12[22]/2011 GRUDZIEŃ
>>LEONENKO >>SZPRYNGER >>JARMULSKA
{ } słowo wstępne
>>wstępniak
Święta są fajne
G
rudzień to miesiąc nietrafionych prezentów, obligatoryjnego czucia magii świąt, komedii romantycznych z choinką w tle, zapijaczonych nochali reniferów, obrzydliwego menu pod postacią mułu z karpia albo karpia z mułu, wyleniałych Mikołajów... No dobra, STOP! Święta są fajne, bo dla mnie to jednak przede wszystkim czas spotkań. Mimo ferii świątecznych trochę ich się nazbierało w naszej wydarzeniówce. Warto z nich skorzystać, by złapać dystans do świątecznej bieganiny. Jeśli nie uda nam się spotkać na żadnym z przedświątecznych eventów grudniowych, już dzisiaj życzę Wam wielu owocnych spotkań przy i pod stołem. MAGDA WICHROWSKA
>>2
musli magazine
[:]
>>2 >>4 >>18 >>20
>>spis treści wstępniak. święta są fajne wydarzenia. ANIAL, (SY), HANNA GREWLING, MARTA MAGRYŚ, (AB), (JT), ARKADIUSZ STERN, ARBUZIA, AGNIESZKA BIELIŃSKA
relacja. SPOTKANIA na drabinie bajek. ARKADIUSZ STERN fotorelacja. 3 Festiwal Filmowy Przejrzeć: Moda i Film FOT. SZYMON GUMIENIK
>>22
na kanapie. hitmiks z supermarketu. MAGDA WICHROWSKA
>>23
gorzkie żale. wszechobecny voucher. ANIA ROKITA
>>24
filozofia w doniczce. 30 na 30. IWONA STACHOWSKA
>>25
a muzom. repetitio est mater studiorum. MAREK ROZPŁOCH
>>26
życie i cała reszta. czekając na gwiazdkę z nieba i słonia w karafce. KAROLINA NATALIA BEDNAREK
>>27
elementarz emigrantki. s jak sobą być. NATALIA OLSZOWA
>>28
porozmawiaj z nią... światło i głos Z OLENĄ LEONENKO ROZMAWIA KASIA WOŹNIAK
>>38
portret. Przemysław Wojcieszek. jeśli chcesz jeszcze wyżej MAREK ROZPŁOCH
>>42
zjawisko. Trochę Inny Festiwal Fotografii. (o fotografii inaczej) MARTA MAGRYŚ
>>58
porozmawiaj z nim... wciąż nieodkryty krytyk Z MACIEJEM FRĄCZYKIEM ROZMAWIA KAROLINA NATALIA BEDNAREK
>>62
porozmawiaj z nimi... echa czarnej materii Z RAFAŁEM IWAŃSKIM I SEBASTIANEM SOBERSKIM (VOICES OF THE COSMOS) ROZMAWIA MARCIN ZALEWSKI
>>72
portret. Anna Szprynger. strumień na cichym polu płaszczyzn KASIA WOŹNIAK
>>78
galeria. BIO/GEO. ANNA SZPRYNGER
>>94
nowości [książka, film, muzyka]. (SY), ARBUZIA, (AB)
>>97
recenzje [film, muzyka, książka, teatr] MAREK ROZPŁOCH, KASIA WOŹNIAK, KAROLINA NATALIA BEDNAREK, ANIA ROKITA, ŁUKASZ WUDARSKI, KRZYSZTOF KOCZOROWSKI, SZYMON GUMIENIK, ARKADIUSZ STERN
>>104
fotografia. JULIA JARMULSKA
>>126
warsztat qlinarny. grudniowe zapachy. MARTA MAGRYŚ
>>128
redakcja
>>130
dobre strony. ARBUZIA, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY
>>131
słonik/stopka
OKŁADKA: FOT. JULIA JARMULSKA (I, IV)
>>3
>>wydarzenia
1.12
2.12
1.12
OD NOWA
ESTRADA
3.12
BUNKIER
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
TANTRA
LEGENDA CHARYTATYWNIE
POETYCKIE UDERZENIE
Zimny grudzień przywita nas w Od Nowie gorącym wydarzeniem. Na deskach klubu wystąpi legenda polskiej muzyki metalowej. Choć TSA raczej nikomu przedstawiać nie trzeba, to przypomnijmy tylko, że zespół powstał w 1979 roku w Opolu, a już dwa lata później wygrał festiwal w Jarocinie. W latach następnych (1981—1983) członkowie grupy zaliczali już po kilkaset koncertów rocznie. Właśnie ten okres uznać można za czas niezaprzeczalnego prymatu formacji na polskim rynku. Zespół TSA sprzedał setki tysięcy płyt, a w 1989 roku... zawiesił działalność. Rok 2001 był momentem powrotu weteranów na scenę. Grupa spotkała się w klasycznym składzie: Marek Kapłon, Stefan Machel, Janusz Niekrasz, Andrzej Nowak i Marek Piekarczyk. W 2004 roku wydali świetnie przyjęty album zatytułowany Proceder, który znikał ze sklepowych półek jak świeże bułeczki. Kto jeszcze nigdy nie był na koncercie tej grupy, ma szansę nadrobić zaległości. Najlepszą ku temu okazją będzie koncert charytatywny z okazji Światowego Dnia AIDS w klubie Od Nowa. Jako support wystąpi zespół Chemia.
> ANIAL
TSA / Chemia 1 grudnia, godz. 19.00 Od Nowa
>>4
Wszystkich miłośników poezji, ale i zatwardziałych „prozaików”, którzy za tomik poezji nie daliby nawet złamanego grosza, klub Tantra zaprasza w swe progi pierwszego dnia grudnia. Koncert odegra wówczas Ser Charles, który uderza słowem, perkusją, basem i gitarą. To tradycyjny zestaw rockowej wypowiedzi, więc myślę, że większości gości nie trzeba przekonywać. O jakości muzyki tej formacji świadczy sceniczny debiut z 2010 roku na koncercie Instytutu B61 — COŚ, który odbył się 28 grudnia 2010 roku w klubie Od Nowa. Zespół zmierzył się wówczas m.in. z Marią Peszek czy Tymonem Tymańskim — a mierzone było Ciśnienie Owacji Środowiska (COŚ). Mało powiedzieć, że panowie z Ser Charles podnieśli je bardzo wysoko… Ser Charles początkowo był projektem stricte poetyckim. Autor czytał swoje wiersze m.in. w klubie Fado, toruńkiej Od Nowie oraz Dworze Artusa. Towarzyszył również występom zespołu Homo Faber. Grupę tworzą: Stefan Kornacki — tekst, monodeklamacja, Mikołaj Kornacki — bass, Mateusz Jagielski — gitara elektryczna, Paweł Możuch — perkusja. Nie przegapcie! (SY) Ser Charles 1 grudnia, godz. 20.30 Tantra
DUB DO BIAŁEGO RANA Na całonocną dub sesję mogą liczyć ci, którzy 3 grudnia wpadną do Klubu Muzycznego Bunkier. Bogactwem dźwięków uraczą nas między innymi gospodarze imprezy — Feel Like Jumping Sound System oraz gość specjalny — Radikal Guru. Radikal Guru to postać, której warto bliżej się przyjrzeć. Naprawdę nazywa się Mateusz Miller i jest najbardziej znanym polskim producentem muzyki dubstep i dub. Jego styl łatwo rozpoznają nie tylko szczęśliwi posiadacze słuchu absolutnego. Przepełniony jest wpływami roots reggae, uk steppers oraz muzyki Dalekiego Wschodu. Ta różnorodność wzbudza zainteresowanie w wielu kręgach i sprawia, że grono entuzjastów twórczości artysty sukcesywnie rośnie. Zdolności producenckie Radikal Guru zaczął rozwijać około 2004 roku. Eksperymentował z muzyką trip-hop, asian underground i jungle. Zaowocowało to nagraniem w 2005 roku pierwszego demo The East-West Connection. Od tego czasu Mateusz Miller przebywał w Irlandii, gdzie dał się poznać autochtonom za sprawą imprez „World Bass Culture”. Po wydaniu w 2008 roku serii singli na płytach winylowych, które
przez wiele tygodni nie schodziły z list bestsellerów, Radikal Guru zyskał sobie uznanie kolejnych słuchaczy. Ostatnie lata przebiegały dla wykonawcy pod znakiem koncertów w największych polskich klubach. Tym razem artysta zawita do Torunia i Bydgoszczy, by promować świeżutki album z września tego roku zatytułowany The Rootstepa. Skład imprezy dopełnią Bass Invaders — sound system z Iławy i Olsztyna, organizatorzy „Dub Therapy”, czyli całonocnych sesji roots reggae i dub w Olsztynie, oraz 0,5 Basstractor — kolektyw z Brodnicy, który podczas emigracji w Londynie był stałym punktem imprezy „Uncommon Cloud”. Radikal Guru zagra także dzień wcześniej w bydgoskiej Estradzie. Gorąco polecamy! ANIAL Radical Guru 2 grudnia, godz. 21.00 Estrada Radical Guru / Dub Session 5 3 grudnia, godz. 21.00 Bunkier
musli magazine
>>wydarzenia
3.12
grudzień
CSW
BAJ POMORSKI
NA ZDJĘCIU ANDRZEJ SŁOWIK
DIY NA MIKOŁAJA
W czasie przedświątecznym trudno jest uciec od zgiełku i gwaru ulic. Jeśli ktoś jednak chciałby poszukać trochę spokoju i pozwolić sobie na odrobinę bożonarodzeniowej zadumy, zapraszamy na spektakle do Teatru Baj Pomorski. Już pierwszego grudnia w samo południe widzowie będą mogli nacieszyć oko muppetowymi lalkami z Kopciuszka (scenariusz i reżyseria: Ireneusz Maciejewski, scenografia: Dariusz Panas, muzyka: Piotr Klimek, teksty piosenek: Wojciech Szelachowski). W tym przypadku oku nie pozostanie dłużne ucho, bowiem muzykę do przedstawienia nagrał zespół DOCTOR FISHER. Czwartego dnia miesiąca o tej samej godzinie zobaczymy „dinozaura” teatralnej sceny, tj. Historię Calineczki wg utworu Hansa Christiana Andersena. Spektakl grany jest już — bagatela! — ponad 15 lat (reżyseria: Agnieszka Andruszko, Jacek Pietruski, scenografia: Małgorzata Mikielewicz, choreografia: Izabela Gordon Sieńko, muzyka: Tomasz Kamiński). A już od św. Mikołaja będziemy mogli tradycyjnie oglądać Opo-
wieść wigilijną wg Karola Dickensa, w przekładzie Krystyny Tarnowskiej, reżyserii i adaptacji Czesława Sieńko, ze scenografią Joanny Braun, muzyką Roberta Łuczaka i choreografią Piotra Suzina. Spektakle grane będą w dniach: 6—9 oraz 13—16 grudnia o godzinie 9.30 i 12.00. Na koniec jeszcze jeden „rodzynek” z grudniowego repertuaru teatralnej szafy, czyli Dudi bez piórka, która pokaże najmłodszym widzom, jak radzić sobie z niedobrym Lisem oraz przekona, że niemożliwe staje się możliwe, jeśli tylko czegoś naprawdę pragniemy. Kaczka Dudi wynurzy się z wanny (sic!) 11 grudnia o godzinie 16.30. Warto dodać, że w czasie przedstawienia dzieci będą mogły obserwować, na jakich instrumentach grana jest i jak powstaje w całości muzyka do tego spektaklu (scenariusz i reżyseria: Robert Jarosz, scenografia: Pavel Hubička, muzyka: Piotr Klimek, teksty piosenek: Malina Prześluga). Więcej szczegółów na stronie: www.bajpomorski.art.pl. HANNA GREWLING
CSW zaprasza dzieci wraz z rodzicami lub opiekunami na warsztaty tworzenia ozdób choinkowych, zakładek do książek, broszek i innych przedmiotów. Oprócz zajęć manualnych w Kinie Centrum wyświetlane będą filmy i bajki, teatr Pomarańczowy Cylinder wystawi jeden ze swoich spektakli, w Pokoju z Kuchnią Bronisława Fitak-Chodyna, uczestniczka programu „Mam Talent”, nazywana przez dzieci „papierową czarodziejką”, zaprezentuje, jak z jednej kartki papieru, odpowiednio poskładanej w harmonijkę, można stworzyć ponad 400 różnorodnych kompozycji. Na pierwszym piętrze studenci Edukacji Artystycznej zaprezentują autorską wielką grę w kształcie bałwana. Szykuje się świetna zabawa!
>> MARTA MAGRYŚ
Mikołajki w CSW 3 grudnia, godz. 12.00 i 13.00 CSW „Znaki Czasu”
>>5
>>wydarzenia
3.12
grudzień
3-4.12
NRD
BWA
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
OD NOWA
W KLUBOWYCH KLIMATACH
Z REGIONU NA SCENĘ
W klubie NRD rusza cykl imprez, podczas których będzie można bawić się przy różnych gatunkach muzyki klubowej. Organizatorzy zaczną z wysokiego C, na pierwszą imprezę z tej serii zaprosili bowiem Angelo Mike’a. Jest to pseudonim sceniczny Jarka Czechowskiego, czołowego polskiego DJ-a oraz producenta. W dwunastoletniej karierze nagrał on wiele znanych kawałków i zdobył sporo naród. Jako pierwszy Polak zagrał na głównej scenie Mayday w Dortmundzie oraz na festiwalu Soundtropolis pod Berlinem. Gościł również na festiwalach Creamfields (Praga, Czechy) oraz Nature One (Pydna, Niemcy). Natomiast 3 grudnia zagrzeje do tańca toruńską publiczność.
W dniach 3—4 grudnia Od Nowa stanie się wielką sceną, a to za sprawą organizowanego w tym czasie Kataru Teatralnego, czyli Konfrontacji Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu. Wydarzenie zainauguruje o godzinie 15.00 spektakl Ciasta?... Przedsiębiorstwa Indywidualnej Groteski z o.o. Młodzieżowego Domu Kultury w Toruniu. Następnie na scenie pojawią się przedstawiciele Inowrocławskiego Teatru Otwartego ITO Kujawskiego Centrum Kultury w Inowrocławiu, których występ nosić będzie tytuł Pięć razy Bóg. W spektaklu Alicja. Po drugiej stronie Świadomości zaprezentują się uczniowie I Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Kopernika w Toruniu (Szpila * ARTeria). Z kolei Teatr Małej Sceny z Lipna pojawi się w Od Nowie w przedstawieniu O potworach. Na zakończenie pierwszego dnia imprezy zaplanowano koncert Atrakcyjnego Kazimierza. Niedziela w Od Nowie rozpocznie się spektaklem Fuck you Eu.ro.Pa! w wykonaniu Filipa Jasika z Kujawskiego Centrum Kultury w Inowrocławiu. Z kolei Teatr Re-Akcja z Młodzieżowego Domu Kultu-
>> (AB)
Angelo Mike / Kontrasala Bday Party 3 grudnia, godz. 21.00 NRD
>>6
ry im. Janusza Korczaka w Inowrocławiu zaprezentuje sztukę Serenada, a Teatr PIMPA z Zespołu Szkół Muzycznych w Toruniu spektakl Mała Syrena. Około godziny 14.40 rozpoczną się rozmowy jury i ogłoszenie wyników. Szczegóły na: www.woak.torun.pl. ANIAL Konfrontacje Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu / Katar Teatralny 3–4 grudnia Od Nowa
musli magazine
TAKIE ŻYCIE
ZLOTA RYBKA
>>wydarzenia
POLSKIE TENDENCJE, SZKICE ZE ŚWIATA I KAMERALNE KINO Kto jeszcze nie miał okazji, by na własne oczy zobaczyć, jakie są „Nowe tendencje w malarstwie polskim”, ten ma jeszcze czas, by się o tym osobiście przekonać, zwiedzając wystawę prac 14 artystów: Jana Berdyszaka, Beaty Białeckiej, Krzysztofa Gliszczyńskiego, Wojciecha Gilewicza, Pascale Héliot, Konrada Jarodzkiego, Kamila Kuskowskiego, Wojciecha Ledera, Romana Lipskiego, Macieja Łubowskiego, Magdy Moskwskiej, Bartłomieja Otockiego, Radosława Szlaga, Juliana Ziółkowskiego oraz grupy artystycznej The Krasnals. Do końca roku jest też okazja, aby obejrzeć prace Andrzeja Wajdy. Szkice, rysunki i akwarele, o których wiedzieli głównie najbliżsi przyjaciele reżysera, ujrzały światło dzienne przede wszystkim za sprawą wydanego z inicjatywy Antoniego Rodowicza albumu pt. Rysunki z całego życia. To właśnie dzięki wybranym do tegoż albumu pracom na wystawie obejrzeć możemy 55 rysunków, szkiców, projektów i akwarel, które my — odbiorcy, powinniśmy potraktować nie tylko jako ciekawostkę, ale i swego rodzaju zapiski
z pamiętnika z podróży reżysera, Andrzej Wajda ma bowiem w zwyczaju właśnie za pomocą kreski utrwalać miejsca, w których bywa i emocje, których doświadcza. Kto wie, może pod wpływem listopadowego wydarzenia, jakim był 19. Festiwal Plus Camerimage w Bydgoszczy, Wajda nakreślił już sobie na kartce bryłę Opery Nova, być może w oko wpadła mu malownicza Wyspa Młyńska albo rozpoznawalne w całym kraj bydgoskie spichrze nad Brdą… Tymczasem pozostając nieco w festiwalowym klimacie, Galeria Miejska BWA w pierwszej połowie grudnia zaprasza na dwa pokazy filmów dokumentalnych, które swego czasu zostały dostrzeżone podczas Camera Obscura. Jako pierwszą będzie można zobaczyć Złotą rybkę — film, do którego scenariusz napisał i który wyreżyserował Tomasz Wolski. W nieco ponad godzinę zostaje przedstawiona pełna ciepła — i nie bez humoru — historia życia wychowanków krakowskiego Domu Pomocy Społecznej, którzy przygotowują się do wystawienia w teatrze spektaklu Bajka o złotej rybce. Ten prosty w konstrukcji obraz jest
wnikliwym studium zachowań głównych bohaterów. W żadnym razie nie jest to jednak przytłaczająco poważna analiza psychologiczna, a obserwacja bliska serdecznemu, wręcz ojcowskiemu spojrzeniu na chłopców, którzy pod koniec filmu wyznają, że gdyby złapali złotą rybkę, to wtedy… Kamil zrobiłby prawo jazdy na windę, Michał miałby wszystko posprzątane, Adam chciałby dobrze zagrać w przedstawieniu, Marek poprosiłby o nową antenę telewizyjną, a Witek chciałby po prostu być bogaty, żeby nie musieć pracować i… być na rencie. A wy o co poprosilibyście złotą rybkę, a raczej świętego Mikołaja? — wszak pokaz tego dokumentu odbędzie się w mikołajki. Tydzień później natomiast wyświetlone zostaną dwa filmy Daniela Zielińskiego — Takie życie oraz Kardiochirurg bez serca. Pierwszy z nich to obraz codziennego życia mężczyzny w średnim wieku, który opiekuje się schorowaną matką. Główny bohater w prostych, codziennych czynnościach domowych coraz bardziej odcina się od swojego dotychczasowego życia i reszty rodziny, która zdaje się nie pamiętać ani
o schorowanej staruszce, ani o nim samym. Pewnego dnia krewni zjawiają się jednak w odwiedzinach… Natomiast drugi z filmów Zielińskiego to swego rodzaju dziennikarskie śledztwo ujawniające korupcję w polskiej służbie zdrowia. Jednak nie chodzi tu tylko o samo ujawnienie afery — dziennikarz postanawia uratować, jak się okazuje, przyzwoitego profesora, szefa kardiochirurgii z Białegostoku, przeciwko któremu spisek uknuł jego podwładny. Wstęp na wszystkie pokazy filmów jest bezpłatny.
>> (JT)
Złota rybka / reż. Tomasz Wolski 6 grudnia, godz. 18.00
Takie życie i Kardiochirurg bez serca / reż. Daniel Zieliński 13 grudnia, godz. 18.00
Nowe tendencje w malarstwie polskim wystawa czynna do 26 lutego 2012 Andrzej Wajda – Rysunki wystawa czynna do 31 grudnia 2011 BWA
>>7
>>wydarzenia CENTRUM WSPIERANIA ROZWOJU DZIECKA W
6.12
CSW
8.12
CSW
LIZARD KING
ADRANA LISOWSKA — BERENICE / FOT. MATERIAŁY ORGANIZATORA
BYDGOSZCZY
6.12
SZTUKA WEDŁUG KOBIET
DLA ZIELONYCH RODZICÓW Stowarzyszenie Rodzina Inspiruje!, Wydawnictwo Mamania, Maluszaki.pl i Wyspa — Centrum Wspierania Rozwoju Dziecka zapraszają wszystkich rodziców (i nie tylko) do wzięcia udziału w spotkaniu z autorkami książki Poradnik dla zielonych rodziców — Reni Jusis i Magdą Targosz. Książka jest zainspirowana cyklem Eko Mama w Dzień Dobry TVN, w którym Reni Jusis wraz z zaproszonymi gośćmi od wielu miesięcy przekonuje widzów, że zielony to dziś najmodniejszy kolor. Spotkanie będzie pretekstem do rozmów z autorkami o ekorodzicielstwie. Wszyscy, w których posiadaniu ta książka się jeszcze nie znalazła, mogą liczyć także na możliwość jej zakupu i zdobycia autografów. Poradnik dla zielonych rodziców to setki pomysłów na rodzicielstwo bliskie naturze: przepisy na zdrowe potrawy i domowe kosmetyki, porady jak przygotować się do narodzin dziecka i karmienia piersią, instrukcje masażu niemowląt i bezpiecznego noszenia malucha, a ponadto do wycięcia: plan porodu, wykrój pieluszki, chusty i nosidła. W książce także o tym: Jak żywić dziecko, aby wspierać
jego naturalną odporność? Czy pieluszki wielorazowe to tylko tetra? Czym się bawić, jeśli nie plastikowymi zabawkami? W jaki sposób ograniczyć ilość detergentów stosowanych w domu? Czy zaufać intuicji w wychowaniu? Na te i wiele innych pytań odpowiadają autorki oraz ich rozmówcy — profesor pediatrii, położna, psycholog dziecięca, doradca noszenia w chustach oraz entuzjaści i praktycy ekorodzicielstwa.
>> >>8
ANIAL
Spotkanie z Reni Jusis i Magdą Targosz 6 grudnia, godz. 12.00 Centrum Wspierania Rozwoju Dziecka Bydgoszcz 6 grudnia, godz. 17.00 Pokój z Kuchnią / CSW „Znaki Czasu” Toruń
Trzeci wykład z cyklu Woman Art Revolution tym razem odbywać się będzie pod szyldem „Artystka (nie)posłuszna?”. Tematem będzie awersja do tego, co męskie, oraz próba odnalezienia naturalnych instynktów kobiecych. Na pewno wiele usłyszymy o przeciwstawieniu się dzisiejszemu światu, który ubrał kobiety w pewien kulturowy schemat. Co się za tym kryje? Co prezentuje na ten temat sztuka i jak kobiety — twórczynie — radzą sobie z własną kobiecością? Jak kobiecość walczy o swoje miejsce w sztuce tak głęboko zakorzenionej w kulturze męskiej? W końcu, w jaki sposób patrzeć na tę sztukę, by ją zrozumieć? Odpowiedź na te i inne pytania na pewno usłyszymy podczas wykładu. MARTA MAGRYŚ Woman Art Revolution / Artystka (nie)posłuszna? 8 grudnia, godz. 18.00 Pokój z Kuchnią / CSW „Znaki Czasu”
Z GÓRALSKIM PRZYTUPEM Zdawać by się mogło, że popularność muzyki pozostającej pod silnym folkowym wpływem minęła bezpowrotnie. W końcu takie zespoły jak Brathanki czy Golec uOrkiestra, które niegdyś zaistniały w świadomości odbiorców, dziś odeszły w zapomnienie. Jest jednak pewna grupa, która z powodzeniem potrafi sprostać oczekiwaniom coraz bardziej wymagających słuchaczy. Członkom formacji Zakopower udało się wyłuskać z podhalańskiej estetyki to, co najlepsze i połączyć ją z nowoczesnymi brzmieniami. Wszystko to podane w lekkostrawnym rockowym sosie zasmakowało wielu melomanom. Dziś Zakopower to jedna z najbardziej popularnych grup w naszym kraju, a jej utworami codziennie raczą nas w solidnych dawkach rozgłośnie radiowe. Pierwsza płyta zespołu Music Hal ukazała się w maju 2005 roku. Utwory zostały dobrze przyjęte przez publiczność. Znakomite kompozycje Mateusza Pospieszalskiego w nowatorskim, energetycznym wykonaniu zespołu skutecznie wypełniły lukę na polskim rynku muzycznym. Wystarczy spojrzeć na wynik sprzedaży — ponad 20 tys. musli magazine
>>wydarzenia
8.12
9.12
NRD
MIKROMUSIC AKUSTYCZNIE zakupionych egzemplarzy to nielichy wynik w ciężkich dla płyt z hologramem czasach. Entuzjazm słuchaczy udzielił się również jurorom festiwali muzycznych, którzy regularnie nagradzali zespół. W 2007 roku światło dzienne ujrzała druga płyta zespołu — Na siedem. Oprócz folkowych i rockowych brzmień na krążku znalazło się miejsce na punkowe, jazzowe oraz charakterystyczne dla muzyki Czarnego Lądu wycieczki stylistyczne. Obecnie Zakopower skupia się na działaniach promocyjnych wokół najnowszej płyty Boso. Utworów z nowego krążka bez wątpienia nie zabranie podczas koncertu w Toruniu. ANIAL Zakopower 8 grudnia, godz. 20.00 Lizard King
JAKUB PIELESZEK / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
WOZOWNIA
MUZEUM PANI DANIELI W WOZOWNI
Można śmiało stwierdzić, że Mikromusic to jedna z ciekawszych formacji młodego pokolenia na polskiej scenie muzycznej. Łączy wiele stylów, grając nastrojowe piosenki w jazzowym klimacie. Jej znaki rozpoznawcze to ciekawy głos wokalistki Natalii Grosiak i niebanalne aranżacje. Te podczas toruńskiego koncertu mogą być zaskakujące, grupa zagra bowiem akustyczne wersje swoich piosenek. Muzycy na nowo opracowali swoje utwory ze wszystkich trzech krążków, tak więc 8 grudnia w NRD będzie można posłuchać zarówno starszych, może już nieco zapomnianych utworów, jak i tych najnowszych, z ostatniego krążka Sova. Solidna porcja nastrojowych kawałków to idealny sposób, aby choć na chwilę oderwać się od szarej jesiennej rzeczywistości.
Galeria Sztuki Wozownia również w grudniu, jak co miesiąc, pokaże kilka bardzo ciekawych wystaw, które z pewnością zadowolą koneserów sztuki współczesnej. /obrazo-obiekty/ Jakuba Pieleszka to projekt poświęcony pasji kolekcjonowania, składający się z obrazów i wycinankowych obiektów inspirowanych sztuką ludową. Dla artysty stanowią punkt wyjścia do poszukiwania jej związków i wzajemnych zależności ze sztuką nowoczesną. Jakub Pieleszek jest asystentem w pracowni malarstwa i rysunku Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Zajmuje się malarstwem, instalacją, rzeźbą, dźwiękiem oraz filmem. Swoje obiekty prezentuje w wystawach indywidualnych i zbiorowych. Drugą wystawą pt. Muszę też to powiedzieć…, którą w Wozowni będziemy mogli obejrzeć od 9 grudnia, jest ostatni w tym roku projekt z cyklu Laboratorium Sztuki 2011. Wielkie mi rzeczy!, skoncentrowany na temacie małej skali, modelu i makiety w sztuce. Tym razem zaprezentowane zostaną fotografie i filmy autorstwa Mariana Stępaka (Galeria „Nad Wisłą”), wykonane w domu mieszkającej pod Lipnem pani
Danieli, która kompulsywnie zbiera przedmioty wszelkiej maści. W swoim domu urządziła „muzeum” ze sztucznych kwiatów, starych obrazów, nagromadzonej odzieży i śmieci. Przedmiotom tym nadaje szczególne znaczenie, a ich status po raz kolejny zmieni się w rejestracjach bardzo dobrze znanego w Toruniu artysty. ARKADIUSZ STERN /obrazo-obiekty / Jakub Pieleszek Muszę też to powiedzieć… / Marian Stępak 9 grudnia 2011–8 stycznia 2012 Galeria Sztuki Wozownia
>> (AB)
Mikromusic akustycznie 8 grudnia NRD
>>9
>>wydarzenia
9.12
WOJEWÓDZKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA
OD NOWA
MUZYKA NA ROZGRZEWKĘ
BULDOG Z NOWĄ PŁYTĄ
Zima wymaga odpowiedniej oprawy, o którą w grudniu zatroszczy się Kinoteka. Kiedy za oknem temperatura spada poniżej zera, warto pomyśleć o filmowej rozgrzewce, dlatego też twórcy spotkań wpadli na genialny i prosty w założeniu pomysł wykorzystania muzycznego potencjału kina. Nic tak nie rozhuśta, uzdrowi i ogrzeje zasinionych policzków, jak solidna dawka muzyki na ekranie. Co znajdziemy w grudniowym menu Kinoteki? Frywolną komedię, musical oraz piękną, chwytającą za gardło historię. Zacznie się od Mocnego uderzenia Jerzego Passendorfera i muzyki Skaldów oraz Niebiesko-Czarnych. Tydzień później bohaterowie Across the Universe wprowadzą nas w kolorowy świat lat 60. i muzycznej dyktatury zespołu The Beatles. Na deser Once Johna Carneya. Seanse odbywają się w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w każdy piątek o godzinie 20.00. Obecność obowiązkowa!
>> ARBUZIA
Kinoteka Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Bydgoszczy
>>10
Entuzjastów solidnego grania zapraszamy 9 grudnia do Od Nowy — tego dnia swój trzeci album promować będzie formacja Buldog. Zespół powstał w 2004 roku dzięki połączeniu sił osób związanych z Kultem. W składzie znalazły się takie osobistości jak: Kazik Staszewski, który do 2009 roku był wokalistą grupy, basista i menedżer Kultu Piotr Wieteska, Syn Stanisława — dawny klawiszowiec Kultu, gitarzysta Wojciech Jabłoński oraz perkusista Adam Swędera, niegdyś grający w Różach Europy, a także członek „Kult — Ochrony”. Składu dopełniła sekcja dęta Kultu — Janusz Zdunek, Tomasz Glazik i Jarosław Ważny. W 2006 roku dołączył do zespołu DJ George. W tym samym roku zespół wydał swój pierwszy album studyjny zatytułowany Płyta, który trafił w ręce ponad 10 tysięcy słuchaczy. W lipcu 2009 roku doszło do zmiany na stanowisku wokalisty, bowiem Kazika Staszewskiego zastąpił Tomek Kłaptocz (wieloletni wokalista zespołu Akurat). Chrystus Miasta to album, który światło dzienne ujrzał w 2010 roku, natomiast w listopadzie tego roku miała miejsce premiera najnowszej płyty Buldoga zatytułowanej
Laudatores Temporis Acti. To nie lada gratka dla zwolenników poezji — podobnie jak na poprzednim albumie większość tekstów do piosenek to wiersze takich autorów jak: Julian Tuwim, Agnieszka Osiecka, Adam Asnyk, Tadeusz Gajcy, Josif Brodski czy Rafał Wojaczek. ANIAL Buldog 9 grudnia, godz. 20.00 Od Nowa
musli magazine
>>wydarzenia
10.12 NRD
11.12 OD NOWA
POWALCZĄ NA DŹWIĘKI
MUZYKA NIEPOKORNYCH W grudniu w NRD odbędzie się kolejna impreza z cyklu Milicja Live, podczas której będziemy mogli poczuć niepokorny punkowy klimat. Wystąpią zarówno zespoły, które można uznać już za klasykę tego gatunku, czyli The Analogs i 2nd District, jak i młodzi adepci z Zakładu Produkcyjnego — dopiero zdobywający uznanie. Formacja The Analogs powstała wiosną 1995 roku, kiedy trzej członkowie grupy DR.CYCOS zeszli do znajdującej się w piwnicy klubu Bronx sali prób i rozpoczęli pracę nad piosenkami, które w założeniu miały być tradycyjnym punk rockiem. Pomimo trudnych początków i przyklejonej zespołowi etykietki grupy kontrowersyjnej muzycy pokazali klasę i ulicznego punk rocka doprowadzili z czasem niemal do perfekcji. Dowodzą tego choćby tak dobre albumy, jak: Trucizna, Kroniki policyjne czy Poza prawem. Zespół promuje obecnie reedycję na winylu swego debiutanckiego albumu Oi! Młodzież. Zakład Produkcyjny istnieje zaledwie od 2 lat, jednak muzycy zdążyli już wypracować sobie solidną markę. Grudziądzki zespół grający punk ‘77 od początku istnienia jest pod silnym wpływem swoich
miejscowych poprzedników — m.in. Studia 2 czy Celi Nr 3. Warto posłuchać ich na żywo, bo mogą jeszcze nieźle namieszać na rodzimej punk rockowej scenie. Nie zabraknie też gości z zagranicy. 2nd District to niemiecka grupa, która ma w Polsce spore grono fanów. Zespół doskonale łączy klasyczny melodyjny punk ‘77 z elementami rock’n’rolla i glam rocka. Ich ostatnie dwa albumy Don’t Mess With The Hard Punx i Emotional Suicide spotkały się ze świetnym przyjęciem. Czy toruńska publiczność przyjmie ich entuzjastycznie? Przekonamy się już 10 grudnia w NRD.
Jeśli bitwa, to tylko muzyczna. Szczególnie jeśli będzie to II Toruńsko-Olsztyńska Muzyczna Bitwa o Kopernika. Wydarzenie zapoczątkowano w 2009 roku, a rok przerwy zdecydowanie nie zaszkodził całej idei. Organizatorzy zapewniają, że ich pomysły są tym razem jeszcze lepsze, a energia niespożyta. Program imienin wybitnego astronoma, który odcisnął ogromne piętno na historii Torunia i Olsztyna, prezentuje się imponująco. Organizatorom tego wydarzenia — Piotrowi Lenkiewiczowi i Krzysztofowi Komanowi — udało się również doprowadzić do podpisania formalnej umowy o współpracy w działaniach promocyjnokulturalnych pomiędzy urzędami miast Torunia i Olsztyna. To właśnie na jej mocy odbędzie się tegoroczna rywalizacja muzyczna. Porzućmy jednak interesy, a zajmijmy się tym, co interesuje nas najbardziej, a mianowicie muzyką. Na scenie Od Nowy w szranki staną: H5N1 — zespół roku w plebiscycie „Toruńskie Gwiazdy 2011”, Łydka Grubasa — tegoroczni goście dużej sceny Przystanku Woodstock, Kobranocka — żywa legenda toruńskiej i polskiej sceny rockowej oraz Big Day — kultowy zespół, którego hit
Dzień gorącego lata został uznany za Wakacyjną Piosenkę Wszechczasów w plebiscycie TVP Info. ANIAL II Toruńsko-Olsztyńska Muzyczna Bitwa o Kopernika 11 grudnia, godz. 19.00 Od Nowa
>> (AB)
The Analogs / 2nd District / Zakład Produkcyjny 10 grudnia, godz. 20.00 NRD
>>11
>>wydarzenia
16.12
16.12
NRD
KADUBRA / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
AJAUSKAS VALENTINAS / Z ARCHIWUM MUZEUM ZAMKOWEGO W MALBORKU
WOZOWNIA
GRUDZIEŃ Z ARTUSEM! Po ekscytacjach festiwalowych grudzień w Dworze Artusa zapowiada się już zdecydowanie spokojniej. 1 grudnia w Kafeterii Struna Światła w ramach cyklu „Czwartki z Filozofią” dr Marcin Jaranowski zagłębi się w zaułki aksjologiczne, bowiem tematem spotkania będzie problem zła w filozofii. Nieco mniej poważnie, ale bez wątpienia bardzo kołysząco zapowiadają się Mikołajki Jazzowe, które w Dworze Artusa odbędą się z bonusowym, bo dwudniowym wyprzedzeniem. Na scenie pojawi się duet Maciej Sikała & Leszek Dranicki. To jednak nie koniec niespodzianek, ponieważ obok repertuaru jazzowego artyści sięgną również po inspiracje bluesowe i kolędy. Z kolei już 6 grudnia rusza 4. Festiwal Fotografii Przyrodniczej „Sztuka natury”. Impreza potrwa do 11 grudnia i zapowiada się niezwykle ciekawie, zwłaszcza że w założeniu twórców jest imprezą interdyscyplinarną. Wniosek? Każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Szczegółowy rozkład jazdy festiwalowej znajdziecie na stronie: www.sztukanatury.pl. 14 grudnia w ramach cyklu „Świat i Okolice” ruszymy do Etiopii. „Nakarmić hieny” — pokaz Zbigniewa Borysa — to plon kilkunastu wypraw na Czarny Ląd. Jak deklarują organizato-
rzy: „Towarzyszyć nam będzie muzyka Aster Awale i... zapach abisyńskiej kawy”. Nie mamy więc chyba wyboru! Ja w środku grudnia, choćby myślami, chętnie przeniosę się w gorący klimat afrykańskiej kultury. Dwa dni później w artusowej przestrzeni odbędzie się impreza niezwykła — spektakl Niżyński, wyreżyserowany przez twórcę młodego pokolenia Michała Siegoczyńskiego. Jak czytamy na stronie Dworu Artusa: „Spektakl formułą przypomina kameralne zwierzenia do mikrofonu takich gwiazd jak Kurt Cobain czy Nick Cave. Bohaterem monodramu jest Wacław Niżyński, chory umysłowo, niezaprzeczalny geniusz sceny, polski tancerz baletowy o światowej sławie i barwnej biografii”. And last but not least — koncert Pauliny Bisztygi, który będzie zwieńczeniem 25. Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „O liść konwalii” im. Zbigniewa Herberta. To wydarzenie już 17 grudnia. Przypomnijmy tylko, że w jury konkursowym w tym roku zasiedli Jacek Dehnel, Maciej Woźniak, o. Wacław Oszajca i zwycięzca zeszłorocznego konkursu — Maciej Kotłowski.
>> >>12
ARBUZIA
POWIEW CIEPŁA
EKSLIBRISY W WOZOWNI
W samym środku mroźnego grudnia w NRD zrobi się gorąco. 16 dnia miesiąca odbędzie się tam czwarta edycja imprezy Lion In The Jungle. Jak zwykle klub po brzegi wypełnią rastamani, lubiący bawić się do rytmów ragga jungle, dubstep, reggae oraz dub. Będzie czego posłuchać, na pierwszej bowiem scenie rozgrzewać do tańca będą specjalni goście z Trójmiasta — NoDuckCrew. W skład formacji wchodzą muzycy, DJ-e, wokaliści, soundsystemy, realizatorzy dźwięku, akustycy, live acty, fotografowie, graficy, promotorzy i organizatorzy eventów. W Toruniu pojawią się w składzie: Jungle Jessus — współzałożyciel NoDuckCrew, promotor muzyczny, DJ i organizator imprez, oraz Kadubra — muzyk, DJ i producent, autor remiksów m.in. dla Habakuka, Wszystkich Wschodów Słońca czy Vavamuffin. Na scenie zaprezentują się również gospodarze — Track Numba1, a kolorytu imprezie dodadzą specjalnie na tą okazję przygotowane wizualizacje. Na drugiej scenie usłyszymy Feel Like Jumping Sound System, reggaeowo-dubową twarz NoDuckCrew oraz gości. (AB) Lion In The Jungle 4 16 grudnia, godz. 21.00 NRD
16 grudnia w Galerii Wozownia wydarzenie! Po raz ósmy zaprezentowane zostanie Międzynarodowe Biennale Ekslibrisu Współczesnego w Malborku — najstarszej prezentacji dedykowanych znaków książkowych. Malborskie Biennale, impreza o zasięgu światowym, uważana jest przez znawców tematu za imprezę najważniejszą i najbardziej prestiżową. Na przestrzeni 48-letniej historii malborskiego Biennale Ekslibrisu widać, jak wielkie zmiany dokonały się w tej dziedzinie sztuki graficznej. Powolny proces ewolucji ekslibrisu, idący w kierunku wyzwolenia go spod zbyt kategorycznej presji użytkowości (wklejania do książek), podniósł tę formę graficzną do rangi dzieła sztuki i spowodował, że ekslibris funkcjonuje obecnie jako samodzielna dedykacyjna miniatura graficzna. Tegoroczną ekspozycję tworzy zestaw 460 prac wykonanych przez 171 artystów z 37 krajów, wyselekcjonowany przez międzynarodowe jury spośród 1451 zgłoszonych do konkursu. W gronie najwyżej ocenionych przez jury twórców jest Polak Sławomir Grabowy z Gdańska, który był również laureatem Biennale w 2009 roku. Do ekspozycji w Wozowni włączono także nieduży pokaz ekslibrisów Wojciecha Łuczaka, którego wystawa towarzyszyła tegorocznej edycji MBEW w Malborku. Prezentowane musli magazine
>>wydarzenia
17.12
16.12 CSW
KIRKI / Z ARCHIWUM MUZEUM ZAMKOWEGO W MALBORKU
622 UPADKI BUNGA na XXIII Biennale ekslibrisy na pewno zachwycą kunsztem artystycznym, techniczną wirtuozerią, bogactwem inwencji tematycznych, szacunkiem dla tradycji, w której jest jednak miejsce dla inspiracji płynących ze współczesnej sztuki. Wraz z wernisażem Biennale w Wozowni otwarta zostanie wystawa Adrianny Lisowskiej (nie)winne marzenia, zamykająca tegoroczny cykl wystaw FEMININE, gdzie punktem zbieżnym są kobiety. Artystka to absolwentka łódzkiej ASP, projektuje biżuterię; za swe prace kilkukrotnie zdobywała m.in. Nagrodę Polskiego Jubilera oraz Grand Prix Elek-tronos podczas gdańskich targów Amberif. Oprócz nowych wystaw i Biennale Ekslibrisu w Wozowni do 11 grudnia możemy jeszcze obejrzeć prace Izabelli Retkowskiej, Magdaleny Węgrzyn i Jakuba Szcześniaka oraz tuż przed Świętami — 19 grudnia — wysłuchać wykładu pt. Ideogramy architektury. Między znakiem a znaczeniem prof. Jacka Krenza. Kogo znuży poszukiwanie prezentów w zatłoczonych galeriach handlowych — ten bez wątpienia odpocznie w Wozowni. Polecamy! ARKADIUSZ STERN XXIII Międzynarodowe Biennale Ekslibrisu Współczesnego / Malbork 2011 (nie)winne marzenia / Adrianna Lisowska 16 grudnia 2011–8 stycznia 2012 Galeria Sztuki Wozownia
18.12
LIZARD KING
STANISŁAW BORYSOWSKI / KOMPOZYCJA / OLEJ NA PŁÓTNIE (1962)
ESTRADA
W TRZECH KOLORACH
Pierwsza, debiutancka powieść Witkacego stała się tytułem, kluczem i pewną parabolą do wystawy i świętowania jubileuszu Związku Polskich Artystów Plastyków. Witkacy w swojej książce opisał, bądź co bądź, tragiczną drogę młodego artysty, jednakże wizja ta po dziś dzień pozostaje w pewien sposób żywa. I tak zobaczymy w CSW historie wielu, bo ponad dziewięćdziesięciu artystów, których losy połączyły się pod jednym szyldem — Okręgu Toruńskiego ZPAPu. Niemało wnieśli w życie intelektualne i kulturalne Torunia, na ich drogach nie raz pojawiało się nasze miasto i wielu z nich w nim pozostało. Ta retrospektywa na jednym terenie pozwoli widzowi przypatrzeć się wielu twarzom, jakie sztuka Torunia sobie wymalowała. 622 Upadki Bunga to spojrzenie na subiektywne doznania artystów, na ich ekspresje i wizje, a z drugiej strony — to próba zdefiniowania sztuki, która pojawi się tu nie tylko w formie obrazów, ale także rzeźb, grafik, rysunków, instalacji czy performance. To niepowtarzalna okazja, aby prześledzić sztukę tworzoną przez artystów na przestrzeni kilkudziesięciu lat i jeszcze raz zadać pytanie: czym ta sztuka była, a czym jest ona dziś?
EastWest Rockers to reggae oraz dancehall w najlepszym polskim wydaniu. W tym miesiącu ekipa wystąpi w toruńskim Lizard King oraz bydgoskiej Estradzie i bez wątpienia rozgrzeje zziębnięte pod wpływem zimowej aury serca. EastWest Rockers został założony przez selektora Kubę 1200 w listopadzie 2004 roku. Od początku w składzie byli także wokaliści Grizzlee i Cheeba oraz VJ i selektor JahLaptop. Przez pierwsze pół roku skład grał na imprezach w opolskich klubach, z czasem zdobywając coraz większe uznanie w środowisku. Pojawiły się kolejne zaproszenia na imprezy i festiwale, także za granicą (m.in. trasa w Niemczech i na Bałkanach). EastWest Rockers to także laureaci wielu plebiscytów. 18 grudnia 2006 roku pojawił się ich debiutancki album Ciężkie czasy, a 20 grudnia 2008 nakładem wytwórni Prosto Label drugi krążek Jedyna broń. Trzeci album Eastwest. FM ukazał się jesienią tego roku. Podczas grudniowych koncertów ekipa będzie promować najnowszy krążek. Jak twierdzą jego autorzy, dominują na nim jamajskie brzmienia, muzyka roots reggae i dancehall, tym razem z jeszcze większą dozą głębokich basów, ciężkich bębnów i trąb, ale inspiracji jest więcej. ANIAL
>>
MARTA MAGRYŚ
622 Upadki Bunga 16 grudnia, godz. 19.00 CSW „Znaki Czasu”
EastWest Rockers 17 grudnia, godz. 20.00 / Estrada 18 grudnia, godz. 20.00 / Lizard King
>>13
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
>>wydarzenia
grudzień MÓZG
MUZYCZNY I FILMOWY MÓZG Ten miesiąc w bydgoskim klubie Mózg rozpocznie się pod znakiem X Muzy. 1 grudnia odbędzie się pokaz krótkich metraży z cyklu Kino Trzecie Oko The Best OFF Region. Będzie można zobaczyć filmy Marcina Gładycha, Krzysztofa Nowickiego i Darka Gackowskiego. Są to filmowcy z Bydgoszczy i Torunia, którzy w ostatnich latach aktywnie tworzą filmy w naszym regionie. Po pokazie jak zwykle będzie można porozmawiać z twórcami. Dzień później w Mózgu z pewnością nie zabraknie miłośników poezji śpiewanej, zagra bowiem krakowski zespół Świetliki. Grupa istnieje prawie 20 lat, tak więc zdążyła już zaskarbić sobie spore grono wiernych słuchaczy, o czym świadczą liczne nagrody i dobrze przyjmowane płyty. To jednak nie koniec muzycznych wrażeń — 3 grudnia na scenie Mózgu wystąpi zespół George Dorn Screams, który ma już na koncie ponad 150 koncertów krajowych i zagranicznych, występy na żywo na antenie radiowej „Trójki” oraz na festiwalu Off w Mysłowicach. Mózg jest dla nich miejscem szczególnym, to tu bowiem w 2005 roku dali swój pierwszy koncert z nową wokalistką
Magdaleną Powalisz. Koncert bydgoskiej grupy rozpocznie się o godz. 21.00. 8 grudnia upłynie w Mózgu filmowo. O godz. 20.00 rozpocznie się pokaz w ramach Festiwalu Filmów i Form Jednominutowych „The One Minutes”. Jest to polska edycja wydarzenia odbywającego się w ponad 100 krajach, którego głównym organizatorem jest The One Minutes Foundation z siedzibą w Amsterdamie. Bydgoski pokaz odbędzie się w ramach tournée festiwalowych filmów po Polsce. Warto się na nie wybrać, tym bardziej że wstęp jest bezpłatny. Grudniowy program klubu wzbogaci też koncert grupy Owls Are Not. Zespół zaprezentuje wybuchową mieszankę przesterowanych basów, gęstej perkusji i psychodelicznej elektroniki. Ich styl to ciemne drum’n’bass połączone z punkową i hardcore’ową dynamiką. Jak zapewniają organizatorzy, ta mieszanka „wyrzuci nas z butów”. Warto więc na własne uszy przekonać się, czy rzeczywiście będzie aż tak spektakularnie. 16 grudnia scena Mózgu będzie należeć do debiutantki Kari Amirian. Wraz ze swoim zespołem, złożonym z młodych
multiinstrumentalistów, stworzyła nowe, oryginalne brzmienie, jakiego jeszcze u nas nie było. Młoda artystka już teraz porównywana jest do Lykke Li, Björk czy Feist. Czy porównania te nie są na wyrost, będziecie mogli przekonać się sami. Koncert rusza o 21.00, wejściówki będą kosztować tylko 5 zł. Być może to jedna z ostatnich okazji, aby kupić bilety na koncert tej wokalistki w tak niskiej cenie. 17 grudnia w czasie imprezy Bromberg Calling będziemy mogli posłuchać wielu ciekawych DJ-ów, producentów, muzyków oraz promotorów muzyki elektronicznej. Ich wspólnym mianownikiem jest to, że wszyscy pochodzą z Bydgoszczy. Tego wieczoru zagrają: Chmara Winter, czyli duet Barłomieja Chmary i Krzysztofa Wintera, Miko Czajkowski, Mat Nife, Takky & Gabriel Pastrana oraz Kondensator Przepływu w składzie Bartłomiej Chmara i Qba Janicki. Impreza rusza o 22.00, bilety dostępne są w przedsprzedaży w cenie 10 zł, w dniu koncertu po 15 zł, a szczęśliwcy z ważną legitymacją WSG za wstęp zapłacą jedynie 5 zł. Do zobaczenia w Mózgu!
>> > >>14
AGNIESZKA BIELIŃSKA
musli magazine
>
>>wydarzenia
17.12 OD NOWA
TORUŃ PAMIĘTA W tym roku mija 10 rocznica śmierci Grzegorza Ciechowskiego. W Toruniu — oprócz tradycyjnego już koncertu — odbędą się i inne wydarzenia upamiętniające postać tego wybitnego artysty. Pierwsze z nich to wystawa „Republika wspomnień”, na wernisaż której Od Nowa zaprasza 14 grudnia o godz. 19.00 do Galerii 011. Dwa dni później, o godz. 18.00, na małej scenie Od Nowy odbędzie się debata, którą zorganizowano w ramach konferencji naukowej pt. „Republika marzeń. Grzegorz Ciechowski i Republika jako fenomen społeczno-kulturowy”. Specjalnymi gośćmi debaty będą: Leszek Biolik, Zbigniew Krzywański i Jerzy Tolak. Dyskusję poprowadzi prof. Marek Jeziński, reprezentujący Katedrę Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Jednak kulminacyjnym punktem z pewnością okaże się Koncert Specjalny Poświęcony Pamięci Grzegorza Ciechowskiego. Tradycyjnie już organizatorzy nie ujawniają,
jacy wykonawcy zaprezentują się w repertuarze zespołu Republika i Grzegorza Ciechowskiego. Wiadomo na pewno, że koncert odbędzie się 17 grudnia, pierwsi artyści pojawią się na scenie o godz. 20.00, a w ramach imprezy wręczona zostanie Nagroda Artystyczna Miasta Torunia im. Grzegorza Ciechowskiego, która trafi w ręce Julii Marcell. W minionych latach w koncercie udział brały już takie gwiazdy jak: Kayah, Maria Peszek, Anna Maria Jopek, Justyna Steczkowska, Ania Dąbrowska, Robert Gawliński, Adam Nowak, Grzegorz Turnau, Zbigniew Hołdys, Tymon Tymański, Muniek Staszczyk, Jacek Bończyk, Hey, Myslovitz, Closterkeller, Bracia, Voo Voo, Coma, Agressiva 69, Dezerter, Proletaryat, Kobranocka, T.Love, Brygada Kryzys. Szczegóły na: www.odnowa.umk.pl oraz www.republika.art.pl. ANIAL Koncert Specjalny Poświęcony Pamięci Grzegorza Ciechowskiego 17 grudnia, godz. 20.00 Od Nowa
>>15
>>wydarzenia
22.12
EMANUEL KAJA / PERFORMANCE
GALERIA AUTORSKA
NA PŁÓTNIE — RAPORT STANU WYOBRAŹNI, W POEZJI — NEGOCJACJE ZE ŚWIATEM Nie da się ukryć (bo i po co?), że żyjemy w czasach obrazka, gdzie coraz bardziej zawansowane technologie i szeroko pojęte multimedia kreują nie tylko naszą codzienność (albo raczej wyobrażenie o niej), ale coraz częściej są też narzędziami wykorzystywanymi w sferze sztuki. Mimo to są artyści, którzy nadal cenią sobie tradycyjne formy przekazu, nawet jeśli tworzą sztukę abstrakcyjną. Bez wątpienia pędzel, farba i płótno — a nie komputer z programami graficznymi — są dla Emanuela Kai podstawowymi narzędziami w procesie tworzenia. Dlaczego? Odpowiedź tkwi w technice rozlewania i rozmazywania farb, którą stosuje artysta. O akcie uwalniania wyobraźni Jacek Soliński, recenzując twórczość absolwenta wydziału malarstwa University of Brighton School of Arts and Communication, napisał: „Duże płótno rozciągnięte na ścianie jawi się jako sceniczne pole akcji, w której rozgrywa się akt twórczy. Przekaz staje się czytelny, kiedy emocjonalne napięcie i uczucia zyskują siłę plastycznego wyrazu. Malarz jako medium przetwarza ważne dla siebie treści, zapisując je w formie poetyckiego kodu różnych
znaków, figur, plam, zacieków i rozpryśnięć. Buduje kompozycje swobodnie, kontrolując działanie przypadku, nadając im jednocześnie emocjonalny wyraz. Nie znaczy to, że nie panuje nad siłą przekazu ekspresji. Powtarza różne układy, by uzyskać seryjność, w której zmieniające się struktury łączą się w całość. Rytm wyłonionych form nie narzuca konkretnych odniesień, przyjmuje raczej charakter swobodnych skojarzeń. Obraz stanowi swoisty raport stanu wyobraźni w tej konkretnej, wybranej chwili, staje się pejzażem wewnętrznym — psychologicznym krajobrazem ducha, w którym akt twórczy jest przeżyciem wolności, sygnałami afirmującym teraźniejszość”. Twórczym wyzwoleniem emocji czy — jak to woli — „ja” z Gombrowiczowskiej formy narzucanej przez otoczenie i obyczaje może też być poezja, ale nie ta zakłamanie święta, stojąca na piedestale patosu, lecz ta, która jest próbą negocjowania ze światem. Tak właśnie poezję postrzega Michał Tabaczyński, który współpracując z licznymi czasopismami w kraju i na świecie, przekłada z angielskiego i czeskiego nie tylko poezję, szkice krytyczne, recenzje i eseje, ale także pisze własne wiersze oraz szkice literackie. „Siłą poezji jest jej wielojęzyczność. Siłą w tym mianowicie
>> >>16
sensie, że w negocjacjach ze światem potrafi przeciwstawić jego suchej retoryce nieprzebraną mnogość języków. Im jest ich więcej, tym świat w tym sporze ma mniejsze szanse. Tym wolniej i mniej skutecznie negocjuje. Wielojęzyczność to zresztą przewaga, jaką zdobywają nie tylko obdarzeni umiejętnością (i chęcią) pisania wierszy, ale także — skromniej — obdarzeni umiejętnością ich czytania. Poezja jest sposobem negocjacji, jest więc wprost — sposobem istnienia w świecie. Im lepsze wiersze, im ich więcej, tym światu zostaje mniej argumentów w naszych negocjacjach. Im więcej poezji, tym bardziej udane negocjacje. Czego sobie i Państwu życzę” — napisał Michał Tabaczyński w szkicu Poezja jako sposób istnienia. Na wystawę obrazów i performance Emanuela Kai oraz spotkanie poetyckie z Michałem Tabaczyńskim Galeria Autorska zaprasza wszystkich serdecznie w przedświąteczny czwartkowy wieczór, 22 grudnia. (JT) Typograficzna przestrzeń / Emanuel Kaja Europa pod śniegiem / spotkanie z Michałem Tabaczyńskim 22 grudnia, godz. 18.00 Galeria Autorska
musli magazine
KINO POD KOCYKIEM
>>wydarzenia
Sposobów na podniesienie temperatury w chłodne grudniowe wieczory jest wiele. Z pewnością jednak tym najprzyjemniejszym będzie otulenie się kocykiem, a najlepiej niebieskim. Wyznawcy X Muzy w ramach wtorkowych pokazów zobaczą trzy znakomite filmy. Pierwszym z nich będzie ostatnie dzieło Pedro Almodóvara Skóra, w której żyję. Wielbiciele talentu tego reżysera powinni być usatysfakcjonowani, ponieważ proponuje im nie tylko typowy dla siebie melodramat, opowiadający o miłości i cielesności, ale po raz pierwszy w historii w swej twórczości flirtuje z niepokojącym thrillerem. Powstały na bazie powieści Tarantula Thierry’ego Jonqueta film jest historią tajemniczej Very więzionej przez chirurga plastycznego. Widz odkrywa
skomplikowane zależności, jakie zachodzą między dwójką bohaterów i rozwikłuje zagadkę, jaką niesie ze sobą historia Very. To jednak tylko furtka do kolejnych pytań. Projekcja odbędzie się 6 grudnia. Kolejny wtorek w Kinie Niebieski Kocyk to festiwal filmów i form jednominutowych, czyli przegląd najlepszych filmów tegorocznej edycji Festiwalu „The One Minutes”, koordynowanego przez TOM Foundation w Amsterdamie — międzynarodowy ruch jednominutowych filmów, docierający już do ponad 90 krajów na świecie. Festiwal ten — skierowany zarówno do młodych twórców, jak i osób profesjonalnie zajmujących się filmem — powstał po to, by promować film jako jedną z form artystycznej ekspresji i kształtować nową przestrzeń eksperymentowania
z formą i obrazem w ujęciu filmu krótkometrażowego trwającego dokładnie 1 minutę. Ostatni seans odbędzie się 20 grudnia. Niebieski Kocyk zaprasza wówczas na pokaz specjalny dla Schroniska dla Zwierząt w Toruniu. Widzowie zobaczą film Chico i Rita, będący opowieścią o wielkiej miłości utalentowanego pianisty Chico i pięknej, obdarzonej niezwykłym głosem Rity. Oparta na prawdziwych wydarzeniach filmowa historia zaczyna się na Kubie w 1948 roku, jednak los rzuca kochanków do Nowego Jorku, Paryża, a nawet Hollywood. Jednym z głównych bohaterów tego filmu jest muzyka. Na doskonałej ścieżce dźwiękowej usłyszymy jazz, cubop, mambo i sambę. To one nadadzą rytm gorącemu uczuciu.
<< ANIAL
>>17
{
>>relacja
SPOTKANIA na
The Kalesons / fot. Arkadiusz Stern
Cyrk sierot / Teatr Les Sages Fous / fot. nadesłane
Nagrodę XVIII Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek SPOTKANIA otrzymał pan Jerzy Miller z Białostockiego Teatru Lalek za… najlepsze wniesienie drabiny teatralnej na scenę. Brzmi kuriozalnie? Kto jednak zabroni szaleństwa osiemnastolatkowi podczas jego urodzinowej fety? Skoro wniósł na scenę kelnerskie tace, żarówki, znicze czy IPada — to czemu nie nagrodzić go za wtarganie drabiny? Kolorowa feta w Baju Pomorskim trwała tydzień: ożywiano manekiny, lalki cieniowe, ruskie matrioszki, wielkookie minilalki; śpiewano, tańczono, dyskutowano — by dźwiękiem, słowem i obrazem zapraszać na spektakle rano — małych, a wieczorami — dużych. Tradycyjnie na SPOTKANIACH trzy oficjalne składy jury (profesjonalne, dziecięce i ZASP) oraz w tym roku bardzo szacowne grono The Kalesons (ono to właśnie nagrodziło wniesienie drabiny) oceniały piętnaście spektakli konkursowych w dwóch nurtach: dla dzieci oraz dla dorosłych, przyznając szereg nagród, by — jak przed rokiem — podczas werdyktu nie wywołać zbytniej konsternacji i gwizdów na widowni. No, może lekkie niezrozumienie bez palpitacji — wszak bawić wypadało się do końca na tej osiemnastce godnie, lecz bez przesady. Najlepszym aktorem — jak poprzednio — został Ryszard Doliński (bo wielkim aktorem jest); najlepszą aktorką wybrano współgrającą w Księżniczce Anginie Łucję Grzeszczyk, choć może tę statuetkę powinna otrzymać (wyróżniona tylko) Barbara Muszyńska-Piecka za kapitalną rolę Coffee w tymże spektaklu. Razem „z drabiną” BTL — stały gość SPOTKAŃ wyjechał z pięcioma nagrodami. Także z wyróżnieniem dla Pawła Aignera za reżyserię i adaptację Księżniczki Anginy według Rolanda Topora — a to
>>18
Pinokio / Teatr Pinokio / fot. nadesłane
o czymś świadczy — nagrodzono kwintesencję surrealizmu, absolutny brak logiki, poszarpane króliki i psującego się od środka Kanclerza Witamińskiego (Doliński). Po Toporze można się było tego spodziewać, energicznej gry aktorów BTL także, gradacji nonsensów oraz szalonej scenografii Pavla Hubicki również — tylko czym w sumie był ten spektakl — czyżby wytworem chorej wyobraźni pełnej scenicznych chwytów, często niejasnych? Stąd może jury profesjonalne za najlepsze przedstawienie dla dorosłych uznało nie Anginę, a spektakl Teatru Les Sages Fous z Kanady pt. Cyrk sierot. Takie dzieła pamięta się długo: do profesjonalnego teatru wnoszą bowiem czułość i niezwykłą prostotę trup ulicznych, przy których trzeba stanąć jak najbliżej i totalnie zapomnieć o otaczającej rzeczywistości. Gdy na małej scenie królują lalki smutne o przejmujących oczach, zamknięte w klatkach, osierocone, skłonne do płaczu — by na chwilkę tylko wystąpić w swym wielkim show. Nadwrażliwe istoty zgubione w komercji świata. Kapitalne: animacja lalek, muzyka i przede wszystkim scenografia (nagroda) — niech żałują Ci, którzy spektaklu nie widzieli. Grand Prix w tym roku jury nie przyznało, zaś ex aequo z Kanadyjczykami pierwszą nagrodę za spektakl dla dzieci otrzymali Czesi z Divadlo Lišeň za przedstawienie Savitri. Nasi południowi sąsiedzi zawsze byli forpocztą nowego w teatrach lalek i tym razem zachwycili magią gry cieni i światła we fragmencie staroindyjskiej legendy Mahabrahat o losach księżniczki Savitri. Niby kameralnie — jednak z pompatyczną magią, wyjątkowo działającą na wyobraźnię najmłodszych. Wraz z orientalną muzyką na żywo powstał w ten sposób bardzo ciekawy przykład teatru musli magazine
>>relacja
a drabinie bajek Prolog. Ekspedycja do utraconych sfer / Meinhard & Krauss / fot. nadesłane Savitri / Divadlo Lisen / fot. nadesłane
przedmiotu z pięknie malowanymi światłem i cieniem obrazami scenicznymi. Zespołowi aktorskiemu Divadlo Lišeň jury ZASP za ten spektakl przyznało także nagrodę w dziedzinie animacji lalkowej, honorując również ich drugie przedstawienie (dla dorosłych) pt. Putin na nartach — oba w reżyserii Pavli Dombrovskiej. Ten ostatni był na SPOTKANIACH bardzo oczekiwany z racji wydźwięku politycznego, gdyż oparto go na blogach ofiar ataków terrorystycznych oraz książce zamordowanej Anny Politkowskiej. Ruskie matrioszki, groza ciągle niedemokratycznej putinowskiej Rosji i wiatr targający wojskowym namiotem, w którym zaprezentowano to przejmujące przedstawienie — to wszystko wpłynęło na dziwnie transowy splin widowni po spektaklu o tak przygniatającej sile wyrazu. Przyszedł w środku zabawy, ale jak to zwykle bywa, goście po lekkim otrzeźwieniu dalej ruszyli w tan. Ostatniego dnia Festiwalu, przyznam z obowiązku — nie dla przyjemności, szedłem na Czerwonego Kapturka Divadlo DRAK z Hradec Kralove — wszak czym można zaskoczyć widza w tej dobrze znanej bajce? I po raz drugi przed Czechami padłem na kolana! Tak zdystansowanego stosunku do materii tego „dzieła” chyba nikt się nie spodziewał. Oto czescy aktorzy, przez cały czas robiąc oko do młodej publiczności, rozebrali wręcz Kapturka do rosołu, by pokazać, jak… w zasadzie go nie grać. A śmiechu przy tym było co niemiara: wspaniała interakcja z dzieciakami, których arcylekko wprowadzono w tajemnice głównych technik lalkowych, którym pozwolono stworzyć na żywo scenografię, animować lalki, wreszcie wytłumaczono, kto w teatrze głową, okiem, uchem… A doskonale
} Putin na nartach / Divadlo Lisen / fot. nadesłane
znanej historii, jak nie było, tak nie było: był za to Kapturek kabuki, był z La Scali i z syberyjskich lasów, były proste (wcale nie multimedialne) rekwizyty, a widownia szalała! Również ta dorosła — zachwycona niebywałą perfekcją aktorską, luzem i sprawnością trzyosobowego zespołu. Okazuje się, że by dotrzeć do małego odbiorcy, wystarczy dydaktycznie opowieść poszatkować, delikatnie widza sprowokować i w finale pokazać bajkę już na pełnym luzie oraz bez tłumaczenia (przy okazji brawa dla przekładającej spektakl na żywo aktorki Baja — Anny Katarzyny Chudek). Tak to czeski Kapturek pokonał nie tylko wilka, ale i np. rockowego Pinokia z Warszawy, dokładając do koszyczka Babci główną nagrodę od jury dziecięcego. Dorosła edycja SPOTKAŃ nie obyła się bez spektakli średnich, niewywołujących aż takich emocji. Znudziła Pchła Szachrajka w reżyserii Piotra Tomaszuka, nie zaskoczył niczym jego Traktat o manekinach Teatru Wierszalin, choć jak Putin… rozliczał wschodnie traumy, schłodził także zgoła grafomański dramat Juliusa Meinholma Nie płacz, Anno z Opola. Co widoczne w dojrzałym już i nowoczesnym Festiwalu — to wykorzystywanie współczesnych technik (prawie nie było teatru bez wideoprojekcji). Czy w kolejnych edycjach więcej będzie tekstów politycznych, czy pojawią się spotkania z zespołami po spektaklach, może przybędzie tak zabawnych show, jakie zaprezentował zespół The Kalesons? Najważniejsze, że w Baju są ludzie, którzy teatr kochają i od osiemnastu lat im się to nie znudziło! ARKADIUSZ STERN
XVIII Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek SPOTKANIA 22–28 października Teatr Baj Pomorski
>>19
>>na kanapie
Hitmiks z supermarketu >>
Magda Wichrowska
Niedawno na jednym z kanałów muzycznych wyjątkowo trafiłam na piosenki, co dzisiaj dosyć rzadko się zdarza. W dodatku repertuar był jak najbardziej nieświeży, a nawet myszowaty, więc podkręciłam się jeszcze bardziej. Nie ma nic przyjemniejszego od ekshumacji muzycznych zwłok i sposobności do identyfikacji, która coraz rzadziej mi wychodzi, mimo usilnych prób bycia na bieżąco. Na szczęście mamy grudzień, a zatem jest szansa, że poza wylaszczonymi gwiazdkami ostatnich miesięcy włodarze rozgłośni radiowych i kanałów muzycznych litościwie podrzucą mi Wham! i Mariah Carey. I poczuję się w temacie. Dotychczas ten przywilej mam tylko w jednym z toruńskich supermarketów, który z ogromnym upodobaniem raczy kupujących hitami z lat 80. Zastanawiałam się nawet, czy moje częste w nim wizyty nie są przypadkiem podyktowane nostalgią za dawnymi czasami, a nie — jak nakazuje rozsądek — brakiem marchewki. Wracając do zdziwienia i radości odkryciem kanału muzycznego, który oferuje przeterminowane hity, jako przykładna mieszkanka globalnej wioski zaczęłam buszować w sieci w poszukiwaniu kolejnych wykopalisk muzycznych. Podziałały na mnie jak magdalenka u Prousta. Przeniosłam się do swojego małego pokoju z segmentem na wysoki połysk, giętym krzesłem, wytapetowanym plakatami biurkiem i fotelem na biegunach. To tu, zamknięta na cztery spusty dwadzieścia parę lat temu, z uchem przy magnetofonie dwukasetowym, zwanym jamnikiem, przywiezionym przez Mamę z Berlina, nagrywałam z radia listę przebojów, polując na Jasona Donovana, Kylie Minogue i Modern Talking. Ileż razy dostawałam furii, kiedy mało empatyczny prowadzący w trakcie piosenki wtrącał swoje trzy grosze lub raptownie ucinał finał pościelówy, jakby nie obchodziło go to, że właśnie tworzę swój nowy hitmiks. Dzisiaj podlotki nie rozumieją moich rozterek. Chcą posłuchać piosenki, wpisują tytuł w przeglądarkę i słuchają, ba! oglądają nawet. Cóż, niby nic nowego, wersje wideo hitmiksów też tworzyłam, namiętnie przykuta do MTV! Jednak to już nie to samo, bo dzisiaj wszystko mamy od razu. Właściwie powinnam cieszyć się z tego faktu, jednak nie wyobrażam sobie swojego dzieciństwa bez ślęczenia z uchem przy radioodbiorniku, bez kurczowego trzymania przycisku REC, trzasków, wkrę-
„ >>22
conych taśm zwijanych na ołówek i porannego tryumfalnego odtwarzania zdobyczy poprzedniego wieczoru. Ekscytacja, jaka mi wówczas towarzyszyła, przypominała odkrycie złota przez wycieńczonych pragnieniem poszukiwaczy. O kolacji, a nawet herbacie nie było bowiem mowy, kiedy nastawał wieczór i radiowy prime time z listą przebojów. Podczas wyjścia do kuchni mogli przecież puścić Especially For You. Właściwie to trochę zazdroszczę dzisiejszemu pokoleniu fanów Lady Gagi, ale z drugiej strony, czego można jeszcze chcieć, mając ekspresowy dostęp do wszystkiego? Te nasze muzyczne łowy generowały coś cenniejszego — niemal ekstatyczną radość. Dzisiaj nie cieszą mnie tak już nawet prezenty gwiazdkowe, a młode pokolenie nie potrafi rozszyfrować skrótu MTV, czemu jednak wcale się nie dziwię, przeglądając kolejne propozycje dzisiejszej ramówki. Było w tym coś wyjątkowego, choć może słuszność mają starsi o dekadę ode mnie znajomi, którzy rzecz już zdefiniowali jako początkującą i postępującą nostalgię i sentymentalizm. Po nich już tylko demencja starcza. Ale kiedy mam sobie na nie pozwolić, jak nie w święta, podczas których każdy jest trochę dzieciakiem czekającym na gwiazdkę z nieba? Pozwólcie więc, że porozczulam się w tym miesiącu nad przeszłością, słuchając pościelówek z lat 80., a od stycznia zaczynam nadrabiać zaległości. Rośnie młode pokolenie i nie mogę dopuścić do tego, że nie będę na bieżąco, kiedy mała Sonia zapyta mnie za kilka lat o jakiegoś wymuskanego dryblasa z pierwszego miejsca listy przebojów Billboard. PS Gdyby jednak ktoś z moich równolatków chciał posłuchać w ramach grudniowego przypływu sentymentalizmu muzyki z młodzieńczych lat (przy okazji zaopatrując lodówkę w świąteczne karpie!), służę pilnie strzeżonym adresem marketu. W końcu solidarność pokoleniowa zobowiązuje! Piszcie — wichrowska.musli@gmail.com.
musli magazine
”
Wszechobecny voucher >>
>>gorzkie żale
Ania Rokita
Product Manager, Junior Account Manager, Junior Product Manager, Research Analyst, Support Engineer — Technical Expert i, mój faworyt, Senior Quant Analyst Role — Model Validation and Model Development Customer. Mając do wyboru takie oferty zatrudnienia, szukający pracy zapewne łaskawszym okiem spojrzy na propozycję: Osoba do składania długopisów. Przypadków zapożyczeń z języków obcych do polskiego znamy wiele. Jako że rezygnacja ze wszystkich naleciałości wiązałaby się z powstaniem braków w naszym zasobie słownictwa, nie jest to zjawisko negatywne. Wszak przez wieki wpływ na nasz język wywierała łacina. Powszechne stały się także zapożyczenia z niemieckiego, włoskiego, francuskiego, czeskiego czy rosyjskiego. Mechanizm był prosty — brakowało słowa, to pożyczało się je z innego języka bądź narzucał je, dajmy na to, zaborca. Kiedyś za przejaw językowej mody uważano „te paskudne” makaronizmy. Z drugiej strony broniliśmy się przed rusyfikacją i germanizacją. Dziś, jako postępowi obywatele świata, mówimy „keine grenzen”, także w kontekście języka. Czy właściwie czynimy, otwierając się na nowe? A może z czasem zaczniemy szukać ratunku na górce u Gontali? Chyba za daleko to wszystko poszło. Oglądamy trailery, sejwujemy dokumenty, przejmujemy się deadlinem, udajemy się na shopping, a w weekend uskuteczniamy małomiasteczkowy clubbing. Nie wszystko co angielskie musi być złe. Przecież łatwiej jest nam kupić dżinsy, a nie spodnie robocze uszyte z tkaniny bawełnianej wykonanej w splocie skośnym. Z mniejszym ryzykiem wiąże się na pewno posiadanie w domu komputera, zamiast... mózgu elektronowego. Owszem, niektóre zapożyczenia są potrzebne i pożyteczne, ale ułatwianie sobie życia to jedno, a coraz częstsze zaśmiecanie języka posunięte do granic absurdu to drugie. Te wszystkie afterki i biforki, te lajty i softy, wreszcie te wszechobecne vouchery! A przecież jest już kupon, bon, talon, a voucher to, prawdę mówiąc, czek podróżny. I powiem to raz na całe życie, pod choinką nie chcę znaleźć vouchera ani gifta. Kiedyś żartowano z Polonii amerykańskiej, której przedstawiciele „lukali przez łindoły na swoje stojące za kornerem kary”. Dziś wiele zarzuca się emigrantom na Wyspach, którzy posługują się „ponglish”, czyli polsko-angielską hybrydą językową.
Bo, jak pytają niektórzy, dlaczego dawna Polonia do tej pory używa poprawnej, pięknej polszczyzny, a ktoś, kto w wakacje popracuje na zmywaku w Londynie, zapomina, czego go mama uczyła? Zmiany w języku to proces i zazwyczaj bezwolnie mu się poddajemy. Można to zrozumieć. Słysząc ze wszystkich stron angielskie zwroty, przyswajamy je i wprowadzamy do naszego języka. Językoznawcy biją na alarm, bo przestajemy dbać o jego czystość. Po części jednak możemy czuć się usprawiedliwieni. Ale doprawdy nie jestem w stanie znaleźć logicznego uzasadnienia na używanie angielskich nazw stanowisk w firmach. Początkowo koszmarek ten pojawił się w korporacjach. Ostatecznie można to zrozumieć, przecież jeśli firma ma oddziały np. na całym świecie i na całym świecie jej pracownik nawiązuje kontakty handlowe, to kontrahentom łatwiej będzie stwierdzić, z kim to mają do czynienia. Ale praktyka ta obowiązuje obecnie nawet w zaściankowych firmach i jedynym uzasadnieniem jest w tym przypadku kompleks tej zaściankowości. Dochodzi do tak absurdalnych sytuacji, że pracownik idąc do lekarza czy urzędu, nie wie, na jakim stanowisku pracuje. Z kolei lekarz czy urzędnik, próbując wpisać w formularze dane interesanta, krzywi się, a w najlepszym wypadku uśmiecha czule i z politowaniem — jakby to sam pracownik był idiotą i kazał się mianować jakimś tam managerem. Czy możemy mówić o postępie, czy to już raczej snobizm? Jakkolwiek by tego nie interpretować, słowa Reja pozostają aktualne.
>>23
>>filozofia w doniczce
30 na 30 >>
Iwona Stachowska
Pomiędzy zaduszkowym maratonem ze zniczem w ręku a przygotowywaniem kutii dobrowolnie poddałam się kuracji odkurzania pamięci, przypominania zapomnianego. Zakopałam się w rodzinnych pamiątkach, starych fotografiach, metrykach, szukając w nich jakichś pikantnych szczegółów: mezaliansów, dalekiego krewnego cierpiącego na chorobę geniuszy (syfilis bądź schizofrenię) czy pradziadka, który przegrał cały majątek w karty. Szperając w kolejnych warstwach drzewa genealogicznego, zdałam sobie sprawę, że pokolenie moich rodziców jest ostatnim ogniwem przechowującym rodową pamięć. Ja cierpię w tej kwestii na chroniczną amnezję. Obawiam się (ad vocem listopadowego święta), że sama zagubiłabym się w cmentarnym gąszczu i nie potrafiłabym odnaleźć większości miejsc, na których zgodnie z tradycją powinnam zostawić ślad swojej obecności (niech żyje GPS!). Okazało się również, że mój nieustający romans z Płockiem to nie tylko sentyment do miasta, w którym dorastałam, lecz po trosze konsekwencja wielopokoleniowego ukorzeniania w mazowieckiej ziemi. Dlatego pozwolę sobie na odrobinę prywaty i powrót do źródłowej lokalności. Tak się składa, że moje pożegnanie z okrągłą trzydziestką zbiega się w czasie z jubileuszem 30-lecia Płockiej Galerii Sztuki, miejscem bliskim memu sercu i to właściwie od momentu, w którym zaczęłam stawiać pierwsze kroki i samodzielnie wyznaczać kierunek pieszych wycieczek. Pamiętam dobrze coniedzielny rytuał: spacer brzegiem Wisły, puchar bitej śmietany w Horteksie, a potem obowiązkowa wizyta w Galerii. Gdy wracam myślami do tamtych czasów, przed oczami mam jeden z obrazów (pokłosie plenerowych działań), a na nim fragment ulicy Grodzkiej, balkon i moja Babcia. Wiele bym dała, by mieć to płótno (wprawdzie nie najwyższych artystycznych lotów) na własność. A dzisiaj? Dziś w miejscu, gdzie kilkanaście lat temu wisiał obraz z babciną podobizną, można co najwyżej kupić zastawę stołową lub kryształy z Zawiercia. Z przestrzeni miasta ubyło wiele znaczących dla mnie punktów orientacyjnych. Nie ma już kamienicy, w której mieszkała moja Babcia, nie ma cukierni Pani Walczakowej, w której sprzedawano najlepsze babeczki ponczowe na świecie, nie został ślad po bramie, w której popalałam pierwsze fajki, nawet zegar słoneczny stoi gdzie indziej
„ >>24
niż dwie dekady temu. Dobrze, że chociaż Galeria nie znikła z mapy Płocka, a jedynie zmieniła swą lokalizację. Po kilku przestrzennych perturbacjach zajęła budynek dawnej łaźni rytualnej. Cóż za udana funkcjonalna zbieżność. Tak jak kiedyś mykwa przywracała utraconą czystość umysłu i ciała, tak teraz sztuka ma szansę spełnić swe katartyczne posłannictwo. Ale co z tego, gdy spore grono moich rówieśników w przedziale 30—40 (niegdyś aktywnie współtworzących lokalną kulturę alternatywną oraz tych wówczas biernych, a obecnie zasiadających na ważnych, wysokich stołkach) woli spędzać czas i owszem w galerii, tyle że handlowej. Czyżby moda na bywanie nie dotarła do grodu na Wzgórzu Tumskim? Owszem dotarła, tyle że wybiórczo i jakimś dziwnym trafem ominęła rewir sztuki współczesnej. Ale jak tu konkurować kolekcją prac Dwurnika, Naliwajki, Nowosielskiego bądź Starowieyskiego z kandydatkami o tytuł Miss Polski, z Ibiszem czy z Cichopek (na takich imprezach zawsze jest komplet na widowni). Rozumiem, że część osób rozczarowana stagnacją sprzed kilku lat mogła na dobre zniechęcić się do działań Galerii. A szkoda, bo od tego roku tempo jej rozwoju przybrało na intensywności. A to wszystko za sprawą zliftingowanego zespołu, który ochoczo zakasał rękawy i dwoi się i troi, by zadowolić publiczność nietuzinkową, wcale nie prowincjonalną ofertą artystyczną. Apeluję zatem. Rozczarowanych przeszłością zachęcam, by dali szansę nowej ekipie, docenili ich starania i wybrali się na kolejny wernisaż, chociażby po to, by za kolejne 10 lat nie okazało się, że nie ma już czego świętować. Szczególnie opornych i uśpionych, programowo stroniący od uciech lokalnej kultury, niech ocuci hasło będące parafrazą tytułu jednego z programów telewizji publicznej — „Używaj Kultury, Głupcze!”. Z kolei wszystkich odwiedzających płockie strony, w szczególności tłumy przybywające na cieszący się niesłabnącą sławą Audioriver zachęcam do wyjścia poza festiwalowe centrum, zapuszczenie się w dalsze rewiry miasta i wizytę w Płockiej Galerii Sztuki.
musli magazine
”
Repetitio est mater studiorum >>
>>a muzom
Marek Rozpłoch
Po raz pierwszy w powojennej historii Polski ekipie rządzącej udało się w demokratyczny sposób utrzymać władzę. Przez ponad czterdzieści lat pewnej ekipie też udawało się nieraz tego dokonywać, ale w sposób niemający nic wspólnego z demokracją, chyba że ludową. W pierwszych latach po upadku systemu wielu ludzi zaczęło tęsknić za Polską Ludową — wraz z jej odejściem zniknęła bowiem pewna — złudna wprawdzie, ale wielu ludziom do szczęścia potrzebna — stabilizacja, powtarzalność, jakiś rodzaj głębszego zadomowienia, które w nowym domu okazało się niepewne, tymczasowe, najeżone całą masą niebezpieczeństw. Czekaliśmy — także my, dorastający już w nowych czasach — na poczucie, jeśli nie pełnego, to przynajmniej minimalnego poczucia małej stabilizacji. Wstąpienie do NATO i do Unii oddaliło widmo wiecznego pozostawania w strefie tzw. bliskiej zagranicy Rosji — próbującej zbudować na gruzach ZSRR i bloku wschodniego nową potęgę. Przestaliśmy być sierotami po komunizmie, ale kolejne ekipy rządzące wciąż nie potrafiły dać nam i światu wyraźnego sygnału, że okres burzy i naporu transformacji jest już za nami. Czy ekipa Tuska okaże się godna ponownego kredytu zaufania od społeczeństwa? Zobaczymy już wkrótce. Nie wiem jednak, czy owa powtarzalność nie oznacza stagnacji, jej potrzeba niedojrzałości społeczeństwa… III RP miała swój urok właśnie jako twór niedookreślony, ciągle kształtowany, formowany, ciągle w biegu, w toku przemian. W przeciwieństwie do Peerelu, w którym wszystko — przynajmniej oficjalnie — było przewidywalne, ale przez to nudne, beznadziejne (jako i liche, i niedające nadziei na lepszą przyszłość), mroczne. W tym właśnie tkwi niebezpieczeństwo uroku powtarzalności — niezmienność może dawać poczucie bezpieczeństwa, ale nie dając się przezwyciężyć, zaczyna straszyć nudą, w najlepszym razie rutyną. Może stać się błędnym kołem, z którego nie sposób wyjść, zapomniawszy dawno, jak się w nim znalazło. Wysyłając felieton do poprzedniego numeru „Musli”, zostałem napadnięty przez niedające się wytłumić poczucie déja vu — że już to pisałem, że nawet, a może nade wszystko, ten
sam tytuł artykułu się pojawił nad treścią niewiele różniącą się od znacznie wcześniejszego tekstu… Ale wolałem nie sprawdzać, najwyżej Drogi Czytelnik będzie miał — o ile w ogóle ma do mych tekstów cierpliwość — okazję dokonania małej wiwisekcji zakamarków mej psychiki i przyzwyczajeń myślowych, w których błędnym kole się obracam. Nie wspominając już o pojawiających się niczym mantry sformułowaniach, słownictwie zacinającym się nieraz jak zdarta płyta. Ale cóż począć… Mogę najwyżej poprawić się nieco w przyszłości, przezwyciężyć to, co powtarzalne, albo też — niczym jakiejś sile fatalnej — poddać się temu i jak w pijackim bełkocie nawracać i nawracać w kółko. Albo potraktować to po prostu jako odnalezienie zadowalającej mnie mojej małej stabilizacji, bezpieczeństwa zagwarantowanego umiarem, niechęcią do porywania się w felietonie z motyką na słońce, a co za tym idzie — powstrzymywanie zapędów wyobraźni, słownictwa i słowotwórstwa. Czy nie jest to rodzaj wygodnictwa, wręcz tchórzostwa? Myślę, że jednak istnieje głęboko zakorzeniona w nas potrzeba ciągłego powrotu do bezpiecznej przystani. Ale żeby do niej wrócić, trzeba najpierw oddalić się — po to choćby, żeby docenić wartość tej właśnie konkretnej przystani. Mamy też i taki rodzaj powtarzalności, który niezbędny jest do życia, na którym nasze życie codzienne jest ufundowane. Trzeba jednak zawsze pamiętać, że istnieje drugi biegun — absolutna niepowtarzalność i wyjątkowość nawet tego, co w nieskończoność powielane i powielające się. Z której warto zdawać sobie sprawę. Czytając po raz kolejny tę samą książkę lub oglądając ten sam film albo słuchając tej samej płyty — nie tylko odnajdujemy szczegóły, na które nie udało się zwrócić uwagi poprzednim razem, ale też jesteśmy bogatsi o ileś odczuć, zdarzeń; perspektywa, z której patrzymy, choćbyśmy nie wiem jak skrupulatnie odtworzyli rytuał odbioru dzieła, jest inna i każdy z nas jest już inny, też niepowtarzalnie.
>>25
>>życie i cała reszta
Czekając na gwiazdkę z nieba i słonia w karafce >>
Karolina Natalia Bednarek
Baby są jakieś inne. Po prostu nie mogę uwierzyć w to, jak często przychodzi nam myśleć nietrzeźwo. To zadziwiające, że dopasowujemy się do męskiej wytłaczarki, przystając na niewygodne warunki i garby reguł. Nie będę tu oczywiście krytykowała sposobu istnienia brzydszej płci, tylko niezrozumiałe zaćmienia umysłu nas samych. Wyobraźcie sobie, że moja kochana przyjaciółka — „harda Wenus” z zasadami — też dała się wkręcić. To ona podpowiadała mi, jak postępować w trudnych przypadkach, to ona też pomagała tworzyć listę przykazań. I co? I ona również została wyrolowana... W filmie Z miłości do gwiazd Laetitii Colombani jedna z bohaterek wypowiada te oto skrzydlate słowa: „Mężczyźni są jak raki, zawsze się wycofują”. W myśl tej zasady postąpił uznany dotąd za ideał (były?) chłopak mojej przyjaciółki — nazwijmy go... Franciszek. Zbliżała się ich rocznica. Długo wyczekiwana — katartyczna, zbawienna... Ona wiele sobie obiecywała po tym dniu. Ostatnio im się nie układało. Franciszka ciągle nie było w domu — skupiał się namiętnie na swojej karierze marketingowca. Ona zajmowała się gotowaniem i cieszyła uwielbieniem jego rodziny. Żyła wspomnieniami wspólnie spędzonych chwil i tego, co ich kiedyś łączyło. Wspomnieniami idealnego Franciszka — z jednej strony szalonego, z drugiej silnego i męskiego. Uwielbiała opowiadać mi raz po raz jak to jej luby wparowywał z gitarą do łazienki i wyśpiewywał serenady do jej ciała skrytego pod kąpielową pianką albo jak wyratował ją z opresji zgubionego numerka z szatni... Historie można by mnożyć. W głębi duszy trochę jej zazdrościłam... Ale wracając do tematu. Przyjaciółka liczyła na to, że dzień rocznicy będzie nowym początkiem. Wiedziała do czego zdolny jest Franek. Wiedziała na co go stać, jak wiele potrafi poświęcić dla celu i wszelką wiarę położyła w tym, że ów cel (czyt. „rocznica”) istnieje. Postarała się o miły prezent. Reszcie postanowiła się poddać. Wyobraźcie sobie, jak wielkie było jej rozczarowanie, kiedy okazało się, że księcia z bajki stać na długodystansowy bieg z przeszkodami i wspinaczkę do wieży... tyle że zawodowej. Franciszek nie miał tego dnia czasu. Padł na kanapę zmęczony (to nic, że ona też nie miała łatwego dnia...), niczego też nie przygotował. Resztkami sił wybełkotał, że mogą jechać na kolację. Ona tak długo na ten wyjazd czekała, że z głodu spałaszowała pół lodówki. Na miejscu — zupa. Kłótnia o byle co.
„ >>26
Zbolałe serce i czerwone oczy. Jedynymi pamiątkami tego dnia pozostały: „badylowata” róża, niczym nieprzypominająca tych długich herbacianych, jakie dawał jej jeszcze rok wcześniej, oraz plama po kawie na jej białych kapciach z puszka. Czy tylko my przeżywamy takie rzeczy? Facet był w stanie zarwać noc, poświęcić zdrowie, wydać ostatni grosz na jakieś kwestie zawodowe czy hobbystyczne. Okazuje się więc, że ona go zupełnie nie interesuje. Oni są „zadaniowcami” — można to pojąć, ale czemu nie stawiają sobie za cel uszczęśliwienia ukochanej osoby? Na domiar złego następnego dnia miała odbyć się uroczysta kolacja dla przyjaciół. Umówili się, że podzielą się obowiązkami przy przygotowaniach — znów mu zaufała... Wstała rano zmarkotniała. Żal odwoływać przyjęcie. Przecież wszystkim trzeba by się tłumaczyć. Nadto! Miała nadzieję, że zaskoczy ją jakąś niespodzianką. W końcu było to do niego podobne. I co? I klops. Franciszek spędził cały dzień przed komputerem. Ona przy garach i ze ścierą. Na Boga! Nie taka była umowa. Nie ma co porywać się z motyką na słońce. Mężczyzny nie da się zmienić. Żal mi tylko mojej przyjaciółki, która — pomimo jasnych symptomów — udaje, że nic się nie dzieje. Ja się sprzeciwiam! Przyjaciółko, „wiedz, że coś się dzieje”! Nie widzę sensu w umoralnianiu facetów. Nie wydaje mi się słuszne, by przekonywać ich o naszym poświęceniu i zaznaczać, że winni odwdzięczyć się tym samym. Apeluję o zdrowy rozsądek do nas samych. Wiem, że to niełatwe. Ale gdyby tak zrobić rachunek sumienia, analizę naszych związków. Sposobu bycia wszelkich Franciszków, ich przywar, głupich zachowań, niedoskonałości. Góra rośnie... rośnie, rośnie. W zestawieniu z kobiecą osobowością faceci wypadają słabo. Brzmi to pocieszająco. Nie zniewalająco, ale pocieszająco. Moje mistrzynie wymówek, weźcie się w garść. Mężczyzna wcale nie jest zbawicielem. Same też możecie wbić gwóźdź w ścianę. To nie takie trudne. A czy oni to potrafią? Przypalony dywan, zepsuty kurek — niech te drobnostki nie stanowią przeszkody w podjęciu przez Was „męskiej” decyzji. Decyzji, by w końcu zacząć myśleć o sobie, tak jak oni. I to jest ich wyższość. Franciszek w pierwszej kolejności dba o własne „cztery litery”, i jak to mawiała klasyczka: „Kobieta mówiąc »my«, ma na myśli siebie i swojego faceta. Mężczyzna mówiąc »my«, traktuje o sobie i swoim penisie”. Czy muszę mówić dalej? musli magazine
”
>>elementarz emigrantki
S jak sobą być >>
Natalia Olszowa
Życie często stawia nas w sytuacjach, które prawie zawsze okazują się tymi ważnymi i od reakcji których zależy nasze szczęście osobiste, sukces czy wewnętrzny spokój. Po słonecznych wakacjach w Izraelu wróciłam do twardej rzeczywistości. Tym bardziej trudnej, że po czterech latach prowadzenia własnego działu zostałam bezwiednie przeniesiona do kuchni. Tym posunięciem duch mój dostał w pysk, a ja doznałam szoku, uczucia zawiedzenia i upokorzenia ze strony pracodawcy, którmu byłam lojalna przez ostatnie sześć lat. Choć z punktu widzenia prawa (kontrakt ten sam, stawka ta sama) nie dzieje mi się po tej zmianie żadna krzywda, to jednak moralnie poczułam się skrzywdzona. Postanowiłam więc odejść. Opinie ludzi były różne — jedni zwieszali wzrok ze zrozumieniem, inni mówili, że po tylu latach odejście to frajerstwo. Pocieszający był jednak fakt, że w takiej sytuacji mogłam sprawdzić swojego partnera — na szczęście okazało się, że gramy w tej samej drużynie. A skoro zapadła już decyzja o odejściu z pracy, zapadła też decyzja o przeprowadzce bliżej centrum, by przerwać błędne koło typu: pracuję na obrzeżach miasta, bo tam mieszkam, a mieszkam tam, gdzie pracuję. Pierwsze mieszkanie, które obejrzałam, było traumą i jedną wielką pomyłką oraz potwierdzeniem faktu, że nie traci się czasu na oferty, które nie mają zamieszczonych zdjęć na stronach. Drugie mieszkanie było klitką, a trzecie... lekcją, by liczyć zamiary na siły. W dniu kiedy miałam je oglądać, lał deszcz i jakaś siła strasznie nie pozwalała mi się tam dostać. Pierwszy autobus mi uciekł, w drugim była zmiana kierowcy, a trzeci się zepsuł. Przesiadłam się więc w taksówkę, która z kolei utknęła w korku. Ostatecznie biegłam na umówione spotkanie, a na miejscu... Czekało na mnie trzech perfekcyjnie ubranych panów. Tak perfekcyjnie ubranych, że koszt każdego z nich z osobna określiłabym na jakieś tysiąc euro. Udaliśmy się razem na perfekcyjne osiedle, weszliśmy do perfekcyjnej klatki, a w perfekcyjnej windzie dotarło do mnie, że ja i mój facet gramy w drugiej lidze. I nawet jeśli byłby ze mną tu i teraz, to i tak by nic nie zdziałał swoją przeciwdeszczową kurtką i plecaczkiem. Poczułam się jak Kopciuszek, ale bez matki chrzestnej.
Mimo iż mieszkanie było drogie, byłam gotowa za nie dużo zapłacić, jednak ów eleganccy panowie byli gotowi zapłacić dużo więcej i więcej — zupełnie jak na licytacji. Tego wieczoru nie mogłam pogodzić się z porażką. Ale w sumie czego oczekiwałam — że wejdę na salony i będę damą, podczas gdy w rzeczywistości piekę kurczaki. Weszłam między elitę i dotarło do mnie, że w czasie recesji nie wszyscy oszczędzają, że w niektórych miejscach liczy się prestiż i za niego się płaci, a ci co mieli pieniądze, mają je nadal i będą je mieli zawsze. Na pocieszenie przyjaciółka zabrała mnie do siebie, ubrała w swoją pidżamkę, upoiła winem, spasła lodami, a nawet pozwoliła swojemu psu wejść do łóżka, czego nigdy nie robi. Na drugi dzień pozwoliła mi długo pozostać w jej pidżamie. Wtedy zrozumiałam, że wolę być sobą, niż udawać kogoś, kim nie jestem i nigdy nie byłam. Byłam gotowa zapłacić wysoką cenę, ale nie samą sobą. A lekcja była taka, że to, co mamy, co chcemy i co moglibyśmy mieć, to są trzy różne rzeczy i dobrze jest zachować balans między nimi po to, by nie zwariować. Bo przecież nic nie wiem o tych mężczyznach. Może nie są w ogóle szczęśliwi. Może ciężko pracowali długie lata, by osiągnąć to, co mają, a ja chcę wejść w ich rewir bez pardonu? Czy myślę, że to mieszkanie uszczęśliwiłoby mnie? Nie. Najpierw trzeba odnaleźć siebie, potem za sobą podążać, a na końcu czekać na szczęście, nie zaczynać od ładnego mieszkania w ekskluzywnej dzielnicy. Ludzie, którzy by mnie otaczali, swoim wyglądem i zachowaniem przypominaliby mi każdego dnia, że nie jestem ich. Może i mieszkałabym w wysokim standardzie, ale nie byłabym szczęśliwa. Na świecie istnieją ludzie, którzy dzielą innych na bogatych i biednych, białych i czarnych, katolików i muzułmaninów, sami siebie uważając za lepszych i dając innym odczuć tę drugą stronę. Po co mi to? No właśnie. Po co?!
>>27
”
światło i głos
Już jako siedmiolatka sprzeciwiała się ojcu i uciekała z domu na lekcje muzyki, baletu i pantomimy. Za brak pokory kazał jej klęczeć z poranionymi kolanami na soli za lodówką. Odkrył ją dla Teatru Ateneum Gustaw Holoubek, zachwycił się nią Teatr Polskiego Radia. Pokochali wielbiciele rosyjskich romansów i ukraińskich pieśni ludowych, bo na scenie uosabia to, co w Słowianach najpiękniejsze. Od ponad dwudziestu lat w Polsce odnosi kolejne sukcesy, mówi głosem Wertyńskiego, śpiewa Jesieninem, tańczy Isadorą Duncan, przekracza bariery przekazu międzykulturowego. Dla „Musli Magazine” mówi o słowiańskiej duszy, polskiej poezji i podążaniu za światłem. Oleny Leonenko słucha Kasia Woźniak zdjęcia: Karolina Fender Noińska / Jajkofilm
>>porozmawiaj z nią...
>>Uprawia Pani na scenie białą magię?
Nie lubię słowa „magia”, po prostu oddaję się sztuce, a przy okazji proszę niebo, żeby w każdym moim dźwięku, geście było obecne. Wierzę, że tylko w ten sposób mam szansę przekroczyć własne ograniczenia.
>>A te los mnożył na Pani drodze już od dzieciństwa. Spektakl Podwórko-Świat jest artystycznym świadectwem obcowania ze sztuką obecną na podwórkach Kijowa, ale w domu nie było przecież słodko... Człowiek, który wyrwał się z biedy i upodlenia ma szansę dawać światu świadectwo piękna. Tak jak trawa czy drzewo potrafią się przebić przez beton. Pokonanie trudności daje siłę. Im więcej ćwiczymy, tym więcej potrafimy. Jeśli ktoś wprawia się w przebijaniu przez beton, nie idzie to na marne i wcześniej czy później na pewno wyda owoce. Z mojego doświadczenia wynika, że ci, których zdanie jest cenne dla innych ludzi, przeszli przez różne kręgi piekieł. Są wiarygodni, bo zgromadzili rozległą wiedzę o człowieku, o życiu, o świecie, a przede wszystkim o sobie. Oczywiście zawsze można się poddać, wpaść w pułapkę narzekania, inercji i arogancji, ale jeśli ktoś zajmuje się sztuką, to trudne początki są dla niego według mnie korzystne.
>>Jak by Pani zdefiniowała swoją funkcję na scenie?
To rola, misja? Moment wyjścia na scenę zwieńcza pracę nie tylko moją, ale i osób, z którymi współpracuję: Janusza Głowackiego, Gustawa Holoubka, Józefa Opalskiego, Rafała Kulczyckiego, Rafała Grząki, Klaudiusza Barana, Doroty Kołodyńskiej i wielu innych ważnych dla mnie artystów. To moment wdzięczności dla tych wszystkich >>30
ludzi, z którymi przeszliśmy długą drogę, żeby powstało przedstawienie w takim, a nie innym kształcie. Każde słowo, każdy obraz i każda nuta mają w nim według mnie swoje miejsce. Ponoszę za to całkowitą odpowiedzialność. Oczywiście improwizacja odgrywa też swoją muzyczną rolę, ale jednak wszystkie rzeczy, z którymi wychodzę na scenę, są głęboko przemyślane, przemedytowane, prześnione. I przećwiczone oczywiście. Wyjście na scenę to moment szczęścia, w którym wreszcie mogę pokazać owoce życia i pracy. Podzielić się tym z ludźmi.
>>Długo to w Pani dojrzewa?
Różnie. Czasem dziesięć lat, czasem dwa, czasem dwa miesiące. Wszystko zależy od gotowości mojej i potrzeb publiczności.
>>Wkłada Pani w przygotowanie przedstawienia dużo
pracy, ale słuchacze podkreślają też bliskość metafizyki w trakcie jego odbioru. Czy to wynika z tego, że jest Pani na scenie medium? Naczyniem, w którym dokonuje się wcielenie różnych dusz słowiańskich? Każdy z nas jest naczyniem, natomiast największym skarbem akurat moich zawodów jest doświadczenie przekraczania własnych ograniczeń. Jako aktorka na przykład często jednego dnia przeżywam kilka wcieleń: od miłej, uprzejmej żony strażaka do sadystki albo pisarki bajek z Krakowa. A potem znowu bezdomna, opiekunka do dzieci albo Najjaśniejsza Imperatorowa Wszechrosji. Doświadczenie teatralne jest inne. Moment wyjścia na scenę jest jak skok na głęboką wodę. To niewiarygodne, epifaniczne doznanie. Trudno je nazwać. Łatwo popaść w emfazę, szczególnie kiedy masz wspaniałą, uważną publiczność, która wchodzi z tobą w trans. Wtedy to staje się wspólnym doświadczeniem jedności. musli magazine
>>porozmawiaj z nią...
Takich stanów oczywiście nie doświadcza się codziennie, ale bywają momenty głębokiego zrozumienia i doświadczenia, czym są miłość, świat. I jakim skarbem potrafi być człowiek. I jak potrafi zmieniać nas sztuka. I chwała Bogu (śmiech).
>>W Pani spektaklach wyraźny jest przekaz, że jesteśmy
częścią wielkiej całości. To tak jak w piosence „Nie idź braciem stromym brzegiem, nie depcz trawy, nie trącaj kamieni, (...) trawa to moje włosy, białe kamyki to moje oczy”. To jak Leśmianowskie doświadczenie jedności z naturą. Doświadcza Pani na scenie silnych przeżyć. Po koncercie w jakiś sposób Pani je utrwala? Oczywiście, kiedy mam jeszcze odrobinę siły, notuję różne rzeczy. Lubię to robić, uważam to za konieczne, wiele lat temu nauczyłam się tego od Krystiana Lupy. Powiedział kiedyś na próbie Trzech sióstr Czechowa, że najbardziej niechlujnie prowadzimy swoje życie duchowe, za które jesteśmy najbardziej odpowiedzialni. Podkreślał, że konieczne jest notowanie świata: tego zewnętrznego i wewnętrznego. Teraz myślę, po kilku latach notowania, że to najlepszy sposób głębokiego kontaktu ze sobą. Kiedy pisałam muzykę do przedstawień teatralnych i filmów dokumentalnych, a na kilka lat odłożyłam granie na scenie, dużo pisałam. Wydaje mi się, że to był najkorzystniejszy czas, z którego teraz obficie korzystam. Tak jak ziarno dojrzewa w ciemności, tak w ciemności widowni wsłuchiwałam się w przychodzącą do mnie muzykę, którą później razem z reżyserem wprowadzałam do przedstawienia. Potrzebny jest czas ciemności i wilgoci, żeby w czasie słońca nie zwiędnąć. Warto w tym czasie głęboko zapuścić korzenie, czytać dużo książek, słuchać muzyki, nie pozwalać sobie na duchowe lenistwo. Niektórzy ludzie bardzo lubią flesze. I słusznie. To bywa
„ przyjemne, a nawet bardzo, ale nie opłaca się od tego uzależniać. Warto pamiętać, że flesz może oślepiać aż do całkowitej utraty „wzroku”.
>>Warszawa to miasto fleszy. Ale też miasto półcieni. Pani
pokochała Warszawę. Od pierwszego wejrzenia. Świat jest dokładnie tym, czym wydaje ci się, że jest. Warszawa miejscami przypominała mi Kijów. Zamek Ujazdowski, widok na Agrykolę, Łazienki, wszystkie parki od Starego Miasta do Łazienek — to są moje ulubione miejsca. Można iść bardzo długo i być poza tłumem. Przyjemnie jest znaleźć swoją własną ścieżkę i zobaczyć, jak dużo tu jest zapachów, smaków, a nie sugerować się wyświechtanym stereotypem. Bardzo lubię Toruń, Kraków, Szczecin, Wrocław, Gdańsk, ale tu, w Warszawie, najlepiej mi się pracuje. W Mediolanie najlepiej mi się śpiewa (śmiech), a tu najlepiej mi się pracuje i mieszka. W końcu zapuściłam korzenie. Tu jest mój dom, ukochany mężczyzna i mały czarny kot — Nikita Michałkot.
>>Zastanawiało mnie to, czy warszawski eklektyzm jest
inspirujący dla Pani, czy po prostu wielość doświadczeń pomaga się Pani utożsamić z tym miejscem? Kijów jest pięknym miastem. To prawie cztery miliony ludzi, olbrzymie przestrzenie i dużo nieba. Dobrze się czuję w dużych miastach, a w Warszawie wciąż widać niebo. W Kijowie nie ma czegoś takiego, jak rynek starego miasta, jest za to jego ogromna zabytkowa część. Można przez tydzień chodzić nieustannie i nie wszystko uda się zobaczyć. Prawą i lewą stronę miasta rozdziela wstęga Dniepru tak szeroka, że w niektórych miejscach nie widać drugiego brzegu, wszędzie parki, cienie tysięcy drzew, fontanny
>>31
>>porozmawiaj z nią...
i ogłuszający śpiew ptaków. Warszawa była przecież niemal całkowicie zburzona. Kijów jest rodzaju męskiego, a Warszawa żeńskiego, ja jestem po prostu kochającym ich dzieckiem. Wszystko wokół oddziałuje na nasze czucia, poczucie piękna, estetyki, ale także poczucie bezpieczeństwa lub zagrożenia. Oczywiście przyjemnie byłoby żyć w Warszawie sprzed wojny, czyli w Paryżu północy, i cieszyć oko wspaniałą architekturą, ale mamy to, co zastaliśmy i chciałabym powtórzyć za Januszem Głowackim, że ważny jest człowiek, a miasta są tylko zmieniającą się dekoracją. A dekorację budują mniej lub bardziej utalentowani scenografowie. W czeskiej Pradze zbudowali ją mistrzowie, wszystko ma tam swoje miejsce, wszystko do siebie pasuje, nie ma agresywnych reklam, a nawet kosze na śmieci są estetycznie wpasowane w miejsca, gdzie stoją, tak że wyglądają czasem jak dzieła sztuki. Właśnie w takich miejscach człowiek się uspokaja, głębiej oddycha i łapie kontakt ze sobą. Przecież piękno uzdrawia.
>>Patrzenie głębiej i widzenie więcej to specyficzna cecha słowiańskiej duszy? To raczej specyficzna cecha ludzka. Każdy ma szansę patrzeć głębiej, ale nie każdy z tego korzysta. >>„O czym mam ci powiedzieć,
Rosjo, czy to, że Puszkin jest pisarz niebieski? Czy o tym, że mnie wzgardą smagał Dostojewski? (...) Czy to, że po twym ciele kołysze słodkie i ciężkie zboże? Czy to, że dzieli nas przepaść, na którą już nic nie pomoże, Przepaść, która mnie boli i pali, jak nożem zatrutym zadana nieuleczalna rana? Mam ci rzec, że cię nienawidzę? Czy rzec, że jesteś ukochana?”. Słowa Iwaszkiewicza są Pani bliskie? Iwaszkiewicz urodził się w Kijowie, ale jego poezję, prozę i życiorys poznałam dopiero w Podkowie Leśnej, dzięki Piotrowi Mitznerowi. Do słów wielkiego Jarosława mogę dodać, że Rosja to matka, która pożera własne dzieci. Im bardziej genialne dziecko, tym pewniejsza tragiczna śmierć. Po premierze w Teatrze Ateneum naszego drugiego wspólnego z Januszem Głowackim przedstawienia dyrektor teatru i mój opiekun artystyczny Gustaw Holoubek zapytał, co następnego będziemy robić w jego teatrze. Powiedziałam, że marzy mi się Jesienin, na co Gustaw odpowiedział: „Bardzo dobrze, rób to, dziecko, dzięki tobie w końcu zrozumiem, dlaczego tak kocham, a jednocześnie nienawidzę Rosji”. Niestety, Dyrektor nie dożył premiery Jesienina, ale zrobiliśmy z Januszem tę premierę w Teatrze Ateneum i zadedykowali pamięci Gustawa. >>32
musli magazine
„
>>Są dwa bieguny duszy słowiańskiej: od uwielbienia
do wzgardy. Jednak nasz krąg kulturowy łączy rozmiłowanie w poezji, tęsknota za obrazem, jak u imażynistów, a jednocześnie umiłowanie dźwięku i tęsknota za ich jednością, widoczna w poezji twórców, których Pani interpretuje na scenie. Czego Pani szukała podczas przemierzania autostopem tysięcy kilometrów po Wschodzie: najpierw z magnetofonem szpulowym, a później dyktafonem? Siebie. Właściwego dźwięku, przekazu, sposobu patrzenia na świat i przeżywania tego świata. Lustra, w którym można zobaczyć siebie i odpowiedzieć na pytanie, kim jestem, po co żyję i co mam w tym pięknym życiu do zrobienia. Urodziłam się w dwujęzycznej rodzinie, w kraju, którego już nie ma na szczęście na mapie. Zostało na kartach historii jako imperium zła. Albo jako upiór, który wciąż straszy w wielu głowach. Doświadczyłam, co to znaczy, że język ukraiński na Ukrainie jest nielegalny. W Związku Radzieckim wszyscy mieli być Rosjanami, bez względu na pochodzenie i kolor skóry. Mój młodszy brat, Grigorij, ma wpisane w dowodzie osobistym, że jest Rosjaninem, tata też, a my z mamą jesteśmy Ukrainkami. Może z kobiecej solidarności, a może dlatego, że matka zawsze wspierała mnie, mimo że liczna rodzina ojca nazywała mnie podrzutkiem. Chroniłyśmy się nawzajem. Bardziej utożsamiałam się z jej miłością i mądrością niż z sadyzmem mojego ojca. Czułam jednak, że chcę wiedzieć, co to znaczy być Ukrainką. Poszłam w górę rzeki, do źródła. Przypomniałam sobie, że jedyne miłe momenty z dzieciństwa to letnie wakacje u dziadków od strony mamy. Dziadkowie opowiadali o duchach, o czarach, o wiedźmach i o sile ziół. Babcia znała się na ziołolecznictwie. I mnóstwo pieśni i ludowych bajek. Wszystko było tam jak w bajce: mieszkali w niskiej chatce z XIX wieku, ze słomianą strzechą, z piecem, w którym gotowano jedzenie, pieczono chleb, a babcia z dziadkiem na nim spali. Na ścianach od sufitu do podłogi wisiały ikony, zawsze paliła się lampka oliwna, a z podwórka dochodziły dziwne odgłosy, potem dowiedziałam się, że były to wycie do księżyca psa Burka, muczenie krowy Murki, gdakanie kaczek i obronne gulgotanie indyków. Pies Burek był moim pierwszym chodzikiem, a potem kucykiem. W miarę dorastania nauczyłam się pracować na roli, kosić trawę, wypasać i doić krowy. Najbardziej nie lubiłam rozpruwać i patroszyć złapanych przez ojca karasi. Przywiozłam te wszystkie wspomnienia i osiedliłam się z nimi w Warszawie wraz z psem Burkiem, krową Murką itd.
>>Jesienin jako dziecko wraz z babcią z kolei przemie-
rzał klasztory, w których wysłuchiwał pieśni religijnych i uważał, że one stanowią źródło wszelkiego tworzenia. Co jest w nich takiego, że tylu ludzi potrafi się w nich odnaleźć? „Muzyka jest czystym wspomnieniem z raju. Śpiew jak modlitwa przybliża człowieka do zbawienia”. Dawno temu znalazłam to zdanie i wydaje mi się, że lepiej powiedzieć nie można, a Hildegarda z Bingen znała się na rzeczy. Jesienin zaczął pisać wiersze w wieku 7 lat. Ponieważ babcia opowiadała mu bajki, a złe zakończenia drażniły Sergiusza, przerabiał je, dopisując własne,
>>porozmawiaj z nią...
szczęśliwe zakończenia. W wieku 13 lat postanowił, że zostanie Chrystusem i zbawi świat swoją poezją. W pewnym sensie mu się to udało. W tych strasznych czasach, w których żył i tych po jego śmierci jego poezja pomagała żyć milionom ludzi. Dziś dla starszych Rosjan Jesienin jest rodzajem świętego, męczennikiem, a dla młodych — rosyjskim Jimem Morrisonem.
>>Pani interpretacja poezji wielkich Rosjan przekracza
granice językowe, a tym samym kulturowe. Potrafi Pani wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje? Głębokie uczucia przekraczają granice państw, narodów i kultur. Jeśli do tego dołączymy wspaniałą poezję, doskonały scenariusz, świetnych muzyków i ładny obraz — czego nam więcej potrzeba? Poza tym kieruję się prostą zasadą nieprzekraczania granic fizjologicznych widza — godzina dwadzieścia. A jak nie będą chcieli mnie wypuścić ze sceny, mamy przecież bisy.
>>Do takiego sensu tożsamości, jedności i uwielbienia języka
dążył Brodski, jeden z Pani ulubionych poetów. Wertyński, Jesienin — mówi Pani ich słowami na scenie, a w lustrze czyjej twórczości się Pani najlepiej przegląda? Puszkin. To geniusz, Mozart poezji. Ilekroć wracam do jego dzieła, tylekroć całkowicie mnie wchłania. Po prostu czysty pokarm dla duszy, dla zachwytu nad maestrią słowa, dla zrozumienia, czym jest ironia romantyczna, a do tego wspaniałe studium psychologiczne człowieka i skarbnica wiedzy o rosyjskiej tradycji ludowej. A na marginesie: Aleksander Siergiejewicz zaczął pisać wiersze po rosyjsku w czasach, kiedy oficjalnym językiem dworskim był francuski. Rosyjski był językiem plebejuszy i niewolników. Właśnie dzięki twórczemu wysiłkowi Puszkina i kilku jego kolegów rosyjski znów stał się „modny” w wyższych sferach. Dla mnie poezja Puszkina zawiera w sobie wszystkie smaki, jest jak dobrze skomponowana kuchnia dla ducha i dla inteligencji. Tuwim genialnie tłumaczył Puszkina.
>>I łódzkie rynsztoki zaklął w poezję. Puszkin?
>>Nie, Julian! Tuwim znaczy...
Powiedział: „Potrafię pisać, ale nie wiem, o czym”. Z racji zawodu mam styczność z różnymi tłumaczeniami i jestem coraz bardziej przekonana, że poetę powiniem tłumaczyć poeta. Tak jak Tuwim cudownie tłumaczył Puszkina, tak wspaniale Broniewski tłumaczył Jesienina.
>>Jesienina Pani gra dlatego, że to dusza pełna sprze-
czności? Jesienin miał niezwykły los, a w jego życiu przegląda się Rosja przełomu wieków: I wojna światowa, rewolucja, rozkułaczenie, egzekucje, głód, a potem czystki stalinowskie. Oczywiście gdyby nie burzliwy związek z Isadorą Duncan (kiedy poznali się w Moskwie, Isadora miała 44 lata, a Jesienin 26) i umiłowanie skandali, ta postać mogłaby być jednoznacznie cierpiąca, a publiczność męczą jednoznaczne opowieści. O tym, że Isadora była z Jesieninem, dowiedziałam się dopiero w Polsce. W swojej autobiogra>>33
„
ficznej książce o tym nie wspomina. Z innych źródeł i opracowań na temat Isadory wiem, że to był najważniejszy związek w jej życiu i najbardziej niszczący. Niestety dla obojga. Jesienin pojawił się w moim życiu wraz z narodzinami. Od kiedy pamiętam, patrzyli na mnie z rogu pokoju — telewizor, Mikołaj Cudotwórca i Jesienin. Nigdy nie byłam w domu sama. Zawsze kilka par oczu obserwowało to, co robię. Pilnowało mnie. Czasem to lubiłam, czasem chciałam wydłubać im oczy. Nie lubiłam telewizora, bo byłam pewna, że każda osoba, która w nim siedzi, dokładnie wie, co ja robię, więc włączałam go bardzo rzadko. Tata był do lat 90. ateistą. I, jak każdy ateista, potrzebował swojego boga. I właśnie ojciec stawiał przy ikonie Jesienina. Na naszym podwórku złodzieje uważali Jesienina za głos ich duszy. Był patronem wszystkich chuliganów. Ponieważ w tamtym czasie Jesienin był nadal poetą zakazanym, jak tylko ktoś dzwonił do drzwi, ojciec szybko chował jego portret. Byłam powiernicą dwóch wielkich tajemnic ojca: pierwsza — Jesienin, druga — bimber. Za te dwie rzeczy można było długo posiedzieć.
>>Autentyzm poezji Jesienina był okupiony życiem.
No wiesz, jeżeli ktoś zaczyna życie od tego, że chce być Chrystusem... A potem nie wino pije, tylko wódkę w ilości... W wieku 30 lat ma już za sobą pięć małżeństw i troje dzieci. A poza tym spalająca poezja. Żaden człowiek by tego nie wytrzymał.
>>W przedstawieniu Podwórko-Świat śpiewa Pani o wiel-
kiej miłości swojego ojca, papierosach, które w języku rosyjskim są rodzaju żeńskiego. Ulubioną marką taty były papierosy Prima. Palił je namiętnie od 4 roku życia i nigdy ich nie zdradził. Z przyklejonym do wargi papierosem lubił śpiewać: „Papierosy, papierosy, tylko wy mnie nie zdradzacie. Kocham was za to, przecież o tym wiecie”. A jeśli chodzi o rodzaj żeński, to można wymienić jeszcze kilka dla przyjemności: woda, wóda, sztuka, poezja, muzyka, literatura, miłość, radość itd., jak większość dobrych rzeczy na świecie (śmiech).
>>Czy poezja to w takim razie żywioł kobiecy?
Niektórzy mówią: mam tylko jedną kochankę — poezję. W zakonie mniszki oddają swoje serce Chrystusowi, a poeta — poezji. To rodzaj posługi.
>>Czasem to przekleństwo. Takich poetów przeklętych
mamy wielu w naszym kręgu kulturowym. Wertyński na niektórych fotografiach wygląda jak wcielenie androgyne. W spektaklu Noc z Wertyńskim, kiedy mówi Pani jego słowami, a jednocześnie słowami kobiet, zmienia Pani płeć. Ja nie zmieniam płci, tylko udostępniam moje ciało Wertyńskiemu (śmiech). On był niezwykłą postacią. Wymyślił swój własny styl, który nazwał arietkami. Tak naprawdę wymyślił coś, co dzisiaj nazywamy estradą. Był pierwszym bardem, pomostem pomiędzy dziewiętnastowiecznym rosyjskim romansem a pieśniami Okudża>>34
>>porozmawiaj z nią...
wy i Wysockiego. Prawie dwumetrowy mężczyzna swoimi długimi, nerwowymi palcami potrafił wyczarować i opisać świat. Chociaż nie posiadał dużego głosu, powodował, że kobiety na widowni mdlały z rozkoszy. Kochała go Marlena Dietrich, gardził nim Józef Stalin, rozumiały go bardziej kobiety niż mężczyźni, ale jednak podziwiali go i Rachmaninow, i Szalapin, i Bing Crosby, i Charlie Chaplin. Był ulubionym pieśniarzem Marszałka Piłsudskiego. W Belwederze Marszałek zgromadził wszystkie dostępne płyty Wertyńskiego i słuchał ich po nocach, poza tym w pamiętnikach Wertyńskiego znalazłam kilka opisów osobistych spotkań i koncertów, podczas których na widowni był tylko Marszałek. A wracając do żywiołu kobiety w Wertyńskim. Arietka to piosenka, która jest krótką sztuką jednoaktową. Mamy tu postać, jej dramat i opis sytuacji. Czyli zawiązanie, rozwinięcie, punkt kulminacyjny i zakończenie. Z tym, że arietka miała się mieścić na czarnym dysku, więc Wertyński musiał się zmieścić w minucie i dwudziestu sekundach. Ćwicząc wykonanie i interpretację jego arietek, i moi muzycy, i ja dostawaliśmy szału, ponieważ fraza muzyczna była cały czas nierówna, a kiedy próbowaliśmy ją wyrównać, traciła wszelki sens. W połowie zdania całkowicie zmieniały się emocje, czyli w jednej krótkiej frazie muzycznej miałam zagrać sprzeczne uczucia. A przy tym z tej frazy nie wypaść. Na szczęście pracuję ze wspaniałym pianistą, Rafałem Kulczyckim, który dobrze rozumie ten specyficzny styl muzyczny, więc według mojego głębokiego przekonania Wertyński przeze mnie śpiewa swoje pieśni.
>>Czas to u Jesienina „skrzydlaty
młyna krzyż”. Ogół doświadczeń. W jednym z wywiadów mówi Pani, że opowiada historie poetów z perspetywy osoby, którą teraz jest. Czy sylwetka sceniczna to summa Pani dotychczasowych doświadczeń ludzkich i artystycznych? Jak teraz wygląda Olena Leonenko na scenie w porównaniu z Oleną sprzed pięciu lat? Dużo więcej umiem i rozumiem, wiele przekroczyłam w sobie granic, w rozumieniu świata, w poszerzeniu percepcji, rozwinięciu głosu, umiejętności porozumienia z publicznością. Jeszcze bardziej kocham ludzi i jeszcze bardziej ufam. Ten paraliżujący strach, który dostałam w dniu urodzin jako zawiniąko w premusli magazine
>>porozmawiaj z nią...
zencie na drogę życia, który spakowałam ze sobą do plecaka, wyjeżdżając na stałe do Polski, zaczyna ustępować miejsca zaufaniu, miłości i światłu.
>>Osiągnęła to Pani ciężką pracą, ale i właściwymi wnio-
skami z życiowych doświadczeń. Jak Pani odczytuje rolę cierpienia w życiu człowieka? Czy ono, tak jak w Skrzywdzonych i poniżonych Dostojewskiego, oczyszcza, hartuje? Jak wpływa na wyraz sceniczny? Jednych hartuje, drugich łamie. Jednych uszlachetnia, w innych wyzwala wszystko, co najgorsze w człowieku. Wierzę w miłość, nie w cierpienie. Miłość jest odpowiedzią na wszystkie pytania.
Kiedy zrozumiemy, czym jest miłość, cierpienie znika. Ludzie często skupiają się nadmiernie na cierpieniu, postrzegają je jako cel sam w sobie, w cierpieniu szukają zbawienia. Jedna z osób, towarzysząca w ostatnich dniach wspaniałemu filozofowi, profesorowi księdzu Józefowi Tischnerowi, opowiedziała mi, że, umierając w cierpieniu, na kartce napisał: „nie uszlachetnia” i uśmiechnął się.
>>Kiedy ojciec zobaczył Panią w Teatrze Małym po raz
pierwszy na scenie, powiedział: „Zrobiłem z ciebie człowieka”. Dla mnie to szczyt hipokryzji. (śmiech) Dla mnie to akurat zabawne. Byłam na niego zła w dzieciństwie. Nawet mogę śmiało powiedzieć — nauczył mnie, >>35
>>zjawisko
czym jest nienawiść. Zdaje się, że nigdy nikogo tak nie nienawidziłam, jak ojca. Dzieciństwo miałam posiniaczone i obolałe. Za lodówką klęczałam na soli, za szafą na grochu, więc trochę zakątków nauczyłam się na pamięć. I tak sobie klęcząc w nocy, nauczyłam się medytować.
>>Na co cierpiała Pani rodzina?
Na wszystko, na co się da. Po wielkim głodzie na Ukrainie, po wielkiej wojnie światowej, po latach powojennych, biedzie, udrękach komunizmu... To rozległy temat.
>>„Nie pisze jak Bóg, kto nie cierpiał jak pies”.
Czy słowa Dostojewskiego odnoszą się do wyrazu scenicznego i doświadczenia boskości, o której mówią widzowie? Kiedy człowiek przeczołga się na kolanach przez brudy i ciemność, a potem podrywa się do lotu, łatwiej mu zrozumieć ból, ciepienie, pragnienie drugiego człowieka. Bo jakże możemy rozumieć innego, jeżeli sami czegoś nie przerobiliśmy na własnej skórze? Dostojewski się nie mylił. Może dlatego jest najczęściej czytanym, najbardziej kasowym pisarzem na świecie.
>>Jest coś, czego się Pani boi? Duchów i braku pracy. >>36
>>Czuje się Pani w takim razie spełniona?
Robię to, o czym marzyłam od dziecka. Samotnie przeszłam długą drogę i pokonałam wiele przeszkód. Ale nie mam złudzeń. Każdego dnia stajemy twarzą w twarz z ogromnym wyzwaniem, które się nazywa życie, a każdego wieczoru, kładąc się spać, możemy już nigdy się nie obudzić.
>>Kiedy przychodzi do Pani inspiracja?
Kiedy chce i gdzie chce. Ja nie mam nic do gadania. Muszę być przygotowana w każdej chwili i cierpliwa jak skała. Nie załamywać się, kiedy cisza trwa zbyt długo, nie tracić tożsamości, nie wierzyć, że utraciłam talent, wstać w środku nocy z łóżka, kiedy nie mam siły nawet ruszyć małym palcem i zacząć zapisywać muzykę albo słowa, które właśnie mnie obudziły. Bo, niestety, jest taka szansa, granicząca z pewnością, że nigdy już nie wrócą.
>>Inspiracja to początek? Potem zaczyna się rzemiosło?
Inspiracja jest początkiem i końcem i towarzyszy spektaklowi do ostatniego jego dnia. Jest niezbędna jak dusza w ciele człowieka. Potrzebujemy natomiast rzemiosła, żeby zbudować ciało przedstawienia. Jedno bez drugiego nie istnieje.
>>Co jest dla Pani najważniejsze w kontakcie scenicznym? Ludzie. Publiczność znaczy się (śmiech).
musli magazine
>>zjawisko
>>Nad czym Pani teraz pracuje?
Będzie nowy spektakl? Tak. Przygotowujemy premierę nowego przedstawienia muzycznego pod roboczym tytułem Dzikie pole albo Łada. Będzie to opowieść o boginiach, duchach i duszkach kobiecych w tradycji wschodniej, słowiańskiej oraz o życiu archetypicznej kobiety.
>>Czyli spektakl antropologiczny.
Będzie żywy, jak żywa woda z bajek ukraińskich i rosyjskich.
>>Jaka jest Pani rada dla ludzi, którzy
poszukują? Słuchać serca i patrzeć w serce. Warto też zadać sobie pytanie, co daje nam szczęście, albo chociażby radość. I pójść tym tropem. A ten trop może doprowadzić do naszego osobistego źródła mocy. Spotkanie dedykuję Mamie – z podziękowaniem za to, że płakała przy Geppert, śpiewała Klenczona i uczyła żyć tak, jak Okudżawa przykazał. Przepraszam, że ciągle się uczę.
Olena Leonenko — ur. w 1966 roku w Kijowie, pieśniarka, kompozytorka muzyki teatralnej, choreografka, aktorka, pedagog śpiewu i ruchu scenicznego, dwukrotna stypendystka Fundacji im. S. Batorego i amerykańskiego Institute for Democracy in Eastern Europe, odznaczona w 2005 roku medalem Gloria Artis (polski medal nadawany przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego osobom lub instytucjom wyróżniającym się w dziedzinie twórczości artystycznej, działalności kulturalnej lub ochronie kultury i dziedzictwa narodowego). W 2010 roku otrzymała nagrodę „Arete” za debiut aktorski na Scenie Teatralnej Radiowej Jedynki. Od 1990 roku mieszka i tworzy w Polsce. Jest związana z Teatrem Ateneum, gdzie już kilkaset razy wystawiła spektakl Noc z Wertyńskim wg scenariusza Janusza Głowackiego i Jesienina w reżyserii Józefa Opalskiego. Pracuje nad płytą z piosenkami do spektaklu Podwórko-Świat. Autorka muzyki do ponad 20 przedstawień teatralnych. W swoim repertuarze ma ponad 500 pieśni inspirowanych rosyjskim i ukraińskim folklorem, które zbierała, podróżując autostopem po Europie z dyktafonem. Pod wielkim wrażeniem artystki pozostawał Gustaw Holoubek, który otoczył opieką artystyczną jej pierwsze spektakle. Współpracowała z Krystianem Lupą, Zbigniewem Zapasiewiczem, Krzysztofem Warlikowskim, Maciejem Dejczerem, Agnieszką Glińską, Jackiem Ostaszewskim i Józefem Opalskim. Zagrała w filmach: W ciemności Agnieszki Holland, Boisko bezdomnych Katarzyny Adamik i Rewers Borysa Lankosza. >>41
>>portret
JeĹ&#x203A;li chcesz Tekst: Marek RozpĹ&#x201A;och Ilustracja: Gosia Herba
>>42
musli magazine
j e jeszcze wyż >>portret
P
rzemysław Wojcieszek w roku 1999 zadebiutował jako reżyser filmem Zabij ich wszystkich. Jego droga do świata filmu, choć całkiem konsekwentna, nie była standardowa — raczej okrężna i nietypowa dla polskiego reżysera. Nie skończył filmówki, zaczynał od pisania — i to poezji. Próbował znaleźć pracę w branży filmowej na dowolnym stanowisku, ale bezskutecznie. Wreszcie dzięki stypendium dla obiecującego scenarzysty mógł poważniej zająć się tworzeniem materii filmowej, i tak oto objawił się jeden z najciekawszych twórców polskiego kina ostatnich lat. Po nakręceniu czterech filmów nastąpiła w jego twórczości filmowej kilkuletnia przerwa, wynikająca ze zmiany zainteresowań twórczych — wyreżyserował bowiem parę bardzo dobrze ocenianych inscenizacji teatralnych. Pierwszą i zapewne najgłośniejszą z nich, Made in Poland, opartą na własnym tekście — chcąc zaprezentować szerszemu od teatralnego gronu i przy okazji wrócić do bliższego mu języka filmu — przeniósł na ekran. W reżyserii Wojcieszka na deskach różnych teatrów w różnych zakątkach kraju zostały wystawione: Cokolwiek się zdarzy, kocham cię, Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku, Osobisty Jezus, Była już taka miłość, ale nie ma pewności, że to była nasza, Ja jestem zmartwychwstaniem, Zaśnij teraz w ogniu, Królowe Brytanii, Darkroom, Miłość ci wszystko wybaczy, Jeszcze będzie przepięknie. Pierwszy scenariusz filmowy Przemysława Wojcieszka dotarł do kin za sprawą Witolda Adamka, który w roku 1998 wyreżyserował film Poniedziałek. Następne scenariusze — już za sprawą samego ich autora.
W stronę filmu
P
ierwszy film — wspomniany Zabij ich wszystkich — to niskobudżetowa opowieść nakręcona w jednym zaledwie pomieszczeniu, nagrodzona Grand Prix na Festiwalu Amatorskich Filmów Fabularnych „Kino poza kinem”, dotykająca już najważniejszych spraw pojawiających się w późniejszych — też niezależnych, choć bardziej profesjonalnych — produkcjach, a mianowicie szczególnego połączenia dramatów ludzkiego, uczuciowego, rodzinnego, społecznego osadzonego w polskich teraźniejszych i pozbawionych wszelkiego lukru realiach. Film jest czarno-biały. W warunkach spełniających wymogi profesjonalizmu Wojcieszek nakręcił Głośniej od bomb (2001), W dół kolorowym wzgórzem (2004), Doskonałe popołudnie (2005) i — również wspomniany — Made in Poland.
Poezja
W
ojcieszek odszedł wprawdzie od własnych prób poetyckich, uznawszy je za nieudane, jednak nie zerwał z poezją. W jego filmach możemy dostrzec potrzebę poezji jako wspólny mianownik dla wszystkich bohaterów, za których on sam zdaje się trzymać kciuki. Tak jest na przykład w filmie W dół kolorowym wzgórzem, gdzie Rysiek przez lata spędzone w więzieniu karmi się poezją, którą przesiąknięte zdaje się całe >>39
*
jego podejście do prozaicznej rzeczywistości, z którą dane mu jest zmierzyć się po wyjściu na wolność. Tak jest i w Made in Poland, gdzie za sprawą Wiktora Boguś dostrzega piękno poezji. Made in Poland ma niejako swego poetę-patrona, którego niewidzialna obecność pomaga Wojcieszkowi wyrazić to, czego sam obraz i fabuła nie dopowiedzą. Tym poetą jest lubiany przez Wojcieszka i uważany przezeń za niedocenianego przez współczesność Władysław Broniewski. Pointę filmu W dół kolorowym wzgórzem stanowi fragment wiersza Edwarda Stachury, a bohaterom Głośniej od bomb towarzyszą nieustannie słowa piosenek Morrisseya.
Niezgoda buduje
P
oezja zdaje się pomagać bohaterom Wojcieszka zrozumieć głębszy sens buntu, niezgody. Sam Wojcieszek traktuje bunt, walkę jako młodzieńczy przejaw chęci urzeczywistnienia alternatywnej wizji świata, życia — która w dojrzałej postaci ma się przemienić w program pozytywny, podejście konstruktywne. Wszak sam reżyser nie rozbija — jak Boguś Kowalski — samochodów, a kręci całkiem udane filmy. Jakaś forma niezgody jest jednak stanem nieuchronnym dla chcącego czegoś lepszego i bardziej ludzkiego w zastanej rzeczywistości. Poezja pozwala nie tylko w sposób dojrzalszy przeżywać bunt, ale też — jak u Ryśka z W dół kolorowym wzgórzem — nie pozwala zapomnieć o tym, co najważniejsze, co stanowi o odrębności bohatera od lichej i lipnej — choć przecież nie skazanej na potępienie — codzienności, więc niejako pielęgnuje postawę niezgody, współgra z nią.
Mejd in Połlend
Z >>40
astanej postaci tego tu świata Wojcieszek nie potępia; naśmiewa się z niej, ukazuje cały dramat egzystujących w tym świecie ludzi, ale robi to w sposób życzliwy, patrząc
>>portret
z sympatią — i może jakąś nadzieją — nawet na to, co najbardziej podłe, i na najbardziej mizerne ludzkie stworzenia. W Głośniej od bomb Jagoda i Dżefrej wraz z rodzicami wydają się wyjątkowo odpychającą rodzinką. A jednak w każdym jej przedstawicielu można dostrzec coś bardzo ludzkiego i naturalnie budzącego sympatię. Podobnie w przypadku wyjątkowo odrażającej postaci Tadka z W dół kolorowym wzgórzem, którego mimo wszelkich draństw trudno uznać za zło wcielone — raczej za zagubionego, słabego człowieka, w którym dostrzegamy spory ładunek specyficznego komizmu. Rzeczywistość opisywana przez Wojcieszka nie jest abstrakcją — szkicuje on za każdym razem jakiś skrawek polskiego pejzażu, w którym w postaci skondensowanej pokazane są bolączki i nadzieje. W Made in Poland jest to pejzaż mocno przetworzony i przefiltrowany przez wyobraźnię twórcy, ale tylko (albo głównie) po to, by w pełniejszy sposób ukazać prawdę o życiu Polaków. Wojcieszek przyznaje, że nie tylko ogólnopolska perspektywa jest obecna w jego dziełach: także dolnośląska i pokoleniowa (obecnie ponadtrzydziestopięcioletnia — o pół dekady starsza wprawdzie, ale bliska autorowi tego szkicu). Z tych miejsc — na mapie czy chronologii — nie chce uciekać; chciałby je uwidocznić i zgłębić, o czym mówi w wywiadach.
Są (co najmniej) dwa światy
K
iedy oglądamy Polskę w filmach Wojcieszka, rzuca się w oczy nieprzystawalność światów, światków, półświatków, środowisk, mentalności, w których tkwią po uszy zanurzeni ich lokatorzy. Trudno w takiej sytuacji o dialog, wzajemmusli magazine
>>portret
ne zrozumienie, choć nie jest ono niemożliwe: wydawać by się mogło, że Boguś z Made in Poland ze swym buntem, potrzebą destrukcji skazany będzie na brak możności komunikacji z matką żyjącą w zamkniętym, uporządkowanym małym świecie zdominowanym przez kult Krzysztofa Krawczyka; okazuje się jednak, że właśnie z tą pozornie obcą mu matką jest w stanie najpełniej się porozumieć. Podobnie w Doskonałym popołudniu — nie bez zgrzytów, ale udaje się pojednanie ponad podziałami i pokoleniami. Lecz już próba pogodzenia wizji lewicowego agnostyka Wiktora i ks. Edmunda w Made in Poland kończy się niepowodzeniem… A i tu widać wolę obu stron do przełamania linii podziału.
Kochajmy się!
M
iłość w filmach Przemysława Wojcieszka stanowi niczym u Capulettich i Montecchich siłę, która może łączyć mieszkańców wzajemnie obcych sobie światów. Choć nie zawsze jest to miłość łatwa i spełniona. W dół kolorowym wzgórzem opowiada trudną i niemal skazaną na klęskę historię uczucia Ryśka — ale i tu pozostaje cień nadziei. W filmie Głośniej od bomb miłość jest odwzajemniona, spełniona, lecz natrafia na opór prozy życia — zbudowanie na jej gruncie czegoś nowego i lepszego od otaczającej bylejakości staje się niełatwym wyzwaniem dla Kaśki i Marcina. Ale podobnie jak poezja i pielęgnowana niezgoda na pogodzenie się z tą bylejakością — pomaga przetrwać temu, co twórcze, co najbardziej własne. >>41
* >>48
>>zjawisko
TIFF
musli magazine
F
>>zjawisko
(O fotografii inaczej) Tekst: Marta Magryś
J
eszcze nie legenda, ale już zjawisko godne na pewno sporej uwagi. Małą część ekipy tworzącą TIFF — założycieli fundacji BLIK — znam od wielu lat i zawsze wiedziałam, że ich pierwsze zmagania z fotografią i snucie marzeń pod tytułem „Zróbmy coś wielkiego”, kiedyś przyniosą efekty. Wrocław staje się ważnym punktem na fotograficznej mapie. Właściwie powraca do łask prężnego ośrodka. Zanim jeszcze stolica Dolnego Śląska zmieni nazwę na Europejską Stolicę Kultury 2016, wiele upłynie wywoływacza i utrwalacza, wiele pikseli odciśnie się w działalności fotograficznej. TIFF zaskakuje już swoją błyskotliwą nazwą. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, pomyślałam — jakie to proste i genialne! Na szczęście nie na samej nazwie się kończy. Dlaczego jest to festiwal inny od wszystkich? Bo to pójście o krok dalej! Nie tylko możemy być odwiedzającymi, publicznością dopuszczoną do przeżywania festiwalowego katharsis, ale sami ten festiwal możemy tworzyć i uczestniczyć w nim bardzo aktywnie — w stopniu takim, jakiego po festiwalu stricte fotograficznym byśmy się nie spodziewali.
T
IFF wystartował już wiosną tego roku, wówczas można było się zapoznać z twórczością wielkich współczesnych fotografów, uczestnicząc w polsko-niemieckich spotkaniach autorskich. Pojawili się tu: Wojciech Wieteska, Götz Dergarten, Grzegorz Przyborek i Andreas Lang i przyciągnęli do siebie niemałą publiczność. Jak na pierwszą edycję zainteresowanie było spore. Tematyka skupiona wokół autorskich projektów zaproszonych gości oscylowała m.in. wokół pejzażu czy designu miejskiego w fotografii. Był to dobry początek i preludium do edycji je-
siennej, która zaczęła się z rozmachem i nadal jeszcze trwa. Oprócz kolejnych polsko-niemieckich spotkań autorskich i wystaw topowych fotografów TIFF poszerzył swoją działalność o nowe sekcje. Kalendarz eventowy na blisko dwa miesiące wydaje się naprawdę napięty. Cennym pomysłem było wejście na pole fotografii młodych twórców. W ogólnopolskim konkursie Debiuty wyłoniono pięciu laureatów, którzy w ramach festiwalu podczas spotkań z autorskimi pokazami slajdów mają możliwość wypromowania twórczości przed szerszą publicznością. Akcji przyświeca także idea wymiany myśli między środowiskami artystycznymi z całego kraju, a to na pewno cenne doświadczenie nie tylko dla twórców, ale i publiczności. Młoda fotografia będzie eksponowana także w Muzeum Współczesnym Wrocław. Jedna wystawa już za nami — studentów z wrocławskich szkół fotograficznych. Zaskoczyła wszystkich różnorodnością stylistyki i tematyki, a uchwyciła w jedno tak wiele talentów pod szyldem Tytuł nieznany. Tutaj sami twórcy wystąpili w roli kuratora i odnaleźli wspólny mianownik każdego z elementów ekspozycji, która przyrosła do rangi eksperymentu. Nigdy bowiem wcześniej wyeksponowane fotografie nie wchodziły ze sobą w dialog, tutaj stały się wspólnym, współistniejącym medium. Ale młoda fotografia taka jest, trochę buntownicza z zasady, doświadczalna z reguły i interesująca z gruntu rzeczy.
A
ktualnie trwa ekspozycja studentów Uniwersytetu Artystycznego z Poznania pt. Własną miarą II; odwołuje się do problematyki miary, ubierając temat indywidualizmu w formę zbiorowej wystawy, a to zagadnienie doskonale wpisuje >>43
>>zjawisko
się w ramy festiwalu jako takiego. Debiutanci zadają sobie często pytanie o sposób odbierania rzeczywistości. Świetną odpowiedzią jest ta hybryda, krzyżówka fotografii dokumentalnej i kreacyjnej, i nowoczesnej grafiki, i nowych semantycznie zdjęć wygrzebanych gdzieś z zakurzonego strychu. Od 9 grudnia zobaczymy ekspozycję Fairy Tale Element — dzieła studentów z Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Ciekawe, co twórcy z trzeciego z kolei środowiska zaprezentują szerokiej publiczności? Zapowiedzi sugerują odwrót od zastanej rzeczywistości, albo nawet jej zupełną degradację przez odniesienie się do wartości idei dawnego romantyzmu, gdzie bunt staje się siłą kreacyjną.
I
nteresującą propozycją w ramach TIFF-u jest trzydzieści pięć godzin zajęć warsztatowych. To jedyna opcja odpłatna w całej gamie wydarzeń w ramach festiwalu, ale myślę, że warto. Uczestnicząc w nich, jesteśmy nie tylko zwykłym widzem, ale sami możemy wejść w świat fotografii i twórczej kreacji. Wiele można się tu nauczyć, poeksperymentować i skorzystać z rad doświadczonych fotografów. Zajęcia — dwu- i trzydniowe, prowadzone przez wykładowców z warszawskiej Akademii Fotografii, takich jak: Kuba Dąbrowski, Szymon Szcześniak, Rafał Milach czy Jarek Praszkiewicz — przyciągają swoją renomą i poziomem. >>44
To nie tyle dyskusja nad samą techniką fotografii, co raczej nad fotografią jako ideą i sposobem życia. To preludium świata branży, specyfiki formuły sesji, edytorialu czy fotografii prasowej. I w końcu TIFF-owskie produkty premium. Debaty, w których uczestniczą przedstawiciele instytucji kultury i ośrodków akademickich. Fotografia stanie się także tematem czterech dokumentalnych obrazów Salonu filmowego: Sfabrykowany krajobraz (reż. Jennifer Baichwal), Przeznaczone do burdelu (reż. Ross Kauffman, Zana Briski), Girl in a Mirror (reż. Kathy Drayton) i Somewhere to Disappear (reż. Laurie Flamarion, Arnaud Uyttenhove). A wieczorami na pewno dobrą propozycją są koncerty THE KURWS — podziemnej formacji prezentującej organicznego rocka oraz 60 MINUTE PROJEKT a.k.a. LXMP — elektroniczny duet. Wszystko to jeszcze przed nami. Nie należy zapominać o spotkaniach już mniej oficjalnych w Klubie festiwalowym, który jako jeszcze jedna płaszczyzna (bardziej pochyła!) umożliwia uczestnikom dialog na tematy bardziej i mniej fotograficzne. TIFF to zbiór eventów, z których każdy amator fotografii może wybrać coś dla siebie, a jest z czego wybierać, i to nie tylko ze standardów, jakich moglibyśmy się spodziewać po festiwalu fotograficznym, jak wystawy, ale i tych, które są mniej kojarzone z tym medium. Odsyłam do programu festiwalu i rozkładu PKP! musli magazine
DEBIUTY
Aleksandra Loska FLIES
Dominik Tarabński TWO STICKS AND A PEAR
*
Joanna Ziajka HUNTERS
Karina Cybulska MIGAWKI
Urszula Kluz-Knopek OFIAROWANIE
Anna Orłowska PLAUGROUND
Eva Bertram
Jens Weyers
Paweł Syposz JESENIK
Kuba DÄ&#x2026;browski
Piotr Zbierski
Rafał Milach 7 ROOMS
Sylwester Rozmiarek DREZNO
W
ż ą i c W dkr yt y nieo
Kr yt yk z Maciejem Frą czykiem o inspiracjach , rzeczywistoś ci i najśmielszyc h snach rozmawia Karo lina Natalia B ednarek zdjęcia: Krzys ztof Dynel
>>porozmawiaj z nim...
7.45 — droga do pracy, ledwo otwarte oczy i tłok w tramwaju. Zimno. Na pobudkę i poprawę humoru słucham radia. Nagle pojawia się zapowiedź komentatora współczesności, Niekrytego Krytyka… Myślę sobie: „ok” i czekam, co będzie dalej. Po kilku minutach nie wytrzymuję i wybucham śmiechem. Ludzie patrzą na mnie podejrzliwie — „Jak można cieszyć się o 7.45? Jak można robić to publicznie? I na głos?!” — myślą pewnie. W pracy opowiadam wszystkim, co tak nieposkromienie mnie rozbawiło. Wieczorem siadam do komputera i szukam informacji na temat Niekrytego Krytyka. Trafiam na filmik na YouTube, oglądam… kolejny, kolejny, kolejny… i tak mijają dwie godziny.
>>Skąd pomysł na Niekrytego Krytyka? Czy stworzenie tej
postaci w celu uszczypliwego komentowania rzeczywistości to sposób na nudę, czy może jakiś wyższy cel? Nigdy specjalnie się nie nudziłem, wręcz przeciwnie. Od czternastego roku życia pisałem recenzje gier, następnie liznąłem nieco copywriterki, w wieku studenckim udało mi się wygrać ogólnopolski konkurs dla młodych dziennikarzy — pisałem recenzje filmowe.
>>Co to był za konkurs i jakiego filmu dotyczyła recenzja? To był konkurs organizowany przez jakiś portal o bardzo szerokiej tematyce… Nie pamiętam, ale niedługo po tym, jak zająłem tam pozycję szefa działu filmowego, portal padł. Było kilka etapów, jedna z recenzji dotyczyła bodajże Tajemnic Brokeback Mountain. >>I co było dalej?
Później chciałem spróbować czegoś nowego. Czegoś, czego nie było w Polsce, ale sprawdziło się w Stanach Zjednoczonych. Połączenie komika, stand-upera, ironicznego komentatora i infantylnego chłopca, który w masce clowna zwraca uwagę na otaczający nas absurd, często podszyty nostalgią.
>> To mi przypomina początki kariery Woody’ego Allena. Odbieram to skojarzenie jako komplement.
>> Jaki kierunek studiów Pan kończył? Pan kończył filologię angielską. Pan prosi, żeby nie zwracać się do niego per Pan. Pan za młodego się jeszcze uważa. >>Bardzo proszę. Czy bywasz czasami serio? Czy drwina
i niejednoznaczność to skorupa, czy sposób bycia? Doskonałe pytanie, ale bardzo złożone. Uważam, że to właśnie poczucie humoru najbardziej odróżnia nas od zwierząt — potra>>60
fimy drwić z rzeczywistości i tworzyć komunikaty o wielu znaczeniach. Czy to zabrzmiało w miarę serio?
>>W miarę. Czy poza
Angry Video Game Nerd czy Nostalgia Critic ktoś/coś jeszcze jest dla Ciebie inspiracją? Ray William Johnson, czyli Jezus YouTube’a. Duże wrażenie zrobili na mnie również amerykańscy stand-uperzy — Jeff Dunham, George Carlin i mój ulubieniec, Eddie Izzard. Jeśli kiedyś uda mi się stworzyć choć jeden procent tego, co oni, będę z siebie dumny jak cholera.
>>Czy rzeczywistość jest aż tak inspirująca? Starasz się trzymać rękę na pulsie
>>porozmawiaj z nim...
— słychać to w porannych pobudkach Radia Zet. Rzeczywistość jest bardziej inspirująca, niż nam się wydaje. Problem w tym, że większości z nas nie chce się spojrzeć na świat w inny — zabawny, mądry, głupi, infantylny, jakikolwiek inny, ale jakiś — sposób. Wolimy być odbiorcami niż kreatorami. Wolimy konsumować, niż produkować.
>>Czemu komentarze są przedstawiane za pomocą filmów? Jeśli ktoś wymyśli lepszą formę przekazu, będę pierwszy w kolejce.
>>Bierzesz na warsztat klasykę, elementy z lat młodości naszego pokolenia, a to jeszcze bardziej zachęca do odbioru… Sentyment taki? Warszawa jest stolicą Polski. Twoja kolej.
>>W kulturze przyjęło się, że błazen jest tak naprawdę
mędrcem, który poprzez nieoczywistość i kpinę pokazuje to, co należy naprawić. Czy obrałeś sobie za cel uczulać na pewne rzeczy? Kiedy rozpoczynałem, nie myślałem o tym. Teraz, kiedy widzę, jaki mam zasięg i wpływ na wielu ludzi, próbuję przecisnąć coś między wierszami. To bardzo trudne, bo widzowie nie oglądają mnie po to, żeby usłyszeć kolejną życiową mądrość, tylko po to, żeby zapomnieć o „szaroburości” codziennego życia. Jeśli choć jedna osoba znalazła w moich filmach coś więcej niż językowy slapstick, to odniosłem sukces.
>>Niektóre z Twoich tekstów weszły już na stałe do mowy codziennej. Spodziewałeś się takiej popularności? Szczerze? W najśmielszych snach. No dobra, w śmiałych nie. W najśmielszych tak.
>>Mój ulubiony odcinek to Naleśniki. Czy Ty też masz jakiś
ulubiony? Nie mam ulubionego odcinka. Nie oglądam swoich filmów, a już na pewno nie na trzeźwo. Jestem bardzo krytyczny wobec siebie i znajdę sto rzeczy, które bym zmienił w każdym moim filmie.
>>Czy cierpisz czasami na niemoc
twórczą? Bardziej na deficyt czasowy. Kiedy już usiądę do pisania i kręcenia, to piszę i kręcę.
>>Modern Retro — jak się to ma do działań kabaretowych? Nie zajmuję się prowadzeniem sklepu. Nie mam do tego głowy. Kiedy mam wypełnić jakiś druk czy dokument, dostaję nerwicy. Kiedy czytacie te słowa, rusza mój drugi duży projekt — księgarnia internetowa. Chcę pokazać młodym ludziom, że filmy są fajne, gry są fajne, ale książka też może taka być. >>I ostanie pytanie… Tsubasa czy Kudżiro? Na pytania retoryczne nie odpowiadam... >>61
Echa czarnej materii >>Na wstępie chciałbym zapytać Was o początek. Jak to się
stało, że dwa światy — naukowy oraz artystyczny — spotkały się? Prawdopodobieństwo, żeby przyjść do knajpy, powiedzieć „cześć” i zrobić intermedialny projekt artystyczny nie jest zbyt wielkie. Rafał Iwański: Z Sebastianem poznaliśmy się w 2008 roku dzięki wspólnym znajomym. Zagraliśmy wtedy w planetarium w Grudziądzu dwa osobne koncerty — ja jako X-NAVI:ET i Wojtek Zięba, wtedy jeszcze jako Infamis, z którym współpracuję na polu wydawniczym jako muzyk HATI od około 2007 roku. Sebastian Soberski: Następnie był Rok Astronomii 2009. Światowy alert, w ramach którego w całej Polsce odbyło się kilkaset różnych imprez. Planetarium w Grudziądzu, w którym pracuję, bardzo aktywnie uczestniczyło w wydarzeniach tego roku. Tam, dzięki Wojtkowi, który prowadzi wydawnictwo muzyczne Beast Of Prey, udało się ściągnąć kilku wykonawców muzyki elektronicznej, ambient i nowoczesnej muzyki eksperymentalnej. Rok Astronomii potwierdził, że to się świetnie sprawdza pod kopułą planetarium. Wpadliśmy wówczas na pomysł, żeby połączyć naukę ze sztuką, >>62
czyli astronomię z muzyką. Projekt ten z jednej strony przyciąga ludzi zainteresowanych astronomią, którzy chcą także usłyszeć trochę ciekawych dźwięków i poznać muzykę eksperymentalną, z drugiej zaś wabi ludzi zafascynowanych sztuką, którzy dowiadują się wówczas czegoś o astronomii. RI: Pomysł rozwijał się stopniowo. Był oparty na interakcji. Nabrał rozmachu, kiedy nadaliśmy mu nazwę Voices of the Cosmos i zaczęliśmy nagrywać utwory z wykorzystaniem dźwięków pochodzenia pozaziemskiego. SS: Właśnie. Muszę przyznać, że już na samym początku padł pomysł, żeby zrobić koncert pod radioteleskopem. Była wizja, gdzie i jak najlepiej zrobić tego typu show. Muzyka eksperymentalna nawiązująca do dźwiękowego otoczenia astronoma połączona z wizualizacjami zdjęć NASA na czaszy największego w Polsce radioteleskopu w Centrum Astronomii UMK — 32 metry średnicy, 620 ton stali.
>>Ten koncert w Piwnicach pod Toruniem był spełnieniem
Waszej idei i przy okazji jednym z najbardziej interesujących wydarzeń kulturalnych tego roku w Toruniu. musli magazine
>>porozmawiaj z nimi...
Z autorami projektu „Voices of the Cosmos” — muzykiem Rafałem Iwańskim i astronomem Sebastianem Soberskim — rozmawia Marcin Zalewski
FOT. AGNIESZKA JANIK
SS: Tak, czekaliśmy na jego spełnienie dwa lata, ale faktycznie udało się go dobrze zrealizować.
>>Ludzie, którzy normalnie przychodzą do planetarium nie
stykają się z tego rodzaju muzyką. Jaki był odbiór tych koncertów? SS: Bardzo pozytywny. To było coś nowego, chociażby dla Grudziądza, w którym brakowało tego typu imprez. To był po prostu kosmos. I muzyczny, i astronomiczny. Wychodzi zatem na to, że ta formuła to był bardzo dobry pomysł. Planujemy też wydanie kolejnych płyt, gdyż tych kosmicznych dźwięków jest bardzo dużo, a większość z nich zasługuje na zarejestrowanie. Myślimy na przykład o albumie opartym na dźwiękach generowanych przez zorzę polarną, czyli aurorę. RI: Na pewno jest to wyzwanie. Projekt rozwija się w kierunku pracy w duecie także podczas pracy w studio, zupełnie inaczej niż było na pierwszej płycie, która jest split albumem i na której każdy z nas przygotował po trzy elektroakustyczne kompozycje.
SS: Tę różnicę tam właśnie słychać. Wojtek i Rafał przygotowywali swoje utwory oddzielnie, choć na koncertach grają razem. RI: Tak, w 2011 roku łącznie zagraliśmy wspólnie z Wojtkiem trzy koncerty pod szyldem Voices of the Cosmos. Oprócz Centrum Astronomii w Piwnicach — w Planetarium Instytutu Fizyki im. Jana Długosza w Częstochowie oraz w Centrum Hewelianum w Gdańsku. I można powiedzieć, że ciągle docieramy się na scenie.
>>No właśnie. Sebastian, Ty patrzysz z perspektywy na-
ukowca, Rafał z Wojtkiem są muzykami, artystami. Kiedy rozmawiacie o projekcie, jakie macie problemy, a jakie są szanse znalezienia wspólnej płaszczyzny porozumienia? SS: My już się trochę poznaliśmy. Szczególnie przed wydaniem pierwszej płyty, na której negocjowaliśmy każdą jedną literkę. Ja walczyłem na przykład o nazwy pulsarów, a Rafał dopracowywał wszystkie inne elementy albumu, perfekcyjnie dbając o to, aby całość odpowiadała jego artystycznej wizji. >>63
>>porozmawiaj z nimi...
FOT. AGNIESZKA JANIK
RI: Głównie Wojtek dbał o szatę graficzną. I miał obu nas na głowie. W swojej długoletniej karierze wydał już około stu płyt, więc ma doświadczenie. SS: Pamiętam, że przed ustaleniem ostatecznej wersji okładki rozpocząłem rutynowe nocne obserwacje radioteleskopem, a około północy zaczęliśmy wysyłać sobie maile. O trzeciej w nocy było ich już kilkaset, więc przerzuciliśmy się na telefon. (śmiech)
>>Skoro jesteśmy przy naukowej części projektu.
Jak wygląda Twoje miejsce pracy? SS: To jest sterownia radioteleskopu w Piwnicach pod Toruniem — największe obserwatorium w Polsce, należące do UMK. Jest to duże pomieszczenie z mnóstwem komputerów i masą elektroniki. Tam przed czterema trzydziestocalowymi monitorami steruje się pracą radioteleskopu.
>>Rozumiem, że jest tam zupełnie cicho?
SS: Jak na laboratorium w klasycznym rozumieniu jest tam bardzo głośno z powodu nieustającego szumu elektroniki, który tworzy tło dźwiękowe.
>>Ale nie ma takiej praktyki naukowej, żeby na bieżą-
co konwertować obserwowane fale radiowe na sygnał dźwiękowy? SS: Sygnał ten widzimy na monitorach komputerów w postaci przypominającej nieco EKG, ale możemy przełączyć go również na głośnik, co jest dość ważne podczas obserwacji na falach długich, kiedy jest wiele zakłóceń i czasami, jak odwrócimy wzrok od monitora, to nadal możemy po prostu słuchać zakłóceń i odpowiednio na nie reagować.
>>Czyli audycja trwa na bieżąco, pomimo tego, że w ko-
smosie jest cicho. I właśnie tu chciałem zapytać muzycz-
>>64
ną stronę projektu o swoisty trend w muzyce współczesnej do zainteresowania przestrzenią publiczną. Kiedy mnóstwo muzyków i dokumentalistów dźwiękowych umieszcza instalacje dźwiękowe czy zbiera odgłosy otoczenia, Wy opuściliście naszą planetę i poszliście dalej. Co was zainspirowało, żeby zostawić Ziemię i polecieć tak daleko? RI: Faktycznie, takie zjawisko rozwija się prężnie w ostatnich latach. Odbywają się nawet festiwale field recordings, a wielu artystów skupia się tylko na tej dziedzinie nagrań. Często podlega to dyskusji, czy ciągle jest to muzyka, czy już raczej zjawisko, artefakt kultury. Szczerze mówiąc, praca na takim materiale znalezionym, polegająca tylko i wyłącznie na jego obróbce, nigdy nie leżała w kręgu moich zainteresowań. Zawsze stawiałem bardziej na kontakt z instrumentami. Z Wojtkiem pojmujemy muzykę bardziej w sensie modernistycznym — jako zestaw dźwięków wygenerowanych przy pomocy instrumentów. Jeżeli tworzymy muzykę elektroniczną, to stawiamy na sprzęt analogowy. Gałki i suwaki są bliższe estetyce elektroakustycznej, a instrumenty i obiekty akustyczne przepuszczamy przez efekty elektroniczne. I właśnie, jeżeli korzystamy z nagrań z kosmosu czy kiedy ja tworzę autorskie utwory, używam w pewnym stopniu nagrań terenowych i traktuję je jedynie jako jeden z elementów układanki, jako instrument, który zostanie odpowiednio przetworzony. Podobnie chyba myśli Wojtek. Dlatego skupianie się tylko na tym materiale nie ma dla nas sensu. Jedynie może podczas odsłuchów w trakcie pracy ze źródłowym materiałem — głównie w celu zbadania jego możliwości w połączeniu z innymi dźwiękami.
>>Czyli wyszliście z założenia, że zbieramy te dźwięki
i bawimy się nimi? Preferujecie wykorzystanie ich jako części składowej w Waszym projekcie? RI: Tak. Jednak cały czas jesteśmy artystami i wszelkie naukowe próby analizowania naszej muzyki są bezsensowne. musli magazine
>>porozmawiaj z nimi... FOT. AGNIESZKA JANIK
SS: Ale jednak ludzie zaczynają chwytać. Wykorzystane w projekcie dźwięki kosmiczne na ogół nie są przetworzone zbyt silnie, choć często są poprawione tak, by lepiej się ich słuchało. Na przykład dźwięk pulsara jest tak opracowany, żeby zamiast szumów słychać było tylko i wyłącznie ciało niebieskie. Jest to częsty kłopot astronomów, ale chłopaki dokonali tego i brzmi to naprawdę dobrze. RI: Dało się to świetnie wyczyścić i podbić za pomocą analogowych manipulacji na maszynach filtrujących. I właśnie, pulsar bije niesamowicie równomiernie i bardzo pociągająco, wręcz synkopuje. Dlatego też traktuję go jako instrument, dogrywając do niego te bardziej „muzyczne” tekstury. Sama muzyka staje się dzięki temu nieraz bardzo rytmiczna.
>>Jak społeczność naukowa zareagowała na Wasz projekt,
czy traktują VOTC „autentycznie” naukowo, czy jest to raczej artystyczna wariacja na temat przedmiotu ich badań? SS: Wielu astronomów czy fizyków słucha muzyki elektronicznej i eksperymentalnej, a kiedy ma ona dodatkowo jakieś związki z kosmosem, czyli obiektem ich zainteresowań, to jest to wielki plus. Oczywiście nadal jest to muzyka eksperymentalna, więc nie każdemu musi się podobać, choć reakcja na VOTC jest nadzwyczaj dobra w środowisku naukowym. Mało tego — w czerwcu tego roku płyta została dodana do czasopisma branżowego „Urania — Postępy astronomii”. Była wydana w wersji kopertowej i zebrała bardzo pozytywne recenzje. Warto podkreślić, że nasze eksperymenty są w dużej mierze możliwe dzięki współpracy z Centrum Astronomii UMK.
>>Jaka jest dostępność takich dźwięków z kosmosu dla
przeciętnego człowieka? SS: Bardzo ograniczona, gdyż większość tych nagrań jest dostępna jedynie w bardzo kiepskiej jakości w formacie mp3. W dodatku nie zawsze są one dobrze opisane. My kontrolujemy proces od początku >>65
>>porozmawiaj z nimi...
FOT. AGNIESZKA JANIK
do końca, używając największej w Polsce anteny radioteleskopu. Ale kto wie, może za kilka lat skorzystamy z największego na świecie w pełni sterowalnego radioteleskopu w Borach Tucholskich. Co prawda projekt w tym momencie jest na czaszę dziewięćdziesięciometrową, a w Niemczech i USA są stumetrowe, ale jestem pewien, że my zbudujemy studwudziestometrowy i będzie największy (śmiech). Oczywiście nie biorę tutaj pod uwagę teleskopu z Arecibo na Puerto Rico, gdzie kręcono Jamesa Bonda. Liczy on co prawda trzysta pięć metrów średnicy, ale jest niesterowalny. RI: Z nagrań uzyskanych za pomocą tego teleskopu korzystał Lustmord, który jest ikoną dark ambientu i niesamowicie wpływową postacią w środowisku muzyki elektronicznej. Stworzył on wówczas projekt Arecibo, pod którego szyldem wydał album Trans Plutonian Transmisions… SS: …to może my w przyszłości stworzymy projekt Bory Tucholskie? RI: Projekt Lustmorda był chyba jednym z pierwszych albumów elektronicznych eksplorujących te obszary w sposób zbliżony do tego, jak my to robimy.
>>Jak wygląda historia projektów muzycznych nawiązują-
cych do dźwięków kosmosu? RI: Z tego co wiem, historia ta rozpoczęła się w latach sześćdziesiątych XX wieku. A prekursorem był m.in. Karlheinz Stockhausen, który stworzył wówczas kompozycję opartą na nagraniach z kosmosu — dzięki zastosowaniu krótkofalówek oraz zapisów na taśmach magnetycznych. Wcześniej kompozytorzy, tacy jak na przykład Jan Sebastian Bach, przenosili do swoich utworów inspiracje ruchami planet, w dużej mierze pod wpływem teorii „muzyki sfer” Johannesa Keplera, lub tworzyli kompozycje inspirowane kosmosem — między innymi Planety Gustawa Horsta. Natomiast u Stockhausena te dźwięki pozaziemskie zaistniały w sposób fizyczny, zaś mieszało się to >>66
dodatkowo z ideami ezoterycznymi. Fascynował się wówczas filozofią Wschodu oraz Jungiem. SS: Jeżeli chodzi o dźwięki kosmiczne, to takim ważnym punktem w historii ich przechwytywania były misje Voyagerów z roku 1977. Sondy te przelatywały blisko planet o silnym polu elektromagnetycznym, słysząc praktycznie wszystko, co się na nich działo — od wyładowań atmosferycznych, aż po pioruny powodujące fale dźwiękowe i błyski elektromagnetyczne. NASA wydało nawet taki zestaw zebranych dźwięków, ale były to nagrania źle opisane. RI: Fakt. Wojtek ma oryginalną wersję tych nagrań. Kupił je od człowieka, który nie zdawał sobie sprawy, co tak naprawdę posiada, gdyż jest to drogie i trudne do zdobycia wydawnictwo, a stanowi je czteropłytowy box, który jest świetny pod względem doznań artystycznych, ale w środku nie ma żadnych informacji na temat nagrań. Jak na największą na świecie agencję kosmiczną, jest to trochę żenujące… Być może mają znowu coś do ukrycia? Na Voices of the Cosmos chcieliśmy tego właśnie uniknąć. SS: Tak, co prawda utworom nadaliśmy samodzielne tytuły, ale wszędzie podaliśmy informacje, jakie dźwięki wykorzystano, jakie pulsary i z jakiej misji kosmicznej głos był samplowany.
>>Jakie obiekty — poza pulsarami — wydają dźwięki
w kosmosie? SS: Tak naprawdę w kosmosie prawie wszystko wydaje dźwięki pod postacią fal elektromagnetycznych. Są oczywiście różne mechanizmy ich powstawania, ale najbardziej popularnym jest pole magnetyczne danej planety. Jeśli w to pole wpada naładowana cząsteczka — na przykład proton czy elektron — to na skutek oddziaływania z tym polem zaczyna ona poruszać się ruchem przyspieszonym i prawo fizyczne mówi, że musi zostać wysłana wówczas fala elektromagnetyczna, tak zwany mechanizm synchrotronowy promieniowania. Z punktu widzenia projektu artystyczno-naukowego najciekawsze są musli magazine
>>porozmawiaj z nimi...
FOT. SEBASTIAN SOBERSKI
te fale, które zamieniamy na fale dźwiękowe bezpośrednio, czyli bez dokonywania zmian częstotliwości. Krótko mówiąc, gdyby człowiek miał narząd potrafiący odbierać fale elektromagnetyczne, mógłby je słyszeć w swoich naturalnych częstotliwościach. Dlatego też idziemy w kierunku dźwięków zorzy polarnej, które są naprawdę niesamowite. Eskimosi do dziś twierdzą, że ją słyszą, choć nikt nie może tego zweryfikować. Czyli musi istnieć taki mechanizm w atmosferze ziemskiej, który zamienia fale elektromagnetyczne na akustyczne. Nikt go jeszcze nie odkrył, ale my go nie potrzebujemy — mamy radioteleskop, który słyszy fale elektromagnetyczne i przez podłączony głośnik od razu słyszymy dźwięk w oryginalnej częstotliwości.
>>Chciałbym też zapytać o ciszę. W jednym z wcześniej-
szych wywiadów z Wami padło stwierdzenie, że w kosmosie jest cicho. Nie kusiło Was, żeby — tak jak wielu muzyków współczesnych — wykorzystać ciszę jako obiekt muzyczny? Ta bezwzględnie absolutna, głęboka cisza kosmosu jest wielką pokusą. RI: Wykorzystanie ciszy w muzyce bardzo często jest posunięciem konceptualnym, mającym swoje początki w tym, co w latach czterdziestych i pięćdziesiątych robił John Cage. Opierając się na wcześniejszych ruchach artystycznych oraz swojej fascynacji Zen, znacząco podkreślał rolę ciszy w muzyce. Oczywiście cisza w muzyce jest bardzo ważna, a zwłaszcza w takiej, jaką uprawiamy, czyli głównie ambient i drone, chociażby ta cisza pomiędzy utworami… SS: Według mnie wykorzystywanie w muzyce ciszy jest czymś pospolitym, bo cisza we Wszechświecie jest zjawiskiem powszechnym. Tylko w maleńkich, mikroskopijnych obszarach Wszechświata istnieje coś innego niż cisza. Dlatego to raczej fale dźwiękowe są fenomenem, a co za tym idzie — większą pokusą powinno być eksploatowanie właśnie ich w muzyce, a nie ciszy.
RI: Ale załóżmy, że moglibyśmy przygotować jedną taką kompozycję opartą na ciszy. To jest właśnie jeden z tych konceptów, które doklejają się do sztuki od czasów drugiej wojny światowej, chociażby do muzyki rockowej. Ukazało się wiele płyt, na których w pewnym momencie pojawia się cisza, nawet kilkunastominutowa. Moglibyśmy spróbować czegoś nowego, odejść na trochę od intuicyjnego tworzenia sztuki, a skupić się bardziej na jej filozofii i idei. W moim wypadku byłaby to wewnętrzna walka, bo staram się za bardzo nie kombinować, a do muzyki podchodzić w sposób intuicyjny, żeby nie powiedzieć — instynktowny, pierwotny. Chyba nie do końca rozumiem stwierdzenia niektórych artystów dźwięku, że cisza ma w muzyce większe znaczenie niż dźwięk.
>>Z tego co wiem, w Rosji zakończył się właśnie ekspery-
ment, w którym w kompletnie odizolowanej od świata kapsule zamknięto grupę ludzi, by obserwować ich prawdopodobne interakcje podczas podróży na inne planety i długich tygodni ciszy. Swoista forma „Big Brothera”. SS: Dzięki takim projektom testuje się zachowanie człowieka w warunkach izolacji od naturalnego środowiska. Takie warunki panować będą podczas załogowych misji kosmicznych, na przykład podczas kilkunastomiesięcznego lotu na Marsa. Natomiast cisza sama w sobie jest okrutną torturą. Już w latach pięćdziesiątych zaczęto przeprowadzać takie testy. Zamykano ludzi w kapsułach wypełnionych roztworem soli o temperaturze ciała, w którym mogli się unosić na powierzchni. Nie było tam żadnego dźwięku, żadnego źródła światła, żadnych bodźców dotykowych (tzw. deprywacja sensoryczna). Zbiornik taki został po raz pierwszy użyty w 1954 roku przez Johna C. Lilly’ego w celu sprawdzenia efektów deprywacji sensorycznej. Ludzie w takiej komorze zatracali poczucie czasu. Godzina spędzona w tym pomieszczeniu wydawała się tygodniem. Przykład takiego doświadczenia opisywał Stanisław Lem w jednym z opowiadań >>67
>>porozmawiaj z nimi...
FOT. AGNIESZKA JANIK
o pilocie Pirxie — Odruch warunkowy oraz częściowo mówi o tym film fabularny Odmienne stany świadomości. RI: A właśnie, eksperymenty… Co do często padającego tu, i nie tylko tutaj, określenia „muzyka eksperymentalna”. Osobiście staram się go unikać, zwłaszcza w odniesieniu do mojej twórczości. Eksperymenty zostawiam naukowcom. My tworzymy po prostu muzykę naszych czasów, która wykorzystuje różne rodzaje dźwięków, również te pochodzenia pozaziemskiego. SS: A za sto lat będzie klasyką. RI: Eksperyment to słowo, które ma proweniencję czysto naukową, a według mnie obecnie jest często nadużywane w innych dziedzinach. Muzyka eksperymentalna to określenie, na które jestem trochę uczulony. Owszem, sztuka zawsze będzie w pewnym sensie poszukiwaniem i odkrywaniem, ale w kontekście naszej twórczości nie ma co przesadzać z takimi określeniami. Równie dobrze można powiedzieć, że sztuka od samego początku artystycznej aktywności człowieka była eksperymentem, czyli już jakieś 30 000 lat temu, o czym mówi świetny film Wernera Herzoga Jaskinia zapomnianych snów. A może i całe życie na naszej planecie to po prostu jeden wielki eksperyment?
>>Miałeś przed tym projektem wyobrażenia o tym, jak będą brzmieć dźwięki z kosmosu?
>>68
RI: Nie myślałem o tym. Zarówno podczas pracy w zespole HATI, jak i w trakcie przygotowań do nagrań i koncertów Voices of the Cosmos nie wyobrażam sobie zbyt wiele, po prostu gram, gramy. Podczas takiej improwizacji, kiedy powstają pierwsze dźwięki i coś zaczyna nabierać kształtu, dokładam kolejne elementy. Nagrywam, odsłuchuję, sprawdzam z dystansu jednodniowego bądź miesięcznego, a następnie decyduję, czy to jest gotowy utwór, czy nie.
>> Interesuje mnie, jakie miałeś odczucia podczas obcowa-
nia z dźwiękami spoza „naszej”, ziemskiej audiosfery, z dźwiękami, których nie spotykasz na co dzień? RI: Można to porównać z kontaktem z duchami czy z nagraniami dźwiękowymi zjawisk paranormalnych. To bardzo inspirujące. Z jednej strony jest ta otoczka ezoteryczna i ekscytacja, kiedy nie do końca wiesz, co usłyszysz, a z drugiej racjonalność i nauka. Taka fala akustyczna pulsuje jak instrument, którego — co prawda — nie spotkamy na Ziemi, ale jest wychwycona przez urządzenie zbudowane przez człowieka. SS: Na przykład całym instrumentem jest planeta Jowisz czy Słońce! Trochę to przytłaczające dla artysty — gra na Słońcu. RI: To fakt. Nagrania, które Sebastian nam przekazał, czasami były naprawdę niesamowite. Cztery lata nasłuchiwania aktywności Słońca zostały skompresowane do szesnastu minut, dzięki przyspieszeniu musli magazine
>>porozmawiaj z nimi...
FOT. MARCIN GLADKOWSKI
o kilkadziesiąt tysięcy razy, żeby ludzkie ucho mogło to usłyszeć. Muszę przyznać, że pierwsze momenty obcowania z takimi zapisami są nieraz przytłaczające. Dla nas jako ludzi poruszających się w sferze dźwięku to jest często odbierane jako skończony utwór, nie trzeba tam nic dogrywać. Jest to organiczna, pulsująca lawa dźwiękowa. SS: Dla mnie jest to pewien rodzaj chaosu. W nauce mamy kilka jego odmian i potrafimy znaleźć pomiędzy nimi różnice. Co ciekawe, istnieje względnie nowa dziedzina nauki, jaką jest asterosejsmologia. W przypadku Słońca nazywa się to heliosejsmologią. Proszę sobie wyobrazić, że w głośniku mamy membranę, która drga. I coś takiego w zwolnionym tempie dzieje się na Słońcu. Jego powierzchnia drga w częstotliwości nie kiloherców, a tysięcznych części herca. I właśnie odpowiednio przechwytując te fale, możemy zrobić ze Słońca olbrzymi głośnik, który ciągle nadaje w centrum naszego Układu Słonecznego. RI: Tego typu rejestracje zalicza się do fenomenów dźwiękowych, które zaistniały na fali muzyki awangardowej XX wieku dzięki niezwykłym muzycznym działaniom takich ludzi jak La Monte Young czy Stockhausen. Pierwszy z nich na przykład w latach trzydziestych XX wieku wychowywał się w pobliżu trakcji elektrycznej, która wydawała dźwięki nieco podobne do bzyczenia pszczół, co później skłoniło go do tworzenia muzyki drone, opartej na długo rezonujących dźwiękach zestawianych tak, by za pomocą generowanego w ten
sposób spektrum tonów harmonicznych doprowadzać wykonawców i słuchaczy w stan odmiennej świadomości. Dzięki swej pracy z dźwiękiem odkrył też, że taka muzyka w Indiach istnieje już od tysięcy lat pod postacią systemów raga i dźwięków granych m.in. na takich instrumentach jak sitar czy tampura. Z kolei Z’EV, amerykański perkusjonista i legendarny „industrialny szaman”, z którym współpracujemy jako HATI od kilku lat, w swojej muzyce wykorzystuje dźwięki i instrumenty, które nie są traktowane przez niego jako muzyczne, a raczej jako fenomeny dźwiękowe przekształcające świadomość. Do tego bardzo ważne jest zawsze miejsce, w którym odbywa się koncert — swoista przestrzeń akustyczna, czas i położenie geograficzne — oraz ludzie uczestniczący w występie. Bo publiczność również jest odpowiedzialna za aranżacje przestrzeni, czasu, energii w interakcji z tym, co wywoływane jest na instrumentach. W zasadzie muzyk jest tylko medium, i ja tak też się bardzo często czuję grając. Powiedział to kiedyś nawet w wywiadzie Robert Fripp, gitarzysta progresywno-rockowego zespołu King Crimson. Swoją drogą nie podejrzewałbym go o to, gdyż słynął raczej z wielogodzinnych ćwiczeń na gitarze. Fripp powiedział wówczas coś, co bardzo mi się spodobało, a mianowicie, że jest tylko medium, które służy do przechwytywania sygnałów, które od zawsze są w kosmosie. Użył właśnie słowa kosmos. Zbierał otaczające go dźwięki Wszechświata i przetwarzał je na język muzyki. >>69
FOT. AGNIESZKA JANIK
>>Wy wyklarowaliście tę koncepcję dosłownego przekazu
otaczającego nas świata kosmicznych dźwięków. RI: Ja odbieram siebie jako twórcę, ale też medium, więc uczestnictwo w tym projekcie jeszcze bardziej uzmysławia mi moją postawę twórczą. Zyskało to też potwierdzenie z naukowej strony, jako że jesteśmy mediami dla fenomenów dźwiękowych eksplorowanych przez astronomię. Nie ma nic nowego pod Słońcem, jedynie pewne rzeczy, które były zawsze, trzeba odkryć na nowo.
>>Jak przygotowujecie wizualizacje do Waszych
koncertów? SS: Ja przygotowuję symulacje oraz nagrania misji kosmicznych z archiwów NASA i ESA oraz miksuję je tak, żeby pasowały do muzyki. Zastanawialiśmy się też, czy nie zmienić nieco koncepcji i nie dorzucić trochę elementów abstrakcyjnych, jednak nie sądzę, żeby był to dobry pomysł. Wszechświat już sam w sobie jest pełen abstrakcji. Mieliśmy ostatnio okazję przekonać się o tym na koncercie Brendana Perry’ego w Warszawie. Swoje wizualizacje oparł na obrazach z kosmicznego teleskopu Hubble’a, które często dla laika niczym nie różnią się od abstrakcyjnego dzieła sztuki. Perry pokazywał również fraktale, których nie generował sztucznie, lecz korzystał z naturalnych inspiracji.
>>Na końcu pytanie o Wasze plany na najbliższą przyszłość?
RI: Bardzo nam zależy na tym, żeby projekt Voices of the Cosmos w wersji interdyscyplinarnej — z wykładami Sebastiana, multimediami i naszym koncertem — zaprezentować w 2012 roku w Planetarium w Toruniu. Zwłaszcza że jest to miasto, które słynie w Polsce i na świecie z silnej astronomii. To fenomenalne miejsce i naszym marzeniem jest, żeby tam wejść pewnego wieczoru i przedstawić naszą wizję Kosmosu. Obecnie z nadzieją oczekujemy na pozytywne rozpatrzenie naszej propozycji przez Toruńską Agendę Kulturalną, która jest odpowiedzialna za organizację wielu ważnych kulturalno-edukacyjnych wydarzeń w Toruniu i współpracuje również z toruńskim planetarium. SS: Tak. Dodam tylko, że w przyszłym roku pojawimy się z Voices of the Cosmos też w planetariach w Olsztynie, Chorzowie i w Grudziądzu — z okazji 40-lecia istnienia tamtejszego Planetarium i Obserwatorium Astronomicznego. >>70
musli magazine
muzyka RECENZJA
VOICES OF THE COSMOS ELECTRIC URANUS / X-NAVI:ET Beast Of Prey 2011
Album Voices of the Cosmos to muzyczna kwintesencja podświadomych fantazji rasy ludzkiej o wczasach w pobliżu czarnej dziury. Otrzymujemy po trzy utwory przygotowane przez prowadzącego wytwórnię Beast Of Prey Wojciecha Ziębę (ELECTRIC URANUS) i Rafała Iwańskiego (X-NAVI:ET) — członka jednego z najciekawszych polskich projektów muzycznych w ogóle, czyli Hati. Panowie penetrują rejony ambientu i muzyki elektroakustycznej, orbitując w obecnie trudnych do bycia odkrywczymi rejonach, nie grzęzną jednak w mieliznach (polach grawitacyjnych?) wtórności. Kluczowym dla percepcji płyty jest świadomość, że słuchamy części większej całości. Zaskakujące dla przeciętnego odbiorcy muzyki połączenie wiedzy astronomicznej i nagrań dokonanych w obserwatoriach w atmosferę jak z filmu łączącego Odyseję kosmiczną z planetą Cthulhu to największy atut. Wykorzystanie rytmicznego bicia pulsara, nagrań rozmów kosmonautów, zapisu burczącego Jowisza i połączenie tych — jakże nam bliskich — dźwięków plamami ambientu, dzwonkami czy instrumentami preparowanymi to miłe novum nie tylko dla fanów muzyki tła. Dodatkowego uroku dodaje unosząca się nad nagraniami — niczym Pas Oriona — nuta swoistego naukowego mistycyzmu. Hermetyczne logo okładki otwiera album dedykowany intuicyjnemu poznawaniu świata dźwięków skrajnie nienamacanych i możliwych do opanowania tylko za pomocą laboratorium. Warto przystawić ucho do Wszechświata. MARCIN ZALEWSKI
>>71
Stru
mie ń
Teks t Zdję : Kasia W cia: Kasi oźniak a Dr ozd
A n ch
na c i
ym
n n mp a S olu
z pĹ&#x201A;as pr zczy yn zn ger
„
>>portret
W katowickiej Galerii Sztuki Współczesnej do połowy września prezentowana była wystawa „Kolekcja Dzieł Sztuki Bożeny Kowalskiej” — jednego z największych autorytetów w dziedzinie abstrakcji geometrycznej. Wśród dzieł osób o nazwiskach uginających artystyczne kolana, jak: Opałka, Stażewski, Fangor i Bruch, znalazły się również prace młodej artystki Anny Szprynger (rocznik 1982). Ściszonej, eleganckiej i elitarnej. Zaskakującej precyzją i delikatnością formy. Całkowicie innej od jej postmodernistycznych rówieśników.
Idziemy z Anią do Parku Skaryszewskiego. Przedzieramy się przez gąszcz skręconych artretycznie gałęzi i siadamy nad stawem. „Często tu przychodzę. Widziałam tu kiedyś bobra”. Patrzy spokojnie, mówi kojącym głosem. Każdy gest jest wyważony, jakby podawała smukłą dłonią garść rześkiego powietrza.
Być obok Ania studiowała w Kazimierzu Dolnym, Lublinie i w atelier fotograficznym Krzysztofa Pruszkowskiego w Paryżu. „Kazimierz idealnie nadawał się do studiowania — nie korzystaliśmy z internetu, byliśmy zdani na płótna, książki i myśli. To najlepsze warunki do rozwoju i poszukiwania, jakie można sobie wyobrazić”. Studia poza rodzinną Warszawą oznaczały kontakt z innym artystycznym światem i były synonimem poszukiwań wewnętrznych. Dla Ani jednak od zawsze charakterystyczna była odrębność, nigdy nie płynęła z prądem modnych tendencji. Jak to jest: być obok? „Tego trzeba się nauczyć i nie być tym sfrustrowanym. Jestem nieprzystosowana do życia wśród rówieśników: nie chodziłam do przedszkola, zawsze towarzyszyłam rodzicom. W drodze twórczej było to trudniejsze. Gdyby nie serdeczność galerzystów, pewnie myślałabym o zmianie zawodu, bo jeszcze zanim skończyłam studia, malowałam coś zupełnie nieprzystosowanego. Kiedy zajęłam się geometrią, nie było wokół mnie nikogo, z kim mogłabym współdziałać intelektualnie. Moja alienacja dobrze robi mojej pracy: niczym się nie sugeruję, od nikogo nie ściągam, nie nawiązuję i nie odtwarzam. Szukam w sobie”. Nie bywała na głośnych wernisażach, nie uczestniczyła w życiu artystycznej elity. Zawsze obok, zawsze swoją drogą. Wśród mistrzów wymienia profesora Tomasza Zawadzkiego, ale podkreśla >>74
przede wszystkim jego wpływ pedagogiczny, a nie twórczy. Z szacunkiem i fascynacją mówi o pracach przyjaciół Bożeny Kowalskiej: Stażewskim, Opałce, świetlistych eksperymentach Brucha i kodowaniu Winiarskiego. Zaufała jednak swojej drodze.
Próby wody i kamienia Ania, odkąd zaczęła malować, nie zmieniła swojej orientacji na ruch ku źródłom: przeciwny do głównego nurtu wśród młodych artystów, ukąszonych przez kontemporaryzm i potrzebę prowokacji. Jej alfabet składał się od zawsze z kresek. Pierwsza duża wystawa jej prac „Wyprana architektura” odbyła się w 2006 roku w warszawskiej Galerii Schody. Techniką gwaszu kilkoma kreskami Anka zaznaczała kształt budowli. Potem zdejmowała płótna, wkładała do wody i ponownie musli magazine
>>portret
naciągała. Obraz kurczył się i uciekał, spod rozmazanych kresek wyłaniał się ulotny i rozmazany, budowle spływały z płócien. „Z niektórych czasem prawie nic nie zostawało, ale zawierały energię procesu, jego historię, zapis czynności. Ważną częścią było też zmaganie się z materią. Czasem trzeba się napracować, żeby na płótnie prawie nic nie zostało”. Podświadomie odbiorca szuka w tych dziełach odniesień do zagadnień przemijalności i potrzeby ratowania pamięci. Ulotność architektury paradoksalnie jest ratowana przez strumień wody, który zamazuje kontury, ale wydobywa energię i potęgę energii ludzkiej myśli. Ania podkreśla dzisiaj, że „Wyprana architektura” była atrakcyjna pod względem estetycznym, ale ona sama swoją drogę odnalazła w kolejnym cyklu — „Bio” — i jest jej wierna. „Architektura” to prace Anki jeszcze ze szkoły. „Nie mam powodów do wstydu, ale w procesie ich powstawania brakowało mi kontroli, którą teraz wypracowałam”.
„ Prosta jasność
W pracach Ani zwraca uwagę precyzja wykonania. Od cyklu „Bio” linie układają się w struktury niemal organiczne. Już tutaj widać wyraźnie ciążenie w kierunku geometryzmu, z ograniczeniem faktury i czytelnym kolorem. Zdaje się, że w interpretacji nie należy skupiać się na uchwyceniu obrazu, ale pozwolić na pozbawienie nas wiedzy o nim. Cykl „Bio” zmusza do porzucenia tego, co nazywalne, i pójścia w kierunku tego, czego wiedza nie potrafi wytłumaczyć. Prosta struktura każe się zapełnić myślami: oddaje to, co niewidoczne. Anka podkreśla, że odwołuje się do pamięci, do emocji, chce pobudzić wyobraźnię. „Obrazy zadają nam pytania”. Pojedyncze barwne bloki spiętrzone w przestrzeni, naręcza form mają skłonić nas do refleksji, tak trudnej w świecie ruchomych obrazków i podświadomie składanych historii. „Przedstawiciele tego nurtu myślą pojęciami uniwersalnymi, pozbawionymi nawiązań do >>75
„
>>portret
współczesności i jej narracyjnej chwiejności” — mówi Ania, pełna wrażeń po spotkaniu z największymi europejskimi geometrystami, którzy za oczywisty przyjęli fakt, że przynależy do ich świata.
„Prostokąty bardzo ścisłe obok marzącej perspektywy” Cykl „Geo” wyróżnia efekt gęstości i głębi, dążenie do harmonii. Diagonalne ułożenie figur i perspektywa wielokrotnych punktów zbiegu wywołują wrażenie wielopoziomowości skręconych w pajęcze nici struktur. O ile „Bio” był mglisty i efemeryczny, o tyle kolejny cykl wciąga nas w strukturę misternego splotu, który zdaje się wibrować, drżeć, oddychać. Jednocześnie to forma elegancka, przez której pojedyncze sploty przesącza się zanikająca obecność myśli. Precyzja sprawia wrażenie, że prace wykonał komputer, a nie ludzka ręka. Dopiero przy bliższym spojrzeniu widzimy niemal niedostrzegalne pogrubienie kresek, drgnienie ręki śmiertelnej w zmaganiu z formą. To dlatego polski geometryzm tak się wyróżnia: widać w nim wiele człowieczeństwa i czułości. „Geo” każe odrzucić retorykę pewności, wrócić do źródeł i od początku nauczyć się zadawać pytania o same warunki spojrzenia i o uobecnienie figur, naturalnego porządku, z którego zostaliśmy wytrąceni. „Obraz pyta o twoją pamięć i emocje. Takie jest założenie moich prac: każdy ma sobie coś przypomnieć, wyobrazić. Naturalne jest to, że ludzie pewne kształty odnoszą do rzeczywistości. Oswajają obraz tak jak zwierzęta, żeby odnajdywać siebie. To element humanistyczny: maluję z myślą o odbiorcy. Żeby go sprowokować do pobudzenia emocji, które świat dzisiaj tępi wraz z refleksją”. Kowalska włącza twórczość Ani do sztuki medytatywnej. „Dążę do sztuki obiektywnej, ale emocje same się tam przedostają. Staram się malować to, czego sama potrzebuję. Jeżeli mam w sobie więcej energii, obrazy są bardziej kinetyczne. Jestem najbardziej zadowolona z tych, w których emocji jest najmniej. Uciekam od nich, bo nie podoba mi się w sztuce współczesnej wielkie pokazywanie samego siebie”.
Nie nowoczesna, ale rzetelna Dla Ani istotna jest widoczność energii wkładanej w pracę, żeby nikt nie czuł się oszukany: „Rzetelność jest niezmiernie ważna, potwierdza przynależność do geometrystów. W wielu dziedzinach sztuki można oszukiwać. Tutaj nie. Nie możesz ściemniać, że jesteś kimś innym i wypowiadać wielkich prawd, które nie znajdują odniesienia w pracy. W geometrii z założenia nie da się zrobić estetycznego szwindlu”. Ania mówi o sobie nie w kategoriach artystki, lecz wykonawcy. „Czuję, że mam obowiązek wykonać jakąś pracę. Jestem wykonawcą myśli, one są moje, ale jest w nich coś jeszcze. To imperatyw. Ludzie, którzy zajmują się twórczością, powinni myśleć o swoich obowiązkach moralnych. Twórczość jest wielką odpowiedzialnością”. Ania skromnie wierzy, że wykonuje zawód. Porównuje swoją pracę do pracy szewca, który w dzieło wkłada kawałek siebie. Jednocześnie podkreśla, jak ważne są samodyscyplina i konsekwencja: tak jak w żadnym zawodzie nie można sobie pozwalać
na stany depresyjne, zawsze można znaleźć wymówkę, żeby uciec od pracy. To rytm generuje kreację. „Tomasz Zawadzki powiedział mi, że lepiej, żebym grabiła trawę, niż żebym naginała zasady sztuki do niskich celów. Unikam komercji. Sprzeciwiłabym się wtedy etyce mojej pracy”. Niezmiernie ważna osoba w życiu Ani to jej tato. Jest fizjoterapeutą, opracowuje własne techniki. „Tata mocno stawiał mnie na ziemi, na podstawie godzin pracy przeliczał wartość obrazów. Okazało się, że w pewnym sensie miał rację. To nauczyło mnie pokory. I tego, że do ludzi trzeba mówić prosto, bo przeintelektualizowanie tylko ich odstraszy, stracimy w ten sposób szansę na przekaz”.
„ Aequam servare mentem
Zapytałam Anię o źródło inspiracji. Ważniejsze od osób są miejsca, pejzaże i pory roku: Roztocze latem, Warszawa w grudniu. Największym źródłem twórczej energii jest kontakt z naturą. Lubi mglistą jesień, jej przenikanie i obumieranie. „Najbardziej inspirują mnie te rzeczy, których prawie nie ma: mgła, zmierzch. To czysto wizualne wrażenia, również zapachowe. Jesień odbieram całą sobą. Dla mnie oznacza zdarzenia, a nie proces. Najbardziej lubię kwiaty w wazonie, które więdną, gniją i opadają. To właśnie namacalna przemijalność i ciągłość czasu, a nie metafizyczne myślenie o przemianach, chociaż różnica jest w zasadzie niewielka”. Ania często wyjeżdża z Warszawy do Trójmiasta. Lubi samotne przechadzki w czasie sztormu: „To mi dodaje energii. Energia z morza przenika mnie. Pamiętam takie zdarzenie: szłam po burzowej plaży, nagle wyprzedził mnie świetlisty punkt. To był pies. Biegł przed siebie, po horyzont, z taką radością, w oczach, w uszach. Chyba też doznał przenikania energii. Morze to jedno z ważniejszych dla mnie doświadczeń życia, ale jako potęgi, czegoś nieogarnionego”.
Ja – to jestem ja
Dla Ani ważnym doświadczeniem jest przyjęcie do grona polskich geometrystów. Na międzynarodowej wystawie Bożeny Kowalskiej jej obraz zawisł obok dzieła Opałki. Uważa to za zaszczyt, ale jednocześnie olbrzymią odpowiedzialność. Wysoko stawia sobie poprzeczkę, ale nie ma wyszukanych marzeń. „Chciałabym, żeby malarstwo pozwoliło mi żyć”. Uczestnicy pleneru Kowalskiej z wielkim zainteresowaniem śledzą rozwój Ani. Nie potrafią porównać jej prac do czyjejkolwiek twórczości, jej płótna osiągają zawrotne ceny na międzynarodowych aukcjach. Mimo to Anka pozostaje skromną i normalną osobą. „Ciągle szukam, mam nadzieję, że jeszcze niejedno w sobie odnajdę”.
Ania ściska mnie na do widzenia i żegna słonecznym uśmiechem. Odchodzi w kierunku Saskiej Kępy. Wiatr ustał. Przede mną, wygnańcem kształtów oczywistych, jesienną linią płoży się aleja Waszyngtona.
Serdecznie dziękuję Kasi Drozd za jej czas, wspaniałe zdjęcia i cud spotkania. Kasiu, jesteś wielka! >>77
A n na BIO / GE O
Szp
pr yn ger
:
:
:
:
:
:
:
>>nowości książkowe
książka NOWOŚCI
Logikomiks. W poszukiwaniu prawdy Apostolos Doxiadis, Christos H. Papadimitriou, Alecos Papadatos Wydawnictwo W.A.B. 30 listopada 2011 49,90 zł
Nie wierzę w życie pozaradiowe Marek Niedźwiecki Wydawnictwo Agora 1 grudnia 2011 34,99 zł
Wydawnictwo W.A.B. postanowiło zainwestować w komiks. Na półki księgarskie trafił właśnie pierwszy z wydanych albumów tej oficyny — Logikomiks. W poszukiwaniu prawdy ze scenariuszem Apostolosa Doxiadisa i Christosa H. Papadimitriou’a oraz rysunkami Alecosa Papadatosa. Album opowiada historię genialnego matematyka i filozofa Bertranda Russella, którego wytrwała praca, epokowe odkrycia i nie mniej spektakularne porażki ukazane są w cieniu wielkiej historii. Logikomiks to gratka dla entuzjastów i miłośników matematyki oraz filozofii, ale nie tylko — bo całość podana jest w bardzo przystępnej formie. A w kolejce komiksowych publikacji W.A.B. czeka już projekt 366 kadrów autorstwa Dennisa Wojdy.
Marek Niedźwiecki — muzyczna ikona wszechczasów, najbardziej rozpoznawalny głos polskiego radia — napisał o sobie książkę. W Nie wierzę w życie pozaradiowe oprócz tradycyjnych opowieści i anegdot doświadczonego radiowca znajdziemy również rodzinne fotografie, zapiski czy niektóre notowania jego prywatnej listy przebojów. Ale też i odpowiedzi na dręczące go od lat pytania, a szczególnie to fundamentalne: „Przeglądam albumy sprzed 30, 20 i 10 lat. Przypominają mi chwilowe, dawno zapomniane uniesienia i pozwalają spojrzeć z dystansem na życiowe porażki. Na większości fotografii zostałem uchwycony w gmachu radia albo w podróży. Czy nie miałem innego życia?”. Odpowiedzi szukajcie w książce. (SY)
(SY)
Dzienniki kołymskie Jacek Hugo-Bader Wydawnictwo Czarne 5 grudnia 2011 44,50 zł
>> Dzienniki kołymskie to trzecia po Białej gorączce i W rajskiej dolinie wśród zielska książka Jacka Hugo-Badera — reportera i dziennikarza „Gazety Wyborczej”, niestrudzonego podróżnika i pasjonata Rosji, dokumentalistę i zdobywcę wielu nagród (m.in. Grand Press). Po pokonaniu rowerem Azji Środkowej, pustyni Gobi, Chin i Tybetu, po przepłynięciu Bajkału kajakiem, po przejechaniu samotnie trasy z Moskwy do Władywostoku łazikiem Jacek Hugo-Bader zabiera nas w podróż na Kołymę. Do „złotego serca Rosji”. By zobaczyć, opisać i dać świadectwo tego, jak się żyje w takim miejscu — jak się kocha, śmieje, marzy, jak modli, płacze, pije wódkę, jak daje w mordę, walczy i jak się umiera. Witajcie na Kołymie! (SY)
>>94
Elka. Wspomnienia o Elżbiecie Czyżewskiej Iza Komendołowicz Wydawnictwo Literackie 1 grudnia 2011 44,90 zł
I kolejna w tym miesiącu biografia. Kolejna też ikona oraz postać o wielkiej osobowości i talencie. Portret polskiej Marilyn Monroe — Elżbiety Czyżewskiej — odważnie odmalowała Iza Komendołowicz, reportażystka i zastępca redaktor naczelnej miesięcznika „Pani”. Elka to nie tylko opowieść o jednej z najpopularniejszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich aktorek lat 60., ale i wyrazisty obraz filmowego środowiska — entourage’u pełnego blasków i bogatego w jeszcze więcej cieni. Mówią o nich sama autorka i wiele innych postaci, m.in. Andrzej Łapicki, Daniel Olbrychski, Andrzej Wajda, Agnieszka Holland czy Barbara Sass. Jednak to zasługa samej Elki, że jej losy śledzi się z napięciem godnym historii największych bohaterów XX wieku. (SY) musli magazine
>>nowości filmowe
film książka NOWOŚCI
Anatomia strachu reż. Joel Schumacher obsada: Nicole Kidman, Nicolas Cage, Jordana Spiro 2 grudnia 2011 91 min
Kobiety z 6 piętra reż. Philippe Le Guay obsada: Sandrine Kiberlain, Natalia Verbeke, Carmen Maura 2 grudnia 2011 104 min
Joel Schumacher, Nicole Kidman i Nicolas Cage to już trzy powody, aby w grudniu ruszyć do kina. Czy przekona Was historia? Wszystko wskazuje na to, że tak. Zaczyna się co prawda sztampowo, ale dalej opowieść rozwija się już nieco mniej jednoznacznie. Do drzwi pięknej posiadłości majętnych Millerów dzwoni dzwonek. Jak nietrudno się domyślić, nie zwiastuje on miłej wizyty. Dom opanowuje grupa uzbrojonych bandytów domagających się dostępu do sejfu. Kiedy wszystko wskazuje na to, że pan domu spełni ich żądanie, okazuje się, że sytuacja w mgnieniu oka wymyka się spod kontroli. Napięcie między zamkniętymi w domu bohaterami uwalnia dawno skrywane tajemnice…
Francuzi do perfekcji doprowadzili trudną sztukę robienia wybornych komedii. Czy będzie tak i tym razem? Jest Paryż, są kolorowe lata 60., ale tym razem to nie historia posągowej blond piękności o aparycji zjawiskowej Catherine Deneuve. Nieco zdystansowany i wiecznie nadąsany burżuazyjny Paryż w konsternację wprawia grupa wyjątkowo sympatycznych Hiszpanek. Pod urokiem jednaj z nich jest również bardzo poważny i stateczny jegomość Jean-Louis Joubert, makler giełdowy, szczęśliwy ojciec i mąż. Co ciekawego ma do zaoferowania poukładanemu i pozornie zadowolonemu z życia mężczyźnie w średnim wieku tajemnicza Maria? Zbliża ich właściwie wszystko, a dzieli… sufit.
ARBUZIA
Jak ona to robi? reż. Douglas McGrath obsada: Sarah Jessica Parker, Greg Kinnear, Pierce Brosnan 2 grudnia 2011 95 min
>> Chociaż główna bohaterka filmu Jak ona to robi? ma na imię Kate, to i tak miliony kobiet na całym świecie pójdą do kina na spotkanie z Carrie Bradshaw. Chociaż Sarah Jessica Parker stworzyła kilka ciekawych ról poza bezbłędną kreacją nowojorskiej felietonistki, to jednak nie uda jej się już nigdy odkleić łatki modnej singielki z Manhattanu. Reżyserowi filmu Douglasowi McGrathowi też chyba nie bardzo zależy na wyjęciu aktorki z szufladki przebojowej dziewczyny z wielkiego miasta. Tym razem Sarah wcieli się w rolę ambitnej menedżerki, która z prawdziwą wirtuozerią komponuje każdy kolejny dzień, łącząc tak delikatne i trudne do skomponowania ingredienty, jak rodzina i biznes. ARBUZIA
ARBUZIA
Poliss reż. Maïwenn Le Besco obsada: Karin Viard, Marina Foïs, Joey Starr 9 grudnia 2011 127 min
Jest mnóstwo filmów policyjnych, jednak to, co zobaczycie tym razem, daleko wykracza poza mainstreamową sztampę. Poliss, film Maïwenn Le Besco — modelki i aktorki, a od kilku lat również producentki, scenarzystki i reżyserki — to opowieść o codzienności francuskiej policji. Reżyserka przygląda się jednostce policji paryskiego Departamentu Ochrony Dzieci. Pedofilia, gwałty na nieletnich, seks za pieniądze, przemoc… to ich codzienność. Ten okrutny ładunek emocjonalny złości, bezradności i beznadziei ma również wpływ na ich życie prywatne. Ciekawostka! Reżyserka pojawia się również w jednej z głównych ról, fotografki Melissy, która na zlecenie rządu ma zrobić dokumentację z funkcjonowania departamentu. ARBUZIA >>95
>>nowości płytowe
muzyka NOWOŚCI
Mirror Mirror Sons & Daughters EMI Music Poland 6 grudnia 2011 64,99 zł
Lioness: Hidden Treasures Amy Winehouse Universal Music Polska 5 grudnia 2011 54,99 zł
Szkoci z Sons & Daughters nagrali bardzo melodyjny i bezpretensjonalny, a jednocześnie mroczny i pełny zmysłowości album rockowy. Mirror Mirror przywodzi nawet na myśl ostatnie wydawnictwo duetu The Kills, który równie dobrze celował w ww. przymiotniki — i to nie tylko ze względu na klimat i podobną skłonność wykorzystania gitar, ale i identyczną tendencję bazowania na charakterystycznej dwugłosowości, damsko-męskim dialogu, budującym całe napięcie płyty. Podsumowując, to bardzo solidne wydawnictwo, nagrane z dawną punkową i garażową ekspresją, ale i pełne nowych, pieczołowicie dopracowanych elektronicznych smaczków oraz rytmicznych wybiegów. Ciekawostka! Płyta inspirowana jest włoskimi horrorami Dario Argento.
Na ten krążek z pewnością czeka wielu miłośników muzyki. 5 grudnia ukaże się trzecia, niestety pośmiertna, płyta jednej z najbardziej twórczych artystek minionych lat. Na krążku Lioness: Hidden Treasures znajduje się 12 utworów wybranych przez producentów i muzyków, z którymi Amy współpracowała. Pojawią się tam m.in. ostatnia nagrana przez Winehouse piosenka, czyli duet z Tonym Bennettem — Body and Soul, nieznana dotąd aranżacja przeboju Valerie oraz pierwotna wersja hitu Tears Dry. Nie zabraknie też piosenki opowiadającej o jej burzliwym związku z byłym mężem Blakiem Civil-Fielderem. Zapowiada się bardzo osobisty album, który z pewnością nie będzie długo leżał na sklepowych półkach.
(SY)
El Camino The Black Keys Warner Music Poland 5 grudnia 2011 59,99 zł
>> The Black Keys wypuszcza właśnie na rynek swój siódmy album El Camino. Na nowym krążku usłyszymy wszystko to, za co kochamy ten znakomity i wielokrotnie nagradzany amerykański duet. Dan Auerbach (wokalista i gitarzysta) oraz Patrick Carney (perkusista i producent) jeszcze raz pokazali, z jaką wprawą i swobodą potrafią mieszać muzyczne gatunki. El Camino to jedenaście piosenek zagranych i złożonych w jedną bardzo spójną całość z brzmień niezależnego rocka, popowych melodii, bluesowego flow i punkowej energii. To również pozycja obowiązkowa dla fanów oldschoolowego grania. Płytę promuje singiel Lonely Boy, a w produkcji całości swoje palce maczał sam Danger Mouse z Gnarls Barkley. (SY)
>>96
(AB)
Days Real Estate EMI Music Poland 6 grudnia 2011 64,99 zł
Real Estate idą jasno wytyczoną przez siebie drogą — drugi album Days potwierdza w zupełności ich potencjał, który słychać było już na debiutanckim krążku. Panowie co prawda ewoluowali, skręcając nieco z drogi amerykańskiego indie rocka, ale pozostali sobie wierni, a nawet stali się silniejsi w doświadczenie i nową wytwórnię Domino Records. Płyta wyróżnia się spójnością i przejrzystością, a cały materiał odegrany jest bardzo równo i z należytą dokładnością i dbałością o szczegóły — a to procentuje zazwyczaj długim okresem przydatności do spożycia. Do tego spokojne i zwiewne kompozycje, akustyczne gitary, trochę elektroniki, delikatny wokal i pozytywny przekaz. Czy jest to płyta na zimowe dni? Sprawdźcie sami. (SY) musli magazine
>> film
RECENZJA
Zygmunt Freud i wielki skandal
Oszczędność środków wyrazu, sprowadzona do niezbędnego minimum obecność muzyki, akcja rozgrywająca się na kilku zaledwie planach, do których widoku — niczym wierny widz telenoweli — oglądający film łatwo się przyzwyczaja. I jeszcze dokładne informacje o miejscu i czasie, i ciąg dalszy losów bohaterów dopisany w formie epilogu. Wszystko to pozwala bezkolizyjnie skoncentrować się na fabule, napięciach i dramacie rozgrywających się między Freudem, Jungiem i Sabiną Spielrein, a także — pozornie tylko wycofaną z tej gry — Emmą Jung. Ta klasyczna formuła anglosaskiego filmu biograficznego pozwala także ukazać kontrast albo nieprzystawalność świata końca belle époque i rozgrywających się podskórnie mrocznych historii. Jednak nieprzystawalność ta nie jest aż tak rażąca jak w Białej wstążce Hanekego, gdzie również w przededniu upadku świata sprzed wielkiej wojny w środowisku nieskłonnym do pogłębionej refleksji wszelkie ciemne sprawy — przez to, że zakrywane, nienazwane — budzą wyjątkowo silne uczucie grozy. Czy uczucie grozy znika, gdy pojawia się w gronie twórców psychoanalizy? Myślę, że Cronenberg, który grozę lubi jak koń owies, nie opowiadałby historii, w której groza zostaje stłumiona, zneu-
>>recenzje
tralizowana. Faktycznie jest ona przebadana, omówiona, zważona, przedyskutowana, ale nie znika. Akademizm filmu Cronenberga współgra z akademizmem, któremu wierny pozostaje Freud. Reżyser zdaje się delikatnie sugerować, kogo uważa za zwycięzcę sporu. Ale nie tego wielkiego sporu — on pozostaje nierozstrzygnięty nawet dla samego Freuda, który wprawdzie broni postawy suchego analityka, ale jest otwarty na wymianę poglądów ze swym bardziej — jak by się mogło zdawać — uduchowionym adwersarzem. Freud traci szacunek do Junga, zdawszy sobie sprawę z niepokojącego braku szlachetności w jego postępowaniu. Nie, Cronenberg nie ukazuje Junga jako drania, który w przebiegły sposób realizuje swoje niecne plany albo człowieka zdemoralizowanego, pozbawionego zasad. Nie, Jung u Cronenberga jest postacią fascynującą, niepospolitym umysłem, badaczem bardzo uczciwym i skrupulatnym, u którego mistyka, krok w stronę głębi, pojawia się nie na samym początku drogi intelektualnej, ale jako potrzebne — i w imię prawdy dopowiedziane — uzupełnienie bardzo dokładnie poznanej i fachowo weryfikowanej metody Freuda. Zresztą sam Freud, chcąc uczynić Junga swym spadkobiercą, kontynuatorem nowej tradycji w obrębie myśli europejskiej, skłania się ku uznaniu za słuszne jego propozycji. Ale chcąc też pozostać uczciwym względem swojej metodologii i etyki badacza, nie mógł sam uznać argumentacji Junga za przekonującą. Czy nie mamy do czynienia z jakimś głębokim zakłamaniem? Niewykluczone, że właśnie ten dysonans przyczynił się do zerwania bliskiej relacji — choć może nie był to dysonans, a niemająca nic wspólnego z zakłamaniem wewnętrzna logika rozwoju szkoły psychoanalizy, którą to logikę tylko Freud w pełni rozumiał… W każdym razie wszystko ostatecznie rozbiło się o sprawy miłosne. I związane z nimi kłamstwo, które jest prawdziwym i niedającym się zapomnieć dysonansem. Ale nie polecałbym filmu komuś, kto wyłącznie szukałby skandalu erotycznego z Freudem w tle, bo się wynudzi albo wcześniej ucieknie z kina. MAREK ROZPŁOCH Niebezpieczna metoda reż. David Cronenberg Monolith Films 2011
Kobiety grają drugie skrzypce
To zadziwiające, że w epoce silnych kobiet, tętniących haseł feminizmu i imponujących dokonań we wszelkich możliwych dziedzinach życia powstał obraz o kobiecie, która się tak łatwo poddała. Nannerl Mozart jest rodzoną siostrą muzycznego geniusza, który już w wieku trzech lat, słysząc jej grę na klawesynie, podejmuje pierwsze próby ćwiczenia tercji i pasaży. Starsza zaledwie o pięć lat wykazuje również nieprzeciętne uzdolnienia muzyczne (niebiański głos i przyzwoite kompozycje na klawesyn), ale to jedenastoletni Mozart gra do góry nogami na zasłoniętej aksamitem klawiaturze. Nannerl zawsze obok, zawsze w cieniu, zawsze jako akompaniator i dodatek do genialnego dziecka. Wraz z ojcem i matką podróżują po całej Europie, żeby na monarszych dworach prezentować swoje niezwykłe talenta. Rodzinę Mozartów poznajemy w przełomowym dla wszystkich momencie — mały Wolfie znajduje się u progu sławy, a szpecąca ospa jest tak naprawdę ostatnim znakiem odchodzącego dzieciństwa. Nannerl to już młoda kobieta u progu psychicznej dojrzałości, gotowa podjąć zarówno zawodowe, jak i emocjonalne wyzwania. Umiejętności menedżerskie ojca Mozartów osiągają apogeum. Zdaje się, że świat stoi przed nimi otworem. Wiek XVII nie sprzyjał emancypacji, choć trudno o nim powiedzieć, że był pełen harmonii i ładu. Podczas koncertu dla Le Dauphine’a, późniejszego Ludwika XV, Nannerl przeżywa pierwsze zauroczenie barwną i fałszywie nadwrażliwą posta>>97
>> cią, nic jeszcze nie zapowiada smutnej historii załamania rąk. Okazuje się, że Ludwik XV wykazuje zainteresowanie Nannerl tylko wtedy, kiedy jest przebrana za mężczyznę. Do dziewczyny dociera, że — mimo podjętych, powiedzmy, niezbyt śmiałych prób usamodzielnienia i walki o swoje szczęście — zawsze będzie na straconej pozycji. Niestety, w tym momencie reżyser i scenarzysta filmu René Féret nie mówi nam niczego nowego. To oczywiste, że w tamtych czasach lepiej było urodzić się chłopcem. Ponieważ reżyser bardzo swobodnie traktuje materię historyczną, tylko in plus zadziałałoby dodanie Nannerl ikry i wigoru. W pewnym momencie widza zaczyna irytować smutna bezradność dziewczyny, potęgowana jeszcze przez staccato scenariusza. W twarzy Marie Féret również nie widać buntu, są tylko spokojne palenie nut i zgoda na życie broszki. Wielka szkoda, bo była szansa na stworzenie wielowymiarowej, poruszającej postaci, walczącej o prawo do samorealizacji młodej kobiety. Dialogi w filmie są wyjątkowo teatralne, i to w gorszym tego słowa znaczeniu. Monologi Ludwika przypominają westchnienia Wertera, a pełne peanów na cześć Boga i nieśmiertelności przyjaźni zwierzenia jego siostry zamkniętej w klasztorze to już szczyt naciąganego mistycyzmu. Nie spodziewajmy się fabularnych fajerwerków — to po prostu opowieść o tym, jak siostra oddała pierwszeństwo bratu. Dużo bardziej intrygująca jest biografia Nannerl po śmierci Mozarta — kucharki, perfekcyjnej matki i doskonałej pani domu. Jednego filmowi nie można odmówić — jest przepięknie sfotografowany przez Benjamína Echazarretę, autora zdjęć do mistycznego Narodzenia. Utrzymany w konwencji świetlistości francuskich komnat, ocieka tajemniczym światłem, potęgowanym przez odblaski lichtarzy i barokowych złoceń. Twarz Marie Féret (raczej średnio zapowiadająca się aktorka) jest w tym świetle tak urzekająco piękna, że obraz staje się prawdziwą ucztą dla oka. Szkoda, że narracja nie nadążyła. Mimo tego warto — ku przestrodze. KASIA WOŹNIAK Siostra Mozarta reż. René Féret Vivarto 2010
>>98
A mogło być tak pięknie
Niewiele jest twórców, którzy potrafią w tak piękny, delikatny i zabawny sposób portretować dzieci. Dorota Kędzierzawska może się tym darem poszczycić. Wystarczy wymienić choćby ciekawy dramat społeczny Wrony z 1994 roku z torunianką Karoliną Ostrożną w roli głównej. Reżyserka jest obdarzona niezwykłą empatią i wrażliwością. Tkliwy humanizm jej filmów to rzadkość we współczesnym kinie. Często wikła swoich małych bohaterów w sytuacje dramatyczne. Ale pomimo poważnej tematyki nie brak w jej opowieściach i pewnej dawki humoru. Z właściwą sobie delikatnością pokazuje zarazem dojrzałość, jak i infantylność dzieci. Te elementy odnajdziemy także w najnowszej produkcji z 2010 roku Jutro będzie lepiej. Trzech bezdomnych chłopców pewnego dnia postanawia wyruszyć w podróż — w poszukiwaniu lepszego świata. Za cel obierają sobie, o zgrozo, kraj mlekiem i miodem płynący… Polskę. Brudni, nieprzebierający w słowach, cwani przemierzają długą trasę. Co złowią — to ich. Przycupną, gdzie się da, w kieszenie dziurawych spodni wpychają kawałki „zaskórniakowej” czekolady. Mijają łąki, kąpią się w jeziorze, bawią się w promieniach słońca. To jeden drugiemu da w mordę. To drugi pierwszego przytuli, zabierze mu misia lub pajdę chleba ze smalcem — ot, chłopięce lata. I wszystko to ogląda się z zapartym tchem, uśmiechem na twarzy i ckliwością. Szczególnie rozczulający jest mały
>>recenzje Pietia (Oleg Ryba) z rumianą twarzą i pucołowatymi policzkami. Nikt tak jak on nie potrafi prosić o pieniądze i jedzenie. Kiedy patrzy swoimi wielkimi oczami i mówi na przykład tak jak do starej sprzedawczyni: „Ale z pani krasawica!”, topnieją lody. Ale cały ten urok trwa do czasu… Do czasu kiedy chłopcy trafiają do Polski. Polska wioska wcale nie wygląda tak, jak nasi włóczykije sobie ją wyobrażali. „Tu niebo jest takie samo jak u nas” — mówi jeden z nich. W tym momencie film się psuje. Cały urok i beztroska pryskają. Ludzie są ospali, niezorganizowani, zewsząd wycieka chaos — i to nie tylko fabularnie. Jedynym ratunkiem mogłoby być stwierdzenie, że to celowy zabieg, podkreślający stan naszego kraju w zestawieniu z wyobrażeniem wędrowców. Kędzierzawska nie portretuje cherubinków. Nie szuka też zła w bohaterach, raczej pokłada nadzieję w dobrą naturę człowieka. Warstwa fabularna nie wyjaśni nam sedna tego filmu. Właściwie niewiele tu się dzieje. Ale to ma mniejsze znaczenie niż obraz. Każdy kadr jest wypracowany, dopieszczony. Dzięki temu czułostkowemu spojrzeniu możemy przez chwilę poczuć się jak mali podróżnicy. Razem z nimi przemierzać świat w promieniach słońca. Tak piękne kino drogi zamienia się niestety w coś nieciekawego i rozlazłego. Zapowiedziana jako intrygująca postać policjanta (Staszek Sojka) okazuje się banalna, nieciekawa. Aktor cały czas nieumiejętnie wykonuje te same gesty. Niewiele z siebie daje. Tak jak jego postać. Partia filmu toczona od momentu pojawienia się chłopców w Polce wygląda na kręconą w pośpiechu, bez pomysłu — mimo iż toczy się bardzo wolno. Z pewnością rozczarowuje i niszczy to, co podano wcześniej. Wielka szkoda. A miało być tak pięknie. KAROLINA NATALIA BEDNAREK Jutro będzie lepiej reż. Dorota Kędzierzewska Kid-Film 2010
Sex & Violence „Bez wątpienia jeden z najgorszych filmów jakie w życiu widziałem”, „Jeden z potworków ery VHS”, „Przemoc, seks, krew, marne aktorstwo i fabuła”, „Dla wielbicieli SS-manów przebierańmusli magazine
ców i pięknych Włoszek gotowanych na żywca rozrywka gwarantowana” — na takie właśnie komentarze dotyczące tego „dzieła” natknąć się można na jednym z popularnych portali filmowych. Elza — Wilczyca z SS to jednak film przez wielu uważany za kultowy. Można również powiedzieć, że to klasyka, klasyka nazi exploitation, jednego z podgatunków kina eksploatacji. Czym są kino eksploatacji i nazi exploitation? Pierwsze z tych określeń skrywa dzieła wymykające się ogólnie utartym standardom. Film nie ma budzić podziwu, intrygować (przynajmniej tej zdrowszej części społeczeństwa), ważny jest kicz, tandeta, wynaturzenia, zboczenia, a wszytko to zamknięte w minimalnym budżecie. Nazi exploitation wyróżnia to, że głównymi bohaterami są naziści, którzy realizują swoje chore wizje w obozach koncentracyjnych. Elza — Wilczyca z SS to, tuż obok takiego np. dzieła jak Ostatnia orgia gestapo, klasyka tego gatunku. Już na samym początku filmu dowiadujemy się, że powstał on po to, aby przestrzec przed takimi zbrodniami. Jaaasne! Moim skromnym zdaniem film powstał głównie w celu pokazania cycków, przemocy i gustownych mundurów, a wszystko w obozowym entourage’u.
>> Ten zadziwia panią komendant swoją wytrzymałością i zostaje mianowany na jej kochanka. Wolfe zdobywa sobie przychylność Elzy, usypia jej czujność i snuje plany wyzwolenia obozu. W międzyczasie główna bohaterka realizuje się, wykonując eksperymenty medyczne na więźniach, chcąc udowodnić, że kobiety są w stanie znieść więcej bólu niż mężczyźni. Widz tak wrażliwy jak ja jest zmuszony podczas seansu wybiegać z krzykiem do innego pomieszczenia, kiedy Elza wynajduje coraz to bardziej wymyślne tortury. Ot, i cała fabuła. Niektórzy twierdzą, że sam scenariusz do najgorszych nie należy, jednak realizacja pozostawia wiele do życzenia. Realizm kończy się tu na pokazaniu brutalności, możemy za to zapomnieć o choćby szczypcie autentyzmu w sposobie ukazania scen walki (to brzmi zbyt dumnie w tym przypadku) czy trosce o zachowanie szczegółów historycznych. Aktorzy są tak drętwi, że gdyby obsadzić w tym filmie braci Mroczek, to z pewnością wyróżniliby się kunsztem aktorskim. Tacy dajmy na to esesmani to śniadzi, wąsaci jegomoście (jeden z internautów zarzucił im nawet, że mają „włoskie gęby”). Sama Elza (w tej roli Dyanne Thorne) zdecydowanie skupia uwagę widza. Ten tak naprawdę nie wie, czy oko w danym momencie powinien zawiesić na efektach brutalnych występków bohaterki, czy na będącym jej największym atrybutem falującym biuście. Tym, którzy poczuli niedosyt w oglądaniu gibkiego ciała Elzy, zaproponować mogę także inne dzieła z jej udziałem: Elza — Nikczemna strażniczka, Elza — Syberyjska tygrysica, Elza — Strażniczka haremu. I to chyba tyle. Film oczywiście można obejrzeć, ale nie radzę zasiadać do seansu nad talerzem spaghetti bolognese albo raczyć się cynaderkami przed napisami końcowymi. Uspokajam zarazem zlęknionych czytelników, nie zamierzam rozwijać tematu kina eksploatacji, toteż np. na analizę kina kanibalistycznego w styczniowym numerze nie macie co liczyć. Może to i lepiej. ANIA ROKITA
Mamy więc i samą Elzę, komendantkę obozu, która testuje przebywających w obozie mężczyzn pod kątem łóżkowej przydatności. Oczywiście żaden nie jest w stanie poskromić wymagającej kochanki, wobec czego musi pożegnać się ze swoim interesem. Do przełomu dochodzi, kiedy wraz z nową grupą więźniów w obozie pojawia się Amerykanin Wolfe.
Elza – Wilczyca z SS reż. Don Edmonds 1975
>>recenzje
muzyka RECENZJA
Julia po raz drugi
O Julii Marcell usłyszałem jakiś czas temu, kiedy Jakub Żulczyk zrobił jej ogólnopolską reklamę na swoim literackim blogu. Bardzo zaimponowała mi wtedy ta przedsiębiorcza dziewczyna, która dzięki internautom zebrała pieniądze i nagrała płytę (It might like You) — płytę, która pokazała, że polska artystka może brzmieć niewymuszenie europejsko. Klasyczne instrumentarium, punkowa energia, niegłupie teksty, a przede wszystkim dobrze napisane piosenki dawały nadzieję na to, że o Julii jeszcze usłyszymy. Przewidywania spełniły się w tym roku, gdy Marcell wydała nowy krążek June. Posypały się pochwały, a kapituła Nagrody im. Grzegorza Ciechowskiego jednogłośnie zdecydowała, że to właśnie Julia otrzyma w tym roku to prestiżowe wyróżnienie. Miarą muzycznej jakości jest podążanie w kierunku czegoś nowego. Julia tak właśnie zrobiła. Nie zamknęła się w wygodnym stylu, który wymościła sobie płytą It might like You, lecz nagrywając June, poszła dwa kroki dalej. Powstał album bardziej skomplikowany aranżacyjnie i swoiście wielowarstwowy. To, co jest wiodącym wyróżnikiem muzycznym krążka, to rytm. Sama artystka podkreślała, że to on jest spoiwem, czymś, co ją fascynowało, i co było polem do jej muzycznych poszukiwań. Dlatego właśnie niemal z każdego utworu wychyla się niejednoznaczna, złożona sfera perkusyjna, budowana nie tylko za pomocą klasycznych perkusjonaliów, ale także przy pomocy elektroniki (June), instrumentów smyczkowych (Since), fletu >>99
>> (Matrioszka) czy ludzkiego głosu (bawiące się onomatopejami Echo). Nowa płyta w porównaniu z poprzednią z pewnością nosi większe znamię elektroniki (czasami nawiązującej mocno do pionierskich lat osiemdziesiątych — fragment Mr. Vain formacji Culture Beat wykorzystano zresztą w utworze Gamelan). Jest także niewątpliwie bardziej rozbudowana aranżacyjnie, co stanowi zasługę producenta, dbającego przede wszystkim o to, aby nic nie było robione na szybko. Co ważne, Marcell udaje się osiągnąć odpowiedni balans i mimo momentami barokowego bogactwa środków nie odczuwamy muzycznego horror vacui. Najnowszy album Julii nie poraża oryginalnością. Są tu wpływy Björk, Tori Amos, Reginy Spektor, Kate Bush… itd., itp. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadza. Artystka bowiem czerpie z muzycznej tradycji wszystko to, co najlepsze. Bez żadnego strachu wrzuca do jednego garnka ikony popkultury, miesza, doprawia elektroniką i językową oryginalnością (polski tekst w budzącym skojarzenia z kościelnymi pieśniami Echu), wciąż dbając o to, aby efekt nadawał się do jedzenia. Bo Julia — mimo wszystkich udziwnień, zabaw z rytmem i harmonią — tworzy przede wszystkim piosenki, które mają strukturę, barwę, rytm i treść. Coś, co niestety coraz częściej jest w muzyce rzadkością. Dodatkowo aż wierzyć się nie chce, że June jest dziełem Polki, nagranym z wieloma zagranicznymi muzykami i pod okiem niemieckiego producenta, co nie zmienia jednak faktu, że całość brzmi inaczej niż nasze rodzime produkty (a raczej półprodukty). Nie ma tu tego wszechobecnego popowego banału, który wymusza dziś polski rynek. W zamian jest konsekwentne budowanie własnego artystycznego wizerunku, wyzierającego z każdego — nawet najmniejszego — detalu (muzyka, teksty, a nawet wizualizacja płyty, w której Julia również maczała palce). Czy coś mi się w June nie podoba? Tylko jedna rzecz… Że nie ma tu już tyle autentyzmu, co w It might like You. Ale co zrobić, w końcu pierwszą miłość zawsze pamiętamy właśnie dlatego, że pojawia się jako pierwsza… ŁUKASZ WUDARSKI June Julia Marcell Mystic Production 2011 >>100
Elegancki pop
Jest jedna samozwańcza królowa pop. Pomijając jednak jej bezczelność w kalaniu tego tytułu, brakuje na polskim rynku dobrych piosenkarek, oryginalnych i prawdziwych w tym, co robią. Owszem, mamy Kasię Nosowską, Monikę Brodkę i Anię Dąbrowską, które przebiły się ze swoją muzyką do świadomości przeciętnego Kowalskiego. Gdzieś na drugim planie lokuje się natomiast Iza Lach, która podobnie jak wspomniane przed chwilą wokalistki nie pokazuje tyłka na mrozie, nie stara się za wszelką cenę zdobyć popularności, a mogłaby z powodzeniem. Robi to, co wychodzi jej najlepiej — pisze, komponuje i śpiewa. Tylko tyle, i aż tyle. Iza Lach eksploruje takie muzyczne zakątki, o których wielu z nas już zapomniało. Dźwięk doskonale współgra ze słowem, co w ostatnich latach wcale nie jest standardem. Całość brzmi bardzo, bardzo ciekawie. Ale zacznijmy od początku… Debiutująca w 2008 roku albumem Już czas nie wzbudziła zachwytu, chociaż zainteresowała krytyków oryginalnym wokalem. Dziewczynka wydała dwa single, do których powstały bardzo przyjemne w odbiorze teledyski. Minęły trzy lata, a Iza z dziewczynki stała się rasową dziewuchą. Bogatsza o doświadczenia, zapewne też o setki przesłuchanych płyt, wraca. Po cichu, bez szumu medialnego, choć przy wsparciu dużej wytwórni — EMI Music Poland, wydaje płytę pt. Krzyk. Od tego momentu występuje w porannym programie stacji TVN, a także u Kuby Wojewódzkiego, co przysparza jej wielu sympatyków, pozytywnie wypowiadających się o jej muzyce na forach internetowych i portalu YouTube. Iza Lach pozostaje jednak skromna, niepozorna, gdyż wie, że dobra muzyka obroni się sama
>>recenzje i trafi dokładnie do tego audytorium, do którego ma trafić. Wracając jednak do samej płyty. Mniej tu abstrakcji i alternatywy niż w wypadku na przykład panny Brodki i muzycznie bardziej przystępnie, znajomo. Krzyk jest jednak produktem na zaskakująco wysokim, jak na rodzimy rynek, poziomie. Elegancki, składny pop z domieszką muzyki elektronicznej i alternatywnego brzmienia. Bardzo przyjemne, ciepłe ballady, kilka energetycznych kawałków, ale przede wszystkim interesujące teksty, których tematem przewodnim nie jest dupa i seks. Na uwagę zasługuje utwór Zatrzymaj czas, który zarówno w kwestii melodii, jak i tekstu jest moim zdaniem numerem 1 na krążku. Kolejny utwór — Nic więcej, nagrany jest jakby od niechcenia, a tak naprawdę niesie ogromną dawkę energii. Oczywiście można się przyczepić do zbytniego przeciągania samogłosek, powodującego komiczne efekty — słyszymy „sów” zamiast „słów” w utworze Chociaż raz — jednak są to nieistotne szczegóły, które dodają nawet smaczku całemu projektowi. Izie pozostaje życzyć sukcesu, o co trudno w świecie zdominowanym przez zarówno polskie, jak i zagraniczne wokalistki, które potrafią jedynie odśpiewać napisany przez kogoś innego utwór. Dziewczyna z Łodzi, która wypłynęła na głęboką wodę bez asekuracji i udało jej się przeżyć! Iza zasługuje na ocenę bardzo dobrą z małym minusem. Minus po to, aby dalej pracowała, bo ma ogromny potencjał, którego efekty usłyszeć można na krążku Krzyk. Kiedyś będzie o niej głośno! Brawa dla Izy za odwagę, za świeżość, za to, że potrafi iść pod prąd bezkształtnego mainstreamu. W dodatku panna Lach prowadzi blog pod adresem http://zizibrr. blogspot.com, za pomocą którego udowadnia, że nie tylko pisze dobre teksty i pięknie je wyśpiewuje, ale także pięknie żyje. KRZYSZTOF KOCZOROWSKI Krzyk Iza Lach EMI Music Poland 2011
musli magazine
>> książka RECENZJA
Młoda Polska
Parafrazując słowa jednego z bohaterów Matki Teresy od kotów w reżyserii Pawła Sali można powiedzieć, że chłopcy i dziewczęta w Polsce „mają przejebane”. Przekonuje nas o tym Przemek Gulda, który w swojej drugiej książce przedstawił złożony i jednocześnie bardzo rzeczywisty przekrój polskiego młodego pokolenia. Chłopcy i dziewczęta w Polsce to jednak nie tylko swoisty reportaż, socjologiczny traktat, ale i wnikliwa, wręcz filozoficzna, przypowieść o naszych codziennych wyborach i ich konsekwencjach. Zacznijmy jednak od początku, wybierzmy kilku bohaterów i przedstawmy krótko ich losy — być może przypomną niektórym ich własne historie lub zabłysną chwilowym wspomnieniem pierwszych fascynacji, głęboko skrywanych urazów czy życiowych traum. Pierwsza jest Ewelina — dziewczyna bez hamulców i kontroli, marząca o wielkiej sławie; najjaśniejszy moment jej życia przychodzi pewnego ranka na wieży ratuszowej, na którą wchodzi podczas upojnej nocy i skupia na sobie uwagę całego miasteczka. Jest i dziewczyna, która poświęca się z miłości, jeżdżąc w każdą niedzielę do więzienia do swojego chłopaka na widzenie, nie myśląc nawet, co tak naprawdę otrzyma wraz z jego wolnością. Jest też chłopak zamknięty
w swoim pokoju i w swojej głowie, pogodzony z losem i życiem w samotności, który nagle zmuszony jest żyć do końca ze świadomością straty. Jest dziewczyna zraniona, zgwałcona, dla której nie będzie istnieć pojęcie przyszłości, życia w ogóle — bo co to za życie, które wykonuje się mechanicznie? Jest i chłopak, który odkrywając swoją orientację seksualną, poznaje jednocześnie słodkość inicjacji i gorzki smak nieodwzajemnionej miłości… Bohaterów jest jedenaścioro, a każdy z nich ma swoją opowieść — całkiem inną, do granic własną, ale zawsze smutną i bezkompromisową. Przemek Gulda pokazuje bohaterów w chwili dla nich przełomowej, która decyduje o reszcie życia — zazwyczaj bardzo różniącego się od rozpisanych scenariuszy i gotowych wyobrażeń. Co ciekawe, w większości to chwila radosna, która niejako w konsekwencji tego szczęścia zmienia się w traumę i powoduje trwałą rysę na życiu. I o tym właśnie między innymi jest ta książka, ale też i pośrednio o dzisiejszej niemożności postawienia widocznej granicy między dzieciństwem a dorosłością, bo obecnie ta granica jest na tyle płynna, że coraz częściej powoduje u młodych ludzi dezorientację i niemożność przystosowania się do ról społecznych, jakie są im narzucane. Przemek Gulda właśnie do takich chłopców i dziewcząt mówi. Zwraca się nawet do nich bezpośrednio. Swoje historie przedstawia bowiem w narracji drugoosobowej. I tu należą się szczere gratulacje za podjęcie takiego wyzwania, bo — jak wszystkim zapewne wiadomo — jest to bardzo trudna i rzadko stosowana sztuka. Autor wszystkie narracje prowadzi bardzo sprawnie, wręcz hipnotyzująco — ani na moment nie nuży czytelnika, nadając całości wewnętrzny i bardzo żywy rytm. Co więcej, stosując narrację w drugiej osobie, Gulda po mistrzowsku odkrywa wszystkie karty-myśli swoich bohaterów, dając tym samym szansę zmierzenia się zarówno im, jak i nam z naszymi prywatnymi demonami. Z tą tylko różnicą, że my, czytelnicy — podobnie jak autor — widzimy całość jakby z góry, z perspektywy wyższej i w określonych ramach świata przedstawionego. I taką mamy przewagę… Przynajmniej do czasu, aż nas samych ktoś kiedyś nie ujmie w takie ramy. Opowiadania Przemka Guldy mają jeszcze jedną bardzo ważną zaletę — są opowieściami uniwersalnymi. Jednym przypominają i uświadamiają, innych
>>recenzje przestrzegają i wskazują pewne drogi, ale też wskazują pośrednio, bez natrętnego moralizowania i pouczania. To tylko zarys, impresja, szkic większego i nieopisanego porządku rzeczy, na który tak naprawdę — mimo wszystko i bez względu na wiek — nie mamy najzwyczajniej w świecie wpływu. Bo nawet jeśli staramy się żyć etycznie, dojrzale, to i tak z reguły jesteśmy narażeni na niedojrzałość i głupotę innych. Koło się więc zamyka — i oto cała nasza wielka społeczna, nie tylko polska, tragedia. Na koniec ciekawostka — tytuł książki i poszczególnych utworów autor zapożyczył z albumu amerykańskiego zespołu The Hold Steady pt. Boys and Girls in America, krojąc je na miarę naszą i swoich „młodopolskich” obserwacji. Posłuchajcie ich! SZYMON GUMIENIK Chłopcy i dziewczęta w Polsce Przemek Gulda Lampa i Iskra Boża 2011
Pętla czasu na szyi
Nagroda Pulitzera zobowiązuje. W tym roku komisja zwróciła uwagę na powieść Jennifer Egan Zanim dopadnie nas czas na temat rozważań o czasie i jego współczesnych figlach. Niestety, dowiadujemy się o nich, kiedy jest już za późno. Czas jest morderczy, bo sami go stworzyliśmy. Jest jednocześnie abstrakcją, więc nie sposób go złapać. Egan podejmuje się >>101
>> heroicznej próby uchwycenia czasu, zanim on nas dopadnie. Najzabawniejsze, że jej się to udaje. Książka to luźny zbiór historii współczesnych Amerykanów zajmujących się branżą muzyczną — dosłownie i w przenośni. Są tu podstarzały punk i właściciel wytwórni płytowej Bennie Salazar oraz uzależniona od kokainy Lou, która zajmuje się wyszukiwaniem młodych talentów. Jest i kleptomanka Sasha, której choroba stanowi symbol naszej potrzeby otaczania się przedmiotami. Są i zakochana w rockowych pauzach nastolatka, i niespełniony dziennikarz, który podczas wywiadu z jedną z aktorek próbuje ją zgwałcić. Fragmenty historii łączą się ze sobą, choć Egan oświetla je pod różnym kątem, ukazuje czasem tylko fragmenty wyrwane rzeczywistości i ukradzione czasowi. Naszym zadaniem jest złożyć je w całość. Książka w zasadzie nie mówi niczego nowego: ot, diagnozuje naszą bezduszną erę digitalną, która pozbawiła nas uroku winylu, a skazała na wirtualne mp3. Współczesność zadała cios wszelkim prawdziwym kontaktom towarzyskim, skazała na życie w piekielnej monotonii, tracenia zdrowia na zarabianie pieniędzy, a później tracenia pieniędzy na odzyskanie zdrowia. Rozpaczliwie próbujemy konserwować naszą młodość, żyjąc w pogardzie dla starości, butni wobec ograniczeń, żałośni w swojej wierze, że płatki złota wrzucane do kawy przedłużą naszą witalność. Planujemy, ciągle patrząc w kalendarz, a nie potrafimy żyć teraźniejszością. Ot, garść truizmów człowieka XXI wieku. Tak łatwych do zauważenia, tak trudnych do przemyślenia, kiedy głowa zajęta obliczeniami, jak dłużej i godniej żyć za cenę samego życia. „Żyjemy dłużej, ale mniej dokładnie i krótszymi zdaniami”, jak powiedziała Mistrzyni Wisełka, stąd jedno z opowiadań ubrane jest w formę prezentacji w Power Poincie. Egan szatkuje czas na małe cząstki, gigabajty zdarzeń i pakuje je do slajdów. To symbol rozdźwięku między tym, co myślimy, a tym, co mówimy, ale również ciekawa metafora współczesnych międzyludzkich relacji. Niezmiernie ważną rolę w książce odgrywa stary, dobry rock, w którym było miejsce na wymowne pauzy i formę nasyconą wysokim stężeniem emocji, możliwych jeszcze wówczas do nazwania. Egan, jak sama mówi, inspirowała się Proustem i Rodziną Soprano. Połączenie karkołomne, ale rezultat zaskakująco >>102
>>recenzje
udany. To nie jest powieść, trudno nawet powiedzieć, że to typowy zbiór opowiadań, to polifoniczny twór, skonstruowany na zasadzie postmodernistycznej symfonii dodekafonicznej. Chodzi o nierówne rozłożenie akcentów, tak jak nierówno rozkładają się nasze momenty olśnień, że życie ucieka nam przez palce. Zwraca uwagę precedensowa konstrukcja książki od strony formalnej. Nikt nie odbierze nam radości, jaką daje składanie poszczególnych fragmentów rzeczywistości, wydartych jak z kolorowego papieru i przyklejanych krzywo, w pośpiechu, na szkolnym kartonie życia, zawsze niegotowego, zawsze w biegu. U Egan znajduje to też odzwierciedlenie w warstwie językowej. Skoro żyjemy na skróty, mówimy również na skróty, bo język próbuje nadążyć za pędzącą myślą. Nasze „do zo”, „na ra” i „podaj info” blado wypadają przy Orwellowskiej ostatniej części książki, w której jak memento brzmi fraza: „if thr r children, thr mst b a fUtr, rt?”. Cóż, tylko dajmy czasowi czas. KASIA WOŹNIAK Zanim dopadnie nas czas Jennifer Egan Wydawnictwo Rebis 2011
Paradoksy księdza Jana
Polska biografistyka przeżywa swój renesans. Po doskonałych Korczaku i Nałkowskiej mamy wreszcie rzetelną biografię jednej z najciekawszych i najbar-
dziej nieoczywistych postaci na mapie polskiej kultury. Nie oznacza to jednak, że Magdalenie Grzebałkowskiej udało się odpowiedzieć na wszystkie pytania. Ale — paradoksalnie — właśnie w tym tkwi największa siła biografii Jana Twardowskiego. Słowa „Śpieszmy się kochać ludzi” stały się jego przekleństwem. Panny na wydaniu z jego parafii odczytały to jako zachętę do szybkiego zamążpójścia, bo wybranek sobie odejdzie. Zawsze mówił o sobie „ksiądz piszący wiersze”. Nigdy poeta-ksiądz. Nie oznacza to jednak, że nie dotyczyły go nigdy rozterki typowe dla wszystkich twórców. Chciał być księdzem, a musiał pogodzić się z tym, że jest poetą. Albo odwrotnie. Jakkolwiek by było — to był właśnie jego krzyż. Albo nie wierzył, albo nie chciał wierzyć w potęgę przekazu swoich wierszy. Był szalenie skromny, ale jednocześnie zależało mu na opiniach krytyków na temat jego wierszy. Wiadomo, polonista. Cytował z pamięci szczególnie recenzje nieprzychylne. Nie chował nigdy do nikogo urazy, ale był pamiętliwy. Lubił mniejsze i większe złośliwości, na szczęście zupełnie nieszkodliwe. Bał się dzieci, ale potrafił z nimi rozmawiać jak nikt inny. Nieobce mu były również tarcia wewnątrz środowiska twórczego, animozje nawet pomiędzy poetami-duchownymi (ksiądz Paweł Heintsch do śmierci nie mógł zrozumieć, czemu Twardowski, a nie on). Zbierał suszone kwiaty, robił zielniki, ale prowadził też wielki sztambuch, w którym wpisywali się jak do pamiętnika pisarze, aktorzy, ludzie teatru i sceny. Pomiędzy zasuszoną gałązką a obrazkiem prymicyjnym znalazła się nawet fotografia Marleny Dietrich. Z portretu nakreślonego przez Grzebałkowską wyłania się przede wszystkim człowiek — pełen sprzeczności, ale i ułomności jakże rozbrajających. Lubił kartofle ze zsiadłym mlekiem, pluszowe biedronki, tandetne anioły, otaczał się przedmiotami, które wprawiał ciągle w ruch: rozdawał je i przyjmował kolejne, żeby nimi obdarować innych. Wielką tajemnicą są kontakty księdza Jana z SB — z jednej strony historycy z IPN-u są pewni, że Twardowski nie miał pojęcia o założeniu mu teczki, z drugiej nie umiał odmówić, kiedy przychodzili do niego na „rozmowy” przedstawiciele bezpieki (co wynikało raczej z potrzeby ochrony sióstr wizytek i starodawnego savoir-vivre’u, który nie pozwalał gościa ot tak wyrzucić za drzwi). Grzebałkowska w swojej pracy musli magazine
>>recenzje przestrzega podstawowego przykazania reportera: prezentuje fakty, ale nie ocenia. Odsłania obraz, nie interpretując. Subtelnie przedstawia skomplikowane relacje z kobietami, których w życiu Jana było wiele i nigdy nie ukrywał, że lubi się nimi otaczać. Nawet w szpitalu miał ze sobą ulubiony rudawy tupecik, który przyklejał na specjalny klej charakteryzatorski do znienawidzonej łysiny, choć ze szkaradną czarną torbą z fioletowymi uszami się nie rozstawał. Na tyle na ile to możliwe, odtworzone są szkolna przeszłość Janka, wojenne blizny i nieoczywiście serdeczne relacje w rodzinie. Grzebałkowska wykonała imponującą pracę. Tym bardziej że więcej było okruszków niż informacji, a jak już informator się znalazł, to albo mówił mało, albo wyrzucał ją za drzwi (rewelacyjny pomysł z zamieszczeniem fragmentów bynajmniej nie życzliwych telefonicznych rozmów ze znajomymi księdza). A to wszystko pozbawione beatyfikacji na siłę i infantylizmu interpretacji. Dla zachęty niech wybrzmią słowa samego księdza Jana podczas jednej ze spowiedzi: „Wiesz, ja mimo wszystko wierzę w Boga”. Symptomatyczne. I paradoksalne. KASIA WOŹNIAK Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego Magdalena Grzebałkowska Znak 2011
Sceny na Zapleczu Teatru im. W Horzycy po raz pierwszy zobaczyliśmy dyplomantów kolejnego roku tejże szkoły w równie mocnym przedstawieniu Mroczna gra albo historie dla chłopców Carlosa Murillo, przygotowanego pod opieką Iwony Kempy. Tak to po premierze krakowskiej również toruńscy widzowie mieli możliwość zaczerpnięcia głębokiego haustu świeżego powietrza — i to we wcale niełatwym tekście, doskonale jednak umożliwiającym młodym zdolnym pełnię artystycznej ekspresji z wydobyciem jego drastycznych niuansów. Cóż w nim tak gwałtownego? Dzieje się w i obok sieci, wirtualnie oplatającej współczesny świat, pełnej pułapek, wulgaryzmów, manipulacji, seksu i wołania o miłość. Na czatach, portalach i innych randkowych giełdach, gdzie szuka się tego/tej według ściśle określonego targetu, bez żadnej pewności, czy za chwilę ten/ta zwyczajnie nie zniknie, czy jest tym/tą naprawdę? Gdzie każdy może grać kogo mu się podoba, przesłać dowolne zdjęcie i… zaraz rozpłynąć się w niebycie. Zostaje po nim netowy kac, cierpią miliony niekochanych za miliony innych samotnych, jedni chwilkę, inni dłużej — cierpią przed ekranami swych notebooków z ciągle złudną nadzieją, że ten/ta się może jeszcze odezwie. Skala cierpienia zależy tylko od poziomu naiwności, gdy trafi nam się 10 — nie jest dobrze. Trywialnie? Tak zaczyna się ta historia — jeden chłopak zamieści czatoanons „Chcę się zakochać” (w blond dziewczynie), a inny zapyta: „O co chodzi z tym KOCHAĆ?”. Adam i Nick, dwaj nastolatkowie — jeden naiwny do bólu, drugi cyniczny reżyser emocji — klikną tu i tam, i doprowadzą do tragedii. A gwałtowne radosne wejście dziewięciorga młodych aktorów w kolorowym tańcu w rytmie transowego Sane zespołu Archive — który przewija się przez cały spektakl — już perwersyjnie tajemniczo zapowie samo zło. Brawa dla reżyser Iwony Kempy, która tak pulsujące i hałaśliwe przestrzenie muzyki umiejętnie połączyła z ekstazą młodości bohaterów spektaklu. Lubię teatr, w którym muzyka odpowiada idealnie turbulencjom gry, nadając jej zgoła hipnotyzującą moc, by pragnąć obejrzeć ją ponownie (w tym roku już nie — bilety rozeszły się błyskawicznie). Podoba mi się skromna scenografia, pomarańcz podłogi i wielki ekran za plecami, na którym na moment tylko pojawią się netowe adresy i splecione słowa: tak
>> teatr
RECENZJA
O co chodzi z tym KOCHAĆ?i
Po majowym Festiwalu Debiutantów napisałem, jak trudno początkującym aktorom przebić się na pierwszy plan przez zhierarchizowane kurtyny teatrów — a dyplomowe przedstawienia w szkole aktorskiej są jeszcze ich ostatnim dzwonkiem równych szans na scenie. W takiej to luksusowej sytuacji znaleźli się wówczas w festiwalowej przestrzeni studenci PWST w Krakowie w dyskusyjnym spektaklu Babel 2 w reżyserii Mai Kleczewskiej. Po kilku miesiącach na deskach
trzeba, po co odwracać uwagę widza obrazkami, po co google’ować w poszukiwaniu kolejnych portali samotnych? Tak było w Babel 2 Kleczewskiej, ale Iwona Kempa oddała serce wraz z całą sceną człowiekowi — i doskonale jej to wyszło!
Sam dramat Murillo reżyser podzieliła na trzy części, dając dyplomantom tylko pierwszy plan, zagospodarowany często wszelakimi zadaniami aktorskimi. Są charakterystyczni (na pewno jeszcze o nich usłyszymy), impulsywni, odważni, bardzo zgrani, wreszcie kipiący niezwykle pozytywną energią. Jedni przyciągają uwagę swą fizys, drudzy głosem, inni świetną grą i bardzo autentycznymi emocjami w sobie. Tak jak Łukasz Wójcik (oczy), i nie tylko on; chciałbym zobaczyć jeszcze kiedyś na scenie lub ekranie (pełnokrwistego jak Borys Szyc) Macieja Raniszewskiego — Nicka nr 1 — czy w innej komediowej roli — kapitalnego Arkadiusza Walesiaka, który znakomicie wymykał się z pułapki mrocznego ekshibicjonizmu w tej sztuce. Zresztą trzeba by wymienić wszystkich… chwaląc ich niebywale zdystansowany żar gry, bo ta wielogłosowa opowieść o zranieniu i strachu człowieka, by tak pozytywnie porazić — musiała przecież być trochę umowna i zrzucona z sentymentalnej huśtawki. Co nie znaczy, że była lekkostrawna. ARKADIUSZ STERN Mroczna gra albo historie dla chłopców / Carlos Murillo reż. Iwona Kempa premiera 29 listopada 2011 Teatr im. W. Horzycy
>>103
:
Julia J
Jarmulska
:
:
:
:
:
:
„Twórczość jest dla mnie jak narkotyk. Jest systematyczną potrzebą przeżywania ekscytacji, podniecenia pomieszanego z uczuciem niepewności nad efektem końcowym powstającego projektu”
Julia Jarmulska należy do grona najciekawiej zapowiadających się młodych polskich artystów fotografików. Jest absolwentką Wydziału Sztuk Pięknych na UMK w Toruniu (kierunki: Media Rysunkowe oraz Intermedia i Multimedia). Specjalizuje się w fotografii mody i fotografii reklamowej. Choć uwielbia pracę zespołową, to niezbyt często współpracuje z większą ekipą, gdyż niemal przed każdą sesją fotograficzną osobiście wciela się w rolę wizażysty, stylisty i fryzjera. Są to jej kolejne pasje, wynikające z ogromnego zamiłowania zarówno do świata mody i wizażu – który jest dla niej inną „formą malarstwa”, jak i tajników fryzjerstwa, które od dziecka praktykowała na znajomych, ćwicząc nowe cięcia i kombinacje uczesania. Zamiłowanie do kreowania wizerunków i fotografowania ich ma swój początek w odległych latach dziecięcej fascynacji pięknymi kobietami z ówczesnych żurnali. Jako dziecko podkradała starego Zenita rodziców, a później cyfrówkę, by oddawać się ekscytującym zabawom tworzenia sesji fotograficznych. Wówczas stałymi towarzyszkami/modelkami zabaw były jej siostry lub kuzynki. Cała euforia i ekscytacja wywołana tym zajęciem zaczynała się od momentu wymyślania dziwacznych fryzur, makijaży i kreacji. W tym celu potajemnie podbierała kosmetyki i sterty ubrań mamy lub cioci - zależnie od domu, w którym „sesje” się odbywały. Swoje wszechstronne zdolności doskonale wykorzystuje i łączy podczas pracy nad daną sesją zdjęciową. Dlatego jej prace są tak pieczołowicie dopracowane na każdej płaszczyźnie. Uwielbia twórczość Stanisława Wyspiańskiego, Alexandra McQuenna i Karla Lagerfelda za ich wszechstronny geniusz oraz niesamowitą i ponadczasową kreatywność. Ceni i podziwia ikony fotografii, takie jak: Guy Bourdin, Helmut Newton, Richard Avedon, Eugenio Recuenco czy David LaChapelle. Od kilku lat współpracuje z agencją modelingową OMmodel, magazynami, licznymi firmami, projektantami, klientelą prywatną oraz publicznymi osobistościami. Ostatnio z aktorką Romą Gąsiorowską-Żurawską w ramach jej pokazu, który stanowił punkt kulminacyjny 3. Festiwalu Filmowego PRZEJRZEĆ: Moda i Film, gdzie wcieliła się w rolę fotografa reportażowego i wizażystki przygotowującej modelki na wybieg. Swoje osiągnięcia zawdzięcza głównie odwadze, sile, konsekwencji i pracowitości. Jej recepta na sukces to: „wiedzieć, a w konsekwencji tej świadomości uparcie dążyć do tego, co się chce osiągnąć”
>>warsztat qlinarny
Grudniowe
Marta Magryś — kulturoznawca, zabytkoznawca i muzealnik. Z zamiłowania kucharka i amatorka kuchni fusion.
>>126
Co Wam przychodzi do głowy, kiedy myślicie o grudniu? Na pewno święta, prezenty, głęboki zapach pierników, suto zastawiony stół, śnieg za oknem, Mikołaj w czerwonej czapce… Grudzień to miesiąc, który każdy z nas przeżywa na swój sposób. Długo zastanawiałam się, jak powinnam pod kątem kulinarnym napisać Wam o świętach. Wszyscy mamy swoje sprawdzone receptury — na karpia, na śledzie, na rybę w galarecie, na świąteczny obiad, na makowce i pierniki. Jestem przekonana, że wszystkie są doskonałe i równie apetyczne. Ale nie chcę pisać o piernikach, które każdy zna, ani o rybach, ani kutii. Mam wrażenie, że wigilia — choć według tradycji postna — to dzień najbardziej dopracowany, dopieszczony i najsmakowitszy, na który rzeczywiście czeka się przez cały rok. A co ze świętami? Czy muszą być traktowane po macoszemu? Dojadamy wtedy pozostałe uszka i pierogi, dopijamy kompot z suszu i kończymy karpia… a i tak jeszcze zostaje! Chciałabym Wam przedstawić kilka moich osobistych wariacji wigilijno-świątecznych. W sklepach już dawno stoją choinki, błyszczą się na półkach sreberka czekoladowych Mikołajów, zaraz usłyszę gdzieś Last Christmas… I jak tu nie pomarzyć o aromatycznych wypiekach, grzybowych uszkach…? Dlatego przedstawiam Wam panią brioszkę piernikową — doskonałą na śniadanie w tym przedświątecznym okresie, kiedy już chciałoby się zjeść coś pachnącego korzeniami. Moja druga propozycja to apel o umiar w tym, co świat proponuje nam na święta. Pan barszcz czerwony. Nie kupujcie instantowych proszków ani koncentratów buraczanych w butelkach czy kartonikach, zrobienie tradycyjnego barszczu bez ulepszaczy nie jest ani trudne, ani bardzo czasochłonne. On się właściwie sam zrobi, a efekty smakowe są o niebo lepsze niż rozpuszczane sztuczne proszki! Uszka chętniej będą pływać w Waszych talerzach. Trzeci przepis to mój sposób na słodkie prezenty dla bliskich. Coraz popularniejsze staje się obdarowywanie innych czymś handmade. Mogą to być przecież ładnie opakowane bakalie, własnoręcznie zrobione czekoladki czy ciasteczka. Ja mój przepis przywiozłam z Hiszpanii, kiedy parę lat temu przyglądałam się tamtejszym przygotowaniom do świąt. Polvorony to coś pomiędzy ciastkiem a chałwą. Pochodzą z Filipin, ale wierzcie mi, że w grudniu hiszpańskie sklepy pękają od tych słodkich cudeniek na wagę. W Polsce nigdy ich nie spotkałam. Mają niesamowity smak, lekko karmelowy, orzechowy. Można do nich dodać korzennych przypraw, ale ja wolę wersję podstawową, którą przedstawiam na kolejnej stronie. Jedynym problemem w ich robieniu może być foremka. Ja swoją, tradycyjną, kupiłam w sieci. Przyleciała do mnie właśnie z Filipin. Zamiast niej możecie użyć silikonowych foremek do muffinków i po napełnieniu ich masą, delikatnie wyciskać. Wiem, że efekty są lepsze i gorsze, ale dla tego charakterystycznego smaku naprawdę warto się pomęczyć. Ja takiego polvorona pakuję w cienki papier jak cukierka. I ostatni przepis — jak przystało na napływową mieszkankę Torunia, będzie piernikowy. Filet z indyka w sosie piernikowym to danie, które świetnie nadaje się na świąteczny obiad. Na pewno doskonale sprawdzi się też w Nowy Rok jako pożywna dawka cukru i białka po sylwestrowych harcach. Ale zanim to wszystko, zanim zrobicie wielkie zakupy, wystoicie swoje w kolejkach, skorzystacie z setek promocji, zatrzymajcie się na chwilę — tak po prostu, w codziennym biegu. Obierzcie mandarynkę i delektujcie się tym smakiem i aromatem. Bo grudzień i święta pachną też mandarynkami. Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku!
>> musli magazine
>>warsztat qlinarny WIGILIJNY BARSZCZ (NA DUŻY 4-LITROWY GARNEK) włoszczyzna: marchew, pietruszka, por, seler 2 całe (obrane) ząbki czosnku 1 kg buraków obranych i startych na dużych oczkach tarki 2 łyżki octu 2 jabłka ze skórką pokrojone na ćwiartki, bez gniazd nasiennych kilka ziaren ziela angielskiego kilka ziaren pieprzu 1 liść laurowy 2 goździki 5-7 suszonych grzybów 1/2 łyżeczki suszonego majeranku 200 ml soku z czarnej porzeczki woda
pieprz, czosnek, grzyby, goździki i ocet. Gotować tak długo, aż zmiękną warzywa. Wyłączyć. Dodać majeranek roztarty w palcach i zostawić na noc w temperaturze pokojowej. Nazajutrz przelać barszcz przez sito, podgrzać i doprawić sokiem z czarnej porzeczki, solą i pieprzem. Można dodać jeszcze majeranku. Podawać do picia albo razem z uszkami.
BRIOSZKA PIERNIKOWA (NA MAŁĄ KEKSOWĄ FORMĘ O DŁUGOŚCI OK. 24 CM) Zaczyn: 8 g świeżych drożdży 65 ml mleka pół łyżki cukru 25 g mąki pszennej Ciasto właściwe: Zaczyn 3 łyżki miodu 2 łyżki cukru
Do garnka wrzucić buraki, włoszczyznę, jabłka i zalać wodą, aby sięgała 3—4 cm powyżej warzyw. Dodać ziele angielskie,
FILET Z INDYKA Z SOSEM PIERNIKOWYM
1 łyżka przyprawy do piernika 1 łyżeczka cynamonu 1/2 łyżeczki imbiru 1/2 łyżeczki soli 200 g mąki 2 jajka 60 g masła pokrojonego w kostkę rodzynki
Zaczyn: wszystkie składniki mieszamy, odstawiamy w ciepłe miejsce na ok. 30 minut, aby podrosło. W misce mieszamy pozostałe składniki (prócz rodzynek i masła) i dodajemy zaczyn. Wyrabiamy (można mikserem), dodajemy rodzynki i masło, i wyrabiamy ręcznie. Ciasto odstawiamy w ciepłe miejsce na 1—2 godzin, dopóki nie podwoi swojej objętości. Po tym czasie przekładamy masę do formy i odstawiamy na ok. 30 minut, by jeszcze podrosło. Piekarnik nagrzewamy do 200°C. Wyrośnięte ciasto wstawiamy do piekarnika i pieczemy ok. 10—15 minut (uważając, aby nie spalił się wierzch), zmniejszamy temperaturę do 175°C i dopiekamy ok. 30 minut. Sprawdzamy patyczkiem, czy brioszka jest sucha. Jeśli tak, wyciągamy z piekarnika, a po ostudzeniu kroimy i podajemy z ulubioną marmoladą lub dżemem.
(NA DWIE PORCJE) 0,5 kg filetu z indyka miód tymianek sól pieprz
>
Sos: 1 duża czerwona cebula 2 łyżki miodu 1 szklanka porto 2 czerstwe pierniki katarzynki 1 łyżka przyprawy do piernika oliwa
Filet z indyka natrzeć miodem, posolić, popieprzyć i posypać suszonym tymiankiem. Najlepiej zrobić to dzień przed, ale jeżeli nie mamy czasu, to można piec od razu. Pieczemy filet najlepiej w rękawie do pieczenia, żeby był soczysty, w temperaturze 180°C przez ok. 45 minut. W tym czasie przygotowujemy sos. Cebulę kroimy w kostkę, wrzucamy na patelnię z oliwą i lekko solimy. Smażymy powoli, aż cebula się zeszkli, a następnie zwiększamy ogień, aby się zrumieniła. Następnie dodajemy miód, miesza-
my i dodajemy porto oraz przyprawę do piernika. Czekamy, aż wino się zredukuje i przestanie intensywnie pachnieć alkoholem. Następnie dodajemy starte pierniki. Jeżeli sos jest zbyt gęsty, dodajemy jeszcze porto. Pieczeń kroimy w plastry, układamy na półmisku, polewamy sosem. Możemy podawać z kluskami francuskimi albo śląskimi, ewentualnie z ziemniakami.
FILIPIŃSKIE POLVORONY 1/4 szklanki tłuczonych orzechów (ja najbardziej lubię nerkowce) 1 szklanka mąki 1/3 szklanki cukru pudru 1/2 szklanki mleka w proszku 1/3 szklanki roztopionego masła
brązowa. Dodać cukier i mleko w proszku oraz masło i wymieszać całość bardzo dokładnie. Nakładać proszek do foremki na polvorony albo na muffiny i delikatnie wyciskać. Chłodzić przez kilka godzin w lodówce.
Podprażyć orzechy na małej ilości masła, aż będą brązowe. Następnie dodać mąkę i podgrzewać, aż będzie jasno>>127
{
>>redakcja MAGDA WICHROWSKA
SZYMON GUMIENIK
filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.
zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...
WIECZORKOCHA
-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.
ANIA ROKITA
archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.
MACIEK TACHER
rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.
EWA STANEK
pomiędzy jednym nieprzytomnym zaczytaniem a kolejnym przygląda się ludziom i światu z głodną uwagą. Pomiędzy jednym uważnym zmarszczeniem czoła a kolejnym zaśmiewa się do i z niego, a jeszcze bardziej z siebie samej. Czasem myśli, że nie jest nikim więcej i nikim mniej.
>>128
IWONA STACHOWSKA
z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.
AGNIESZKA BIELIŃSKA
dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.
MARCIN ZALEWSKI
rocznik 1989. Nowomieszczanin z pochodzenia, student dziennikarstwa, lubi kulturę i naturę.
NATALIA OLSZOWA
jest „free spirytem”, który w intencji poprawy waru swej egzystencji wyjechał z falą emigracji w roku 20 i... utknął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych mar i realiów, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszł i sobą „tu i teraz”, kultur i ich różnic, języków, moż ści, horyzontów, a czasem i beznadziei, wiary i niew Kim jest? Kimś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawe rozprostować skrzydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po stronach lustra, która pobiegła za białym króliczkiem właśnie rozgrywa partię szachów z królową.
musli magazine
unków 004 rzeń łości żliwowiary. et dwóch mi
} >>redakcja
JUSTYNA TOTA
GOSIA HERBA
na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.
MAREK ROZPŁOCH
rocznik 1980, filozof i ktoś lub coś w rodzaju dziennikarza. Mieszka w Toruniu.
ARKADIUSZ STERN
germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.
EWA SOBCZAK
rocznik 1985
podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl
www.gosiaherba.blogspot.com
KASIA WOŹNIAK
wychowana na Bałutach, sercem torunianka. Polonistka, zakochana w życiu bez wzajemności, przez przypadek PR-owiec. W godzinach urzędowych redaktor, po godzinach — tropicielka absurdów i miłośniczka lat 20. Dźwiękoczuła i światłolubna, kompulsywna czytelniczka. Ze względów humanitarnych już nie śpiewa. Od dwóch lat w Warszawie jej życie bezlitośnie reżyseruje Gombrowicz i na Szaniawskiego się nie zanosi.
ALEKSANDRA KARDELA
absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.
KRZYSZTOF KOCZOROWSKI
z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.
ANDRZEJ LESIAKOWSKI
ładowanie opisu, ...pisu, ...su.
urodzony w 1988 roku, mocno zaangażowany w życie. Przez ostatnich sześć lat intensywnie wojował słowem i pomysłem, pracując jako copywriter i specjalista ds. PR. Od 2010 roku z powodzeniem prowadzi własne studio brandingowe. W celu lepszego poznania swojego największego obiektu zainteresowań — człowieka, ukończył socjologię. Humanistyczne zacięcie rozwija na studiach kulturoznawczych.
JUSTYNA BRYLEWSKA
rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...
>>129
http://
>>dobre strony
>>www.natinaf.com/ Fashion is NATINAF
Po listopadowych ekscytacjach, które zaserwował mi 3. Festiwal Filmowy PRZEJRZEĆ: Moda i Film, trudno wrócić do szarej rzeczywistości. Zwłaszcza że zimowa ulica w Polsce — w przeciwieństwie do letniej i wiosennej — prezentuje się nadal nieco siermiężnie. Dlatego też jako echo festiwalowych olśnień chciałam polecić Wam wirtualny sklep z modowymi propozycjami Romy Gąsiorowskiej, gościa tegorocznej edycji festiwalu. To miejsce dla osób, które w modzie szukają czegoś więcej niż metki czy najnowszych tendencji high fashion, bowiem autorka kolekcji raźnym krokiem wchodzi ze swoją propozycją w świat sztuki. Widać to było już podczas toruńskiego festiwalu. Roma do swoich kolekcji w twórczy sposób wykorzystuje nowe media, taniec, film eksperymentalny i teatr. Nie ucieka też od tematów, które — choć palące — są zamiatane pod dywan przez światową i rodzimą śmietankę show-biznesu. Prowokacja, autorefleksja i stawianie ważnych pytań, ale także otwartość na nowe rozwiązania — to ważny element filozofii marki Stara Bardzo. Obok kolekcji Romy Gąsiorowskiej w sklepie NATINAF znajdziecie też projekty innych oryginalnych twórców. Warto pobuszować, zwłaszcza że zbliżają się święta i czas kupowania prezentów. ARBUZIA
>>www.boli.blog.pl Tabletki przeciwbólowe Boli jest kontrowersyjny. Na tyle, że musimy mieć osiemnaście lat, by zajrzeć na jego blog. Z pewnością znajdą się tacy, których ten typ humoru śmieszyć nie będzie, a może nawet wywoła skrajnie odmienne reakcje. Krótkie komiksy, kreowane charakterystyczną kreską, specyficzny dowcip sytuacyjny... Cóż, dla niektórych to i tak będą tylko narysowane cycki. Monty Python też nie wszystkim się podoba, tak więc nie będę się przejmował negatywnymi reakcjami. Dla mnie boli.blog.pl to przede wszystkim odetchnięcie od polskiej rzeczywistości. Polityki jest tu jak na lekarstwo, jest za to popkultura, mass media i codzienne życie. No i sporo tego, co sam autor określa „wysmakowaną erotyką”. Jest to też niesamowity komentarz do tego wszystkiego, co dzieje się wokół nas. Boli ma wszystko w głębokim poważaniu, bezlitośnie wytyka absurdy tego kraju, nasze fobie, mody, przyzwyczajenia, nie zostawia suchej nitki na telewizji. Uwypukla to wszystko, co nas samych irytuje i odwraca o sto osiemdziesiąt stopni — tak, że jakoś łatwiej przełknąć rzeczywistość. Większość rysunków, wraz z tymi, których na blogu nie uświadczymy, została wydana w wersji papierowej, zatytułowanej zwyczajnie Boli. blog, jednak w internecie nadal odnajdziemy niezwykłe smaczki. Zachęcam do „spenetrowania” tej strony każdego, komu wydaje się, że jest w stanie patrzeć na świat z przymrużeniem oka. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY >>130
musli magazine
{ RYS. A
NDRZ
EJ LE
SIAKO
WSKI
>>słonik/stopka
}
MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Karolina Natalia Bednarek, Agnieszka Bielińska, Gosia Herba, Aleksandra Kardela, Krzysztof Koczorowski, Marta Magryś, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Iwona Stachowska, Ewa Stanek, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Justyna Tota, Grzegorz Wincenty-Cichy, Kasia Woźniak, Marcin Zalewski współpracownicy: Hanka Grewling, Alicja Kloska, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota, Emilia Załeńska korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski
>>131