarz i felietonista w „Exklusivie”, „Lampie” i „Dzienniku”. Była też Telewizja Polska, pisałeś nawet do „Neo Plus” o grach komputerowych. Wiem także, że lubisz dj’ować… W Telewizji Polskiej byłem raz jurorem w nieszczęsnej Dolinie Kreatywnej i nie wytłuszczałbym tego sobie w CV. Każde z tych zajęć jest ciekawe na swój sposób. Teraz piszę drugą książkę dla NK i kolumnę dla „Wprost”. Wszystko to jakoś mnie interesuje, bo nie robię rzeczy, które mnie nudzą. Na przykład jakiś czas temu, gdy nie miałem pieniędzy, chciałem iść pracować do agencji reklamowej, ale zrezygnowałem, bo tworzenie hasełek dla zupy w proszku nie jest czymś, co mnie w jakikolwiek sposób pasjonuje. Ale liczy się różnorodność i zmiana. Na przykład zacząłem dj’ować, bo chciałem zobaczyć, jak to jest zarabiać pieniądze, wychodząc z domu i mieć przy tym kontakt z ludźmi. Było to bardzo odświeżające.

>>Dojrzewasz wraz ze swoimi bohaterami? Które pokolenie

>>A opowiadania? Pamiętam jedno z Twoich opowiadań,

>>Twoje powieści na pewno nie są łatwe, lekkie i przyjem-

>>Będę czekał. Na koniec chciałbym się dowiedzieć, jaki

>>Miałem na myśli czerpanie inspiracji z otaczającego Cię

jest Ci najbliższe? Nie wiem, dojrzewam wraz z każdą rzeczą, którą przeczytam i napiszę, brzmi to cokolwiek egzaltowanie, ale po prostu trening czyni mistrza. Nie jest mi bliskie żadne pokolenie, bo nie wierzę, że jakiekolwiek pokolenie istnieje. Aby takowe miało miejsce, musi mieć miejsce przeżycie pokoleniowe. A takim przeżyciem, w mojej skromnej definicji, jest wydarzenie o bardzo wielkiej skali i mające bezpośredni wpływ na życiorysy całych grup czy narodów. Jak na przykład powstanie warszawskie, „Solidarność”, stan wojenny etc. My nie przeżyliśmy niczego takiego.

ne. Czy robisz to czytelnikom z premedytacją, czy tak po prostu naturalnie wychodzi? Oj, nie są aż tak niełatwe, nielekkie i nieprzyjemne. Parę osób powiedziało mi, że dobrze się czyta moje książki. Wychodzi naturalnie. >>30

które opublikowałeś w 2006 roku w „Playboyu”. Jak czujesz się w tej formie, czy nie myślałeś może o jakimś zbiorze? W tej formie czuję się bardzo dobrze, choć napisać niezłe opowiadanie to kawał wyzwania. Sallinger, Capote, Flannery, O’Connor czy Gogol robili to wspaniale i są dla mnie niedoścignionym wzorem. Opowiadanie jest dla mnie jakąś najszlachetniejszą formą literacką, dobrze opanować pisanie short stories to w moim mniemaniu nauczyć się pisać. Co do wydania zbioru, to oczywiście, że o tym myślałem. Bardzo chciałbym, ale za jakiś czas. Jeszcze nie teraz.

ciąg dalszy napisałbyś do historii o Jakubie Żulczyku? Nie będę oryginalny. Na pewno w tę historię byłyby zaangażowane szybkie samochody, piękne kobiety i duże pieniądze.

musli magazine


*

>>zjawisko

Tekst: Agata Napiórska i Marta Mach

W

ycie

Zwykłe

jednym z pierwszych odcinków najdłuższej polskiej telenoweli Klan pojawił się copywriterski wątek Agnieszki, którą do dziś gra Paulina Holtz. Agnieszka miała za zadanie wymyślić nazwę dla nowego proszku do prania. Myślała przez jakieś dwa odcinki, aż wymyśliła: „Zwykły Proszek”. Chyba nikt jej wtedy nie docenił, ale dziś — po latach — bijemy brawo ówczesnemu scenarzyście Klanu: zwykłe jest fajne. My to wiemy na pewno. Perłowe zęby, kaszmirowe usta i jedwabne pośladki pięknych, znanych i lubianych atakują zewsząd z ogromną siłą. Ktoś lub coś bezustannie mówi: „Ty też możesz taki być”. I rzeczywiście — to nie takie trudne. Wystarczy zakupić odpowiednią liczbę wybielaczy, naciągaczy, spłaszczaczy „tu” i spulchniaczy „tam” i od razu można zacząć dobrze wyglądać. Każdy dziś może zostać światowej sławy tancerzem, modelką, piosenkarzem albo samobójcą. Wystarczy zgłosić się do odpowiedniego programu telewizyjnego i być wystarczająco wyjątkowym. Za wszystko zapłaci absolutnie niezwykła zupa w proszku, którą spożywa niezwykła para pięknych aktorów. A jeśli nie chcą w telewizji, to z takim samym efektem mogą zrobić to w Internecie, albo na najfajniejszej tego tygodnia imprezie w mieście. Byle głośno, z fajerwerkami i przytupem. Głowa tylko może od tego rozboleć. W 1607 roku Włoch Francesco Angelita napisał książkę o ślimakach. Z rozważań zoologicznych przeszedł do filozoficznych i wpadł na pomysł, że ludzkość powinna wziąć przykład z tych powolnych stworzeń. Mądry ślimak jest powolny, co sugeruje nam, że bycie szybkim jest głupie i prowadzi do utraty zdrowego rozsądku. Francesco Angelita nie wiedział, że kilka stuleci później ludzie będą zabijać się o piękno, bogactwo i popularność. Ale jeśli jego rozważania przydały się „zabieganym” czterysta lat temu ludziom, to dziś brzmią jak proroctwo. Łatwo przewrócić się o własne nogi, gdy pędzi się na oślep, żeby mieć wszystkiego więcej, lepiej i mocniej. Zarabiać tyle, żeby starczyło na mieszkanie w poszatkowanym murami zamkniętym osiedlu, jacht na Karaibach i lekcje japońskiego dla dwuletniego dziecka. Są już szybkie pogrzeby, gdzie orszak żałobników żegna się ze zmarłym z okien samochodu, są jednominutowe bajki dla dzieci, jedzenie instant i zapewnienia kelnerów: „Jak nie zdążymy w 15 minut, zwracamy pieniądze”. Znamy historie szefów korporacji, którzy polecali swoim pracownikom jeść śniadanie podczas wydalania, żeby mieć więcej czasu na pracę. Próbować mieć w życiu wszystko, ale tylko przez chwilę, to jak lizanie lodów przez szybę. Są gotowe fejsbukowe profile ze starannie wyselekcjonowanym zestawem tysiąca znajomych na sprzedaż. Próbować mieć w życiu wszystko, ale tylko w Internecie, to jak nigdy nie wstawać z łóżka. Dziś każdy chce być niezwykły i najlepszy. Tylko po co?

>>31


*

>>zjawIsko

>>Zwykłe Życie przedstawia Pucybuta-

-Milionera, który nie czyści butów, tylko portfele. — Jak pan ma na imię? — Milioner. W wigilię będzie dziesięć lat, jak tutaj buty czyszczę. Pomysł wziął się z głodu. Dzieciak mi się urodził, a za młody byłem, żeby się wieszać. Pucybuta spotykamy na warszawskiej Starówce, niedaleko kolumny Zygmunta. Tuż obok lodziarni na chodniku ma swój warsztat. Kolejkę ludzi, co stoją po lody, przepycha dalej, za linię, którą narysował kredą. — To miejsce jest warte milion złotych! Zatorów finansowych nie mam. Jestem jedynym pucybutem, który tworzy nowe miejsca pracy — proszę to zapisać. — Gdybym nie miał Króliczka, popadłbym w alkoholizm. A tak, kasę muszę dzielić. I króliczek klientów przyciąga. Na Euro 2012 króliczki będą aż trzy. Teraz je trenuję. Dalej, Króliczku, ruchy, ruchy! — Pstryk — pstryka palcami. — Tu stawiamy nogę, proszę bardzo. — Ile pan ma lat? — wypytuje chłopaka, który wyszedł z dziewczyną na niedzielny spacer. — Dwadzieścia cztery. — Zawód? — Mechanik samochodowy. — Pstryk — pstryka palcami. — Ruchy, ruchy! Druga noga, już już! — Mężczyźni po czterdziestce już butów nie czyszczą. A kobiety po dwudziestce są już martwe. Kobieta nie czyści butów, kupuje nowe. A jak ją na nowe nie stać, zmienia męża. Po tym, jak kto ma buty wyczyszczone, poznaje się, czy ma kasę. Im czystsze buty, tym więcej kasy w portfelu. Płaci się tyle, ile ma się lat. Jak ktoś ma sto lat, a jeszcze jest zza granicy, płaci 100 euro. — OK. Dwadzieścia cztery lata to dwadzieścia cztery złote, portfel wyciągamy. Pstryk — pstryka palcami. A młody mężczyzna płaci. — Proszę zanotować — pucybut nie czyści butów, czyści portfele. Ja ze wsi, proszę pani, robię miasto. Każda metropolia powinna mieć swojego pucybuta. — Cały czas pracuję. Co dwa tygodnie tylko robię przerwę dla serca. I żeby od tej iluzji odpocząć. >>32

cie pr >>Zwykłe Żygo ści i

uwielbia Miguel prowadzi skiej miejscowości tydzień od pierwsz Przyjaźni się ze sta pracą wpadają na k produkcji. Miguel żonę, niemieckie Uwielbia też ciąg jedyne znane mu „What do you wan W jego barze na jaźnie i przelotn sypia rodzina bez zamian za porann historie z żyć wła Miguel bardzo klatkę piersiową plata długi, cienk maluje każdy na żeby pamiętać i zawsze będą do wypadek, gdybyś dobny bar.


który rzedstawia Miguela, . iur dik pe y ow lor i ko górbar na dworcu w małej cały e cuj Pra . nii i w Hiszpa o. ieg atn ost do gu cią po zego ed prz rzy ałymi klientami, któ mowej kieliszek jego wódki do swoją , ino lat my ryt uwielbia rowy. do piwo oraz sok pomi arzać wt po gle i nieustannie im: lsk gie an yku jęz zdanie w nt?”. ie przyawiązują się długoletn rogiem za Tuż i. ne znajomośc rzy w któ , ów gan Cy ych zdomn lowi ue Mig ną kawę opowiadają ko. asnych i nie tyl depiluje dba o własne ciało — suje i zaą, codziennie rozcze e u stóp kci zno ki warkocz, a pa jest, żne wa zo ard „B inny kolor. edy wt , imiona swoich klientów na m na zi rad ciebie wracać” — po dyś kie yć orz śmy chcieli otw

>>zjawisko

>>Zwykłe Rzeczy, cuda wianki:

>>Zwykłe Życie przedstawia historię Ka-

mila, który na koncerty chodzi w masce chirurgicznej lub chemicznej. Kamila spotkaliśmy w nocy na przystanku. Wyczerpany, ale wciąż jeszcze podekscytowany imprezą juwenaliową, czekał na nocny autobus. Studentem jeszcze nie jest, ale już zdążył poczuć, jak niełatwe jest życie studenckie: błoto, pot, a czasem nawet łzy. Kamil najbardziej lubi słuchać Kazika. Często podróżuje metrem. Od kilku lat zapuszcza włosy. Lubi koncerty, ale nie znosi, kiedy ludzie się pocą i śmierdzą.

Plastikowy Taj Mahal w słoiku przywieziony z podróży do Indii; gra Fortuna z 1985 roku znaleziona pod śmietnikiem w Poznaniu rok temu (nie brakuje żadnego elementu). Zapalniczka pantera przywieziona z Japonii w latach 90. przez wujka Andrzeja, marynarza; zegarek z kalkulatorem zakupiony za złotówkę na Targu Namysłowska w Warszawie.

www.zwyklezycie.blogspot.com >>33


*

>>portret

Teraz pewniej gram Cho

P

aweł Wakarecy to jedyny Polak w finale tegorocznego Konkursu Chopinowskiego. Pochodzi z Torunia. W rozmowie okazuje się bardzo rzeczowy i zwięzły. Sprawia wrażenie osoby, która wie czego chce, a równocześnie potrafi zachować dystans wobec konkursowej rywalizacji. W rozwoju Pawła najważniejszą rolę odegrały dwie osoby: pierwsza nauczycielka fortepianu z toruńskiej szkoły muzycznej, Ewa Skarżewska, dzięki której poznał podstawy pianistyki oraz zdobył pierwsze muzyczne szlify i najwcześniejsze doświadczenia konkursowe, jak i Profesor Katarzyna Popowa-Zydroń, która do dziś uczy go w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. To dzięki niej przed Pawłem otworzyły się ogromne możliwości, jakie daje sztuka interpretacji muzycznej. Decyzja o udziale w Konkursie Chopinowskim dojrzewała stopniowo i zapadła po IV Międzynarodowym Konkursie Lisztowskim w 2008 roku. Przygotowania wymagały uzupełnienia repertuaru chopinowskiego, który wcześniej był u Pawła dosyć ubogi. Mimo że realizacja niektórych utworów przypadła na ostatnią chwilę, udało się wszystko dopiąć na czas.

K

onkurs Chopinowski to dla młodych pianistów prawdziwa legenda. Problem, szczególnie dotkliwy dla Polaków, tkwi chyba właśnie w tej legendzie. Może jest ona mniej uciążliwa dla tych, którzy przyjeżdżają na koncert z zagranicy. Z drugiej strony są to zawody takie jak każde inne, >>34

musli magazine

FOT. M. GROTOWSKI

Tekst (na podstawie rozmowy z Pawłem Wakarecym): Aneta Derkowska i Ewa Schreiber


*

>>portret

opina — Paweł Wakarecy

czuje się w nich rywalizację, presję, nerwy. Paweł od samego początku próbował odciąć się od wszystkich konkursowych emocji i skupić na tym, co miał do przekazania publiczności. Jednak okazało się to dla niego bardzo trudne, bo — podobnie jak inni uczestnicy — miał świadomość, że każda zagrana przez niego nuta będzie rozkładana na czynniki pierwsze i analizowana. Wykonawca mierzy się przez to z zupełnie innym poziomem stresu niż w normalnym życiu koncertowym, w którym jest więcej miejsca na naturalność, spontaniczność i swobodę kreowania interpretacji. Chociaż Chopin jest dla Pawła ważny jako kompozytor i pianista, to jednak zebranie całego repertuaru chopinowskiego i wykonywanie go na konkursie ma w sobie coś kontrowersyjnego. Przygotowanie trzygodzinnego repertuaru poświęconego Chopinowi wcale nie musi być przecież wyznacznikiem dobrego pianisty. Może tylko pokazać, czy dany artysta jest wytrzymały i czy potrafił na przykład ogarnąć fizycznie i psychicznie ten dość jednolity repertuar. Tegoroczny Konkurs pokazał, kto do całej sprawy podszedł sportowo i tylko wyuczył się programu, a kto był tą muzyką faktycznie oczarowany i zafascynowany. O każdym etapie trzeba było myśleć niezależnie. Na początku, tuż przed Konkursem, ważny był tylko pierwszy etap. Po zagraniu ostatniej nuty w pierwszym etapie rozpoczynało się myślenie o drugim. Paweł od początku wybrał sobie tę strategię i — niezależnie od tego, czy był zadowolony ze swej gry — zapominał o poprzednim etapie i zaczynał myśleć o następnym. Starał się też nie zwracać uwagi na wszystko, co toczyło się dookoła, na impulsy, które docierały do niego z mediów. Dużo mówiło się nawet o tym, że polska ekipa konkursowa stroniła od prasy, radia, telewizji, ale w tym szczególnym momencie miała przecież prawo do egoizmu. Zwłaszcza że media bywają różne. Cała grupa Polaków biorących udział w Konkursie okazała się bardzo zgrana. Młodzi pianiści często znali się od dzieciństwa i nie było mowy o ochłodzeniu ich relacji przez współzawodnictwo. Wszyscy mieszkali w jednym hotelu i chodzili na wspólne posiłki. Jednak Paweł między poszczególnymi etapami konkursu wracał do Torunia, żeby odetchnąć od konkursowej atmosfery.

D

o muzyki Chopina w opracowaniach jazzowych czy folkowych młody pianista podchodzi bardzo ostrożnie, potrafi nawet wyłączyć radio, jeśli przypadkiem natrafi na takie aranżacje. Drażnią go zwłaszcza opracowania utworów Chopina na różne składy instrumentalne, bo tym bardziej uświadamiają, że muzyka Chopina

jest bardzo fortepianowa, że została stworzona z myślą o tym instrumencie, o jego dźwięku i możliwościach. Poza tym fascynacje muzyczne Pawła są najróżniejsze. Raz szaleje za Gustavem Mahlerem, innym razem za muzyką dawną w interpretacjach Jordiego Savalla czy operą barokową, a jeszcze innym za muzyką chóralną, która w jego życiu zajmuje bardzo ważne miejsce. Śpiewa w chórze od dziecka i uważa, że śpiewanie ma bezpośrednie przełożenie na muzykę instrumentalną, na umiejętność kształtowania frazy i swobodny oddech. Poza tym śpiewanie daje wiele przyjemności... Paweł pasjonował się kiedyś historią pianistyki, a artystami, którzy odegrali w jego życiu najważniejszą rolę, byli Marta Argerich i Światosław Richter. To zainteresowanie skończyło się mniej więcej dwa lata temu, bo słuchanie innych pianistów w pewnym momencie zaczęło mu przeszkadzać. Światosław Richter powiedział kiedyś, że nie chodzi na koncerty innych pianistów, bo gdy ktoś gra słabo, to się nudzi, a gdy ktoś gra za dobrze, to się irytuje. Paweł twierdzi, że kiedyś słuchał bardzo dużo i czuł, jak wiele mu to daje. Poszukiwał w ten sposób własnej drogi, a gdy już ją odnalazł, nie czuł więcej potrzeby konfrontowania swoich pomysłów z innymi. Podobnie jak większość pianistów, nie lubi słuchać siebie samego, ale wie, że analiza własnej gry jest potrzebna i bardzo dużo daje. Na pewno w którymś momencie wróci więc do swoich konkursowych interpretacji.

M

uzyka Chopina to pewien etap na pianistycznej drodze Pawła. Minął konkurs, a Rok Chopinowski dobiega końca. Każdy pianista poświęcił Chopinowi w tym roku cząstkę siebie, ale już za chwilę przyjdzie Rok Lisztowski. Dlatego Paweł ciągle poszukuje nowych wyzwań, nowych inspiracji, wciąż poznaje literaturę pianistyczną. W najbliższym czasie ma zamiar wrócić do twórczości Franciszka Liszta i poszerzyć swój repertuar poświęcony temu kompozytorowi. Na bydgoskiej uczelni musi nadrobić zaległości, zagrać recital dyplomowy i napisać pracę magisterską. W planach ma też koncert na warszawskim festiwalu „Chopin i jego Europa” w sierpniu 2011 roku, gdzie chce wystąpić z recitalem złożonym z utworów Liszta i Chopina. Dla Narodowego Instytutu Chopinowskiego nagra także płytę z utworami mistrza. Konkurs Chopinowski na pewno dużo zmienił w życiu Pawła. Ale, jak podkreśla, pozostał przecież tą samą osobą. Może tylko z tą różnicą, że teraz będzie grał „swojego Chopina” dużo pewniej, bo wie, że jego interpretacje mogą się komuś spodobać. >>35


: >>36

inetyczobiekty k to i k ęz w a b >>Za , które mogą kojarzyżćnsiego ne ró lek. Są to teatrem la ielkie formy plaw ie postarodzaju n awiające st d e rz p nymi styczne czone z in , łą o p ie k z ci lud kcji tak i konstru m ta n e m ele ać jakiś wykonyw rażenie aby mogły b robiły w . lu h c ru y prost o ruchu do takieg zdolności jednak do ą ż nie słu eźbiarFormy te obiekty rz to ą S y. e, wzruzabaw ostalgiczn n o c im ie n skie e wszystk ale przed , e c ją a sz . ce formą intrygują

MajaKrupińskaZabawki

>>galeria

musli magazine


:

>>galeria

>>37


: >>38

>>galeria

musli magazine


>>galeria

>>39


: >>40

>>galeria

musli magazine


>>galeria

>>41


:




: >>galeria

>>45


: >>46

>>galeria

musli magazine


>>galeria

>>47


: >>48

>>galeria

musli magazine


>>galeria

: >>49


>

>>nowości książkowe

Żyjąc w czasie pożyczonym Zygmunt Bauman Wydawnictwo Literackie 2010 39,90 zł

Ekonomia kultury praca zbiorowa Wydawnictwo Krytyka Polityczna 2010 34,90 zł

Mało kto ma tak znakomite wyczucie rzeczywistości jak Zygmunt Bauman. Mało kto tak celnie stawia pytania palące człowieka tu i teraz jak Zygmunt Bauman. Mało kto tak znakomicie potrafi zasiać niepokój i zmusić do myślenia jak Zygmunt Bauman. Entuzjastów książek autora Razem osobno nie trzeba przekonywać do kolejnych, pojawiających się na polskim rynku wydawniczym pozycji. Tych, którzy jeszcze po te publikacje nie sięgnęli (są tacy?), warto zachęcić fantastycznym językiem, cudowną erudycją i bezpretensjonalnością autora. Mimo trudnych pytań i poważnych rozważań Bauman nie tworzy barier i dystansu, jaki znamy z książek poważnych myślicieli i komentatorów rzeczywistości. Tym razem punktem wyjścia i jednocześnie punktem zapalnym, z którego zrodziła się książka Żyjąc w czasie pożyczonym, była rozmowa z południowoamerykańską socjolożką Citlali Rovirosa-Madrazo o realiach globalnego kryzysu, który wybuchł jesienią 2008 roku. Czego możemy się spodziewać? Autor Ponowoczesności jako źródła cierpień zadaje ważne pytania na temat zmierzchu kapitalizmu i polityki demograficznej. Zastanawia się nad mechanizmami, które wypracowały społeczeństwa rozwinięte, takimi jak choćby rzeczywistość życia i bycia na kredyt. Bauman nie stroni także od ważnej i potrzebnej dyskusji na temat inżynierii genetycznej i biotechnologii. Czy grozi nam ludobójstwo porównywalne z Holocaustem? To zaledwie kilka nurtujących autora pytań, które roztrząsa na kartach swojej książki. Jak zwykle powraca do pytań najważniejszych, które odnajdujemy już w poprzednich jego książkach, a które ewoluują wraz ze zmianą temperatury i rytmu rzeczywistości dziejącej się na naszych oczach. To istotne pytania o religię i miłość. Żyjąc w czasie pożyczonym to znakomita pozycja dla wszystkich, którzy w codziennym pędzie robią przystanki na to, żeby pomyśleć.

Jestem wielką fanką przewodników Krytyki Politycznej. To modna i niezwykle popularna forma wykorzystywana na wielu rynkach wydawniczych w kontekście szeroko pojętej humanistyki. Za nami pozycje poświęcone twórcom, filozofom, literaturze, sztuce, polityce oraz problemom społecznym. Przed nami? Najnowsze dziecko Wydawnictwa Krytyki Politycznej — Ekonomia kultury. Do niedawna, wydawałoby się rzeczywistości nieprzystawalne i niepasujące do siebie. A jednak! Żyjemy w świecie najgorszym z możliwych, w którym artyści oprócz talentu, znakomitych pomysłów, nowatorstwa, twórczego zapomnienia i artystycznej lekkości muszą być także, a może nawet przede wszystkim, przebiegłymi menadżerami, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać. Najnowszy przewodnik stawia wiele istotnych pytań, jak chociażby: kto finansuje wielkie imprezy kulturalne?, czym są nowe media?, czym jest krytyczna funkcja kultury dzisiaj?, kto wspiera artystów?, jaka jest rola państwa we wspieraniu rodzimej kultury? To zaledwie kropla w morzu niejasności i kłopotliwych rozmów o przyziemnej roli pieniądza we wzniosłym świecie artystów. Przewodnik jest także wyśmienicie czytelną mapą najnowszych trendów w myśleniu o kulturze, ale to nie wszystko. Jest także użytecznym zbiorem definicji, które pozwolą czytelnikowi sprawnie poruszać się po meandrach kulturalnych XXI wieku. A nie jest to wcale takie proste, jak mogłoby się wydawać. Ekonomia kultury to wreszcie wybór zachodnich tekstów, które smacznie korespondują z polskim poletkiem szkiców i analiz środowiska. Edukują nas m.in. Beata Stasińska, David Harvey, Jacek Żakowski, Kate Oakley, Jason Epstein, Maciej Gdula, Maciej Nowak i Chris Anderson. Autorzy przewodnika zgrabnie wymykają się zajściu na manowce oczywistości i gładkich, a przez to drażniących uważnego czytelnika podsumowań. Polecam! ARBUZIA

ARBUZIA

>>50

musli magazine


>>nowości filmowe

Mamut reż. Lukas Moodysson obsada: Michelle Williams, Gael García Bernal 10 grudnia 2010 125 min

Królestwo zwierząt reż. David Michôd obsada: Guy Pearce, Ben Mendelsohn, Sullivan Stapleton 12 grudnia 2010 112 min

Szwedzki reżyser Lukas Moodysson to twórca nieobcy polskiej publiczność. Znany jest z odwagi w poruszaniu trudnych tematów, jak lesbijska miłość wśród nastolatków w Fucking Amal, kontrowersyjnego sposobu ich przedstawiania w Dziurze w sercu czy eksperymentowania z formą — Kontenera. Bulwersuje, dzieli publiczność i wywołuje emocje. To sprawia, że do każdej nowej jego produkcji podchodzi się z pytaniem, czym zaskoczy tym razem. Jednak ostatni obraz Mamut zaskakuje wyłącznie rozczarowaniem, jakiego się doświadcza po obejrzeniu filmu. Zaskakuje, tym bardziej że film dotyka aktualnych i uniwersalnych kwestii, a i grze aktorskiej — w rolach głównych Gael Garcia Bernal i Michelle Williams — nie można niczego zarzucić. Mimo to serce widza pozostaje nieporuszone. Moodysson z moralizatorskim zacięciem pokazuje kawałek życia kochającego się nowojorskiego małżeństwa — Leo i Ellen, oraz pochodzącej z Filipin opiekunki ich 8-letniej córki. Autor oszczędza widza, nie każąc mu się gubić w zawiłościach fabuły i uczuć. W filipińskiej scenerii daje szczegółowy wgląd w losy synów Glorii, rejestrując skutki jej wyborów. Pozwala dotrzeć z Leo aż do Tajlandii, gdzie serwuje kolejne prawdy, niestety, wyjątkowo banalnie, tym razem na temat turystycznej prostytucji. Za Ellen, która jest chirurgiem na oddziale pogotowia ratunkowego, widz trafia do szpitala, obserwując jej rozpaczliwą walkę o życie małego chłopca. Ellen jednak wątpi w sens swojej pracy, która oddala ją od córki i wywołuje niepewność co do tego, czy jest dobrą matką. Równolegle prowadzone wątki wskazują nieco zbyt natarczywie na zagubienie ludzi w globalnym świecie wielu możliwości, które nie dają jednak pełni szczęścia i nie rozwiązują najważniejszych zdaniem reżysera problemów. Prowadzą na manowce tych, którzy nie potrafią rozpoznać prawdziwych wartości. Moodysson nie oskarża swoich bohaterów — to postaci niemal idealne. Nawet gdy popełniają błędy, daje im kolejną szansę, ryzykując naiwnością i odrealnieniem obrazu utkanego dramatu. Diagnoza reżysera wskazuje, że cierpią z powodu tego, że nie znajdują się na właściwym miejscu. A winą obarcza współczesny świat, który zakłóca działanie naturalnego instynktu zdolnego ocenić, co jest dla nich i ich bliskich dobre. Niestety, reżyserowi też zabrakło instynktu dobrego filmowca, który nie pozwoliłby mu zbłądzić na manowce banału i czarno-białych prawd.

Australijskie Królestwo zwierząt to nie film o dzikiej przyrodzie wciąż mało znanego kontynentu. Doskonały pełnometrażowy debiut fabularny 37-letniego Davida Michôda przypomina nam o naszym pochodzeniu, o którym często udaje się nam zapomnieć. „Przyjrzyjcie się, jesteśmy zwierzętami” — zdaje się klarować nam reżyser, kierując nasz wzrok na zachowania i sposób funkcjonowania pewnej przestępczej rodziny zamieszkałej w Melbourne i wciągając nas w pełną napięcia historię 17-latka Josha. Chłopak po śmierci matki trafia do domu swojej babki, miejsca tętniącego życiem czwórki braci — jego wujów, z których żaden nie wie, co znaczy uczciwy zarobek. Josh w sposób naturalny i bezkrytyczny wsiąka w ich codzienność, poznaje tajemnice, zwyczaje i problemy. A moment nie jest łatwy. Dom jest pod obserwacją wydziału kryminalnego, co rzutuje na zachowania wszystkich jego członów, może poza matką, której czujne oko, a my za nim, rejestruje każdą niemal zmianę nastroju swych dorosłych pociech, każdy gest agresji, przejaw słabości, a przede wszystkim objaw strachu. A do strachu są powody, i to niemałe. Kryminalni słyną z tego, że robią, co chcą, zabijają jak gdyby wypisywali mandaty. Tak też ginie najstarszy brat — Baz, głowa tej specyficznej rodziny — jedyny bez widocznych oznak lęku, dający wszystkim złudne poczucie bezpieczeństwa. Jego miejsce w sposób zadziwiająco naturalny, jak w stadzie, zajmuje ukrywający się dotychczas przed policją Andrew, o ksywce Papież, którego sytuacja wyzwala ze strachu i pcha do zemsty. Pościgi, ucieczki, aresztowania, kryminalni, przestępcy, korupcja, zabójstwa — to i sprytnie zmontowany trailer sugerują, że będziemy mieli do czynienia z typowym filmem akcji, gdzie widz ledwo nadąża za jej tempem. Nic bardziej mylnego. Michôd opowiada historię spokojnie, w sposób przemyślany, inteligentny, trzymając widza w ciągłym napięciu. A głównym motywem filmu, bohaterem niemal przez swoją wszechobecność i prawie namacalność, czyni strach. Wszechogarniający i naturalnie nam przypisany z racji przynależności do świata zwierząt. Strach, który zabija uczciwość i przytępia wszelkie inne uczucia. Zdolność do refleksji zastępuje logiką strategii przetrwania. W skonstruowanym na takich podstawach świecie nie ma miejsca na miłość i wartości ogólnospołeczne, które, jak przekonuje się na własnej skórze Josh, są w jego sytuacji bezwartościowe, bo nie pozwalają pozostać przy życiu. Instynkt zwycięża. A my, przyglądając się tej historii, chociaż przerażeni, cieszymy się z tego. EWA SOBCZAK

EWA SOBCZAK

>>51


>

>>nowości płytowe

Black Dub Black Dub Sony Music Entertainment 2010 59,99 zł

Don’t Ask Smingus Landslide Gusstaff Records 2010 29,00 zł

Black Dub to zespół cenionego gitarzysty i producenta Daniela Lanoisa. Muzyk jest bez wątpienia mistrzem drugiego planu. Nie bez powodu został nagrodzony statuetką Człowiek ze Złotym Uchem podczas Soundedit 2009. Właśnie na tym łódzkim festiwalu polska publiczność miała okazję go posłuchać. Znany jest ze współpracy z zespołem U2, z którym nagrywa już od 1984 roku. Kanadyjczyk słynie też z nagrywania w bardzo nietypowych miejscach, takich jak stodoły, zamki czy zwykłe mieszkania, gdzie może uchwycić spontaniczność występu. Tak też się stało przy okazji nagrywania Black Dub. Wszystkie utwory na tej płycie zostały zarejestrowane w Los Angeles, w domu Lanoisa. W czasie sesji nagraniowych duży nacisk kładziono na rejestrację za pierwszym podejściem. Kolejną cechą charakterystyczną tego producenta jest to, że ma nosa do talentów. Do współpracy z Black Dub zaprosił znakomitych muzyków — jazzowego perkusistę Briana Blade’a, młodziutką wokalistkę Trixie Whitley i znanego basistę Daryla Johnsona. Krążek to kawał dobrego gitarowego grania. Jednak dla mnie największym objawieniem tej płyty jest wokalistka Trixie. Ta niepozorna młoda dziewczyna ma głos jak prawdziwa soulowa diva, która wspaniale oddaje ducha czarnej muzyki. Jej barwa jest świetnie wyeksponowana w piosence Surely, która wydaje się najmocniejszym punktem płyty. Jej głos najlepiej wypada w nastrojowych balladach, dlatego nie bardzo podobają mi się piosenki promujące płytę, takie jak I believe in You czy Ring the Alarm. Szybsze, funkowe kawałki, w których pozostali muzycy śpiewają wraz z wokalistką, tworząc niezbyt dobrze brzmiący chórek, psują ogólne dobre wrażenie. Jestem fanką Lanoisa jako gitarzysty, jednak niekoniecznie jako piosenkarza. Moim zdaniem to Trixie jest największą gwiazdą na tej płycie. Piosenkarka miłość do muzyki wyssała z mlekiem… ojca. Był nim znany muzyk Chris Whitley. Już w wieku kilkunastu lat przemierzała Europę z różnymi grupami, śpiewając i grając na basie i bębnach. Próbowała też swoich sił jako DJ. Uczyła się na baletnicę, ale ten rodzaj sztuki chyba nie przypadł jej do gustu. W wieku 17 lat dorabiała jako kelnerka na Brooklynie i w Queens, skupiła się wtedy na pisaniu piosenek. Obecnie pod skrzydłami Lanoisa jej talent z pewnością się rozwinie. Warto kupić ten krążek, choćby po to, żeby usłyszeć jej głos. Premiera w mikołajki.

Nie tak dawno w Krakowie (2005) — mieście paru udanych i iluś tam równie szumnych, co niewartych wspomnienia projektów — dwóch panów legitymujących się różnymi paszportami zawarło małą komitywę. Byli to: wokalista z gitarą David Molus, fan osiemnastowiecznej poezji szkockiej, oraz Tomasz Zapała, gitarzysta — powiedzmy — miejscowy. Nie pograli zbyt długo, nim dobił do nich stary krakus Amerykanin Thymn Chase, fan mikrofonu i klawiszy. Ich tyci, tyci stabilizacja, o zdumiewającej nazwie Don’t Ask Smingus, zawierała się początkowo w graniu muzyki akustycznej, autorskich kompozycji Molusa oraz utworów Casha, Dylana czy Thoma Yorke’a. Sprawa była dobra i rozwojowa (patrz: koncerty u Szydła w Trójce), więc lat trzy później do składu dołączyli: grający na perkusji Jarek Wyka oraz basista Jurek Drobot, tworzący wcześniej między innymi z Waglewskim czy Anią Wyszkoni. Powstały kwintet mórz północnych nie olewał wodą słuchaczy, Smingus nabierał szlifu i — jeśli wierzyć doniesieniom Gusstaff Records, właściwego wydawcy ich debiutanckiego albumu Landslide — panowie odważnie popłynęli w tak niedoceniane dziś indie i alternatywny rock oraz wspaniałego bluesa. Chrypka i zadra, smęty pełne ponęty, kapelusze wyimaginowane i dym już całkiem zakazany, instrumenty słyszalne, wokal zacięty, jak pisano, to i jeszcze trochę przymiotników próbuje pokryć wcale klarowną muzykę skrojoną na ucho nas wszystkich kiedyś tam słuchających amerykańskiej inwazji lat dziewięćdziesiątych. Przechwałki prasowe donoszą, że ten rhytm’n’blues pojawiał się „w radiowej Trójce w bardzo różnorodnych stylistycznie audycjach. Muzykę kapeli prezentowali zarówno Piotr Kaczkowski w kultowym programie «Minima», jak i Jan Chojnacki w «Bielszym odcieniu bluesa»”. Proszę to potraktować jak podpowiedź, ale i zachętę. Don’t Ask Smingus brzmi naprawdę dobrze, czym wpisuje się w coraz ciekawszą scenę młodopolskich kapel, tak odważnie stawiających czoła złej legendzie o kilku takich, co mogli, a nie chcieli. Polecam? (AM)

AGNIESZKA BIELIŃSKA >>52

musli magazine


*

>>recenzje

Miłość w czasach... SB

J

eśli ktoś spodziewa się nowych odkryć, innowacyjnego kina i świeżego spojrzenia na historię, zawiedzie się. Film Różyczka to klasyk. Jak mówi twórca filmu — Jan Kidawa-Błoński, zafascynowany osiągnięciami starożytnych cywilizacji i ich spuścizną: „w klasyce tkwią korzenie całej sztuki”. Dla mnie ten film to sztuka. I to sztuka właśnie od samych korzeni, poczynając od klarownego, momentami wręcz łopatologicznego przedstawienia historii, kończąc na świetnym studium emocjonalnym bohaterów oraz ich metamorfozie, zwłaszcza przemianie głównej bohaterki. I chyba właśnie ten element tak bardzo przykuł moją uwagę. Historia mało skomplikowana, osadzona w czasach, które dziś wydają się nam nie tyle, jak znów określa reżyser, „prehistorią” (w końcu są to nie tak odlegle nam czasy naszych rodziców!), co spenetrowaną kopalnią filmowych tematów. Daleko nie trzeba szukać, produkcje takie jak Mała Moskwa, niemiecki film z 2007 roku Życie na podsłuchu (notabene, jest to film, który w Polsce, niestety, nie zyskał większego rozgłosu, ale w gruncie rzeczy bardzo dobry, o czym świadczy nie tylko nominacja do Oscara; dla porównania tematów, i nie tylko, gorąco ten film polecam), komiczne Goodbye Lenin to filmy, których akcja została osadzona w ciekawych latach 60. Błoński oprócz tego, że fabułę swego filmu umieszcza w tych niełatwych, smutnych czasach, to dodatkowo, a może przede wszystkim, stara się wyłuskiwać przez cały film nie tylko psychologię postaci, ale i nadzwyczajny wymiar i rangę zastanego czasu. Skupia się na wadze tego okresu, motywach działania, podkreśla nad wyraz sprawnie indywidualizm charakteru swych postaci. I to jest bardzo dobry zabieg, gdyż żaden z bohaterów w tym filmie, czy to pierwszo-, czy drugoplanowy, nie jest papierowy. Dlatego każdy z nich, mniej lub bardziej, zachwyca. A jeśli zachwycają wszyscy, każdy pod innym względem.

T

ytułowa bohaterka — Kamila Sakowicz, która na potrzeby Służb Bezpieczeństwa i swego narzeczonego obiera pseudonim Różyczka (w tej roli widzimy jeszcze mało znaną aktorkę Magdalenę Boczarską), to postać w swej prostocie najbardziej skomplikowana i tragiczna. Poznajemy ją jako bezgranicznie zakochaną kobietę i równie bezgranicznie oddającą swoje ciało kochankę, jak się później ona sama dowiaduje, funkcjonariuszowi SB, jednocześnie swemu narzeczonemu — Rożkowi (w tej roli Robert Więckewicz). Różyczkę widzimy jako prostą i nieświadomą niczego, ale wdzięczną maszynistkę dziekanatu Uniwersytetu Warszawskiego, która zgodnie z „prośbą” swego narzeczonego ma dosłownie wejść do łóżka „opozycjoniście” władz PRL. Owym przeciwnikiem ówczesnego ustroju jest Adam Warczewski (w tej roli znakomity Andrzej Seweryn) — literat, pracownik UW, przedstawiciel polskiej inteligencji. Dla państwa to przede wszystkim syjonista i dysydent, którego należy zlikwidować, a na pewno inwigilować. Owym informatorem Służb (w końcu

jest z nimi tak blisko) ma być nie kto inny jak Kamila Sakowicz, której bez trudu, dzięki fizycznym atutom, udaje się wejść w grono literatów, a przede wszystkim w łaski „figuranta” Warczewskiego. Pech chce, że „Figurant i Towarzyszka” w miarę upływu chwil spędzonych na premierze legendarnych antyradzieckich Dziadów Dejmka, w miarę upitych „kwaśnych” kropel francuskiego wina w mieszkaniu Warczewskiego, z coraz większą liczbą opowiedzianych bajek małej córeczce Warczewskiego zaczynają być sobie coraz bardziej bliscy. A właściwie to figurant Warczewski, nie spodziewając się niczego złego ze strony tej niewinnej, dokształcającej się w literaturze polskiej dziewczyny, angażuje się w związek z młodą Kamilą do tego stopnia, że proponuje jej małżeństwo. I tu cała akcja nabiera melodramatyzmu, gdyż Kamila, już zakochana w starszym od siebie, uczuciowym i o niebo delikatniejszym niż jej własny narzeczony mężczyźnie, nadal związana jest „fizycznie” i „formalnie” z Rożkiem, od którego za przychylność dla partii dostaje drogie perfumy i „bezpieczeństwo”. Tak naprawdę, jak na dobrą agentkę przystało, Różyczka prowadzi podwójne życie. Każde z nich… w imię…, nie bójmy się tego słowa, w jej mniemaniu, miłości. Staje się tajnym agentem SB, ponieważ kocha swego narzeczonego, nie dlatego, że chce służyć dobru państwa. Zakochuje się w Warczewskim, bo jest dla niej dobry i delikatny (wspaniale wymowne dwie sceny łóżkowe, które delikatnie wskazują na drastyczne różnice między związkiem bohaterki z jednym i drugim mężczyzną), pokazuje inny, piękny świat literatury i wspaniałych ludzi, a przede wszystkim prawdziwy obraz zastanej rzeczywistości.

N

ie nam oceniać, która miłość jest „słuszna”, nie powinniśmy też oceniać bohaterki, choć w pierwszych scenach aż ciśnie się na usta określenie „głupiutka”. Kamila dojrzewa, w niebywały sposób staje się świadomą i mądrą kobietą, dokonując słusznego wyboru. Stąd ta postać jest niesłychanie ciekawa, choć sama bohaterka w zachowaniu jest dziewczyną początkowo dość infantylną. Wydaje się, że wszystko skończy się dobrze, niestety, tak nie jest, co podnosi jeszcze bardziej dramatyzm filmu. Dramat dotyka nie tylko głównej bohaterki i Warczewskiego, ich pięknie zapowiadającego się związku, ale również funkcjonariusza SB. Jego postać, choć okrutna, jest równie ciekawa i intrygująca, a prawda o nim, którą poznajemy pod koniec, wzmacnia cały, już i tak wysoce rozbudowany psychologizm kreowanych postaci. Nie będę zdradzać. Zobaczcie sami. Warto. ALEKSANDRA KARDELA Różyczka Jan Kidawa-Błoński 2010 >>53


*

>>recenzje

Ale nas zbaw ode złego...

W

dzisiejszych czasach modnie jest być oryginalnym — wciąż zaskakiwać, wychodzić przed szereg i budzić kontrowersje. Jednak tylko nielicznym się to udaje… Dobrym przykładem jest tutaj Felix Bush, główny bohater filmu Aż po grób w reżyserii Aarona Schneidera (znakomity Robert Duvall), który stał się prekursorem pewnego gatunku i zaskoczył wszystkich swoją niebanalną propozycją. Niebanalną, bo jeszcze nikomu — jak do tej pory — nie przyszedł do głowy taki pomysł, który de facto mógłby pretendować do publikacji na pierwszych stronach gazet. W czym jednak rzecz? Otóż Felix przychodzi do zakładu pogrzebowego z prośbą o wyprawienie jego stypy, na którą sam się też wybiera. Sądzi, że tylko w ten sposób może wyjawić tajemnicę, którą skrywa głęboko już od czterdziestu lat. Na stypę może przyjść każdy (i oczywiście skorzysta z tego przywileju wielu zainteresowanych oraz tak zwanych potocznych gapiów), jednak jest jeden warunek: każdy musi opowiedzieć, co myśli bądź co zasłyszał na temat Felixa. Bohater podchodzi do tematu zdroworozsądkowo. Płaci (aż nadto!) należną kwotę, potrzebną do realizacji przedsięwzięcia, jednak wręcza ją człowiekowi niezbyt kompetentnemu i nadto chciwemu, dla którego pieniądz ma większą wartość niż „zadowolenie” klienta (duże znaczenie ma tu też czas Wielkiego Kryzysu, w którym została umieszczona opowiedziana historia). Frank Quinn (Bill Murray) — bo o nim tu mowa — jest właścicielem zakładu pogrzebowego, który pod otoczką i maską miłego przedsiębiorcy pogrzebowego, troszczącego się o dobro ogółu, skrywa jedynie cwaniactwo, pogardę i pazerność. W momencie, gdy Felix przynosi pokaźny pliczek „zielonych papierków”, oczy Franka świecą się jak przysłowiowe pięć złotych. Na (nie)szczęście w zakładzie pracuje również Buddy (Lucas Black), który nad wizję wypchanej po brzegi kieszeni zawsze przedkłada interes i prośbę klienta.

F

ilm Aż po grób pokazuje przede wszystkim odwieczny problem ludzkości — jak bardzo trudno jest nam zdobyć zaufanie drugiego człowieka. Reżyser świadomie i bezkompromisowo zderza nas z nagą prawdą, przedstawiając prawdziwą otchłań, jaka dzieli ludzi w każdej sytuacji. Jednak pokazuje nam też światełko w tunelu, bo okazuje się, że zawsze znajdą się gdzieś i tacy, którzy (choćby miało ich to kosztować sporo wysiłku) są w stanie dać jak najwięcej od siebie i z siebie. Równie ważnym tematem filmu jest pytanie: Jak bardzo człowiek potrafi się zestarzeć na oczach swoich bliskich? Nikt z nas tego nie wie. Jedno jest pewne, im więcej rzeczy mamy do ukrycia, tym bardziej niszczymy siebie od wewnątrz. Tak dzieje się z sa>>54

mym Felixem. Prawda, którą skrywa przez czterdzieści lat, zakorzenia się w nim na tyle głęboko, iż po tak długim czasie nie potrafi wydobyć jej z dna swojego serca. Sukcesywnie traci swoich przyjaciół i odcina się od rówieśników. Zamyka się w czterech ścianach — w małej drewnianej klitce, w której panuje jedynie ciemność i zaduch. Tworzy sobie swoistą pustelnię w miejscu, w którym drugiego człowieka można spotkać w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Wokół jedynie las, las i… las. Jedyne, co pozostaje głównemu bohaterowi, to zachowane zdjęcie kobiety, którą utracił bardzo dawno temu jako młodzieniec, a także wyrzuty sumienia i wspomnienia, z którymi codziennie zasypia.

B

yć może pomysł Felixa dotyczący zorganizowania stypy jest aluzją do prawdziwego pogrzebu (który, z racji wieku, może przyjść lada moment), jednak — jak sam podkreśla — godny pochówek może zapewnić sobie dopiero wtedy, kiedy tajemnica wyjdzie na jaw. A gdy już ujrzy ona światło dzienne i zostanie wypowiedziana głośno, bohater dostąpi oczyszczenia własnego sumienia i wtedy śmiało może „złożyć się w grobie”. Pytanie tylko, czy wypowiedzenie wszystkiego co leży na sercu pozwala nam na całkowitą rehabilitację? Nie każdy z nas potrzebuje przecież czystego sumienia i poczucia niewinności, aby móc szczęśliwie żyć i spokojnie umrzeć. Felix jednak wewnętrznie czuje potrzebę pojednania się ze wszystkimi. To jest ten czas, w którym starszy mężczyzna (z bagażem doświadczeń) domaga się, by w ostatnich dniach jego życia towarzyszyło mu zadowolenie ze wspólnego obcowania z innymi — życia w społeczeństwie, a nie obok niego. Przełamuje bariery ostatecznie, wypowiadając głośno fakty, o których nie chciał mówić dotychczas. W końcu na ekranie widzimy skromny uśmiech Felixa Busha, skrywany przez cały czas trwania filmu, a to wszystko dzięki poczuciu satysfakcji z przyznania się do błędu oraz uświadomienia sobie, iż należy tak żyć, aby móc zmienić się na lepsze pod sam koniec swojego życia i dotrwać z czystym sumieniem „aż po grób”. KRYSTIAN PESTA Aż po grób reż. Aaron Schneider 2009

musli magazine


*

>>recenzje

Okiem stingofila

M

am nadzieję, że Sting ma dużo dzieci. Ślubnych, nieślubnych, rozpoznanych czy niezidentyfikowanych — najważniejsze, żeby miał ich sporo. Eliot Pauline Sumner, dwudziestoletnia córka tegoż światowej sławy artysty oraz jego małżonki Trudie Stiler, pod pseudonimem artystycznym I Blame Coco zadebiutowała właśnie krążkiem The Constant. Coco nie ogląda się na tatę, woli chadzać własnymi drogami. Z ciągłymi pytaniami dziennikarzy o rolę ojca w jej karierze nie czuje się komfortowo. Twierdzi, że obserwują z tatą swoje dokonania, ale gdy się widują, nie rozmawiają o muzyce. Nie lubi rozmawiać o tym, co robi, zdecydowanie woli po prostu śpiewać i grać na gitarze. Dlatego w pozascenicznych medialnych sytuacjach widzimy zwykłą, bardzo nieśmiałą, lakoniczną i introwertyczną dziewczynę, która jednakowoż nic sobie z tego, że jest tak „niemedialna”, nie robi. I to właśnie jest w Coco najbardziej niezwykłe i intrygujące, tym właśnie przyciąga i elektryzuje. Coco (tak wołał na nią jej brat, gdy była dzieckiem, i tak już się przyjęło) przyznaje, że jest nerwowa, zamknięta i w relacjach społecznych słabo się odnajduje. Unika branżowych imprez z szampanem i armią fotoreporterów. Twierdzi, że sława nie jest naturalnym stanem bycia dla kogokolwiek. Ma swój świat, który jest światem muzyki. Świat show-businessu i celebrytów jej nie interesuje, mediom daje tylko tyle, ile potrzeba. Grać zaczęła w wieku czterech lat, komponować — mając lat czternaście. Sama skomponowała piosenki na swój debiutancki album. Sama napisała teksty, które, jak twierdzi, są w dużej mierze autobiograficzne, traktują o prawdziwych uczuciach i emocjach (Ian Brown z The Stone Roses powiedział, że jej teksty są „mega”). W studio sama nagrała wszystkie instrumenty na The Constant.

jących muzycznych ska-klimatów zaczynała swoją przygodę ze sceną, na początku dżemując w klubach z kumplami — w serwisie YouTube można znaleźć bujający Message To You Rudy w jej wykonaniu. Natomiast No Smile można bez trudu wygrzebać w necie w wersji tylko na głos i gitarę, i w nieco wolniejszym tempie, co sprawia, że aż chciałoby się usłyszeć ten kawałek w pełnej akustycznej wersji, z żywym bandem i bez sampli. Sama Coco zdradza w jednym z wywiadów, że jej ulubionym kawałkiem z The Constant jest przedostatni It’s About To Get Worse właśnie dlatego, że jest o połowę wolniejszy niż reszta utworów, przez co jest też jakby bardziej z głębi serca. Zamieszczony na YouTube film, w którym siedemnastoletnia wówczas Coco śpiewa Bohemian Love w londyńskim klubie, piękną piosenkę, której słowa napisał Pete Doherty dla swojej dziewczyny Kate Moss to także perełka. No, ale zacząłem od pochwały energii, a kończę nostalgią za balladami w wykonaniu Coco (melancholijnej natury stingofila nie oszukasz).

W

e wczesnej młodości Coco słuchała Depeszów i Fleetwood Mac. Dzisiaj słucha sporo muzyki klasycznej, wielkich symfonii, a ze współczesnych np. The Hurts i Plan B. Gotowanie trzyma ją przy zdrowych zmysłach, no chyba że jej coś nie wyjdzie, wtedy jest zdołowana. Nagrała właśnie rewelacyjny, przebojowy album i mówi, że nigdy nie zaśpiewa w duecie ze Stingiem. MACIEK TACHER The Constant I Blame Coco 2010

T

o pewne, że The Constant przyciągnie miliony młodych fanów, ale myślę, że ta płyta trafi również do wyznawców Stinga. Podczas gdy ojciec odgrzewa kultowe kotlety w wersji symfonicznej (nie wierzę, że to napisałem) lub serwuje fanom liryczne pieśni średniowieczne, jego córka, pokazując pazur, może dostarczyć stingofilom sporej dawki brakującej ostatnio energii. Zwłaszcza że głos Coco brzmi niemal identycznie jak głos jej taty w czasach świetności The Police. Ponadto jest piękna w sposób bardzo nieoczywisty, a fani twórczości Stinga to przecież esteci. Zamiast lutni i orkiestry dętej odnajdziemy na The Constant sporo brzmień instrumentów niespotykanych na co dzień w przyrodzie. Przeważa elektronika. Ta płyta jest w dużej mierze produkcyjnie ukłonem w stronę lat 80., wracających ostatnio do łask w muzyce. Ejtisowy klimat czuć dość mocno zwłaszcza w trzecim na płycie utworze Quicker. Znakomite No Smile i Only Love Can Break Your Heart dostarczają co nieco reggae’owego pulsu. Ten drugi utwór to cover Neila Younga, który w wersji I Blame Coco i produkcji Dana Foata i Nathana Boddy’ego brzmi jak oryginalna krzyżówka Police’ów, Sade i gry komputerowej na Atari (takiej, gdzie jeden piksel próbuje zestrzelić drugiego piksela gdzieś w kosmosie). Eliot Sumner od takich wibru>>55


*

>>recenzje

Cień huśtawki

C

zterdziestolatek spotyka szesnastolatkę. Trochę ładna, bardzo zagubiona, źle jej się wiedzie, jest pewnie w drodze na samo dno. On się nią zaopiekuje, wyciągnie ją z błota. Zaprasza do siebie do domu. Mieszkają przez jakiś czas razem. W pewnym momencie on wychodzi na chwilę. Kiedy wraca, ona leży już martwa na chodniku, a wysoko nad nią rozbite okno ich mieszkania. Teraz on siedzi w pokoju, myśli i wspomina, a obok leży jej trup. W Łagodnej Fiodora Dostojewskiego nie chodzi o to, co będzie dalej — wyłącznie o to, co już było.

N

a bydgoskiej scenie Łagodną przygotowała Barbara Wysocka — jedna z ciekawszych postaci polskiego życia teatralnego. Świetna krakowska aktorka młodego pokolenia, która nagle postanowiła zacząć reżyserować; dla swoich spektakli sama projektuje scenografię; jej inscenizacja opery Zagłada domu Usherów Philipa Glassa w Operze Narodowej w Warszawie zapracowała na Paszport Polityki. Można do tego zawrotu głowy dodać jeszcze, że kształciła się na skrzypaczkę. I że jej sceniczny debiut odbył się właśnie w Teatrze Polskim w Bydgoszczy — w roku 2004, kiedy była studentką drugiego roku krakowskiej PWST, zagrała tu w Kamieniu i popiołach Daniela Danisa w reżyserii Iwony Kempy. Łagodna jest więc w pewnym sensie powrotem Wysockiej na scenę, na której zaczęła swoją karierę. Przedstawienie rozpoczyna się od wyświetlanego na kurtynie czarno-białego filmu pokazującego parę bohaterów (Mirosław Guzowski i Dominika Biernat) w codziennych sytuacjach. Zakupy, śniadanie, jakaś rozmowa o czymś albo o niczym. W tle słychać głos mężczyzny, próbującego zrozumieć, co się właściwie stało i dlaczego jedyne, co mu pozostało po Łagodnej, którą sprowadził do swojego domu, to wspomnienia, w których powtarzające się obrazy i sytuacje zlewają się w całość trudną do zniesienia. Trup uśmiechającej się w nich dziewczyny leży teraz na stole, a mężczyzna coraz bardziej zdaje sobie sprawę z tego, że to on najpierw ją uwięził, a potem doprowadził do śmierci. Kiedy kurtyna się podnosi, na scenie panuje precyzyjnie zbudowany, surowy chaos. Kilka rozrzuconych w różnych miejscach mebli wskazuje na mieszkanie. Są zawinięte w folie — jakby lokator szykował się do wyprowadzki albo może wprowadził się, ale jeszcze nie zdążył ich rozpakować. Na umieszczonym w głębi stole leży nieruchome ciało dziewczyny. Mężczyzna nie patrzy na nie — chodzi tam i z powrotem po proscenium, tuż przed publicznością, do której cały czas mówi, próbując się tłumaczyć. Na samym środku stoi cała bateria filmowych reflektorów, jakby podkreślająca to, że znajdujemy się w przestrzeni prowizorycznej: to nie jest pokój, meble są nieważne. Tak naprawdę jesteśmy w umyśle mężczyzny, w którym wyświetlany jest właśnie film z jego przeszłości — film, który można przewijać tam i z powrotem albo oglądać klatka po klatce. Po lewej stronie, w głębi sceny wisi wielki ekran kinowy. >>56

M

ężczyzna i dziewczyna nie są na scenie sami — towarzyszy im cała gromadka intruzów (Karolina Adamczyk, Artur Krajewski, Roland Nowak, Małgorzata Witkowska). Komentują wspomnienia mężczyzny i odgrywają pojawiające się w nich postaci. Kręcą się bez skrępowania po cudzym mieszkaniu i cudzym umyśle, przysiadają na podłodze albo na kanapach i w rytmie spokojnego jazzu rozkładają to, co się stało, na czynniki pierwsze. Spokojny, czasem ironiczny dystans jest charakterystyczną cechą bydgoskiej Łagodnej. Nawet zmarła wstaje w niej od czasu do czasu ze stołu, na którym leży, uśmiecha się i przypomina sobie to, co doprowadziło do jej śmierci.

R

ytm spektaklu przypomina trochę jego scenografię — tak jak ona jest bardzo chaotyczny, ale ma też w sobie coś uwodzicielskiego. Może od niego trzeba by zacząć ocenianie najnowszego przedstawienia Wysockiej. Jego widownia dzieli się pewnie po połowie na tych, którzy dali się temu rytmowi zachwycić, i tych, dla których jest on dowodem tego, że reżyserka po prostu nie zapanowała nad spektaklem. Nie wiem, która strona ma więcej racji. Sam chyba jestem po stronie uwiedzionych. Bo są w Łagodnej sceny przepiękne, takie jak np. rozmowa dziewczyny z jednym z członków chóru (Artur Krajewski), w której oboje siedzą na opuszczonych z ciemności nad sceną huśtawkach, a ich cienie spokojnie kładą się na białym ekranie z boku sceny; rozmawiają o samobójstwie, albo scena wspólnego śniadania nad wystygłą kawą, w której nie pada ani jedno słowo, a myśli bohaterów są wyświetlane na scenie w formie napisów dialogowych. Elementem, który w Łagodnej niewątpliwie szwankuje, jest przede wszystkim rola Mirosława Guzowskiego, na którego barkach spoczywa większa część spektaklu. Jakby nie zrozumiał ironizującej wymowy całości, wciąż gra na najwyższej nucie: krzyczy, gestykuluje i miota się na wszystkie strony. Swoją postać zagłusza tak skutecznie, że w spektaklu jej właściwie nie ma — jest tylko aktor bez pomysłu na to, jak zaciekawić publiczność. Żeby dotrzeć do studium zawłaszczenia drugiego człowieka, którym wyznania mężczyzny są u Dostojewskiego, trzeba się mocno wysilić.

B

ydgoska Łagodna to spektakl bardzo nierówny. Jest w nim trochę rzeczy, o których chciałoby się zapomnieć, i trochę takich, o których zapomnieć bardzo trudno. Ale skoro wisi nade mną obowiązek zachęcenia albo zniechęcenia Czytelnika do wybrania się do teatru, powiem, bardzo subiektywnie: chociaż przedstawienie jako całość chyba się nie udało, warto. Dla wypełnionej starymi meblami, głosami i obrazami przestrzeni pamięci. Dla spokojnego, ale nieprzewidywalnego chaosu tego, co się dzieje na scenie. I dla drobiazgów, takich jak cień samobójczyni na bujającej się coraz mocniej i mocniej huśtawce. PAWEŁ SCHREIBER musli magazine


>>recenzje

Ĺ agodna na podstawie tekstu Fiodora Dostojewskiego reĹźyseria, scenografia, opracowanie muzyczne, opracowanie tekstu: Barbara Wysocka Teatr Polski w Bydgoszczy >>57


*

>>recenzje

Co mi zrobisz, jak mnie SPOTKASZ?

N

ieczęsto się zdarza, by podczas festiwali teatralnych opinie trzech gron Jury, widzów i dziennikarzy były tak zgodne, jak podczas tegorocznego XVII Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek „Spotkania” w Baju Pomorskim. Różnorodność konkursowych spektakli — w przewadze radosny, acz nie bezrefleksyjny przegląd sztuki scenicznej dla małych i dużych — sprawiła, że mieliśmy do czynienia z tygodniową dawką radykalnie różnych i inspirujących fluidów. Każdy dzień w Baju przynosił tyle niespodzianek, że przed kolejnym wejściem na widownię zadawaliśmy sobie jedno pytanie: co mi tym razem zrobisz bajkowy świecie, jak mnie spotkasz?

wszystkim prostymi drewnianymi lalkami grającymi ojca i dziewczynę. Spektakl nagrodziło Jury Dziecięce, uhonorowano również autorów scenografii i lalek za oryginalne połączenie technik animacji lalkowej z projekcjami multimedialnymi.

NAKARMISZ?

Ze śmiercią — jej wizją nagłą i nieuniknioną… Piotr Tomaszuk po latach powrócił do reżyserowania w Białostockim Teatrze Lalek, biorąc na warsztat debiutancki tekst Lis Marty Guśniowskiej. Chyba specjalnie napisany dla rewelacyjnego Ryszarda Dolińskiego. Gdyby nie niema, acz ważna obecność na scenie Lalkarza (Krzysztof Bitdorf), można by mniemać, że mieliśmy do czynienia z monodramem. Genialnie zagranym, zwariowanym i absurdalnym. Co się stanie z Lisem po jego śmierci? Zostaną skóra i kości, futro zdarte i rozciągnięte na ramie, wnętrze wypatroszone — a dusza? Buntuje się, nie chce, krzyczy i wspomina. Z wściekłością, żalem, pasją, ale i liryką — nie wierzy, że umarła. „Obłoczki płyną, muzyczka leci, martwe dusze na widowni, aktor na scenie i nic się nie dzieje… jak w polskim teatrze”. Jednak się działo — i to tak bardzo, że za rolę Lisa Ryszard Doliński otrzymał nagrodę aktorską za najlepszą rolę męską Festiwalu.

I to jak! Od razu z patelni sześciu kucharzy — ot, choćby wężem na cebuli. Majstersztyk dowcipu i prześmiesznych gagów zaprezentowali nam aktorzy Divadlo Drak z Hradec Kralove w familijnym spektaklu Złotowłosa w reżyserii Josefa Krofty. Zaskoczyli bardzo tym, jak ze znanej historii można wyczarować kuchenną karuzelę zdarzeń, z przewodnim wątkiem gonitwy za tajemniczą Złotowłosą, morałem o czynieniu dobra i szczęśliwym zakończeniem, ale przede wszystkim z niezwykle kreatywną wizją teatralną. Jej przezabawny cud polegał tutaj na wykorzystaniu wielce skromnych środków w scenografii, wygrywaniu melodii na wszelkich możliwych sprzętach kuchennych i mocno komiksowej opowieści. Niezapomniany pozostanie szczery śmiech siedzących wkoło dziesięciolatków (także własny) na widok tańczących mrożonych kurczaków czy wystraszonej ryby. To wielka sztuka rozbawić tak niewyszukanymi środkami młodych i starszych jednocześnie — uhonorowana, ku ukontentowaniu wielu, przez Profesjonalne Jury Grand Prix Festiwalu. WZRUSZYSZ? Utraconą miłością i zderzeniem z tym, co było — w historii Dziewczyny z pomarańczami kolejnego zespołu z Czech: Divadlo Loutek z Ostrawy. Teatr ten na godzinę przeniósł widzów w świat zatartych granic czasu, w piękną opowieść o życiu, przemijaniu i jego tajemnicach. Nie tylko dorosłych, ale i młodzież wzruszyła historia piętnastoletniego Georga zaintrygowanego znalezionym po latach listem od dawno zmarłego ojca. Ciepłe światło przytulnego pokoju od początku wciągnęło w bardzo uniwersalny świat wielopokoleniowej rodziny z jej lekko tylko zarysowanym obrazem codzienności. Fabułę spektaklu oparto na retrospektywie ukazującej poszukiwanie pierwszej miłości i jej tajemnicę sprzed lat. Reżyser Vaclav Klemens zadziałał na widzów trochę jak psychoterapeuta, z wielkim taktem tworząc na scenie kojącą atmosferę oryginalnych kontrastów: listem ojca czytanym przez Georga, komputerowymi animacjami i wycinankami, ale przede >>58

OSWOISZ?

URZEKNIESZ? Poczuciem humoru Wodnego Licha (które żyć nie może bez straszenia innych, ale i szybko przywiązuje się do nowo poznanych ludzi) i innymi leśnymi stworami i sympatyczną rodzinką skrzatów w spektaklu Plemię z wielkiego lasu, zrealizowanym przez litewski Kaunas Puppet Theatre. Jeden dzień z życia skrzatów z problemami bliskimi ludziom, pytaniem: jak pełną wolność pogodzić z odpowiedzialnością za najbliższych?, pokazany przez zespół z Kowna, został uhonorowany przez Jury ZASP nagrodą aktorską w dziedzinie animacji lalkowej. ZACHWYCISZ! Tak jak Jury Profesjonalne, które spektaklowi Michała Walczaka Janosik. Naprawdę prawdziwa historia Teatru Lalka z Warszawy w tym roku przyznało najwięcej nagród. Znany żywot mitycznego zbójnika przewrotnie przedstawiono w blasku ikony popkultury, w komiksowej konwencji — z tempem szalonym, głośnym i zbuntowanym. Główny bohater spektaklu — Łowca (Mariusz Laskowski) — już szykuje się do walki, gdy my dopiero zasiadamy na wimusli magazine


>>recenzje

mara Dziewczyna z po

ńczami

Łżybaron, albo inaczej król łgarzy Karl Friedrich M.

downi. Jest wśród nas rockman w średnim wieku i ojciec wielkiej rodziny, chyba z tej ostatniej przyczyny chętny za duże pieniądze pojmać legendarnego rozbójnika. Ale zderzenie jego młodzieńczego buntu z obecnymi obowiązkami wiąże mu pęta u nóg. Nie jest już bowiem, jak dawniej, niezależny w swych działaniach, teraz można go najpodlej szantażować, grożąc najbliższym. Perspektywa, z jakiej oglądamy te rozterki, bliższa jest bardziej dorosłym niż dziesięciolatkom, do których przedstawienie zaadresowano. Jednak największą siłą tego spektaklu pozostaje jego postmodernistyczna złożoność. Przedstawienie zbójców — to w wełniastych pelerynach, to znów w punkowych czubach — narzędzia tortur, karabiny i ciupagi są umowne, bardzo umowne i dlatego nie zawsze czytelne dla najmłodszych widzów. Ci jednak nie nudzą się ani przez chwilę, gdyż nie sposób nadążyć za zmianami w fabule, ba — wręcz można się w niej trochę zagubić. Ale na pewno nie sposób nie zauważyć rewelacyjnej Moniki Babuli w roli Ciupagi (nagroda za najlepszą rolę kobiecą); jej aktorski majstersztyk wypada tylko spuentować pytaniem małego widza siedzącego za moimi plecami: „Jak Ona to robi?”. Jury Profesjonalne nagrodziło również Łukasza Kosa za reżyserię i Dominika Strycharskiego za twórcze wykorzystanie nowych technologii w realizacji dźwięku w spektaklu.

Ż

ywiołem bajowego Festiwalu Lalek pozostały śmiech, radość i oczarowanie najmłodszych oraz wywołanie refleksji u starszych widzów. Siłą 17. edycji „Spotkań” były świetne spektakle dla dzieci, odważnie podejmujące również trudny temat śmierci. Zawiodły lub niczym nie zaskoczyły teatry znane i dotąd na Festiwalu nagradzane. Na pewno nie rozczarowała wspaniała atmosfera okołofestiwalowa, z jej spotkaniami, Przeglądem Twórczości Teatralnej Osób Niepełnosprawnych i wieczornymi koncertami, m.in. piosenki filmowej czy grupy Bubliczki. Już za rok SPOTKAMY się na osiemnastych urodzinach. I kto wie, co nam wtedy zrobią…? ARKADIUSZ STERN XVII Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek „Spotkania” Teatr Baj Pomorski w Toruniu, 16–22 października

Zdrowy rozsądek podpowiada krytykowi, by się czepiał. Treści, formy lub gry, podobieństw i niepodobieństw do niczego; by w swej przytomności umysłu zaszufladkował to, co zobaczył. Ale mu się tym razem pazur stępił: nie napisze, jak to było arcydziwnie, że przez dwie godziny nasłuchał się bredni co niemiara, że Kapelmajstra Germana mógłby grać kto inny, czy nazwisko bohatera M. należało wymawiać bardziej z niemiecka… Zdrowego rozsądku nie widział — brzmiał mu tylko za plecami, pokrzykując i przeszkadzając zwyczajnie w odbiorze sztuki. Nie napisze, bo o dziwo wyręczyła go już ze sceny Pani Krytyk Teatralny: „Spektakl Baron Münchhausen w Teatrze Baj Pomorski jest dla krytyka… dość znacznym wyzwaniem. Trudno jednoznacznie określić stosunek do tego… zdarzenia teatralnego. Przedstawienie jest ewidentną prowokacją. Całość jest celowo niekoherentna. Obok scen fantastycznie i precyzyjnie wyreżyserowanych zdarzają się sceny celowo absolutnie przypadkowe i improwizowane. Buffo miesza się tu z serio, jakby duch przekornego barona Münchhausena podpowiadał twórcom — zakpijcie ze wszystkiego, pobłaznujcie, bądźcie anarchistami w sztuce, łamcie konwenanse, wciągnijcie publiczność do nielogicznej zabawy, której istotą będzie śmiech — ta najwspanialsza tajemnica ludzkości. Śmiejcie się z błędów, potknięć i wpadek. Śmiejcie się z samych siebie. Lekceważcie i rozbijajcie naszą logikę i nasz porządek wszechrzeczy, nasze podziały na dorosłych i dzieci, nasze przyzwyczajenia do konwenansów, nasze stereotypy — estetyczne i myślowe”. Krytyk Musli bawił się cudownie, zobaczył stroje bajeczne, peruki przeogromne, wysłuchał pieśni dowcipnych, a kogo spotkał! I mistrza Kanta, i Olka Macedońskiego, widział Diogenesa w beczce, cesarza Ferdynanda tuż po bitwie oraz psa (a właściwie sukę Pani Krytyk), na przekór zasadom nazwaną Baronem… I słuchał, jak przy dźwiękach My Funny Valentine koleżanka po fachu ze spokojem wylewała z siebie te słowa, pociągając przy tym na niby, już półlegalnego, długiego papierosa: „Obejrzawszy spektakl odechciało mi się oceniać sceny dobre i złe, odechciało mi się mędrkować o teatrze, o dobrych i złych rolach aktorów, odechciało mi się komplementować lub ganić bajecznie kolorowe kostiumy, odechciało mi się też wspominać cokolwiek o muzyce. Myślałam o istocie sztuki — o istocie kłamstwa i prawdy. Istocie śmiechu i smutku. Myślałam o zrozumieniu i niezrozumieniu. Myślałam też o wspólnocie i odosobnieniu”. Idźcie, zobaczcie… żyrafę! Dziwcie się, posłuchajcie i radujcie historią, która chyba nadawałaby się na przedmiot zażartej dyskusji walnego zebrania członków Partii Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa Haszka… Znakomite, a kostiumy — watowane arcydzieła! ARKADIUSZ STERN Baron Münchhausen reż. Wojciech Szelachowski Teatr Baj Pomorski, premiera 21 listopada 2010 >>59


*

Coraz bardziej filmowa Bydgoszcz

N

ever seen in Bydgoszcz to przegląd filmowy, który zdążył się już zadomowić w naszym mieście. W dniach 19—21 listopada w kinie Adria odbyła się szósta edycja imprezy — i pod wieloma względami była to edycja inna niż poprzednie. Po pierwsze, o programie zdecydowali nie organizatorzy, ale internauci. Oczywiście, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, było wiele filmów, które widzowie chcieli zobaczyć, jednak do programu mogło wejść tylko sześć produkcji. Na przykład izraelskie Oczy szeroko otwarte, wokół którego odbyła się bardzo gorąca dyskusja, czy Matka Teresa od kotów miały swoją premierę w ramach bydgoskich DKF-ów Mozaika i Niespodzianka, więc organizatorzy nie chcieli ich powtarzać. Innych, jak Nic osobistego czy Fantastyczny Pan lis nie udało się zdobyć. I tak, na festiwalu mogliśmy zobaczyć: Wenecję Jana Jakuba Kolskiego, włoską produkcję Jestem miłością, Ja, Don Giovanni Carlosa Saury, kontrowersyjne Grubasy, Wyśnione miłości oraz Tetro Francisa Forda Coppoli.

Wyśnione miłości

Jestem miłością

N

a pierwszy ogień poszła Wenecja — obraz, który pomimo pięknych zdjęć okazał się mało wciągający. W kinowym holu po projekcji słychać było liczne głosy świadczące o rozczarowaniu. Jednak z minuty na minutę widzów przybywało, gdyż za chwilę miał zacząć się film Jestem miłością Luci Guadagnino. Tu — na szczęście — nie było rozczarowań. Film jest piękny i niezwykle ciekawy, głównie za sprawą pierwszoplanowej roli Tildy Swinton. Aktorka wspaniale utrzymała ciężar emocjonalny granej przez siebie postaci. Gra tak wiarygodnie, że wydaje się, że ta rola została napisana specjalnie dla niej. Doskonale oddaje ducha kobiety, która najpierw odradza się poprzez miłość i namiętność, by później stoczyć się w dół z powodu rodzinnej tragedii. Kończący festiwal Tetro również poruszył publiczność. Coppola po raz kolejny pokazał, że wie, jak kręcić filmy. Jednak prawdziwym spiritus movens tej produkcji jest Vincent Gallo. Podobnie jak w Jestem miłością główny bohater niesie film na swoich barkach i robi to w niezwykle intrygujący sposób. Tu także mamy do czynienia z rodzinną tragedią — odkrywamy ją kawałek po kawałku poprzez młodszego brata Tetro — Benniego. Vincent Gallo fantastycznie łączy rolę buntownika z krwi i kości z dramatycznym, nieco teatralnym bohaterem. Zresztą patos i symbolizm są w tym filmie wszechobecne, jednak w tym wypadku nie jest to wcale zarzut. Ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. Doceniła to również publiczność. Film Tetro oraz Wyśnione miłości Xaviera Dolana zostały okrzyknięte najlepszymi filmami festiwalu. Widzowie głosowali na samym przeglądzie oraz na fanpage’u Never seen in Bydgoszcz na Fecebooku. >>60

Wenecja

Ja, Don Giovanni

musli magazine


>>recenzje Najwięcej widzów zgromadziła kontrowersyjna produkcja Grubasy. Przyznam, że z niecierpliwością czekałam właśnie na ten film i żałuję, że nie spełnił moich oczekiwań. Kontrowersyjny? Na pewno. Ciekawy? Niekoniecznie. Film miał szokować naturalistycznym pokazaniem nadwagi, ale wyszło to raczej groteskowo. Być może miała to być groteska na miarę Almodovarowskich Pośród ciemności, jednak wyszło banalnie.

O

gólnie dobór filmów można uznać za trafiony, oczywiście odczuwam spory niedosyt, ale będą przecież kolejne edycje. Na szczęście nie zawiodła bydgoska publiczność, która po brzegi wypełniła kinową salę i żywo dyskutowała po projekcjach, przez co można było poczuć iście festiwalową atmosferę. Spotkać można było zarówno stałych bywalców DKF-ów, jak i nowe twarze. Wieści o tym wydarzeniu rozchodzą się pocztą pantoflową dość skutecznie, co sprawia, że Never seen in Bydgoszcz bez wielkiej promocji staje się rozpoznawalnym punktem na mapie bydgoskich wydarzeń filmowych, na której wciąż jest wiele białych plam. Do tego nawiązywał projekt, który w tym roku po raz pierwszy towarzyszył imprezie. Szósta edycja miała bowiem wymiar dwumiejski. Projekt realizowany z Fundacją Platon i Instytutem B61 z Torunia pod nazwą „Kino Bezdomne” nawiązywał do umierania kin studyjnych w naszym regionie. Miał przypominać, że kino jest bezdomne, ale ciągle żywe. Toruński przegląd odbył się w remontowanym budynku Starego Browaru, pośród cegieł, wielkich maszyn i innych reliktów przeszłości. W tych ekstremalnych warunkach obejrzeć można było sześć filmów jednego z twórców francuskiej Nowej Fali Jean-Luca Godarda. Pomysł dobry, szkoda tylko, że przegląd toruński odbywał się w ten sam weekend co bydgoski. Gdyby był choćby tydzień później, bydgoska publiczność mogłaby przyjechać do Torunia i na odwrót. Dałoby to szansę na integrację środowisk zainteresowanych filmem w obu miastach.

T

ymczasem kino naprawdę bezdomne jest w Bydgoszczy. W mieście tak dużym, które pretendowało do miana Europejskiej Stolicy Kultury, nie ma ani jednego (sic!) kina studyjnego. Na szczęście są takie imprezy jak Never seen in Bydgoszcz, dzięki którym nie czujemy się aż tak filmowo osieroceni. Zresztą koniec roku to dla bydgoszczan kochających X Muzę wyjątkowy czas, gdyż właśnie ruszył Plus Camerimage! Sądząc po wspaniałej festiwalowej atmosferze, która towarzyszyła Never seen in Bydgoszcz, fani kina na pewno nie zawiodą również podczas festiwalu operatorów. Czekamy również na następne edycje NSiB. Jak zapewnia Arek Hapka, organizator festiwalu — Kolejna odsłona przeglądu już w marcu 2011 roku, na którym na pewno zaprezentujemy Somewhere Sofii Coppoli, film wyróżniony na tegorocznym festiwalu w Wenecji. Nie wiem jak Wy, ale ja już nie mogę się doczekać. AGNIESZKA BIELIŃSKA Never seen in Bydgoszcz 19-21 listopada, Kino Adria w Bydgoszczy Kino Bezdomne 19-21 listopada, Stary Browar w Toruniu

FOT. MATEUSZ JANOWSKI

>>61


*

>>recenzje

Maski i instrumenty

J

ak to nie czytałaś nic Schmitta? Nic ci nie mówią Małe zbrodnie małżeńskie, Oskar i Pani Róża, Tektonika uczuć?! Przyznaję się, nie znałam wcześniej Erica-Emmanuela Schmitta. Ba, co więcej, nie słyszałam tego nazwiska, co może i świadczyć wedle niektórych o mojej laickości. Wywołało to nie lada zdziwienie wśród dyskutujących o ostatnio przeczytanych książkach i od razu stwierdzono, że należy mnie niezwłocznie w tej dziedzinie doinformować. Na drugi dzień miałam już w torbie książkę (ściśle mówiąc, książeczkę liczącą 140 stron) Schmidta pt. Tektonika uczuć, z ilustracją na okładce przyjemnie i ciekawie zapowiadającą treść — ułożone czerwonymi główkami do góry zapałki, które zgrabnie tworzą serce. Tytuł ksiązki i owa ilustracja świetnie oddają treść tego dramatu Schmitta, który bardzo dokładnie „wystawia” na scenie studium namiętnych uczuć i laboratorium emocji katastrofalnych w skutki.

C

hoć temat miłości został już przekopany w literaturze na wszystkie możliwe sposoby, Schmitt, kreując swoje postaci, skupia się na nieodłącznym, jak się wydaje, elemencie w relacji miedzy zakochanymi, tj. na wzajemnej grze i wiszącej jak fatum intrydze. Poznajemy paryskich kochanków — Diane i Richarda, którzy ponoć, jak chce streszczenie, „są w sobie szaleńczo zakochani”. Słowo „ponoć” jest tutaj użyte świadomie, gdyż miłości tej nie poznajemy, nie widać jej ogromu i siły, która napędzałaby dalszą treść. Akcję pobudzają tak naprawdę szaleństwo (notabene, czy szaleństwo i miłość nie są ze sobą spójne, jak chcieli starożytni Grecy, którzy zakochanie uważali za szaleńczą chorobę i opętującą manię?), intryga i wzajemna gra. Instrumenty, jakimi posługują się bohaterowie, zadają coraz bardziej bolesne rany. Zatem mamy kochanków. Diane, za radą czy namową swej matki (tu już zawiązuje się intryga), postanawia związek ten wystawić na próbę. Siejąc wątpliwość, wysnuwa stwierdzenia, że ich związek nie wygląda już tak samo jak dawniej, jej uczucia mają o wiele niższą temperaturę, a zaangażowanie legło w gruzach. Śpiewka stara jak świat, gdy takimi zabiegami i tanią gierką chcemy od partnera usłyszeć krzyk oburzenia, deklarację wielkiego uczucia i zapewnienie, że wszystko jest w najlepszym porządku. Tak też myślała nasza bohaterka i z nadzieją na ożywienie swych uczuć posuwa się do tak bolesnych i odważnych stwierdzeń. Okazało się, że wystawienie związku czy miłości na próbę niesie za sobą katastrofalne skutki. Diane zakłada maskę intrygi, a Richard zrzuca maskę kłamstwa. Okazuje się bowiem, że wątpliwości Diane są tak naprawdę uczuciami Richarda i tak naprawdę to on widzi kryzys ich związku. Intryga czy kokieteria Diane pozwala Richardowi wyznać prawdę o swoim słabnącym uczuciu. Zapala się dla niego zielone światło na rozstanie, skoro dowiaduje się, że jego partnerka nie pała do niego już tak wielką namiętnością. Jak na dobrą intrygę, a smutną historię o miłości przystało, odejście Richarda od Diane to również… gra! Diane użyczyła instrumentu swemu kochankowi, >>62

a ten konsekwentnie na nim zagrał. Ale o tym i o innych historiach, czasem śmiesznych i banalnych, dowiadujemy się później. Dla dodania pikanterii, by może niektórych zachęcić do lektury i również zaintrygować, nadmienię, że jednym z instrumentów dalszego działania Diane jest nawiązanie znajomości z dwiema prostytutkami i włączenie ich do całej rozkręcającej się akcji… Nie do końca świadoma intryga, może nawet niewinne kłamstewko, owiane nutką kokieterii Diane, sieje niesamowity zamęt, z którym bohaterowie już sobie nie poradzą. Wywołuje to lawinę, która zasypuje ich związek. To właśnie tytułowa „tektonika uczuć” sprawia, że jeden mały ruch wywołuje ogromne trzęsienie i poprzedza tragedię nie do uniknięcia, lawinę nie do zatrzymania. „Przypomnij sobie — mówi Richard do Diane po rozwiązaniu już całej zawiłości kłamstewek i zrzuceniu wszystkich dotychczasowych masek — rozmawialiśmy o tym któregoś wieczora. Uczucia przemieszczają się jak płyty, które tworzą Ziemię. Kiedy się poruszają kontynenty zderzają się ze sobą, powstają gwałtowne przypływy, wybuchy wulkanów, tsunami, trzęsienia ziemi… Coś takiego ostatnio przeżyliśmy”. W całej tej grze warto zwrócić uwagę, kto na początku rzucił kość niezgody. Był to nie kto inny jak matka Diane, starsza już kobieta, która nie wstydzi się zastanawiająco żywego uczucia do swego niedoszłego zięcia. To ona namawia Diane, by zaczęła z Richardem kokieteryjną rozmowę o swym gasnącym uczuciu, gdy córka szuka metody sprawdzenia ich związku.

C

ały dramat czyta się jednym tchem. Wartka akcja, krótkie skondensowane dialogi zawierają spory i dość uderzający ładunek emocji, wobec których ciężko pozostać obojętnym. Momentami wręcz drażni głupie zachowanie bohaterów, denerwuje niedojrzałość i zachowania właściwie zakochanym nastolatkom, ale to najlepszy dowód na to, jak bardzo są nam bliscy. Jedynym minusem jest czasem nieporadny językowo styl wypowiedzi bohaterów. Wiem też, że niektórzy nie zgadzają się z takim przedstawieniem emocji, nie wierzą w ich prawdziwość i zarzucają autorowi brak autentyczności powołanych do życia bohaterów. Myślę, że są to trochę krzywdzące opinie. Warto skupić się na tym, co w tej lekturze najistotniejsze, na przybieranych przez postaci maskach, wykorzystywanych do walki z najbliższą osobą instrumentach, na mechanizmie kłamstwa, intrygi i podstępu. Często nie zdajemy sobie sprawy, że to również nasz oręż. ALEKSANDRA KARDELA Tektonika uczuć Eric-Emmanuel Schmitt Znak 2008

musli magazine


http://

>>dobre strony

>>www.zamienianie.pl Namiot na mieszkanie zamienię Wirtualna „zamienialnia” to pomysł Ani Sulikowskiej — studentki z Torunia. Sama inicjatywa powstała w Kanadzie, gdzie Kyle MacDonald spełnił swoje największe marzenie o domu, wymieniając go na swoje coraz to drogocenniejsze przedmioty. Dla Ani możliwość szeroko pojętej zamiany to sprawa niemalże wpisana w naszą ludzką naturę. Jak wielu z nas ma problem z rzeczami, które marzną w piwnicach, szafach albo niepotrzebnie zajmują miejsca na zakurzonych półkach? Czemu zapomniane notatki z II roku studiów, jak i uleciała zazwyczaj wiedza, nie mogłyby się stać istną manną z nieba dla obecnie błądzącego żaka? Czemu nie zamienić obejrzanego filmu Kusturicy na obraz Woody’ego Allena? Albo zaoferować sesję fotograficzną osobie, która w zamian zaproponuje namalowanie obrazu? Pomysłów jest mnóstwo i każdy może znaleźć coś dla siebie. Oprócz zamiany przedmiotów czy usług możemy nasze oferty także spieniężać. Warto dodać, że rozrastająca się społeczność zamienianie.pl, wraz ze swoją opiekunką Anią, mają zamiar podjąć w przyszłości również inicjatywy „w realu”. Czekam z niecierpliwością, a już teraz zapraszam na stronę serwisu.

>>www.gotujzsucharem.wordpress.com Estetyka i pomysł w kuchni Obecnie zewsząd jesteśmy zalewani pomysłami na gotowanie, mniej lub bardziej amatorskimi. Zazwyczaj jednak najszybciej trafiamy na jakąś kuchenną, mało oryginalną i totalnie nieprzyprawioną papkę, która dodatkowo atakuje nas „złotymi” radami innych „kucharzy”. W gruncie rzeczy, gdy skorzystamy z takich rad, w kuchni dochodzi do tragedii, bo albo przepis niesprawdzony, albo przekręcony. Szymon Suchar, pisząc blog o swoich eksperymentach w kuchni, traktuje gotowanie nie tyle poważnie, co z namaszczeniem godnym prawdziwego kucharza. Nie brakuje tutaj osobistych uwag, alternatywnych wersji, dygresji czy nawet wątpliwości. Wszystkie przepisy opatrzone są nadzwyczaj dobrymi, przyciągającymi i estetycznymi zdjęciami. Język, jakim Szymon zachęca nas do swoich potraw, jest daleki od szorstkich recept, bliżej raczej mu do kuchennych opowieści. Co najważniejsze, potrawy, które proponuje Szymon, są dalekie od tuzinkowości oraz monotonnej i nudnej kuchni. Sam kucharz zaskakuje oryginalnością potraw, sposobem ich przygotowania i pasją, której woń czuć z każdego przepisu. ALEKSANDRA KARDELA

>>63


>>porozmawiaj z nim...

Powrót do przeszłości

z Krzysztofem Wytrykowskim, autorem książki „Srebro Stortebeckera”, o dawnym i współczesnym Toruniu rozmawia Szymon Gumienik

>>Kilka lat temu zakotwiczył się Pan w Toruniu na moment

i prowadził kawiarnię „Na Plantacji”. Jak wspomina Pan ten czas? Toruń da się lubić? Bardzo się cieszę, że to pytanie padło jako pierwsze. Ten moment, jak pan to nazwał, był całkiem długi, bo trwał ponad trzy lata... I były to naprawdę wspaniałe trzy lata w moim życiu. Na początku myślałem, że to zwykły przypadek. Drugi rok z rzędu zwiedzałem zamki krzyżackie, a tak gdzieś z tyłu głowy miałem pomysł, żeby poszukać lokalu na kawiarnię. Odezwałem się do dawno niewidzianego znajomego, który mieszkał wtedy w Toruniu, i pół żartem, pół serio rzuciłem pytanie, czy nie słyszał o jakimś atrakcyjnym lokalu do wynajęcia, a on oddzwonił do mnie za chwilę z informacją, że właśnie zwalnia się lokal na Rynku Starego Miasta. Byłem wtedy w Brodnicy i jeszcze tego samego dnia pomieszczenie wynająłem. Potem, kiedy zacząłem pisać moją powieść, kiedy po uszy zagrzebałem się w dziejach średniowiecznego Torunia, zrozumiałem, że to nie był przypadek, że się tam znalazłem. To był po prostu jakiś element mojej życiowej układanki. Tak czasem jest. Myślimy, że coś zdarza się przypadkiem, a później okazuje się, że to wydarzenie świetnie pasuje do naszego życia. Zawsze interesowało mnie średniowiecze, a gdzie mogłem znaleźć go więcej niż w Toruniu? Czy Toruń da się lubić? To za mało powiedziane. W Toruniu odzyskałem wiarę w człowieka. Tutaj spotykałem ludzi, którzy zawsze mieli czas, żeby porozmawiać. Poznawali mnie na ulicy. Pamiętali o rozmowie sprzed kilkunastu dni.

>>64

Czułem ich życzliwość. W Warszawie ludzie są ciągle zagonieni i ciągle gdzieś się spieszą. Duże odległości, korki na ulicach, zajęcia dodatkowe, tłumy w marketach... I jest w tym chyba coś zabawnego. Pewnie większość młodych torunian marzy o tym, by ścigać się z innymi w stolicy, a facet od paru pokoleń związany z Warszawą dobrze się czuł na toruńskiej Starówce. Tak to widocznie już jest. Kwestia życiowej perspektywy.

>>A dlaczego wybrał Pan Toruń na bohatera swojego debiu-

tu literackiego Srebro Stortebeckera? To brzmi trochę tak, jakby spytać mężczyznę, dlaczego kocha tę, a nie inną kobietę. Byłbym oczywiście mocno niesprawiedliwy, gdybym powiedział, że Toruń to jedyne miasto, które mogło być tłem takiej powieści, jak moja. Miasta Dolnego Śląska z Wrocławiem na czele, Kraków, Gdańsk — to także wielkie ośrodki średniowiecznego handlu i miejsca z burzliwą historią, gdzie wiele mogło się zdarzyć i wiele zdarzyło. Mogłem równie dobrze trafić do pięknie zachowanej Brugii czy Norymbergi, ale trafiłem do Torunia, i to właśnie z tym miastem związałem moje serce i losy moich bohaterów. Potrzebowałem momentu trudnego dla historii miasta, i taki znalazłem na początku XV w. Zakon z jednej, a potęga połączonych Polski i Litwy z drugiej strony, a w sferze handlu Kraków i Gdańsk próbujące pozbyć się niepotrzebnego pośrednika w handlu z Zachodem. To były ekstremalnie trudne warunki do prowadzenia biznesu, a właśnie w takich chwilach najlepiej widać ludzkie charaktery. Drugim musli magazine


>>porozmawiaj z nim... ważnym założeniem dla moje powieści było stworzenie takiej historii, której śladami Czytelnik może podążać dziś. I to nie w sposób wirtualny, lecz naprawdę, z książką w ręku. Doskonale zachowana do dziś struktura średniowiecznego Torunia spełniała ten warunek.

>>Toruń historyczny jest dla Pana ciekawszy od współcze-

snego? Współczesnego Torunia nie znam. Rzadko wychylałem nos poza Stare i Nowe Miasto. Gdybym chciał napisać książkę, której akcja rozgrywałaby się w czasach nam współczesnych, to pewnie wybrałbym Warszawę. To miejsce znam najlepiej. Moja rodzina mieszka tu przynajmniej od trzech pokoleń. Nigdy jednak, przynajmniej jak dotąd, nie myślałem o powieści współczesnej. Może brakuje mi jeszcze odpowiedniego dystansu do obecnych czasów? Nie wiem. Tak czy inaczej postanowiłem napisać o średniowieczu. Chciałem dać Czytelnikowi szansę na przeżycie takiej przygody, jaką przeżyłem ja, wkraczając w tamten świat. Chciałem dać możliwość oderwania się od tego, co otacza nas na co dzień.

>>Co zatem z postaciami, które w książce mówią językiem

współczesnym. To świadomy zabieg? Tak, jak najbardziej. Chciałem, żeby współczesny język sugerował, że to mogłoby zdarzyć się dzisiaj. Moi bohaterowie nie są herosami, lecz zwykłymi ludźmi, podejmującymi często podobne decyzje do tych, przed którymi stajemy również my, a odesłanie ich sześćset lat wstecz pomaga nam zrozumieć, że najważniejsze są decyzje, które podejmujemy jako ludzie, a nie czasy, w których żyjemy. Wielkie średniowieczne miasta miały ujemny przyrost naturalny. W związku z tym ciągle potrzebowały napływu siły roboczej. Były jak dzisiejsze metropolie, do których ściągają ze wszystkich stron ludzie ze swoimi nadziejami, planami, złymi skłonnościami i cechami dobrymi, próbujący przebić się choćby pół piętra wyżej, niż żyli dotychczas. Tak jak dzisiaj, kiedy to ludzie odrywają się od swoich korzeni i pędzą gdzieś do obcego miasta, żeby spełniać swoje marzenia. Czasem okazuje się, że te marzenia sprowadzają ich na manowce, z których nie ma powrotu. Takim zgubnym celem w mojej książce jest właśnie srebro Stortebeckera. Zazdrość i chciwość były i są silnymi motorami ludzkich działań. Stojące po jednej stronie Dobro, a po drugiej Zło kuszą i przeciągają na swoją stronę, a ludzie przez całe życie miotają się to w jedną, to w drugą stronę. Czy coś zmieniło się przez ostatnie sześćset lat? A czy zmieni się za kolejne sześćset?

>>W Srebrze Stortebeckera poza samą historią poznajemy

także zawiłe arkana średniowiecznej sztuki kupieckiej. Ma Pan dużą wiedzę na ten temat. W czasie swojej kariery zawodowej zawsze pracowałem w sprzedaży, czy to na czyjś rachunek, czy już potem we własnej firmie. Dobrze poznałem związaną z tym nieustanną presję, i to zarówno tę wywieraną na kupcach przez szefów, jak i tę, którą wywierają na nich pieniądze, czy wreszcie oni sami. I o tym chciałem pisać. Chciałem także oddać ówczesnym kupcom swojego rodzaju hołd, jako ludziom mocno niedocenianym przez historię. Poza tym o rycerstwie średniowiecznym powiedziano już wszystko lub prawie wszystko. Pozostało tu już tylko trochę pola dla powieści fantasy. Jeśli chodzi o świat średniowiecznych kupców, to jest to niemal ziemia nieznana. Zanim

zacząłem to jako tako rozumieć, przez ponad rok przekopywałem się przez dziesiątki opracowań Towarzystwa Naukowego w Toruniu, przez archiwa bibliotek cyfrowych. Bardzo pomogła mi znajomość niemieckiego, także pisanego gotykiem, bo duża część wartościowych opracowań na temat starego Torunia to niemieckie dzieła z XIX wieku. Ale ostateczną inspiracją do podjęcia pracy nad powieścią był artykuł Krzysztofa Kopińskiego o mieszczaninie Dawidzie Rosenfeldzie. Dzięki tej pracy, nałożonej na zdobytą już przeze mnie wiedzę, udało mi się po raz pierwszy zajrzeć jakby „pod skórę” starego Torunia. Ten artykuł to krótki opis życia człowieka, który przybył do Torunia z Chełmna, uwiesił się mocno u krzyżackiej klamki i chciał wbić się do grona starych, bogatych i zazdrosnych o swoje wpływy w mieście rodów toruńskich. Doznał klęski i wyjechał do Wrocławia, skąd nadal służył zakonowi, dochodząc przy tym zresztą do sporego majątku.

>>Bardzo polubiłem głównego bohatera. Czy kolejna książ-

ka będzie kontynuacją historii o Niclosie i Toruniu? Cieszę się, że polubił pan tę postać. Ja też lubię Niclosa, chociaż na pewno zazdroszczę kilku cech charakteru Janowi. Zazdroszczę mu na przykład beztroskiego podejścia do wielu spraw i bezwzględnej wiary we własne szczęście. Nie mogę powiedzieć, że Niclos to ja, bo wszyscy bohaterowie tej książki mają coś ze mnie, nawet ci źli, ale to ciągłe zamartwianie się, brak radości z drobnych sukcesów i ciągłe wyglądanie kłopotów w najbliższej przyszłości — to chyba moje cechy. Niclos jest w pierwszym tomie trochę naiwny, ale szybko dojrzewa. Omal sam nie wpada w pułapkę, jaką zastawia na niego chciwość, ale ratuje się, chyba także dzięki niezachwianej przyjaźni Jana i jego prostolinijności. Napisałem już drugi tom z moimi bohaterami w roli głównej. Pewne zdarzenia z tomu pierwszego mają nieoczekiwany ciąg dalszy, a Niclos wypływa na szerokie wody kariery kupieckiej. Obecnie piszę tom trzeci, w którym Niclos zastanawia się, jaki sens ma jego służba królowi w Toruniu. Po drugiej książce powiedziałem sobie stop. Trzy lata ślęczenia po nocach wystarczą, a jednak bohaterowie ciągle do mnie powracają. Drugi tom rozgrywa się tuż przed Wielką Wojną, a tom trzeci to rok 1412. Przeskoczyłem Grunwald, bo z założenia wybierałem dla kolejnych tomów czas, kiedy pozornie niewiele się działo. Z punktu widzenia historyków operujących datami na przykład okres po Grunwaldzie to pokój toruński, a potem w 1414 roku następna wojna z Polską, ktoś może jeszcze zauważy, że rok wcześniej w bezprecedensowych okolicznościach usunięty został ze stanowiska wielki mistrz Henryk von Plauen. I co? A tak po za tym nic się nie działo? Ludzie nic nie robili, tylko siedzieli i czekali na kolejną wojnę? Ja nie koncentruję się na datach, chociaż oczywiście od nich nie abstrahuję. Wracając do Niclosa i innych bohaterów. Ludzie, których poznawałem, zapisywali się gdzieś w mojej głowie, a dziś te szufladki po prostu się wysuwają. Dlatego myślę, że moi bohaterowie są prawdziwi i przekonujący. I dlatego jednych można lubić, a do innych czuć niechęć. Tak jak w życiu.

>>Uważam, że Toruń jako miasto historii i kultury ma bar-

dzo mało swojej literatury. Przychodzi mi jeszcze tylko na myśl Leven Tomasza Szlendaka. Jak Pan myśli, skąd taki smutny bilans? To szerszy problem, dotyczący nie tylko literatury. Młodzi i dynamiczni ludzie patrzą z półotwartymi ustami przede wszyst>>65


” kim na duże ośrodki, bo wierzą, że tam łatwiej się przebić. Co nie jest prawdą. Tam nikt na nich nie czeka z otwartymi ramionami, bo Polska w ogóle jest zamknięta na młodych. Opinię publiczną opanowały grupa celebrytów, znanych z tego, że są znani, i ogólnopolskie media, a zwłaszcza TV. One narzucają wszystkim swoje wybory. Wydaje się, że bez ich poparcia nic nie da się osiągnąć. Tymczasem prawda jest taka, że bez ich poparcia nie da się szybko zarobić wielkich pieniędzy, co nie oznacza, że nie da się zrobić nic wyrastającego ponad przeciętność. Czy w życiu chodzi tylko o pieniądze i sławę? Banalne pytanie, prawda? Ale większość dziś odpowiada na nie po prostu twierdząco. I to jest głównym problemem. Młodzi ludzie muszą szukać przykładów w przeszłości, a nie w dzisiejszym skomercjalizowanym świecie. Muszą zrozumieć, że trzeba w swoim sąsiedztwie szukać ludzi myślących podobnie i realizować się, wzmacniać wiarę we własne siły i w zdolności. Wtedy także w Toruniu znajdą się ludzie, którzy finansowo poprą takie działania, ale najpierw trzeba osiągnąć pewien poziom. Brak literatury „toruńskiej” to wyraz kompleksów mniejszych miast wobec Warszawy. Nie dziwię się temu i nie śmieję się z tego. Wiem, że gadające głowy są trudne do pokonania i umieją wmówić nam wszystko. Ale trzeba próbować, a nie popadać w rozpacz i intelektualny bezruch. To naprawdę można szybko zmienić.

>>Wróci Pan kiedyś do Torunia? Kiedy tylko mam okazję, odwiedzam Toruń, i tak już będzie zawsze. Ostatnio byłem u was we wrześniu. Zrobiłem tysiąc zdjęć. Odkryłem kilka nowych miejsc. Odwiedziłem jakąś nową knajpkę. Wszedłem w jakąś niezamkniętą bramę. Popatrzyłem na miasto z wieży Ratusza, pomodliłem się u franciszkanów, a potem popatrzyłem na pracę studentów konserwujących freski u św. św. Janów. Przeszedłem aleją kupieckich gmerków, gdzie odnalazłem wiele nazwisk, które można spotkać także w moich książkach. Czy po przeżyciu takiej przygody, jaką było i ciągle jest pisanie moich książek, mógłbym oświadczyć, że już nigdy nie wrócę do Torunia? To niemożliwe. Toruń to moje źródło inspiracji.

>>66

>>porozmawiaj z nim...

Odnaleźć srebro Stortebeckera

O

srebrze w Srebrze Stortebeckera jest stosunkowo mało, chyba że określimy od razu szerszy kontekst i srebro umieścimy także pośrednio i uniwersalnie w ludzkiej pogoni za pieniądzem, w obecnych w książce wykładach sztuki kupieckiej, a także już w czysto osobistych zamiłowaniach głównego bohatera — Niclosa de Tulow. Dopiero wtedy możemy śmiało powiedzieć, że tytuł w pełni odnosi się do treści książki, a w dodatku przedstawia dwie bardzo jasne strony tej samej monety — ujawniony na końcu awers zagadkowej śmierci agenta polskiego wywiadu w Toruniu, będącej zarazem spiritus movens całej historii, jak i ogólny rewers przedstawiający odwieczną walkę człowieka o wysoki status i bogactwo oraz wynikające z nich władzę i wpływy. Przyjmijmy zatem to za prawdę i zacznijmy od początku, by na koniec zamknąć zgrabną klamrą temat.

H

istoria rozpoczyna się w Krakowie w 1410 roku, gdzie skupia się ówczesne życie polityczne i rozstrzygają się sprawy międzynarodowe, gdzie urzęduje król Polski — Władysław Jagiełło — i gdzie — w końcu — sprawy osobiste i państwowe organizuje Andrzej Bielski — jeden z podwładnych krakowskiego dworu. Na prośbę Bielskiego z Wenecji przybywa jego wychowanek i kupiec w jednej osobie Niclos de Tulow, który ma rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci agenta polskiego króla, odbywającego służbę w Toruniu i podpatrującego życie oraz interesy średniowiecznego miasta. W misji Niclosowi towarzyszy i pomaga Jan z rodu Tęczyńskich — młody, beztroski i idealizujący świat chłopak, dla którego pieniądz nie ma większej wartości i który dzięki takiemu podejściu wielokrotnie ratuje swojego towarzysza od zatracenia się w chciwości. Biorąc pod uwagę fakt, że Jan jest także mężczyzną słusznej postury, można śmiało nazwać go wzorcowym ochroniarzem Niclosa, który co prawda potrafi uzyskać jak największy zysk z prowadzonych transakcji, ale nie radzi sobie zupełnie w sytuacjach, które wymagają użycia rąk w celach zgoła innych niż przybicie dobrego interesu. Jeżeli znowu skorzystać ze wspomnianej wyżej metafory, to można powiedzieć, że Niclos i Jan są właśnie takim awersem i rewersem jednej monety, i jeżeli tylko występują razem, jest to moneta o bardzo wysokim nominale (choć sama przyjaźń jest oczywiście bezcenna). Przyjaciele udają się zatem do Torunia, by wyjaśnić nurtującą wszystkich zagadkę, a co najważniejsze, by dowiedzieć się, czy aby szpieg w zakonie krzyżackim nie został rozpoznany i ile rzeczony zakon zdołał ewentualnie „wycisnąć” ze zdemaskowanego na temat polskiego wywiadu. Moment i miejsce są strategiczne, więc i sposoby rozwiązywania niektórych spraw polityki międzynarodowej swoiste... Po drodze i na miejscu bohaterowie przeżywają wiele przygód i wikłają się w pośrednie zadania, które są asumptem wielu pobocznych wątków, rozwijających się w książce z większym i mniejszym natężeniem. I mogę jedynie zarzucić Autorowi powieści, że nie do końca potrafił je zgrabnie i uważnie poprowadzić w perspektywie głównej historii — niektóre z musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

C

rzystać, ale... No właśnie, szkoda tylko, że wydawnictwo, które podjęło się publikacji Srebra Stortebeckera, mając taki tekst, nie przyłożyło się do jego redakcji i korekty, pozostawiając na prawie każdej stronie rażące błędy interpunkcyjne, językowe i typograficzne. Zgadzam się, że język polski do najlżejszych nie należy, jednak brakiem pod ręką odpowiednich publikacji poprawnościowych wymówić już się nie da, szczególnie w tym fachu. O łamaniu ogólnych zasad interpunkcji i samej typografii nie będę pisał i dręczył ani Czytelników, ani głównych zainteresowanych, jednak pozwolę sobie przytoczyć jedno zdanie, które i wskaże problem lapsusowy, i rozbawi, mam nadzieję, co niektórych: „Każda człowiek ma swoje miejsce w świecie”. Śmiać się można, ale niedługo, bo druk jest bardzo trwały i wstyd pozostaje na dłużej. Mam tylko nadzieję, że kolejne nakłady książki zostaną lepiej zredagowane, poprawione, a także na nowo opracowane technicznie. Czego przede wszystkim Czytelnikom i samemu Autorowi życzę.

K

siążkę kończy bardzo szybko rozegrana puenta, przez co i zaskakuje, i trochę rozczarowuje — wracając do podjętej na początku metafory srebra i monety oraz obietnicy klamry, chcę wierzyć, że to nie była kolejna pułapka debiutujących pisarzy, ale z pełną świadomością rozegrana partia, w której dopiero na końcu, po wielu niejasnych zagraniach i wielu źle przyjętych strategiach, jesteśmy w stanie ocenić całą rozgrywkę i dowiedzieć się, co tak na prawdę w większości przypadków prowadzi nas do zguby i zatracenia. Jeżeli taki był koncept, to cieszę się, że takie debiuty powstają i z niecierpliwością czekam na kolejne przygody Niclosa i Jana, z których nie tylko dowiem się, co robili, gdzie, z kim i dlaczego, ale i będę mógł szerzej spojrzeć na ich i nasze wybory, decyzje i wątpliwości. Za mądre słowa i myśli jestem w stanie oddać całe srebro świata. Zachęcam do tego także wszystkich, którzy zechcą po powieść Krzysztofa Wytrykowskiego sięgnąć — niech przymkną oczy na redakcyjne wpadki (kwiatki), które wiosny raczej nie czynią, otworzą je nieco szerzej na szerszy ogląd świata przedstawionego i z zapałem przeczytają o srebrze Stortebeckera. Może usłyszą coś więcej niż tylko brzęk sakiewki. SZYMON GUMIENIK

>>

nich porzucił gdzieś po drodze, a niektórych nie potraktował z należną im pieczołowitością. Jednak myślę, że są to tylko typowe pomyłki i niedociągnięcia debiutów, bo przecież mistrzowski warsztat zdobywa się jedynie doświadczeniem i ciężką pracą, i nie ma tu drogi na skróty. Na szczęście mogę pochwalić najważniejsze — Krzysztof Wytrykowski ma szczególny dar snucia ciekawych historii i robi to nader zgrabnie i sprawnie, zachowując przy tym wszelkie znamiona obranego przez siebie gatunku, czyli kryminału historycznego. Dużo też w Srebrze Stortebeckera jest gatunkowych toposów i motywów, takich jak np. walka o władzę na szczycie, miejskie powiązania i układy, porwania, wielkie interesy i kosztowne zabawy bogaczy, skontrastowane z codziennym życiem tych pomniejszych, zwykłych ludzi, starających się jakoś wiązać koniec z końcem. Są też i typowe miejsca: miejskie karczmy, przydrożne gospody, mniej i bardziej uczęszczane trakty, ciemne zaułki z obowiązkowym średniowiecznym elementem uzbrojonym w pałki i noże, ale i wiele innych typowych dla tamtego okresu postaci: rycerzy, rajców, szarych eminencji dworów, najemników, pijaków, żeglarzy, gospodarzy, drobnych rzezimieszków, kobiet lekkich obyczajów, (rzekomych) czarownic, błaznów, żon podporządkowanych mniej lub bardziej głowom rodziny, a nade wszystko zaś kupców przedstawionych w szerokiej i barwnej palecie charakterów — od drobnych handlarzy, przez ambitnych, ale uczciwych, aż do sprzedawczyków i bezwzględnych chciwców, którzy dla srebra są w stanie zrobić wszystko. Tutaj szczere uznanie dla Autora, który korzystając z ogranych już toposów gatunku, był w stanie stworzyć coś nowego i świeżego, a przede wszystkim spojrzeć z szerszej perspektywy i opowiedzieć znaną wszystkim historię od nowa i z innego miejsca — jakby zza głównej i oficjalnej sceny odsłonił kulisy i pokazał nam, co się tam dzieje, gdy nie patrzymy. Równie nową jakość zyskują przedstawione i wspomniane wyżej postaci, które dzięki czasem przekornemu, a czasem ubarwionemu podejściu Autora do schematu pokazują nam zupełnie nowe oblicza, na których widać wiele sprzecznych emocji i wiele odcieni szarości — jak w życiu. Kolejną zaletą książki są liczne i obszerne wykłady traktujące o średniowiecznych interesach — można się sporo dowiedzieć z tych fragmentów o sposobach szybkiego zysku, tym bardziej że przecież nasze epoki dzieli zaledwie sześćset lat i wiele w tej dziedzinie się nie zmieniło. Nawet tradycyjny dla epoki średniowiecza i baroku litkup, będący swoistym „procentowym” dobiciem targu, w niektórych kręgach handlu jest nadal praktykowany. Można zatem czytać, brać i korzystać z tych przykładów w ciemno — sukces gwarantowany, o ile staje komuś takiej głowy, ambicji i rozwagi, jak te Niclosowe. Cennym zabiegiem potwierdzającym uniwersalność ludzkich poczynań jest także posługiwanie się przez postaci historyczne, nierzadko autentyczne, składnią i naleciałościami języka nam współczesnego. Dzięki temu szybciej się też powieść czyta, więcej rozumie i akceptuje, co wpływa znacznie na jej ogólną ocenę. I nie zarzucajmy tutaj Autorowi pójścia na łatwiznę, bo zapewniam, że dużą erudycją i rozeznaniem wykazuje się w innych aspektach opowieści, i to nawet tych ważniejszych.

Srebro Stortebeckera Krzysztof Wytrykowski Wydawnictwo Literackie i Naukowe RADWAN 2010

hciałbym zatem czytać więcej takich powieści, które zarówno bawią, jak i uczą, które porywają czytelnika na kilka godzin i nie chcą puścić, bo Autorowi trzeba to oddać i powtórzyć raz jeszcze — wie bardzo dobrze, nawet jako debiutant, jak się pisze książki i potrafi tę wiedzę w pełni wyko-

>>67


^

>>sonda

>>kim jesteś>>co robisz>>o któr >>co masz w szafie>>co masz w kompa>>czym jeźdz JULIAN Z BYDGOSZCZY

>>człowiekiem poza czasem >>zrób-to-sam lub z pomocą innych >>za późno i z dziećmi >>za wcześnie, choć czasem za późno >>czasem kota >>brak jednej półki >>widok na park i mantrę asertywności >>renówką, ale czasem rowerem >>o wakacjach z rodziną

EMILIA Z LONDYNU sobą >> pracuję i studiuję >> o 11.00 >> o 2.00 >> koszule, sukienki, jeansy i duuużo butów >> mięso, mleko i sery >> swoje zdjęcie z wakacji >> metrem >> o zamieszkaniu na Jamajce >>

GRZESIEK Z TORUNIA

>>Istnia >>gram w

Istnie Istniejąca Byt Bytowo Bytujący

przedstawieniach dla dzieci, filozofuję, marudzę, poetyzuję, jem, uczę się, kocham

>>zazwyczaj o 9.00, czasem wcześniej, czasem później >>po północy >>w mojej szafie obok ubrań mojej dziewczyny są moje ubrania. Jeśli przyjrzymy się uważniej, dostrzeżemy, że obok moich ubrań są ubrania mojej dziewczyny. Co ciekawe, sztuczka ta udaje się tylko wtedy, jeśli włożymy do szafy ubrania mojej dziewczyny i moje obok siebie...

>>jakiś

ser, jakąś szynkę, jakieś jedzenie, majonez... mam nadzieję, że gdzieś tam jest też piwko

>>zdjęcie

mojej dziewczyny zapatrzonej w pomnik — najprawdopodobniej Zeusa z odciętą nogą i kilkoma innymi fragmentami — w jej rodzinnym mieście.

>>rowerem, samochodem, autobusem i pociągiem >>o szybkim zakończeniu rzeczy, które muszę zakończyć. Szczęście, miłość, pomyślność i zdrowie mam >>68

musli magazine


^ >>sonda

rej wstajesz>>o której zasypiasz w lodówce>>co masz na pulpicie zisz>>o czym marzysz MONIKA Z WARSZAWY pracoholikiem >> się cieszę >> o 6.00 >> jak Bóg da, to o 22.00 >> pełno staroci >> trzy butelki Beaujolais Nouveau >> Alpy >> metrem >> żeby życie było wczorajszą niedzielą >>

AGATA Z POZNANIA

>>homo sapiens aka człowiek rozumny >>stawiam czoła rzeczywistości >>zazwyczaj o kwadrans za późno >>grubo po północy >>artystyczny nieład >>przeważnie nie to, na co mam ochotę >>zdjęcie mostu brooklińskiego >>tym, czym najszybciej da się dotrzeć >>world peace

do celu

KRZYSIEK Z SULĘCZYNA mężem, ojcem i kochankiem (ale tylko dla żony) >> zapier.... >> o 5.00 >> o 23.00 >> lepiej nie zaglądać, bo rzeczy same atakują >> światło + mleko (do kawy) >> mojego syna >>

latem ścigaczem Kawasaki ZZR1100, a zimą Citroenem C5 >> o spokoju i kilku milionach w lotto >>

>>69



>>fotograďŹ a

Ol Skoczylas oleg-olga.com

>> >>71


>>

>>72

musli magazine


>

>>fotograďŹ a


>>

>>74

musli magazine


>>

>>75


>> >>76

musli magazine



>>




<<


>>82

musli magazine


>>83



>>Ol Skoczylas (oleg-olga) Magister filozofii. Maluje, fotografuje. Czasem filozofuje, ale się powstrzymuje. Publikuje i wystawia, kiedy ktoś zaprosi. Od 10 lat pije 2 litry coli light dziennie. >>oleg-olga.com

>>85


{

>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

SZYMON GUMIENIK

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

WIECZORKOCHA

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

jest swej i... u i rea sobą hory jest? wać lustr rozg

KASIA TARAS

jeżeli nie uczy i nie pisze, nie czyta i nie ogląda, to gada albo ratuje świat (koci). Głową w Warszawie, sercem w Toruniu. Kocha: kino, 20-lecie międzywojenne, dobrą współczesną polską prozę, tango, koty, psy i konie. Ma słabość do: Witkacego, filmów Wojciecha Jerzego Hasa, lat 20. XX w. w Republice Weimarskiej, malarstwa Gustawa Klimta, kina Luchino Viscontiego, Louise Brookes, Marleny Dietrich, garażowego brzmienia i… ciężkich butów. Lubi: kawę, czekoladę z podwójnym chilli, wieczorne spacery po deszczowym jesiennym Toruniu i zimowe poranki w Warszawie. Nałogi: perfumy, kupowanie książek. Nie lubi: zwodzenia, certolenia się i krygowania.

MARCIN GÓRECKI

AGNIESZKA BIELIŃSKA

(MARTINKU)

rocznik 1986. Robi wszystko, a nawet nic. Tak poza tym jest za pokojem na świecie.

dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.

JUSTYNA TOTA

na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.

>>86

musli magazine


} >>redakcja

MACIEK TACHER

GOSIA HERBA

rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.

rocznik 1985

podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl

www.gosiaherba.blogspot.com

NATALIA OLSZOWA

„free spirytem”, który w intencji poprawy warunków j egzystencji wyjechał z falą emigracji w roku 2004 utknął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych marzeń aliów, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszłości i ą „tu i teraz”, kultur i ich różnic, języków, możliwości, yzontów, a czasem i beznadziei, wiary i niewiary. Kim ? Kimś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawet rozprostoć skrzydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po dwóch stronach ra, która pobiegła za białym króliczkiem i właśnie grywa partię szachów z królową.

ANIA ROKITA

MAREK ROZPŁOCH

rocznik 1980, filozof, felietonista i opiekun działu poe_zjada w „Musli Magazine”. Mieszka w Toruniu.

EWA SOBCZAK

archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.

z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.

ARKADIUSZ STERN

ANDRZEJ LESIAKOWSKI

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

JUSTYNA BRYLEWSKA

rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...

ładowanie opisu, ...pisu, ...su.

ALEKSANDRA KARDELA

absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.

>>87


>>horroskop

WRÓŻYŁ MACIEK TACHER

KOZIOROŻEC 22.12—20.01 Choć śnieg, mróz i piździ jak w Kieleckiem, to będzie twój miesiąc. Bo zimę masz w sercu.

RAK 22.06—22.07 Zwieńczeniem beznadziejnego roku będzie równie żałosny Sylwester, którego spędzisz sam w domu… z Kevinem.

WODNIK 21.01—19.02 W grudniu otworzą się przed Tobą nowe drogi zarobku. Sezonowa praca w supermarkecie nie przyniesie jednak kokosów, a tylko kolejną frustrację. Staraj się nie chuchać dzieciom podczas rozdawania prezentów, bo zrujnujesz ich marzenia. Święty Mikołaj przecież nie pije.

LEW 23.07—23.08 Żeś jest bałwan, to widzą wszyscy przez okrągły rok. W grudniu nic się pod tym względem nie zmieni, aczkolwiek aura jest sprzyjająca. Będziesz się lepiej komponował.

RYBY 20.02—20.03 Grudzień nie sprzyja Rybom. Do wigilii lepiej pozostań w ukryciu. BARAN 21.03—20.04 Zapowiada się kolejna nudna zima. 11 grudnia wyjdziesz przed dom i zrobisz orła na śniegu. Po piętnastym dasz się namówić sąsiadowi na kulig z Torunia do Włocławka, podczas którego poturbuje cię dzik. Nic ci się nie stanie, będziesz jednak żałować, że się w ogóle zgodziłeś. 22 grudnia ponownie wyjdziesz przed dom zrobić orła na śniegu i dostaniesz śnieżką w nos — za płotem rozpoznasz uradowanego sąsiada i pomachasz mu kurtuazyjnie. Kolejna nudna zima, czy niepozorny początek prawdziwego horroru? — pomyślisz 23 grudnia wieczorem, gdy sąsiad przebrany za pingwina zaproponuje ci budowę iglo przed domem. 24 grudnia w mieszkaniu sąsiada policja znajdzie zabitego karpia... BYK 21.04—20.05 Koniec roku to jak zwykle cała masa niepotrzebnych stresów. 23 grudnia nękany wyrzutami sumienia postanowisz jednak zakupić choinkę, ale będzie już za późno. Ostatecznie przyniesiesz z bazaru kilka gałązek do przystrojenia. W domu uświadomisz sobie, że ostatnie trzy bombki upolował w zeszłe święta twój kot Stanisław. BLIŹNIĘTA 21.05—21.06 Księżyc w gwiazdozbiorze Byka sprawi, że przez cały miesiąc będziesz mocno rozkojarzona, a z 14 na 15 grudnia zamarznie ci pranie. >>88

PANNA 24.08—22.09 Niespodzianka czeka cię tuż przed końcem roku — twój partner zrobi coś, o co go nigdy nie podejrzewałaś. W drugi dzień świąt ucieknie z Panem Mikołajem i już nigdy nie wróci. W nowym roku przyśle ci kartkę z Holandii. WAGA 23.09—23.10 Okres świąteczny znacząco wpłynie na twoją objętość. Zjedzenie całej michy klusek z makiem nie umknie uwadze rodziny. Na nic zda się zwalenie winy na tradycyjnego nadliczbowego gościa wigilijnej wieczerzy, którego tradycyjnie nie będzie — kto by wpuszczał do domu obcych! Zdradzi cię twój znak zodiaku. SKORPION 24.10—22.11 W zarobkach nie widać zmian. Nie wypada jednak trzeci rok z rzędu wciskać żonie kitu, że znów ktoś się włamał do garażu i ukradł wszystkie prezenty. Ona może i to łyknie, ale wmawiać dzieciom, że znów były niegrzeczne? One i tak już są nerwowe, siedzą i nieustannie bujają się w przód i w tył. Zrób coś, żeby te święta wyglądały inaczej! STRZELEC 23.11—21.12 Grudzień to czas podsumowań. To czas głębokiej refleksji, której oddasz się jak zwykle w tym miesiącu. Czy przez ten mijający rok zmieniłeś się jako człowiek? Czy twoje życie nabrało sensu? Czy zbliżyłeś się do Boga? Czy Święty Mikołaj istnieje? A jeśli tak, to czym karmi renifery? Skąd się biorą kręgi w zbożu? Czy piramidy wznieśli kosmici? Czy gatunek ludzki został wyhodowany na Ziemi przez ekspedycję kosmitów z planety Des? Tyle pytań... Odpowiedzi niespodziewanie poznasz w sylwestrowy wieczór z Polsatem. musli magazine


WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A

{

>>słonik/stopka

}

MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Agnieszka Bielińska, Marcin Górecki, Gosia Herba, Aleksandra Kardela, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Kasia Taras, Justyna Tota współpracownicy: Karolina Bednarek, Hanka Grewling, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski

>>89



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.