4[14]/2011 KWIECIEŃ
>>TRÈS.B >>VON CHRUPEK >>PANKIEWICZ
{ } słowo wstępne
>>wstępniak
Kulturalne wykwity
K
wiecień kojarzy mi się z kwiatami. Okazuje się, że całkiem słusznie, bowiem w tym miesiącu czeka na nas pokaźny bukiet kulturalnych wykwitów w postaci festiwali, spotkań, przeglądów i konkursów. Na KATAR, czyli Konfrontacje Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu, Etniczny Zawrót Głowy, Toruńskie Spotkania Kultury Studenckiej, Dzień Białej Flagi, Giełdę Piosenki Studenckiej, Festiwal Watch Docs i przegląd filmowy Młode Kino Skandynawskie zaprasza Od Nowa. W Mózgu i Kinie Centrum zapowiada się równie filmowo! Będzie krótko, ale na temat, a to za sprawą przeglądów krótkich metraży: 9. edycji KolorOFFon Film Festival i 3. edycji Festiwalu Polskich Filmów Krótkometrażowych SHORT WAVES. Bliskie spotkania zapowiadają też fashionistki z Bydgoszczy, które zapraszają na Zamieniadę, czyli SWAP PARTY. Wiosna sprzyja świętowaniu, odkrywaniu, spotkaniom i twórczym rozmowom. Dajcie się im porwać. Ja nie omieszkam! MAGDA WICHROWSKA
>>2
musli magazine
[:]
>>spis treści
>>2
wstępniak. kulturalne wykwity
>>3
spis treści
>>4 >>19
wydarzenia. ARKADIUSZ STERN, ARBUZIA, HANNA GREWLING, ANIAL, (AB), (SY), EWA SOBCZAK, (JT), ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI, (PS)
na kanapie. coś tu śmierdzi MAGDA WICHROWSKA
>>20
gorzkie żale. epidemia rozczarowania ANIA ROKITA
>>21 >>22
a muzom. w czy z? MAREK ROZPŁOCH filozofia w doniczce. wolałabym nie IWONA STACHOWSKA
>>23
elementarz emigrantki. m jak mieszkanie w multi-kulti NATALIA OLSZOWA
>>24
porozmawiaj z nią... TRÈS.B — jesteśmy rodziną Z MISIĄ FURTAK (TRÈS.B) ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA
>>30 >>34
portret. Prasqual. powrót kompozytora. EWA SCHREIBER porozmawiaj z nim... jest wolność słowa i koniec Z GRZEGORZEM KOPCEWICZEM (BUTELKA) ROZMAWIA ANIA ROKITA
>>38
zjawisko. a kreska ciałem się stała. komiks w filmie (cz. 2) SZYMON GUMIENIK
>>44
galeria. MAGDALENA PANKIEWICZ
>>60
nowości [książka, film, muzyka] (SY), ARBUZIA, EWA SOBCZAK, AGNIESZKA BIELIŃSKA
>>63
recenzje [film, muzyka, książka, gra, teatr, festiwal] MAGDA WICHROWSKA, ALEKSANDRA KARDELA, KRZYSZTOF KOCZOROWSKI, EWA STANEK, PAWEŁ SCHREIBER, ARKADIUSZ STERN, MARCIN ZALEWSKI
OKŁADKA: FOT. MONIKA BARAN (I)
>>72
fotografia. MIRELLA VON CHRUPEK
>>88
redakcja
>>90
dobre strony. ALEKSANDRA KARDELA
>>91
słonik/stopka >>3
>>wydarzenia FESTIWAL NAUKI I SZTUKI
WOZOWNIA
>> DIAGRAM W WOZOWNI
Kwiecień w Wozowni zapowiada się bardzo interesująco — już 8 kwietnia Galeria zaprezentuje retrospektywę prac Henryka Tomaszewskiego (1914—2005) — grafika, ilustratora i rysownika, a przede wszystkim legendę polskiej i światowej sztuki plakatu. Swoją pracą zapisał się w historii tej dziedziny, wywierając tym samym wpływ na wiele pokoleń grafików, malarzy i projektantów. Tomaszewski debiutował w latach 30. XX wieku na warszawskiej ASP, już wtedy zdobywając uznanie. Po wojnie przeniósł się do Łodzi i związał swój talent z organizującą się wówczas tam kinematografią — projektowanie plakatów filmowych zadecydowało o jego dalszej karierze. Ekspozycja w Wozowni obejmie 95 plakatów oraz 19 przykładów okładek książek i czasopism ze zbiorów Galerii Plakatu i Designu Muzeum Narodowego w Poznaniu. W wersji elektronicznej zostanie zaś pokazanych ok. 60 rysunków z archiwum artysty, 20 jego portretów fotograficznych (wykonanych przez czołowych polskich fotografików), a także film dokumentalny o profesorze w reżyserii jego ucznia — Daniela Szczechury. Równolegle z otwartą niedawno wystawą w CSW Galeria Wozownia przypomni twórczość zmarłego przed dziesięcioma laty Jerzego Ludwińskiego — wybitnego kry>>4
tyka i teoretyka sztuki współczesnej. Podczas wystawy „DIAGRAM Jerzemu Ludwińskiemu”, zorganizowanej przez warszawską Galerię Działań, będziemy mieli okazję do gruntownego zapoznania się z twórczością Ludwińskiego, a także do przyjrzenia się różnym postaciom twórczej aktywności, w których to właśnie diagram był jej punktem odniesienia. Ludwiński niejednokrotnie uzupełniał swoje eseje i wykłady prostymi rysunkami-diagramami, które w sugestywny sposób obrazowały ujęcia wybranych zjawisk w sztuce. Tym samym, nieco mimochodem, doprowadził do skrystalizowania formuły diagramu jako wizualno-pojęciowego komunikatu towarzyszącego dociekaniom związanym ze sztuką. Temu zagadnieniu poświęcone zostały wypowiedzi ponad 40 wybitnych twórców, z którymi zapoznać się będzie można w Wozowni od 12 kwietnia. W tym samym terminie Galeria zaprezentuje ekspozycję pt. „rzeźba” Anity Oborskiej-Oracz — wykładowcy w Zakładzie Rzeźby Wydziału Sztuk Pięknych UMK. Artystka rzeźbi w różnych materiałach, a łącząc je ze sobą, pozostawia w fizycznym napięciu. Rzeźbiarka prezentowała dotąd swoje prace na kilku wystawach zbiorowych i indywidualnych (rzeźby, instalacje), które były silnie związane z przestrzeniami wystawienniczymi, takimi jak
hala fabryczna czy galeria Nad Wisłą Mariana Stępaka. Tuż po Wielkanocy Wozownia zaprasza na wystawę fotografii Marka Noniewicza zatytułowaną „Zarys biologii fantastycznej”. To jeden z wielu oryginalnych projektów artysty, który powstał w związku z refleksją na temat kondycji fotografii, widzianej jako przedmiot — coś, co byłoby w stanie oprzeć się nieskończonej reprodukcji. Każde ze zdjęć z tej serii jest unikatową odbitką wykonaną na ręcznie czerpanym papierze z fragmentami roślin, pokrytym dodatkowo emulsją fotograficzną. Taką konfrontację inwencji twórczych tłumaczy fakt, iż autor jest jednocześnie absolwentem fotografii na ASP w Poznaniu i biologii na UMK. W Wozowni jak zwykle dzieje się wiele: od światowej sztuki plakatu, przez uproszczoną reprezentację graficznych idei oraz rzeźbę, aż po niepowtarzalną fotografię. Polecamy — koniecznie do zobaczenia. ARKADIUSZ STERN Henryk Tomaszewski / Retrospektywa 8 kwietnia–1 maja DIAGRAM Jerzemu Ludwińskiemu 12–24 kwietnia Anita Oborska-Oracz / rzeźba, 12–24 kwietnia Marek Noniewicz / Zarys biologii fantastycznej 26 kwietnia–10 maja
AKCJA INTEGRACJA To już 11. edycja toruńskiego Festiwalu Nauki i Sztuki organizowanego przez Uniwersytet Mikołaja Kopernika, Urząd Miasta Torunia i toruńskie Towarzystwo Naukowe. Wydawałoby się, że pomysł integracji społeczności akademickiej z toruńczykami wypali się z czasem, a festiwal spowszednieje, jednak każda kolejna jego odsłona, która cieszy się niesłabnącą popularnością, uświadamia mi, że to bardzo potrzebny obu środowiskom mariaż. Na co możemy liczyć? Jak co roku będziemy mieli okazję uczestniczyć w spotkaniach, prezentacjach, eksperymentach, dyskusjach i warsztatach z dziedziny nauki i sztuki. Wybór dyscyplin i form uczestniczenia w festiwalu jest tak ogromny, że z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie. Warto skorzystać z tego przywileju, zwłaszcza jeśli status studenta dawno za nami. Festiwal potrwa od 15 do 19 kwietnia. Szczegółowy program imprezy znajdziecie na stronie: www.festiwal.torun.pl. ARBUZIA 11. edycja Festiwalu Nauki i Sztuki w Toruniu 15–19 kwietnia
musli magazine
>>wydarzenia
1.04
1-3.04
OD NOWA
ADRIA
Suchy kwiecień, mokry maj, będzie żyto jako Baj W Prima Aprilis oraz 3 kwietnia teatr zaprasza wszystkich na spotkanie z bajką Leszka Kołakowskiego pt. Kto z was chciałby rozweselić pechowego nosorożca? Spektakl zainscenizował i wyreżyserował Zbigniew Lisowski, scenografię opracował Pavel Hubička, muzykę Piotr Nazaruk, choreografię Władysław Janicki, a grafikami zajęli się Zbigniew Lisowski oraz Sylester Siejna, wykorzystując w nich obrazy René Magritte’a. W Teatralnej Szafie już od jakiegoś czasu mieszka też Słowik — jeśli chcielibyście go zobaczyć, Baj zaprasza 4 oraz 17 kwietnia w swoje gościnne progi. Spektakl jest oparty na bajce Hansa Ch. Andersena, a jego reżyserii podjęła się Ada Konieczny. Z kolei 10 kwietnia (w samo południe) na teatralnej scenie będzie można zobaczyć Czerwonego Kapturka w reżyserii Andrzeja Zaborskiego. Na początku miesiąca (od 5 do 8 kwietnia) będziemy mieli okazję przyjrzeć się także ze sceny akcji spektaklu pt. Na arce o ósmej w reżyserii Pawła Aignera, a między 12 i 14 kwietnia Dudi bez piórka — sztuki Roberta Jarosza. Z kolei 15 kwietnia widzów oczaruje Wschód i zachód Słonia Joanny Klary Teske. Pod koniec miesiąca (od 20 do 22 kwietnia) zobaczymy zaś poetycki spektakl Podróże Guliwera J. Swifta (w adaptacji i reżyserii Ondreja Spišáka). A jeśli ktoś chciałby jeszcze wybrać się z Językiem na wyprawę Po rozum do głowy, to Szafa zaprasza na scenę (przez Usta — 27, 28 i 29 kwietnia). Autorami sztuki są Marian Pecko i Zbigniew Lisowski, a jej adaptacji i reżyserii podjął się Zbigniew Lisowski. Baj zaprasza zatem na Piernikarską 9, gwarantując dobrą zabawę i niezapomniane wrażenia. Szczegóły na stronie: www.bajpomorski.art.pl.
FOT. PIOTR FRĄCKIEWICZ
HANNA GREWLING
PUNKOWA KLASYKA 1 kwietnia na małej scenie klubu Od Nowa zagrają zespoły Karcer, WC i Redaial. Karcer to prawdziwi weterani — zespół istnieje od 1982 roku. Po koncertach w Jarocinie w roku 1985 i 1986 na stałe wpisał się w surowe karty polskiego punk rocka. Historia zespołu to krzywa PRL kryzysowej epopei i dojrzewania w polityczno-muzycznej paranoi tamtych czasów. To wszystko echem odbiło się także w tekstach i muzyce zespołu. Oficjalne wydawnictwa ukazały się na przestrzeni lat 1992—2010. Ostatnia płyta zatytułowana Anarchiva została wydana z okazji 25-lecia zespołu w 2007 roku. W marcu tego roku ukazał się piąty album grupy Wariaci i Geniusze. Zespół na koncercie w Od Nowie wspierać będą formacje WC oraz Redaial. Szczegółowe informacje na www.karcer.com.
TEGO JESZCZE NIE BYŁO Cykliczny przegląd filmów Never seen in Bydgoszcz zadomowił się w mieście nad Brdą. Na festiwalu pokazywane są obrazy, które ominęły Bydgoszcz w związku z brakiem kina studyjnego. Prezentowane filmy zostały wybrane po burzliwych konsultacjach z internautami. A są wśród nich: Wyjście przez sklep z pamiątkami Banksy’ego, nominowana do Oscara animacja Sylvaina Chometa Iluzjonista oraz Hej, skarbie — film doceniony na festiwalu w Sundance w 2010 roku. W Adrii zobaczymy także Schronienie — najnowszy film Françoisa Ozona (reżysera Basenu i 8 kobiet) oraz Szukając Erica — kapitalną, podnoszącą na duchu komedię rodzinną i wzruszający dramat w jednym. W programie znalazł się także Kolejny rok Mike’a Leigh — film, o który rozegrała się najgorętsza batalia na festiwalowym forum. Siódma edycja Never seen in Bydgoszcz upłynie pod hasłem „Kino studyjne dla Bydgoszczy!”. Organizatorzy przeglądu wraz z Grupą Filmową Koloroffon rozpoczynają bowiem akcję, mającą zjednoczyć wszystkie środowiska filmowe w naszym mieście w celu utworzenia w Bydgoszczy kina studyjnego. Do akcji zapraszają wszystkich mieszkańców, którzy na festiwalu będą mogli podpisać petycję.
>> ANIAL
Karcer /WC / Redaial 1 kwietnia, godz. 19.00 Od Nowa
(AB)
Never seen in Bydgoszcz 7 1–3 kwietnia, Adria
>>5
>>wydarzenia
Kino pod kocykiem Kto w kwietniu odwiedzi kino Niebieski Kocyk, z pewnością nie będzie rozczarowany. W dniach 19—20 kwietnia odbędzie się przegląd filmowy „Młode Kino Skandynawskie”. Pierwszego dnia widzowie zobaczą film Dobre serce — komedię obyczajową twórcy Noi Albinoi i Zakochani widzą słonie. To opowieść o przyjaźni, miłości i poszukiwaniu szczęścia. Lucas to bezdomny młody chłopak błąkający się po Nowym Jorku. Jego życie od dawna tkwi w martwym punkcie i nie udaje mu się dosłownie nic. Nawet próba samobójcza, którą podejmuje, okazuje się nie tyle nieskuteczna, co po prostu żałosna. Lucas trafia po niej do szpitala, gdzie poznaje Jacquesa — dochodzącego do siebie po piątym zawale serca właściciela małego baru. Samotny, pozbawiony rodziny Jacques przyjmuje Lucasa do pracy. Wszystko zdaje układać się dobrze, aż pewnego dnia w barze pojawia się April, zagubiona stewardessa z Europy... Jest to pięknie nakręcona i bezbłędnie zagrana przez doborową obsadę historia, która nie pozostawi nikogo obojętnym. Kumple to kolejny film, który będzie pokazany w ramach przeglądu. Kristoffer to beztroski 24-latek, zarabiający na życie wieszaniem tablic reklamowych. Gdy jego dziewczyna porzuca go dla swojego szefa, świat Kristoffera rozpada się na kawałki, a on traci wiarę w siebie. Sytuacja zmienia się radykalnie, kiedy pamiętnik wideo Kristoffera trafia w ręce producenta popularnego telewizyjnego talk show. Po upływie kilku tygodni Kristoffer staje się gwiazdą, a jego życie — własnością publiczną. Widzowie uwielbiają zwariowanych przyjaciół Kristoffera: jego najlepszego kumpla Geira (Aksel Hennie) i ekscentrycznego projektanta stron internetowych Stiga Inge (Anders Baasmo Christiansen). Oczywiście sława ma swoją cenę. Kumple Kristoffera nie mogą mu darować, że tysiące ludzi poznało ich sekrety. Odzyskanie zaufania przyjaciół nie będzie łatwe. Co prawda Kristoffer wie czego chce, ale czy będzie potrafił podjąć słuszną decyzję? Sława i przyjaźń rzadko dają się pogodzić... Film zdobył Nagrodę Publiczności na Warszawskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym i na MFF Karlowe Vary. 20 kwietnia kinomaniacy zobaczą Mamuta — ostatni obraz Lukasa Moodyssona. Mieszkające w Nowym Jorku szczęśliwe małżeństwo — Leo i Ellen, to zamożni ludzie oddani pracy zawodowej. Ich siedmioletnią córką Jackie opiekuje się pochodząca z Filipin Gloria, która zarabia na utrzymanie pozostawionych w ojczyźnie dzieci, za którymi rozpaczliwie tęskni. Tom, odnoszący sukcesy komputerowiec, podczas wyjazdu służbowego do Tajlandii poznaje młodą prostytutkę Cookie. Losy tych wszystkich bohaterów w zaskakujący sposób splatają się ze sobą. Ostatnim filmem przeglądu będą Historie kuchenne z 2003 roku. Szwedzka delegacja, uzbrojona w notatniki i diagramy, przyjeżdża do wiejskiego dystryktu Norwegii z zamiarem zarejestrowania zwyczajów kuchennych tamtejszych kawalerów. Badanie wymaga, by obserwator nie interweniował w życie badanego, a zaledwie zbierał informacje i je zapisywał, nigdy nie rozmawiając ze swym podopiecznym. Jednemu z badaczy przypisany zostaje wyjątkowo oporny farmer, zrzędliwy, stary Isak, który na początku nie chce go nawet wpuścić do domu. Wkrótce jednak naukowiec zajmuje punkt obserwacyjny na drewnianej platformie, absurdalnie zamontowanej w kącie kuchni, z tym, że jak się okazuje, Isak także go obserwuje przez dziurę w suficie. Jak widać, Młode Kino Skandynawskie to barwny przekrój nie tylko tematów, ale i wszelkiej maści bohaterów. Niebieski Kocyk czeka zatem na wszystkich, którzy zechcą poznać kilka pasjonujących historii.
>> >>6
ANIAL
musli magazine
>>wydarzenia
2.04
OD NOWA
ZESPOŁY NA START! Konfrontacje Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu, czyli konkurs zespołów rockowych z regionu kujawsko-pomorskiego to impreza, która na stałe wpisała się już w toruński muzyczny kalendarz. Tym razem KATAR odbędzie się 2 kwietnia. Tego dnia początkujące zespoły zmierzą się z prawdą o sobie samych, wyjdą z garażu i zaprezentują swą radosną twórczość spragnionej wrażeń publiczności. Nawet ja, zanim jeszcze dopadły mnie macki Babilonu, wraz ze swoim zespołem próbowałam sił podczas Konfrontacji. Niestety, surowy black metal i granie każdy sobie nie znalazły uznania w oczach jury. Jednak bez wątpienia było to doświadczenie bardzo ciekawe i z perspektywy czasu potrzebne. Pozwoliło pozbyć się złudzeń i zamknąć się w piwnicy na wieki. Inni mieli więcej szczęścia oraz talentu — i im właśnie występ podczas Konfrontacji Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu się opłacił. Od KATARU zaczynało wielu znanych, lubianych i uznanych. 2 kwietnia sceną w Od Nowie zawładną kolejni młodzi zdolni, a dla części z nich
2.04
2.04
AKADEMICKA PRZESTRZEŃ KULTURALNA (WSG)
NRD
będzie to przepustka do sławy. Przesłuchania konkursowe rozpoczną się o godzinie 15.00. Impreza zakończy się koncertem laureatów. Gwiazdą przeglądu będzie zaś zwycięzca poprzedniej edycji KATARU — grupa Living on Venus. Organizatorem koncertu jest Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Toruniu. ANIAL KATAR 2011 2 kwietnia, godz. 15.00 Od Nowa
SKOK WZWYŻ W grudniu poprzedniego roku Pchełki zawojowały scenę toruńskiego Lizard King, w którym wystąpiły przy okazji Światowego Dnia Wolontariusza. Tym razem będziemy mieli szansę po raz kolejny poskakać z nimi w NRD, i to już 2 kwietnia. Pchełki to jeden z najlepszych zespołów koncertowych na świecie — oczywiście zdaniem Pchełek (sic!). Zespół reprezentuje najnowszy nurt w muzyce zwany hop-siupu, czyli melanż etno, post-rocka, psychodelicznego popu, jungle’u, trip-hopu, jazzu i metalu, który zgrabnie spinają w energetyczną całość wokal i flet Marty Rogalsdóttir, instrumenty klawiszowe i elektronika Pawła Rycherta oraz bas Świstaka Rogalssona. Pchełki grały między innymi na OffFestival, FAMA 2008 (Nagroda Trytona za największą osobowość artystyczną) czy Wrock (trzecie miejsce). Odwiedziły też wiele klubów w Polsce: Paprykę w Sopocie, Remont w Warszawie, Fado w Aleksandrowie Kujawskim oraz Piwnicę Pod Aniołem i Piwnicę Artystyczną w Toruniu. Pchełkom przyświeca idea, by życie miało sens, było różnorodne i uczciwe. I jak tu nie (SY) skakać!?
>>
CZAS ZMIANY I ZAMIANY Ta wiadomość powinna ucieszyć bydgoskie fashionistki i szafiarki. Już 2 kwietnia w Akademickiej Przestrzeni Kulturalnej (WSG) odbędzie się kolejna edycja bydgoskiej Zamieniady, czyli SWAP PARTY! To impreza, której przyświeca idea, że garderoba każdej z nas pęka w szwach od zapomnianych skarbów. Nietrafione zakupy pod wpływem chwili, zmiany stylu i rozmiaru powodują, że z naszych szaf wyglądają zmory za małych sukienek, za dużych spodni i znienawidzonych sweterków pamiętających czasy randek z ex. Pozbądźcie się ich! Zasada jest jedna — w humanitarny i ekologiczny sposób. Nie wyrzucamy, ale wymieniamy. Poza ubraniami, organizatorzy zachęcają także do przyniesienia biżuterii, wszelkich dodatków, książek i rękodzieła. Gorąco polecam! ARBUZIA Zamieniada – SWAP PARTY 2 kwietnia, godz. 15.00 Akademicka Przestrzeń Kulturalna (WSG)
Pchełki 2 kwietnia, godz. 21.00, NRD >>7
>>wydarzenia
2.04
3-6.04
7.04
4.04
OD NOWA
ESTRADA
LIZARD KING
FOT. NADESŁANE
BUNKIER
PEJA PRZYJEDZIE Z NOWĄ PŁYTĄ Peja i Slums Attack już 2 kwietnia pojawi się w Klubie Muzycznym Bunkier w Toruniu, pięć dni później (7 kwietnia) odwiedzi zaś bydgoską Estradę. Peja to postać kontrowersyjna, wobec której nie można pozostać obojętnym. Ryszard Andrzejewski urodził się 17 września 1976 roku na poznańskich Jeżycach. Wychowywał się w rodzinie robotniczej, a otoczenie, w jakim przyszło mu dorastać, wywarło duży wpływ na jego dalsze życie. Działalność artystyczną rozpoczął we wczesnych latach 90. XX wieku. Początkowo tworzył w zaciszu domowym. W 1993 roku, wraz z przyjacielem Marcinem Kostrzewskim, znanym wówczas jako DJ Def, założył grupę muzyczną Slums Attack. W tym samym roku udało im się zarejestrować pierwsze nagrania zatytułowane Demo Staszica. W 1995 roku ukazało się Demo Studio Czad, a rok później pierwszy album duetu pt. Slums Attack (wydany nakładem własnym). Drugi album Zwykła codzienność światło dzienne ujrzał w czerwcu 1997 roku. Kolejne krążki również ukazywały się w niewielkich odstępach czasu: Całkiem nowe oblicze (1999), I nie zmienia się nic (2000), Na legalu? (2001), Najlepszą obroną jest atak (2005), Szacunek ludzi ulicy (2006).
5 grudnia 2008 roku w sprzedaży pojawił się pierwszy solowy album rapera zatytułowany Styl życia G’N.O.J.A., natomiast rok później Na serio. W tym samym roku w Zielonej Górze doszło do zajścia, po którym Peją żywiej zainteresowały się media. Peji podczas występu podpadł jeden z fanów, który zaprezentował artyście swój środkowy palec. Muzyk nie pozostał dłużny i zachęcił publiczność do rozprawienia się z niepokornym fanem słowami: „Wiecie co z nim zrobić”. Przeciwko raperowi został skierowany do sądu akt oskarżenia, w którym zarzucano mu podżeganie do linczu. Peja przyznał się do stawianych mu zarzutów i wyraził chęć dobrowolnego poddania się karze. Niedawno światło dzienne ujrzał krążek Reedukacja Slums Attack, który osiągnął status platynowej płyty zaledwie w pięć dni po premierze! A wszystko to bez promocji w mediach. Kto jeszcze nie słyszał, powinien koniecznie pojawić się na koncercie. Kto słyszał i w dodatku upodobał sobie ten album, z pewnością nie odpuści sobie możliwości wysłuchania na żywo najnowszych kompozycji.
>> >>8
ANIAL
Peja i Slums Attack 2 kwietnia, godz. 20.00, Bunkier 7 kwietnia, godz. 19.00, Estrada
ŻART, FILM I TEATR PO STUDENCKU W kwietniu Od Nowa stawia na dobry humor. 3 kwietnia odbędą się Toruńskie Spotkania Kultury Studenckiej, w ramach których zaplanowano V Noc Kabaretową KOPYTKO 2011. W tym roku o Złote Kopytko bój stoczy pięć kabaretów: Statyf, Kałasznikof, Svenson Band, Paweł Reszela oraz kabaret Z konopi. Gwiazdą wieczoru będzie zeszłoroczny zwycięzca — kabaret Czwarta Fala. Organizatorem jest Samorząd Studencki UMK. Jednak nie tylko dowcipem Toruńskie Spotkania Kultury Studenckiej stoją — 5 kwietnia bowiem zaplanowano przegląd animacji filmowych, a dzień później w konkursowe szranki staną teatry studenckie. Informacje na www.tsks. umk.pl. ANIAL Toruńskie Spotkania Kultury Studenckiej 3–6 kwietnia, Od Nowa
W PODRÓŻY Zdenec Bina Acoustic Project to czeski duet, który zadebiutował w sylwestra 2009 roku w rodzimej telewizji w Nocy z Aniołem. Choć zespół tworzą Zdenec Bina i Honza Urbaniec, to — jak sama nazwa wskazuje — jest to projekt głównie Zdenkowy — to on nadaje ton muzycznym opowieściom i oprowadza słuchaczy po własnym świecie dźwięków, które często improwizowane i chaotyczne rozwijają się w kilka pomysłów i piosenek w jednej. Gitary akustyczne Zdenka i Honzy eksplorują rejony rockowej tradycji i jazzowych nawiązań, ale wychodzą i dalej, wraz z niczym nieskrępowaną wyobraźnią artystów, która — jak wiadomo — nigdy nie podąża ani wytyczonymi torami, ani wydeptanymi ścieżkami. Efekt tego to muzyka, która mimo skromnych środków — jakimi są dwie akustyczne gitary — jest w stanie w jednej chwili pociągnąć nas w dół melancholii i zadumy, a w drugiej wyciągnąć i wciągnąć w nienasyconą zabawę i karnawał. Do tego jeszcze fascynacja muzyków rytmami z Ameryki Południowej, Afryki oraz Azji i mamy niezapomnianą podróż w dźwiękach. A to wszystko już 4 kwietnia po promocyjnej cenie 10 zł w Lizard King. Bagaż będzie zbędny. (SY) Zdenec Bina Acoustic Project 4 kwietnia, godz. 20.00, Lizard King musli magazine
>>wydarzenia
6.04
6-13.04
6.04
NRD
KINO CENTRUM
FOT. WIECZORKOCHA
LIZARD KING
W DOBREJ FORMIE
KONCERTOWO
6 kwietnia w NRD będziemy mieli okazję usłyszeć warszawskie trio Forma. Istniejący od 2004 roku zespół jest prekursorem post-rockowego grania w Polsce. Członkowie grupy z powodzeniem łączą elementy rocka, metalu i gitarowo-elektronicznego ambientu. Mają na koncie dwie wydane własnym sumptem płyty i ponad 40 koncertów zagranych w kraju i za granicą. Jako że formację tworzą muzycy i jednocześnie architekci, tak więc działalność Formy nie ogranicza się jedynie do tworzenia muzyki. Podczas ich koncertów dźwiękom towarzyszą autorskie wizualizacje, inspirowane wyprawą po bezdrożach i niepopularnych rejonach naszego kraju. Dzięki współpracy ze scenografami, operatorami i grafikami ich występy to spektakle, podczas których tworzą spektakularne widowiska. Nasycona emocjami muzyka doskonale komponuje się ze stworzonymi przez nich wizualizacjami. Warto choć na jeden wieczór oderwać się od szarej rzeczywistości, przenosząc się wraz z muzykami do świata, gdzie rządzi niebanalna forma.
KINO CENTRUM W CENTRUM
Czaqu powstało w 2001 roku w Toruniu. Jest to grupa zdecydowanie koncertowa, dająca żywiołowe i dynamiczne występy. Wprowadza świetny klimat zarówno w kameralnych klubach, jak i na dużych plenerach. Zespół ma na swoim koncie dwie płyty: Inność (2003) i najnowszą Pachnie Powietrze (2009) oraz maksisingiel Czaqu (2007). Obecnie grupa nagrywa trzeci krążek. Szczególny dla zespołu był rok 2008 — wówczas grupa otrzymała I nagrodę podczas organizowanego przez Polskie Radio VI Finału „Przebojem na Antenę”. Dwa tygodnie później Czaqu zostało laureatem XI Festiwalu Rockowe Ogródki oraz otrzymało Nagrodę Publiczności. W poprzednim roku grupa zdobyła także I nagrodę na festiwalu „Pejzaż bez Ciebie”, poświęconego twórczości Grzegorza Ciechowskiego. Czaqu zagrało ponad 250 koncertów i występowało przed takimi zespołami jak: Kult, Kasia Kowalska, Hey, Piersi, Acid Drinkers, Proletaryat, Perfect, Róże Europy, Pudelsi, Oddział Zamknięty, KSU, Golden Life, Harlem, Elektryczne Gitary, Danzel. 6 kwietnia w Lizard King zespół zagra wraz z formacją Burn.
>> ANIAL
(AB) Forma 6 kwietnia, godz. 21.00, NRD
Czaqu / Burn 6 kwietnia, godz. 19.00 Lizard King
Kino Centrum, poza codziennym filmowym repertuarem, ma w kwietniowej ofercie kilka innych ciekawych propozycji. Na początek 6 kwietnia o godzinie 19.00 pokaz filmu Katastrofa w reżyserii Artura Żmijewskiego — multimedialnego artysty, związanego z Fundacją Galerii Foksal, redaktora artystycznego „Krytyki Politycznej”. Dokument opowiada o katastrofie smoleńskiej i reakcjach społecznych, które wywołała. Po seansie odbędzie się dyskusja z Agnieszką Wiśniewską, absolwentką polonistyki na UKSW, studiów podyplomowych z komunikacji społecznej i mediów w Instytucie Badań Literackich PAN, koordynatorką działania Klubów Krytyki. Wstęp wolny! Następnego dnia, tzn. 7 kwietnia, w godzinach 15.00—18.00 ciekawa i niecodzienna w Toruniu oferta dla nauczycieli szkół ponadpodstawowych: konferencja „Od obrazu filmowego do rozwiązania problemów wychowawczych”, którą organizują Polski Instytut Sztuki Filmowej (PISF), Centrum Edukacji Obywatelskiej (CEO), Kujawsko-Pomorskie Centrum Edukacji Nauczycieli (KPCEN) w Toruniu oraz Kino Centrum w Centrum Sztuki Współczesnej (CSW). Udział jest wprawdzie bezpłatny, ale liczba miejsc ograniczona. Szczegóły konferencji i możliwość
zgłoszenia chęci udziału pod adresem: http://www.kpcen-torun. edu.pl/news. A 13 kwietnia do Torunia dotrze 3. Festiwal Polskich Filmów Krótkometrażowych SHORT WAVES, którego trasa, zaplanowana na czas między 24 marca a 16 kwietnia, obejmuje ponad 30 polskich miast, a poza tym także Berlin, Dublin, Londyn, Monachium, Porto i Żylinę. Wśród 11 najciekawszych zdaniem poznańskiej Fundacji Ad Arte — organizatora Festiwalu — polskich produkcji krótkometrażowych znalazły się fabuły, dokumenty, animacje, wideo-art i teledyski. Główną ideą tak zorganizowanego konkursu (widownia w każdym z miast będzie mogła wziąć udział w głosowaniu na najlepszy obraz) jest promocja polskiego kina krótkometrażowego w kraju i za granicą. Początek imprezy o godzinie 20.00, cena biletu: 10 i 20 zł. Szczegóły programu na stronie www.shortwaves.pl. EWA SOBCZAK Katastrofa / reż. Artur Żmijewski 6 kwietnia, godz. 19.00
Od obrazu filmowego do rozwiązania problemów wychowawczych / konferencja 7 kwietnia, godz. 15.00
3. Festiwal Polskich Filmów Krótkometrażowych SHORT WAVES 13 kwietnia, godz. 20.00 >>9
>>wydarzenia
7.04
7-9.04
OD NOWA
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
MÓZG
ŚPIEWAĆ KAŻDY MOŻE 7 kwietnia w Od Nowie odbędą się eliminacje do 47. Studenckiego Festiwalu Piosenki — Giełda Piosenki Studenckiej. Krakowski festiwal to kawał historii polskiej muzyki, który przez lata nabierał rozmachu i świetności. Świadczy o tym fakt, że wielu jego laureatów nie odeszło w zapomnienie, a ich nazwiska znane są większości z nas. Pośród nagrodzonych znaleźli się m.in. Urszula Sipińska, Zbigniew Zamachowski, Maciej Zembaty, Maryla Rodowicz, Stanisław Soyka, Ewa Demarczyk, Renata Przemyk, Raz Dwa Trzy, Marek Grechuta, Jacek Kaczmarski i Grzegorz Turnau. Do udziału w toruńskiej Giełdzie corocznie zgłasza się kilkanaście zespołów i solistów, którzy pragną pojechać do Krakowa i dołączyć swoje nazwisko do tej imponującej listy. Ponieważ od kilku lat nie obowiązuje żadna regionalizacja, udział w toruńskich eliminacjach biorą wykonawcy z całej Polski. Wystąpić w Od Nowie mogą właściwie wszyscy, którzy mają coś do zaśpiewania. Giełda od lat jest artystycznym wydarzeniem o wysokiej randze, a zdobycie nagrody w konkursie to szczegól-
ne wyróżnienie i nierzadko furtka do dalszej kariery. Do krakowskiego festiwalu można dostać się tylko przez specjalne eliminacje — toruńska Giełda jest właśnie taką „przepustką”. Zgłoszenia przyjmowane są do 7 kwietnia, do godziny 15.00. Gwiazdą przeglądu będzie grupa ENEJ. Organizatorami Giełdy Piosenki są Samorząd Studencki UMK, Radio Sfera oraz klub Od Nowa. Informacje: www.gielda.umk.pl. ANIAL Giełda Piosenki Studenckiej 7 kwietnia, godz. 18.00 Od Nowa
>> >>10
KOLOROFFON W NOWEJ ODSŁONIE W dniach 7—9 kwietnia w Mózgu odbędzie się pierwsza edycja KolorOFFon Film Festiwal. Stowarzyszenie KolorOFFon jest dobrze znane bydgoszczanom, ponieważ przez dwa lata organizowało krótkie przeglądy filmowe pod nazwą „KolorOFFon przedstawia OFF”. Jak na tę grupę pasjonatów kina przystało, podczas trzydniowego festiwalu nie zabraknie filmów nieszablonowych. Około 30 obrazów będzie walczyło o Grand Prix oraz nagrody w 8 kategoriach konkursowych. W konkursie głównym znalazły się zarówno filmy wychodzące poza kanon gatunku — Człowiek z winylu Bartosza Warwasa, jak i przekraczające granice formy obrazy — Krwawy księżyc Błażeja Kujawy. W piątek (8 kwietnia) przeniesiemy się na wschód Polski, a wszystko za sprawą pokazu Podlasie makes me happy. Na festiwalu nie zabraknie też akcentów muzycznych — na zakończenie wieczoru zagra bowiem zespół Pustki. Czego możemy spodziewać się po tym koncercie? Na pewno prostego, wręcz surowego brzmienia, które jednak grupa rekom-
pensuje ciekawymi pomysłami i oryginalnymi aranżacjami. Natomiast z myślą o lokalnej publiczności organizatorzy przeprowadzą konkurs filmów „Local Shorts” skierowany do amatorów filmowania z regionu. Kolejnym lokalnym akcentem będzie pokaz specjalny toruńskich filmów niezależnych „Offensywa Toruń—Bydgoszcz”, który odbędzie się w sobotę (9 kwietnia) o godz. 19.00. Festiwal zakończy się pokazem filmów nagrodzonych. Do zobaczenia w Mózgu! (AB) KolorOFFon Film Festiwal 7–9 kwietnia Mózg
musli magazine
>>wydarzenia
8.04
ESTRADA
8.04
8.04
MILLETT ZACZARUJE BYDGOSZCZAN
PUSTKI W MÓZGU
MORALIST
WULKAN ENERGII Dancehall, hip hop i drum’n’base przyprawione szczyptą elektroniki, energetyczne piosenki i dobry kontakt z publicznością — to przepis na sukces pochodzącego z Wielkiej Brytanii, jednak mającego jamajskie korzenie artysty Deadly Hunta. Wokalista zdobywa coraz większy rozgłos i uznanie nie tylko w swoim rodzinnym kraju, ale także na całym świecie. Dowodem na potwierdzenie jego nietuzinkowego talentu mogą być liczne koncerty u boku takich gwiazd, jak Buju Banton, Wu Tang czy Ice T. Do dorobku artystycznego trzeba również zaliczyć tournee po Stanach Zjednoczonych z Supernaturals. Mimo krótkiego stażu na scenie ten nawijacz ma już na swoim koncie kilka bardzo dobrze znanych hitów, jak np. Ganja Man (nagrany z drum’n’bassowym producentem Aphroditem) czy Talk out Loud. Deadly Hunta bardzo lubi odwiedzać nasz kraj, pojawi się u nas już po raz trzeci — 8 kwietnia w Estradzie oprócz brytyjskiego gościa zagrają również: BST Selecta z Lublina, Shpiou@Qpsiol@In-Deed z Bydgoszczy oraz Siedem z Grudziądza. Cała impreza będzie więc utrzymana w klimatach reggae, dancehall, hip hop i drum’n’base. (AB)
FOT. FILIP STYLIŃSKI
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
MÓZG
Już 8 kwietnia w gościnnych progach Klubu Moralist wystąpi niezwykła osobowość sceny klubowej Lisa Millett. Towarzyszyć jej będą DJ Tennessee i DJ Ricardo. Właścicielka ciepłego i niezwykle głębokiego głosu czarować nas będzie twórczym połączeniem house’u, soulu, funku i jazzu. Ten wyjątkowy mariaż muzyczny uczynił z Millett niezwykłe zjawisko klubowej sceny. Artystkę doceniono nie tylko na Wyspach, ale także w całej Europie. W swoim muzycznym CV ma współpracę z najlepszymi wytwórniami muzycznymi: Defected, Purple Muusic, Evolution, Fluid czy Perfecto Imprint, oraz ze znakomitościami muzyki klubowej, jak choćby: Danism, Copyright, ATFC, Ninebar, Lotus & Double 99 czy Latin-Jazz Grupo-X. Koncertowała w Europie i USA, a na całym świecie ma ogromną rzeszę entuzjastów. Teraz czas na Bydgoszcz. Nie przegapcie!
>> Deadly Hunta / BST / Shpiou@Qpsiol@In-Deed / Siedem 8 kwietnia, godz. 21.00, Estrada
ARBUZIA
Lisa Millett 8 kwietnia, Moralist
Często do nas wracają. I dobrze! W Bydgoszczy i Toruniu mają spore grono entuzjastów, które bez wątpienia pojawi się i tym razem. Pustki, bo o nich mowa, wystąpią 8 kwietnia w bydgoskim Mózgu. Fanom nie trzeba przedstawiać ich bogatego życiorysu, jednak dla tych, którzy przygodę z muzyką Pustek rozpoczną od bydgoskiego koncertu, spieszymy z szort-informacją. Grupa powstała ponad dekadę temu. Założyli ją Radek Łukasiewicz i Janek Piętka. Nazwę wzięli od miejsca prób — niewielkiej komórki na podwórku, o której mówili „pustki”. Ich pierwszy projekt muzyczny — Studio Pustki — został ciepło przyjęty przez krytykę, jednak dopiero 8 Ohm przyniósł prawdziwy przełom w postaci charyzmatycznej skrzypaczki i pianistki, a obecnie także i wokalistki zespołu Basi Wrońskiej. Sukces przyszedł wraz z Do Mi No, na którym znalazły się takie perełki, jak choćby: Telefon do przyjaciela, Nic do powiedzenia czy Słabość chwilowa. Z kolei krążek Koniec kryzysu zebrał znakomite recenzje i nominacje do wielu nagród, w tym Paszportu „Polityki” i Fryderyka. Kalambury — ich ostatni pro-
jekt muzyczny — to przede wszystkim zabawa słowem. Zespół wykorzystał znakomite wiersze polskich poetów, m.in. Bolesława Leśmiana, Danuty Wawiłow, Stanisława Wyspiańskiego, Tadeusza Gajcego i Władysława Broniewskiego. Na albumie gościnnie pojawili się także Kasia Nosowska i Artur Rojek. Poza koncertami i pracą w studiu zespół udziela się także w projektach filmowych i teatralnych, do których tworzy muzykę. ARBUZIA Pustki 8 kwietnia, godz. 21.00 Mózg
>>11
>>wydarzenia
8-9.04 9.03 OD NOWA
TRADYCYJNIE I NOWOCZEŚNIE Po raz kolejny Koło Naukowe Studentów Etnologii zaprasza w podróż w głąb różnorodności kulturowej. Już 8 kwietnia rusza Międzynarodowy Festiwal „Etniczny Zawrót Głowy”. Organizatorzy stawiają sobie za cel edukację w zakresie muzyki korzeni, rozwijanie tolerancji i dialogu międzykulturowego, promocję antropologii jako nauki mówiącej o człowieku i jego otoczeniu, a także stworzenie platformy wymiany myśli i ukazanie zróżnicowania etnicznego naszego kraju. Festiwal obejmuje występy zespołów folkowych, warsztaty, pokazy tańców, prezentację kultury innych narodów i mniejszości etnicznych. Wystąpią m.in.: Balkan Sevdah, Indialucia, Tygiel Folk Banda, Południca. W ramach wydarzenia odbędą się również pokazy tańca irlandzkiego w wykonaniu zespołu Avalon z Torunia oraz pokaz artystyczny grupy Tamtamitutu z Krakowa. W tym roku organizatorzy zapraszają amatorów, pasjonatów i wszystkich tych, którzy robią coś ciekawego — wykonują taniec brzucha, tańczą flamenco czy prowadzą grupę bębniarską. Festiwal będzie doskonałą okazją, by się zaprezentować szerszej publiczności. Zgłoszenia należy przesyłać na: festiwal.etno@gmail.com.
od 8.04
PLESZYŃSKI SPOTYKA NOËL Na wyjątkową wystawę zaprasza bydgoskie BWA. Od 8 kwietnia będzie można zobaczyć w nim prace Ann Noël i Grzegorza Pleszyńskiego — „Rock’n’rollowa historia sztuki”. Artyści poznali się w Australii. Są reprezentantami odmiennych pokoleń i środowisk. Noël ukształtował pejzaż powojennej Anglii, Pleszyński jest dzieckiem PRL-u. Dorastali w odmiennych przestrzeniach, co jednak nie wykluczyło spotkania ich wrażliwości. To przenikanie artystyczne i — co arcyważne — ludzkie zaowocowało niezwykłym wydarzeniem, którego świadkami będziemy w bydgoskim BWA. Obejrzymy zarówno świeżynki — owoc ich artystycznego spotkania, jak i prace wcześniejsze, które realizowali indywidualnie. Czego możemy spodziewać się po tym artystycznym wydarzeniu? Twórcy przeszli odmienne drogi, ukształtowały ich zupełnie inne doświadczenia i ludzie, a mimo to na polu sztuki potrafią się znakomicie porozumiewać. Ann Noël ukończyła grafikę i projektowanie w Bath Academy of Art w Corsham. Po studiach współpracowała z
>> ANIAL Etniczny Zawrót Głowy 8–9 kwietnia, godz. 19.00, Od Nowa
>>12
9.04 10.03
LIZARD KING
BWA
Edition Hansjörg Mayer. Później przeniosła się do stolicy światowej sztuki — Nowego Jorku, gdzie znalazła pracę w Something Else Press. Przez swojego męża Emmetta Wiliamsa związała się z ruchem Fluxus. Noël wykładała w Nova Scotia College of Art and Design w Halifax oraz na Harvard University. W latach 80. wróciła do Europy i tym razem osiadła w Berlinie. Korzenie artystyczne Grzegorza Pleszyńskiego to Wydział Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, jednak przede wszystkim własna wizja artystycznego wyrazu, którą forsował niezależnie od programu studiów. Artysta związany był także z bydgoskim Liceum Plastycznym. Duże znaczenie w jego twórczości miały bez wątpienia podróże do Australii i spotkanie z Aborygenami. Obecnie mieszka w Berlinie. Gorąco polecam Wam to wydarzenie! ARBUZIA Ann Noël i Grzegorz Pleszyński / Rock’n’rollowa historia sztuki 8 kwietnia–29 maja, BWA
OSTRE LIZAKI Niewtajemniczonym The Lollipops może kojarzyć się ze słodką, naiwną i kolorową kulturą Ameryki lat 50., jednak po wysłuchaniu kilku taktów ich piosenek mamy już pewność, że jedyne na co możemy liczyć, to gitarowy zgiełk i mocne rockowe granie, przypominające najlepsze garażowe zespoły lat 60. I dobrze! Tym bardziej że brzmi to wszystko nad wyraz autentycznie i szczerze, jakbyśmy przenieśli się w czasie i przestrzeni zarazem do kalifornijskich garaży i na psychodeliczno-noise’owe sceny Nowego Jorku. Zespół otwarcie przyznaje, że lubi grać głośno, bo wtedy szczególnie uwidacznia się specyficzne połączenie głębokiego pogłosu gitar i melodyjnych piosenek. The Lollipops powstał na początku 2008 roku w Olsztynie i zaczął grać koncerty w miejscowych pubach i klubach, a także na antenie lokalnych rozgłośni. Po trzech latach działalności członkowie zespołu mają już na koncie występy m.in. w Krakowie, Gdańsku, Sopocie, Poznaniu i Warszawie, a także na licznych festiwalach i scenach plenerowych, jak chociażby Heineken Open’er musli magazine
>>wydarzenia
11.04
11-13.04
LIZARD KING
FOT. NADESŁANE
OD NOWA
CZERWIE I WAMPIRY Festival czy 4. Festiwal Młodych Talentów „Gramy” w Szczecinie, którego zostali też laureatem. Przełomem dla zespołu był występ na Dniu Białej Flagi w toruńskiej Od Nowie w 2009 roku, na którym olsztynianie zagrali zarówno wersje utworów Republiki, jak i piosenki ze swojego repertuaru. Wówczas nawiązała się współpraca z Leszkiem Biolikiem, który wyprodukował dla The Lollipops utwór Good Girl — piosenkę, która zawojowała listy przebojów i pozwoliła zaistnieć zespołowi na antenie ogólnopolskich rozgłośni. 23 marca ukazała się natomiast debiutancka płyta grupy Hold, którą zajęli się Maciej Cieślak i Marcin Bors — nazwiska już dość dobrze kojarzone z dobrymi produkcjami. Na ostatnią zachętę można napisać, że The Lollipops supportowali takie zespoły, jak: Coma, Hey, Lao Che, Farben Lehre, Yamal, Biff i Fun Lovin’ Criminals. Towarzystwo zatem zacne. Macie ochotę?
W poprzednim miesiącu Dwór Arusa zaproponował nam Metropolis Fritza Langa z muzyką na żywo w wykonaniu Marcina Pukaluka, teraz Lizard King idzie za ciosem i 11 kwietnia zaprasza na projekcję niemego filmu Nosferatu. Symfonia grozy w reżyserii Murnaua. Zapewne wszyscy bardzo dobrze znają ten obraz, jak i narosłe wokół niego legendy (z tajemniczą kreacją Maxa Schrecka na czele), dlatego z czystym sumieniem pominę streszczanie fabuły. Bowiem to, co najważniejsze, a co pozwoli na nowo wybrzmieć zamkniętej w niemym obrazie symfonii grozy, to muzyka zespołu Czerwie, który tego wieczoru swoim brzmieniem zaskoczy na pewno nie tylko kinomanów — będzie to połączenie niemieckiego niemego horroru z alternatywą muzyczną spod znaku psychodelii, folku i sceny absurdu. Czerwie pochodzą z Beskidu Małego i grają razem od przeszło 10 lat. Na swoim koncie mają już ponad 300 koncertów, oficjalny album Padlina (2004) oraz m.in. muzykę do spektaklu Albośmy to jacy, tacy w reżyserii Piotra Cieplaka i na podstawie tekstu Stanisława Wyspiańskiego. W swojej mu-
>> (SY)
The Lollipops 9 kwietnia, godz. 20.00 Lizard King
zyce Czerwie łączą wiele stylów — od mocnego punkowego uderzenia i industrialnego brzmienia, przez łagodną latynoamerykańską rytmikę, aż po ludowe i folkowe śpiewy. I nigdy nie zamykają się na nowe. Projekt Nosferatu gościł już na Festiwalu Kina Niemego w Warszawie i Nocy Muzeów w Poznaniu oraz w kilku innych miastach Polski. W kwietniu groza zawita do Torunia — kto się boi, niech zostanie w domu. (SY) Nosferatu. Symfonia grozy / Czerwie 11 kwietnia, godz. 20.00 Lizard King
O PRAWACH CZŁOWIEKA Od 11 do 13 kwietnia w progach Od Nowy gościć będzie już po raz dziewiąty Festiwal Objazdowy Watch Docs. Prawa Człowieka w Filmie. Jego organizatorem jest Helsińska Fundacja Praw Człowieka, a współorganizatorami Wydziałowe Koło Nauk Politycznych UMK oraz Klub Od Nowa. Festiwal pomyślany jest jako formuła edukacji publicznej przy użyciu atrakcyjnego medium, jakim jest właśnie film. Warunkiem doboru materiału festiwalowego jest wysoka wartość artystyczna produkcji, jak i dobre rzemiosło filmowe. Co roku projekcjom towarzyszą dyskusje panelowe i spotkania ze specjalistami w dziedzinie praw człowieka i działaczami organizacji pozarządowych. Zadaniem Festiwalu jest zwrócenie uwagi na problem poszanowania praw człowieka i wypracowanie świadomości ich wagi we współczesnym świecie. Podczas tegorocznej edycji zostanie zaprezentowanych ponad 20 najciekawszych filmów dokumentalnych i fabularnych, jakie zostały nakręcone w ostatnich latach. Są to obrazy poświęcone różnym aspektom łamania praw człowieka we współczesnym świecie. Filmy te były często nagradzane podczas międzynarodowych festiwali filmowych na całym świecie. ANIAL IX Festiwal Objazdowy Watch Docs. Prawa Człowieka w Filmie 11–13 kwietnia, Od Nowa >>13
>>wydarzenia
14.04
13.04
14.04
LIZARD KING
FOT. WOJCIECH WOJTCZAK
OD NOWA
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
LIZARD KING
IRONIK POP MUSIK Ślub w Lizard King? Czemu nie. 13 kwietnia na scenie klubu pojawi się The Ślub, czyli formacja złożona z muzyków pochodzących z Bydgoszczy, którzy swój sznyt i brzmienie zdobywali w różnych zespołach całej Polski (od jazzowych i klasycznych, po folkowe, rockowe i pop-soulowe). To, co powstało z tych muzycznych doświadczeń i inspiracji, sam zespół określa mianem „ironik pop musik”. Swobodne, niebanalne i często improwizowane brzmienie The Ślub oparte jest głównie na gitarze, basie, saksofonie, flecie, rhodes piano, akordeonie, bębnach i sekcji rytmicznej. Do tego zaskakujące teksty Wacława Węgrzyna tworzą styl nie do podrobienia. The Ślub powstał na przełomie lat 1999/2000 i od razu nagrał swoją debiutancką płytę pt. Pierwsza. Dwa lata później członkowie zespołu rozpoczęli pracę nad drugą płytą Jej luby jest z Kuby, zapraszając do współpracy m.in. Wojciecha Waglewskiego, Adama Stróżyka i Mateusza Pospieszalskiego. Jesienią tego roku ukaże się trzecia płyta, którą zespół będzie promował koncertami w całej Polsce. Miejmy nadzieję, że i wówczas chłopacy trafią do Torunia, tymczasem zobaczmy, co teraz mają nam do zagrania.
MROCZNA ANJA 14 kwietnia Toruń, a konkretnie Lizard King odwiedzi legenda polskiej sceny rockowej, gotyckiej i metalowej — Closterkeller. Na jego specyficznym brzmieniu poznali i cały czas poznają się fani od 1988 roku, kiedy to zespół rozpoczynał swoją działalność. Choć Closterkeller przez lata zmieniał skład i styl grania, to jednak cały czas utrzymuje swoją pozycję na rynku. Członkowie grupy są lubiani zarówno przez starszych, jak i młodszych słuchaczy, a na ich koncertach można spotkać przedstawicieli wielu muzycznych środowisk — od tych, którzy lubią mocniejsze uderzenie metalowych, gotyckich i rockowych dźwięków, po słuchaczy muzyki pop. Pierwsza przygoda zespołu z muzyką rozpoczynała się od grania ciężkich brzmień nawiązujących do brytyjskiej nowej fali, następnie skręciła w stronę jeszcze cięższego metalu i psychodelii, aby na końcu zmienić się w pop-rock z elementami gotyku. Pomimo wielu zmian i muzycznych różnorodności Closterkeller wraz z wokalistką i liderką Anją Orthodox posiada swój własny, specyficzny i zawsze rozpoznawalny styl. Według
>> (SY) The Ślub 13 kwietnia, godz. 20.00, Lizard King
>>14
mnie duża w tym zasługa samej Anji — ma nie tylko charyzmę, ale jedyną w swoim rodzaju i trudną do podrobienia manierę, która w mrocznych i metaforycznych tekstach (pisanych przez nią samą) sprawdza się nad wyraz dobrze. (SY) Closterkeller 14 kwietnia, godz. 20.00 Lizard King
NA GÓRALSKĄ NUTĘ Niektórzy zaklinają się, że „Nie lubią chamstwa i góralskiej muzyki”. Widać, nie mieli do czynienia z twórczością Zakopower. Jak zgrabnie połączyć muzykę Podhala z nowoczesnymi brzmieniami oraz rockową estetyką? Członkowie Zakopower doszli w tej materii do perfekcji. Zespół zadebiutował na polskim rynku muzycznym płytą Music Hal wydaną w maju 2005 roku. Znakomite kompozycje Mateusza Pospieszalskiego, w nowatorskim, energetycznym wykonaniu zespołu, zostały dobrze przyjęte przez publiczność — ponad 20 tysięcy sprzedanych egzemplarzy i ponad 100 koncertów tylko w zeszłym roku. Również krytyka jest wobec Zakopower łaskawa. Lider grupy — Sebastian Karpiel to postać doskonale znana na polskiej scenie. Daleko mu do celebryty, który jest znany głównie z tego, że jest znany. Jego muzyka broni się sama. Druga płyta zespołu zatytułowana Na siedem zawiera 10 utworów zaaranżowanych, wyprodukowanych i w większości skomponowanych przez Mateusza Pospieszalskiego. Teksty, oprócz członków zespołu, napisali m.in. Kayah, Adam Nowak i Rafał Bryndal. Na krążku słychać rockowe, punkowe, jazzowe, a nawet afrykańskie rytmy, których nie powinno zabraknąć podczas toruńskiego koncertu. ANIAL Zakopower 14 kwietnia, godz. 19.00, Od Nowa musli magazine
>>wydarzenia
15.04
GALERIA AUTORSKA
„Prawdziwą jednak ozdobą starej oranżerii była [...] przepyszna róża Maréchal Niel, na głównej ścianie męczeńsko rozpięta, o pniu grubości ludzkiego ramienia, cały strop obejmująca zieloną, gęstą kopułą. Nikt nie umiał oznaczyć jej wieku, ale zapewne musiała ona pamiętać lata bardzo odległe i dawne” — napisała Zofia Kossak-Szczucka w powieści biograficznej Pożoga. O czym dziś chcą nam powiedzieć róże Maréchal Niel? Przekonać się będziemy mogli, odwiedzając Galerię Autorską, w której 7 kwietnia o godz. 18.00 instalację pt. „Ze wschodu wołanie — Róże Maréchal Niel” (część II) zaprezentuje Bogdan Chmielewski. Profesor Wydziału Sztuk Pięknych UMK w Toruniu jest aktywny nie tylko w kręgu działań plastycznych i parateatralnych, ale także tekstowo, należy się zatem spodziewać, że wymownej instalacji będzie towarzyszył głos poezji. Obraz i słowo połączone w jedno mają podwójną siłę, dzięki której można zatrzymać na dłużej ulotne wrażenia, w zwykłości dostrzec coś więcej niż w codziennym biegu, dać się oczarować, poczuć klimat miejsca, w którym się jest przez chwilę lub na całe życie. To wszystko odnajdziecie i po-
LIZARD KING
BOGDAN CHMIELEWSKI/PROJEKT INSTALACJI ZE WSCHODU RYSUNEK DLUGOPISEM (2011)
JERZY RIEGEL/BYDGOSZCZ, WIDOK NA SPICHRZE (1964)
OBRAZY MIEJSC
15.04
OD NOWA
czujecie w Bydgoszczy Jerzego Riegla i poetów — albumie, w którym fotografie dopełniają teksty uznanych poetów i pisarzy blisko związanych z grodem nad Brdą. Na promocję tego wyjątkowego wydawnictwa (z czytaniem tekstów na żywo przez zawodowych aktorów — Mieczysława Franaszka i Alicję Mozgę) Galeria Autorska zaprasza 14 kwietnia o godz. 18.00. Tego dnia będzie też okazja zapoznać się bliżej z twórczością Jerzego Riegla, dla którego — jak zauważa Jacek Soliński, artysta i współtwórca GA — Bydgoszcz jest „scenografią własnego wnętrza”. Gdyby dodać do tego jeszcze fakt, że fotograf artysta uwielbia wykonywać wymowne w swej prostocie zdjęcia w tonacji czarno-białej, a także namiętnie stosować technikę izohelii, gwarantuję, że nie przejdzie obok tych zdjęć obojętnie, nawet jeśli Bydgoszcz zachwycić was jeszcze nie zdążyła.
>> (JT)
Ze wschodu wołanie – Róże Maréchal Niel (część II) / Bogdan Chmielewski 7 kwietnia, godz. 18.00
Bydgoszcz Jerzego Riegla i poetów 14 kwietnia, godz. 18.00 Galeria Autorska
MOCNE UDERZENIE Z ZAGRANICY 15 kwietnia w Od Nowie wystąpią zespoły Bullet, Enforcer oraz Skull Fist. Bullet to prawowici — ze względu na poziom techniczny, energię, brzmienie instrumentów i wokalu — szwedzcy następcy gigantów rocka AC/DC, przed którymi zresztą wystąpili na stadionie Ullevi w Göteborgu 21 czerwca 2009 roku. Przed nimi, w środku stawki, wystąpią bezkompromisowi i zadziorni metalowcy Enforcer (również ze Szwecji), a jako pierwsi zagrają Skull Fist — przybysze z dalekiej Kanady. ANIAL Bullet / Enforcer / Skull Fist 15 kwietnia, godz. 19.00 Od Nowa
MŁODOPOLSKI NAJAZD Zapowiadany na łamach „Musli” (patrz nr 12/2010) album zespółu Don’t Ask Smingus będzie można, choćby w odłamkach, usłyszeć wkrótce w Mieście Jedynego Mostu. Dnia 15 kwietnia w półmroku Lizarda, równo z szóstym piwem, gdzieś około godziny 20.00 kilkoro dżentelmenów bez krakowskich pretensji odda salwę rhytm’n’bluesa wprost w zgromadzonych szaleńców. Broczący pianą pełną krwi zostaną zgodnie z regulaminem klubu dobici riffem odświeżającym amfetaminowe dziedzictwo Dylana. Co się tyczy bardziej pomysłowych lub mniej dopitych uciekinierów, tych — jak wieść niesie (a nie będzie to pierwsza bitwa kowboi z młodopolski) — dopadnie spuszczony z werbla perkusista. Jeśli to wam niestraszne, rzućmy im wyzwanie razem. Choć dym zakazany, kapelusze wziąć można. ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI Don’t Ask Smingus 15 kwietnia, godz. 20.00 Lizard King
>>15
>>wydarzenia
16.04
15.04
OD NOWA
FOT. KRZYSZTOF MARJAŃSKI
ESTRADA
POTRÓJNY CHILLOUT Od czasu ich występu w „Mam talent” wiele się o nich powiedziało i napisało. Bez wątpienia są oryginalni, a ich twórczość niepowtarzalna. Udaje im się tworzyć energetyczną i wielobarwną muzykę, posługując się niemal wyłącznie własnymi głosami. Nie piszą tekstów. Wokalizy opierają na technice scatu jazzowego, który wykorzystuje zgłoski do śpiewania. O kogo chodzi? Oczywiście o Me, Myself and I. Magda Pasierska wyśpiewuje melodię, Piotr Saulik zapodaje rytm, a Michał Majeran siedzi na scenie obłożony elektroniką. Efekt jest naprawdę zaskakujący, a ich koncerty to z pewnością odskocznia od utartych schematów w muzyce. Artyści są dobrze przygotowani do tworzenia muzyki. Michał jest absolwentem londyńskiej Royal College of Music, Magda studiowała zaś wokal jazzowy we Wrocławskiej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, brała też udział w wielu warsztatach wokalnych z udziałem m.in. Grażyny Łobaszewskiej, a podstawy techniczne zdobywała pod kierunkiem Marzeny Wojak. Choć szerszemu gronu znani są od niedawna, muzycy mają już za sobą >>16
występy z tuzami światowej sceny jazzowej, byli gośćmi dużych ogólnopolskich festiwali, a także koncertowali przed wystąpieniem Dalajlamy podczas jego pobytu we Wrocławiu. Ich utwory były wykorzystywane w reklamach i grach komputerowych. Warto zaliczyć choć jeden ich koncert, bo to bez wątpienia niepowtarzalne przeżycie. (AB) Me, Myself and I 15 kwietnia, godz. 20.00 Estrada
DLA NICH TYLKO REPUBLIKA Dzień Białej Flagi to coroczny ogólnopolski zlot fanów zespołu Republika. Wielbiciele Grzegorza Ciechowskiego i spółki tym razem spotkają się 16 kwietnia. W programie m.in. prezentacja nieznanych nagrań audio i video, dyskusje, spotkanie z członkami zespołu oraz gośćmi specjalnymi, a także koncert zespołu iNNi, który oprócz własnego repertuaru zagra również covery Republiki. Swój przyjazd zapowiedziały także Zielone Ludki — band, który wystąpił rok temu podczas Dnia Białej Flagi i bardzo przypadł do gustu publiczności. Motywy przewodnie tegorocznej imprezy to 30-lecie zespołu Republika i 10. rocznica śmierci Grzegorza Ciechowskiego. Miejsce zlotu fanów tego najbardziej znanego toruńskiego zespołu nie jest przypadkowe. To właśnie tutaj pierwsze kroki stawiała legendarna Republika. 25 kwietnia 1981 roku to dzień, kiedy grupa Grzegorza Ciechowskiego po raz pierwszy wykonała publicznie kultową już dziś piosenkę Biała flaga — utwór, który w świadomości fanów stał się hymnem i głosem wyrażającym ich tożsamość. Dzień Białej Flagi to nie tylko
spotkanie dinozaurów, którzy swoją przygodę ze słuchaniem muzyki rozpoczęli ponad 30 lat temu. Muzyka Republiki to dobro uniwersalne, które przez lata nie straciło nic ze swojej wyjątkowości, a na ich płytach cały czas wychowuje się coraz to młodsze pokolenie melomanów. W programie Dnia Białej Flagi poza tradycyjnym już repertuarem przewidziany jest także konkurs z nagrodami, loteria, ale przede wszystkim spotkania z osobami blisko związanymi z Republiką. Nie zabraknie również czarno-białego tortu dla wszystkich przybyłych. Impreza, choć jej główne założenia pozostają takie same, co roku się rozwija. Tym razem fanklub przeprowadził konkurs na plakat promujący imprezę, którego laureatką została Agnieszka Dziewa. Organizatorzy przygotowali również niespodziankę dla pierwszych 100 osób, które zakupią bilet na Dzień Białej Flagi 2011 (można to zrobić także drogą internetową). Otrzymają oni w prezencie singiel Halucynacje — krążek zapowiadający płytę toruńskiego zespołu Half Light pt. Nowe orientacje, która zawierać będzie autorskie wykonania utworów Republiki z ich debiutanckiego albumu. Ponadto pierwsza setka nabywców biletu otrzyma „republika-
>> musli magazine
>>wydarzenia
17.04
17.04
LIZARD KING
18.04 MÓZG
FOT. KRZYSZTOF MARJAŃSKI
FOT. ALEKSEI KAZANTSEV
MÓZG
ńskie” breloki pamiątkowe. — Po śmierci Grzegorza Ciechowskiego organizacją corocznych spotkań zajął się Jerzy Tolak, były menedżer Republiki. Natomiast od 2009 roku inicjatywa ta jest kontynuowana przez oficjalny fanklub zespołu — „Republika Marzeń”. Celem, który nam przyświeca, jest podtrzymywanie pamięci o wybitnym artyście, Grzegorzu Ciechowskim oraz grupie Republika — mówi Natalia Drzewoszewska z „Republiki Marzeń”, koordynatorka imprezy. — Gorąco zachęcam wszystkich, którzy pragną spędzić magiczne chwile z udziałem wyjątkowych ludzi, w aurze wspomnień i muzyki Republiki, jak zawsze w toruńskiej Od Nowie. Staramy się kłaść nacisk na integracyjny charakter tych zlotów — sama nawiązałam mnóstwo ciekawych znajomości dzięki dotychczasowym Dniom Białej Flagi i zyskałam prawdziwych przyjaciół. Byłoby wspaniale, gdyby ludzie biorący udział w tych kwietniowych imprezach, mogli powiedzieć to samo. Toruń Republiką stoi. W grodzie Kopernika co roku odbywają się dwie imprezy poświęcone zespołowi. Jeden z nich to prestiżowy Koncert Specjalny Poświęcony Pamięci Grzegorza Ciechowskiego (odbywający się w grudniu), drugi to właśnie DBF, czyli Ogólnopolski Zlot Fa-
nów Republiki przypadający na kwiecień. Dzień Białej Flagi charakteryzuje się na pewno bardziej rodzinną atmosferą. Fani mają możliwość aktywnie uczestniczyć w imprezie i poznać bliżej ten kultowy zespół poprzez rozmowy z gośćmi oraz prezentowane materiały archiwalne. A wszystko to przy akompaniamencie znakomitej muzyki. Taki dzień — jeden tylko w roku! ANIAL Dzień Białej Flagi 16 kwietnia, godz. 19.00 Od Nowa
>>
CZESŁAW ZAŚPIEWA W MÓZGU Czesław Mozil to artysta, którego nie trzeba nikomu przedstawiać. Pochodzący z Danii muzyk o polskich korzeniach podbił nasze serca już kilka lat temu. Przebojem Maszynka do świerkania wdarł się na polski rynek muzyczny, łącząc karierę w mainstreamie polskiego showbizu z graniem muzyki uznawanej za alternatywną. Bez wątpienia wniósł wiele świeżości do naszego popu, pokazując, że gatunek ten wcale nie musi być tandetny. Druga płyta Pop również okazała się sukcesem, potwierdzając, że wszelkie komplementy i nagrody, jakimi został obsypany, nie były przypadkowe. Czesław już nie raz występował w Bydgoszczy — zazwyczaj letnią porą i w plenerze. Tym razem usłyszymy go w wersji klubowej. 17 kwietnia w gronie przyjaciół zagra w Mózgu. Wraz z nim wystąpią: Troels Drasbeck (perkusja), Hans Find Moeller (gitara) oraz Martin Bennebo Pedersen (akordeon). (AB) Czesław Śpiewa 17 kwietnia, godz. 20.00 Mózg
DUET Z POTENCJAŁEM W kwietniu w Lizard King i Mózgu zagra prawdziwa perełka muzyki instrumentalnej. Białoruski zespół Gurzuf od 6 lat czaruje dźwiękami akordeonu i perkusji. Co w nich takiego wyjątkowego? Pomimo iż w składzie grupy są tylko dwie osoby, podczas ich koncertów wydaje się, jakby grała cała orkiestra. Muzyka formacji jest bogata i barwna również dlatego, że artyści łączą ostry rock i jazz z elementami muzyki ludowej i klasycznej. Zespół jest już znany i doceniony w Europie. Grupa ma na koncie m.in. muzykę do spektaklu Moby Dick dla teatru w Magdeburgu. Gurzuf w przeciągu ostatnich lat występował praktycznie wszędzie — od Portugalii po Rosję, odwiedzając po drodze festiwale w Londynie, Berlinie, Wiedniu czy Amsterdamie. Koncertowali również w Polsce. Wystąpili m.in. na festiwalu Wrocław Podwodny, Slot Art Festiwal czy imprezie z okazji 60-lecia uchwalenia Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela w warszawskim CDQ. Ten oryginalny duet to dziś jeden z najlepszych zespołów zza wschodniej granicy, nie możecie więc przegapić ich koncertu. 17 kwietnia w Lizard King Gurzuf zagra wspólnie z polską formacją (AB) Bajzel. Gurzuf 17 kwietnia, godz. 19.00, Lizard King 18 kwietnia, godz. 21.00, Mózg >>17
>>wydarzenia PREMIERA
19.04
18.04
TEATR IM.W. HORZYCY
CIĘCIE W HORZYCY Cykl „Nowy wspaniały świat? Dramat XXI wieku” w Teatrze im. Wilama Horzycy od kilku sezonów cieszy się ogromnym zainteresowaniem widzów. Prezentacje najnowszych polskich dramatów dają szczególnie młodym miłośnikom teatru możliwość zetknięcia się ze świetnie napisanymi i bardzo odważnymi tekstami. Wielka szkoda, że mają one niewielką szansę (dotąd z jednym wyjątkiem — Dostoevsky-Trip) pojawienia się w stałym repertuarze toruńskiej sceny. Fakt, iż aktorom na przygotowanie czytania pozostaje raptem kilka dni, a efekt końcowy jest zazwyczaj wyśmienity, jeszcze bardziej przemawia za tym, że to udany projekt. Prezentowany jest zwykle na Scenie na Zapleczu, która nie pomieści niestety zbyt wielu widzów, choć zainteresowanie ostatnim czytaniem pokazało, że spokojnie można zapełnić widownię przy dużej scenie. Tak było w lutym podczas prezentacji Między nami dobrze jest Doroty Masłowskiej w reżyserii Karoliny Maciejaszek; w tym miesiącu Teatr Horzycy zaprasza na spotkanie z równie mocnym i przejmującym polskim dramatem. To Cięcie Tomasza >>18
MÓZG
Mana — autora wystawianego do niedawna na toruńskiej scenie spektaklu 111. O czym mówi jego kolejny tekst? Man w rozmowie z Jackiem Kopcińskim wspominał: „Każdy ma swoją Katarantkę, bo kryje się za nią problem samotności. Wszyscy się z nią stykamy i boimy się jej. Codziennie po ulicach przechodzą tysiące samotnych ludzi, którzy po powrocie do domu nie mają z kim porozmawiać. Czy to nie przejmuje zgrozą? Samotność jest chorobą współczesnego świata”. To właśnie ona jest głównym tematem tej sztuki. Drastycznej, napisanej bez zbędnych słów i z detalami, których często nie zauważamy w codziennym życiu. Akcja toczy się w Zurychu, ale może również zaistnieć w każdym innym mieście. Ciekawe, dokąd przeniesie ją reżyserka prezentacji Julia Pawłowska? Przygotujmy się, bo cięcie będzie naprawdę głębokie i jednorazowe! ARKADIUSZ STERN
20.04 NRD
ROCKOWE KLIMATY W kwietniu zarówno mieszkańcy Bydgoszczy, jak i Torunia będą mieli okazję posłuchać na żywo kapeli Plum. Pod tą niepozorną nazwą kryje się formacja o niezwykle oryginalnym, rockowym brzmieniu. Plum gra od 1999 roku. Zespół założyli dwaj bracia — Marcin i Rafał Piekoszewscy. Następnie dołączył do nich, grający na perkusji, Zbyszek Jasiński, po to, by stworzyć prawdziwie wybuchową mieszkankę. Jesienią 2008 roku Zbyszka zmienił jednak Adam Nastawski. Muzycy ze Stargardu Szczecińskiego są pierwszym polskim zespołem przenoszącym na nasz grunt dokonania grup określanych mianem melanholy americana. Pełnymi garściami czerpią z kameralnego jazzu i muzyki rockowej, a efekt można porównać do dokonań takich zespołów, jak np. Sonic Youth. Pierwsze skrzypce grają tu masywny bas i hałaśliwa perkusja. Wtórują im równie energetyczne dźwięki gitary i zadziorny wokal. Grupa ma już na koncie kilka płyt, niedawno ukazał się ich nowy krążek o nazwie Hoax. Jednak ich znakiem firmowym są występy na żywo, tak więc za nic nie możecie przegapić ich koncertów.
PREMIERA
22.04
TEATR POLSKI
DZIADY I POKOLENIE Po czym można poznać genialny dramat? Po tym, że kolejne pokolenie czyta go na odwrót w porównaniu z poprzednim. Dziady Mickiewicza bywały już w Polsce czytane na najróżniejsze sposoby, ale na taką lekturę, która by oddawała problemy początku XXI wieku, wciąż jeszcze czekamy. Może uda się Pawłowi Wodzińskiemu, który reżyseruje w Teatrze Polskim w Bydgoszczy spektakl Mickiewicz. Dziady. Performance. Premiera — 22 kwietnia. Wielki Piątek. Za to w czwartek (28 kwietnia) po raz pierwszy w TPB specjalna premiera studencka — z trochę niższymi cenami biletów dla studentów i wieczorem inspirowanego Dziadami slamu poetyckiego.
>>
Cięcie / Tomasz Man reż. Julia Pawłowska premiera 18 kwietnia Teatr im. Wilama Horzycy
(PS)
Mickiewicz. Dziady. Performance reż. Paweł Wodziński premiera 22 kwietnia Teatr Polski w Bydgoszczy
(AB)
Plum 19 kwietnia, godz. 20.00, Mózg 20 kwietnia, godz.19.00, NRD
musli magazine
>>na kanapie
Coś tu śmierdzi >>
Magda Wichrowska
Mamy wreszcie tę upragnioną wiosnę! Posępne hałdy brudnego śniegu stopiły się, ustępując miejsca rodzącej się do życia przyrodzie. Przyszedł czas świergoczących ptaszków, marcujących się kotów, pachnących kwiatków i ludzkiej podniety pachnącej eksplozją strumieni twórczych działań. Gówno prawda! Jedyne co czują Polacy, to zapach — nomen omen — rozmrożonych psich kup i jeszcze większy fetor zblazowania. Zimą każdemu wypada marudzić. W końcu śnieg, zawieje, zamiecie, zaskoczeni drogowcy, sfrustrowani kierowcy, zamrożone akumulatory, szwankujące pekape, zwichnięcia, kichnięcia, złamania i wszechogarniająca ciemnota — także ta intelektualna. Wiosną marudzić nie wypada, ale z roku na rok rejestruję coraz większą grupę zblazowanych i nieszczęśliwych, którym śmierdzi coś pod nosem. Czyżby przez smrodliwe roztopy? Psów raczej nie przybyło, a nawet jest ich mniej. Statystyczny Kowalski coraz rzadziej ulega prośbom dzieci, a i dzieci wolą wirtualnych pupili, których nakarmić wystarczy jednym kliknięciem, nie babrząc się w karmach-srarmach i paczkach-sraczkach, o spacerach bladym świtem nie wspominając. Na chodnikach też coraz częściej widzimy ludzi z woreczkami, w których skrzętnie ukrywają pupu suni. A jednak Polakom coś śmierdzi! Ostatnio odkryłam nawet co — ryzyko i frustracja! Tego pierwszego lepiej nie podejmować, bo kredyt, bo niebezpiecznie, bo po co, bo kolega odradza, bo kryzys. To drugie zostaje w pakiecie po pierwszym. Bo chciałabym, ale boję się. A skoro mi jest źle, to innym też powinno być źle. Czytałam gdzieś, że nasz sukces trwa o wiele krócej niż zazdrość, którą wywołuje w naszym otoczeniu. Oznacza to, że udany deal z końca lat 80., po którym została nam tona swetrów tureckich, cały czas jest żywy w umysłach naszych sąsiadów, kiedy nam zalega w piwnicy i odbija się czkawką zamrożonej gotówki. Dzisiaj frustracja to znany pejzaż dużych korporacji i zapyziałych firm. Zarząd nakręca wiosenną machinę, przykręca śruby i zmusza do działania, a przy biurkach sfrustrowane kury zaczynają wysiadywać zbuki, które zawsze można podrzucić do gniazda kolegi. Może delikwent z biurka obok nie zorientuje się, może pozostaje jeszcze w stanie zimowej hibernacji? Za-
sada jest prosta — im dalej od zbuka, tym lepiej. Uda się jakoś przezimować i wiosnę, i lato. Oby do przyszłej zimy, a wtedy: śnieg, zawieje, zamiecie, zaskoczeni drogowcy, sfrustrowani kierowcy, zamrożone akumulatory, szwankujące pekape, zwichnięcia, kichnięcia, złamania i wszechogarniająca ciemnota — także ta intelektualna. Więc nie ma się co dziwić, że nam nie idzie! Kilka dni temu z bliska przyglądałam się miłości pewnego siedemdziesięciopięciolatka do swojego klarnetu. Z pewnością nie był to najlepszy klarnecista na świecie, powiem więcej, grał najgorzej z całego jazz bandu, ale bez wątpienia dało się zauważyć, że kocha to, co robi i frustracja mu nie śmierdzi. Miał w sobie więcej energii i radości od niejednego nastolatka, któremu z racji wieku i hormonów powinno się chcieć. Jakie wnioski? Trzeba robić to, co się lubi. Z pasją i radością, ze swadą i optymizmem. Bez zadęcia, na miarę własnych możliwości i bez napinki. Okazuje się bowiem, że lekiem na śmierdzące frustracje jest równie śmierdzące otoczeniu ryzyko. A wiosna, jak deklarują wszystkie poradniki, jest najlepszym momentem, żeby wdepnąć w kupę ryzyka i wyleczyć się ze swoich frustracji. Porzucamy kożuchy i znienawidzone biurka, zakładamy prochowce i własne firmy, szukamy przebiśniegów i pracy, w której poczujemy się jak u siebie. Teraz albo nigdy. Mamy jedyną w roku szansę na to, żeby zerwać z frustracją, oczyścić powietrze i zacząć robić to, co się kocha. I jeszcze jedno. Ten felieton chciałam zadedykować klarneciście z nowojorskiego jazz bandu — nazywa się Woody Allen i kilka dni temu zagrał niezapomniany koncert w Katowicach, oraz Szymonowi Majewskiemu, który (ku dużemu zdziwieniu redaktorek „Exklusiva”) zadeklarował, że lepiej, aby jego syn „z pasją stawiał płoty”, niż dołączył do grona „smutnych ludzi w windach”. Tej wiosny mówię „nie” wszystkim frustratom!
„ >>19
>>gorzkie żale
Epidemia rozczarowania >>
Ania Rokita
Tym razem miało być o piczonach — internetowych ekshibicjonistach, którzy pokazują gołe dupy i ledwo powite dzieci na portalach społecznościowych. Niestety, sytuacja zmusiła mnie do zmiany planów i podjęcia kwestii bardziej poważnej, niemniej kończącej się także na cudzej dupie. W tym jednak wypadku o obserwowaniu dupy z bezpiecznej odległości mowy być nie może, w nią się wchodzi, tak głęboko, jak to tylko możliwe. Wyścig szczurów zawsze kojarzył mi się ze zjawiskiem powszechnym w wielkich korporacjach, gdzie w grę wchodzą ogromne pieniądze i toczy się bezwzględna walka o przetrwanie. Otóż nie, wyścig szczurów można przeprowadzić w każdym kanale, jeśli tylko znajdą się godni współzawodnictwa bez zasad. Jak skompromitować kogoś w oczach przełożonego tylko po to, żeby odwrócić uwagę od własnych niepowodzeń? Wie to każdy szczur. To nieistotne, czy przeprowadzając tę skomplikowaną operację, działamy w oparciu o fakty, czy tworzymy je na użytek tego przedsięwzięcia. Ważne, żeby było efektownie i skutecznie. Szczury uwielbiają przebywać w ciasnych, ciemnych miejscach, najlepiej jeśli jest to czyjaś dupa. Moszczenie sobie gniazdka w cudzym odbycie jest więc zjawiskiem powszechnym. Tylko po co? Otóż po to, że kiedy woda w kiblu zaczyna płynąć, to można kogoś pociągnąć za sobą, na pewno będzie raźniej. Zastanawiam się, czy szczur rodzi się szczurem, mendą, lizusem, czy po prostu życie uczy go zachowań aspołecznych, a on bezrefleksyjnie tę wiedzę przyswaja? Gdzie podziewają się wartości takie jak lojalność, uczciwość, prawdomówność? Szukając rymów prostych i oczywistych — w dupie. Wiara w drugiego człowieka zostaje skutecznie zachwiana. Czy jedyną osobą, która dobrze mi życzy, jest mama? Z przerażeniem obserwuję u moich znajomych tendencje do zamykania się w sobie, izolowania się od świata, ucieczki, coś, co nazwać można epidemią rozczarowania i nędzą duchową. Chcąc czy nie chcąc, stając w szranki w wyścigu szczurów, czynią wbrew swej naturze i często cierpią. To dlatego rano nie chce im się wstać z łóżka, idą do roboty, walczą o przetrwanie, wieczorem składają swe ciała do łóżka i zasypiają „chu... wym snem, w którym nic się nie śni”. Walczą z myślami, a tą przeważającą nad innymi jest „przeczucie je...ego poranka”.
„ >>20
I znowu tyra. Optymizmem nie napawają także szalejące ceny cukru i benzyny. Generalnie wszystko przybiera postać zaraźliwej depresji, która nie oszczędza nawet największych twardzieli. Zło tego świata potrafi przytłaczać, tym bardziej że pozostajemy tak naprawdę bez wpływu na to, co dzieje się wokół. Nie wykazywałam nigdy nihilistycznych skłonności, ale to wszystko plus stan mojego konta skłania mnie do smutnej refleksji — co dalej, jak żyć? Czy ktoś do cholery trafia szóstkę w Lotto i dlaczego to znowu nie jestem ja? Z góry przepraszam wszystkich za chaotyczny styl, ale i mnie dopadła epidemia rozczarowania i nędza duchowa. Objawia się między innymi mentalnym świeciem, podenerwowaniem i wyrastającymi pomiędzy palcami błonami. Mam nadzieję, że wiosna przyczajona gdzieś za przytłaczającym nasypem kolejowym, którego widokiem codziennie muszę raczyć swe oczy, cokolwiek zmieni. Tymczasem pozostaje zanucić: Zabili wszystkie uczucia Zabrali radość życia Dałem się na to nabrać A teraz została pustka Chcę powrócić, a już nie mogę Kolory straciły barwy Smutek pochłonął każdą myśl Sen zapomnienia — radość istnienia Nie wierzyć w nic! Tylko ciągle uciekać Przed własną słabością I milczeć bez wiary Słowa symbole, egoizm zgubi A czas zabije każdego z nas Zbyt krótko, zbyt słabo Czujemy życie bez winy i woli Niech z Tobą będzie inaczej Obiecuję do maja się ogarnąć, by w kolejnym felietonie było więcej treści uniwersalnych, takich jak wóda, dziwki, koks, lasery i pleśniowe sery. Cytat pochodzi z utworu Epidemia rozczarowania i nędza duchowa zespołu Arkona
musli magazine
”
W czy Z? >>
>>a muzom
Marek Rozpłoch
Felieton tym razem obywatelski. Mało oryginalnie, ale paląca, a jeśli nie paląca, to na pewno mocno tląca się, potrzeba wyrażenia myśli, ich zebrania i poskładania. Wciąż na nowo, wciąż od nowa. Jak radzić sobie z ciążącym i kłopotliwym dziedzictwem PRL? Patrząc ze współczesnej zachodnioeuropejskiej perspektywy, można je uznać za pewną specyfikę, egzotykę regionalną, a ta jest wręcz pożądana, pytanie tylko — jak z tym żyć na co dzień?... W ogołoconej przez wojnę przestrzeni, którą na dziesięciolecia, a może i na wieki — przede wszystkim dotyczy to solidnych budowli socrealistycznych — wypełniać mają architektoniczne pomysły władzy ludowej; z mentalnością, której echa nawet w pokoleniach niedoświadczonych dorosłym życiem w Polsce Ludowej mogą się odzywać... Pytanie zadawane od lat: czy na pewno jest to polski okres wieków ciemnych, który warto omijać szerokim łukiem, wyławiając zeń tylko rodzynki w rodzaju polskiej szkoły filmowej, Grotowskiego, Kantora itp., czy traktować PRL jako trudną i niejednoznaczną w ocenie, lecz integralną część polskiej historii i — kulawe, mające na sumieniu służalczość wobec totalitarnego imperium i prowadzoną przez lata gwałcącą podstawowe ludzkie, obywatelskie prawa politykę — kolejne wcielenie polskiej państwowości, Polski? Niejednoznaczność interpretacji w szczególny sposób uwidacznia się, gdy próbujemy możliwie najpełniej zrozumieć sam proces przejścia od ancient régime do III RP. Ostatnimi czasy serwisy informacyjne niemal codziennie raczą nas postacią generała Jaruzelskiego, i to w różnego rodzaju — czasami nieoczekiwanych, jak np. w kontekście beatyfikacji Jana Pawła II — odsłonach. Jest to zapewne męczące już trochę i dla samego generała, i nade wszystko dla osób, którym nasuwają się na jego widok skojarzenia najgorsze z możliwych. A jednak obecność ta, fakt istnienia postaci z połączonymi w życiorysie szczególnie ciężkimi przewinami czasu PRL z zasługami u zarania demokracji ukazuje nam w pigułce złożoność problemu dziedzictwa czterdziestopięciolecia. Dochodzi do tego jeszcze konieczność zrozumienia wrażliwości ludzi szczególnie boleśnie dotkniętych przez reżim:
internowanych, więzionych, rodzin zabitych; ludzi, którym nieszczęścia zgotowane znienacka przez władze, takie jak represje pomarcowe czy stan wojenny, podcięły skrzydła i zabiły nadzieję. Nie jest więc stosunek do komunizmu w Polsce jedynie sprawą zmagania się z obecnością pewnej egzotyki, obciachu na tle reszty świata zachodniego, lecz jest również sprawą wyczucia ludzkich problemów. Można spróbować jednak udzielić odpowiedzi na pytanie, czy należy kształtować życie codzienne i politykę państwa w taki sposób, by odciąć się ostatecznie od niechlubnej przeszłości albo na siłę dostosowywać się do wzorców pochodzących z państw, które po wojnie miały więcej szczęścia — czy nie jest to na dłuższą metę ślepa uliczka... Czy np. są dziedzictwem peerelu manifestowane — wprawdzie w obecnej kadencji Sejmu w stopniu pewnie najmniejszym, ale może mylę się — przez przedstawicieli władz nielicząca się z obywatelem arogancja i przypadki niezrozumienia reguł państwa demokratycznego, szczególnie w odniesieniu do mediów; czy też jest to chorobą współczesnego świata demokratycznego, objawiającą się cynizmem wypierającym jakiekolwiek przywiązanie do wyższych wartości leżących u podstaw demokracji w kulturze zachodniej? Niezależnie od odpowiedzi na to pytanie — myślę, że w żaden sposób nie można usprawiedliwiać rzucających się w oczy niedostatków systemu demokratycznego; lepiej chyba, nie oglądając się ciągle w przeszłość albo na rozwinięte demokracje, każdego dnia polepszać to, co — od dwudziestolecia z hakiem — mamy.
>>21
>>filozofia w doniczce
Wolałabym nie >>
Iwona Stachowska
Niedawno usłyszałam, że wykład to archaiczna, XIX-wieczna forma przekazywania informacji, która musi odejść w zapomnienie, gdyż dzisiaj priorytetem jest aktywizacja. Pomyślałam, że w takim razie mam nie 30, lecz co najmniej 130 lat, bo dobrze pamiętam, że w moim systemie edukacji ten sposób dzielenia się wiedzą pełnił dość istotną i to wcale nie podrzędną rolę. Od razu usłyszałam sprostowanie, że wyjątek w tym względzie stanowi przestrzeń uniwersytetu, w której wspomniany model komunikacji niezmiennie wiedzie prym. Ale jak wiadomo, wyjątek potwierdza regułę. Rzeczywiście, jeżeli przyjrzeć się wnikliwie aktualnym trendom, to nie da się ukryć, że obecnie w dydaktyce, życiu zawodowym, społecznym, jak i prywatnym dominuje „akcja aktywizacja”. Aktywizujemy się, aktywizujemy innych, inni aktywizują nas. Słowo „aktywizacja” jest odmieniane przez wszystkie przypadki i pojawia się w każdym możliwym kontekście. Pracodawcy tłumnie wysyłają pracowników na dofinansowywane ze środków unijnych szkolenia i warsztaty mające pobudzić nas do działania (niekoniecznie w zgodzie z naszymi potrzebami, ale zawsze na korzyść firmy). Z kolei nasi życiowi partnerzy aktywizują nas do działań w rodzaju: poranne bieganie, wspólne gotowanie, chodzenie do kina na każdy najnowszy hit. Niby wszystko się zgadza. Pomysł trafny, a cel słuszny, ale efekty tego podwyższonego stanu aktywności — różne. Bo co zrobić, gdy okazuje się, że stare metody przynoszą lepsze rezultaty, gdy system funkcjonowania instytucji jest wewnętrznie sprzeczny i nie daje się pogodzić z wprowadzanymi innowacjami lub gdy kłóci się z naszymi przekonaniami? Cóż, może ja wolę pospać pół godziny dłużej, pozmywać po obiedzie, a film obejrzeć na DVD. Innymi słowy, jak dalece możemy się nagiąć, by nie poczuć się jak frajer? W jakich sytuacjach przymknąć oko, a w jakich stanowczo powiedzieć „nie”? Nie trzeba nikogo przekonywać o korzyściach płynących z asertywności. Wydaje się, że z powodzeniem wypracowaliśmy w sobie umiejętność stosowania negacji i oswoiliśmy się z odmową ze strony innych. Co więcej, nie jesteśmy już laikami w dziedzinie rozmaitych technik manipulacji i nie dajemy się tak łatwo omamić mediom, politykom, ludziom. Wiadomo jednak, że zdarzają się sytuacje, w których umieszczenie negacji przed
„ >>22
resztą wypowiedzi nie będzie dla nas korzystne i pociągnie za sobą chociażby zwolnienie z pracy, koniec przyjaźni czy związku. Czy wtedy też powinniśmy być zdecydowani, czy może lepiej iść na kompromis? W kontaktach międzyludzkich (zarówno na stopie zawodowej, jak i prywatnej) często dzielimy się na dwie grupy: albo gramy pierwsze skrzypce, zaspokajając własną potrzebę władzy (w myśl zasady: ja to zrobię najlepiej), albo sprytnie wozimy się na innych, dając upust przemożnej wygodzie (w myśl zasady: inni zrobią to za mnie). Każda z tych postaw ma swoje mocne oraz słabe strony. Poniekąd każda z nich jest wynikiem zastosowania milczącego kompromisu. Przyznaję, że sama wpisuję się w ten model. W niektórych (mniej istotnych dla mnie) sprawach popuszczam pasa, pozwalając, by druga strona miała poczucie przewagi i dominacji. Z kolei w innych odważnie idę w zaparte, dając się uwieść temu samemu banalnemu trikowi. A wszystko po to, by poczuć się panią sytuacji. Mechanizm tego działania jest dość prosty. Zakłada on świadomą rezygnację z własnych potrzeb na rzecz ważniejszego celu, jakim jest dążenie do pożądanego przez obie strony dobra. Tę strategię da się jednak zastosować jedynie w mało konfliktowych przypadkach. Gdy do głosu dochodzą kwestie priorytetowe, np. rozwój zawodowy czy rodzicielstwo, wybór nie zawsze jest łatwy. Problem pojawia się wtedy, gdy walka o dobra i cele ujawnia istotne rozbieżności poglądów, przekonań oraz racji. W takich okolicznościach kompromis może być jedynie unikiem bądź wymuszeniem pociągającym za sobą negację własnych postanowień, a tym samym rezygnację z samego siebie. A może jednak warto poświęcić siebie i iść na kompromis? Nie mam zamiaru w tej kwestii nikomu czegokolwiek doradzać. Zapewne opublikowano już nie jeden poradnik mówiący o tym, jak uniknąć złego kompromisu, i do nich odsyłam, odpowiadając na podobne niewygodne pytania tak jak kopista Bartleby z noweli Hermana Melville’a, grzecznie, aczkolwiek wymownie — „Wolałabym nie”.
musli magazine
”
>>elementarz emigrantki
M jak mieszkanie w multi-kulti >>
Natalia Olszowa
Zawsze wiedziałam, że chcę mieszkać w innym kraju niż Polska — w miejscu, gdzie ludzie posługują się innym językiem i innymi zasadami, gdzie panuje też inna kultura. Uznawałam to za wielce interesujące i twórcze, nie wiedziałam tylko, gdzie konkretnie chcę osiąść. Nie zdawałam też sobie sprawy z tego, co ta emigracja tak dokładnie oznacza i jakie są jej konsekwencje. Nominowany ostatnio do Oscara film Biutiful świetnie pokazał „marzenie o lepszym życiu” ludzi, którzy wyjeżdżają daleko od domu, bo wierzą, że gdzieś „tam” jest lepszy świat. Część z nich nie ma oczywiście wyboru — jedzie z biletem tylko w jedną stronę i egzystuje z dnia na dzień, żyjąc nadzieją, że kiedyś to się skończy. Pamiętam, że kiedy wyjeżdżałam, mój nieżyjący dziś ojciec powiedział: „Masz zawsze do czego wracać”. Nie rozumiałam wtedy tych słów, bo niby do czego miałam wracać? Do mieszkania w bloku? Musiało upłynąć kilka lat, aby dotarła do mnie treść jego przekazu — czym jest dom, jeśli nie spokojem? Niegdyś Irlandia przyjęła pod swoje skrzydła masę ludzi (nie tylko z Europy), dając im swoistą oazę spokoju. Jednak wszystko co dobre, zazwyczaj szybko się kończy. I teraz Zielona Wyspa nie ma nawet jak wyżywić „swoich”. Jednak dotarło do mnie, że tak jak wcześniej wyemigrowałam ze swojego kraju, tak teraz mogę do niego wrócić. Niektórzy, niestety, nie mają takiego wyboru. Jednym się udaje — kończą szkoły, dostają świetne prace, kupują domy i osiedlają się. Inni śpią po piwnicach w 10- czy 20-osobowych grupach i myślą tylko o przetrwaniu. Kiedyś, jeszcze jako studentka z mniej prawdziwego zdarzenia, mieszkająca z rodzicami, chciałam zmian i... dostałam je. Teraz uważam już na to, czego sobie życzę, bo od momentu wyjazdu lokum zmieniam średnio co roku. Czasem mieszkam z tymi samymi ludźmi, a czasem w zupełnie innym składzie, jednak zazwyczaj „nowy kontrakt” oznacza nowe mieszkanie i... powoli zaczyna mnie to męczyć. Właśnie dobijam do ósmej przeprowadzki i co teraz? Kupować, nie kupować? Trudne pytanie, bowiem oprócz wkładu własnego i zdolności kredytowej do zakupu domu czy mieszkania musimy mieć stuprocentową pewność, że pomiesz-
kamy, albo chociaż ktoś pomieszka w nim przez jakiś czas — 5, 10 czy 15 lat. Emigracja do innego kraju trochę krzyżuje plany. Podczas lat tłustych, kiedy to Irlandczycy nie wiedzieli, co zrobić z pieniędzmi, kupowali posiadłości na całym świecie, głównie w jego słonecznych częściach. Dziś często muszą opuszczać swoje domy i jechać za chlebem nawet za Ocean. Ich domy wynajmują teraz emigranci, ale co się z nimi stanie, kiedy i ci chwilowi mieszkańcy zmuszeni będą wrócić do swoich rodzinnych krajów po odyseuszowej wędrówce? Przecież nikt nie będzie wracał z Australii po latach tylko dlatego, że ma dom w Irlandii, gdzie przecież recesja aż huczy. A co, jeśli brakuje chętnych pod wynajem? Sprzedać, nie sprzedać? Ale kto kupuje dom w czasach recesji, kiedy banki nie są już chętne do udzielania kredytów? Mieć czy nie mieć? — oto jest pytanie. Przecież nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, co będzie za 5, 10 czy 15 lat. A dom? Myślę, że najpierw powinniśmy go znaleźć w sobie, a dopiero potem w czterech ścianach — i nie ma znaczenia, czy własnych, czy wynajętych. Jesteśmy dziećmi tak długo, jak żyją nasi rodzice. Mamy dom i Boże Narodzenie tak długo, jak żyją nasze mamy…
>>23
TRÈS.B jesteśmy rodziną
z Misią Furtak o przeprowadzkach, stepowaniu w przebraniu Batmana, wspólnych obiadkach i byciu outsiderem rozmawia Magda Wichrowska Zdjęcia: Monika Baran
” >>Zacznę od tego, że dzięki Waszej płycie The Other Hand
udało mi się przetrwać tegoroczną zimę. Potrzebowałam pozytywnych ciepłych dźwięków, lepiej sprawdzających się przy polskich mrozach niż góralski sweter. Zadziałaliście! Dlatego też postanowiłam na wiosnę odezwać się do Ciebie, podziękować i zapytać, co się z Wami teraz dzieje? Nie ma za co. To ja dziękuję, że powierzyłaś nam swoje przetrwanie. My też aktualnie cały czas próbujemy przetrzymać zimę. W Amsterdamie nie było takich mrozów.
>>Właśnie, á propos Amsterdamu. Ile razy zmienialiście
miejsce zamieszkania? Lista — z tego co wiem — jest imponująca. Przed Warszawą mieszkaliśmy w Amsterdamie. Wcześniej w Maastricht, Kopenhadze i Aarhus, ale kilkakrotnie przeprowadzaliśmy się też wewnątrz każdego z tych miast. Chłopaki do Aarhus trafili z Luksemburga, gdzie Tom się urodził i wychował, a Olivier przyjechał tam z rodzicami jako dwulatek ze swojego rodzinnego Waszyngtonu.
>>Dla tych, którzy nie słyszeli jeszcze o TRÈS.B, muszę
zapytać o Wasze początki. Jak to się stało, że zaczęliście razem grać? Z tego co mówisz, kwestia pochodzenia to u chłopaków dosyć skomplikowana sprawa. Tym bardziej niezwykłe, że znaleźliście się w tym samym miejscu i tym samym czasie. Chłopaki znają się jeszcze z Luksemburga. Tom jest pół-Anglikiem, pół-Duńczykiem, a Oli — Holendrem urodzonym w Ameryce. Poznaliśmy się w szkole muzycznej koło Aarhus. To rzeczywiście niesamowity zbieg okoliczności, że trafiliśmy tam >>26
>>porozmawiaj z nią...
w tym samym czasie. A połączyło nas bycie outsiderami, ludźmi innej narodowości niż reszta szkoły. I pewnie w równym stopniu otwartość na budowanie wspólnego muzycznego mianownika. A może również przyjaźń z kucharzem, nieznajomość duńskiej muzyki folkowej i robienie na drutach.
>>Zaintrygowałaś mnie tym kucharzem, folkiem i drutami!
W naszej szkole każdy chciał się przyjaźnić z kucharzem, bo mieszkał tuż nad szkolną kuchnią, miał Playstation, wielki telewizor i klucz od tylnego wejścia do kuchni, więc przyjaźń z nim gwarantowała dostęp do jedzenia o każdej porze dnia, a zwłaszcza nocy. Piosenki folkowe śpiewaliśmy na tak zwanych morgensameling, czyli porannych spotkaniach. Cała szkoła każdego ranka zamiast spać odśpiewywała po duńsku piosenki folkowe ze śpiewnika. To mówi samo za siebie. W każdym języku. W szkole był też przedmiot Tekstylia/Projektowanie, i bardzo szybko przyszedł taki czas, kiedy wszyscy z tego kursu chodzili nieustannie z robótkami, zarażając nimi całą szkołę. Wówczas wszyscy, gdzie nie spojrzeć, siedzieli z tymi robótkami — bez wyjątku, czy to przy obiedzie, kolacji, na imprezie czy na porannym spotkaniu ze śpiewnikiem.
>>Wygląda na to, że nie można było się tam nudzić. A jak to się stało, że Ty w ogóle trafiłaś do Danii? Przypadkiem. Szukałam w internecie studiów dla mojego brata, a oprócz szkoły dla niego znalazłam coś dla siebie.
>>Tam zaczęła się Twoja przygoda z muzyką, czy wcześniej — w Polsce? Jako dziecko chodziłam do szkoły muzycznej. Grałam na klasycznych instrumentach przez kilka lat. Potem porzuciłam to,
musli magazine
>>porozmawiaj z nią...
”
bo nie mogłam wytrzymać systemu nastawionego na wirtuozów. Trochę śpiewałam w liceum, ale dopiero na studiach zaczęłam się angażować w rożne projekty. W końcu pojechałam do Danii.
Zupełnie nie. To zbieg okoliczności. Wydaje mi się, że przy robieniu tej płyty było znacznie więcej melancholii i niepewności. Nie wiem, jakim cudem ta płyta wyszła wesoła.
>>Właśnie, á propos angażowania się w różne projekty, czy-
>>A to, że czujecie się wszędzie outsiderami ma wpływ na
tałam gdzieś o niezwykłym wydarzeniu z Twojego życia. Nagrałaś kilka numerów z facetem, którego nigdy nie poznałaś osobiście, a później docenili Was w Ameryce Południowej... Powiesz mi coś więcej o projekcie Glorybox? To był projekt bardziej downtempo/trip hop. Sama nazwa, którą wymyślił Frederik, to oczywiste nawiązanie do Portishead. To było w latach, hmm... chyba 2002—2003. Ja pisałam teksty i linie wokali na bazy instrumentalne, które z kolei przesyłał mi Frederik. A potem publikowaliśmy je w Internecie do ściągnięcia za darmo. Jak na tamte czasy, to był naprawdę bardzo ciekawy sposób pracy.
>>Wróćmy do TRÈS.B. Pewnie wiele osób Cię o to pyta.
Skąd nazwa zespołu? Jesteście formacją klasy B? Jak zaczynaliśmy, brzmieliśmy strasznie, więc ta nazwa to był trochę żart. Ale z drugiej strony chodzi o to, że nigdzie nie jesteśmy do końca u siebie. Kiedy zaczynaliśmy w Danii, byliśmy outsiderami, tymi „nie z Danii”, czyli tak zwanym drugim sortem. I gdziekolwiek się teraz przeprowadzamy, nadal trochę tak jest.
>>Wasza ostatnia płyta The Other Hand jest, tak mi się
wydaje, bardziej optymistyczna i wesoła niż materiał z pierwszej płyty. Na poprzedniej czuć więcej melancholii i niepewności. Czy to znaczy, że poczuliście się lepiej w swojej skórze?
Waszą muzykę? Pewnie jest smutniejsza, bo bycie wiecznym outsiderem to raczej nic wesołego.
>>Razem czujecie się jednak jak najbardziej u siebie.
To prawda, że wszystko robicie wspólnie: gotujecie, mieszkacie, gracie? Nadal jesteście alternatywną rodziną Friends, czy coś się zmieniło? Jesteśmy rodziną. Już nie mieszkamy razem, ale przez lata rzeczywiście tak było — jedliśmy co wieczór obiadki, które gotowaliśmy sobie nawzajem, i rozmawialiśmy przy stole o tym, jak nam minął dzień. Chłopaki to moja rodzina i moi najbliżsi przyjaciele. Dałabym sobie za nich obciąć głowę, rękę i nogę.
>>Masz u nich fory jako jedyna dziewczyna w tym
układzie? To nie jest chłopacko-dziewczyńska relacja. Wszyscy ze sobą trzymamy sztamę, bez względu na to, kto jest dziewczyną, a kto chłopakiem.
>>Na scenie jesteście bardzo wyczuleni na oprawę wizual-
ną. Konfetti, bańki mydlane... Kilka lat temu byłam na koncercie Róisín Murphy, zanim wyszła na scenę wjechała jej garderoba. To fajny pomysł, żeby przykuć uwagę słuchacza i pozwolić mu wejść w świat muzyki. Takie detale przechowuje się później w szufladkach pamięci. >>27
� >>28
>>porozmawiaj z niÄ…...
musli magazine
>>porozmawiaj z nią...
Ja też jestem wzrokowcem i często pamiętam charakterystyczne wizualne elementy z koncertów innych zespołów. Myślę, że garderoba wjeżdżająca na scenę nam nie grozi, ale zawsze jakiś element wizualny pewnie będzie.
>>A skąd masz tę obłędną gitarę z motylkiem? Oczywiście z Internetu.
>>Dowiedziałam się, że napisałaś magisterkę na temat
wideoklipu jako sztuki i narzędzia marketingowego. Pomogło Ci to przy realizacji Orange, Apple? Nawiasem mówiąc, uwielbiam ten klip. Dziękuję, wiem że są tacy, którzy go nie cierpią. To było nasze swoiste pożegnanie z Amsterdamem, a zarazem najprostszy sposób, w jaki sami mogliśmy nakręcić klip za budżet w wysokości 0,0. Podjechaliśmy w kilka miejsc, które lubiliśmy w Amsterdamie, albo — jak w przypadku plaży — gdzie zawsze chcieliśmy pojechać. Ja, chłopaki i pozasceniczne członkinie naszego zespołu, czyli Monika i Żaneta. Każdy z nas miał swój aparacik i na małych cyfrówkach wątpliwej jakości nakręciliśmy materiały, z których potem zedytowaliśmy klip. Nie było umawiania się, planowania. Po wstępnej edycji klip trafił do świetnej holenderskiej reżyserki Mirki Duijn, która poprawiła go dla nas, uprzednio wyśmiawszy złą jakość materiałów. Położyła też ramkę dookoła kadru, żeby nie było widać, że są różne formaty z rożnych aparatów i na przykład nagle znika bok albo góra ekranu, bo oczywiście my, kręcąc, nie myśleliśmy o ujednolicaniu tego wszystkiego. Położyła też kilka procent filtra na całość, żeby ujednolicić kolor materiałów. I tyle. Nie było nawet żadnego uzgadniania, a tym bardziej żadnej filozofii. Aha, no i moja magisterka nie pomogła mi przy realizacji tego klipu.
>>Słyszałam, że jesteś rowerową entuzjastką. To przyzwy-
czajenie z Amsterdamu? W Polsce jeździ Ci się chyba gorzej? Oczywiście jeździłabym, gdyby tylko się dało. W Warszawie się jednak trochę boję. Kiedyś nawet próbowałam, ale po ulicach nie za bardzo da się jeździć, a na chodniku z kolei ludzie są zbyt nerwowi i nieuprzejmi dla rowerzystów. Podobno można dostać też mandat. W Amsterdamie jeżdżenie na rowerze nie jest modą ani sposobem lansowania się na mieście. Tam każdy jeździ na rowerze, bo to po prostu najwygodniejszy sposób miejskiej komunikacji. Nawet ludzie o wysokim statusie finansowym jeżdżą do pracy na rowerze, bo tak jest wszystkim najłatwiej. Największy gwiazdor holenderskiej telewizji prze-
jeżdżał codziennie moją ulicą w drodze do pracy w bluzie na suwak, pędząc na lekko rozklekotanym rowerze. I dla wszystkich był to najnormalniejszy widok na świecie. Nie ma tam też kupowania ładnych rowerów, bo każdy wie, że takie właśnie kradną. A kradną tylko pijani studenci, żeby mieć czym wrócić do domu, i żule, którzy za 10 euro odsprzedają rowery turystom. Co najważniejsze, w Amsterdamie rowerzyści mają swój pas, także jedziesz sobie, nic cię nie obchodzi, nie czekasz na autobus, nie płacisz za taksówkę, a do tego masz kilkugodzinną porcję ruchu w ciągu dnia — same zalety. Jakby w Warszawie były lepsze ścieżki i ludzie by się odważyli zejść ze swoich piedestałów i jeździć na rowerach do pracy, to może by się chociaż trochę korki rozładowały.
>>Graliście niedawno w Toruniu podczas Specjalnego
Koncertu Pamięci Grzegorza Ciechowskiego. Trudno było Wam zmierzyć się z coverem Śmierć na pięć? Trudno. Tak samo trudno jak z Tak, tak i ze Znakiem równości. Chociaż rzeczywiście, Śmierć na pięć ma chyba najtrudniejszy do zapamiętania tekst z nich wszystkich.
>>Skoro jesteśmy przy coverach. Zwróciliście na siebie
uwagę coverem PJ Harvey. Chciałabyś z nią kiedyś wystąpić w duecie? Myślę, że to mogłoby być ciekawe. Ja nie wiem, co bym musiała mieć do zaoferowania światu i PJ Harvey, żeby móc z nią wystąpić w duecie. Oczywiście byłoby to niezwykłe przeżycie, ale bez tej pewności, że mam coś do zaoferowania. Musiałabym chyba stepować w przebraniu Batmana, żeby stojąc obok niej na scenie, skupić na sobie jakąkolwiek uwagę. A to i tak nie jest ten rodzaj uwagi, który mnie interesuje.
>>A kto jeszcze poza PJ ma na Ciebie wpływ? Kto Cię inspiruje? Dobrzy, skromni ludzie, którzy żyją sobie i szanują innych. Jeśli do tego jeszcze są muzykami, którzy bez egzaltacji i skromnie robią swoje, szanują czas innych, są ciekawi nowych miejsc i ludzi, nie są nonszalanccy, zmanierowani i aroganccy, ale skromni i wyrozumiali, to takich ludzi lubię najbardziej. Spotkałam ostatnio dokładnie taki zespół. Nazywają się The National.
>>Wpadniecie jeszcze do Torunia? Na pewno. Bardzo chętnie.
>>29
*
>>portret
Powrót kompozytora Tekst: Ewa Schreiber
d kilku lat na plakatach festiwali muzyki współczesnej pojawia się intrygujące nazwisko: Prasqual. Wszyscy wtajemniczeni wiedzą, że pod tym pseudonimem artystycznym kryje się Tomasz Praszczałek (rocznik 1981), absolwent toruńskiej szkoły muzycznej i IV Liceum Ogólnokształcącego. Zanim stał się kompozytorem i wybrał dla siebie nowe imię, długo poszukiwał swojego miejsca. Na początku chciał robić wszystko, w czym mógłby się sprawdzić: grać na fortepianie, poznawać języki, pisać wiersze i opowiadania, poświęcić się studiom medycznym. W liceum rozpoczął naukę w klasie matematyczno-fizycznej, a skończył w biologiczno-chemicznej. W szkole muzycznej wybrał klasę teorii. Dzięki temu zdobył dużą wiedzę o muzyce, a równocześnie zyskał możliwość gry na różnych instrumentach. Już wtedy próbował swoich sił w komponowaniu, chodząc na zajęcia do toruńskiej kompozytorki Magdaleny Cynk. I wreszcie, zaskakując innych, a pewnie także siebie, wybrał właśnie zawód kompozytora. Łatwo dostrzec, że im dłużej go uprawia, tym bardziej się w tym wyborze utwierdza.
W
ażnym etapem w życiu Tomka były studia kompozycji w Akademii Muzycznej w Poznaniu u profesor Grażyny Pstrokońskiej-Nawratil. Poznał ją już w średniej szkole muzycznej na kursach wykonawstwa muzyki fortepianowej i wokalnej XX wieku. Z czasem stała się nie tylko jego przewodniczką po świecie kompozycji, ale też przyjacielem. Potem przyszły wyjazdy — studia podyplomowe, stypendia. Dzięki nim młody kompozytor zetknął się z takimi postaciami, jak York Höller i Manfred Trojahn >>31
*
i szkolił się pod okiem wybitnych twórców: Briana Ferneyhough, Ivana Fedele, Petera Eötvösa czy Karlheinza Stockhausena. Ostatnie lata spędził w Niemczech. Powstało tam wiele nowych utworów, pisanych na zamówienie instytucji muzycznych i teatralnych. Są wśród nich przede wszystkim utwory instrumentalne, ale także opery, kompozycje z udziałem taśmy czy elektroniki. Pobyt w Niemczech stworzył też szansę na zetknięcia się z wyrafinowaną, bogatą kulturą muzyczną tego kraju — ze świetnymi wykonawcami, koncertami, spektaklami. Tomek chętnie wraca do Polski, zwłaszcza na swe koncerty, choć na razie nie widzi tu dla siebie przyszłości. W ostatnich latach wśród kompozycji Prasquala szczególną rolę pełnią opery. Już w 2006 roku wystawiono we Wrocławiu jego operę Ester, która została wówczas ciepło przyjęta. W tym roku Ofelia stała się jednym z pierwszych spektakli otwierających Rok Kobiet w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pomysł napisania opery zrodził się już w 2004 roku, bo Ofelia miała być jedną z trzech oper kameralnych (pozostałe to Fedra i Elektra) prezentowanych na krakowskim festiwalu Trzy kobiety — wariacje. Do projektu zaproszono wówczas kompozytorów urodzonych około 1980 roku. Festiwal miał pokazać, co młodzi ludzie mogą wnieść do opery, w jaki sposób podejmą ważne, wymagające tematy: z powagą czy z przekorą, klasycznie czy z nowej perspektywy? Festiwal nie doszedł ostatecznie do skutku, ale projekt artystyczny stał się dla młodych twórców bodźcem do samodzielnego działania. Dobromiła Jaskot, absolwentka toruńskiej szkoły muzycznej i Akademii Muzycznej w Poznaniu, skomponowała operę Fedra w >>32
>>portret
klasie dyplomowej. Wystawiono ją w Operze Narodowej w Warszawie już w 2006 roku.
O
felia powstawała dłużej i doczekała się swojej premiery dopiero w tym roku. Czas był jednak niezbędny, by wiele pomysłów dojrzało, a moment wystawienia opery okazał się bardzo ważny. Premiera stworzyła szansę na wizytę kompozytora w Polsce, spotkanie z dawnymi znajomymi, konfrontację z tymi, którzy zostali w kraju, i z czasem, który upłynął. Prasqual sam jest autorem anglojęzycznego libretta Ofelii. Przy tej okazji mógł skorzystać ze swoich licznych inspiracji czytelniczych, bo w zwięzłym, ale gęstym tekście pojawiają się cytaty z Szekspira, Cummingsa, Audena, Cortazara, Ungarettiego. Akcja rozpoczyna się tam, gdzie kończy się tekst Szekspira, a więc w momencie śmierci bohaterów. Wracają oni do swych emocji, przeżywają je ponownie, przy czym kierunek uczuć układa się inaczej niż w literackim pierwowzorze. Ofelia, która pełni tu centralną rolę, kocha Hamleta, Hamlet Laertesa, a Laertes zaborczo kocha Ofelię. Muzyka okazuje się komunikatywna: oddziałuje na słuchaczy poprzez ekspresyjny śpiew, dobrze przemyślaną dramaturgię, ciekawe brzmienia instrumentów, wyraziste rytmy. Równocześnie Ofelia przypomina, że opera jest sztuką bardzo współczesną, wykorzystującą różne środki przekazu i konwencje artystyczne. Za sprawą Moniki Dobrowlańskiej, polskiej reżyserki, która na co dzień mieszka w Niemczech, stało się to jeszcze bardziej czytelne. Między scenami operowymi pojawiają się musli magazine
*
elektroniczne interludia, każde z nich ma specyficzne, starannie dobrane brzmienie. Towarzyszą im projekcje wideo, ukazujące drogę, jaka zaprowadziła Ofelię do śmierci — od otwartej polany przez leśną ścieżkę aż nad wodę. Na scenie nie zabrakło także tańca. Każdy śpiewak miał swojego tanecznego sobowtóra, który poprzez sugestywne ruchy ujawniał emocje doświadczane przez bohaterów. Zaletą kompozycji jest to, że z jednej strony przyciąga słuchaczy do nowej twórczości, a z drugiej — proponuje muzykę dość przystępną w odbiorze.
P
rasqual ma przed sobą nowe projekty, m.in. Pięć śpiewów z klatki — cykl pieśni z orkiestrą do tekstów Tadeusza Różewicza — oraz multimedialny projekt teatralny Medea.
>>portret
Monolog przygotowywany z udziałem innych artystów (tournée planowane w 2012 roku wiedzie przez Francję, Niemcy i Polskę aż do Algierii). Podobnie jak inni twórcy młodego pokolenia, kompozytor musi świadomie i konsekwentnie kierować swoim rozwojem. Dziś twierdzi, że choć przeżywał w ostatnich latach różne chwile, wykorzystał szansę, jaką dał mu pobyt w Niemczech. Traktuje swoją pracę bardzo poważnie i uważa, że kompozycja stała się raczej jego powołaniem niż zawodem.
www.prasqual.com
FOT. ANNDŻEJ
Jest w
”
>>porozmawiaj z nim...
wolność słowa i koniec z Grzegorzem Kopcewiczem, założycielem, ojcem dyrektorem i liderem zespołu Butelka rozmawia Anna Rokita
>>Na początek kwestia zasadnicza — czy dekoder TV Trwam
już działa? Cześć, myślę, że odpowiem twierdząco na to pytanie, gdy uznam, że nadszedł czas na koniec zespołu Butelka. Na razie nic takiego nie planuję. Gramy koncerty, mamy przygotowany cały materiał na nową płytę i w tym roku ten album powinien zostać nagrany. Nic nie stoi na przeszkodzie. Na koncertach publika śpiewa z nami teksty, zna piosenki i dobrze się bawi. Niedziałający „Dekoder TV Trwam” okazał się strzałem w dziesiątkę — na koncertach gramy przedłużoną wersję, żeby każdy, kto chce razem z nami wykrzyczeć, że mu też nie działa, mógł to zrobić. Przez antyklerykalne teksty Butelka z czasem stała się w pewnym sensie przeciwwagą dla ciężaru przekazu Radia Maryja. Myślę, że to pozytywny objaw, natomiast wcale nie miałem takiego zamiaru. Teksty powstawały spontanicznie, nie było żadnego wyrachowania.
>>Butelka zdecydowanie wyróżnia się na tle innych ze-
społów. Chcecie uczyć czy bawić? Ile w tym wszystkim jest ważnego przekazu, morału, a ile kabaretu i robienia sobie tak zwanych jaj? Zwykle zalecam odbieranie przekazu tego zespołu przez pryzmat przymrużonego oka. Butelka nie jest po to, żeby siać nienawiść. Jeśli natomiast ktoś nie ma poczucia humoru, to ja nic tu nie pomogę. Pierwsza płyta Butelki była moim rozliczeniem się z przeszłością. Stąd taki antykomunistyczny ładunek tekstów. Na tej płycie są też piosenki, które gramy na koncertach do dziś i podejrzewam, że będziemy je grali nadal, bo chce tego publiczność. Wystarczy posłuchać, które tytuły są wykrzykiwane pod sceną. Bardzo się cieszę, gdy okazuje się, że teksty Butelki są odbierane ze zrozumieniem i prowokują do przemyśleń. Nie uważam się za poetę — zresztą wielokrotnie to podkreślałem — nie mam takich aspiracji i zawsze śmieszą mnie nerwowe wpisy w naszej księdze gości lub na forach w Internecie: „No dobra, muzyka ok, ale te teksty — co to ma być?”. Inna sprawa, że wolę wkurzone wpisy niż
złowrogą ciszę, która świadczy tylko o tym, że zespół nie wzbudza emocji, a mnie właśnie o emocje chodzi. Czyli misja jest w pewnym sensie spełniona. Z natury jestem wesołym człowiekiem i uważam, że zespół taki jak Butelka powinien być źródłem zabawy i dobrego humoru. Na pewno nie powstał po to, żeby się z jego powodu umartwiać.
>>Jakiś czas temu skład Butelki uległ poważnym mody-
fikacjom. Niektórzy twierdzą, że roszady personalne wpłynęły na zmianę stylistyki wykonywanej przez zespół muzyki. Czy w Twoim odczuciu Butelka wtedy i dziś to dwa różne zespoły? Nie wiem, o które roszady chodzi — w Butelce grało już (razem z obecnym składem) osiemnaście osób i z pierwszego składu zostałem tylko ja. Pierwszy skład Butelki był oparty na muzykach Kobranocki, więc siłą rzeczy brzmiał podobnie do tego, co Kobra, Wysol i Kazik robili w swoim macierzystym zespole. Zmiana stylistyczna nastąpiła w momencie, w którym ten pierwszy skład przeszedł do historii. Zaprosiłem do Butelki młodych i stosunkowo niedoświadczonych muzyków, których wypatrzyłem na koncertach lokalnych kapel. No i w efekcie nagraliśmy dwie płyty — Radio dla Polaków i DemonArchię. Po DemonArchii wiedziałem, że z tym składem nie nagram już następnej płyty. Chłopcy zaczęli kombinować w kierunku, który mi zupełnie nie odpowiadał, i widziałem, że męczy ich granie w Butelce. Mam taką zasadę: jak nie chcesz grać, to nie grasz — droga wolna i nic na siłę. Krzyż na drogę. Z ulgą przyjąłem ich odejście, bo myślami byłem już zupełnie gdzie indziej. Nowy skład stylistycznie kontynuuje metalową linię Butelki, teksty są jakie są, myślę, że stanowią od zawsze element wyróżniający ten zespół z masy innych metalowych kapel. Co więcej, w Butelce grają obecnie znakomici muzycy i takiego komfortu grania nie miałem od bardzo dawna. Atmosfera w zespole jest doskonała, a wyjazdy na koncerty obecnie są przyjemnością. Czego więcej chcieć? >>35
„ >>Kontrowersyjne teksty utworów, specyficzny image
sceniczny, zdjęcia w konfesjonale, śmiałe wypowiedzi siejące zamęt w co bardziej konserwatywnych umysłach. Istnieją dla Ciebie jakieś świętości, tematy tabu, czy dla pełnego wyrażenia artystycznej ekspresji jesteś w stanie posunąć się jeszcze dalej? Jak już mówiłem wcześniej, nie ma tu wyrachowania, realizuję pomysły na bieżąco, po ich powstaniu. Jeśli uznam, że jakieś wydarzenie lub zachowanie osoby zasługuje na to, żeby je opisać, to robię to. Nie sądzę, że istnieją jakiekolwiek ramy i ograniczenia oprócz mojego sumienia. Nie uznaję pouczania mnie, o czym powinienem, a o czym mi nie wolno mówić. Jest wolność słowa i koniec — jestem gotowy osobiście odpowiadać za to, co powiedziałem i zrobiłem. To chyba komfortowa sytuacja? Sądzę, że siła Butelki polega też na tym, że nie istnieją granice. Nie można do końca przewidzieć, z czym wyskoczymy. Ostatnio przespacerowałem się po Toruniu ze znajomym fotografem i z tego spaceru zrodziła się wystawa „Z Butelką po Toruniu”. Polecam wszystkim jej obejrzenie, bo ukazuje Toruń z zupełnie innej strony niż zwykłe przewodniki. Pierwotnie wystawa wisiała w klubie eNeRDe, obecnie można ją obejrzeć w sieci pod adresem www.butelka.net/spacer.
>>Myślałeś kiedyś o tym, żeby skończyć z muzyką i zająć
się czymś zgoła innym, np. wypasaniem owiec, pływaniem synchronicznym, prowadzeniem Familiady? Potrafiłbyś odmówić sobie akrobacji na scenie i wyrzec się uwielbienia tysięcy fanek? Tak, codziennie myślę o prowadzeniu Familiady!!! Na poważnie, nigdy nie żyłem z grania w zespole, utrzymuję się z innej pracy i polecam młodym muzykom metalowym pogodzenie pasji muzycznej ze zdobyciem zawodu, który pozwoli spokojnie te swoje pasje rozwijać. Każdy by chciał jeździć po całym świecie jak Metallica i Iron Maiden, ale niestety, oprócz marzeń istnieje >>36
>>porozmawiaj z nim...
jeszcze rzeczywistość… No ale dosyć marudzenia. Życzę każdemu sukcesu i tego, żeby grając metal, nie musiał już nigdy pracować. Czy potrafię odmówić sobie akrobacji na scenie? Myślę, że nie, na razie mnie to nie męczy i nie czuję w związku z tym dyskomfortu. Granie koncertów daje niesamowity przypływ energii i jeżeli jeszcze jest to przyjemne, to nie widzę powodu, żeby z tego zrezygnować. Uwielbienie fanek — heh — no a po co się zakłada zespół?
>>Otrzymałeś już zaproszenie do Tańca w gwiazdami?
Nie wchodzę w takie klimaty — rozumiem, że pytanie jest z tych złośliwych i prowokujących. Mam problem z oglądaniem tego typu szopek, a co dopiero samemu tam kukiełkować. Jeden z byłych gitarzystów Butelki miał w życiu epizody z braniem udziału w eliminacjach do Idola i jakiegoś drugiego programu tego typu i nie sądzę, żeby to miło wspominał i miał się dzisiaj czym chwalić. Te programy to totalna pomyłka — one promują jurorów, a uczestnicy, często bardzo zdolni, są tam w charakterze mięsa armatniego.
>>Dokąd zmierza zespół Butelka? Co jeszcze chciałbyś osią-
gnąć, by poczuć się artystą spełnionym i móc powiedzieć kiedyś wnukom: „dziadzia dał radę”? Nie mam złudzeń, że nagle zdobędę niewyobrażalną popularność i stanę się kimś w stylu Roba Halforda z Judas Priest. Butelka to specyficzny twór, chyba bez szans na karierę w stylu AC/DC. Niemniej jednak uważam, że udało się temu zespołowi zaistnieć w świadomości fanów muzyki rockowej i metalowej w całej Polsce, a to już bardzo dużo. Wiem to dzięki koncertom. Graliśmy niedawno w Łodzi, pierwszy raz w historii Butelki, i ludzie znali nasze piosenki. Cieszy też mnie odzew w sieci — duża oglądalność teledysków. Oczywiście zawsze chce się więcej, niż się osiągnęło, i mam nadzieję, że nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa. Żeby stwierdzić „dziadzia dał radę”, najpierw trzeba się doczekać wnuka… No czekam, czekam... musli magazine
” >>porozmawiaj z nim...
FOT. ANNDŻEJ
>>25
kr
>>14
*
>>zjawisko
reska ciałem się stała w filmie (część 2) Tekst: Szymon Gumienik
Z
łota era „komiksu sfilmowanego” rozpoczęła się wraz z nowym tysiącleciem. Nastał rok 2000, a wraz z nim przyszedł czas przełomu, który przyniósł ze sobą możliwości techniczne i na tyle zaawansowane efekty specjalne, że każdy mógł latać i wyglądać na ekranie bez większych szkód dla swojego medialnego wizerunku. Coraz więcej gwiazd zaczęło także uczestniczyć w tego typu produkcjach, przez co gatunek ten zyskał kolejny punkt w rankingach. Zresztą kto z nas nie chciałby choć przez chwilę poczuć się niezwyciężony i nieograniczony ziemskimi i ludzkimi prawami?
W sieci sukcesów
Rozpracowywane od lat efekty w końcu mogły sprostać wymaganiom uniwersum komiksowych superbohaterów i pozwoliły na poważnie przystąpić do realizacji historii ze stajni Marvela. Pierwszeństwo w 2000 roku otrzymali mutanci występujący pod nazwą X-Men. Za kamerą stanął wówczas Bryan Singer, który wcześniej dał się poznać świetnie zrealizowanym obrazem Podejrzani. Singer do filmu przystąpił z wielkim zaangażowaniem i choć zatrudnił mało znanych aktorów (oczywiście poza Patrickiem Stewartem, znanym wcześniej z roli w serialu Star Trek), to jednak odniósł duży sukces — cała obsada bowiem stanęła na wysokości zadania, szczególnie zaś Hugh Jackman, który wcielił się w postać najbardziej charakterystyczną z całej grupy mutantów — Wolverine’a. Poza tym Singer bardzo umiejętnie wyczuł i przedstawił konwencję tego komiksu, co zaowocowało — poza kilkoma wadami realizacyjnymi — obrazem w swym gatunku wielce poprawnym i bardzo spójnym, biorąc pod uwagę zagęszczenie wielu postaci i wątków z nimi związanymi. Marvel poszedł wówczas za ciosem i wypuścił na ekrany kolejne mniej lub bardziej udane części X-Menów w reżyserii wspomnianego Singera, Bretta Ratnera i Gavina Hooda aż po niezbyt udaną realizację genezy Wolverine’a w reżyserii tego ostatniego. Kolejna odsłona wytwórni Marvel należała już do Spider-Mana. Realizacji dzieła w 2002 roku podjął się Sam Raimi, twórca trylogii Evil Dead, a prywatnie zagorzały fan Człowieka-Pająka (podobno nad jego łóżkiem przez wiele lat wisiały plakaty pajęczego bohatera). Twórca opowiedział historię Petera Parkera (w tę rolę wcielił się Tobey Maguire) bez cukierkowatości i pretensjonalności, szkoda tylko że postać Zielonego Goblina (Willem Dafoe) była nad wyraz przerysowana i groteskowa. Film jednak pobił rekordy oglądalności,
a kolejne części zrealizowane przez Raimiego zarobiły najwięcej ze wszystkich filmów wyprodukowanych przez Marvel Studios (pierwszą komiksową wytwórnię filmową w dziejach). Mam jednak wrażenie, że Raimi zaczął odcinać kupony od sukcesu, gdyż trzecia część przygód, pomimo tak nośnego tematu, jak kostium-symbiot i Venom, była niezbyt ciekawa, zbyt długa, a czasami ocierała się nawet o pastisz. Nie pomogło również przeładowanie opowieści postaciami łotrów, choć rozumiem, że trzeba było pokazać trochę efektów przed pozbyciem się symbiotu przez Petera i pojawieniem się Venoma. Raimiemu daję jednak zielone światło i czekam na jego opowieść z Kravenem Łowcą w roli głównej, który pogrzebał niegdyś żywcem Spidera, lub też na mroczną opowieść Torment, która w 1993 roku otworzyła na naszym rynku bardzo ciekawą serię „Mega Marvel”. W tych historiach pierwsze skrzypce będą grać nie efekty, lecz sama opowieść (może warto czasami wrócić do korzeni?).
Niskie loty
Sukcesy X-Menów i Spider-Mana sprawiły, że jak grzyby po deszczu zaczęły wysypywać się kolejne przygody marvelowskich postaci. W 2003 roku na ekrany wszedł Hulk — film Anga Lee, który poprzednio zdobył Oscara za Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka. Lee postawił sobie wówczas za cel stworzenie realistycznej i pogłębionej psychologicznie historii (co miało potencjał, zważywszy na bogate etymologie opowieści wykorzystującej motyw Dr. Jekylla i Mr Hyde’a). Film spotkał się z bardzo różnym przyjęciem, jednak samej wytwórni efekt końcowy nie zadowolił, przez co przy kolejnym sequelu została wymieniona cała ekipa — od reżysera po aktorów (historia podobna do tej z Burtonowskim Batmanem: po zrealizowaniu drugiej części reżyser musiał odejść wraz ze swoim aktorem — Michaelem Keatonem). A winna wszystkiemu autorska i niekomercyjna wizja — cóż, jakie czasy, takie obyczaje. Kolejny Hulk zupełnie odciął się od ambitnych treści zaproponowanych przez Anga Lee i postawił na zabawę i typową dla komiksu bohaterskiego konwencję. Louis Letterier zrealizował film bogaty w efekty, sceny walki i akcję wylewającą się z ekranu bez większych emocji. Szkód nie mógł naprawić nawet Edward Norton, który wcielił się w tytułową postać zielonego potwora. A szkoda. Kolejne ekranizowane historie Marvela również nie wykorzystały potencjału drzemiącego w papierowych pierwowzorach — zarówno Daredevil i Ghost Rider Marka Stevena Johnsona, jak i Elektra Roba >>39
*
Bowmana (o Fantastycznej czwórce i Transformers nawet nie wspomnę) okazały się filmami słabymi, nakręconymi jakby zbyt szybko na fali sukcesu poprzednich historii, pozbawionymi jakichkolwiek głębi i scenariuszy, opartymi jedynie na efektach specjalnych, które paradoksalnie okazały się nie wszystkim w tego typu produkcjach. Daredevil miał potencjał samej historii, opowiadającej o prawniku, który w wieku młodzieńczym stracił wzrok, przez co wyszkolił do perfekcji pozostałe zmysły i stał się Śmiałkiem walczącym nocami ze złoczyńcami. Wierzcie mi, że czyta się to świetnie, jednak wizja reżysera i role Bena Afflecka i Jennifer Garner zmieniły tę historię w słodką bajkę o miłości i ludzkich powinnościach. Co innego pokazał wcześniej Frank Miller w swoich opowieściach o Człowieku Nieznającym Strachu. Podobnie Elektra i Ghost Rider (zatrudnienie Nicolasa Cage’a, a raczej przyjęcie przez niego tej roli było według mnie dużą pomyłką) przeszły bez echa i większych emocji; myślę, że lepiej byłoby o nich jak najszybciej zapomnieć. Tak samo zresztą jak o innych ekranizacjach z tego okresu, których może lepiej nawet w ogóle nie oglądać, by nie psuć sobie ogólnego wrażenia gatunku. Zaliczyć możemy do nich na pewno ekranizację Kobiety-Kota w reżyserii Pitofa z „malinową” kreacją Halle Berry, drugą adaptację Punishera, tym razem plastikowego i nudnego jak flaki z olejem w wykonaniu Thomasa Jane’a, Ligę Niezwykłych Dżentelmenów w reżyserii Stephena Norringtona, który położył zupełnie historię Alana Moore’a, czy też film Constantine w reżyserii Francisa Lawrence’a, którego historia osnuta jest na motywach komiksu Hellblazer autorstwa Jamiego Delano i Gartha Ennisa. Choć ten ostatni z czystym sumieniem mogę polecić miłośnikom okultyzmu, świata pozaziemskiego oraz fanom talentów Keanu Reevesa i Rachel Weisz. Do zobaczenia na raz i zapomnienia.
W oparach opium i zemsty
Jeżeli pozostajemy jeszcze w pierwszym pięcioleciu nowego wieku, to myślę, że warto wspomnieć tutaj o dwóch produkcjach, które są ciekawe nie tylko ze względu na tematykę — bardzo odległą od superbohaterskich opowieści — ale przede wszystkim na obszar i kulturę, które eksplorują. Pierwszą z nich jest Z piekła rodem — ekranizacja komiksu Alana Moore’a z 1999 roku, której dwa lata później podjęli się bracia Hughes. Film opowiada o inspektorze policji, który angażuje się w rozwiązanie zagadki Kuby Rozpruwacza. Tę rolę znakomicie odegrał Johnny Depp. Jego bohater zmaga się nie tylko z tajemniczym maniakalnym mordercą, ale i z samym sobą, swoją przeszłością oraz uzależnieniem od opium, w którym szuka ukojenia >>40
>>zjawisko
i zapomnienia, a w oparach którego widzi kolejne ofiary oprawcy. Wielką zaletą filmu są bardzo plastyczne zdjęcia Petera Deminga, dzięki którym nie tylko możemy łatwo przenieść się do XIX-wiecznego Londynu, ale i wejść w opowiadaną historię nieco głębiej, z każdym kadrem zanurzając się coraz bardziej w opary narkotyku. Kolejną ciekawą adaptacją, która w 2003 roku trafiła na ekrany kin, jest Oldboy koreańskiego reżysera Park Chan-wooka. Film powstał na podstawie popularnej mangi o tym samym tytule, jednak jest to bardzo luźna adaptacja, która w przeważającej części opiera się na autorskiej wizji reżysera. W 2004 roku obraz otrzymał nagrodę jury na festiwalu w Cannes. Przewodniczący gremium Quentin Tarantino podsumował dzieło tymi słowami: „Ten film jest bardziej tarantinowski od wszystkiego, co sam nakręciłem”. Można się z tym zgodzić — to mocne, mroczne i bardzo brutalne kino w stylu mistrza Tarantino. Jest to niesamowity i szaleńczy obraz zemsty, jednak takiej zemsty, która nie przynosi spełnienia i ukojenia bohaterowi, a jest raczej preludium jego jeszcze większego cierpienia. Obraz Chan-wooka totalnie rozkłada na łopatki i nie daje szans na rewanż. Polecam wszystkim bez względu na stopień naprężenia nerwów.
Demony, Spartanie i Miasto Grzechu Powróćmy jednak znowu do superbohaterów i ich nadprzyrodzonych mocy, a szczególnie do pewnego demona o imieniu Hellboy, który w 2004 roku postanowił dołączyć do swoich kolegów po fachu i przenieść się z papieru na taśmę filmową. Historię demona o gołębim i romantycznym sercu na ekran przeniósł Guillermo del Toro, który oszczędną kreskę Mike’a Mignoli zastąpił bogatym i barwnym obrazem, cechującym każde dobre kino akcji. Samą historię del Toro opowiedział bardzo ludzko i z właściwymi dla komiksu humorem i ironią. Mimo że nie jest to typowa dla kina superbohaterskiego opowieść, choć przez cały czas przewijają się przez nią postaci o nadludzkich mocach, to zapewniam, że zarówno pierwsza, jak i druga część przygód „miłego” demona na pewno nie przyniosły ani wstydu reżyserowi, ani też wątpliwych przyjemności fanom bohatera. Hellboy zapisał w historii powieści graficznych jeszcze jedną chlubną kartę — dzięki niemu w 2004 roku uniezależniła się kolejna firma komiksowa na rynku Dark Horse Comics, znana wszystkim jako wydawca kultowej już serii „Sin City” autorstwa Franka Millera. Sam film, oparty na trzech opowieściach z Miasta Grzechu, był według mnie przełomem w historii komiksowych ekranizacji, bowiem jeszcze żadna adaptacja nie była tak wierna graficznemu pierwowzorowi, a jednocześnie tak twórcza i zaskakująca rozmachem czarno-białych musli magazine
>>zjawisko
kadrów (a wszystko za sprawą komputerowej animacji). Film w 2005 roku wyreżyserował Robert Rodriguez, twórca niedocenionego Od zmierzchu do świtu (który może nie bawił się tak konwencją, jak obrazy mistrza Tarantino, ale równie dobrze zabawił mnie zagęszczeniem absurdów i kalek filmowych). W Sin City Rodriguez, przy pomocy Millera, dokonał rzeczy niemożliwej i pokazał światu, że ograniczać może co najwyżej ludzka wyobraźnia, a tej reżyserowi raczej odmówić nie możemy. Wtedy to właśnie Frank Miller dostał w końcu swoje pięć minut i stał się modny, a stąd już niedaleka droga do odcinania kuponów od sławy. Wielu uważa, że właśnie tym była ekranizacja 300 — kolejnej historii rysownika, tym razem opartej na autentycznych wydarzeniach z 480 r. p.n.e., kiedy to trzystu Spartan pod wodzą króla Leonidasa stanęło naprzeciw stutysięcznej perskiej armii króla Kserksesa. Jakie znaczenie miało to dla II wojny perskiej, możecie dowiedzieć się z podręczników historii lub wpisać hasło w Google. Realizacji filmu w 2006 roku podjął się Zack Snyder (twórca Świtu żywych trupów), który nie stworzył może działa na miarę Sin City, ale wykreował bardzo sprawną w swojej konwencji opowieść, bez wydumanych dialogów, za to z iście plastyczną i barwną paletą zdjęć i świetnie wkomponowaną muzyką.
Robić swoje Wsparci sukcesem obu dzieł zarówno Miller, jak i Snyder postanowili wykreować kolejne obrazy, tym razem jednak z półki dwóch zupełnie odmiennych twórców komiksowych — Miller w 2008 roku zrealizował Spirita — Ducha Miasta autorstwa Willa Eisnera (w konwencji przypominającej Sin City), a Snyder rok później — komiks Alana Moore’a Watchman (Strażnicy). O ile ten drugi sprostał wymaganiom i przedstawił bardzo ciekawą historię (w pełni odpowiadającą pierwowzorowi, genialnie ilustrującemu środowisko superbohaterów jako zbiorowisko wykolejeńców i siedlisko patologii), o tyle twórca Miasta Grzechu pogrzebał zupełnie temat, dając widzom żenujący i groteskowy obraz Eisnerowskiego bohatera, tym samym potwierdzając fakt, że komiks i film rządzą się zupełnie innymi prawami i że nie zawsze wybitny rysownik może stać się wybitnym reżyserem. Tak stało się też wcześniej, bo w 2004 roku, z Enki Bilalem — z jednej strony świetnym rysownikiem i scenarzystą, który cały czas zachwyca mnie swoją kreską i tworzonymi światami, a z drugiej niezbyt sprawnym reżyserem, który filmem Immortal — kobieta pułapka zniechęcił mnie do swojej graficznej trylogii o losach Jill Bioskop, kobiety o niebieskich włosach, i Alcide’a Nikopola, więźnia politycznego, w którego (by przeżyć) wciela się egipski bóg Horus.
Film pozostaje wierny futurystycznej wizji i zimnej niebieskiej barwie komiksu, ale na tym się kończy, dając przykład tego, że lepiej czasami pozostać przy tym, co robi się najlepiej.
Systemy, religie i bezideowa rzeź Następne lata to kolejne mniej lub bardziej udane adaptacje komiksów, zanim jednak ponownie wejdziemy do uniwersum supermocy i efektów specjalnych, chciałbym napisać o kilku tytułach spoza gatunku, które z różnych powodów zasługują na uwagę. Pierwszym niech będzie V jak Vendetta z 2006 roku w reżyserii Jamesa McTeigue’a i ze scenariuszem braci Wachowskich. Jest to kolejna adaptacja komiksu Alana Moore’a z dobrymi kreacjami Natalie Portman i Hugo Weavinga, występującego w roli tytułowego V. To historia o totalitarnej Anglii, której mieszkańcy są zastraszani i manipulowani przez aparat władzy, a jedyną osobą, która może się jej przeciwstawić, jest właśnie V — dla jednych terrorysta, dla innych bojownik o wolność. Jest tu wiele schematów i wykorzystywanych do nudności hollywoodzkich wątków, jednak film broni się wieloma cytatami i odniesieniami literackimi (vide Rok 1984 Orwella), przez co nie tylko ujmuje stroną wizualną, ale i treścią, której przecież nigdy w kinie za wiele. Na pewno warto też sięgnąć po animację Persepolis z 2007 roku w reżyserii Vincenta Paronnauda i Marjane Satrapi (autorki komiksu), czyli świetnie opowiedzianą i do bólu prawdziwą historię dojrzewania w cieniu religijnego fanatyzmu. Bohaterką jest młoda Marjane, która w czasie ważnych politycznych zmian zachodzących w jej kraju (rosnący w siłę fundamentalizm Iranu) odkrywa własny świat — pełen zachodniej muzyki i popkulturowych gadżetów — a następnie, już w Europie, jako nastolatka zaczyna być świadoma swoich korzeni. Jest to zarazem historia buntu (tego jednostkowego i tego globalnego), jak i historia epoki, opowiedziana bardzo oszczędną, wręcz umowną kreską, która wydobywa z niej to, co najważniejsze. Film warto zobaczyć tym bardziej, że brak w nim jakiegokolwiek patosu, często cechującego tego rodzaju opowieści, za to pełno tu humoru, stosownego dystansu, ale i bardzo potrzebnej nostalgii. Następna propozycja skierowana jest raczej do zatwardziałych koneserów horrorów i ciemnej strony mocy — 30 dni mroku to bowiem historia małego miasteczka Barrow na Alasce, nad którym raz w roku zapada 30-dniowa noc, a wraz z nią przybywają wampiry na spokojną, długą i wykwintną ucztę. Film na podstawie komiksu Steve’a Nilesa i Bena Templesmitha zrealizował w 2007 roku David Slade (do polskiej dystrybucji trafił on dopiero w 2009 roku, i to tylko na DVD), w głównej roli obsadzając Josha Hartnetta. Jest to bardzo sprawnie nakręcony obraz gatunku, w którym w końcu wrodzona brutalność >>41
>>zjawisko
i zwierzęcość amatorów krwi bierze górę nad dawno już zbanalizowanym i uromantycznionym przez media wizerunkiem wampira. Pozostając w klimatach masakry i tryskającej krwi, zwrócę jeszcze uwagę na trzecią już z kolei ekranizację Punishera — po niezaprzeczalnej porażce z 2004 roku dostajemy wreszcie film prawie że idealnie korespondujący z historiami przedstawionymi w serii Marvela. Punisher: Strefa Wojny z 2008 roku w reżyserii Lexi Alexander i kreacją Raya Stevensona to pełnokrwisty obraz tego, co bohater lubi robić najbardziej i co wychodzi mu najlepiej — ogólnie to totalna rzeź, a bardziej szczegółowo to łamanie karków, miażdżenie, rozrywanie i cięcie kończyn oraz strzelanie do wszystkiego, co się rusza, a co wywodzi się ze świata przestępczego. Strefa wojny nie rozpieszcza jednak nikogo, dlatego ostrzegam, że nie wystarczy być tutaj dobrym, żeby przeżyć — zupełnie jak w życiu.
Powrót DC Po wielu udanych produkcjach Marvela, Dark Horse Comics i innych bardziej niszowych wydawnictw na scenę postanowił ponownie wkroczyć DC wraz z dwójką swoich flagowych postaci — Batmanem i Supermanem. Za postać Mrocznego Rycerza w 2005 roku zabrał się Christopher Nolan, obsadzając w roli głównej Christiana Bale’a. W swoim Batman — Początek przedstawił genezę, a przede wszystkim dokładnie i wiarygodnie uzasadnił zamianę Bruce’a Wayne’a w Człowieka-Nietoperza, tłumacząc też po drodze wszystkie aspekty bycia Batmanen (jak powstał jego strój, skąd fascynacja nietoperzami czy też czym jest Batmobil). Film jest bliższy realizmowi i psychologii niż poprzednie adaptacje tego komiksu, przez co jest najmniej komiksowy ze wszystkich opowieści o Nietoperzu. Dużym plusem jest także dobór aktorów — dobrze sprawdzają się w tej konwencji: Michael Caine, Morgan Freeman, Liam Neeson, Katie Holmes czy Gary Oldman, dla którego była to pierwsza od dłuższego czasu rola bohatera pozytywnego. Sam Bale przytył specjalnie do tej roli 40 kg i przeszedł wiele ciężkich treningów. Pomimo małych techniczno-scenariuszowych wpadek jest to film udany, bazujący w większej części na aktorach, a nie efektach, ponadto na końcu zapowiada pojawienie się Jokera, czyli najciekawszego w dziejach komiksu czarnego charakteru. Kolejny obraz Nolana — Mroczny rycerz — zaskoczył mnie kreacją Heatha Ledgera, który swoją rolą Jokera zostawił całkowicie w tyle Jacka Nicholsona wraz z jego uśmiechem z 1989 roku i jeszcze bardziej ustawił tę postać w moim prywatnym rankingu najbardziej inspirujących łotrów i psychopatów — był po prostu taki, jaki być powinien. To niesamowite epickie, poetyckie i dramatyczne widowisko, pełne mroku, desperacji oraz kroczenia po linie nad przepaścią obłędu i szaleństwa. To historia trzech po>>42
staci: Batmana, Jokera i Denta (Two-Face — w tej roli Aaron Eckhart), które walczą zaciekle i ślepo zarówno ze sobą nawzajem, jak i ze swoimi demonami, które też krok po kroku brną w walkę skazaną na porażkę, bez wyjścia, bez zwycięstwa, z jedyną pewną — zniszczenia wszystkiego wokół. Mimo wyboru i wolnej woli za nic nie mogą wyzbyć się tego, kim są i tego, co ich definiuje — to według mnie najmocniejszy motyw tego filmu, z góry skazujący go na sukces. Przyznam szczerze, że wcześniej nie widziałem takiego bezkompromisowego rozkładu sił w produkcji opartej na komisie. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie zakończenie zupełnie nieprzystające do całości obrazu — w pełni hollywoodzkie i ograne, i jak zwykle pokazujące przewagę dobra nad złem oraz ckliwe historie z poświęceniem się dla innych w roli głównej. Był to wielki błąd Nolana, tym boleśniejszy, że popełniony na sam koniec i jakby z pełną świadomością i konsekwencją popełnianego czynu. A szkoda, bo zamiast świetnego kina, mogło być wybitne. Zupełnie inna historia dotyczy drugiego bohatera DC — Supermana, którego realizacji podjął się reżyser X-Menów Bryan Singer. Jego Superman: Powrót to, niestety, tylko kolejna bardzo letnia opowieść o Człowieku ze Stali, w dodatku pełna klisz, wyeksploatowanych motywów i dłużyzn, jakby twórcom nie chciało za bardzo się wysilać i dobrze przemyśleć powrotu bohatera w pełni chwały. O ile zatem na kolejną odsłonę przygód Batmana czekam z niecierpliwością, o tyle Superman jak dla mnie mógłby zupełnie zniknąć z powierzchni i atmosfery Ziemi i na zawsze wrócić na swoją planetę. Płakać na pewno po nim nie będę.
Początki Uniwersum Kolejnym przełomem w przedstawianiu komiksowych bohaterów była ekranizacja Iron Mana — zapomnianej jak dotąd postaci ze stajni Marvela. Co prawda sam bohater w graficznym pierwowzorze nie wyróżniał się niczym specjalnym, ale za sprawą reżysera Jona Favreau i aktora Roberta Downeya Jr. postać niezniszczalnego milionera Tony’ego Starka zyskała nową twarz. Mimo że film stawia na czystą rozrywkę, bez większych pretensji i silenia się na pogłębioną psychologiczną opowieść o zmianie nieczułego milionera w uczuciowego obrońcę ludu, to jednak reżyserowi udało się uniknąć popadnięcia w częstą dla tego kina tandetę, a dodając do tego bardzo charyzmatycznego, zabawnego i autoironicznego Roberta Downeya Jr., mamy efekt murowany (świetna ostatnia scena pierwszej części, odwracająca zupełnie ideę bycia tajemniczym i zamaskowanym superbohaterem). Jest też jeszcze jedna ważna rzecz w tym filmie — po napisach końcowych pojawia się krótka scena z Nickiem Fury (Samuel L. Jackson), będąca zapowiedzią ekranizacji Avengers (na musli magazine
>>zjawisko
pierwszy ogień idzie już 5 sierpnia Captain America), z kolei sam Robert Downey Jr. pojawia się jako Tony Stark w ostatnich sekundach filmu Incredible Hulk w reżyserii Letteriera z bardzo ciekawą propozycją dla Edwarda „Hulka” Nortona. Na naszych oczach powstaje zatem małe uniwersum filmowe, które korzystając z konwencji i zasad uniwersum komiksowego, zaczyna stawiać na cykliczność, ciągłość i współzależność przedstawianych historii — będziemy teraz widzieć, wiedzieć i kojarzyć więcej niż dotychczas, a producenci i wytwórnie będą mieli jeszcze więcej i więcej, bo stworzyli (a raczej zaadoptowali) uniwersum potężne, nieograniczone i bez dna — nic, tylko brać. A dla unaocznienia rodzącego się zjawiska pozwolę sobie przytoczyć kilka tytułów, które zagościły i zagoszczą na naszych ekranach w 2011 roku: Green Hornet, Conan the Barbarian, Green Lantern, Priest, Captain America: Pierwsze starcie, Thor, Transformers: Dark of the Monn czy X-Men: Pierwsza klasa. A to dopiero początek. Ja osobiście z niecierpliwością czekam na drugą odsłonę Sin City, która przygotowana jest na rok 2012, oraz adaptację polskiego komiksu Funky Koval autorstwa Bogusława Polcha i Macieja Parowskiego, o której planach realizacji już czytałem (podobno w 2008 roku twórcy komiksu sprzedali prawa autorskie niezależnemu producentowi ze Stanów).
Alternatywna droga Na koniec warto wspomnieć jeszcze o dwóch tytułach z ostatnich dwóch lat, które powinny stać się przykładem (jak niegdyś Ghost Word czy Historia przemocy) sięgania przez twórców filmowych do bardziej niezależnych graficznych powieści, czego i sobie, i wszystkim widzom szczerze życzę. Sam przyznam, że dopiero przy opracowywaniu tego tematu dowiedziałem się, że debiut filmowy Joanna Sfara Gainsbourg opierał się na wyrysowanym uprzednio przez tegoż młodego twórcę komiksie. Co więcej, miałem duże opory, aby wybrać się na ten film do kina, gdyż za biografiami raczej nie przepadam, szczególnie po ostatnich filmowych wersjach życiorysów dwóch Francuzek — Coco Chanel i Edith Piaf. Obraz jednak jest genialny i przeczy mojej postawionej wyżej tezie, że wybitni rysownicy nie zostaną raczej wybitnymi reżyserami. Joann Sfar wyszedł z tego zadania obronną ręką, sam reżyserując i pisząc scenariusz biografii muzyka. Główny wątek filmu opiera się na żydowskim pochodzeniu artysty, który uwiera mu nie tylko w czasach wojny, ale i w latach późniejszych, stając się swoistą gombrowiczowską gębą, towarzyszącą i snującą się za Gainsbourgiem przez resztę życia. W filmie jest ona wyobrażona za pomocą na wpół animowanej postaci
z wielkim nosem, która cały czas przypomina o odmienności zarówno samego bohatera, jak i tworzącej się obok niego i tworzonej przez niego historii. Zabieg fenomenalny jak dla mnie, bez którego ten obraz byłby zupełnie czym innym, a na pewno byłby pozbawiony tej cudownej atmosfery surrealizmu, absurdu i unoszących się z każdej sceny tajemniczości i niedopowiedzenia. Chwyt ten dodatkowo — na równi ze zmysłowością przewijających się przez film kobiet Gainsbourga (np. Laetitia Casta jako Brigitte Bardot) — łagodzi sam życiorys muzyka, który pełny jest zakrętów, lęków i permanentnego nienasycenia wszystkim. Opowieść Joanna Sfara urzeka mnie do dziś. To pełna piękna i magiczności historia artysty, który na równi z reżyserem filmu konsekwentnie podążał za swoją wizją. Zupełnie inny temat eksploruje z kolei obraz Stephena Frearsa Tamara i mężczyźni, bazujący na popularnym komiksie Posy Simmonds — Tamara Drewe. To historia dziewczyny, znanej londyńskiej dziennikarki, która po kilku latach wraca do rodzinnego miasteczka i swoich dawnych miłości, czym burzy zastały spokój oraz odkrywa dawno skrywane tajemnice i namiętności. Film jest pełen inteligentnego humoru, życiowych przypadków i wypadków, doskonałych kreacji i kapitalnie rozpisanych kwestii. Jak mówi sam twórca: „Historia wydała mi się bardzo, bardzo zabawna, seksowna i filmowa w bardzo nowoczesny sposób. Okazało się, że tworzenie filmu na podstawie komiksu jest niezwykle wyzwalające. Możesz zrobić tak naprawdę wszystko i ta wolność jest naprawdę cudowna. Zwykle komiksy opowiadają o superbohaterach i poruszają się w granicach schematów. Tu mamy do czynienia z inteligentną opowieścią o rzeczach, które są nam wszystkim bliskie”. Chciałoby się zatem na koniec powiedzieć wszystkim związanym z przemysłem filmowych komiksów: Idźcie tą drogą.
>>43
a n e l da
g a M
Pan k
iew
icz
:
:
:
:
:
:
:
:
Magdalena Pankiewicz (ur. 1985 r.) jest młodą malarką i rysowniczką z Warszawy, studiuje na V roku Europejskiej Akademii Sztuk. Ilustracja mody zawsze była jej wielką pasją, ale tak na poważnie zajęła się nią dopiero kilka miesięcy temu
Edukacja: 2010 / licencjat z malarstwa z wyróżnieniem u prof. A. Fałata na Europejskiej Akademii Sztuk 2010 / warsztaty ilustracji modowej w Centrum Cybernetyki 2.2.2 w Warszawie Działania twórcze: wrzesień 2009 / udział w Aukcji Charytatywnej w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie sierpień 2010 / indywidualna wystawa „Twarze” w Tel-Aviv Cafe w Warszawie październik 2010 / udział w targach „Sztuka na sprzedaż” w Warszawie grudzień 2010 / udział w I targach sztuki EAS w klubokawiarni OSIR w Warszawie grudzień 2010 / udział w zbiorowej wystawie ilustracji mody w Centrum Cybernetyki 2.2.2 w Warszawie marzec 2011 / udział w Art Fresh Festival w Hotelu Sheraton w Warszawie od 2011 roku regularnie publikuje swoje ilustracje na łamach miesięcznika „Existence”
>
>>nowości książkowe
Ostatni świat Céline Minard Wydawnictwo Albatros 2011 33,90 zł
Klub filmowy David Gilmour Dobra Literatura 2011 34,90 zł
Co byście zrobili w chwili, w której cały świat zastalibyście pusty i zupełnie wyludniony? Czy zaczęlibyście wszystko od nowa, czy posprzątalibyście ten cały bałagan, który zdążyliśmy przez te wszystkie stulecia narobić? Czy podjęlibyście się próby odkupienia grzechów całej ludzkości, jak to niegdyś uczynił Jezus? Czy po prostu poszlibyście na plażę i poczytali książkę? Swoją osobistą i jednostkową wizję końca ludzkości przedstawia francuska autorka Céline Minard w powieści Ostatni świat — jak dotąd jej pierwszej przetłumaczonej na język polski. A zaczyna się to wszystko tak: na pewną kosmiczną stację nadchodzi rozkaz natychmiastowego powrotu na Ziemię, jednak bohater opowieści — niepokorny Stevens — postanawia trochę poczekać (choć gdyby wiedział, że właśnie po raz ostatni widzi drugiego człowieka, pewnie postąpiłby zupełnie inaczej). Dopiero po kilku tygodniach samotności i braku jakiegokolwiek kontaktu astronauta postanawia wrócić z kosmosu prosto na Florydę. Dziwi się bardzo, gdy zamiast tętniącego życiem miejsca spotyka totalne bezludzie, uzupełnione tylko porzuconymi na autostradzie samochodami i pustymi budynkami. Wszyscy ludzie zniknęli z powierzchni Ziemi — ich miejsce zajęły zwierzęta i „osierocony” kosmonauta. Temat powrotu na Ziemię po latach i stuleciach był nader często wykorzystywany przez twórców SF, tak samo zresztą jak motywy wyludnienia i pustych światów. Jednak w książce Minard nie znajdziemy nic z Powrotu z gwiazd Lema, Planety małp Boulle’a czy niezależnego komiksu Krzysztofa „Prosiaka” Owedyka Ósma czara. Tutaj bohater po powrocie nie zastaje nikogo. To tak, jakby po długiej wędrówce wrócić do pustego domu — tylko że w wymiarze globalnym. Co można zrobić w takiej sytuacji? Stevens na przykład rusza w podróż, by znaleźć ocalałych z (domniemanej) katastrofy, jednak bez skutku. Zaludnia wówczas terytorium tworami własnej wyobraźni, z którymi prowadzi rozmowy i podejmuje próbę, przy wsparciu zwierząt, uporządkowania Ziemi. Zaczyna od rozebrania wielkich tam w Chinach. A dalej? Dalej stoi przed nim już tylko cały świat, którego jest zarazem jedynym mieszkańcem i w pewnym sensie bogiem — kreatorem, który stwarza go na nowo. Jak ukształtuje (swój) świat ostatni człowiek na ziemi? Czy zbuduje podwaliny nowej cywilizacji? Czy powtórzy się historia? Do przeczytania i przemyślenia.
Jak zareagowalibyście, gdyby wasz nastoletni syn stwierdził, że rzuca szkołę? Dla mnie to zbyt abstrakcyjny temat, dlatego cieszę się, że David Gilmour już teraz prezentuje jedno z rozwiązań tej problematycznej sytuacji — i to całkiem niegłupie, jak się okazuje. Otóż zgadza się na pomysł syna Jessego (dodatkowo zwalniając go z pójścia do pracy i płacenia czynszu), jednak pod jednym warunkiem — ma oglądać trzy wybrane przez ojca filmy tygodniowo. I tak tydzień po tygodniu ojciec i syn oglądają filmy — zarówno te najlepsze, jak i te najgorsze. Znajdą się wśród nich np. Czterysta batów Truffauta, Rzymskie wakacje Wylera, W samo południe Zinnemanna, Nagi instynkt Verhoevena, Prawdziwy romans Scotta, Chungking Express Wong Kar Waia, Dziecko Rosemary Polańskiego, a nawet Showgirl — ponownie Verhoevena. Nie ma przy tym przygotowawczych lektur czy sprawdzania treści i formy obrazu, bo najważniejsze, aby każdy z filmów dostarczył tematów do rozmów — o problemach z dziewczynami, miłości, przyjaźni, początkującej karierze muzycznej Jessego, zmarnowanym talencie, pracy, czyli o wszystkim tym, czego chłopak doświadcza lub będzie doświadczał w życiu. Sposób jest genialny, bo nie tylko otwiera bardziej nastolatka na świat i wzbudza w nim głód poznania, ale przede wszystkim daje ojcu szczery i bliski kontakt z synem w czasie, w którym rodzice bywają zazwyczaj wykluczeni z życia dzieci. Klub filmowy to wzruszająca, ale i twórcza, inteligentna, a czasami dowcipna opowieść, która mówi przede wszystkim o tym, że okazane zaufanie często zostaje nagrodzone i że życie można kształtować na różne sposoby. Gilmour swoją historię snuje jako były krytyk filmowy i gospodarz programu telewizyjnego „The Journal”, który oparł ją na własnych doświadczeniach i włożył w nią szczerą pasję i własną fascynację filmem. Dlatego książka to nie tylko opowieść o dorastaniu i życiowych wyborach, ale i ciekawa historia kina, oryginalne interpretacje i analizy filmów, które przecież, podobnie jak książki, są lustrem naszej rzeczywistości. Poprzednio Alberto Fuguet zaproponował nam bardzo podobną formę literacką w Filmach mojego życia, w których swoją historię opowiedział przez pryzmat obejrzanych filmów, jednak Gilmour idzie tutaj o krok dalej, przedstawiając swoisty eksperyment edukacyjny, którego wyniki zaskoczyły nawet jego samego. Pozycja nie tylko dla kinomanów.
(SY) >>60
(SY) musli magazine
>>nowości filmowe
Somewhere. Między miejscami reż. Sofia Coppola obsada: Stephen Dorff, Elle Fanning 1 kwietnia 2011 98 min
Między światami reż. John Cameron Mitchell obsada: Nicole Kidman, Aaron Eckhart, Dianne Wiest, Tammy Blanchard, Miles Teller 29 kwietnia 2011 91 min
Tych, którzy kochają nastrojowe i bardzo intymne kino Sofii Coppoli, nie trzeba przekonywać do kolejnych premier jej filmów. Z pewnością tak też będzie w przypadku Somewhere. Po udanym debiucie — Przekleństwa niewinności, znakomitym Między słowami i odważnej koncepcyjnie Marii Antoninie, amerykańska reżyserka serwuje nam historię hollywoodzkiego celebryty. Tematy, które porusza Coppola, są od siebie diametralnie różne, ale jak się okazuje — tylko pozornie. Kluczem do niemal wszystkich jej bohaterów jest samotność i pewien rodzaj oderwania od świata. Tak było w przypadku nastoletnich samobójczyń, zagubionych mieszkańców tokijskiego hotelu i samotnej królowej. Jaką historią tym razem uwiedzie nas reżyserka? Johnny Marco (w tej roli Stephen Dorff) jest znanym hollywoodzkim celebrytą, właścicielem luksusowego Ferrari i mieszkańcem owianego sławą hotelu Chateau Marmont w Los Angeles. Ten nieustanny szum intensywnego życia i zgiełk niekończącej się imprezy to przykrywka dla zagubienia i samotności, które są udziałem nie tylko Johnny’ego, ale również wpływowych współmieszkańców efektownego zamczyska (Chateau!). Codzienność głównego bohatera to nieustająca impreza i piękne kobiety. Z marazmu hulaszczego życia od czasu do czasu budzi go jedenastoletnia córka Cleo (Elle Fanning). Jej odwiedziny u sławnego ojca są krótkie i powierzchowne, a relacje między nimi odwrócone. Podczas gdy w jedenastoletniej Cleo często widzimy dojrzałą młodą dziewczynę, która wie czego chce, u Johnny’ego możemy zaobserwować głównie dziecinne zachowanie i spędzanie całych dni na zabawie. Czy dłuższy pobyt dziewczynki zmieni życie obojga? Sprawdźcie koniecznie! To pięknie sfotografowana historia o samotności i dorastaniu, rozgrywająca się niespiesznie pomiędzy słowami i gestami. Entuzjastów talentu amerykańskiej reżyserki do Somewhere przekonywać nie trzeba, z kolei tych, którzy twórczości Sofii Coppoli jeszcze nie znają, niech skusi fakt, że reżyserka za ten obraz otrzymała Złotego Lwa na 67. Festiwalu Filmowym w Wenecji. Gorąco polecam!
Na tych, którzy nie unikają podczas seansów wzruszeń i chętnie podążają krętymi ścieżkami emocji, czeka w kwietniu prawdziwa perełka tego gatunku. Film Między światami, mało znanego jeszcze, ale bardzo obiecującego reżysera Johna Camerona Mitchella (Cal do szczęścia, Shortbus), jest adaptacją docenionej wieloma nagrodami (między innymi Pulitzerem) napisanej przez Davida Lindsaya-Abaire’a (również scenarzystę filmu) sztuki teatralnej Rabbit Hole, która w sposób kameralny opowiada historię rodziny Corbettów: Becci (Nicole Kidman) i Howie’go (Aaron Eckhart) — próbujących, każde na swój sposób, odnaleźć się w nowej rzeczywistości po utracie 4-letniego syna. Pomimo tematyki, po której można by się spodziewać ciężkiego dramatu, scen rozpaczy, a co najmniej morza melancholii, z ekranu spływają strumienie optymizmu i sączy się pogoda ducha. To niezwykły dar ująć ten temat w taki sposób, by poruszyć widza, pobudzić do refleksji, zaangażować w cudzy dramat i nie popaść przy tym w patos i melodramatyzm. Bez wątpienia jest to również zasługa doskonałej obsady. I to nie tylko Nicole Kidman, której umiejętność zagrania najbardziej subtelnych stanów emocji potrafi uwiarygodnić każdą ekranową postać, i partnerującego jej Aarona Eckharta, ale również aktorów drugoplanowych ról: doskonałej i chętnie obsadzanej przez Woody’ego Allena Dianne Wiest, tu w roli matki Becci, wnoszącej do tej historii wiele naturalnego ciepła, i debiutującego Milesa Tellera, grającego Jasona — nastolatka, który przyczynił się do tragedii Corbettów. Tym wspólnym wysiłkiem powstał bezpretensjonalny portret ludzi poszukujących szczęścia i sensu życia w niby znajomym i własnym, ale nagle obcym świecie, w którym na nowo muszą zbudować relacje z rodziną, znajomymi, odnaleźć spokój i miejsce w swoim domu, odnaleźć uczucia, a może nawet całkowicie na nowo stworzyć porozrywane więzi. Nie zadowalają się gotowymi rozwiązaniami, nie szukają łatwego pocieszenia w wierze w Boga. Udaje im się wyrwać z pułapki, którą jest ucieczka w przeszłość czy odrzucenie jej i zatracanie się w hedonizmie, nowych przeżyciach i doznaniach. Jak może sugerować oryginalny tytuł, podążają raczej ścieżką Alicji w Krainie Czarów, która po wpadnięciu w króliczą norę próbuje zrozumieć, poznać i przezwyciężyć traumatyczną rzeczywistość.
ARBUZIA
EWA SOBCZAK >>61
>
>>nowości płytowe
Bel Air Guano Apes Sony Music Entertainment 2011 62,99 zł
Warszawiak Projekt Warszawiak Mystic Production 2011 36,99 zł
Guano Apes — nieco już zapomniana rockowa formacja — powraca po latach z nowym albumem Bel Air. Krążek pojawi się zarówno w standardowej wersji, jak i edycji „Deluxe”, która wzbogacona będzie o drugie CD z najbardziej znanymi utworami grupy oraz plakat. Chętnych do zakupu pewnie nie zabraknie, bo formacja przez lata swojej działalności zdążyła zapracować na swoją markę. A wszystko zaczęło się w 1996 roku, kiedy to założona przez niemieckich muzyków i chorwacką wokalistkę grupa wygrała konkurs młodych talentów „Local Heros”. W nagrodę zespół dostał możliwość zarejestrowania pierwszego longplaya. Materiał szybko znalazł gotową go wydać wytwórnię fonograficzną. Album Proud Like a God ukazał się we wrześniu 1997 roku. Było to 14 lat temu, a ja do dziś świetnie pamiętam utwór Open Your Eyes. Jako12-latka całymi dniami oglądałam zachodnie kanały muzyczne, chcąc zobaczyć ich teledysk. Dzisiaj wolę drugi singiel z tej płyty — Lords of the Boards, który być może przejdzie do rockowej historii. Pomimo świetnie zapowiadającej się kariery Guano Apes osierociło fanów w 2005 roku. Artyści przerwali współpracę, angażując się w inne projekty. Podobno, jak to ładnie napisano na stronie jednego z ich fanklubów, chodziło o „nieporozumienia na tle finansowym”. Część muzyków założyła wówczas band grający muzykę elektroniczną o nazwie Tamoto, a Sandra Nasic rozpoczęła karierę solową. Jako zespół pozostawili po sobie wiele dobrych piosenek, jak wspomniany już singiel Lords of the Boards czy Kumba yo, No speech i Break the line, które są dużo bardziej rozpoznawalne niż ich późniejsze muzyczne dokonania. Pewnie dlatego artyści zdecydowali się na come back, tym bardziej trudny, że wcześniej sami bardzo wysoko stawiali sobie poprzeczkę. Jaki jest ich nowy krążek, można dowiedzieć się z sieci, gdyż grupa udostępnia tam fragmenty nowych piosenek. Jak na Guano Apes przystało, album jest bardzo energetyczny i żywiołowy, z mocnym wokalem i równie zdecydowanym podkładem muzycznym, które wspaniale się uzupełniają. Czasem bywa zaskakujący jak piosenka Sunday Lover, czasem nostalgiczny jak When the Ships Arrive, a czasem krzykliwy jak All I Wanna Do. Całość wspaniale się dopełnia, przywodząc na myśl dawne, te najlepsze piosenki grupy. Ja nie mogę oderwać się od głośnika, a Wy?
Po 15 minutach wirtualnej sławy Projekt Warszawiak trafia do sklepów muzycznych. Obok kultowego już Nie ma cwaniaka na Warszawiaka w albumie znajdziemy więcej pereł piosenki podwórkowej, jak choćby: Tango Apaszowskie, Augusta, Stachu, Felek Zdankiewicz, Jadziem Panie Zielonka, Na Ząbkowskiej, Cyk Walenty i Witamy w stolicy. To, co różni Projekt Warszawiak od innych przywołań tego gatunku, to świeże aranże i twórcze podejście do tematu. Warszawskie szlagiery stały się punktem zapalnym erupcji zupełnie nowych brzmień określanych zgrabnie przez sample, efekty, elektroniczny bit i żywe instrumenty. Twórcy projektu znaleźli dla archaicznych piosenek zupełnie nową przestrzeń artystycznego wyrazu, podchodząc do każdej z nich w bardzo indywidualny i osobny sposób. Kto jest sprawcą całego zamieszania? Okazuje się, że ojców ma wielu, ale ani jednej matki. Ojciec numer jeden to Łukasz Garlicki — aktor i muzyk, absolwent warszawskiej Akademii Teatralnej i wielki entuzjasta offowych projektów muzycznych. Ojciec numer dwa to Jacek Jędrasik — copywriter i autor tekstów, tworzący muzykę do przedstawień teatralnych. Ojcem numer trzy jest Marek Kępa — gitarzysta znany z takich projektów, jak: Deliryka, Pongo Pongo czy Richter’s Band. Ostatni tata to Szymon Orfin — reżyser dźwięku, kompozytor i bębniarz. Szczęśliwych ojców w projekcie dzielnie wspomagali Anna Sroka — piosenkarka i aktorka oraz Łukasz Korybalski — trębacz współpracujący między innymi z Andrzejem Smolikiem i Zbigniewem Namysłowskim, znany również z muzycznych mariaży z Tomaszem Stańką i Marią Peszek. Jak w dwóch zdaniach zachęcić Was do Warszawiaka? Ta płyta to nie tylko hołd dla Warszawy, to przede wszystkim wielki ukłon w stronę świata, którego już nie ma. Album jest bowiem nostalgicznym przywołaniem zapomnianych twórców, nie tylko przedwojennych kompozytorów i tekściarzy, ale także, a może nawet przede wszystkim — ulicznych pieśniarzy, którzy na dobre zniknęli z naszej rzeczywistości. ARBUZIA
AGNIESZKA BIELIŃSKA >>62
musli magazine
*
>>recenzje
Sztuka uwieść obrazem
S
ą reżyserzy, którzy „mają ucho” i historie opowiadają słowem. Są też tacy, którzy są „trafieni w oko” i opowiadają obrazem. Do tego drugiego typu bez wątpienia należy Xavier Dolan — młody dandys kanadyjskiego kina. To, co zdumiewa w pierwszym zetknięciu z reżyserem, to jego wiek. Realizując Wyśnione miłości, miał zaledwie 21 lat. To, co zachwyca z kolei, to niebywała dojrzałość wyborów i wrażliwość na rzeczywistość oraz świadomość — dlatego też nie zamierzam traktować go protekcjonalnie.
F
ilm Wyśnione miłości opowiada o spotkaniu trójki zachwycających ludzi. Czy patrzylibyśmy na nich tak poruszonym okiem, jak to zrobił reżyser? Tego nigdy się nie dowiemy. Jesteśmy skazani na jego widzenie świata. Dyskretnie obserwujemy każdy ich ruch. To karuzela gestów pieczołowicie kolekcjonowana przez Dolana. W zwolnionym tempie przyglądamy się ich grymasom, ukradkowym spojrzeniom, uczuciom, które mają wypisane na twarzy, temu, jak z gracją poruszają się, zakładają piękne stroje, upinają włosy i zapalają papierosa. To niezwykły teatr spojrzeń i gestów znakomicie spleciony z muzyką. Konstrukcja filmu, budowanie nastroju przez autora, świadomość języka kina to prawdziwy majstersztyk, którego nie powstydziłby się dojrzały twórca. Dla mnie to sygnał, że mam do czynienia z absolutnym geniuszem. Kim są bohaterowie Dolana? Francis (Xavier Dolan) i Marie (Monia Chokri) znają się od dawna. Wyśniony przez reżysera świat to właśnie ich spojrzenie. Zupełnie nieoczekiwanie do tego przyjacielskiego układu dołącza Nicolas (choć przyznam szczerze, że ciśnie się na usta Adonis — w tej roli Niels Schneider). Nie od dzisiaj wiadomo, że troje to już tłok. Kryzys w przyjaźni wisi w powietrzu od samego początku, tymczasem boski Adonis pozostaje niewzruszony. Ale atmosfera bynajmniej nie jest duszna, wręcz przeciwnie. Bohaterowie z wypiekami na twarzy analizują akcję gry o miłość, choć może bardziej na miejscu byłoby określenie „uwagę”. — Na mnie patrz, mnie słuchaj, do mnie mów, mnie pożądaj! Momentami wydają mi się groteskowi, jednak czuję do nich sympatię i zrozumienie. Swoje wyobrażenia o uczuciu do pięknego Nicolasa projektują z podobnym zaangażowaniem co swój codzienny strój i pozy. Podoba mi się ta nuta sztuczności, ich manieryczność i gra w niedopowiedzenia. Ma w sobie
paradoksalnie lekkość. Nie oczekuję od nich wyborów, a od reżysera domknięcia całej historii. Byłaby niemożliwa, bowiem Wyśnione miłości to film o rozbudzonych nadziejach i nieprzemijających tęsknotach, które rodzą się w bohaterach i zaczynają żyć własnym życiem. Nie sposób ich okiełznać i ubrać w ramy. Dolan to doskonale rozumie. Wrzucając swoich bohaterów w odrealniony świat niezwykłych przedmiotów: urzekających wnętrz i pięknych strojów, daje im się zgubić w meandrach uczuć, wyobrażeń i oczekiwań, gdzieś poza rzeczywistością.
T
wórca zrezygnował ze zbędnych słów, sugerując jedynie rodzące się uczucia i napięcie. Aż zazdrość chwyta w swoje macki wszystkich widzów, którzy wielkie nastoletnie zadurzenia mają już dawno za sobą. To soczysta i pełna wdzięku laurka złożona młodości. Dolan w sposób dojrzały opowiada o niedojrzałości. Emocje i nastroje nieustannie mieszają się. Amplituda uniesień skacze filuternie od szczęścia do rozpaczy, od namiętności do zobojętnienia i pustki. To film o flircie, który dodatkowo flirtuje z widzem — w bezpardonowy sposób, uwodząc go obrazem i seksualnym rytmem kolejnych scen. Uwielbiamy tych egoistów. Bez sprzeciwu dajemy się porwać ich grze. Sami chętnie zwrócilibyśmy się ku kolorowemu pokoleniu dandysów, zostawiając w tyle szarawą rzeczywistość. Dolan doskonale zdaje sobie z tego sprawę i wyciska ze swojego filmu najsmakowitsze wabiki dla widza. To właśnie za nie kocha go egzaltowane, upajające się sobą młode pokolenie i widownia nieco starsza, patrząca trochę z dystansu. Nie ma tu jednak ani jednej fałszywej nuty, ani grama chłodnej kalkulacji. Dolan bowiem opowiada o rzeczywistości, którą głęboko doświadcza i której jest aktywnym uczestnikiem. Robi to nie bez nuty autoironii, co szczególnie cenne. W tym tkwi nieprawdopodobna siła jego filmu. Aż chciałoby się spytać — co dalej? Czy kolejne filmy Kanadyjczyka dojrzewać będą razem z nim? MAGDA WICHROWSKA Wyśnione miłości reż. Xawier Dolan Gutek Film 2010 >>63
*
>>recenzje
Neurotyczka i lunatyczka
L
ekki, ale przemyślany, prosty, ale jednak refleksyjny, zdystansowany od tak często nieznośnej psychologii w filmach i nade wszystko pociągająco zmontowany. Taki jest właśnie, znów nie przypadkiem przeze mnie wybrany film Prywatne życie Pippy Lee w reżyserii Rebecci Miller — córki znanego (nie tylko z małżeństwa z Marilyn Monroe) dramaturga, pisarza i scenarzysty Arthura Millera. Na przyjęciu powitalnym Herba (Alan Arkin) i Pippy Lee (Robin Wright Penn) poznajemy grupę przyjaciół, amerykańskich inteligentów. Tu też powierzchownie zarysowuje się postać tytułowej bohaterki: „oddana, opiekuńcza, piękna i inteligentna, prawdziwa ikona żony artysty” — jak podsumowuje jeden z biesiadników. Określa ją również mianem Enigma, którego to tytułu Pippa chce się pozbyć, pragnie być poznana. Choć nikt z jej otoczenia do końca nie może jej rozszyfrować (ona sama ma również z tym trudności), widz poznaje ją i jej przeszłość w genialnie wplecionych w całość filmu retrospektywach. To one wyjaśniają jej osobowość, otaczającą ją tajemnicę, łagodność, relacje rodzinne i z przyjaciółmi, z czasem także jej… przypadłość genetyczną: lunatykowanie i zaburzenia emocjonalne. Tak więc Pippa Lee to: oddana mężowi żona, matka dwojga dzieci, współodczuwająca, empatyczna, ciepła sąsiadka, sypiąca dobrymi i nienachalnymi radami przyjaciółka. Tak jest do czasu, gdy odkrywa, że jest lunatyczką. Widz zaś z kolei poznaje, jak bardzo skomplikowaną i niespokojną ma za sobą przeszłość, która wycisnęła na niej niebagatelne piętno i ma ogromny wpływ na nasilające się zaburzenia.
W
retrospektywach widzimy Pippę od momentu jej urodzin aż do poznania obecnego męża. Poznajemy lata dzieciństwa i nader niepokojące relacje z matką (świetna rola Marii Bello). To ona steruje życiem Pippy, jej emocjami; nadużywając leków psychotropowych, bezlitośnie wyciska piętno na dojrzewającej córce. Całe młode życie bohaterki jest uzależnione od chorych nastrojów i neurotycznej osobowości matki. Zerwanie tej wykańczającej i toksycznej pępowiny wiąże się z zamieszkaniem z ciotką lesbijką i jej partnerką (Julianne Moore). Gdy spotyka ją ta nieco dewiacyjna sytuacja, trafia do narkotycznego światka artystów. Młoda, piękna i intrygująca Pippa poznaje starszego od siebie pisarza. Ich przyjaźń i romans wraz ze spektakularnym samobójstwem dotychczasowej żony Herba (Monica Bellucci w roli Gigi) kończą się małżeństwem — związkiem spokojnym, ułożonym, ale… nudnym. Pippa, chcąc odkupić swoją szaloną młodość i samobójstwo Gigi, staje się przykładną żoną truchlejącą nad zdrowiem swego męża, matką, której nie szanuje własna córka, pełną dobroci i zrozumienia przyjaciółką dla każdego, ale i nieszczęśliwą kobietą szukającą spełnienia towarzyskiego i zawodowego. >>64
W tym całym monotonnym życiu pojawiają się zaburzenia senne, niepokorny syn sąsiadów i… romans męża ze wspólną znajomą (w roli Sandry świetna Winona Ryder). Nie ukrywając sarkazmu, Pippa pozostaje nadal nadludzko spokojna i tolerancyjna, nabiera jednocześnie świadomości, że jej małżeństwo jest balastem. Tym bardziej że gdzieś niedaleko jest Chris (w tej roli, nieco niestety papierowej, Keanu Reeves), który zdaje się poprzez własne doświadczenia rozumieć problemy i zagubienie Pippy. Gdy bohaterka ostatecznie traci męża, paradoksalnie „odzyskuje” córkę, nabiera energii. Podejmuje próbę rozpoczęcia nowego życia, starając się być nie służką, ale świadomą i wyraźną kobietą, znającą siebie i innych.
H
istoria Pippy, choć można ją streścić w paru słowach, jest skomplikowana. Zawiłość polega na rozbudowanym studium kobiecej psychologii. Dzięki kreacji głównej bohaterki udało się wywołać autentyczne zaangażowanie widza. Wright Penn stworzyła postać nad wyraz wyrazistą, intrygującą, pociągającą i — co najważniejsze — pobudzającą do myślenia. Widzimy sympatyczną kobietę, ciepłą i dobrą, może budzącą trochę nasze współczucie, która z czasem ukazuje pokłady drzemiącej energii, determinacji w poszukiwaniu własnego ja i wyzwolenia się od przeszłości. Sceny są bardzo plastyczne, pobudzają wyobraźnię i działają jak narkotyk, a pomysł montażu jest porywający, tworzący spójną i logiczną całość. Dość perełek, by zostały na dłużej w pamięci: różowy tort wniesiony podczas rodzinnej kolacji automatycznie przerzuca bohaterkę i widza do czasów „cukierkowego” dzieciństwa, gorzkiego aż tak, że może doprowadzić do wymiotów. To przenikanie się teraźniejszości i przeszłości Pippy świetnie ukazuje rozdarcie bohaterki, zagubienie, choć retrospektywy są raczej utrzymane w humorze i komizmie (zwłaszcza wczesne dzieciństwo Pippy u boku szalonej mamusi).
C
hoć film w obsadzie jest pełen hollywoodzkich nazwisk, nie był na tyle nagłośniony, by podbić kina i serca widzów. A szkoda, ponieważ opowiedziana historia angażuje, pomysł montażu porywa, pomysłowość scen pociąga, barwne kreacje postaci urzekają, a psychologizm postaci zmusza do refleksji. Polecam tym, którzy prócz rozrywki szukają ciekawych i świetnie opowiedzianych historii. ALEKSANDRA KARDELA Prywatne życie Pippy Lee reż. Rebecca Miller Monolith 2009 musli magazine
*
>>recenzje
Ale Granda!
P
odobno nie było jej cztery lata, podobno porzuciła show-biznes na dobre, podobno pielęgnowała ogródek i oddała się fotografowaniu rzeczywistości. Tymczasem nie cztery lata, a dwa, nie ogródek, a nową płytę i ponadto ciągle zajmuje się muzyką. Monika Brodka powróciła w świetnym stylu, zyskując uznanie zarówno wśród krytyków, jak i masowej bądź co bądź publiczności. Tekst jest o siedmiomilowym kroku, nowym wizerunku, a przede wszystkim o doskonałej, mieniącej się kolorami, wirującej wzorami, pełnej smaków płycie. Wydaje się, że o Grandzie Moniki Brodki napisano już niemalże wszystko. Jedni wynoszą pod niebiosa, inni ganią za pomieszanie brzmień, za niekonsekwencję, dziwaczność. Są nawet tacy, którzy doszukują się kopiowania Kasi Nosowskiej. Być może liderka zespołu Hey była dla Brodki inspiracją. Nic w tym dziwnego. Poza Nosowską nie ma przecież w Polsce artystki, z której twórczości bez wstydu można by czerpać garściami, którą można podpatrywać i jeszcze czegoś się nauczyć. Monika Brodka misternie wydeptuje jednak swoją ścieżkę. Po wygranej w „Idolu” była to asfaltowa szybka trasa z dość stromej górki. Już wtedy było lepiej niż nieźle. Później owa ścieżka przybrała postać wygodnej dwupasmowej drogi — raz lepiej, raz gorzej, ale do przodu, by kilka miesięcy temu przeistoczyć się w alejkę wiodącą wśród lasów i pól. Szybkie samochody ustąpiły miejsca pięknym widokom, a powtarzające się miejskie blokowiska małym urokliwym chatkom. Z dziewczynki, która na siłę chce być dorosła, staje się dziewczyną potrafiącą czerpać ze swojego pochodzenia, wracającą chętnie do czasów dzieciństwa. Nową płytę wydała wytwórnia Kayax, której pracownicy mają nosa do odkrywania talentów. Tym razem nie przepuścili Brodce, która w biznesie jest od kilku ładnych lat.
głaby stać się przebojem, wszystkie mają bowiem ogromny potencjał. Dopełnieniem albumu są sesje zdjęciowe, teledyski, pozwalające myśleć o Brodce jako osobie wszechstronnej, która poza muzyką potrafi zadbać o całą otoczkę swojego muzycznego ekshibicjonizmu. W połowie marca swoją premierę miał klip do piosenki Krzyżówka Dnia, odrywający się całkowicie od panujących na rynku trendów i sztampowych, przewidywalnych produkcji. Prawdziwe arcydzieło dla oczu, uczta dla wszystkich zmysłów. Teksty, chociaż intymne, zgrabnie zostały napisane i wyśpiewane. Są tym samym najmocniejszym punktem płyty. Większość z nich stworzył Radek Łukasiewicz z zespołu Pustki oraz Jacek „Budyń” Szymkiewicz. Trochę od siebie dołożyła sama Monika. Uzyskaliśmy zamierzoną mieszankę metaforyczno-grafomańskich tworów, które świetnie dopasowują się do orientalnej, choć rodzimej przecież muzyki, czerpiącej z góralskich tradycji. Słowa nie traktują jednakże tylko o nieszczęśliwej miłości, jak ma to miejsce w przypadku wielu polskich wokalistek. Metafory, rymy, zabawy językowe — to wszystko, co istotnie wzbogaca utwory. Warstwa słowna stworzona została pieczołowicie, a brzmi to co najmniej intrygująco. Materiał doskonale sprawdza się na koncertach klubowych, gdzie zyskuje na jakości. W przypadku Grandy mam wrażenie, że wszystko do siebie pasuje — muzyka, teksty, sesje zdjęciowe, wideoklipy, stroje, w których Brodka występuje na scenie. Nowy image jest przemyślany i — co ważniejsze — prawdziwy. Nie byłoby jednak Moniki bez świetnych muzyków, bez osób zajmujących się całym projektem, w którym to jednak dziewczyna z Twardorzeczki gra główne skrzypce.
P
randa już od kilku miesięcy zajmuje najważniejsze miejsce wśród płyt odgrywanych w moim samochodzie, w którym zazwyczaj słucham muzyki. Doskonała zarówno na trasie, jak i do jazdy po mieście. Każde kolejne przesłuchanie zaskakuje, inspiruje i pozwala odkryć coś nowego. Czekam na ciąg dalszy i wierzę, że kolejny album Brodki zaskoczy mnie jeszcze bardziej. Monika już dzisiaj wyznacza trendy i stawia poprzeczkę bardzo wysoko. Zważywszy na fakt, iż ma jedynie 24 lata, niejednym nas jeszcze zaskoczy. Która z polskich piosenkarek wyżej podskoczy? Obawiam się, że żadna nie zaryzykuje aktualnej pozycji i uzyskanej — nierzadko gołym tyłkiem i nadużywaniem przekleństw — popularności. Brodka spróbowała, z powodzeniem!
łyta jest rozrywkowa, nowoczesna, dynamiczna, a jednocześnie wiele w niej folkloru i góralskiego sznytu. Na forach internetowych spotkałem się z opiniami, że to w dalszym ciągu komercja. Oczywiście, że tak jest. Jeżeli jednak każda komercyjna polska płyta byłaby tak dobra, nie musielibyśmy się wstydzić naszych artystów. Tymczasem Brodki nie usłyszysz w czołowych stacjach radiowych, nie natkniesz się na jej piosenkę w muzycznej telewizji. Granda nie jest produktem dla masowej publiczności, którą zadowoli prosty rytm, miałkie słowa i powtarzany do znudzenia refren składający się z dwóch powtarzanych na okrągło słów. Piosenkarka stworzyła nową jakość, którą skategoryzować można jako ambitny pop. Jedenaście utworów, z których każdy jest niepowtarzalny. Zaczynamy mocną Szyszą, by uwieńczyć dzieło fantastycznym utworem Excipit. Jestem wielkim fanem energetycznych, wystrzałowych piosenek, jak: Granda, W pięciu smakach czy Krzyżówka dnia, która stała się drugim singlem promującym krążek. Tak naprawdę jednak każda z nich mo-
G
KRZYSZTOF KOCZOROWSKI Granda Brodka Sony Music Entertainment 2010 >>65
*
>>recenzje
Niejednoznaczne męstwo
J
uż w pierwszym zdaniu pragnę się przyznać, że jest to kolejna powieść utrzymana w westernowej konwencji, po którą sięgnęłam tylko dlatego, że zachwyciła mnie jej adaptacja filmowa. I mam tu (rzecz jasna) na myśli znakomity zeszłoroczny film braci Coen. Pierwowzór literacki, opublikowany w 1968 roku w Ameryce, bardzo szybko stał się bestsellerem i już w roku następnym Henry Hathaway dokonał jego ekranizacji, obsadzając w roli szeryfa Cogburna starzejącego się już Johna Wayne’a (kreację tę nagrodzono zresztą później jedynym w jego karierze Oscarem).
K
siążka jest już dziś klasyką powieści przygodowej i — co warto podkreślić — wciąż wartą uwagi. Powieść po raz pierwszy na rynku polskim ukazała się w 1973 roku pod zmienionym tytułem Troje na prerii w przygodowej serii dla młodzieży (w przekładzie Zofii Uhrynowskiej). Dziś Wydawnictwo Sonia Draga prezentuje nam ją w nowej szacie i w nowym przekładzie Roberta J. Szmidta. Literatura dość często dostarcza nam wyrazistych, nieustępliwych, wręcz charyzmatycznych postaci, ale nader rzadko są to bohaterowie dziecięcy. A co powiecie na western z 14-letnią dziewczynką w roli głównej? Ale zacznijmy od początku. W forcie Smith w stanie Arkansas zastrzelony zostaje ojciec dziewczyny — Frank Ross. Morderstwa i rabunku dokonuje niejaki Tom Chaney, znany również jako Chambers lub Theron Chelmsford, który ucieka potem na Terytorium Indiańskie, gdzie przyłącza się do bandy Neda „Farciarza” Peppera. Mattie Ross postanawia wówczas pomścić śmierć ojca — w tym celu wynajmuje najtwardszego i najbardziej bezlitosnego zastępcę szeryfa federalnego w okolicy, Roostera „Koguta” Cogburna, by pomógł jej ująć i doprowadzić przed sąd zbiega. Do pościgu nieoczekiwanie przyłącza się również niejaki LaBoeuf — sierżant Rangersów, zwanych także Strażnikami Teksasu. Co przyniesie właśnie taki dobór bohaterów? Dziwny i nietypowy trójkąt, prawda?
podkreślić, że jest przy tym znakomitą obserwatorką swoich czasów, by nie powiedzieć nawet, że z reporterską żarliwością stara się przedstawiać spotkane przez siebie osoby i wydarzenia. Przytacza jak najwięcej detali dotyczących pochodzenia bądź wyglądu postaci, a już z największą zajadłością przywołuje ich często kryminalną przeszłość. Nie szczędzi nam przy tym jednak własnych, niemal kabotyńskich komentarzy. Osobiście wolę, gdy zostawia się czytelnikom nieco więcej przestrzeni na ich własne oceny, niezależnie od niewątpliwego komizmu takich scen. Zdecydowanie przyjemniej ogląda się to na dużym ekranie niż czyta. Jej lekko irytująca, ale nader często zabawna, niemal starotestamentowa, purytańska moralność, zasadzająca się na bardzo jasnych podziałach: złoczyńcy—stróże prawa, ludzie mężni—ludzie tchórzliwi, bardzo szybko zostaje przeciwstawiona postaciom, którym daleko do tak postrzeganej, typowo westernowej wyidealizowanej szlachetnej męskości. Rooster „Kogut” Cogburn to niechlujny moczymorda i zabijaka, LaBoeuf to gogusiowaty arogant, a Ned „Farciarz” Pepper na swój złodziejsko szlachetny sposób wzbudza nawet sympatię. Tytułowe „prawdziwe męstwo” przejawia się bowiem niejednoznacznie i często w najmniej oczekiwanych momentach. W tle pobrzmiewa także wyraźnie krwawa historia Dzikiego Zachodu, w której bardzo często zacierają się jasne granice pomiędzy tym, co „mężne”, a tym, co „bandyckie”.
W
artka akcja, znakomicie rozegrana w finale powieści, sprawia sporo przyjemności i czysto rozrywkowej satysfakcji. Już chociażby dla takiej, mało szlachetnej i bohaterskiej wersji ówczesnej Ameryki warto po tę książkę sięgnąć. EWA STANEK
M
imo całej swej naiwności daleko tej małej do słodkich, niewinnych i bezbronnych dziewczynek. „Jesteś jakimś dziwadłem, nie dzieckiem” — mówi pułkownik G. Stonehill podczas jednej z najbłyskotliwszych scen dialogowych w powieści. Cięty i nader rzutki język głównej bohaterki jest jednym z największych atutów tej prozy. Może dlatego, iż książka napisana została jako monolog starzejącej się już Mattie Ross. Wierność szczegółom, poszerzonym o własne upolitycznione dygresje i moralizujące w naiwny sposób sądy, sprawia, że nie do końca dowierzamy jej jako małej dziewczynce. Warto jednak >>66
Prawdziwe męstwo Charles Portis Wydawnictwo Sonia Draga 2010 musli magazine
*
>>recenzje
Łzy w deszczu. Gemini Rue
L
os Angeles z filmu Łowca androidów (Blade Runner) to miasto, w którym ciągle pada deszcz. Deszcz to też pierwsza rzecz, która zwraca uwagę w grze Gemini Rue, okrzykniętą przez wiele serwisów jedną z najlepszych przygodówek ostatnich lat. Jej autor — Joshua Nuernberger wspomina, że punktem wyjścia całości była początkowa scena, wyraźnie inspirowana filmem Scotta — futurystyczne miasto, czerwone niebo na tle wieżowców, wiata, o którą biją krople deszczu, i stojący pod nią człowiek w płaszczu. Pytania, kim właściwie jest i czego albo kogo szuka, przyszły dopiero potem. Można powiedzieć, że gra powstała właśnie po to, żeby na nie odpowiedzieć. Odpowiedź na nie jest też głównym zadaniem gracza. A w Gemini Rue wszystko jest bardziej skomplikowane, niż można by na pierwszy rzut oka przypuszczać.
D
eszcz, który wita graczy w Gemini Rue, pada na górniczą planetę Barracus, centrum nie tylko przemysłowe, ale też przemytnicze — planeta jest zarządzana przez ogromny syndykat przestępczy o nazwie Boryokudan, na tyle potężny, że agenci galaktycznej policji muszą się na jego terytorium zakradać incognito. Główny bohater — Azriel jest takim właśnie agentem. Jak przystało na postać z gry czerpiącej garściami z konwencji czarnego kryminału, chodzi w prochowcu z postawionym kołnierzem i co chwila rzuca głębokim głosem ponure komentarze. Ale Azriel różni się trochę od zgorzkniałych prywatnych detektywów rodem z Chandlera i jego naśladowców — na Barracus poszukuje swojego zaginionego brata. Równolegle z wątkiem tych poszukiwań rozwijana jest inna historia. W dalekim zakątku galaktyki młody człowiek, określany tylko jako Delta Sześć, poddawany jest eksperymentom w dziwnym ośrodku badawczym. Poznajemy go tuż po próbie ucieczki, kiedy — najwyraźniej kolejny raz — ekipa naukowców kasuje mu pamięć i nadaje nową tożsamość. Wszyscy przetrzymywani w tym dziwnym miejscu ludzie mają za sobą przynajmniej jeden taki zabieg. Nie wiedzą, kim byli przed nim, ani kim będą, kiedy przez niego kolejny raz przejdą. Historie Azriela i Delty Sześć, najpierw zupełnie od siebie oddzielone, w końcu zaczną się splatać. Zupełnie inaczej niż można by to przewidzieć. Miejmy to za sobą — chociaż Gemini Rue to bardzo ciekawa rzecz, to jest w tej grze sporo elementów irytujących i niedopracowanych. Wielu graczy może zniechęcić już pierwszy kontakt z grafiką. Niska rozdzielczość, 256 kolorów — to znaki rozpoznawcze silnika, w którym Nuernberger tworzył swoje dziełko, czyli Adventure Game Studio. Do tego trzeba dodać dość skromną animację — postaci poruszają się nienaturalnie, a bardziej złożonych ruchów gra po prostu nie pokazuje. Liczba lokacji w Gemini Rue jest skromna. Ogromne miasto na Barracus, którego mapę Azriel ogląda na samym początku gry, ogranicza się tu do trzech ulic — kiedy chcemy pójść dalej, dowiadujemy się, że dalej nie ma nic ciekawego. Tak się cudownie składa, że wszyscy ludzie, których Azriel musi przesłuchać, mieszkają w jednym z dwóch budynków stojących jakieś kilkaset metrów
od siebie. Wnętrza obu wyglądają tak samo. Schody, windy, korytarze. Jedyne miejsce poza ośrodkiem i okolicami dwóch apartamentowców, jakie odwiedzi gracz, to kilkupiętrowa wieża kontrolująca pogodę na planecie. To trochę mało. Gra nie jest też w związku z tym za długa — daje się ukończyć w kilka godzin. Jeśli traktować Gemini Rue na równi z innymi komercyjnymi przygodówkami, to jej wady są dość poważne. Ale jeśli porównywać je raczej z innymi grami powstającymi na bazie AGS i pamiętać o tym, że jest w zasadzie dziełem jednego człowieka, można tu bardzo dużo wybaczyć. A czy warto wybaczać? Tak. Kiepska technicznie oprawa graficzna buduje niesamowity nastrój — jest rysowana ręcznie, w stylu przypominającym trochę słynne Beneath a Steel Sky. Purpurowe niebo planety Barracus potrafi wciągnąć w świat gry już od pierwszego wejrzenia, a jeśli mu się nie uda, na pewno zrobią to kapiące z zadaszeń krople deszczu i płynące rynsztokami strumienie wody.
O
prawa dźwiękowa Gemini Rue jest po prostu zachwycająca. Chociażby ze względu na wszystkie odmiany dudnienia i szumu deszczu, jakie można w niej usłyszeć — deszcz uderzający o blaszany dach i o zalane chodniki, deszcz szumiący inaczej zza zamkniętych, a inaczej zza otwartych drzwi. Do tego dochodzi muzyka bardzo mocno utrzymana w konwencji legendarnej ścieżki dźwiękowej Łowcy androidów — melancholijne, elektroniczne brzmienia dodają do przestrzeni świata gry wszystkiego, czego jej ze względów technicznych brakuje. I jeszcze trochę. Ale tym, co najbardziej w Gemini Rue uwodzi — i o czym tu nie mogę napisać, żeby nie psuć efektu — jest fabuła, a przede wszystkim sposób, w jaki najpierw buduje oczekiwania gracza, a potem im zaprzecza. Tu Nuernberger jest prawdziwym wirtuozem — konia z rzędem temu, kto przechodząc Gemini Rue, nie będzie się najpierw wiercił na krześle, potem otwierał szeroko oczu, kiedy kolejne części fabularnej układanki będą się stopniowo dopasowywać, a wreszcie, przynajmniej cichutko pociągał nosem przy niesamowitym, poruszającym zakończeniu.
N
ajlepsza przygodówka ostatnich lat? Chyba jednak nie. Gra dla każdego? Stanowczo nie. Ale na pewno świetny pokaz tego, ile może dzisiaj zrobić samotny twórca gier, i jak amatorska produkcja może pod względem sposobu budowania fabuły zawstydzić większość komercyjnej konkurencji. A poza tym — co dla mnie jest bardzo ważnym argumentem — najbardziej bladerunnerowa gra od czasów… gry Blade Runner z 1997 roku. Nareszcie — zdążyłem się za tym klimatem bardzo stęsknić. PAWEŁ SCHREIBER Gemini Rue Joshua Nuernberger Wadjet Eye Games http://www.wadjeteyegames.com/geminirue.htm >>67
*
>>recenzje
Bezsenność Hekabe
J
a w mej chacie spać nie mogę — powtarzają raz po raz bohaterowie najnowszej premiery w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, inscenizacji Hekabe Eurypidesa w reżyserii Łukasza Chotkowskiego. Spać się nie daje, bo spokoju nie dają umarli. Hekabe (Marta Nieradkiewicz), wdowę po królu Troi, nawiedza w snach wizja jej syna Polydora (Piotr Żurawski) oddanego pod opiekę królowi Tracji Polymestorowi (Mirosław Guzowski). Opiekun, który miał ocalić dziedzica trojańskiego tronu, postanowił go zabić, żeby przejąć należące do niego złoto. Teraz Polydor wraca i prosi matkę o zemstę. Na scenie wyświetlane jest jego zabójstwo — czarno-biały, amatorski film pokazujący, jak starszy mężczyzna dusi młodszego workiem; jest w nim echo nagrań tortur i egzekucji, które można wygrzebać w Internecie. Posmak Iraku, Afganistanu, Palestyny i wszystkich innych miejsc, gdzie ludzie od dawna nie mogą spokojnie zasnąć.
H
istoria Hekabe jest przerażająca — żona i matka traci kolejno wszystkich członków rodziny i z kochającej kobiety przeradza się w postać opętaną ideą zemsty. Jej niepokój i bezsenność powinny się przenosić także na widownię. Ale spektakl Chotkowskiego ogląda się bez emocji. Tekst Eurypidesa, który mógłby być wybuchowy, prawie zupełnie tu przygasa. Nie czuje się, dlaczego Hekabe nie może spać. Przedstawienie biegnie od sceny do sceny i od pomysłu do pomysłu, ale kiedy się skończy, niewiele po nim w widzu zostaje. Co poszło nie tak? Zabrakło chyba koncepcji całości spektaklu. Dużo tu pomysłów, ale każdy idzie w trochę innym kierunku i mało który zostaje konsekwentnie rozwinięty. Film pokazujący śmierć Polydora sugeruje dzisiejszy Bliski Wschód, ale ten wątek nie będzie już w czasie przedstawienia powracał. Zagubiony widz może sobie jeszcze przypomnieć złotą kopułę meczetu Al-Aksa na fotografii w programie spektaklu i zastanawiać się, dlaczego współczesny wątek polityczny, tak mocno najpierw zasugerowany, tak bardzo się później rozmywa. Przód sceny jest zasypany rozrzuconymi, czasem wdeptanymi w podłogę owocami, które spadły z przepełnionego stołu — ale wątek konsumpcji też tylko przemyka w scenie, w której Hekabe wpycha Odyseuszowi (Artur Krajewski) jedzenie do ust, żeby przestał mówić. Jeśli owoce są potrzebne tylko do jednej sceny, to czemu tak mocno podkreślać ich obecność? Drastyczna Polydora nijak się ma do metaforycznego obrazu umierania jego siostry. Teatralny mundur Odyseusza, odsłonięte piersi Polykseny i elegancka garsonka niańki-niemowy (Małgorzata Witkowska) pochodzą z zupełnie innych scenicznych światów i zupełnie nie potrafią się ze sobą dogadać.
N
iespójność spektaklu aż tak by nie przeszkadzała, gdyby nie to, że duża część reżyserskich i scenograficznych pomysłów wydaje się jednak pusta. Po scenie porozrzucane są pokazujące ten sam obraz telewizory. Co z tego zwielokrot-
>>68
nienia obrazu wynika? Oślepienie Polymestora polega na mazaniu czerwonym sprayem po obrazie jego twarzy na wszystkich ekranach. Czy ma to oznaczać coś więcej, czy jest tylko efektownym sposobem umownego pokazania okrucieństwa? Wszyscy umarli trafiają na karuzelę, którą kręci gromadka dzieci. Wygląda to pięknie, ale co to zestawienie drastyczności i niewinności wnosi w treść przedstawienia? Agamemnon ma na sobie naszyjnik z lampek choinkowych, który sobie podłącza do najbliższego kontaktu. Wtedy prześlicznie świeci. Dlaczego jest postacią komiczną i dlaczego jego rozmowie z Hekabe towarzyszy kojący jazz? Za tą zabawą nastrojami też chyba niewiele stoi. Zupełnie jakby reżyser umiał mówić wieloma zasłyszanymi w różnych miejscach scenicznymi językami, ale nie zastanawiał się, co chce w nich powiedzieć, tylko je z ciekawości wypróbowywał. Mowa własnym głosem zdarza się w bydgoskiej Hekabe rzadko, ale potrafi zrobić wielkie wrażenie. Kiedy rozpaczająca Hekabe zastanawia się po śmierci złożonej na rozkaz Achillesa w ofierze córki, co robić dalej, z karuzeli z umarłymi schodzi jej syn, powtarzając rytmicznie fragment o swoim ciele kołysanym przez fale morza. Uspokaja roztrzęsioną matkę i — trochę jak rodzic uczący dziecko mówić, a trochę jak psychoterapeuta — wprowadza ją cichym, kojącym głosem w jej nową tożsamości: „Niech żyje nienawiść, pogarda, bunt, śmierć. Hekabe jestem”. Wszystko tu jest na swoim miejscu — przypominający szum fal głos Polydora, uspokojenie, jakie przynosi decyzja o zemście, i to, jak umarły syn staje się nagle opiekunem żyjącej matki. Tu bardzo mocno się czuje, że Hekabe przeżyła coś tak strasznego, że już nigdy nie zaśnie. Ale ta scena się szybko kończy — podobnie jak przejmujący moment śmierci Polykseny i wszystko inne, co w Hekabe Chotkowskiego porusza — i ginie w natłoku pomysłów, postaci i obrazów.
W
Hekabe nie udało się Chotkowskiemu to, co mu wyszło bardzo dobrze w Płatonowie Mai Kleczewskiej, do którego przygotowywał tekst — pocięcie klasycznego dramatu na drobne kawałki i sklejenie ich w świadomie niespójną, niepokojącą całość. Tam wyszła z tego fascynująca, afabularna mozaika, tu jednak stos rozsypanych części, które chcą streścić fabułę Eurypidesa, ale brak im do tego przekonania. Spektakl się długo rozpędza, ale od ziemi odrywa się tylko kilka razy, na krótką chwilę. Prawda, że stanowczo nie jest z tych, na których można przysnąć, ale za to po nim można spać spokojnie. PAWEŁ SCHREIBER Hekabe na podstawie tekstu Eurypidesa reż. Łukasz Chotkowski Teatr Polski w Bydgoszczy musli magazine
*
>>recenzje
O jeżu! Jak tu pięknie!
S
tary lis nie żyje, stary Fuchs kaputt! Zginął tragicznie, gdyż tym razem wyraźnie nie miał fuksa. Ustrzelił go kłusownik groźny, co to wcale „kłusem nie biega” — jak myślał Młody Lis. Gdyż Młody był jeszcze pociesznie naiwny, poznawał dopiero świat lasu i z początku nie zrozumiał nawet, co się stało. Przeżył, ponieważ Stary zasłonił go swym ciałem. Tak zaczyna się Pod-Grzybek, bajka dla pięciolatków autorstwa Marty Guśniowskiej, która akcję swojej sztuki umieściła w lesie i lisim niebie. A uczyniła to z tak wielkim urokiem i dowcipem, że kto w Teatrze Baj Pomorski obejrzy przedstawienie, długo jeszcze nie będzie mógł się uwolnić od uśmiechu na twarzy. Pod-Grzybek bowiem nie dotyka tylko problemu ostatecznego odchodzenia z ziemskiego świata, ale i życia dosłownie — szczególnie w jego społecznym, czasem zabawnym, aspekcie. Las pełen cudownych zwierząt jest u Guśniowskiej lustrzanym odbiciem małej ojczyzny każdego z nas, świata, w którym czujemy się bezpiecznie dopóty, dopóki nie naruszy go tragiczne zdarzenie. Rodzice zaniepokoją się może — jak to, mamy wciągać nasze dzieci w tak mroczne okoliczności sceny? Jak najbardziej, bowiem w tekście Guśniowskiej nikt nie będzie Państwa dzieci straszył, lecz niezwykle ciepło oswajał z naturą, której nieodłącznym elementem jest niestety także wieczny sen. W spektaklu tak trudny temat przybliżony został najmłodszym z wyjątkowym wyczuciem obrazu i słowa oraz przezabawną grą aktorską, ale na tym nie kończą się jego pozytywy. Reżyser — Jacek Malinowski nie pozwolił ani przez chwilę nudzić się swoim widzom.
S
pektakl rozpoczyna się delikatnie i wręcz bajecznie: aktorzy w białych szatach do ziemi wpływają powoli z obu stron widowni na scenę, niosąc ptaki na drucikach, a z kulis przy dźwiękach ich treli kroczy ku nam tajemnicza rudowłosa piękność. Wystarczy jeden ruch jej różyczki, by przenieść wszystkich do świata leśnych zwierząt. Nie uczyni tego jednak, jak to w bajkach tradycyjnie bywa, zwykła wróżka, a uśmiechnięta Pani Śmierć (Marta Parfieniuk-Białowicz). I już w spektaklu mamy pierwszy złamany stereotyp, a będzie ich jeszcze kilka. Oto na ożywionej przez Śmierć (!) scenie poznajemy barwne charaktery zwierząt, przeniesionych przez reżysera trochę jak ze świata Shreka, w którym wszystko od tego momentu dzieje się w tak niesamowitym tempie, że za bohaterami nie sposób nadążyć. Jakże z nich urocza zgraja charakternych typów! Rządził nimi dotąd Stary Lis (Krzysztof Grzęda), wydawałoby się chytry i zimny polityk, a przy tym niecierpliwy edukator Młodego (Andrzej Słowik) — liska szczerego, dobrego i ciekawego świata, który stryja słucha, uczy się od niego, ale i baraszkuje z psem Kłusownika (przekomiczna Dominika Miękus). I oto BUM — pada strzał i Stary Lis zaczyna powoli odchodzić. Wieść o tym roznosi się po lesie szybko i sprowadza ze wszystkich stron zwierzęta ras wszelakich. Czy przyjaciół, czy tylko ciekawskich? Jak to jest, gdy umiera ten, co rządził, gnębił i dotąd tylko nam dokuczał? Żal to szczery, czy zwykłe poszukiwanie sensa-
cji? Zjawiają się trzy Kury (Agnieszka Niezgoda), wdzięczne za to, że nie stały się rosołem na stole szefa, Jeż (Andrzej Korkuz), fan biegania między samochodami na autostradzie, i Jeleń (Jacek Pysiak) — namiętny bywalec styp. Pożegnalnego poczęstunku jednak nie będzie, a choć Stary Lis nagrzeszył, trafić ma do lisiego nieba (wszak zrehabilitował się swym bohaterskim czynem). Młody zaś z pomocą biura podróży Charona powędruje za wujem, by zobaczyć, jak tam jest. I na nieszczęście spodoba mu się nawet świat ponad chmurami — biały i puszysty, ale długo pozostać mu w nim stryj nie pozwoli. Spektakl Jacka Malinowskiego to teatr w planie lalkowym i aktorskim, usytuowany gdzieś na granicy jawy i kreskówki, gdzie lalki opowiadają nam historię, a aktorzy ożywiający je stają się aniołami dowcipu i symbolicznymi lustrami. W nich odbija się świat ludzkich przywar, myślenia stereotypami, strachu oraz marzeń, ale także szczera radość życia. To zdecydowanie aktorzy są milsi dla oka widza, a pierwsze spojrzenie na lalki zaś autentycznie rozśmiesza. W surowej estetyce rzeźbionych kukieł, w nieco industrialnym połączeniu drewna i metalu lalki są ciężkie — nie wywołują jednak strachu. Idealnie wpasowane zostały w wyobraźnię autorki i reżysera przez litewską scenograf Giedrė Brazytė. Jej koncepcja dość skromnej, acz bardzo oryginalnej dekoracji w zgaszonych kolorach, osnutej mgłą i poetyckością nowocześnie prezentuje las, w przeciwwadze do klasycznego pokazania nieba. Pomysł prosty i uroczy, jak ocenił to kolczasty przyjaciel Młodego (patrz tytuł), spodobał się także autorce tekstu, która była na premierze. Nie korelował jednak zbytnio z pomysłem burzenia stereotypów w całej inscenizacji, szczególnie poprzez zdystansowaną grę z widzem czy zabawę słowem. Klasyczne ujęcie nieba w głębi sceny nie zaskoczyło, w zamian za to nadało spektaklowi silniejszy rys baśniowy i nagle o 180 stopni zmieniło klimat podany w pierwszej części przez rozpędzonych aktorów. A przecież o to chodzi, by tematy jakże poważne przekazać w teatrze małym widzom w dobrej zabawie, głosem dowcipu i żartu sytuacyjnego.
R
easumując, świetna partytura teatralna, z aktorami poprowadzonymi przez reżysera w przypisanym jej brawurowym tempie, ciekawe lalki i ciepła scenografia — wreszcie zabawna interakcja sceny z widownią. Morał też był, choć pewnie bardziej czytelny dla dorosłych niż najmłodszych: pamiętajmy, iż także na ziemi, doświadczając miłości, możemy poczuć się jak w niebie. Wszystko to zobaczymy w Pod-Grzybku — spektaklu mądrym, pełnym rewelacyjnie napisanych dialogów, świetnej gry i doskonałego humoru. Warto, bo w tym lisim niebie pięknie jest! ARKADIUSZ STERN Pod-Grzybek na podstawie tekstu Marty Guśniowskiej reż. Jacek Malinowski premiera 27 lutego, Teatr Baj Pomorski >>69
*
>>recenzje
Tony technologii
P
rzybyłych na trzecią edycję festiwalu audiowizualnego CoCArt, którzy w dniach 25 i 26 marca odwiedzili garaż podziemny toruńskiego Centrum Sztuki Współczesnej, generalnie można podzielić na dwie kategorie. Mniejszość ludzi zaangażowanych w percypowanie dźwięków, z przygotowaniem w postaci różnorakich doświadczeń muzycznych, a i często z podbudową teoretyczną. Ci mogliby przyjść dzień wcześniej do industrialnie zimnej przestrzeni parkingu CSW i z przyjemnością chłonąć strefę audialną wytworzoną przez wentylatory i oświetlenie. Druga grupa, stanowiąca większość podczas dwudniowego festiwalu, wydawała się nieco zagubiona w akademickich zawiłościach granej muzyki (a raczej podsłuchanych komentarzach do niej wygłaszanych przez wtajemniczonych), jednak to paradoksalnie ci nieskażeni znajomością wszystkich EPek wytwórni Mille Plateaux, odbierając na zupełnie innej płaszczyźnie koncerty artystów, mogli powiedzieć najwięcej o percepcji muzyki współczesnej. Mówili najczęściej krytycznie i bez większej próby zrozumienia, jednak warto wykazać, jak ta powierzchowna falsyfikacja świadczy o wyjątkowym charakterze jednego z najlepszych eksperymentalnych festiwali muzycznych w Polsce. ZARZUT PIERWSZY: TEŻ BYM TAK UMIAŁ
Organizujący CoCArt muzycy toruńskiej grupy Hati — Rafał Iwański i Rafał Kołacki — zadbali o rozrzut i stylistyczny, i geograficzny. Festiwal otworzył podwójny (w części drugiej dołączył jeden z członków Hati) występ kolektywu Post Abortion Stress z Brooklynu. Kwartet pojawił się na scenie również drugiego dnia, dołączając do występu dewastującego swój gramofon rytmicznym noisem Francuza Philippe Petita, czym stał się najczęściej grającym projektem zespołu. Z wielką stratą dla jakości imprezy i dając argument potwierdzający pierwszy zarzut: improwizacje łączące ambientowe plamy, hałaśliwe trzaski, wyjący theremin i preparowane instrumenty ludowe mogą wydawać się ciekawe na papierze, jednak brak jakiegokolwiek szkieletu, żeby nie powiedzieć pomysłu, powoduje, że miałkość wypływa spod warstwy eksperymentów formalnych. Jednak kiedy swoje potężne faktury dźwięku zaczął przedstawiać Szwajcar Dave Phillips, sugestia, że te dźwięki to banał, sama staje się mało lotna. Dwa występy: jeden zagrany w kompletnych ciemnościach i opierający się na nagraniach terenowych środowiska naturalnego przetworzonych w gęsty zalew hałasu; drugi zbliżający się do często penetrowanej przez noiseowców granicy performance—muzyka, gdzie mizantropiczny hałas generowany przez ciało artysty łączył się z wideo o eksperymentach na zwierzętach. W tym przypadku koncept, nazywany przez samego artystę humanilistycznym, był tak bezkompromisowy, że wstydem byłoby zasugerować, że każdy, kto posiada zepsuty mikrofon, tak może. Poza kategorią jest tu perkusyjny koncert Michaela Vorfelda, który polirytmicznym spektaklem zasłużył na najdłuższe brawa festiwalu.
styczną. Jego występ, minimalny aż do bólu, potrafił jednak wywołać gromki aplauz dzięki wyjątkowemu dopasowaniu się do odhumanizowanej przestrzeni, nieinwazyjnej, ale wymagającej intelektualnego zaangażowania grze na analogowych syntezatorach, na których modyfikował swoje niepublikowane nagrania. Co więcej, niektórzy byli jeszcze bardziej niewybredni co do przysypiania, sugerując, że niesamowity, prowadzący improwizowany dialog, duet saksofonu kontrabasowego i ręcznie stworzonej perkusji (między innymi z kamieni!) Ove Volquartza & Raya Kaczynskiego mógłby skończyć się po pięciu minutach. W tym miejscu zresztą pojawia się wątek, który warto wspomnieć: niektóre występy faktycznie nieco się dłużyły, jak radykalne dekonstrukcje na saksofonie Chessexa. ZARZUT TRZECI: SŁABA MUZYKA, TO BYŚMY CHOCIAŻ COŚ POOGLĄDALI
W tym miejscu festiwalu pojawia się kwestia najbardziej złożona. Współczesny odbiorca, nieprzyzwyczajony do czterdziestominutowego (mniej więcej tyle trwał każdy koncert) skupienia tylko na dźwięku, potrzebuje obrazu, by móc zająć się łatwiejszym w odbiorze medium. Z drugiej jednak strony ci, którzy byli trzy lata temu na nieodżałowanym Plateaux Festiwal w CSW i mieli okazję obejrzeć tworzone na żywo wizualizacje Rechenzentrum czy Rana Slavina, mogą czuć pewien niedosyt. Poza wspomnianym wcześniej Davem Phillipsem świetne wrażenie zrobił zamykający festiwal koncert Todda Cartera i Raymonda Salvatore Harmona, którzy połączyli minimalne, nieco randomalne tony z analogowo tworzonymi wizualizacjami. Poza tym bywało różnie, duża część artystów w ogóle zrezygnowała z obrazu. Najgorzej w tej materii wypadł postindustrialny projekt NEMEZIS, prezentując nieco banalne obrazki ze starych filmów klasy B. Co najciekawsze, koncert tego zespołu, zdecydowanie najbardziej przystępnego dzięki kolażowi jazzu, ambientu czy wokalnych sampli, został bardzo dobrze przyjęty przez publiczność, która mogła odetchnąć od eksperymentów i powrócić do relatywnie klasycznych kanonów muzycznych.
P
o rocznej przerwie spowodowanej żałobą po katastrofie lotniczej CoCArt powrócił do toruńskiego kalendarza imprez artystycznych w bardzo dobrym stylu. Organizatorzy kontynuują drogę mieszania różnych form muzyki awangardowej i dają możliwość konfrontacji z projektami rozszerzającymi spektrum obcowania z dźwiękami, wnosząc w toruńską przestrzeń muzyczną unikatową wartość. Choć i tak zawsze można się wybrać do pustego parkingu podziemnego, by posłuchać systemu wentylacyjnego. MARCIN ZALEWSKI
ZARZUT DRUGI: SPAĆ MI SIĘ CHCE
Niekwestionowaną gwiazdą CoCArtu był Asmus Tietchens; samouk, który już w latach sześćdziesiątych nagrywał muzykę elektroaku>>70
3 CoCArt Music Festival 25–26 marca, CSW „Znaki Czasu”
musli magazine
:
>>fotograďŹ a
Mirella von
n Chrupek
>>fotografia
Mirella von Chrupek (rocznik 1980) urodziła się i wychowała w Łodzi. Na swoim koncie ma wystawy w Yours Gallery, na Festiwalu Fotografii w Łodzi, Mieszkaniu Gepperta oraz w trakcie Łódź Biennale. Fotografka i miłośniczka rzeczy ładnych. Mieszka w internecie, głównie na stronach www. vonchrupek.com oraz www.amomirella.com. Lubi eklerki
:
:
:
:
:
:
:
:
{
>>redakcja MAGDA WICHROWSKA
SZYMON GUMIENIK
filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.
zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...
WIECZORKOCHA
-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.
ANIA ROKITA
archeolog z wykształcenia, dziennika przypadku, penera z wyboru. Zamierz w totka i żyć z procentów. Póki co, ni ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako p na domatorka stara się nie opuszczać powiatu, czasem jednak mknie pociąg wprost w paszczę bestii. Uwielbia pop przygrywając sobie na gitarze, oraz z intensywny smak czarnego Specjala.
MACIEK TACHER
MAREK ROZPŁOCH
rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.
rocznik 1980, filozof, felietonista i opiekun działu poe_zjada w „Musli Magazine”. Mieszka w Toruniu.
EWA SOBCZAK
z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.
NATA
jest „free swej egzy i... utkną i realiów, sobą „tu horyzont jest? Kim wać skrzy lustra, kt rozgrywa
JAROSŁAW JAWORSKI
historyk sztuki z wykształcenia, dziennikarz i PR-owiec z zawodu. Specjalista z zakresu PR świata kultury. Ma na koncie wiele sukcesów artystycznych jako rysownik, aktor, scenarzysta, felietonista. Jako rysownik zdobywał nagrody na międzynarodowych konkursach od Azerbejdżanu po Włochy. Współpracował z gazetami, takimi jak „Rzeczpospolita”, „Szpilki” czy „Playboy”. Był współzałożycielem kolektywu artystycznego Kompania M3, z którym zrealizował blisko 1000 materiałów radiowych. Wraz z M3 wystąpił na największym europejskim festiwalu teatralnym w Awinionie. Jest współtwórcą pełnometrażowej komedii o Krzyżakach 1409 — afera na zamku Bartenstein z Janem Machulskim, Borysem Szycem i Joanną Brodzik w rolach głównych. Współorganizuje Międzynarodowy Festiwal Filmowy Tofifest — jedną z pięciu największych imprez filmowego lata w Polsce. Prowadzi jedyny w kraju blog internetowy sprofilowany na informacje o kinie danego regionu — w tym wypadku kina kujawsko-pomorskiego. Był też redaktorem naczelnym kujawsko-pomorskiego miesięcznika kulturalnego „Ilustrator” oraz założycielem portalu satyrycznego Humoria.pl. >>88
musli magazine
} >>redakcja
JUSTYNA TOTA
GOSIA HERBA
na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.
arz z za wygrać iczym przykładć granic giem płakiwać, zgłębiać
rocznik 1985
podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl
www.gosiaherba.blogspot.com
AGNIESZKA BIELIŃSKA
MARCIN GÓRECKI
dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.
(MARTINKU)
rocznik 1986. Robi wszystko, a nawet nic. Tak poza tym jest za pokojem na świecie.
IWONA STACHOWSKA
ALEKSANDRA KARDELA
z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.
ALIA OLSZOWA
absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.
ARKADIUSZ STERN
e spirytem”, który w intencji poprawy warunków ystencji wyjechał z falą emigracji w roku 2004 ął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych marzeń w, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszłości i i teraz”, kultur i ich różnic, języków, możliwości, tów, a czasem i beznadziei, wiary i niewiary. Kim mś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawet rozprostoydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po dwóch stronach tóra pobiegła za białym króliczkiem i właśnie a partię szachów z królową.
JUSTYNA BRYLEWSKA
rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...
germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.
ANDRZEJ LESIAKOWSKI
ładowanie opisu, ...pisu, ...su.
>>89
http://
>>dobre strony
>>www.googleartproject.com Google Omnipotens Kolejny doskonały pomysł Wszechmogącego Google.com. Tym razem ten gigant branży internetowej umożliwia miłośnikom sztuki wirtualne spacery po światowych muzeach, prezentując dzieła malarzy w doskonałej, arcywysokiej rozdzielczości. Po innych przydatnych produktach, jakimi były m.in. Gogle Earth, Maps, Adwords, Books, nadszedł czas na sztukę. Na razie „spacerować” możemy po 17 muzeach. Na tej liście znajdziemy m.in. londyńskie The National Galery, Brytyjskie Muzeum Narodowe Tate Modern, Pałace Wersalu, nowojorskie Muzeum Sztuki Współczesnej MoMa, czy też Starą Galerię Narodową w Berlinie, a także Muzeum Van Gogha w Amsterdamie. Po korytarzach tych wymienionych możemy przechadzać się bez zbędnych nerwów i denerwującego tłumu. Niektóre z dzieł są dostępne w bardzo wysokiej rozdzielczości i możliwe do powiększenia tak, że jesteśmy w stanie dostrzec najmniejsze ich detale. Istnieje również możliwość podziwiania samych arcydzieł w danym muzeum dzięki osobnej wyszukiwarce. Cała witryna jest bardzo przejrzysta, estetyczna, intuicyjna i zbudowana bez zbędnych rozpraszaczy. Gorąco zachęcam i z niecierpliwością czekam na poszerzenie listy obiektów!
>>www.lupkow.pl Internet na końcu świata www.lupkow.pl to najbardziej pociągająca strona internetowa schronisk górskich, które znam. Notabene to najbardziej pociągające schronisko wśród tych, które dotychczas odwiedziłam. A poznałam ich całkiem sporo. Flashowa strona tego miejsca wykonana jest z takim pomysłem, że często na nią zaglądam — czy to dla własnej przyjemności, czy też aby pokazać ją znajomym (nie tylko tym podróżującym). Mamy dwie wersje obrazu — dzienny i nocny — i każdy z nich prezentuje osobne, interaktywne menu. Coś tu chodzi, skacze, fruwa. Po kliknięciu na różne elementy graficzne w nowych oknach otwierają się pełne informacje lub odpowiedzi na zadane pytania (utrzymane we właściwym sobie humorze, np. Co wziąć? Czego nie ma? Co jest? Co robić?). Mamy również sezonową galerię zdjęć, historię miejsca, księgę gości i sympatyków, a także odnośnik do strony twórców (swoją drogą bardzo ciekawą). Zachęcam zarówno do odwiedzin wirtualnych, jak i samego schroniska w Łupkowie. Naprawdę to koniec świata. Wymarzone miejsce dla tych, którzy Internetu mają dość. ALEKSANDRA KARDELA >>90
musli magazine
WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A
{
>>słonik/stopka
}
MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Agnieszka Bielińska, Marcin Górecki, Gosia Herba, Jarosław Jaworski, Aleksandra Kardela, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Iwona Stachowska, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Justyna Tota współpracownicy: Karolina Bednarek, Hanka Grewling, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski
>>91