Musli Magazine Lipiec - Sierpien 2010

Page 1

5-6/2010 LIPIEC-SIERPIEŃ

>>TOFIFEST >>KIERZKOWSKA >>DISPARATES


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Pakujemy walizki!

P

odczas tegorocznych wakacji trudno będzie usiedzieć w jednym miejscu. Kulturalna mapa Polski jest coraz bardziej światowa. Właściwie niemal cały urlop można wykorzystać na krajowe wojaże od festiwalu do festiwalu — do czego Was gorąco zachęcam. Dlatego też w świeżutkim, bardzo letnim i leniwym numerze „Musli Magazine” prezentujemy Wam najważniejsze imprezy tego lata. Obok nich przedstawiamy fotorelację z festiwalu Tofifest, który kilka dni temu zakończył się w Toruniu. Byliśmy i oglądaliśmy, a Turcy zwyciężyli! Pakujcie walizki i festiwalujcie! Do zobaczenia we wrześniu! MAGDA WICHROWSKA

>>2

musli magazine


[:]

>>spis treści

>>2

wstępniak. pakujemy walizki!

>>3

spis treści

>>4 >>8 >>16

wydarzenia. ARBUZIA, AB, MARCIN GÓRECKI, EWA SOBCZAK, ARKADIUSZ STERN, HANNA GREWLING, MAREK ROZPŁOCH

festiwale, festiwale... ARBUZIA, WIECZORKOCHA, EWA SOBCZAK, ARKADIUSZ STERN, HANNA GREWLING

tofifest 2010 TEKST: EWA SOBCZAK, MAGDA WICHROWSKA FOT. WIECZORKOCHA, MAGDA WICHROWSKA, SZYMON GUMIENIK

>>24

na kanapie. flirciara. MAGDA WICHROWSKA

>>25

okiem krótkowidza. zawłaszczenie. KASIA TARAS

>>26

elementarz emigrantki. e jak emigracja. NATALIA OLSZOWA

>>27

a muzom. wakacje z cyrografem. MAREK ROZPŁOCH

>>28

rozjazdy. polskie impresje Francuza ze Wschodu EMMANUEL LAJUS

>>30

portret. Maria Callas — opera w sześciu aktach. MARCIN GÓRECKI

>>32

poe_zjada. GRZEGORZ KAŹMIERCZAK

>>34

zjawisko. Marcin Pawłowski Pawbeats: a w jego głowie niejedna nuta gra. JUSTYNA TOTA

>>37

portret. Łukasz Zaleski: aktorzy mówią, że myślę filmem... KASIA TARAS

>>40

porozmawiaj z nią... teatr rodzi się w nas i z nas Z MARIĄ KIERZKOWSKĄ ROZMAWIA WIESŁAW KOWALSKI

>>44 >>56

galeria. DOROTA ZARĘBA porozmawiaj z nim... mam potrzebę stania z boku Z BARTKIEM KULIKIEM (DISPARATES) ROZMAWIAJĄ MAGDA WICHROWSKA I SZYMON GUMIENIK

>>60 >>63

nowości [książka, film, muzyka]. ARBUZIA, SY, MT recenzje [film, muzyka, książka, teatr, komiks, gra] ALEKSANDRA KARDELA, AGNIESZKA BIELIŃSKA, SZYMON GUMIENIK, ARKADIUSZ STERN, SLIMEBOT

>>74

sonda tofifest

>>76

fotografia. KAROLINA WIŚNIEWSKA

>>88

redakcja

>>90

horroskop. MACIEK TACHER

>>91

słonik/stopka

OKŁADKA: RYS. DOROTA ZARĘBA (I, IV)

>>3


>> Przez całe wakacje, aż do późnej jesieni toruńskie CSW zaprasza na najnowszą wystawę zbiorową „More is More”. Hasło programowe światowego modernizmu w architekturze „Mniej znaczy więcej”, głoszone przez Miesa van der Rohe, uznające wszelki ornament za zbrodnię, stało się bazą do stworzenia wspólnej ekspozycji i odpowiedzi na pytanie, czy nadmiar i chaos stanowią realne zagrożenie w sztuce. Artyści: Yomar Augusto, John Bock, Monica Bonvicini, Jordi Colomer, Oskar Dawicki, Merzbow, Hans Schabus, Gregor Schneider i Costa Vece swe działania oparli także na koncepcji Pliniusza i Freuda, według których cała sztuka rodzi się z kompensacji braku, a działanie o charakterze artystycznym wynika z pożądania reprezentacji. Ryzyko niekontrolowanej akumulacji dóbr prowadzić może do tragicznych zdarzeń, jak pokazuje smutny los braci Collyerów, znalezionych martwych w swym mieszkaniu pod 130 tonami śmieci. Zobaczmy w CSW, na ile historia dwóch zbieraczy, których imieniem nazwano syndrom w patologii psychiatrycznej, przekłada się na podobne strategie w polu sztuki?

NIECH ŻYJE BAL!

Letni kalendarz bydgoskich imprez jak zwykle pęka w szwach. Wszystko za sprawą Miejskiego Ośrodka Kultury, którego pracownicy zadbali, by latem miasto nie było kulturalną pustynią. Bydgoskie Artystyczne Lato rozpocznie się 1 lipca koncertem zespołu Akurat na Rybim Rynku. W tym roku większość imprez będzie się odbywać właśnie tam, gdyż poszukujący śladów dawnego grodu archeolodzy rozkopali Stary Rynek. Z dnia na dzień będzie coraz ciekawiej — nad Brdą wystąpią:

im. Witosa, oglądać zarówno mniej, jak i bardziej ambitne produkcje filmowe. Nie zabraknie też pokazów tanecznych i występów trup teatralnych, a wśród nich Teatr Porywcze Ciał, grupa ART-RE i Teatr Cztery Żywioły. Miłośniczki mody również się nie zawiodą. 13 lipca, podczas Dnia Włoskiego, będzie można zobaczyć piękne stroje prosto ze słonecznej Italii, napić się aromatycznej kawy i posłuchać włoskiej muzyki. BAL potrwa do końca sierpnia, zakończy go występ bydgoskiej formacji The Ślub. (AB) CLOSTERKELLER, FOT. MATERIAŁY PRASOWE

MORE IS MORE W CSW

>>wydarzenia

03.07 — rockowy zespół Voo Voo

15.07 — rockowo-bluesowa Kasa Chorych

Bydgoskie Artystyczne Lato 1 lipca–31 sierpnia

LETNIE PRANIE MÓZGU

ARKADIUSZ STERN

17.07 — hip-hopowy L.U.C.

22.07 — Pchełki

Monica Bonvicini, Hammering Out (An Old Argument),1998, DVD, 60-minutowa kolorowa projekcja wideo, dzięki uprzejmości artystki i Galerie Max Hetzler, Berlin, © Monica Bonvicini, VG Bild-Kunst, Bonn More is More, 25 czerwca–24 października, CSW „Znaki Czasu” >>4

Organizatorzy zadbali, aby każdy znalazł coś dla siebie — nie zabraknie więc jazzu w wykonaniu Krystyny Stańko czy ostrego grania serwowanego przez Closterkeller. Będzie też miksująca jazz i r&b Mika Urbaniak oraz Marek Czekała ze swoją Salonową Orkiestrą. Wielbiciele X Muzy w każdy czwartek (o godz. 22.00) będą mogli pod chmurką, w parku

Pod taką nazwą rusza w Bydgoszczy cykl wakacyjnych imprez organizowanych przez Mózg oraz CeBeeR. Imprezy będą się odbywać w każdy piątek, tak więc fani muzyki elektronicznej i elektro-akustycznej nie będą tego lata narzekać na brak rozrywki. Planowani goście to DJ’e, producenci, live acty i instrumentaliści z różnych stron Polski. Na rozpoczęcie cyklu, 9 lipca, zaprezentowany zostanie projekt prosto z Poznania pod nazwą „An On Bast”. Jest to

inicjatywa młodej producentki Anny Sudy, absolwentki filozofii i prawa. Od najmłodszych lat związana jest ze światem muzyki: wraz z nauką gry na pianinie poznała muzykę klasyczną, następnie zafascynowała się gitarą, a w czasie studiów zaczęła śpiewać w chórze. Tworzona przez Anię muzyka jest efektem stałych poszukiwań indywidualnej formy ekspresji. Przełomem było dla niej stworzenie i samodzielne wydanie płyty Welcome Scissors w 2006 roku, co było świadomym wejściem artystki w świat eksperymentalnej muzyki elektronicznej z własnym komunikatem i sposobem jego przedstawiania. Warta polecenia jest również impreza, która odbędzie się 16 lipca. Ten dzień będzie należał do bydgoskich muzyków. W Mózgu miksować i grać będą Grzanko Muzykant, Marsellus Wallace, Tomasz Pawlicki i Wojtek Woźniak. Nie zabraknie też funky i jazzu podawanych na różne, czasem bardzo niekonwencjonalne sposoby. 6 sierpnia dj Soulitary, animator wielu bydgoskich cyklicznych wydarzeń klubowych z naciskiem na innowację i eksperymenty, na pewno zaskoczy nawet stałych bywalców klubu. 27 sierpnia, na zakończenie cyklu, zagra warszawski dubstepowy duet producentów znany pod nazwą The Lordz. Muzycy zaprezentują się w tym, w czym czują się najlepiej, czyli dubstep, jump-up, ragga i jungle. Koncerty The Lordz to potężna dawka energii, połamanego bitu i wibrującego basu, w połączeniu z reggae’owymi cytatami. Tak więc zapowiada się naprawdę gorące lato! (AB) Letnie Pranie Mózgu 9 lipca–27 sierpnia Mózg musli magazine


>>wydarzenia

JAZZ W ARTUSIE Czwarta edycja organizowanego przez Centrum Kultury Dwór Artusa festiwalu to dla miłośników jazzu i dobrej muzyki szansa na sześć niezapomnianych piątkowych wieczorów. W dniu 2 lipca Artus Jazz Festiwal zainauguruje koncert sekstetu Audiofeeling Band Pawła Kaczmarczyka, jednego z najwybitniejszych pianistów jazzowych młodego pokolenia. Ich ostatni album Complexity In Simplicity zdobył tytuł albumu roku w corocznym plebiscycie czytelników Jazz Forum — JAZZ TOP 2009. Samego lidera okrzyknięto najlepszym pianistą roku, tytułem od lat przypisanym osobowości polskiego jazzu Leszkowi Możdżerowi. Paweł Kaczmarczyk zajął też drugie miejsce w kategoriach muzyk roku i kompozytor (w obu przypadkach za Tomaszem Stańką), a jego zespół uplasował się na drugim miejscu w kategorii zespół akustyczny (za Marcin Wasilewski Trio).

HARRY TANSCHEK, FOT. MATERIAŁY PRASOWE

Drugi festiwalowy piątek również będzie należał do znakomitego pianisty polskiej sceny jazzowej Joachima Mencla, który wystąpi ze swoją formacją jmTrio, wykonującą głównie kompozycje lidera, chętnie poruszającego się w różnych obszarach muzyki, także etnicznej i współczesnej. Trzeci festiwalowy piątek to spotkanie z uznaną polską wokalistka jazzową Agą Zaryan, laureatką nagrody Fryderyk 2008, nagrody Programu Trzeciego Polskiego Radia — Mateusz 2007, autorką pięciu albumów, w tym złotych, platynowych oraz potrójnie platynowych. Trzykrotna zwyciężczyni plebiscytu na najlepszą wokalistkę roku magazynu Jazz Forum podczas koncertu w Toruniu zaprezentuje m.in. materiał z nowego albumu Looking Walking Being, który ukazał się w Blue Note Records! Ciekawa festiwalowa propozycja zapowiada się czwartego piątkowego wieczoru — autorski spektakl In Her Eyes Niny Stiller z zespołem. Nina Stiller, artystka charyzmatyczna, piosenkarka, aktorka i tancerka występuje w Polsce i za granicą, samodzielnie układając

choreografię swoich występów, pisze również ich scenariusze i reżyseruje. Festiwalowy spektakl to opowieść od Izraela starożytnego do Izraela współczesnego, w kilku językach żydowskich, w jazzujących folkowych brzmieniach stylizowanej muzyki etnicznej. Artystce towarzyszyć będą znani jazzmani: Joachim Mencel (fortepian), Tomasz Kupiec (kontrabas), Arek Skolik (perkusja), Maciej Sikała (saksofon), Cezary Paciorek (akordeon). Przedostatni piątek to występ nowojorskiego trio Josh Lawrence Jazz 3, w skład którego wchodzą: trębacz Josh Lawrence, basista Ken Pendergast i perkusista Mike DeCastro. Po latach współpracy z największymi gwiazdami jazzu, pojawili się we własnym projekcie, który szybko zdobył uznanie w środowisku jazzowym wschodniego wybrzeża USA. Ich koncert stanowi swoistą podróż do korzeni muzyki jazzowej. Poprzez soul jazz i hard bop, swing i blues, poprzez Harlem, Nowy Orlean, poprzez Haiti i Kubę eksplorują rytmy Afryki, ujawniając przy tym ich silne, indywidualne brzmienie.

13 sierpnia, na zakończenie festiwalu, wystąpi New Trio, przedstawiciele rodzimej młodej sceny jazzowej, z liderem, skrzypkiem Mateuszem Smoczyńskim. Muzyk w 2008 roku został uhonorowany Jazzowym Oskarem w kategorii Nadzieja Melomanów Roku 2007. Muzycy New Trio mimo młodego wieku występują z czołowymi postaciami światowego jazzu. W programie ich koncertu znajdą się głównie kompozycje własne, utrzymane w stylu postcoltrane’owskim, które dzięki tak bardzo oryginalnej obsadzie — skrzypce, organy Hammonda oraz perkusja — dają niepowtarzalne brzmienie i niespotykany klimat. Do współpracy przy tym projekcie bracia Smoczyńscy zaprosili jednego z najwybitniejszych rosyjskich perkusistów Alexandra Zingera. Festiwalowi towarzyszyć będzie wystawa „Artus Jazz Festiwal 2009 — reportaż”, toruńskiego fotografika Karola Frontscheka.

>> EWA SOBCZAK

Artus Jazz Festiwal 2010 lipiec–sierpień Dwór Artusa >>5


>> ŻÓŁTY AMNESTY BUS

17 lipca do Torunia dotrze wymyślona przez warszawską grupę AI akcja promująca światową kampanię prowadzoną pod hasłem „Żądamy godności”. Kampania ma przeciwdziałać takiemu łamaniu praw człowieka, które skazuje ofiary na życie w ubóstwie (można przeczytać o niej na stronie http://demanddignity.amnesty.org/). Sama akcja polega na przemieszczaniu się żółtego busa z miasta do miasta i na organizowaniu happeningów, pokazów filmowych, warsztatów o prawach człowieka i fotopetycji. Gorąco zachęcam torunian — tych permanentnych i tych tymczasowych — do aktywnego udziału! Miejsce postoju zostanie ogłoszone na stronie (http: //bus.zadamygodnosci.pl/o-akcji/) tuż przed terminem odwiedzin busa w mieście. MAREK ROZPŁOCH Amnesty International – Amnesty Bus 17–18 lipca Toruń

zaprezentuje Rafał Boettner-Łubowski. Wszystko opiewa tajemniczy tytuł „Cytacje II/2009: Alegoria awangardy (?)”. Będziemy mieli okazję do „wędrówki w przestrzeni alternatywnych znaczeń i sensów”. Podczas niej spotkamy m.in. sparafrazowaną malarską kopię jednego z portretów autorstwa Diego Velazqueza i figurę psa trzymającego w pysku tajemniczy owalny portret. Wszystko to ma doprowadzić do metaforycznej wieloznaczności przekazu. W tym samym czasie swoje prace będzie prezentował Marcin Mierzicki w ramach projektu „Laboratorium Sztuki 2010. Dotykać bardzo proszę”. Ekspozycja ma za zadanie prowokować do dotykania — uważanego w całym projekcie za główny czynnik zwiększający odbiór i zmuszający do głębszej interpretacji. Autor zamierza wpłynąć na wszystkie receptory (od słuchowych po zapachowe). Wszystko po to, aby każdy mógł znaleźć miejsce dla siebie w samym dziele sztuki.

>>wydarzenia

TENOR NA MOTOARENIE Entuzjaści muzyki mogą w końcu poczuć się dopieszczeni. Teraz Motoarena należy także do nich! 31 lipca na stadionie wystąpi absolutny numer jeden wśród tenorów — Jose Carreras. Artysta ma na swoim koncie występy na najważniejszych scenach świata, ale nigdy jeszcze nie koncertował na otwartym obiekcie. To się zmieni w Toruniu! Artyście towarzyszyć będzie Justyna Steczkowska, która zaśpiewa z nim w duecie. — Na dzisiaj wiadomo już na pewno, że wspólnie zaśpiewają najbardziej rozpoznawalny przebój z musicalu Upiór w Operze, czyli All I ask of you — mówi Janusz Stefański z firmy Prestige MJM, która jest organizatorem koncertu. Wcześniej Carreras śpiewał m.in. z Sarah Brightman i Sissel. ARBUZIA Jose Carreras 31 lipca, godz. 21.30 Motoarena

MARCIN GÓRECKI

OBRAZ I DŹWIĘK

LIPIEC/SIERPIEŃ W WOZOWNI

>>6

Między fotografią zakładową a „fotografią ojczystą”. Polesie lat 30’ XX wieku 2–25 lipca FOT. MATERIAŁY PRASOWE

Galeria Sztuki Wozownia w Toruniu w wakacje proponuje trzy wystawy. W dniach 2—25 lipca ekspozycja fotografii Józefa Szymańczyka pt. „Między fotografią zakładową a «fotografią ojczystą». Polesie lat 30’ XX wieku”. Cechą charakterystyczną tych fotografii jest chęć ukazania piękna rejonu Polesia, ale bez retuszu, celowego omijania czy wycinania niechcianych elementów. Tak też, oprócz pięknych krajobrazów, zobaczymy biedę, prawdziwą wieś i trudne życie — a więc połączenie fotografii ojczystej z fotografią zakładową. Od 16 lipca do 8 sierpnia swe prace

Cytacje II/2009: Alegoria awangardy (?) 16 lipca–8 sierpnia Laboratorium Sztuki 2010. Dotykać bardzo proszę 16 lipca–8 sierpnia

Toruń coraz bardziej umacnia swoją pozycję na filmowej mapie kraju. Po znakomitej tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Tofifest przyszedł czas na Festiwal Piosenki i Ballady Filmowej. Czy uda mu się powtórzyć sukces innych filmowych inicjatyw, które startowały w toruńskiej przestrzeni, to się okaże. Jedno jest pewne, warto zahaczyć o tę niezwykłą imprezę, która jest pierwszym w Polsce i Europie festiwalem pochylającym się nad zjawiskiem piosenki i ballady filmowej w kinematografii. Skąd pomysł? Festiwal w twórczy sposób nawiązuje do ballady Krzysztofa Komedy i Agnieszki Osieckiej

Nim wstanie dzień z filmu Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego Prawo i pięść. Film został zrealizowany w Toruniu, kręcono go m.in. na Rynku Nowomiejskim i ulicy Ciasnej. Publiczność festiwalowa uczestniczyć będzie w części konkursowej, podczas której usłyszy młodych wokalistów, oraz w koncercie galowym z udziałem aktorów i gwiazd polskiej estrady. 5 sierpnia, podczas gali otwarcia, usłyszymy koncert muzyki filmowej Michała Lorenca. Galę zamknięcia festiwalu uświetnią m.in. Katarzyna Groniec, Mariusz Lubomski, Bogdan Hołownia, Małgorzata Kożuchowska, Anna Dereszowska, Kinga Preis, Toruńska Orkiestra Symfoniczna pod dyr. Krzesimira Dębskiego oraz laureaci konkursu. Gośćmi honorowymi festiwalu będą: Agata Passent i Tomasz Lach. Imprezę poprowadzi Małgorzata Kożuchowska i Wojciech Malajkat. ARBUZIA Festiwal Piosenki i Ballady Filmowej 5–7 sierpnia Toruń

SIERPIEŃ MALARZY Sierpień w Galerii Autorskiej Jana Kaji i Jacka Solińskiego w Bydgoszczy stoi pod znakiem wystaw prac kobiet-malarzy. musli magazine


>>wydarzenia

kończąc na płatkach kwiatów czy piasku. Kolejną okazję na spotkanie z ciekawym malarstwem Galeria Autorska proponuje 26 sierpnia. Wtedy, o godz. 18.00, swoją wystawę „Czarne Ślady” otworzy Anna Drejas. Rodowita bydgoszczanka zaprezentuje już swoją szóstą ekspozycję w tym miejscu. Jak mówią krytycy, jej prace charakteryzuje stałość, samotność, „uparte ogniskowanie uwagi na jednym temacie i pozbawianie obrazu cech — zdaniem autorki — nieistotnych”. MARCIN GÓRECKI Galeria Autorska Epizody barw 5 sierpnia, godz. 18.00 Czarne ślady 26 sierpnia, godz. 18.00

LONDYŃCZYK — WYSTAWA PRAC MARKA ŻUŁAWSKIEGO

poznać się z różnorodnością technik używanych przez Żuławskiego oraz prześledzić drogę jego artystycznych poszukiwań formy i środków wyrazu w okresie od osiedlenia się w Londynie w 1936 po ostatnie prace. Część z nich pokazana zostanie w Polsce po raz pierwszy. Obok odtworzonej pracowni artysty zobaczymy przedwojenne obrazy utrzymane w duchu postimpresjonizmu, przełomowe dzieło Chrystus z Belsen (Zdjęcie z krzyża) z 1947 r., wizerunki samotnych postaci, pary kochanków, ludzi o zmęczonych twarzach, spracowanych dłoniach oraz przejmujący cykl religijny Ecce Homo, wystawiany w londyńskiej Tate Gallery. Na wystawie podziwiać będzie można także przesycone zmysłowością akty tworzone w technice kolażu, posłuchać głosu artysty z nagrań dla BBC oraz obejrzeć dwa filmy o Żuławskim. Polecamy gorąco! www.muzeum.umk.pl. ARKADIUSZ STERN Londyńczyk. Prace Marka Żuławskiego ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Toruniu 8 lipca–28 sierpnia Muzeum Okręgowe w Bydgoszczy Czerwony Spichrz na Wyspie Młyńskiej

3 lipca, o godzinie 18.30, Teatr Baj Pomorski zaprasza na plenerowy „Dzień Milongi”. Ponadto w czasie wakacji organizowane będą półkolonie teatralne pod nazwą „Lato w teatrze” zainicjowane przez Instytut Teatralny im. Z. Raszewskiego w Warszawie. Uczestnicy półkolonii będą brać udział w warsztatach teatralnych z aktorstwa, scenografii, muzyki, dziennikarstwa i promocji. Turnusy kolonijne zakończą się dwiema premierami: pierwsza, zrealizowana podczas projektu „Animacja, wyobraźnia, akcja”, odbędzie się 18 lipca o godzinie 16.30. Druga z kolei — projektu „Między piekłem a niebem” — 1 sierpnia o godzinie 16.30. Pod koniec wakacji, 29 sierpnia o godzinie 16.30, teatr zaprosi najmłodszych widzów na spektakl Czerwony Kapturek. Uwaga: ilość miejsc jest ograniczona. Na wszystkie imprezy wstęp wolny! Więcej informacji na stronie: www.bajpomorski. art.pl.

<<

Z okazji 25. rocznicy śmierci artysty toruńskie Muzeum Uniwersyteckie zaprasza na przekrojową wystawę prac wybitnego malarza, krytyka sztuki i pisarza Marka Żuławskiego (1908 —1985). W Czerwonym Spichrzu na Wyspie Młyńskiej w Bydgoszczy będzie można obejrzeć ponad siedemdziesiąt prac Żuławskiego, wybranych spośród czterystu dzieł ofiarowanych UMK przez żonę artysty. Zaprezentowane na wystawie obrazy olejne, gwasze, grafiki, plakaty oraz rzeźby pozwolą za-

STWORZENIE CZŁOWIEKA, 1979

SOPHIE PRINS-GLAPINSKI, LES FLEURS DU MAL/KOLAŻ

SOPHIE PRINS-GLAPINSKI, FOT. MATERIAŁY PRASOWE

Już 5 sierpnia o godz. 18.00 wystawa dzieł Sophie Prins-Glapinski pt. „Epizody barw”. Mieszkająca w Paryżu artystka — prawnuczka francuskiego impresjonisty Pierre’a Prinsa — przyjeżdża do Polski pokazać swoje obrazy. Ich charakterystyczność polega na odchodzeniu od dokładnego odwzorowywania rzeczywistości, stara się ją natomiast przedstawiać za pomocą różnych form i barw. Odwiedzający galerię będą mieli okazję zobaczyć m.in. Trzy dynie pozujące czy Dwie dynie gadatliwe. Jak mówi Pierre Sejournet, w jej obrazach nawet „arbuzy żyją życiem tajemniczym i niezależnym”. W swych pracach używa różnych materiałów — począwszy od gazy, a

ANNA DREJAS, PROBA XXVII

Lato w teatrze

HANNA GREWLING

LIPIEC/SIERPIEŃ Baj Pomorski

>>7


^^ ^ > >>festiwalowe lato muzyczne

MALTA FESTIVAL

25 CZERWCA—3 LIPCA POZNAŃ

20. edycja Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Malta wyewoluowała w święto multikultury. Pod szyldem „Flamandia” duchem i inspiracją muzyczną jest bard Jacques Brel, którego utwory odżyją dzięki aranżacjom: Marca Almonda (ku radości wyrośniętych fanów Soft Cell), Milva z Włoch, Niemka Dagmar Krause, związana w przeszłości z awangardowym Henry Cow, francuska eksperymentatorka Mouron oraz Belg Arno Hintjens. Trzy piosenki Brela wykona multiinstrumentalista i bard polsko-duński, Czesław Śpiewa. Wydarzeniem, którego oczekują młodsi melomani, będzie koncert Charlotte Gainsborough. Córka Serge’a Gainsbourga i Jane Birkin wydała w zeszłym roku płytę IRM, której producentem jest Beck. Prócz materiału z tej płyty, zagra motywy ze ścieżki dźwiękowej filmu poświęconego Bobowi Dylanowi — I’m not there. Austriacka rockwoman, aktorka i performerka, Renate Jett, zaśpiewa utwory ze spektakli teatralnych Krzysztofa Warlikowskiego. Na koniec wisienka na torcie (?!) — Tercet Egzotyczny. Co kto lubi... 9 dni różne lokalizacje bilety: różne ceny >>8

WARSAW SUMMER JAZZ DAYS

1—4 LIPCA WARSZAWA

18. edycja festiwalu jazzowego na światowym poziomie. Imprezy towarzyszące: Ambient Night, scena europejska, koncert zespołów debiutujacych oraz 50-osobowy performance standardów z boomboxów na 50-metrach Traktatu Królewskiego (każdy może dołączyć). A przede wszystkim gwiazdy: Pate Metheny Group (Lyle Mays na fortepianie, Antonio Sanchez na perkusji, Steve Rodby na kontrabasie), Pharoah Sanders Quartet, Pink Freud, Portico Quartet, objawienie nowojorskiej sceny freejazzowej Mostly Other People Do the Killing, Vijaya Iyer Trio (Stephen Crimp na kontrabasie i Marcus Gilmore na perkusji), Crimson Garden, Another Lifetime — Tribute to Tony Williams oraz Kurt Elling, który podąży śladami Coltrane’a. Nieortodoksyjni miłośnicy jazzu zrobią ukłon w stronę eklektyczno-free rockowej estetyki: King Crimson (bez Roberta Frippa).

4 dni otwarcie: Sala Kongresowa kluby festiwalowe: Powiększenie, Galeria Freta bilety: 30 zł (najtańszy bilet) 700 zł (najdroższy karnet)

OPEN’ER

1—4 LIPCA GDYNIA-KOSAKOWO

Płaszczyzna porozumienia wszystkich fanów muzyki o gustach rozbieżnych, zbliżająca Polskę do świata, a świat do Polski. Z roku na rok większe gwiazdy zaspokajają coraz bardziej rozbudzone apetyty. Zaproszenie dla młodego i debiutującego zespołu to szczyt marzeń, potem można już pałeczki schować do szyflady, a struny basu zwinąć w kłębek. Pearl Jam, Skunk Anansie (God save the first Queen!), Archive, Kasabian, Klaxons, Tricky, Massive Attack, Groove Armada, The Hives, Yeasayer, Hot Chip oraz powrót królowej kier Grace Jones — mimo wieku w fenomenalnej formie. Szturm młodych to Tinariwen — rock z Sahary, powrót gigantów alternatywy Pavement, walczących o ocalenie od zapomnienia, Ben Harper z nowym projektem — Relentless7, Kings of Convenience (romantyczny norweski duet folkowy), 2manydjs oraz (hm) perełka prawdziwa — Matisyahu, nowojorski chasyd, który w rytm reggae rapuje o Bogu. Szalom. Lepiej żałować, że się pojechało, niż żałować, że się tam nie było. 4 dni teren lotniska Kosakowo bilety: 155 zł (1 dzień) 390 zł (4 dni z polem namiotowym)

BRAVE FESTIVAL

2—9 LIPCA WROCŁAW

Hasło: Zaklinacze. Tegoroczna edycja Brave skoncentruje się na ludziach obdarzonych wiedzą na temat słowa. Za słowem w świecie zaklinaczy stoi poważna energia. W różnych tradycjach może być ono bytem świętym, magicznym, objawionym, charyzmatycznym, złowrogim, leczniczym, opętanym, milczącym, śpiewanym… Ale dla zaklinacza nigdy nie jest dźwiękiem pustym. Nigdzie w jednym miejscu nie natkniecie się na takie osobowości, chyba że po śmierci traficie do któregoś z nieb. Przyjedzie m.in. Bi Kidude (100-letnia! wokalistka z Zanzibaru, która wydała pierwszą płytę, gdy miała 80 lat, późny, acz dopracowany debiut), królewscy bębniarze z Burundi, babcie z Bystrzycy, Ahn Sook-sun — koreańska mistrzyni opery pansori, buriacki szaman Bair Rynchinov, Indianie Ameryki Północnej ze szczepów Czarne Stopy, Cree i Ojibwa, Mawawil — Cyganie z delty Nilu oraz polski Teatr Pieśń Kozła, znacząca mowa awangardy teatralnej. Imprezie towarzyszy projekt Brave Kids — warsztaty dla dzieci z regionów dotkniętych tragedią (od klęsk żywiołowych po wojny).

7 dni klub festiwalowy: Kamfora, ul. Św. Antoniego bilety: od 20 do 60 zł (na pojedynczy występ) musli magazine


^

>>festiwalowe lato muzyczne

ROMANE DYVESA 2010 3—4 LIPCA GORZÓW WLKP./ZIELONA GÓRA

„To bodaj najstarszy (w sensie ciągłości) i najbardziej znany w Polsce, Europie i świecie cygański festiwal, który dzięki otwartej i dynamicznej formule oraz niezwykłej dbałości o tradycję i tożsamość kulturową wciąż przyciąga uwagę znawców i fascynuje publiczność”. 3 lipca (sobota) w Gorzowie Wielkopolskim wystąpią: Gipsy Strings (Praga) z Tiborem Gunarem jako liderem grupy, Danuta Stankiewicz (Lublin) z grupą klezmerską Lublin Klezmorim w oryginalnym spektaklu muzycznym Blask w reżyserii Leny Szurmiej, Nevi Grupa SH/OFF (Gorzów) oraz Cygański Teatr Muzyczny TERNO z Gorzowa. 4 lipca (niedziela) w Zielonej Górze: zespół tańca hinduskiego Mere Dil (Poznań), pod kierownictwem choreograficznym Marzeny Żivkovic, Kaly Jag (Budapest), prezentujący muzykę węgierskich Cyganów o surowym tradycyjnym brzmieniu i przy wykorzystaniu oryginalnego instrumentarium. Lider i aranżer Gusztav Varga. 2 dni bilety: brak

SEVEN FESTIVAL MUSIC&MORE 8—11 LIPCA WĘGORZEWO

Kiedyś Prince Rocks Poland, Union, a potem Eko Union of Rock, czyli muzyka w służbie planety. Festiwal wojskowy, który wyewoluował poza jednostkę węgorzewskiego garnizonu, choć fizycznie na jej terenie pozostał. Mała scena dla obiecujących debiutantów (Sweet Noise, Coma, Radio Bagdad, Saluminesia). Scena główna przyciąga gwiazdy coraz większego formatu. W tym roku 4 dni i koncert supergrupy Heart&Soul, którą z inicjatywy dziennikarza Pawła Kostrzewy jednorazowo (ale, a nuż się spodoba?) utworzyli członkowie Cool Kids of Death, Agressivy 69, NOT oraz Made in Poland — pod hasłem „Projekt Closer”. Przypomną drugą płytę Joy Division w 30. rocznicę wydania. Każdego dnia po koncertach o Grand Prix — przyjemna rozgrzewka na Scenie Parkowej: Transsexdisco, Normalsi, Kuśka Brothers. Na deser tuzy i legendy: Kolaboranci, Hunter, Sztywny Pal Azji, Coma, Closterkeller, The On Fires, Muchy, Hey, Hurt, Lipali, Lacrimosa, Vader, psychodeliczna The Legendary Pink Dots oraz brazylijska gwiazda trashmetalu — Sepultura.

REAGGAELAND 9—11 LIPCA PŁOCK

Nie ma chyba gwiazd polskiego reggae, które nie pojawiłyby się na scenie Reggaelandu. Od 2006 roku festiwal jest także miejscem pierwszej szerszej prezentacji nowych ciekawych muzyków i DJ’ów. Początkowo jednodniowy festiwal już w czasie drugiej edycji stał się dwudniowym świętem z własnym zapleczem socjalnym i polem namiotowym. Sporym powodzeniem cieszy się scena sound systemów (Namiot Systemu Dźwięku), która doczekała się podczas ubiegłorocznej edycji kolejnego namiotu, firmowanego wywodzącymi się z jamajskiej tradycji klubowymi dźwiękami jungle/ragga/dubstep. W tym roku wystąpią m.in.: Tabu, Third World (Jamajka), Maleo Reggae Rockers, Firenthole, Natural dread Killaz, Rootz Underground, Johnny Clark meets Soothsayers (Jamajka/UK), Nabi, Stage if Unity, Marika, Jamal. Scena Sound System będzie gościć: Jam Vibez Sound, Soundz of Freedom, Lady Mocca, Fandango Gang, Irie Land Sound System, DJ Mono feat. Cheeba, Respecta Kru i goście, Hurden Husket, Ras Bass, Tisztelet Sound.

INNE BRZMIENIA 9—17 LIPCA LUBLIN

Koktajl kulturowy w mieście, w którym kultury mieszają się ze sobą od wieków w sposób naturalny. Zagrają m.in. barcelońska kapela Giulia y Los Tellarini, Balkan Beat Box, brytyjski pieśniarz folkowy Charlie Winston, Speed Caravan — francusko-arabski dynamit muzyczny oraz duet Justin Adams (komponował płyty dla Roberta Planta, współtworzył The Festival od Desert) i Juldeh Camara. Do tego sprawdzone na niejednym festiwalu polskie gwiazdy: Myslovitz, Lao Che, O.S.T.R., Pustki, Voo Voo, grupa Raz Dwa Trzy oraz duet jazzowy Kucz/Kulka.

^>> 8 dni wstęp wolny

3 dni bilet 1-dniowy: 50 zł karnet: 120 zł

4 dni bilety: od 55 zł, karnety: od 99 zł, VIP: 300 zł

>>9


^ >

>>festiwalowe lato muzyczne

GLOBALTICA

JAROCIN

CASTLE PARTY

SUNRISE

16—18 LIPCA JAROCIN

23—25 LIPCA GDYNIA

23—25 LIPCA KOŁOBRZEG

29 LIPCA—1 SIERPNIA BOLKÓW

Festiwal, który wychował pokolenia. W tym roku obchodzi jubileuszowe 30-lecie, chociaż scena dla młodych zespołów rockowych funkcjonowała od lat 70. Festiwal przez długie lata był symbolem walki z cenzurą, a zarazem jedynym takim festiwalem, który promował rodzimą muzykę rockową i pomagał debiutować młodym. W czasach dobrobytu i wolnego rynku starcił pazur, a zwycięzcy konkursu nie mogą zaistnieć na muzycznym rynku. 16 i 17 lipca na małej scenie Red Bull Tourburs w Konkursie Młodych Zespołów udział weźmie 16 kapel — 12 wybranych przez jury i 4 wyłonione w kwietniowo-majowym głosowaniu internautów. Na stadionie przy ulicy Sportowej wystąpią: 16 lipca — Biffy Clyro, Ska-P, Hey, Hurt, Pustki, Lao Che, Dezerter, Holden Avenue, Paula i Karol. 17 lipca — Coma, Muchy, TSA, Rotofobia, CF98, Pidżama Porno. 18 lipca — Flogging Molly, Gossip, T-Love, Buldog, Sublim, Kora.

W zabytkowym Parku Kolibki w Gdyni odbędzie się GLOBALTICA World Cultures Festival. Jak piszą o sobie: „Globaltica odkrywa etniczne wątki i inspiracje we współczesnej kulturze. Odnajduje obszary, w których tradycja zaczyna być modna i nowoczesna, a współczesna kultura staje się tradycją”. W tym roku będzie można usłyszeć takie zespoły jak: Radiokijada (Peru/Szwajcaria/Francja), Psio Crew (Polska), Maria Pomianowska i Przyjaciele (Polska), Fanfare Vagabontu (Rumunia/Mołdawia), Troitsa (Białoruś), Ska Cubano (Jamajka/Kuba/Wielka Brytania/Japonia), Mercedes Peón (Hiszpania/Galicja), Tashi Lhunpo (Tybet), Lani Singer (Papua Zachodnia). Festiwal wart jest uwagi, tym bardziej, że ceny biletów są naprawdę niskie (można kupić przez internet: Ticketonline, Bileteria, TicketPro, Empik, Salony Puls).

Trzy sceny dla fanów muzyki elektronicznej spod znaku trance i house. Goście z krajów, gdzie tego typu muzyka urosła do rangi sztuki, weterani hauosowej sceny holenderskiej, berlińskiej, londyńskiej oraz gorące nazwiska electro i progressive house. Lista DJ-ów jest długa i poniekąd usprawiedliwia ceny wejściówek. Wystapią: Sasha, Pete Tong, Markus Schluz, Laidback Luke, Ali Wilson, Chicane, Andy Moor, Joachim Garraud, Dada Life, Gareth Emery, Cliff Coenraad, Ben Gold, Tonis Noize, Joris Vorn i Funkagenda, Tony Cha Cha, Thomas Sagstad, Mr Pit, Alex Pain, Memo, Keejo, Diabllo, Armin van Buuren, Umnet Ozcan, ATFC, W&W, Joop, Hardwell, Artento Divini, Koen Groenveld, Blake Jarrell, Ashley Wallbridge, Ruben de Ronde, Maarten de Jong, Nitrous Oxide, Neevald, Migro, Cez Are Kane, Dave Schiemann, Fafaq, Jacob Seville, Siasia, Jay Bae, Sound Players, Carlo Calabro, Andrew Boardman, Addict DJs, Rene, Roberto Bedross, M.T., Eddie D, Mikwish, Xirus, MdK, U-Nick, Brodsky. Ufffffff.

Wśród miłośników muzyki gotyckiej przystanek obowiązkowy, tym bardziej, że bliżej doń niż do słynnego niemieckiego M’era Luna. Od 17 lat niezmiennie przyciąga ekscentrycznych muzyków gotyckiej sceny noir, fanów gothic rocka, metalu, electro, czarnych ubrań oraz nietoperzy. Fenomen, zjawisko, manifestacja odmienności plus mroczna muzyka w scenerii średniowiecznego zamku. Wystąpią: holenderski Clan of Xymox, brytyjska Anne Clark, niemieckie And One, amerykańskie ikony nurty dark wave Faith and the Muse (lider grupy, William Faith, zagra dodatkowo jako DJ w klubie festiwalowym), Alec Empire oraz łączący folk, punk i metal Żywiołak. Festiwal zamknie Behemoth, polska gwiazda międzynarodowego formatu. Koncerty gwiazd odbędą się na zamkowym dziedzińcu, zaś niektóre polskie zespoły wystąpią na scenie bolkowskiego kina. Atrakcją będzie koncert niemieckiej grupy Bacio di Tosca, uprawiającej muzykę z pogranicza sacro gotyku, który odbędzie się w kościele przy rynku.

3 dni bilet 1-dniowy: 90 zł, karnet: 120 zł

>>10

3 dni bilety do 18 lipca (2-dniowy karnet): 25 zł od 18 lipca: 30 zł w niedzielę wstęp wolny

3 dni bilety: 150 zł (piątek), 170 zł (sobota), 85 zł (niedziela) karnety: 300 zł (piątek/sobota), 370 zł (piątek/niedziela)

4 dni bilety: 1-dniowy: 120 zł (130 zł w dniu koncertu) karnet: 195 zł (210 zł w dniu koncertu) koncert w kościele: 20 zł

musli magazine


^^^ T.REX ,

FESTIW AL LEG

END R

FESTIWAL MUZYCZNY IM. R. RIEDLA

30—31 LIPCA CHORZÓW

Nic tak nie przyciąga tłumów, jak nazwisko nieżyjącej gwiazdy. Tym bardziej, jeśli jest nią legendarny wokalista legendarnej grupy bluesowej Dżem. Podczas festiwalu obowiązkowy konkurs dla młodych kapel, wśród których być może przyczaił się potencjalny następca patrona. Oprócz tego, dla koneserów i starych wyjadaczy: 30.07 — Fat Belly Family (zwycięzca Festiwalu z 2008 roku), Tipsy Drivers & Grzegorz Kuks, Marek Piekarczyk z projektem „Źródło”, a na deser Hey i Cree. 31.07 — laureat festiwalu „Solo Życia” z 2009 roku — Bartosz Pawlik, KFM, Zemmolem, Sławek Wierzcholski i Nocna Zmiana Bluesa, Martyna Jakubowicz, T.Love i wisienka na torcie — DŻEM. Bez Ryśka, ale za to z Maciejem Balcerem. 2 dni przedsprzedaż do 24.07: bilety wejściowe (po koncertach należy opuścić teren): 55 zł bilety z pobytem na terenie festiwalu (pobyt z 30 na 31 lipca i z 31 lipca na 1 sierpnia): 65 zł od 25.07: bilety wejściowe (po koncertach należy opuścić teren): 70 zł bilety z pobytem na terenie festiwalu (pobyt z 30 na 31 lipca i z 31 lipca na 1 sierpnia): 80 zł

OCKA

WOODSTOCK

2009,

FOT. A

GNIES

>>festiwalowe lato muzyczne

ZKA W

IRKUS

FOLKFEST

30 LIPCA—1 SIERPNIA KOSTRZYN NAD ODRĄ

Czyli realizacja marzeń peerelowskiego hippisa, któremu nie dane było pojechać do Stanów w 1969. Fenomen społeczny powstały na fali Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy łączy szczytne ideały z muzyką i warsztatami kulturalnymi w ramach Akademii Sztuk Przepięknych. Niewiadomo, co bardziej przyciąga tysiące młodych ludzi — gwiazdy muzyki za friko czy kąpiele w błocie? W tym roku magnesem są: 30 lipca — Ewelina Flinta, Łąki Łan, Peyoti for President, Orphan Hate, Papa Roach, Justyna Steczkowska, Nigel Kennedy, Lao Che. 31 lipca — Sen Zu, Enej, Pampeluna, Panic Cell, Maleo Reggae Rockers, Projekt Chopin — Leszek Możdżer i Tymon Tymański, Girl In a Coma, Life of Agony, Lessdress. 1 sierpnia — Kochankowie Gwiezdnych Przestrzeni (laureat Złotego Bączka) — Scena Folkowa, Ziggie Piggie & Robert Brylewski, Perfect, Titus Tommy Gunn, Armia, Morgan Heritage, Tonic, Jelonek (laureat Złotego Bączka) — Duża Scena. Aż szkoda, że nie o jeden dzień dłużej.

6—7 SIERPNIA KROTOSZYN

Festiwal istnieje w świadomości muzycznej już od lat. Przyciąga miłośników muzyki folk i etnicznych brzmień z całej Polski. Podczas tegorocznej edycji usłyszymy takie świetności jak: Huun Huur Tu z Tuwy, Mahala Rai Banda z Rumunii, Mosaic z Polski, Beltaine z Polski, Mu z Portugalii, Wadokyo z Niemiec i Japonii, El Puchero del Hortelano z Hiszpanii, Bubliczki Cashubian Klezmer Band z Polski, Gipsy.cz z Czech oraz Cukunft z Polski. 3 dni

LEGENDY ROCKA 9—10 LIPCA 13—15 SIERPNIA DOLINA CHARLOTTY

Nidaleko Ustki, w malowniczych okolicznościach przyrody, organizatorzy festiwalu wskrzeszają dinozaury. Muzyków tak sędziwego rocka, że ich pierwsi fani zdążyli odchować wnuki. Niewątpliwą atrakcją jest ujrzenie na własne oczy kawałka żywej (oby) historii muzyki, chciałoby się rzec: ojców założycieli. A wielu z nich ciągle potrafi więcej, lepiej i mocniej niż dzisiejsze pudrowane telewizyjne gwiazdki rockowej masówki. 9—10 lipca — dawniej muzycy Colosseum, dziś Hamburg Blues Band: Chris Farlowe & Clem Clempson, Ken Hensley (założyciel Uriah Heep) & Live Fire, David Cross i Omega. 13—15 sierpnia — Arthur Brown, Eric Burdon & The Animals, Maggie Bell, Dave Kelly & British Blues Quartet, Marillion, Quidam, Nick Simper (ex Deep Purple) & Nasty Habits oraz bielsi od bieli — Procol Harum.

>>

3 dni wstęp wolny

2 dni i 3 dni bilety: 9.07: 70 zł (w dniu koncertu 90 zł) 10.07: 100 zł (w dniu koncertu 120 zł) karnet: 150 zł 13.08: 100 zł (w dniu koncertu 120 zł) 14.08: 80 zł (w dniu koncertu 100 zł) 15.08: 100 zł (w dniu koncertu 120 zł) karnet: 250 zł

>>11


^^ ^ > >>festiwalowe lato muzyczne

OFF FESTIVAL

AUDIORIVER

5—8 SIERPNIA KATOWICE

6—8 SIERPNIA PŁOCK

Zaczęło się przed pięciu laty w Mysłowicach, gdy Artur Rojek, lider formacji Myslovitz, uznał, że jego rodzinne miasto zasłużyło na pełnowymiarowy festiwal muzyki alternatywnej. Od tego czasu kogo nie przetrawia masowa przestrzeń radiowo-telewizyjna, ten aspiruje na festiwal, który z założenia miał być swoistą alternetywą dla dominujących trendów rynkowych i wypromował wiele ciekawych, jeśli nie ekscentrycznych osobowości rodzimej sceny offowej. To na jego cześć powstała trójkowa Offensywa, która doczekała się także własnej festiwalowej sceny dla zespołów debiutujących. Na pozostałych scenach wystąpią m.in.: The Flaming Lips, Tindersticks, Lenny Valentino, A Place To Bury Strangers, Cieślak i Księżniczki, Anti-Pop Consortium, Dum Dum Girls, Hey, Indigo Tree, Kim Nowak, Kryzys, Kucz/Kulka, Lachowicz, Lao Che, Mew, Muchy, Niwea, Pablopavo i Ludziki, Pink Freud feat. Jerzy Milian, Radio Dept., Shearwater, Something Like Elvis, Szelest Spadających Papierków, The Horrors, The Psychic Paramount, The Raveonettes, Tides From Nebula , Toro Y Moi (USA), a Voo Voo gra płytę Sno-powiązałka.

Festiwal muzyki elektronicznej, który zaczyna przerastać możliwości płockiej plaży — podczas zeszłorocznej edycji pomieściła w ciągu dwóch festiwalowych dni 12 tys. widzów. Muzyczne gwiazdy z lat poprzednich lubią tu jednak wracać z nowymi projektami, a oprócz Polaków, nad Wisłę zjeżdża wielu fanów elektro z krajów ościennych. W tym roku obejrzą Ritchiego Hawtina, zaprezentującego się jako Plastikman, który w zeszłym roku był przyjmowany entuzjastycznie. The Modern Deep Left Quartet oraz grupa Hybrid, której powrót na płocką scenę jest przez wielu niecierpliwie oczekiwany. Najwiekszymi gwiazdami edycji jubileuszowej będą: Four Tet (projekt Kierana Hebdena) oraz Oni Ayhun (ukrywający swoją prawdziwą twarz i tożsamość Olof Dreijer, znany z kultowej formacji The Knife). Wystąpi także legenda francuskiej sceny Laurent Garnier, diva berlińskiego techno Ellen Allien, drumbassowa grupa Noisia z Holandii oraz brytyjski The Quemists Soundsystem.

MAZURY HIP-HOP FESTIWAL

BLUES NAD BOBREM

6—8 SIERPNIA GIŻYCKO

9. edycja hip-hopowego festiwalu. Nie da się ukryć, że złota era hip-hopu już za nim i — przynajmniej dopóki moda nie powróci — festiwal troszkę trąci myszką. Dwa dni firmowane nazwiskami starej dobrej i sprawdzonej gwardii. Brak młodego narybku, mało spektakularna promocja, organizatorzy liczą na tych kilku lojalistów, przyjezdżających co roku siłą rozpędu. Trochę szkoda. Warto, chociażby dlatego, że wystąpią: Rahim, K.A.S.T.A. Squad, Szybki Szmal, O.S.T.R., Molesta Ewenement, Grubson, Waldemar Kasta, DonGURALesko. Plus oczywiście supporty i występy breakdance, turniej beatbox oraz bitwy freestyle. 2 dni 1 dzień: 30 zł karnet: 50 zł

5—15 SIERPNIA BOLESŁAWIEC

20. jubileuszowa edycja bluesowego festiwalu odbędzie się w tym roku nie nad Bobrem, a nad Kwisą, na oddalonym o 10 kilometrów zamku w Kliczkowie. Rozpoczynają go płatne (i to niemało — od 500 do 1100 zł za poszczególne pakiety zajęć, kandydatury trzeba było zgłaszać do 30.06) warsztaty muzyczne im. Wojtka Seweryna (5—13.08), podczas których zajęcia wokalne poprowadzi Krystyna Prońko, nauką gry na saksofonie zajmie się Piotr Baron, a na harmonijce Sławek Wierzcholski z Nocnej Zmiany Bluesa. Podczas XVII Przeglądu Zespołów Bluesowych im. Tadeusza Nalepy zespoły biorące udział w konkursie oprócz własnego materiału zagrają jedną z piosenek patrona. Koncerty finałowe odbywają się na dwóch scenach (13—14.08). Gośćmi będą m.in.: Magdalena Piskorczyk, Nocna Zmiana Bluesa, Gang Olsena, Dżem, Obstawa Prezydenta. 11 dni bilety: od 20 do 30 zł

3 dni bilet 1-dniowy: 70 zł karnet: 100/130 zł

4 dni bilet 1-dniowy: 69 zł bilet 3-dniowy: 120 zł bilet 4-dniowy: 150 zł >>12

musli magazine


^

>>festiwalowe lato muzyczne

COKE LIVE FESTIWAL

OSTRÓDA REGGAE DUB FESTIWAL

20—21 SIERPNIA KRAKÓW

12—15 SIERPNIA OSTRÓDA

Kontynuacja organizowanego już w latach 80. przeglądu Ost-rock. W tym roku, jak nigdy, w Ostródzie szykuje się nam cała inwazja brzmień na pograniczu punka, ska i reggae. Oprócz polskich przedstawicieli tego typu brzmień: Konopians, Całej Góry Barwinków czy Alians, wystąpi również legenda „brudnego reggae” z USA — The Aggrolites. Poza tym: Paprika Korps, Vavamuffin, Zion Train, Ragana, Ras Bass, Roots Defender feat. Natty B, Real Cool Sound, Irie Land Sound System, Paraliż Band, Dubska, 20 lat Habakuk, Everton Blender (Jamajka), Tisztelet, SplendideSentinel, Pow Pow, Positive, Konopiens, Skankan, Cała Góra Barwinków, The Agrolites (USA), Bushman & No More Babylon (Jamajka/Francja), Jah Mason & Dub Akom Band (Jamajka/Francja), Chezidek & Dub Akom Band (Jamajka/ Francja), Dubbist, Jabbadub, Wszystkie Wschody Słońca, Digital Dubs feat. Earl 16 (Brazylia/Jamajka), Bristol Sound (Wlk. Brytania), Mungos HiFi feat. Soom-T&Kenny Knots (Wlk. Brytania).

Kolejny z festiwali aspirujący do ekstraklasy europejskiej, który wyewolułował z pojedynczej imprezy masowej. Recepta jest prosta: chwytliwy sponsor i super gwiazdy muzyki, zadowalające wiele gustów tych wymagających muzykofili i tych mniej wymagających muzokonsumentów. Trzy sceny: main, coke i burn — każda przyciąga kilkutysięczny tłum. W tym roku występy zadeklarowały już Muse, The Chemical Brothers, 30 Seconds to Marsi, N.E.R.D. 2 dni bilet 1-dniowy: 115 zł karnet 2-dniowy: 200 zł karnet 2-dniowy z polem namiotowym: 220 zł

FAMA ROCK FESTIWAL 27—28 SIERPNIA IŁAWA

12. edycja festiwalu odbędzie się w centrum miasta, na terenie zmodernizowanego amfiteatru miejskiego, tuż nad brzegiem Małego Jezioraka. W związku z dużym zainteresowaniem tegoroczną edycją festiwalu, a także ograniczoną ilością miejsc dostępnych w miejskim amfiteatrze, organizatorzy wprowadzili przedsprzedaż biletów (do końca lipca). Pierwszego dnia festiwalu wystąpią Hey, Lao Che i Armia. Dzień później zaprezentuje się pięć zespołów: D-Tails, Titus Tommy Gunn, Artrosis, Schizma i Vader.

>> 2 dni karnet 1-dniowy: 30 zł karnet 2-dniowy: 55 zł

ORANGE WARSAW FESTIVAL 28—29 SIERPNIA WARSZAWA

Muzyka przez duże M. Wielkie gwiazdy, różne style, najwyższy światowy poziom, czyli zamiastka Międzynarodowego Sopot Festivalu pod dyrektoriatem Piotra Metza. Recepta na sukces: alternatywny charakter imprezy plus mocne gwiazdy muzyki popularnej z kraju i ze świata. 28.08 — Rozrywka Alternatywna: Hole z Courtney Love, White Lies, Kim Nowak i Kumka Olik. 29.08 — Rozrywka Mniej Alternatywna: Agnieszka Chylińska, Mika, Aura Dione i Nelly Furtado. Do gwiazd dołączyły jeszcze Lisa Hunnigan oraz Monika Brodka, a organizatorzy ostrzegają, że nie zamknęli jeszcze listy wykonawców. 2 dni bilet na płytę 28 sierpnia: 59 zł bilet na płytę 29 sierpnia: 99 zł

4 dni bilet 1-dniowy: 60 zł karnet do końca lipca: 130 zł później i na miejscu imprezy: 140 zł

OPRACOWANIE: WICZORKOCHA I HANNA GREWLING >>9


^ ^ >

>>festiwalowe lato teatralne i filmowe

XIV FESTIWAL SZEKSPIROWSKI

VII FESTIWAL TEATRÓW TAŃCA

30 LIPCA—8 SIERPNIA TRÓJMIASTO

15—20 SIERPNIA POZNAŃ

Sceny teatralne w regionie zasłużyły na letni odpoczynek, ale kto podczas plażowania nad Zatoką Gdańską zatęskni za muzami teatru, temu polecamy Festiwal Szekspirowski w Trójmieście organizowany przez Gdański Teatr Szekspirowski i Fundację Theatrum Gedanense. Oprócz trzech polskich przedstawień na szczególną uwagę zasługują dwie produkcje wybitnego litewskiego reżysera Oskarasa Korsunovasa — Sen Nocy Letniej i Hamlet, a także francuskie spektakle Iriny Brook (córki wielkiego twórcy teatralnego Petera Brooka) — Burza! i Czekając na sen. Ryutopia Noh-theatre z Japonii pokaże Hamleta w reż. Yoshihiro Kurity. To jego Zimowa opowieść przed dwoma laty zachwyciła widzów festiwalu. Nie lada gratką dla koneserów kunsztu aktorskiego będzie prezentacja monodramu Wyobraźcie sobie… William Shakespeare (z wielką rolą Andrzeja Seweryna) przygotowanego w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Kolejne wydarzenie to jeden z najciekawszych rumuńskich spektakli szekspirowskich ostatnich lat — Burza w wykonaniu Toma Caragiu Theatre Ploiesti. W sumie 16 dramatów mistrza ze Stratford w letniej scenerii.

Poznańskie święto teatrów tańca w jubileuszowym roku poświęcone jest oczywiście muzyce Chopina. Podczas sześciu dni festiwalu, zatytułowanego z tej okazji Chopin i jego przyjaciele — Inspiracje, zaprezentują się czołowe polskie teatry tego nurtu, jak Warszawski, Sopocki i Śląski Teatr Tańca czy Teatr Tańca Zawirowania. Gospodarz — Polski Teatr Tańca pokaże dwa spektakle. Pierwszy z nich to Chopin — Inaczej w choreografii legendarnej tancerki warszawskiej oraz paryskiej bohemy Krystyny Mazurówny. Mistrzyni tańca odczytuje tu twórczość Chopina w sposób aktualny, czyli z zastosowaniem form ruchu modern i techniki elektronicznej. Autorką choreografii do drugiego przedstawienia Tysiąc kolorów jest z kolei Takako Matsuda. Japońska nauczycielka tańca butoh wraz z Takako Matsuda & Company zaprezentuje także spektakl A Letter from Lady L — w nim muzyka Chopina zainspirowała japońskie artystki do stworzenia opowieści o licznych i niejednoznacznych obliczach kobiety. Ucztę uzupełnią premiery Water Pearls norweskiego Company B. Valiente i francuskiego Chopin — Black Hole genialnej Model Dance Company. Do tego koncert Danza del Fuego na otwarcie.

ARKADIUSZ STERN

ARKADIUSZ STERN >>14

LATO FILMÓW

12—18 LIPCA WARSZAWA

16. Festiwal Filmowy i Artystyczny Lato Filmów po 10 latach spędzonych w Kazimierzu Dolnym i 3 latach w Toruniu w 2008 roku osiadł na stałe w Warszawie. Spośród innych letnich festiwali filmowych wyróżnia go to, że szczególnie wiele uwagi poświęca nie dość docenianemu elementowi sztuki filmowej, jakim jest scenariusz, a dobór prezentowanych filmów opiera na jakości scenariusza filmowego, stawiając na spójność i niepowtarzalność opowiadanej w filmie historii. Lato Filmów promuje najnowsze, interesujące pod względem scenariopisarskim światowe produkcje, a także przybliża i honoruje dokonania wybitnych polskich scenarzystów. Do stałych festiwalowych punktów należą: Konkurs Główny na Film z Najlepszym Scenariuszem, a od tegorocznej edycji również Konkurs Krótkich Filmów. W programie znajdują się retrospektywy filmów słynnych scenarzystów. Będzie można przyjrzeć się twórczości hiszpańskiego mistrza opowiadania historii obrazami Rafaela Azcony oraz nestora polskiej szkoły scenariuszowej Tadeusza Chmielewskiego. Pokazom filmowym towarzyszyć będzie Script Forum — największa w Polsce impreza branżowa dedykowana scenarzystom filmowym i telewizyjnym. EWA SOBCZAK

10. MFF ERA NOWE HORYZONTY 22 LIPCA—1 SIERPNIA WROCŁAW

Mekka dla miłośników kina, miejsce filmowych odkryć, spotkań, artystycznych zdarzeń po raz piąty we Wrocławiu (wcześniej Sanok i Cieszyn). Od początku konsekwentnie prezentuje niekonwencjonalne kino autorskie, filmy poszukujące nowego języka, ciekawej formy, tematów nieobecnych w mainstreamowych produkcjach. Towarzyszą mu różnego rodzaju wystawy i instalacje, spektakle i koncerty, wykłady i warsztaty składające się na spójną, interdyscyplinarną propozycję artystyczną. Wśród bardzo bogatego programu znajduje się m.in. budzący zawsze wiele kontrowersji Międzynarodowy Konkurs „Nowe horyzonty”, a od ubiegłego roku interesujący Międzynarodowy Konkurs „Filmy o sztuce”. Tegoroczne propozycje programowe obejmują też retrospektywy takich twórców jak Wojciech Jerzy Has, Jean-Luc Godard, bracia Stephen i Timothy Quay, legendarnej brytyjskiej feministycznej teoretyczki kina i reżyserki Laury Mulvey oraz wybitnego twórcy animacji Daniela Szczechury. Tegoroczny festiwal upłynie pod znakiem kinematografii tureckiej. Będzie ją reprezentować młode kino tureckie i retrospektywa nieznanego w Polsce Zeki Demirkubuza. EWA SOBCZAK musli magazine


^

>>festiwalowe lato teatralne i filmowe

DWA BRZEGI 31 LIPCA—8 SIERPNIA KAZIMIERZ DOLNY/JANOWIEC

4. Festiwal Filmu i Sztuki wszystkim kinomanom kojarzy się z malowniczym Kazimierzem Dolnym nad Wisłą. Zmieniały się imprezy, ale to niezwykłe miejsce nieustannie przyciąga do siebie entuzjastów X Muzy. Od czterech lat w gościnnej przestrzeni duetu Kazimierz Dolny—Janowiec odbywa się święto kina — Festiwal Filmu i Sztuki DWA BRZEGI. Jak deklarują organizatorzy, w tym roku hasłem przewodnim festiwalu będzie „Inny świat”. Co się pod nim kryje? Wiele bardzo różnych i osobnych perspektyw autorskich, filmowych poetyk, rozmaita wrażliwość oraz tematyka. Dzięki współpracy z Duńskim Instytutem Filmowym na festiwalu pojawi się wyczekiwana przez wielu kinomanów retrospektywa filmów Carla Theodora Dreyera. Spragnieni bliższych kontaktów z osobowościami kina z pewnością ucieszy obecność na festiwalu człowieka renesansu — Lecha Majewskiego, reżysera, scenarzysty, kompozytora, pisarza, poety i malarza. Jak zwykle podczas wakacyjnego święta kina nie zabraknie innych letnich uciech! Obok „świata pod namiotem”, gdzie będzie można zobaczyć ciekawostki światowej kinematografii, odbywać się będą koncerty. Atrakcji bez wątpienia nie zabraknie. Jedziemy do Kazimierza! ARBUZIA

11. LETNIA AKADEMIA FILMOWA

37. IŃSKIE LATO FILMOWE

6—15 SIERPNIA ZWIERZYNIEC

6—15 SIERPNIA IŃSK

Taka już tradycja Zwierzyńca, że na małą liczbę filmów i brak różnorodności programu LAF-owicze nie mogą narzekać. Wśród tegorocznych propozycji znajdzie się między innymi nowe kino duńskie i zestaw filmów, w którego centrum świeci duńska gwiazda kina niemego Asta Nielsen. Kilka kolejnych bloków koncentruje się na takich osobowościach świata filmu, jak Jacques Tati — francuski aktor, scenarzysta i reżyser, określany często mianem francuskiego Chaplina, Victor Erice — jeden z najbardziej oryginalnych hiszpańskich reżyserów, Gianni Amelio — włoski reżyser i laureat wielu ważnych nagród, Marco Bellocchio — kolejny klasyk włoskiej kinematografii. Z okazji 150. rocznicy urodzin Czechowa zaplanowano przegląd filmowych adaptacji jego sztuk. W cyklu „Od apartheidu do mundialu” będzie można zapoznać się z mało znaną kinematografią RPA. Polecamy też przegląd twórczości Jamie’go Uysa, najbardziej znanego reżysera z tego obszaru, który zasłynął np. cyklem filmów Bogowie muszą być szaleni. Do stałych punktów należą cykle: Filmy w sieci, Klubowy karnet, W polskim obiektywie, festiwalowe remanenty, czyli filmy z zaprzyjaźnionych festiwali.

W drugim miesiącu wakacji warto zajrzeć do Ińska. Odbywać się tam będzie już 37. edycja Ińskiego Lata Filmowego. Podczas tych kilku intensywnie filmowych dni widzowie będą mieli okazję zobaczyć około stu filmów z różnych stron świata. Co znalazło się w festiwalowym menu? Wygląda na to, że będzie z czego wybierać. Tym razem festiwalowicze przeniesieni zostaną w filmowy świat Skandynawów, a wszystko to za sprawą Panoramy Nowego Kina Skandynawskiego. Zobaczymy świeżutkie obrazy kina szwedzkiego, norweskiego i islandzkiego. Na polskim festiwalu nie może też zabraknąć rodzimej kinematografii. W paśmie Najnowsze Kino Polskie zobaczymy przegląd najciekawszych produkcji fabularnych i dokumentalnych oraz krótkich metraży made in Poland. Projekcjom towarzyszyć będą spotkania z twórcami. W Ińsku bezapelacyjnie powinni pojawić się także wierni entuzjaści twórczości Andrzeja Kondratiuka, bowiem menu festiwalowe przewiduje retrospektywę jego obrazów. Nie zabraknie też dokumentów, które jak deklarują organizatorzy, poruszać będą najbardziej frapujące i gorące tematy współczesności. Podczas tegorocznego festiwalu offowe od-

EWA SOBCZAK

krycia roku będą szły pod rękę z mainstreamem sezonu 2009/ 2010. Największe hity zobaczymy w kinie plenerowym. To nie koniec festiwalowych uciech! Czekają Was także: koncerty, wystawa oraz nocny rajd na orientację o tematyce filmowo-krajoznawczej. Mamy też znakomitą widomość dla rodziców-kinomanów. Do Ińska wybieramy się razem z dzieciakami. W filmowym menu znajdzie się też jakiś „happy meal”. Organizatorami imprezy są: Stowarzyszenie Ińskie Lato Filmowe, Urząd Gminy i Miasta Ińsko oraz Internetowy Serwis Filmowy Stopklatka.pl. Podczas gali otwarcia festiwalu zobaczycie przedpremierowo film Pawła Sali Matka Teresa od kotów.

<< ARBUZIA

>>15




>> >>tofifest

10 do 11

Altiplano

Oczy szeroko otwarte

Kobiety bez mężczyzn >>18

ON AIR: o człowieku szczerze, ale niewesoło

8. edycja MFF Tofifest wydała tego lata całkiem dojrzały i kształtny owoc — Międzynarodowy Konkurs Filmów Fabularnych „On Air”, który w swojej nowej formule, prezentując pierwsze i drugie filmy reżyserów z całego świata, nabrał zdecydowanie bardziej wyrazistego charakteru, ułatwiając tym niewątpliwie pracę jury, ale przede wszystkim dając festiwalowej publiczności ciekawy obraz twórczości artystów znajdujących się na początku drogi poszukiwań własnego języka w filmowej materii, choć także często doświadczonych i odnoszących sukcesy w innych dziedzinach sztuki. Przykładem niech będzie gość specjalny tegorocznego Tofifestu — Shirin Neshat, której filmowy debiut Kobiety bez mężczyzn znalazł się w konkursie, a która poza filmem zajmuje się także sztukami audiowizualnymi, przede wszystkim zaś fotografią i wideo-artem. Drugim, równie ważnym, choć już nie tak formalnym kluczem do selekcji dzieł konkursowych była chęć organizatorów, by stanowiły one niebanalnie brzmiący głos w dyskusji o współczesnym człowieku, o jego świecie, zmaganiach i przyszłości. I trzeba przyznać, że wynik tegorocznej selekcji potwierdził słuszność wprowadzonych zmian, a festiwalowych widzów uraczono owocem, z którego można było wycisnąć wiele smaków. Do międzynarodowego konkursu stanęły zatem dzieła pozbawione pretensji, głoszenia politycznych prawd i oskarżeń o niesprawiedliwości świata opanowanego od zarania ludzkości bezdusznymi systemami, a przede wszystkim opowiadające historie o wymiarze osobistym. Wyraźne problemy społeczne pojawiają się jedynie w tle, np. realia współczesnego życia w Rumunii w filmie Francesca (nagrodzonego Srebrnym Aniołem i tytułem Najlepszego Reżysera) czy nieco siermiężna próba naszkicowania obrazu straconego pokolenia obecnych czterdziestoparolatków postsowieckiej Gruzji w Street Days. Pojawiają się też akcenty polityczne, jak np. pozostające w pamięci obrazy ulicznych zamieszek z 1953 roku w Iranie w przededniu obalenia demokratycznie wybranego premiera Mossadeka przez Szacha Pahlaviego wspieranego przez siły brytyjskie i amrykańskie. Jednak w każdym z tych przypadków stanowią one punkt wyjścia do historii człowieka i jego jednostkowych dramatów. Może nie zawsze opowiedzianych sprawnie, jednak trudno odmówić im szczerości przedstawienia. Osobiste zaangażowanie reżyserów to z pewnością najwyraźniejszy ich rys wspólny. Te autorskie filmy nie zawierają raczej historii, które mają uwieść widza, oczarować go czy zabawić — w każdej z nich tkwią opowiedziane z przejęciem okruchy ludzkich losów. Tegoroczny zestaw filmów konkursowych zadziwia wielością punktów stycznych łączących poszczególnych bohaterów. Wyłania się z niego smutny, wręcz przejmujący obraz człowieka pokazanego w dużym zbliżeniu, z jego osobistymi dramatami, wątpliwościami, rozdarciem, pozbawionego nadziei na szczęście, osamotnionego, zagubionego we współczesnym świecie i bezradnego wobec otaczającej

musli magazine


>>tofifest

Street Days

FOT. MATERIAŁY PRASOWE TOFIFEST

go rzeczywistości. Wszystkie te filmy to dramaty, w których niewiele jest miejsca na śmiech, beztroskę i optymizm. Dostrzec można w nich co najwyżej pogodzenie się z otaczającym światem — wynikające zazwyczaj ze świadomych rezygnacji oraz życiowej mądrości i doświadczeń. Tak ukazane są na przykład dwie główne bohaterki w belgijsko-niemiecko-holenderskej koprodukcji Altiplano. Europejska fotograficzka i peruwiańska wieśniaczka, których losy nieoczekiwanie się przecinają. Obie kobiety, przedstawione przez reżyserską parę Petera Brosensa i Jessicę Hope Woodworth, poznajemy w chwili, gdy w dramatycznych okolicznościach tracą bliskich, a tym samym własne szczęście i sens dalszego życia. Równie tragiczny rys swojemu bohaterowi nadaje Gruzin Levan Koguashvili, szkicując postać 45-letniego Chekiego w Street Days. Nieco łagodniejsza w wymowie, ale równie przejmująca i niepozostawiająca złudzeń na szansę osiągnięcia osobistego szczęścia jest historia homoseksualnego romansu opowiedziana w izraelskiej produkcji Oczy szeroko otwarte Haima Tabakmana. Nieumiejętność bądź niemożność odnalezienia się w otaczającej rzeczywistości jest też udziałem tytułowej Felicii z fabularnego debiutu First of All, Felicia rumuńsko-holenderskiego duetu: Razvana Radulescu i Melissy de Raaf. Również bohaterki Kobiet bez mężczyzn — wspólnego dzieła żyjących od lat na emigracji Irańczyków Shirin Neshat i Shoji Azariego i chyba najbardziej wyczekiwanego festiwalowego obrazu — naznaczone są tragicznym losem. I choć ta poetycka opowieść o czterech kobietach, których niezgoda na podporządkowanie się panującym w Iranie regułom i narzuconym im społecznym rolom mogłaby stanowić idealną ilustrację przewodniego hasła festiwalu „Bo każdy ma w sobie bunt”, to jednak ten wyraźnie widoczny pierwiastek niezgody nie daje dość siły, by wywołać w widzu jakikolwiek uśmiech czy uczucie nadziei. Bunt, niewątpliwie tkwiący i przejawiający się w działaniach bohaterów prezentowanych filmów, przybiera różne formy, i choć prowadzi zazwyczaj do pewnego rodzaju wyzwolenia, nie jest to wyzwolenie szczęśliwe. Oczywiście niezgoda na zastaną rzeczywistość wyrywa ich ze stanu apatii, ale do wyzwolenia prowadzi różnymi i mało optymistycznymi drogami — do wolności docierają przez samobójstwo, samotność, izolację. Nie ma tu miejsca na happy end, a jeśli widać gdzieś światełko nadziei, to jest ono bardzo niewyraźne. Od szóstki konkursowych pozycji wyraźnie odbiegają dwie produkcje. Pierwsza to całkowicie pominięty przy rozdawaniu nagród niecodzienny meksykański projekt z pogranicza dokumentu i fabuły Pedro Gonzaleza-Rubio — Nad morze, w którym na próżno szukać granicy między inscenizacją a dokumentalną rejestracją rzeczywistości. Niewątpliwy urok tego filmowego eseju, uwodzącego brakiem wartkiego tempa i wyraźnie zarysowanego konfliktu, osłabia zbyt wyidealizowana międzypokoleniowa relacja pomiędzy kilkuletnim chłopcem, ojcem i dziadkiem, ukazana do tego na tle pejzaży unikalnego ekosystemu Banco Chinchorro — rejonu wpisanego na listę Światowego Dziedzictwa Przyrody. Niestety, nieco natarczywe przesłanie o znaczeniu ojcostwa oraz wyraźna misja uwiecznienia tkwiącego w regionie piękna zaciera autentyczność autorskiego przekazu. Drugi film to całkowicie zasłużony zwycięzca festiwalu, zdobywca Grand Prix — Złotego Anioła Tofifest 2010, czyli 10 do 11 — fabularny debiut tureckiej dokumentalistki Pelin Esmer. Obraz tym bardziej niezwykły i godny podziwu, że reżyserce — pomimo dużego niebezpieczeństwa — udało się uniknąć wszelkich pułapek wynikających choćby z faktu, że główny bohater fimu, kolekcjoner Mithata, był wzorowany, a nawet odegrany przez dziadka reżyserki Mithatę Esmer. Debiutującej w fabule Turczynce udała się rzecz niezwykle rzadka: stworzenie oszczędnymi środkami fabuły z bezbłędnie przemyślaną konstrukcją i wykreowanie postaci, które stopniowo i prawie niezauważalnie, ale konsekwentnie ewoluują, do końca wymykając się

Nad morze

jednoznacznym ocenom, choć jednocześnie posiadając wyraziste cechy. Już sama niezwykła postać kolekcjonera Mithata działa na widza magnetycznie i zdolna jest pobudzić wyobraźnię każdego, kto umie z niej korzystać. Jest nim ponad 80-letni starzec, który z żelazną konsekwencją, systematycznością, wypracowanymi przez lata metodami i nieustępliwością z dnia na dzień zapełnia swoje mieszkanie przedziwną kolekcją, na którą składają się zarówno drogocenne egzemplarze filatelistyczne i księgarskie, jak i bezwartościowe stare losy na loterię i wiele innych zaskakujących, pozbawionych jakiegokolwiek, nawet sentymentalnego znaczenia świadectw odchodzącej w przeszłości rzeczywistości. Mithata jest prawdziwym buntownikiem, nieustępliwym i bezwzględnie wiernym swojej kolekcji, która okazała się w jego życiu ważniejsza nawet od wieloletniego związku z kobietą. Pomimo tego, że w pierwszych minutach filmu mężczyzna w swoim pustelniczym życiu sprawia wrażenie osoby osamotnionej, to z czasem, z każdą kolejną sceną odkrywa zupełnie inne oblicze. Pomimo niespiesznej narracji film do ostatnich chwil utrzymuje uwagę widza, zadziwia i mimowolnie, dzięki subtelnie wkomponowanej w obraz symbolice, budzi refleksje o życiu i jego przemijaniu. Brawa dla Turcji, która już od dłuższego czasu udowadnia na międzynarodowych festiwalach światowy poziom swojej młodej kinematografii (będziemy mogli się o tym przekonać podczas 10. edycji MFF Era Nowe Horyzonty, która rusza 22 lipca we Wrocławiu). W tym roku w oczy kłuje nieobecność w międzynarodowym konkursie „On Air” polskiego kandydata, co — niestety — niekoniecznie jest zarzutem pod adresem organizatorów. Do międzynarodowego jury zaproszeni zostali: hiszpański reżyser Alvaro Pastor (Ja też), współtwórca programu holenderskiego festiwalu w Rotterdamie Rik Vermeulen, pochodząca z Torunia aktorka Olga Bołądź, znakomity dokumentalista Jacek Bławut oraz filmoznawca i współtwórca magazynu „Ha!Art” Piotr Marecki. Nie zawiedli.

>> EWA SOBCZAK

>>19


>>tofifest

Miałam czas na bycie łobuzem

FOT. NADESŁANE

z Kafką Jaworską, dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Tofifest, rozmawia Magda Wichrowska rumieńcami czekałam na każdy odcinek, nagrywając muzykę na magnetofon przyłożony do głośników telewizora.

>>Już wtedy czułaś, że to jest to? Może jak każda dziew-

czynka marzyłaś o aktorstwie? Aktorką nigdy nie chciałam być. Raczej tancerką, zwłaszcza po Dirty Dancing. Chciałam iść nawet do szkoły muzycznej, ale mama, która skończyła taką szkołę, jedyny raz zadecydowała za mnie. Dziś wiem, że dobrze. Ona gra na pianinie, skrzypcach i akordeonie, a ja miałam cudowne dzieciństwo bez zabieganych popołudni. Miałam czas na bycie łobuzem.

>>Wiem, że jesteś mamą. Chodzicie razem do kina?

Jest walka między kinem, wycieczkami do zamków i kościołów a zwykłym odpoczynkiem, który jest najrzadszy. Jak kino, to ze mną przeważnie, ale wycieczki na zamczyska już wspólnie, bo mąż kocha historię sztuki — i lekcję historii Polski musimy po prostu odrobić.

>>Często podkreślasz, i słusznie, że jesteś jedną z niewielu

kobiet dyrektorów festiwali filmowych. Jest ich tak samo niewiele jak reżyserek, a nawet krytyczek filmowych. Czujesz dyskryminację? Łatwo nie jest. Brak środka — takie są moje poglądy. Nie lubię skrajności, więc i nie uważam, by istniała dyskryminacja. Jednak w branży filmowej w większości rządzą mężczyźni, a żeby gdzieś dojść, to i przez las facetów trzeba się przebić. Młodość i wygląd raz pomagają, a innym razem są przeszkodą. Jednak największym przeciwnikiem kobiet, które już coś osiągają, są niestety same kobiety. I to jest przykre. Z mężczyznami jest prosty rachunek — albo tak, albo nie. A z kobietami — jak wiatr zawieje.

>>Powiedz, które kino jest Ci bliższe, to robione przez >>Wszyscy pytają Cię o tegoroczny festiwal, a ja chciała-

bym wiedzieć, od czego rozpoczęła się Twoja przygoda z kinem, pierwszy seans? Twin Peaks. Wszyscy oglądali Niewolnicę Izaurę, Dallas i wymieniali się w szkole uwagami na temat losów bohaterów. Ja nie miałam za bardzo z kim porozmawiać, bo nikt nie pozwalał oglądać siedmioletniemu dziecku takiego dziwactwa, a ja z >>20

mężczyzn, czy przez kobiety? A może nie dzielisz kina na płeć? Nie ma kina kobiecego ani męskiego. Kino może mieć pewne cechy, rysy, może je zdominować jakaś tematyka lub styl, ale jestem przeciwna takim podziałom. To jak podzielić role w społeczeństwie, że kobieta ma zawsze gotować, a mężczyzna zarabiać na dom. Są wybitne reżyserki i aktorki, tak samo jak wybitni reżyserzy i aktorzy. Każdy reżyser czy reżyserka ma swój styl... i po cóż od razu dzielić wszystko na czarne i białe? musli magazine


>>tofifest

>>Ulubiony film? Każdy, do którego wracam, a nie taki, o którym zapominam. Jednak jest takich niewiele. Może z pięćdziesiąt? >>Wróćmy do festiwalu. Co decyduje o jego ostatecznym

kształcie: osobiste fascynacje filmowe, olśnienia przywiezione z innych festiwali, czy może światowe trendy? Wszystko po trochu. Programming to sztuka, której się człowiek uczy latami. Musi być spójna z tym, co się kocha w kinie i czym chce się zainteresować widza, jednocześnie prezentować swoje własne podróże filmowe i kierunki myślenia, jak i tworzyć nieszablonowy program skomponowany według pewnego jasnego klucza. To nie może być worek pod tytułem: „robimy retrospektywę mistrza X, czyli pokazujemy wszystkie jego filmy”. Nie tędy wiedzie moja droga. Ja idę gdzie indziej. Uwielbiam wsłuchiwać się w potrzeby widza. To trudne.

>>Bardzo podobało mi się tegoroczne hasło. Festiwal jest

klarowny, co nie znaczny hermetyczny. Bunt eksploatujecie na wiele różnych sposobów. Osobni twórcy, odrębne poetyki, bardzo różne tematy. Jak dobieraliście tegoroczny repertuar? Programu nie układam pod hasło, a pod profil, który definiuje sam festiwal. Tofifest to festiwal filmów niepokornych, które komentują zastaną rzeczywistość i nie boją się iść pod prąd filmowym teoriom. Hasło stanowi tylko esencję profilu samego festiwalu. Całość programuję ja. Jeśli wymyślam poszczególne pasma, to zapraszam do nich programmerów, z którymi debatuję, co i jak chcielibyśmy w nie włożyć. To praca złożona, otwarta, kreatywna. Wspaniała i pasjonująca.

>>Festiwal zakończył się, nagrody rozdane. Jak go oce-

niasz? Na piątkę, ale z zastrzeżeniem, że festiwal robiony jest przy tak młodym zespole i przy tak niewielkim budżecie. Tofifest dziś to impreza, która nie musi już niczego udowadniać ani udawać. Jest międzynarodowa i ma prestiż. Ten rok to stabilizacja programowa i organizacyjna. Brakuje jednak bardzo stabilizacji finansowej. A stać nas na dużo więcej.

>>Co teraz? Już planujesz kolejną edycję, czy może odsy-

piasz tegoroczną? I jedno, i drugie. Kolejne edycje szkicuję zawsze wcześniej. Następne spotkania to etapy, które pomagają realizować zamierzenia. Program układam bardzo długo, często noszę w sobie po kilka lat, jak było na przykład z Costa Gavrasem — 4 lata, czy Kenem Russellem — 3 lata. Jestem przeciwna układaniu programu w ostatniej chwili, choć i takie olśnienia mi się zdarzały.

>> >>21


>>tofifest

Jestem wolny. Nic nie muszę z dokumentalistą Pawłem Łozińskim rozmawia Magda Wichrowska

>>Zacznijmy od festiwalu. Jest Pan w jury konkursu filmów krótkometrażowych. Jaki jest według Pana poziom prezentowanych w tym roku na Tofifest krótkich metraży? Podobają mi się te filmy. Są o różnych sprawach, zrobione są w różnych estetykach i pochodzą z całej Europy... Fajne jest to, że krótkie metraże zazwyczaj robią młodzi ludzie. To ich pierwsze czy drugie filmy — i w związku z tym są jeszcze szczere. Naprawdę mówią o tym, o czym chcą powiedzieć.

>>Wypatrzył Pan wśród nich już jakiś dokument, który — jak mówi Kazimierz Karabasz — „otwiera oczy”? Parę dokumentów tu jest, ale mało.

I tak, i nie. Z jednej strony mówi się, że są to dobre czasy dla dokumentu, a z drugiej strony nie ma gdzie tych filmów zobaczyć. Nie ma dobrego pasma, a jeśli się je już emituje w telewizji, to najczęściej o północy. Ale ma Pani rację co do kondycji polskiego dokumentu. Mimo że ostatnio pojawiło się kilka dobrych fabuł, to do niedawna przez wiele lat, jeśli już jakieś polskie filmy jeździły gdzieś za granicę i dostawały nagrody, to były to raczej dokumenty niż fabuły… Ma Pani pająka na grzywce, ale niech się Pani nie boi. [Siedzimy w ogródku festiwalowym Baja Pomorskiego wśród gryzących komarów i — jak się okazuje — pająków.]

>>Nie boję się, lepszy pająk niż coś pełzającego.

O, już nie ma. Moja córeczka strasznie się boi pająków.

>>A jak wypada dokument polski w konfrontacji z fabułą.

Pytam ogólnie, nie tylko o pokazy festiwalowe. Czym według Pana stoi obecnie polska kinematografia: dokumentem czy fabułą? Nawet średni dokument jest lepszy od średniej czy niezłej fabuły, bo ma w sobie ten kawałek prawdziwości, który nie zawsze w fabule udaje się uchwycić.

>>Mam wrażenie, że aktualna kondycja dokumentu jest

teraz całkiem niezła w porównaniu z fabułą. To chyba dobry czas dla polskiego dokumentu?

>>22

>>Od wielu lat jest Pan przywiązany do dokumentu, nie

kusi Pana fabuła? W końcu zaczęło się właśnie od niej, od Kratki. Tak, zrobiłem taką jedną fabułę. Czasami sobie jeszcze coś tak kombinuję, próbuję pisać jakiś scenariusz, ale to kompletnie inny świat. Film fabularny to zupełnie inne myślenie, ciężko byłoby mi się przestawić, bo dokument daje pewną wolność. Budżety są niewielkie, pieniądze do zebrania nieduże — i dlatego jestem wolny. Nic nie muszę, nikt mi nie każe, żeby tłumy chodziły na ten film do kina, że się musi zwrócić, że musi na siebie zarobić musli magazine


czy się sprzedać… Naturalnie jest to bardzo miłe, kiedy moje filmy się sprzedają, ale zawsze jest gdzieś ten mniejszy budżet, mniejsza ekipa, mniejszy stres i większa wolność… Bardzo mi się to podoba. Ale kto wie, może wejdę kiedyś w fabułę, bo widzę, że w dokumencie jest też wiele ograniczeń. Gdzie się nie ruszyć, nie można wejść — ściana, ściana, ściana… Jak już zobaczę, że ściany są ze wszystkich czterech stron, to wyjdę górą — fabułą!

>>No właśnie, dokument to jest taki twór szczególny, który

>>Jak Pan myśli, w jakim kierunku zmierza polski doku-

ment? Po roku 1989 jasne było, że trzeba rozliczyć się z przeszłością, później komentarza domagała się zmieniająca się gwałtowanie rzeczywistość nowej Polski. Co teraz? Ciężko jest oceniać jakiś trend, kiedy się w tym siedzi. Ja staram się robić filmy o ludziach i być blisko z kamerą, ale staram się tak już od wielu lat.

>>Na koniec rozmowy proszę mi zdradzić, nad czym Pan

teraz pracuje? Chcę zrobić film o prywatyzacji fabryki zapałek w Czechowicach-Dziedzicach. Ostatnia polska fabryka zapałek jest do kupienia.

>>Na jakim etapie jest projekt? FOT. SZYMON GUMIENIK

zmusza reżysera do nieustannej dyscypliny etyczno-epistemologicznej. Z jednej strony odpowiedzialność za bohatera, z drugiej zbliżanie się do prawdy o nim. Gdzie jest ta ściana, kiedy dokumentalista mówi sobie:„dalej nie pójdę”? Co chwilę napotykam na taką ścianę. Każdy dokumentalista sam sobie wyznacza taką ściano-granicę.

>>tofifest

>>Czyli nie ma czegoś takiego jak uniwersalny etos doku-

mentalisty? Każdy z nas, robiąc dokumenty, chce jak najwięcej wycisnąć z ludzi. Później ewentualnie, gdy coś się nie uda lub uda się za dobrze i chce być w porządku wobec bohatera, nie daje tego do filmu. Naturalnie z wyjątkami. Są też reżyserzy, którzy robią swoje filmy tylko z takich momentów.

>>Wyłącza Pan wtedy kamerę?

Staram się nie wyłączać. Wolę decydować w montażowni, ale oczywiście zdarzało mi się.

>>Rozmawiałam kiedyś z Jackiem Bławutem i z Pana ojcem, obaj utrzymują kontakty ze swoimi bohaterami, nawet po zrealizowanym dokumencie. Pan też? Zrobiłem ostatnio film Chemia o ludziach, którzy leczą się z nowotworu. Czasem mailujemy czy dzwonimy do siebie. To świetni ludzie, silni i mądrzy.

>>Jak Pan ich znalazł?

Sami przyszli. Przy Chemii ustawiliśmy się z kamerą na oddziale dziennym chemioterapii w Warszawie i czekaliśmy, aż przyjdą do nas fajni ludzie. Nie trzeba było długo czekać... niestety. Wiem też, co się z nimi stało po filmie i komu się udało.

Zacząłem zdjęcia. Może się wydarzyć tak, że już nie będzie polskich zapałek w kiosku, tylko ukraińskie, chińskie albo szwedzkie. Teraz śledzimy, co tam się będzie działo. Nie wiemy, kiedy ktoś to kupi, za ile, po co... Zamknie, nie zamknie… Nastawiam się na dobre parę lat czekania.

>> >>23


>>na kanapie

Flirciara >>

Magda Wichrowska

Trawa pod słonecznym jarzmem w suchym rozkładzie. Komary żrą do krwi. Pszczoły bzyczą. Chrabąszcze wczepiają się namiętnie w kobiece pukle. Tryska sok z dojrzałych owoców. Hormony buzują. Lato w pełni. Poflirtujmy! Atmosfera zagęszcza się jeszcze bardziej w dusznym przedziale kolejowym, gdzie nietrudno o mniej lub bardziej przypadkowe muśnięcia opalonych i wyluzowanych współpasażerów płci obojga. Do tego dochodzi ograniczone pole widzenia. I jak tu nie zerkać na roznegliżowaną sąsiadkę? Jak ominąć wzrokiem obnażony biceps sąsiada? W tak ciasnawych warunkach aż prosi się o niewinny flirt, który przy sprzyjających wiatrach polskich kolei zwieńczy wymiana wizytówek. Otóż nie! Może gdyby to było Train ŕ Grande Vitesse, sprawa nabrałaby kolorów. Francuzi flirt opanowali do perfekcji, my pod tym względem jesteśmy jeszcze daleko w lesie. A wszystko to przez… egocentryzm! Kilka dni temu wracałam z koncertu eterycznej francuskiej flirciary Charlotte Gainsbourg. Pociąg był pełen, mi przypadł przedział z małoletnią Emilką i równie smarkatym Andrzejkiem. Na oko mieli jakieś osiem lat i wielką ochotę na flirt, ale coś ich hamowało w tych zapędach — i nie byli to z pewnością ich opiekunowie, czyli śpiąca babcia Andrzejka i zapatrzony w biust studentki filozofii tata Emilki. Dzieciaki nadawały na zupełnie innych falach. Andrzejek zakochany w astronomii zanudzał Emilkę wyliczaniem gwiazd i planet. Emilka z uporem maniaka prezentowała mu swoją kolekcję figurek Littlest Pet Shop. To spotkanie przypomniało mi o moich własnych niewypałach w kontaktach damsko-męskich. Gdy byłam młodym dziewczęciem, brakowało mi luzu i finezji w kontaktach z płcią przeciwną. Długo nie wiedziałam, gdzie był pies pogrzebany tych niefortunnych damsko-męskich wypadków, aż do niedawna. Rok temu, gdy przeprowadzali się moi rodzice, a mi przypadło w udziale porządkowanie dawno porzuconego biurka, obok tarczy z podstawówki znalazłam znaczek wzorowego ucznia. Każdy, kto jest z mojego pokolenia, wie, o czym mówię, niewtajemniczonych zaś informuję, że znaczek taki nosił kujon, z którym nie było problemów wychowawczych. Tytuł wzorowego ucznia straciłam dość szybko, z niechęci i niezdolności umysłowej

„ >>24

do niektórych przedmiotów, ale pozostało jakieś perwersyjne upodobanie do robienia dobrego wrażenia. O ile działało ono na ciocie, babcie i sąsiadki, to niekoniecznie na płeć przeciwną. Do starcia z podwórkowym przystojniakiem przygotowywałam się jak na wojnę, traktując spotkanie jak rozmowę kwalifikacyjną i już na wstępie zalewając delikwenta własnym słowotokiem o starożytnym Egipcie. Na jego skali ocen plasowałam się na jakimś przedostatnim miejscu, tuż przed Zosią z drugiego piętra, która chodziła z ojcem na ryby. Zajęło mi trochę czasu, żeby wykminić proste zasady flirtu. Po pierwsze — lekkość. Moje zaloty miały kaliber karabinu maszynowego. Po drugie — gra, do której zabrakło niestety chętnych. Co sprowadziło mnie na właściwą drogę flirtu? Flirciarz podobny do mnie. Przez trzy godziny przy gasnącym płomieniu ogniska na obozie młodzieżowym czytał mi poezję, której nie znoszę. Od tamtej pory postanowiłam nie nękać już nikogo historią starożytnego Egiptu. I tobie, Andrzejku, radzę podobnie!

musli magazine


Zawłaszczenie >>

>>okiem krótkowidza

Kasia Taras

Po co chodzimy do kina? Pytanie z gatunku fundamentalnych. Żeby odpocząć? Żeby się czegoś nauczyć? Żeby się czegoś dowiedzieć? Żeby „poobcować” (uwaga, trąby!) ze sztuką? Żeby snobistycznie „być na bieżąco” z (trąby po raz drugi) kulturą (i to koniecznie przez duże K)? Żeby uciec przed upałem albo deszczem? Odpocząć w ciszy, bo ktoś tam domaga się obiadu, wizyty w IKEI, wreszcie konsultacji w kwestii sercowej bądź zakupowej? Niektórzy chodzą dla chleba. Wszystkich, którym wydaje się, że bycie krytykiem, a ściślej krytyczką filmową, to lekki chleb, namawiam i zapraszam na festiwale etiud studenckich, gdzie w jednym secie można obejrzeć 63 filmy i dopiero ten 64 okazuje się dobrze zrobiony, a potem jeszcze te spotkania z Twórcami. (Choć muszę przyznać, że etiudy kocham miłością namiętną, najczęściej nieodwzajemnioną.) Najfajniej jest wtedy, kiedy się chodzi, bo tak w domu nauczyli, albo się człowiek zakochał w jakimś kinomanie i chce mu dorównać, a po jakimś czasie, gdy już żyje się po swojemu i na swoim, a i kochająca kino sympatia też gdzieś zniknęła (zresztą razem z kinami studyjnymi), okazuje się, że nawyk został. I wtedy odkrywamy kino tylko dla siebie. Bo kino to sztuka kameralna, intymna, zazdrośnie osobista. Najlepszy jest (o dziwo) ten pierwszy raz: kiedy to, co na ekranie — i to widziane po raz pierwszy — okazuje się moje. Nie zamierzam wgłębiać się w rozważania teoretyków, że ekran to: 1) obraz; 2) okno; 3) lustro; wreszcie 4) plansza, bo w tym miejscu i w tym czasie (dzięki Redaktorom Naczelnym i Szlachetnemu Zespołowi) mogę darować sobie metody oraz metodologie i po prostu płynąć przez tekst. W kinie też lubię płynąć przez obraz i z obrazem. Mój pierwszy filmowy raz… E.T. z Mamą i Poszukiwacze zaginionej arki z Tatą, zresztą do dzisiaj boję się robali, a moją ulubioną kwestią jest: „Wydaje mi się, że stąpam po cieście z kruszonką”. Ten dorosły i najbardziej osobisty to Pożegnanie jesieni — toruńskie kino Orzeł z tak charakterystyczną kafelkową mozaiką na podłodze, wąskimi szklanymi drzwiami, w marcu 1990. Do dzisiaj pamiętam wyjście na przedwiosenne powietrze i uświadomienie sobie, że tak też można kombinować. I to, że bardziej poczułam, niż zrozumiałam, że kino daje oddech. I wolność. A może w ogóle to był taki moment, że wszyscy gadali o wolności. Wolność po prostu wisiała w powietrzu, za mie-

siąc miała paść cenzura, a ja byłam doskonale zapowiadającym się debiutantem-kombatantem — polemika z „Trybuną Ludu” to było coś! Wolność i pewność, że obojętnie, co by się działo, to nikt do mojej głowy nie zajrzy, że swobody skojarzeń, myśli i interpretacji nikt mi nie odbierze i że jest ktoś, kto myśli podobnie jak ja. A że już nie żyje, albo żyje w komunie hipisowskiej za Atlantykiem, to doprawdy niuanse. Że najważniejsze jest to, co w głowie, bo tylko to jest naprawdę moje. Chodzę do kina dla oddechu i wolności. I jeszcze dla tego niesamowitego poczucia, że gdzieś tam jest człowiek, który myśli i czuje podobnie jak ja. Dla tej szczególnego rodzaju bliskości, której — owszem — ulegają też współwidzowie, choć bardziej interesuje mnie ta z samym Twórcą, kimś dalekim, z innej kultury, innego świata, z kimś, kogo pewnie nie poznam, a nawet nie chciałabym poznać, żeby się nie rozczarować. (Nieszczególnie komfortową sytuacją jest poznanie prawdy, że reżyser, którego kojarzyło się jako autora twardych filmów o twardych facetach jest pantoflarzem i boi się pająków. Albo robi filmy pełne humanizmu, a leje żonę. Niby jego prawo — oczywiście tylko w pierwszym przypadku — ale magia pryska. Moi młodsi kochani koledzy, a zwłaszcza koleżanki, nie starajcie się poznawać obiektu adoracji artystycznej. Jak mawia mądry znajomy: „Się można przejechać”.) Chodzę do kina dla perwersyjnego zawłaszczenia artysty: tylko dla mnie, tylko teraz i tylko tutaj. A kim są ofiary estetycznej pazerności? Niezmiennie: Tarantino z Grindhouse: Death Proof, Mankiewicz ze Wszystko o Ewie, Forman z Hair, Van Sant z Moim własnym Idaho, Bertolucci z Pod osłoną nieba, Stone z The Doors, Scorsese z Ulicami nędzy, Mann z Ostatnim Mohikaninem, Coppola z Czasem Apokalipsy, Campion z Aniołem przy moim stole, Has z Jak być kochaną i Żuławski z Wiernością. Wreszcie ostatnio Amenabar, z jakże przemyślaną i współczesną, choć w antycznym kostiumie Agorą. A seriale? To już zupełnie inna opowieść.

>>25


>>elementarz emigrantki

E jak emigracja >>

Natalia Olszowa

Emigracja dzieli się na zarobkową i polityczną. Tylko, czy legalne przekraczanie granic w każdym czasie nazwać można jeszcze emigracją? Niegdyś ludzie sprzedawali cały swój dobytek, by móc kupić bilet na prom i lepszą przyszłość, płynęli tygodniami — i nie było mowy o powrocie. Dziś bierze się pożyczkę, wsiada w samolot i albo się zostaje (przy pomyślnych wiatrach), albo wraca do kraju, czego niegdysiejsi zesłańcy polityczni zrobić nie mogli, nawet gdyby chcieli. Emigrację możemy też podzielić na dwie kategorie: „ucieczki przed” i „wyjazdu po”. Jeśli „po” coś, czyli po zarobek, pieniądze czy w określonym celu, to jeszcze nie tak źle, ale jeśli „ucieczki przed” nadopiekuńczością rodziców, własną niedojrzałością czy kryzysem w związku, to już gorzej. Kiedy zapytać ludzi mieszkających tu, jak to się stało, że znaleźli się w Irlandii, a nie gdzie indziej, odpowiedź będzie zawsze podobna. Kobiety powiedzą, że przyjechały tu do mężów, dzieci, że do rodziców, a mężowie, że do kolegów. Przypadek li to, czy rzeczywiście korzystna sytuacja gospodarcza w owym 2004 roku wpłynęła na nasze aktualne życie „tu i teraz”. Ilu z nas przyjechało tu, bo chciało się konkretnie tutaj znaleźć, a ilu, bo tak wyszło? Większość chciała się po prostu wyrwać z Polski, a że blisko, język angielski i dobrze płacą to... padło na Irlandię. Ceną za dobrobyt i komfort jest często mieszkanie z obcymi ludźmi, co z kolei potęguje poczucie samotności i zagubienia. Zostawiamy rodziny, przyjaciół i... żyjemy pracą, rachunkami i oszczędnościami z dnia na dzień. Ktoś ostatnio powiedział, że ta emigracja nie była polityczna, a egzystencjalna. Zmiana kraju, środowiska czy otoczenia sprawia, że czujemy się kimś nowym — tym samym i innym zarazem. Zostawiamy za sobą nie tylko rodzinę i przyjaciół, ale całe otoczenie (z sąsiadkami włącznie). Oddalamy się od własnej kultury i zbliżamy (albo i nie) do drugiej. Emigrant to człowiek pomiędzy tym, kim był, a tym, kim nie jest i nigdy nie będzie — i to właśnie ze względu na jego inną przeszłość kulturową, historyczną, społeczną. Życie emigranta kojarzy mi się z trzema cierpieniami w buddyzmie: rozłączeniem z tym, co się kocha (rodzina, przy-

„ >>26

jaciele), z przyłączeniem do tego, czego się nie znosi (praca) i z niemożliwością osiągnięcia tego, co by się chciało (praca poniżej kwalifikacji). Z emigracją wiąże się zagadnienie akulturacji, czyli wdrażania się w nową kulturę, często nazywane też „szokiem kulturowym”, który objawia się przemęczeniem, problemami ze zdrowiem, a także depresją czy stanami lękowymi i wiąże się z trwałymi zmianami osobowości, mentalności i sposobu postępowania. Akulturacja to długi proces, podczas którego przez pierwsze 6, 8, 10 czy 12 miesięcy jednostka delektuje się tym, co nowe: miejscem, ludźmi, nową aktywnością. Dopiero potem zaczyna się żmudne wdrażanie w kulturę, gdzie istotną rolę ogrywa język, osobowość i cechy, takie jak np. otwartość, odporność na stres, wiek, a także wiedza o danym kraju oraz bagaż doświadczeń ze wcześniej odbytych podróży. Początkowo nie miałam zamiaru utożsamiać się z fast-foodami i dresami. Jednak już po roku łatwiej było mi zjeść lunch w jadłodajni, niż sterczeć nad garami. Mogłabym to rozpatrywać w kategoriach oszczędności, ale... tu liczy się coś innego: czas i energia. Początkowo opierałam się wszystkiemu, kultywując konserwatyzm, dziś płynę z prądem i jest mi łatwiej, nie jestem już tylko Polką, ale... emigrantką, człowiekiem bez korzeni — i sama nie wiem, jak się mam z tym czuć... Co nas tu sprowadza? Ciekawość, chęć sprawdzenia się, zdobycia nowych doświadczeń czy eksploracja nowych przestrzeni, a może pieniądze i poczucie swobody, wolności, poszukiwanie niezależności i samodzielności lub sama chęć przeżycia przygody i skosztowania innego świata? Wyjeżdżamy „przed czymś”, czy „po coś”? A może jest to po prostu aktualnie modne — wyjechać za granicę jak wszyscy? Tylko pytanie: „Co dalej?”. Poza granicami kraju jest nas około dwa miliony.

musli magazine


Wakacje z cyrografem >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

Taksówka wróci z piskiem kół i znów lotnisko, lot 55, jeszcze raz patrzysz w dół. (z repertuaru Haliny Frąckowiak)

Jeden z obywateli Rzeczypospolitej startujących w wyborach prezydenckich domaga się wprowadzenia monarchii absolutnej — przynajmniej tak rozumiem jego ponawiane raz po raz apele. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że mój podpis widnieje na jego liście. Tłumaczyłem sobie, że chodzi mi o pluralizm, a kandydat niegroźny, bo nie zdobędzie nigdy poparcia, którym mógł się pochwalić np. pan prezydent Aleksander Kwaśniewski. Ale wstyd pozostał — i drąży mą nadwątloną już duszę. Tak, podpisałem. Czyż nie jest jednak i tak, że biorąc udział w wyborach, popieramy de facto coś o krok, o dzień, o rok, o chwilę zaledwie odległego od tradycji bliskiej wspomnianemu konserwatyście?... Mając poczucie niewielkiego wpływu na losy naszej dwudziestojednoletniej demokracji, bardziej troszcząc się o chleb nasz powszedni, jednorazowo godzimy się — i to pisemnie, i odręcznie — na to, by wybrana przez nas postać, nieznana nam w 95% swej substancji organiczno-intelektualno-duchowej (to taka aluzja do trójpodziału władzy), uwikłana do tego w całą masę nieznanych nam powiązań polityczno-towarzyskich stała się głową państwa. Republika, demokracja, która wymaga fundamentu w postaci jednostki stojącej ponad masami, ponad nami krasnoludkami, niczym orzeł lub gąska szybująca nad polską krainą. Niby ograniczenia, obwarowania konstytucyjne, niby nie monarcha z nadania transcendencji, lecz ktoś ważniejszy od reszty; bez kogo płacz i zgrzyt. Czy tego chcemy? Coś jednak tracimy, głosując nogami, obrażając się na wybory, na paradoksy demokracji. Pozostając dalej obywatelami tej a nie innej pospolitej Rzeczy — pozwalamy, by reszta obywateli zadecydowała za nas o jednej z najważniejszych spraw wagi państwowej. Banał. Ale powtarzania wart. Mniejsze zło, które warto wybrać, by zastanowić się następnie, co ulepszyć.

Podobnie jak felieton wysłany do centrali „Musli” uwiera, ale klamka zapadła, mleko rozlane, a głupoty poszły w świat. Ale zawsze można się poprawić, lepiej napisać następny, nadać nowy sens swojej obecności. I tej w „Musli Magazine”, i tej w tzw. Ubekistanie. Z takim to balastem przychodzi nam powitać lato. Balastem, który stanowi zaledwie wierzchołek góry lodowej. W skład wnętrza góry wchodzą również wiążące nas z siecią różnego rodzaju konta na portalach, którymi karminy się jak jadłem w restauracjach innych niż wszystkie. Uwiązanie, dane, życzenia, fora, aplikacje, bum, bum, usuń z grona znajomych, czarna lista, klub samotnych serc, klub zwolenników Janusza K.-M. itd. Wreszcie nasze uwikłanie w sprawy zawodowe, od których uzależniamy luksus pozwolenia sobie na lato, wczasy, urlop, wakacje. Za cyrograf. Okno na świat za parę upokorzeń, za dziesiątki nieprzespanych nocy, za toksyczne relacje, z których obecnością ponoć musimy się pogodzić jako dorośli poważni ludzie. Że nie warto buntować się, bo i tak nic to nie da — co najwyżej gorsze upokorzenia. No i gorsze wakacje. Może dłuższe — ale jednogwiazdkowe. Co najwyżej. A to przecież czas na ponowne odkrycie właściwej miary, właściwych proporcji. Na zrzucenie balastu, na wyrzucenie do kosza starych cyrografów. Na oddalenie się od spraw, które nami rządzą. Nawet jeśli wiem, że jakiś ja siedzi w wymoszczonym gniazdku przestrzeni wirtualnej (wzbogaconej o nowe zdjęcie; przy okazji — za wcześniejsze i obecne dziękuję ich Autorom), to przez parę dłuższych chwil oddalenia — nie musi to być oddalenie geograficzne, choć godne polecenia — mam mieć go gdzieś. Dokładnie tam.

>>27


*

>>rozjazdy

Polskie impresje Francuza ze Wschodu Emmanuel Lajus

1. Krajobrazy

P

ierwsze wrażenie — sprzed lat dziesięciu. Myślałem, że będzie bardziej egzotycznie, w stylu Rumunii czy Ukrainy... Ale pomalutku zacząłem dostrzegać różnice między Polską a Francją. Na przykład bardzo spodobała mi się ulica Bydgoska — z tym brakiem uporządkowania domów, które nie są ustawione w równym szeregu, lecz każdy w innej odległości od ulicy. Przeróżne style, rozmaite wymiary — co we Francji jest nie do pomyślenia. Można to uznać za przejaw jakiegoś większego indywidualizmu czy niechęci do poddawania się odgórnie narzuconym normom. W ogóle wszędzie, choć szczególnie na wsi, rzucają się w oczy jaskrawe, niepasujące do siebie i otoczenia kolory — przypominają czasami świat bajek dla dzieci. Z całej tej architektury i pejzażu miejskiego wyłania się duch wolności i fantazji. W sumie wrażenia pozytywne — po wcześniejszym ograniczeniu tras spacerów do postkomunistycznych blokowisk z panującą tam monotonią, szarością, konformizmem i bezosobowym charakterem budownictwa. Inny typ wrażeń — w pociągu. Poustawiane na rozległych równinach domki z betonu czy brzydkie bloki na wsiach wywołują we mnie poczucie nietrwałości rzeczy, jakby podmuch wiatru mógł wszystko momentalnie zdmuchnąć i pozostawić nagą odwieczną połać.

2. Ludzie

P

ierwsze wrażenie (podzielane przez innych Francuzów) — z przejść dla pieszych. Byłem zdziwiony posłuszeństwem osób nie przechodzących przez ulicę na czerwonym świetle, gdy nie widać było — nawet z daleka — żadnego nadjeżdżającego samochodu. Poczucie absurdalności i wrażenie przesadnego posłuszeństwa mieszkańców Polski. Natomiast w autobusie, przy nadmiarze ludzi, w tłoku godzin szczytu zaskoczyło mnie bezpardonowe przepychanie się i wzajemne popychanie. Na ulicach ludzie obcy unikają pozdrowień, nie czują potrzeby powiedzenia spotkanym osobom „dzień dobry”. W szatniach, na poczcie, w urzędach, na dworcach spotykałem czasami przejawy nieżyczliwości, chłodu i brutalności. W trakcie mych odwiedzin w bydgoskim szpitalu, mimo potrzeby doświadczenia życzliwości ludzkiej w tak szczególnym miejscu, koleżanka ze Szwajcarii została w bardzo niemiły sposób potraktowana przez szatniarkę. Zwróciła jej uwagę — ja po tylu latach pobytu w Polsce >>28

tak przywykłem do tego typu sytuacji, że nie dostrzegłem początkowo niczego niewłaściwego w zachowaniu kobiety... W jaki sposób przywykłem do tego? Zacząłem chyba przyzwyczajać się do myśli, że ludzie tutaj nie są zadowoleni ze swojej pracy i nie czują potrzeby okazywania sympatii, bo byłaby zbyt sztuczna. To ma też swą dobrą stronę w postaci szczerości, niechęci do — obecnego na co dzień we Francji — zwyczaju przywdziewania masek.

L

udzie są bardziej ludzcy niż we Francji, gdzie przypominają raczej uśmiechające się manekiny lub roboty. Wybraliśmy się kiedyś w gronie francuskojęzycznym w Bieszczady i zepsuł nam się samochód. Udaliśmy się do mechanika i powiedziano nam, że musimy czekać. Okazało się, że nawet kilka godzin. Później mechanik przyznał się, że miał kaca — musiał się przespać po jakiejś rodzinnej imprezie. Byliśmy pod wrażeniem (bardzo miłym!) musli magazine


>> >>rozjazdy

komunikacji, a archaicznym ceremoniałem religijnym. Jak to może współistnieć — w tym samym miejscu i w tym samym czasie? Egzaminy, na które studenci ubierają się uroczyście — kolejny szok. Ceremonie wręczania dyplomów. Togi, protokoły... Nie jestem do tego przyzwyczajony. Podkreśla się w ten sposób obecność i wagę hierarchii w życiu akademickim, co nie jest uznawane za właściwe na uniwersytetach francuskich. Inny rytuał — ustępowanie miejsca kobietom czy przepuszczanie ich w drzwiach — niedoceniany przez Francuzki, widzące w nim jedynie przejaw infantylizmu zmieszanego z męskim szowinizmem. Ale wszystko to się zmienia. Cieszę się na przykład na widok starszej kobiety przechodzącej na czerwonym!

O

statnie wrażenie. Ludzie przeżywają intensywniejsze uczucia. I te pozytywne, i te negatywne. Na przykład słowo „kurwa” ma bardzo silne konotacje, podczas gdy możliwe francuskie ekwiwalenty nie wyrażają tak silnych emocji. Wydaje mi się, że ludzie tutaj są wrażliwsi na opinie i reakcje innych osób. Francuzi są bardziej samowystarczalni — każdy zdaje się mieć swój własny świat niezależny od innych. I stąd może poczucie pustki ich życia. Mimo pozornego chłodu odczuwanego na ulicy przy pierwszym kontakcie, czuję, że wymiar duchowy i uczuciowy jest silniejszy w Polsce niż we Francji. Swoją drogą, większą przyjemność daje mi poczucie wolności i uznawanie mnie przez nieznajomych ludzi nie za Francuza, lecz przybysza zza wschodniej granicy Polski...

ludzkiego traktowania pracy. Nawiasem mówiąc, mechanik był bardzo zaradny, a dzięki swej bezcennej umiejętności kombinowania naprawił auto. We Francji samochód musiałby długo czekać na... wymianę części.

W

Polsce jest więcej ceremonii niż we Francji, dużo rytuałów, takich jak np. inauguracja roku akademickiego (wraz z innymi Francuzami odbieraliśmy ją jako wprowadzanie elementu parareligijnego do miejsca pracy, a przez to jako coś bardzo sztucznego). Widać w tym chęć nadawania pracy wymiaru bardziej duchowego, podczas gdy we Francji praca traktowana jest bardziej pragmatycznie. Inne przykłady ceremonii — święta, procesje w mieście, pełne kościoły w trakcie mszy, pielgrzymki piesze — stanowiły dla mnie rodzaj prawdziwego szoku kulturowego. Ogromny kontrast między współczesnością, wraz z jej zdobyczami technicznymi i środkami >>29


*

>>portret

Maria Callas — opera w sześciu aktach Tekst: Marcin Górecki Ilustracja: wieczorkocha

Z

każdą operą jest podobnie. Z reguły jest tragiczna, pełna intryg i przewidywalności. Ale nie to w niej jest najważniejsze. Opera to ekspozycja głosu, który gra w niej główną rolę. Każdy, kto choć raz widział Łucję z Lammermooru Gaetano Donizettiego, dojdzie do podobnego wniosku. Przewidywalna od początku ria, można histob y rzec całkiem pro-

sta, wbija się w duszę jak ostrze za sprawą sposobu przekazu tej treści głosem głównej śpiewaczki. W historii opery za najlepszą odtwórczynie Łucji uchodzi Maria Callas. Jej życie to opera — tragiczne, pełne intryg i przewidywalne. Najważniejszy był w nim jej głos.

Akt I. Kurtyna w górę

J

est rok 1923. W jednej z rodzin greckich imigrantów w Nowym Jorku rodzi się Maria. Jej matka jest niezadowolona. W czasie poprzedniej ciąży straciła syna i liczyła, że uda jej się urodzić następnego potomka płci męskiej. Jak to z reguły bywa, nadzieja okazuje płonna. Kobieta odsuwa nowo narodzone dziecko — nie chce go widzieć. Maria już wtedy poznaje smak odrzucenia, smak którego już się nigdy nie pozbędzie. Dorasta w domu, w którym rządzi apodyktyczna rodzicielka. Jej siostra Jackie jest oczkiem w głowie mamusi, która nazywa ją swoją małą księżniczką. Natomiast Maria to dla niej „mały prosiak” — nadwaga i mało ciekawy wygląd wydawały się charakteryzować dzieciństwo i młodość artystki. Jedzenie stało się dla niej sposobem na ucieczkę od problemów. Swoje frustracje matka skupiała z reguły na niechcianym dziecku. Oprócz jedzenia Maria swój azyl znalazła w muzyce. Lubiła wysłuchiwać radiowych audycji, w których nadawano najsłynniejsze opery. Starała się naśladować to, co słyszała, i całkiem dobrze jej to wychodziło. W wieku 11 lat wygrała konkurs radiowy. Zegarek, który dostała w nagrodę, matka zabrała i dała w prezencie Jackie. Po jakimś czasie kobieta postanawia zabrać córki i wyjechać do Grecji.

Akt II

K

iedy Maria miała 14 lat pierwszy raz ujrzała Grecję. Nie przypadła jej do gustu. Matka, widząc w córce potencjał do zarobienia pieniędzy, posyła ją na lekcje muzyki. Kiedy głos jest już na tyle wyćwiczony, zabiera ją do dzielnicy portowej, pełnej niebezpiecznych knajp dla marynarzy, i sprzedaje w jednej z nich. Dziewczyna ma pracować wieczorami do północy i dostawać za śpiewanie parę drachm. Kiedy sytuacja materialna rodziny pogarsza się, matka postanawia ponownie sprzedać musli magazine


>>

Marię, tym razem nie do knajpy, lecz do koszar. Nie ma śpiewać, tylko zabawiać generała — dziewictwo Marii było w cenie. Podczas pierwszego spotkania z „klientem” młodej kobiecie udało się mu zaśpiewać. Ten oszołomiony głosem Marii umożliwił jej wejście na deski ateńskiego teatru. Powoli staje się znana w Grecji, z czasem sława w tym kraju nie spełnia jej ambicji. Postanawia wrócić do Ameryki. Metropolitan Opera ma być jej przystankiem do światowej sławy.

Akt III

N

owojorska opera okazuje się głodna pieniędzy, nie sztuki. Maria ma wygórowane wymagania, chce śpiewać to, co uznaje za najlepsze. Opera proponuje tylko to, co przynosi zyski. Artystka przypadkowo poznaje małżeństwo Bagarozych, on to menadżer gwiazd opery, ona — nauczycielka głosu. Pod ich skrzydłami szlifuje swój śpiew i powoli otwiera sobie drzwi do największych sal operowych świata. Zakochuje się w swoim menadżerze, a ten wykorzystuje sytuację. Kiedy śpiewaczka chce się zaangażować bardziej, odrzuca ją. Maria ma 23 lata, otrzymuje angaż w werońskiej Arenie, z paroma dolarami wyrusza do Włoch.

Akt IV

W

Weronie zanim otrzyma pierwszą zapłatę, musi jakoś przeżyć. Głoduje i mieszka w nędznych warunkach. Nie ma w co się ubrać. Pierwsze występy jednakże przynoszą wielki sukces. Śpiewaczka poznaje Giovanniego Battistę (Tittę), 50-letniego przemysłowca z Werony. Jest on bardzo bogaty, co imponuje Marii. Po jakimś czasie wychodzi za niego za mąż, mimo że go nie kocha — Titta stanowi dla niej ostoję bezpieczeństwa i dobrobytu. Do szczęścia potrzeba jej tylko jeszcze La Scali — mediolańskiej opery sław. Małżonek kupuje jej mieszkanie w Mediolanie i umawia z Arturo Toscaninim, szefem La Scali i światowym guru opery. Ten postanawia przyjąć Marię do grona swoich śpiewaków. Pracę rozpoczyna 7 grudnia, czyli w symboliczną datę inauguracji roku operowego. Mimo że Maria zachwyca publiczność, ta jednak kocha dalej swoją Renatę Tibaldi. Dojchodzi do swoistej rywalizacji między artystkami — Maria nie znosi konkurencji, musi być pierwsza. Przede wszystkim zdaje sobie sprawę ze swojej tuszy. Aby zdobyć publikę tylko dla siebie, musi się stać piękna. W tym celu — ponoć — połyka larwy tasiemca. Pasożyty szybko zaczynają pracować i wymarzone rozmiary zostają osiągniete. Maria dopina swego, Tibaldi wyjeżdża za ocean, a La Scala należy tylko do niej. Smukła, wręcz wychudzona, z bladą cerą gra w operze Łucję. W dziele tym najważniejsza jest scena opętania, Maria ze swym nowym wizerunkiem odgrywa ją mistrzowsko. Potrafi również zjednać sobie mass media. Nieprzychylną jej dziennikarkę okręca wokół palca — udaje, że chce mieć z nią romans. Plotki, które się z tego rodzą, zmuszają ją do publicznego wyznania: nie jestem lesbijką. Podczas jednego z licznych bankietów poznaje Greka Arystotelesa Onassisa, jednego z najbogatszych ludzi świata.

>>portret

Akt V

M

aria wraz z mężem dostaje zaproszenie od Onassisa na jego jacht „Christinę”. Onassis kocha otaczać się ludźmi sławy. Zależy mu na pieniądzach, koneksjach. Liczne romanse ze znanymi kobietami mają mu w tym pomóc. Artystka szybko mu ulega, na oczach swego męża i żony Onassisa Tiny romansują bez żadnych ograniczeń. Maria jest po raz pierwszy zakochana, do tego stopnia, że już podczas rejsu prosi Tittę o rozwód. Jest w ciąży z Arystotelesem, który jest z tego faktu niezadowolony, obawia się skandalu. Ich synek Homer umiera zaraz po urodzeniu. Jego grób Maria będzie odwiedzała co tydzień, w każdy poniedziałek. Śmierć dziecka jest początkiem jej końca, końca kariery i głosu, dzięki któremu żyła. Po długim czasie depresji i chwilowego opuszczenia przez Arystotelesa wraca do pracy. Mimo perturbacji romans z Onassisem trwa — odnosi się wrażenie, że byli bardzo podobni do siebie, kapryśni i władczy. Callas dostaje zaproszenie od siostry Jackie Kennedy, by zaśpiewała na urodzinach Johna Kennedy’ego. Występuje zaraz po Marilyn Monroe. Arystotelesowi bardzo zależy na tym, aby Maria zawiązała znajomość z rodziną Kennedych. Do szczęścia brakuje mu tylko znajomości w Ameryce. Osiąga swoje. Po czasie wyrzuca Marię ze swego jachtu, potrzebuje miejsca dla nowego gościa, Jackie Kennedy. Wykorzystuje ślepą miłość Marii, upokarza ją, bije (ta ponoć potrafiła mu oddać), urządza w jej obecności orgie. Kiedy nudzi się Jackie, wraca do Callas, ale tylko na chwilę. Dostaje informacje o śmierci Johna Kennedy’ego — Jackie jest wolna. Onassis postanawia ją poślubić. Maria izoluje się od świata. Chowa się w swoim paryskim mieszkaniu. Próbuje się zabić.

Akt VI

P

róba samobójcza się nie udaje. Teatry walczą o Callas. Po czasie postanawia zagrać w ekranizacji Medei w reżyserii Piera Pasoliniego. Film nie przynosi spodziewanego sukcesu. Głos Marii to już nie ten z poprzednich lat — ma 50 lat i narzędzie jej pracy zostaje uznane za pogrzebany. Kiedy umiera ukochany syn Arystotelesa, ten przyjeżdża do Marii i u niej szuka pocieszenia. Wydaje się, że to właśnie ona była jego miłością życia. Stan jego zdrowia jest coraz gorszy. Dostaje od Callas w prezencie czerwony koc. Czując zbliżającą się śmierć, chce wyruszyć do Paryża, aby być z Marią — Jackie natomiast ma kolejną szansę na zakupy w paryskich galeriach. Maria żegna się z Arystotelesem w szpitalu. Wyjeżdża na Florydę; chce o wszystkim zapomnieć. Ogląda tam transmisję z pogrzebu Arystotelesa. Jego trumnę przykryto czerwonym kocem. Dwa lata później wielka Maria umiera zapomniana w swym mieszkaniu w Paryżu. Kurtyna w dół.

>>31


>>poe_zjada

>>Jestem ostatnio rezydentem w miejscach, do których nikt mnie nie zaprasza. Tak było w Poznaniu, Nowym Jorku, a teraz w Warszawie, gdzie mieszkam od dwóch lat. Piszę tu wiersze, układające się w tomik Warszawa jak stara baba, który niedługo wydam.

Nadruk

Włączam wycieraczki wyginam się w łuk i odchylam spocone plecy od oparcia mam przed sobą siedem wolnych dni i żadnego pomysłu na poboczu żwir z chrzęstem wbija się w bieżniki opon jestem przygotowany odsuwam szyberdach prostokąt gwiazd pokrywa mnie nadrukiem

Królewskie Wolę być czasownikiem niż rzeczownikiem nowe jest takie samo stare się różni koło portu praga goście na rowerach piją królewskie mijam fawele wietnamców i czarnych tu stadion przybija stempel siadam w parku jak robotnik w wytłuszczonym drelichu w drobnomieszczańskiej sypialni wiosny

>>32

musli magazine


>>poe_zjada

W dzień koncertu Lizy Gerard i Klausa Schulze na Zamku Królewskim Mam maka w plecaku stoję przed drzwiami zamku w środku dzwonią kamienie pachną kobiety nuda prasuje szczyty sygnału wybiegamy po pierwszych piosenkach plac zamkowy Mariensztat brzeg kępy rozbitego szkła wbite w ciepłą jezdnię kręgosłup Wisły napina się

Pocisk Jedziemy nocnym na Pragę

Warszawa przysiada w krzakach jak stara baba

gorącym pociskiem przez Wisłę pełno nas węgla paliwa smaru

GRZEGORZ KAŹMIERCZAK

>>piszę teksty i śpiewam w Variete. Wydałem sześć płyt długogrających i trzy tomiki wierszy. www.variete.serpent.pl www.kazmierczak.serpent.pl www.myspace.com/variete

>>33


*

>>zjawIsko

A w jego głowie niejedna nuta gra… Tekst: Justyna Tota Zdjęcia: Jakub Tota

Marcin nie był cudownym dzieckiem, niemal od kołyski grającym na czym tylko popadnie. Wręcz przeciwnie — nic nie wskazywało nawet na to, że zostanie melomanem. Dopiero jako nastolatek chwycił za gitarę, a później siadł do pianina. Po drodze była szkoła muzyczna, z której zrezygnował w momencie, w którym uznał, że nauczyli go tam tego, czego mieli nauczyć. I tak zaczęło się tworzenie — całkiem na poważnie — własnych kompozycji. Jakich? Naprawdę różnych. Najpierw była grupa ShoxZ, a potem autorski projekt Siller i ponad 100 000 darmowych ściągnięć utworów w klimacie muzyki klubowej. Był też hip-hop i wspólne kawałki z grupą Emblemat czy raperem Biszem oraz pop we współpracy z Danielem Kaczmarczykiem vel DKA.

>>Młody kompozytor i producent muzyczny ma dziś w Pol-

sce jakieś konkretne perspektywy? Ma. Może niekoniecznie je znajdzie, aspirując do roli głównego producenta płyty kogoś z mainstreamu tego światka. Cudów nie ma, ale wierzę w to, że tip-topami można dojść na biegun północny.

>>Ostatnio słyszałam opinię, że kompozytorzy działający na

swoim — regionalnym — podwórku kiepsko się promują. Co Ty na to? Nie wiem, czy kiepsko się promują, może po prostu nie chcą. Znam chłopaka z Bydgoszczy, który od kilku lat siedzi w produkcji muzyki klubowej, ale tworzy tylko do szuflady. Gość zjada połowę polskiej sceny. Ja też mam kilka kawałków, których słucha tylko mój żółw i ja (uśmiech). W tej zasłyszanej opinii jest jednak trochę prawdy, bo mimo że znam się z bydgoskimi producentami, to nawet nie słyszałem o kompozytorach muzyki ilustracyjnej. A skoro o komponowaniu muzyki ilustracyjnej mowa, Marcin w tej sferze dźwięku ma już niejeden projekt na koncie. Komponował dla teatru niezależnego, stworzył też muzykę do pokazu mody Maikela Bongaertsa, specjalnie na Barcelona Fashion 2009, czy występów artystycznych Kamila Dzilińskiego — żonglera, z którego udziałem powstała reklama Discovery, do której Marcin również napisał muzykę — albo choreografii warsztatów z Jose Hollywoodem (choreografa Rihanny), który w kwietniu tego roku odbył taneczne tournée po Polsce, w tym również w naszym regionie.

>>Na koncie masz różnorodne projekty, jesteś elastyczny

w tym, co tworzysz. Czy są jednak klimaty muzyczne, w których czujesz się zdecydowanie najlepiej? Nie, bo mam wrażenie, że to nie ode mnie zależy, co powstanie dziś wieczorem.

>>Masz jakieś muzyczny autorytet — kogoś, kogo twórczość

nie przestaje Cię zachwycać, inspiruje, motywuje do doskonalenia się? Słucham wielu artystów, ale patriotycznie wymienię tych polskich: muzycznie — Preisner, Myslovitz, Kulka; produkcyjnie >>34

— Andrzej Smolik, Marcin Bors; wokalnie — Brodka, Chylińska, Nosowska; tekstowo — Osiecka i Bisz, notabene bydgoszczanin.

>>A co na co dzień bywa dla Ciebie bodźcem do kompono-

wania — sam projekt czy wizja, do której masz za zadanie stworzyć muzykę, czy na przykład inspirujące mogą być przypadkowe szczegóły jak kolor, miejsce, zapach? musli magazine


>>

>>zjawisko

Nie, i myślę, że ta żałobna nuta nie byłaby nikomu potrzebna. Poza tym ja zupełnie odcinam się od tego, co i w jaki sposób wpływa na powstanie jakiegoś utworu. Dopóki muzykę mam u siebie, jest ona moja, kojarzy mi się z wydarzeniami z czasu, w którym się pojawiła. Po wypuszczeniu jej w świat nie mam wpływu na to, kto jej słucha, dlaczego i z czym może się ona kojarzyć. To jest prywatna sprawa słuchacza, ale wiem, że nikt nie płacze przy muzyce tylko przez dźwięki. Czasem utwory, które Marcin komponuje tak jak mu po prostu w duszy gra, z czasem są dostrzegane i robią karierę. Tak właśnie było z kawałkiem I miss You, który tak się spodobał akrobatom-artystom z duetu Melkart Ball, że sami zwrócili się do Marcina z pozycją, by wykorzystać ten utwór na casting do programu „Mam Talent”. Później Marcin specjalnie do półfinału stworzył utwór Tu me manques, a My tears zaaranżował na finał tak, żeby muzyka akcentowała każdą figurę akrobatów, którzy wygrali pierwszą edycję show.

>>To już jest banalne pytanie, ale czy można powiedzieć,

że sukces Melkartów pozwolił Ci wpłynąć na głębsze wody, wypromował? Na pewno to był przełomowy moment pod względem promocyjnym. Wcześniej jedynym medium zainteresowanym moją muzyką był Internet. No, może sporadycznie lokalne radia. W tych kryteriach rzeczywiście możemy mówić o przełomie, chociaż mam nadzieję, że na ten faktyczny „przełom” jeszcze przyjdzie pora.

>>Z Melkart Ball nieustannie współpracujesz, bo i cel tej

współpracy jest niebanalny. Dołożysz swoje trzy grosze do stworzenia pierwszego w Polsce cyrkoteatru? Praca z Melkartami daje mi ogromną satysfakcję, bo to jeden z tych projektów, w wypadku których jestem przekonany, że pracuję z artystami z górnej półki. Cyrkoteatr to kolejne takie przedsięwzięcie — nikt nie wchodzi sobie w paradę, bo każdy jest mistrzem w swoim fachu. Wszystko jak w szwajcarskim zegarku.

>>Możesz zdradzić jakiego typu muzyka będzie towarzyNie wiem, jak to jest z inspiracjami. Pojawia się moment, w którym gra mi w głowie jakiś nowy kawałek. Okres między zagraniem go pierwszy raz a nagraniem trwa często bardzo długo, a i tak mogę potem trzymać efekt gdzieś w szufladzie. Ciężko mi rozstawać się z utworami.

>>A tragedia w Smoleńsku i „zjednoczony” naród polski nie natchnęły Cię na żałobną nutę?

szyć tego rodzaju przedsięwzięciu? Bo domyślam się, że muzyczna oprawa to bardzo istotny element całości projektu. Rzeczywiście, muzyka będzie bardzo istotna. Gatunkowo nie odbiega w żadnym stopniu od tej, którą do tej pory tworzyłem.

>>Projekt, który ostatnio ujrzał światło dzienne to krótki

film Bydgoszcz. Perspektywy z Twoją muzyką. Tak. Kawałek Perspektywy powstał jakiś miesiąc przed tym, jak panowie filmowcy się do mnie odezwali. Tworząc ten utwór, myślałem >>35


>>

>>zjawisko

o różnych ujęciach jednego z polskich miast. Niestety, nie o Bydgoszczy, ale i tak można powiedzieć, że trafiłem w czas z tym utworem. (śmiech)

>>Film, który z 4550 zdjęć w popularnej ostatnio technice Time Laps złożyli chłopacy — Robert Kubicki i Sebastian Hetman — na razie wiedzie swój żywot na You Tubie. Latem pojawi się też na antenie TVP3. A Tobie gra już w głowie kolejny pomysł filmowo-muzyczny — może związany z Toruniem, w którym studiujesz? Tworząc Perspektywy nie miałem pojęcia, że utwór trafi do jakiegokolwiek filmu. Fakt, że dostałem propozycję udostępnienia ich w celu promocji mojego miasta jest zupełnym zbiegiem okoliczności. Dlatego też nie myślałem nigdy o muzyce do filmu o Toruniu, ale chętnie rozważyłbym taką opcję, gdyby się pojawiła!

>>A tak przy okazji — bo Bydgoszcz. Perspektywy w założe-

niu twórców ma promować miasto — uważasz, że Bydgoszcz i Toruń w mediach jest kiepsko czy coraz lepiej sprzedawana, w sensie promocji oczywiście? Myślę, że Bydgoszcz jest bardzo niedocenianym miastem, ale idzie w dobrym kierunku. Przykładem tego jest kandydatura do Europejskiej Stolicy Kultury 2016 — głównie w celu promocyjnym, bo raczej na ten tytuł szans nie ma. Toruń radzi sobie znacznie lepiej, bo na mapie kulturalnej Polski ma już wyraźnie zaznaczone miejsce. Najbardziej żałuję, że te miasta nie potrafią ze sobą współpracować.

>>Co jest Twoim największym muzycznym marzeniem?

Jeszcze się nie zastanawiałem nad tym największym, bo zajmuję się tymi mniejszymi. Świadczy to o tym, że jestem realistą czy pesymistą? (śmiech)

>>Jakie plany na wakacje?

Dojczland — ale tylko w celu wypoczynkowym.

>>36

>>Imię i nazwisko: Marcin Pawłowski Pawbeats

Adres: www.marcinpawlowski.com Wiek: 20 Kolor oczu: niebieskie Wzrost: 186 cm Znak zodiaku: bliźnięta Pierwsza myśl o poranku: znowu zaspałem Najbardziej wkurza mnie: brak motywacji Ulubione danie: naprawdę nie wiem Zainteresowania: chromodynamika kwantowa Cel: zostanie osiągnięty musli magazine


*

>>portret

Łukasz Zaleski: Aktorzy mówią, że myślę filmem…

i nic dziwnego, skoro Łukasz Zaleski pobił absolutny rekord, jeżeli chodzi o chodzenie na zajęcia filmowe prowadzone na UMK. Przynajmniej jeżeli chodzi o moje zajęcia. Łukasz jest studentem trzeciego roku reżyserii teatralnej na krakowskiej PWST. Wcześniej skończył toruńską polonistykę (do mnie chodził na zajęcia prowadzone dla toruńskich filozofów z tzw. przyległościami. Wiem, wiem… Znowu obrzydliwa prywata, ale nic tak nie cieszy omszałego preceptora, jak sukcesy i spełnienie jego uczniów. Choćby dążenie do spełnienia. Ach, przez moment czuć się spełnionym mistrzem! No, prawie spełnionym i prawie mistrzem). Zapytany o pierwszy teatralny raz, śmieje się i odpowiada, że jakieś akademie szkolne, konkursy recyta-

FOT. ERNEST WINCZYK

Kasia Taras

torskie. Do toruńskiej grupy Tempestas zaprosiła go Ewa Dryglas, koleżanka z roku, która ten teatr założyła. W Tempestas Łukasz Zaleski wyreżyserował między innymi Balladynę (premiera odbyła się u jezuitów), Niektóre gatunki dziewic — inscenizację zaakceptował i docenił autor sztuki, Doman Nowakowski, oraz swojego ulubionego Wilde’a Bądźmy poważni na serio. Za działanie na tzw. niwie toruńskiej młodego reżysera nagrodzono Stypendium Prezydenta Miasta (Łukasz się śmieje, że zbieżność nazwisk przypadkowa!).

J

ednak tak naprawdę ten najprawdziwszy pierwszy raz Łukasza Zaleskiego był… filmowy. Wreszcie trzeba ujawnić ten fakt. Otóż jeszcze w garwolińskim liceum Łukasz z ko>>37


>> legami nakręcił etiudę inspirowaną Panem Tadeuszem Andrzeja Wajdy. Zdobyli główną nagrodę, którą wręczał im Mistrz Andrzej. Potem mogli go podpatrywać na planie Teatru TV Wyrok na Franciszka Kłosa. Po garwolińskim liceum była toruńska polonistyka, a dzisiaj jest krakowska reżyseria. „Jako egzemplarz reżyserski złożyłem podczas egzaminów wstępnych adaptację Bądźmy poważni na serio, a komisji pokazałem dłuuugaśny monolog ciotki Augusty z tejże sztuki”. Łukasz mimo zauroczenia Krakowem, uznania tego miejsca już za swoje — „Inspiruje mnie kilka nieoczywistych dla tego miasta miejsc, na przykład klubokawiarnia Spokój” — przyznaje, że to Toruń jest jego wielką miłością. Ładne, prawda? Zresztą to z Toruniem, jak na razie, wiąże się najpoważniejsza praca młodego reżysera. To tu asystował Lies Pauwels przy wyjątkowym jak na Gród Kopernika spektaklu Caritas (zrecenzowanym na naszych łamach przez Arka Sterna). W krakowskiej szkole asystował przez rok Edwardowi Linde-Lubaszence. Jako >>38

FOT. FRED DEBROCK

>>portret

swoich mistrzów wymienia Krystiana Lupę — „On potrafi wydobyć z człowieka to, czego istnienia nawet się nie podejrzewało” — i Jana Peszka — „Uczy, jak z ciała zrobić instrument”. Dotychczas — w ramach egzaminów — Łukasz pracował między innymi nad Białym małżeństwem Różewicza pod opieką Tadeusza Nyczka, Tristramem Shandym i Middlesex wg Eugenidesa (to akurat mój ulubiony — jak na razie — spektakl Łukasza) pod opieką Krystiana Lupy, Poskromieniem złośnicy i Snem nocy letniej pod opieką Tadeusza Bradeckiego. Teraz przygotowuje Operę za trzy grosze, i w taki sposób chce opowiedzieć o Kurcie Cobainie.

C

zy dobrze, kiedy reżyser ma jakieś doświadczenia aktorskie? „Wyjątkowym doświadczeniem była dla mnie próba stanięcia po drugiej stronie. Nie mam ciągot aktorskich, ale dwukrotnie zdarzyło mi się zagrać w egzaminach kolegi z roku wyżej — Maćka Podstawnego. To w dużej mierze zmienia musli magazine


perspektywę podczas własnej pracy — łatwiej wczuć się w problemy aktora, trafić z dobrą uwagą, bo w pamięci pozostaje to, co najbardziej w takiej pracy uruchamia”. „Najpierw słyszę, muzyka jest dla mnie trampoliną do pracy — odpowiada zapytany, co go inspiruje — choć aktorzy mówią, że myślę filmem. Kiedy chciałem zmotywować Kubę (Gierszała, który grał w Poskromieniu złośnicy Trania — przyp. K.T.), puściłem mu Utalentowanego pana Ripleya. Aktorzy chcieli mnie zabić za lecące w kółko podczas prób Middlesex, Goodbye Horses, oglądaliśmy wtedy dużo Van Santa. Teraz, pracując nad Operą…, oglądam Last Days i Control”.

FOT. FRED DEBROCK

>>

>>portret

Petera Gabriela. Pamiętam, jak brat stał po płytę, która dla moich kumpli jest prehistorią. Inspiruje mnie popkultura. Madonna wiąże się w mojej głowie z Oscarem Wildem”. Pewnie i jedno, i drugie z takiej konotacji byłoby zadowolone. A czym według młodego reżysera jest reżyseria? I dlaczego wybrał właśnie reżyserię teatralną, skoro ten film ciągle gdzieś się pojawia? Jako kontekst, pretekst. „Nie wiem, czym jest reżyseria, ale czy to nie jest fantastyczne, opowiadać czyjąś historię jak swoją, i to bardzo osobistą? Bo osobisty jest już nawet dobór obsady”.

Z

nowu będzie filmowo, bo Łukasz zapytany o ulubionych reżyserów podaje… filmowych: Altmana, Van Santa, Michaela Cueste. Łatwiej jest z muzyką. „Jestem w domu najmłodszy, moje starsze rodzeństwo słuchało tego, co dla moich rówieśników jest… jakby z innej epoki. Tears for Fears, Stinga, >>39


>>porozmawiaj z nią..

Teatr rodzi się w nas i z nas

Z Marią Kierzkowską, aktorką Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu, rozmawia Wiesław Kowalski

>>Rozmawiamy w trakcie XX Festiwalu Kontakt, który jak

co roku prezentuje spektakle pochodzące z różnych kultur, a zatem i wielość form teatralnych, stylistyk i konwencji. Czy te doświadczenia, jako widza, są dla Pani bagażem, z którego czerpie Pani w przyszłości? Zawsze z niecierpliwością oczekuję na kolejne edycje Kontaktu. Dają one możliwość zobaczenia w jednym miejscu i czasie wielu różnych sposobów patrzenia na teatr i korzystania z odmiennych środków teatralnych. Jest to dla aktora doświadczenie niezwykle cenne. Nawet na błędach innych można się wiele nauczyć. Ciekawe jest obserwowanie i poznawanie innych wrażliwości, odmiennych punktów widzenia i interpretacji poruszanych problemów, nawet jeśli nie jest to w zgodzie z naszymi artystycznymi upodobaniami, budzi nasze kontrowersje czy sprzeciw. Wyrzucam sobie, że zbyt rzadko oglądam przedstawienia w innych teatrach. Ale nasza praca nie zawsze nam na to pozwala. Myślę, że ważne jest, by śledzić, co się dzieje w teatrze — obserwować nowe sposoby kreowania scenicznego świata i rezultaty pracy z aktorem.

>>W tym roku była Pani nie tylko widzem Kontaktu, ale

również aktorką, która wystąpiła w konkursowym spektaklu Caritas. Dwie minuty ciszy, w reżyserii Lies Pauwels. Proszę powiedzieć, jak według Pani przyjęła toruńskie przedstawienie międzynarodowa publiczność? Czy jej reakcje były inne? Jaką energię czuła Pani z jej strony? Wydaje mi się, że publiczność festiwalowa jest dość trudna i wymagająca. Przyjeżdżają historycy teatru, krytycy, recenzenci, czyli wytrawni znawcy teatru, którzy wiele widzieli i stawiają poprzeczkę nieco wyżej. Czasem bariera językowa utrudnia odbiór. Wydaje mi się, że podczas festiwalowej prezentacji Caritas publiczność żywo reagowała na spektakl, co nie znaczy, że wszystkim się podobał, o czym mieliśmy okazję się przekonać podczas wieczornej dyskusji. Pojawiły się opinie bardzo różne, również krytyczne — tyle że ta najbardziej miażdżąca była dość ogólnikowa.

>>W Caritas przyszło się Pani zmierzyć z dramatem starze-

jącej się kobiety, która próbuje poddać korekcie wszelkie znamiona tego nieuniknionego procesu. Czy Pani też już z tym problemem się boryka? Wiadomo, że starzenie się, upływ czasu bywa dość trudny dla kobiet (śmiech). Nie jestem wyjątkiem. Ale to nie tylko problem kobiet. Mężczyźni też nie są od niego wolni. >>40

musli magazine


FOT. FRED DEBROCK

>>porozmawiaj z nią...

>>41


swojej pamięci. Czy w Pani teatralnej biografii też są takie chwile, role, spotkania, o których nie chce Pani pamiętać, czy o których niechętnie Pani mówi i nie chce do nich wracać? Takich drastycznych przypadków czy incydentów chyba raczej nie było. Choć na pewno były zdarzenia, które przyniosły gorsze efekty, niż moglibyśmy sobie tego życzyć. Praca aktora wiąże się z dużymi napięciami, emocjami. Czasami było trudno, czy to ze względu na materiał, z którym przyszło mi się mierzyć, czy na kłopoty z komunikacją. Nie zawsze nadajemy na tych samych falach. Nie przypominam sobie jednak takich przedsięwzięć, których bez reszty żałuję, choć były i takie, które kończyły się w moim mniemaniu fiaskiem. Ale przykre doświadczenia też są aktorowi potrzebne. W tego typu sytuacjach — przynajmniej w moim przypadku — dochodzi do takiego przypływu energii, buntu, niepogodzenia czy frustracji, które mobilizują. Niepowodzenia w teatrze, tak jak i w życiu, mogą być konstruktywne.

>>Spektakl Caritas już zawsze będzie mi się kojarzył z jed-

ną sceną, w której najpiękniej jak tylko może na deskach teatru zagrały ekspresja mimiki i niezwykle sugestywna, wysublimowana mowa ciała. Czy ta scena była od początku w scenariuszu, czy też jest wynikiem improwizacji i zrodziła się w trakcie prób? Na pierwszej próbie nie było scenariusza. Spotykaliśmy się z Lies jeszcze przed wakacjami, kiedy dokonywała obsady. I wtedy poznaliśmy jej niecodzienny sposób pracy. Dostawaliśmy tematy do improwizacji i — jak się później okazało — to na niej opierała się nasza praca. Te tematy często prowokowały nas do bardzo osobistych wypowiedzi. Mam wrażenie, że gdybyśmy mieli trochę więcej czasu albo prób w przestrzeni dużej sceny, to spektakl wyglądałby jeszcze inaczej, ponieważ dla Lies bardzo ważne jest „myślenie obrazami”.

>>Jakich właściwości czy predyspozycji poszukiwała Lies

Pauwels w aktorze; czego oczekiwała i co dla niej było najważniejsze podczas dokonywania obsady? Nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie dokonywała wyboru. Być może odbywało się to pod kątem jej pomysłu i wizji spektaklu. Jej koncepty ewoluowały pod wpływem pracy z nami, ponieważ Lies, jako człowiek i reżyser, jest niezwykle otwarta. Dawała nam poczucie >>42

FOT. FRED DEBROCK

„ >>Pani bohaterka chciałaby wyciąć także pewne fragmenty

>>porozmawiaj z nią...

bezpieczeństwa. Tematy do improwizacji zmuszały nas do wyraźnego określenia i zajęcia stanowiska. W żaden sposób nas nie ograniczała. Mogliśmy używać wszystkich środków aktorskich. Wyjątkowe było to, że zaskakiwaliśmy i odkrywaliśmy zarówno siebie samych, jak i kolegów. Materiału, który powstawał w improwizacjach, było bardzo dużo; starczyłoby go na kilka spektakli. Szkoda, że nie wszystko mogło się znaleźć w przedstawieniu.

>>Wróćmy jednak do wspomnianej sceny...

To była jedna z naszych pierwszych improwizacji. Muzyka na początku chyba była inna, ale równie piękna. Każdy z nas miał zrobić jakiś gest, który mógłby się odnosić do wszystkich kolegów. Zaproponowałam gest powitania, przytulenia, podyktowany potrzebą bliskości, kontaktu z drugim człowiekiem. Kolejne uwagi Lies rozwijały tę improwizację. Drugim zadaniem było mi tego kontaktu odmawiać. Kiedy doszłam do Michała, Lies poprosiła, żeby pozostali koledzy zeszli ze sceny, a my mieliśmy kontynuować. Zasugerowała jeszcze, żebym starała się nie dotykać podłogi. To wystarczyło, by nas uruchomić. Niesamowite, jak jedna mała uwaga może rozwinąć i rozwibrować scenę...

>>Sposób, w jaki Pani o tym mówi, świadczy bez wątpie-

nia, jak ważne było dla Pani spotkanie z Lies Pauwels. A przecież większość Pani dotychczasowych ról budowała jednak literatura, niejednokrotnie klasyczna. Jak po rolach w dramatach Schillera, Fredry, Szekspira, Eurypidesa czuła się Pani w teatrze wywiedzionym z improwizacji, gdzie słowo nie jest najważniejsze? Myślę, że to było dla wszystkich aktorów ogromnie trudne wyzwanie. To jakby powrót do źródeł, do nas samych. Przecież nie było niczego, za czym moglibyśmy się schować, nie było postaci i ról określonych przez literaturę. Wymagało to od nas nieustannej uwagi, czujności, obnażania tego, co myślimy i czujemy. Tematy były różne, np.: kontrowersyjna postać, ekstremalna sytuacja, normalne-nienormalne, tragiczna sytuacja w świecie, przemoc w rodzinie, twoich dziesięć przykazań, zmiana osobowości. Zostaliśmy wpuszczeni na głęboką wodę, bo ten spektakl rodził się z nas i w nas.

>>Czy nie trochę podobnie pracowało się z Marcinem

Wierzchowskim podczas prób do Przedostatniego kuszenia Billa Drummonda? Rzeczywiście podobnie, ale nie do końca. U Marcina też były improwizacje, ale mniej pracowaliśmy ciałem i więcej było pracy koncepcyjnej. Temat zawężał przestrzeń poszukiwań i był bardziej określony.

>>U Pauwels tematy były bardziej ogólne. W przedsta-

wieniu Wierzchowskiego Pani postać dotyka problemu kompromisów, do jakich zmusza aktora praca w teatrze. Czy w swoim monologu wykorzystała Pani może osobiste doświadczenia w tej materii? Jak ten monolog się napisał? Nie od razu trafiłam na właściwy trop. Miałam z tym kłopot, ale i dużą swobodę. Marcin jest delikatny i czujny, zostawia aktorowi ogromną wolność. Każdy z nas musiał określić sam, czym dla niego jest gest Drummonda. Razem szukaliśmy i dość szybko musli magazine


FOT. WOJTEK SZABELSKI/FREEPRESS.PL

„ doszliśmy do wniosku, że będę mówiła o swojej pracy, o kondycji aktorki-człowieka. To był pierwszy raz, kiedy nie dostałam tekstu do ręki. Długo zastanawiałam się, czym tę pustkę wypełnić. Czułam się trochę bezbronna. Ale przynosiłam na próby różne propozycje — teksty Jelinek, Bernhardta, który mnie fascynuje… Chciałam, by ten monolog miał coś z Bernhardtowskiego okrucieństwa. By był rozrachunkiem z własnym konformizmem, zakłamaniem, powierzchownością, z bylejakością i pójściem na łatwiznę. Sama konstrukcja monologu została „spięta” przez Marcina. Nie byłam jeszcze do końca gotowa, by ta wypowiedź od początku do końca była tylko i wyłącznie moja.

>>porozmawiaj z nią...

>>A zatem, czy można w zawodzie aktora iść na kompro-

mis, czy też trzeba z nim walczyć? To trudne pytanie, bo kompromis kompromisowi nierówny. To zależy od wielu różnych czynników. Na pewno nie można siebie zakłamać, bać się czy przestraszyć odmienności zdania. Trzeba być wiernym swoim przekonaniom, trzeba żyć w zgodzie z samym sobą, bo tylko wtedy może powstać coś naprawdę ważnego. Tylko na drodze dialogu z reżyserem, a nie wiernego poddaństwa. Niejednokrotnie dochodzimy do tych samych wniosków czy konkluzji, ale podążając inną drogą, w różnym czasie i tempie. Dlatego kompromis, nie bezwolny i absolutny, jest dopuszczalny i potrzebny.

>>Na pewno Lies Pauwels i Marcin Wierzchowski otworzy-

li przed Panią nowe przestrzenie aktorskiego wyrazu. Wcześniej pracowała Pani z Grzegorzem Wiśniewskim nad rolą Marii Stuart w dramacie Schillera; z artystą, o którym mówi się, że jest reżyserem szalenie wymagającym i konsekwentnym. Pani też nie ukrywa, że lubi walczyć o swoje role, o swoją wizję postaci. Jak w tym przypadku udało się dochodzić do kompromisów? Grzegorz jest w mojej pracy ważnym reżyserem. Trudno było mi się zgodzić do końca z jego wizją postaci, z jej okrojeniem i uczynieniem z niej postaci drugoplanowej. Ale też szanowałam jego koncepcję, w której zwrócił się bardziej w kierunku polityki na dworze Elżbiety. Maria stała się ofiarą tej polityki, była tylko pionkiem w tej grze. Żal mi było, że nie mogłam pokazać całej złożoności tej postaci, będącej wynikiem długoletniego internowania i oczekiwania na stracenie. Mam wrażenie, że ten spektakl nie do końca oddaje los jednostki, która 20 lat spędziła w więzieniu. Chciałam, jako odtwórczyni Marii Stuart, bardziej całościowo nakreślić absurdalność sytuacji, w której się znalazła. Ale nie dziwię się Grzegorzowi, że dokonał nieco innego wyboru, bo sceny z Elżbietą są naprawdę znakomicie napisane.

>>Na co teraz w teatrze ma ochotę Maria Kierzkowska? Trudne pytanie. Teatr czasami mnie cudownie zaskakiwał swoimi propozycjami. Tym, że mogłam być Medeą, Iwoną, Bianką, Marią Lebiadkin, Agafią… Dlatego chciałabym dalej być tak wspaniale zaskakiwana.

>>43


:

>>galeria

DOROTA ZARĘBA (1985). RYSUJE KOMIKSY, KOMIKSY I JESZCZE

I OSLO. AKTUALNA AMBICJA: ZASZYĆ SIĘ NA PARĘ LAT W NUU

>>44

musli magazine


>>galeria

E WIĘCEJ KOMIKSÓW. W METRYKACH: ABSOLWENTKA UMK, HOGSKOLEN

UK I STWORZYĆ (NATURALNIE) KOMIKS O ESKIMOSACH.

>>45


>>galeria

>>46

musli magazine


>>galeria

:

>>47








: >>54

>>galeria

musli magazine


>>galeria

>>55


>>porozmawiaj z nim...

Mam potrzebę stania z boku

FOT. PAWEL KOTAS

Z Bartkiem Kulikiem, wokalistą i liderem zespołu Disparates, rozmawiają Magda Wichrowska i Szymon Gumienik

>>Zacznijmy od samego początku... Skąd pomysł na nazwę

zespołu? Słyszeliśmy, że wiele osób ją przekręca. Nie da się ukryć. Całe zamieszanie wynikło z tego, że postanowiłem roboczo nadać kapeli nazwę nawiązującą do cyklu grafik Goyi. To wynikało z formy i sytuacji, w jakiej pierwsze piosenki powstawały. Problem polegał na tym, że o ile ja traktowałem ową nazwę rzeczywiście roboczo, to chłopaki z punktu sobie ją przyswoili i później nie chcieli słyszeć o żadnej zmianie. Sama nazwa powinna być wymawiana po hiszpańsku z użyciem odpowiedniego „s”, ale to już było w ogóle dla wielu nie do przeskoczenia, szczególnie przy pierwszym kontakcie, więc zostało tak, jak jest obecnie — twardo — DISPARATES. >>56

>>Jakaś ciekawa historia wiąże się z Waszymi początkami?

Raczej standardowa sytuacja — koleś skrobiący sobie piosnki do szuflady po jakimś czasie ma ochotę podkoloryzować je muzycznie i w związku z tym dzwoni do paru funfli… ale jest pewna historyjka dla mnie znamienna i w moim odczuciu stanowi początek całego projektu, niemniej jednak wolałbym zachować ją dla siebie. (śmiech)

>>Zastanawia nas, czy stworzyliście zespół z grupy przy-

jaciół, czy był to świadomy dobór instrumentów i osób, które na tych konkretnych instrumentach grają? A może było to szczęśliwe dwa w jednym? musli magazine


>> >>porozmawiaj z nim...

I tak, i nie. Układając sobie to wszystko na poziomie teoretycznym, rzeczywiście miałem na myśli zbliżone instrumentarium, niemniej jednak o ile z Lechem i Przemasem znaliśmy się wcześniej, to Grzecha poznałem na pierwszej próbie, a sekcję dętą w studiu przy nagrywaniu płyty.

>>No właśnie… Pierwsze koty za płoty. Jak oceniasz debiutancką płytę? Cholernie trudne pytanie. Niech oceniają ją inni. Mogę tylko powiedzieć, że gdybym nagrywał ją dzisiaj, zrobiłbym to trochę inaczej — mówię szczególnie o kwestiach brzmieniowych i aranżacyjnych. >>Jak długo nad nią praco-

waliście? Ciężko to umieścić w czasie. Kapela do czasu wejścia do studia cały czas się tworzyła, były rotacje personalne i programowe — dopiero w studiu ustalony został definitywny jej skład i układ materiału na płytę.

>>Może porozmawiajmy o

tekstach, bo te na płycie są bardzo ważne. Bartku, w Twoich tekstach bardzo wyraźnie czuć autora — Ciebie. Co Cię ukształtowało i co najbardziej inspiruje Cię w słowie? I co jest pierwsze: muzyka czy tekst? Zacznę od końca — w zdecydowanej większości tekst jest zalążkiem piosenki. Później intuicyjnie próbuję go ubrać w jakiś muzyczny kubraczek, starając się w zależności od sytuacji albo pewne rzeczy wyeksponować, albo wręcz przeciwnie — nadać im przez formę muzyczną ironii, zdystansować się nieco, by nie zrobiło się zbyt intymnie czy patetycznie, bym nie czuł się z nimi nieswojo. Co do inspiracji zaś — jak już parę razy wspominałem — nie chciałbym pisać piosenek o tym, co ostatnio przeczytałem. Zdecy-

dowanie wolę tematy realnie osadzone w życiu. Bardziej szczere, naturalne i mocne jest dla mnie „szczekanie” o czymś, czego się bezpośrednio doświadczyło niż teoretyzowanie — nawet jeśli jest ono dobrego gatunku.

>>Cechuje Cię duża dbałość o język, a zarazem pociąga

zabawa z nim. Dużo czytasz, słuchasz czy to raczej efekt odpowiednich studiów? Zdecydowanie bliższa mi jest forma naturalistyczna niż „uniwersytecka”. Mimo że używam języka w pewnym sensie klasycznego — nawiązującego do tradycji kabaretowych XX wieku — to trzymam się jednak bliżej ulicy niż bibliotek. Oczywiście pojawiają się odniesienia literackie czy filmowe, ale raczej w formie smaczków.

>>Wasza muzyka to mieszanka wybuchowa. Czy połączenie

tego w spójną i dobrze zagraną całość odbyło się naturalnie, czy wymagało małego kombinowania? Małego kombinowania to chyba zawsze wymaga, ale prawda jest taka, że od pierwszej próby był dość mocny ładunek energetyczny w tym wszystkim. Jak się to wszystko uda akurat podpalić podczas koncertu, to wtedy jest prawdziwa frajda z tego całego muzykowania.

>>A który utwór powstał z improwizacji? Z płyty — Kuba w Baku.

>>Graliście niedawno na Święcie Muzyki w Toruniu — jeste-

ście z nim od początku, czyli od trzech lat. Jak oceniacie te lata i jakie zaszły zmiany w Waszej muzyce oraz w sposobie odbierania jej przez publiczność? Do Święta Muzyki mam duży sentyment jeszcze z czasów moich wakacyjnych wyjazdów do Francji, więc jeśli możemy, to z przyjemnością gramy. A co do kapeli na przestrzeni tego okresu — używając prostego porównania — różnica jest taka jak między niemowlęciem a trzylatkiem.

>>Jesteś z Torunia? Uważasz, że jest to dobre miejsce do

rozwinięcia skrzydeł w dziedzinie muzyki czy jakiejkolwiek innej formie artystycznego wyrazu? Pytanie stąd, że wiele osób podkreśla, iż Toruń to takie małe zawistne piekiełko i trudno się tu przebić z własnym pomysłem, jeżeli nie jest się stąd i nie jest się w układzie. Uuuuuu, nie jestem rodowitym torunianinem i trzymam się z dala od układów środowiskowych — więc lipa. A tak na poważnie, w przypadku muzyki to chyba nie ma większego znaczenia — co do >>57


innych form artystycznego wyrazu trudno mi się wypowiadać. W naszym przypadku wytwórnię mamy z Wrocławia, staramy się koncertować po kraju, a w Toruniu po prostu mamy próby — i tyle. A co do samego miasta powiem tak — wracając trzy lata temu do Polski i mając do wyboru jako miejsce zamieszkania Gdańsk, w którym się urodziłem, oraz Toruń — postawiłem na ten drugi. To już 10 lat z przerwami tego romansu mojego z Piernikogrodem — i póki co chwalę sobie.

>>porozmawiaj z nim...

— jak wspomniałem, późną zimą, ewentualnie wczesną wiosną, zaczynamy rejestrować pierwsze ścieżki.

>>A najbliższy koncert w Toruniu?

Nie mamy w najbliższym czasie w planach koncertu w Toruniu, bowiem graliśmy już dwa razy w tym roku, więc nie ma co przesadzać, ale używając trzech bardzo popularnych słów ostatnio — sytuacja jest dynamiczna. Póki co jedziemy w Polskę — najbliższe koncerty to Festiwal Piosenki Inteligentnej w Olsztynie, letnia

>>Słyszeliśmy trochę o Twoich wojażach. Jak Ci się żyło na

obczyźnie? Julia Marcell, z którą ostatnio rozmawialiśmy, mówiła nam, że inspiruje ją Berlin, w którym zamieszkała tuż przed nagraniem debiutanckiej płyty. Które miejsca najbardziej Ciebie zainspirowały? To nie były jakieś tam wielkie wojaże. Po prostu pomieszkiwałem przez jakiś czas pomiędzy Anglią, Francją a Marokiem, zajmując się różnymi dziwnymi rzeczami. Generalnie szeroko pojętą szwędaczką turystyczno-zarobkową. Temat dla mnie w dużym stopniu zamknięty, unormowałem swój żywot nieco ostatnimi czasy, ale prawda jest taka, że Fafaberie dość szeroko są zapisem tamtego okresu... A jak mi się tam żyło? — no świetnie, ale dobrze, że już się skończyło — żagle napięte na maksa. Co do inspiracji twórczych — raczej wynikały one z sytuacji, które miały miejsce, niż ze scenografii, w której się toczyły.

>>W swoich tekstach opisujesz rzeczywistość, która Cię

otacza. Przekładając rzecz na język dokumentalistów, bliżej Ci do dokumentu artystycznego niż do cinéma vérité. Jak chronisz się przed tabloidyzacją świata, gdzie wszystko jest podane na tacy i odarte z tajemnicy? Rzeczywiście Disparates to pewna forma dokumentu, dokumentu, który broń Boże nie próbuje kogokolwiek pouczać czy moralizować — a jest po prostu bardzo subiektywnym opisem tego, co się dzieje ze mną i wokoło mnie. Jest formą pamiętnika — tylko tyle. Co do tabloidyzacji — na początku byłem zażenowany, teraz niestety coraz bardziej to po mnie spływa. Im jestem starszy, tym mam większą potrzebę stania z boku. Mam wrażenie, że ogromna część mediów jest skierowana obecnie do młodych i starych onanistów czy jakichś popaprańców z klapkami na oczach.

>>Wolisz pracę w studio czy żywy kontakt z publicznością

na koncertach? Co daje Ci większą satysfakcję, jeżeli w ogóle można to porównać? Nie jestem w stanie powiedzieć, co wolę. Jest to po prostu inny rodzaj satysfakcji… lub jej braku.

>>Macie już materiał na nową płytę? Jaka ona będzie?

Tak. Ale jeszcze do wiosny się wstrzymamy z jej nagrywaniem, więc myślę, że powinna się ukazać jesienią 2011. Chcemy się tym materiałem trochę pobawić. A jaka będzie? Na pewno dużo dojrzalsza kompozycyjnie i brzmieniowo — osadzona w tutejszych realiach w warstwie tekstowej. Bardziej rozbudowana instrumentalnie i improwizacyjne. Od jesieni będziemy szukali dobrego analogowego studia w odległości nie większej niż 300 km od Torunia >>58

musli magazine


>>Na koniec pytanie od kobiecej części redakcji „Musli

Magazine”. Kobiety w Twoich tekstach to zazwyczaj mroczne uwodzicielki czy femme fatale. Co sądzisz o kobietach? Co o nas myślisz? Naprawdę? Myślę, że jest więcej odcieni kobiecości na Fafaberiach, a te są po prostu najbardziej jaskrawe. Na przykład, o ile w

Nieświętym kobieta przedstawiona w refrenie to płonąca madonna z obrazu Muncha, której ponoć pierwowzorem była Dagny Przybyszewska, czyli klasyczna femme fatale, to już powiedzmy w kawałku Kuba w Baku to raczej strażniczka domowego ogniska... A tak na poważnie, jakoś tak się składa, że kobiety, z którymi się wiążę, mają więcej w sobie cech apollińskich, czyli porządku, harmonii, umiaru i piękna, co przy moim dość mocno emocjonalnym, ale i bałaganiarskim charakterze stanowi dość rozsądną partnersko mieszankę. (śmiech)

FOT. PAWEL KOTAS

scena Teatru Wybrzeże oraz Festiwal Filmu i Sztuki „Dwa Brzegi” w Kazimierzu Dolnym.

>>porozmawiaj z nim...

>>59


>

>>nowości książkowe

M jak merde! Stephen Clarke W.A.B. 2010 34,90 zł

Bal na ugorze Roland Topor Sonia Draga 2010 29,90 zł

Jeśli kochacie brytyjski humor, przeczytajcie tę książkę. Jeśli uwielbiacie Francję i Francuzów, przeczytajcie tę książkę. Jeśli wkurzają was Żabojady, irytują ich wydęte usta, pufanie z irytacją i wieczne niezadowolenie (merde!), przeczytajcie tę książkę. Po znakomitej Merde! Rok w Paryżu i kolejnych tytułach: Merde! W rzeczy samej oraz Merde! Chodzi po ludziach przyszedł czas na M jak merde! Książka jest kontynuacją perypetii Paula — Brytyjczyka, który z niekłamaną radością, nerwem i pasją przeprowadza intrygujące badania etnologiczne na współczesnych Francuzach i niezwykle owocne studia na współczesnych Francuzkach. Główny bohater po raz kolejny odwiedza Francję i po raz kolejny okazuje się, że jego eskapada daleka będzie od spokojnej wizyty — tak samo jak piknik za miastem różni się od jazdy na rollerkosterze! Tym razem w centrum uwagi będzie ślub Elodie (przyjaciółki Paula) z milionerem o arystokratycznym rodowodzie. Przed Brytyjczykiem staje nie lada wyzwanie — zorganizowanie bardzo francuskiego… przyjęcia weselnego, w dodatku w gigantycznym pośpiechu, czyli w dwa tygodnie. Nie ma powieści Clarke’a bez francuskich femme fatale. Tym razem na horyzoncie pojawia się tajemnicza M. — Gloria Monday, która porywa Paula na wybrzeże. Eskapada zapowiada się upojnie… Historia nabiera kolorów, gdy kobieta po kilku podejrzanych rozmowach telefonicznych znika w tajemniczy sposób... — Pisanie M jak Merde było niesamowitą zabawą — mówi autor Stephen Clarke. — Nie mówię tego po to, żeby poprawić Wam humor stwierdzeniem, że lubię swoją pracę, ale dlatego, że według mnie tę przyjemność da się wyczuć w trakcie lektury. Cała książka to jeden wielki uśmiech — dodaje. Rzeczywiście, trudno nie roześmiać się nad najnowszą książką Clarke’a. Tym razem autor serwuje nam znakomity melanż kryminalnych powieści. Idealna pozycja na plażę, gdy znudzi Wam się wlepianie w obnażone torsy ratowników i ponętne dekolty ratowniczek.

Ostatnia wydana za życia powieść Rolanda Topora, czyli twórcy wszechstronnego, powinna być dla czytelników wydarzeniem, może nie na miarę ostatniego filmu Woody’ego Allena, ale jednak, bo to przecież bardzo osobna i jakże osobliwa karta historii literatury wszelakiej, której jakaś uwaga się należy. Wydawnictwo Sonia Draga postanowiło wznowić zatem tę pozycję po blisko 12 latach, mając na uwadze na pewno stałych wielbicieli pisarza, ale tym samym dając szansę nowym i młodym potencjalnym czytelnikom, odczuwającym rozkosz w obcowaniu z surrealizmem, groteską, czarnym humorem i zabawą tworzywem językowymi. A czym sam Topor próbuje zwrócić naszą uwagę w tej książce? Wzorem komisji brukselskiej, która proponuje rolnikom pozostawienie ziemi odłogiem w celu zwiększenia jej żyzności, autor postanawia pozostać w łóżku i pofolgować trochę ze swoim brakiem natchnienia. Większość autorów w chwili braku weny czeka aż wróci, Topor natomiast pisze w takiej sytuacji książkę. Bardzo ciekawy i oryginalny koncept według mnie, napisać książkę o braku natchnienia, braku tematów i koncepcji — książka powstaje, więc jednak jakieś natchnienie z jego braku powstało, tylko pytanie: czy jest to wówczas natchnienie sztuczne i wyszkolone, czy jednak jego zwycięstwo w najlepszej formie? Książka być może byłaby nudna, gdyby toporowe leniuchowanie dokładnie spełniło swoje funkcje (bo nawet ciekawa myśl do głowy nie przychodzi, gdy złapie się lenia). Na szczęście pomiędzy snem, leżeniem i przeglądaniem czasopism na autora czycha wiele przygód, ciekawych sytuacji i wynikających z nich spotkań. Inaczej być nie mogło. Historie te składają się na bardzo osobisty dziennik autora, uzupełniany subiektywnymi obserwacjami i spostrzeżeniami. Dużo tu gotowych sentencji, paradoksów życia i śmierci, nihilizmu i niegroźnego narcyzmu, ale i autoironii. A wszystko to zabarwia typowa dla Topora fikcja i nierealna rzeczywistość, czyli jego znaki firmowe. Co prawda Bal na ugorze nie jest najlepszą powieścią Autora, ale jego ostatnią i najbardziej osobistą. Warto zatem sięgnąć po nią, również jako po swoiste pożegnanie twórcy ze swoimi czytelnikami i odbiorcami. A ja już czekam na wznowienie Chimerycznego lokatora — będzie to bardzo radosne powitanie.

ARBUZIA

(SY) >>60

musli magazine


>>nowości filmowe

Zagubieni w miłości reż. Patrice Chéreau obsada: Romain Duris, Jean-Hugues Anglade, Charlotte Gainsbourg 2 lipca 2010 100 min.

Incepcja reż. Christopher Nolan obsada: Leonardo DiCaprio, Joseph Gordon-Levitt, Marion Cotillard, Ellen Page 30 lipca 2010 148 min.

Mało który naród ma taki dar do idiotycznego tłumaczenia tytułów filmowych jak my. Tak stało się i tym razem. Zagubieni w miłości Patrice’a Chéreau to w istocie Persécution, czyli „prześladowanie”. I właśnie o nim jest ten film. Ci, którzy kochają, prześladują tych, których kochają. Nie ma tu miejsca na szczęśliwe zwroty akcji, jest tylko prześladowanie — ciężar spojrzeń, gestów, zagubienie, szamotanina bycia i niebycia razem. Każde streszczenie fabuły w przypadku tego filmu będzie naiwne i mało klarowne. Inne być nie może, bowiem film jest emocjonalną petardą wymykającą się słowom. Gra toczy się właśnie między słowami, z wyjątkiem tych, jak się wydaje, najważniejszych — „kocham cię” — rzuconych przez homoseksualistę i włóczęgę do Daniela. — Możesz wyznać komuś miłość, ten ktoś powie ci to samo, ale potem zaczyna się rozmowa i właśnie w niej ukryta jest tajemnica — mówi reżyser filmu. — Trzeba umieć znaleźć balans pomiędzy tym, co chcemy powiedzieć, a tym, co tak naprawdę mówimy. Właśnie ten proces staram się zobrazować na ekranie. Na początku rozmawiamy ze sobą dużo, a potem przychodzi kryzys — dialog staje się rzadszy, aż w końcu zanika. Tak też dzieje się w przypadku Soni i Daniela. Bohaterowie Chéreau żyją w permanentnym zawieszeniu. Ona nieustannie podróżuje, on odnawia puste apartamenty, w których pomieszkuje. Ten niekończący się remont, którego podjął się główny bohater, analogicznie przekłada się na życie pary. Remont to czas przejściowy, na koniec którego czekamy z utęsknieniem. Relacja między bohaterami Chéreau to ciągnące się w nieskończoność zawieszenie, bez nadziei na odnowę czy powrót do rozmowy. Ta niemożliwość i nierealność bycia razem między bohaterami zbliża ich w pewnym sensie do bohaterów Intymności. Reżyser w znakomity sposób ucieka od jakichkolwiek schematów, które mogłyby połechtać widza. Historia jest duszna i wycinkowa jak relacja sąsiadów podejrzana przez dziurkę od klucza lub podsłuchana przez szklankę przystawioną do ściany. Nie ma też wyraźnego początku i zakończenia. Dużo za to tymczasowości, ulotności i myśli, które towarzyszą nam każdego dnia i o których nie rozmawiamy z nikim, by nie narazić się na towarzyskie wykluczenie. Ten film — jak żaden inny — jest bliski życiu, a przez to cholernie ciężki do strawienia. Z czystym sumieniem polecam moje objawienie tegorocznego festiwalu Tofifest — Persécution.

Być może hasło promujące Incepcję nie jest tak do końca fortunne i zgrabne, jak chcieliby wszyscy bezpretensjonalni kinomani, jednak jest to najnowszy film Christophera Nolana, czyli twórcy tak znakomitych obrazów, jak Memento czy Mroczny rycerz — i choćby dlatego proponuję odrzucić wszelkie zasady, uznając, że business is business (najlepiej przecież nakręcany „umiejętnie” dobranym słowem), i wybrać się pod koniec lipca do kin, aby — chcąc nie chcąc — „tego lata [nasz] umysł stał się miejscem zbrodni”. Incepcja to film opowiadający o pewnym zjawisku, czy raczej pewnej technologii, dzięki której niektórzy ludzie mają możliwość ingerencji w umysł pozostałych niektórych. Głównym bohaterem opowieści jest Cobb (Leonardo DiCaprio) — szef zespołu specjalizującego się we wkradaniu i wykradaniu cennych informacji z umysłów osób znajdujących się w fazie głębokiego snu, czyli w czasie, w którym ich psychika jest najbardziej podatna na ingerencję. W tej sztuce najbardziej celuje oczywiście nasz bohater, przez co jest zarówno najbardziej pożądaną osobą w swoim świecie, jak i najbardziej poszukiwanym zbiegiem, który po drodze swojej kariery traci w dodatku wszystko, co kocha. Jednakże, jak w każdej dobrej bajce, tak i tutaj pojawia się szansa na odkupienie — Cobb odzyska swoje dawne życie po wykonaniu zabiegu „incepcji”, czyli dokonaniu rzeczy niemożliwej i popełnieniu zbrodni doskonałej, polegającej na zaszczepieniu w ludzkim umyśle jednego małego pomysłu, idei, tudzież iskry. Żeby było ciekawiej i trudniej — bo przecież rzecz niemożliwa zazwyczaj jest bardzo możliwa i łatwa do zrobienia — na scenę zbrodni wchodzi wszechwładny i zły antagonista bohatera, czyli tradycyjna przeszkadzajka w tego typu produkcjach. Film jednak warto zobaczyć — szczególnie polecam go tym, którzy lubią sobie popatrzeć. Oprócz skomplikowanych i widowiskowych scen akcji na ekranie będziemy mogli zobaczyć jeszcze Leonarda DiCaprio, Marion Cotillard, Josepha Gordona-Levitta i Ellen Page. Może niektórym uda się rozpoznać również miejsca, w których kręcono poszczególne sekwencje (m.in. Los Angeles, Pasadena, Malibu, Londyn, Paryż, Tokio czy Tanger w Maroko). Zapraszam do kin także wszystkich freudystów, lubujących się w zaglądaniu do snów i bardziej lub mniej udanych ich analizach, a poza tym wszystkich śpiochów, lunatyków i cierpiących na bezsenność, bo 200 milionów dolarów musi się przecież jakoś zwrócić.

ARBUZIA

(SY) >>61


>

>>nowości płytowe

Kim Nowak Kim Nowak Universal Msic Polska 2010 35,99 zł

Podobno nie ma już Francji Kumka Olik Universal Music 2010 35,99 zł

Kiedy w 2001 roku usłyszałem solówkę gitarową w wykonaniu Fisza do kawałka 30 cm, od razu chciałem więcej i mocniej. I się doczekałem. Kim Nowak, bo o nich mowa, zaskoczyli mnie swoim brzmieniem, ale i natychmiast kupili. Dawno nie było na polskim rynku tak bezpretensjonalnego grania, szarpania strun i walenia w bębny. Może z tej prostej przyczyny, że jest to efekt spełnienia chłopięcych marzeń — jak mówią muzycy. Zespół powstał w 2008 roku w składzie: Bartek i Piotrek Waglewscy (znani też jako Fisz i Emade) oraz Michał Sobolewski. Nazwą grupa nawiązuje do klimatu lat 60. (Kim Novak znana jest z filmów Alfreda Hitchcocka). Z tego okresu muzycy zaczerpnęli także sposób nagrywania, czyli na tak zwaną setkę. Materiał na płycie jest zagrany na żywo, lekko przesterowany i nieobrobiony komputerowo, a do tego brzmi jak zarejestrowana próba. Są tu zatem mocne, brudne, garażowe i rockowe brzmienia z klasycznymi riffami gitarowymi i sekcją rytmiczną odsyłającymi do najlepszych tego gatunku — Jimiego Hendriksa, Black Sabbath i Ten Years After. Są też brzmienia typowe dla Fugazi, Sonic Youth czy Morphine — tuzów niezależnej sceny początku lat 90. Skojarzenia idą jednak dalej — mamy jeszcze Bad Brains, Beastie Boys, RATM i inne ciekawe hardcorowe historie. Co prawda na całej płycie króluje zgiełk, jednak w ogólnym chaosie przesterowanych gitar jest też miejsce na senne melodie, bluesowe granie czy świetną punkową zadziorność i energię, a dla kontrastu pojawiają się także różne odcienie psychodelii i klimaty filmowe. W warstwie tekstowej zaś dużo najlepszych uczuć i emocji — Fisz opowiada nam o śmierci, przemijaniu, morderstwie, niedojrzałości i prawdziwej miłości. W sumie wszystko to, co już było, powtórzone i zgrane na nowo, ale jednak jest w tym jakaś moc i prawda, tym bardziej, że w tych piosenkach czuć lekkość, zabawę i charakterystyczny dla projektów Waglewskich dystans. Jest tutaj też dużo ciekawych rozwiązań i nawiązań — i choćby dlatego warto przynajmniej raz przesłuchać całość i się ustosunkować. Na pewno to nie płyta na lata, ale mało jest dzisiaj takich produkcji, które na stałe goszczą na naszych półkach — miejsca mało, a nowych płyt wciąż przybywa... Zatem do następnego brzmienia braci Waglewskich.

Kumki zdały traumatyczny egzamin z drugiej płyty, pokazując, że mogą lepiej i mają w głowie jeszcze dużo pomysłów. Podobno nie ma już Francji to wydawnictwo znacznie ciekawsze od debiutanckiej, zresztą również niezłej, Jedynki. Piosenki uderzają melodyjnością — Mateusz Holak swoje zadziorne, krzykliwe deklamacje zastąpił nadal zadziornymi, ale śpiewnymi refrenami, wzbogaconymi o harmonie. W piosence Zabierz mnie, zabierz mnie stąd wokalista frywolnie zawodzi głosem niczym Morrisey, zresztą utwór ten w całości kojarzy się dość mocno z The Smiths. Kumka Olik zaskakują już od pierwszych sekund, gdy w otwierającej album świetnej Niedojrzałości wykorzystują syntetyczne brzmienia. Dotychczasowa surowość klimatu Joy Division została tu przełamana również elementami folkowymi, dzięki czemu piosenki nabrały życia i właściwie można ich słuchać nawet w aucie, ale stylowym, z zasuniętymi szybami i klimą, ewentualnie w kabriolecie. Cezary Michalski przy okazji niedawnego wydania przez „Krytykę Polityczną” pewnej francuskiej książki z 1991 roku stwierdził ironicznie, że gdyby Francja nagle zniknęła, my w Polsce dowiedzielibyśmy się o tym prawdopodobnie 20 lat później. Mogileński zespół przyznał jednak w jednym z wywiadów, że inspiracją do nadania takiego tytułu ich drugiej płycie była piosenka Sybilla zespołu Madame. MT

(SY)

>>62

musli magazine


*

>>recenzje

W taborze z Cyganami

O

d Indii, przez południową Europę, aż do asfaltowych Stanów Zjednoczonych — tymi drogami prowadzi widzów dokument o cygańskich muzykach, czyli Opowieści cygańskiego taboru. Dla mało zainteresowanych tą tematyką film będzie po prostu luźnym zestawieniem scenek z estradowego życia pięciu różnych zespołów, zarejestrowanych podczas ich sześciotygodniowej trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych, których tyle samo dzieli, ile łączy. Nic specjalnego, można by rzec — rozproszeni przodkowie i społecznie bezdomni grajkowie... Z kolei dla fascynatów romskiej kultury — zdaje się, że właśnie do nich kieruje ten dokument reżyserka — Opowieści cygańskiego taboru będą żywymi obrazami, które już widzieli, i dźwiękami, które też słyszeli, np. w filmach Emira Kusturicy czy Tony’ego Gatlifa. Ta piękna, twórcza, płaczliwa i dramatyczna bezdomność Cyganów z pewnością wywoła u takich widzów bliżej nieokreślony dreszcz.

C

ygański tabor zajechał do kilkunastu kin w całej Polsce, urozmaicając swoje projekcje filmowe spotkaniem z reżyserką Jasmine Dellal. Opowieści cygańskiego taboru to nie pierwsze spotkanie Dellal z cyganami, jej poprzedni dokument American Gypsy również dotyczył mniejszości romskiej. Ostatnio mieliśmy okazję, aczkolwiek, jak to zazwyczaj bywa przy tego typu filmach, o nieludzkiej porze oglądać dokument w TVP Kultura.

ki, dumie i przekleństwie bycia Cyganem, o samotności, pracy w fabryce za Ceauşescu i nazistowskiej rzezi Romów, o duende — boskiej iskrze dreszczy, które wywołuje muzyka łamiąca stereotypy i niwelująca podziały. A to wszystko przy dźwiękach trąb, akordeonów i skrzypiec, melodiach, które często porywały nas w filmach Kusturicy (np. Czarny Kot biały Kot, Underground), także orientalnych melodiach Indii, szorstkim i ognistym głosie Juany czy wyrazistej gitarze, która swoim charakterem przypomina tę z Vengo, również w obrazach i tańcach rodem z Latcho Drom Gatlifa.

S

trzeż się cyganów, bo ukradną ci skarpetki — z przekąsem mówi Johny Deep, przyjaciel zespołu Taraf de Haidouks. Gdzieś między klatkami dokument ten stara się podjąć walkę ze stereotypami, jakie wokół Cyganów narosły w społeczeństwie. Walka z wiatrakami? Być może. Na pewno strzec się trzeba takich dokumentów, bo te bezwiednie wywołują w widzu niebezpieczne i przeszywające duende. ALEKSANDRA KARDELA Opowieści cygańskiego taboru reż. Jasmine Dellal 2006

F

ilm otwiera romskie przysłowie, mówiące, że „nie da się iść prosto krętą drogą”, które jest też swoistą zapowiedzią muzycznej wędrówki po cygańskich ziemiach. Razem z kamerą widz odwiedza Indie z zespołem Maharaja, Macedonię z Królową Cyganów — Esmą Redzepową czy rumuńskie wioski, w których żyją panowie z Fanfare Ciocarlia i Taraf de Haidouks. Ma też okazję poznać słoneczną Hiszpanię, wraz z jej namiętnym i płaczliwym flamenco w wykonaniu Antonio el Pipa i jego ciotki Juany. Dla fanów melodie te nie będą obce, a neofici, otwarci na nowe doświadczenia muzyczne, z pewnością zapamiętają orientalną Maharaje i szalone trąbki panów z Fanfare Ciocarlia, których — notabene — melodia Asfalt Tango została wpleciona w doskonałą animację Tomka Bagińskiego Fallen Art. Wędrówka kończy się w południowych Stanach Zjednoczonych, które widz ogląda przez okna autokaru i w świetle reflektorów wielkich sal koncertowych. Owszem, przenoszenie akcji z miejsca na miejsce może męczyć i rozpraszać uwagę widza, ale jak lepiej i dosłowniej przedstawić to smutne niezakorzenienie Cyganów? Z jednej strony muzyczne high life po Stanach w sześć tygodni, spanie w hotelach, picie Johny Walkera, śpiewanie happy birthday swoim kolegom, z drugiej natomiast — prozaiczne zarabianie upragnionych dolarów, palenie w piecu, czerpanie wody ze studni, wesele syna, pogrzeb przyjaciela. Obrazy z różnych stron świata Romów migają przez większą część dokumentu, idealnie ukazując zagubienie i rozproszenie całej społeczności, jej złożoność, a zarazem i prostotę. W „swoich” rodzimych stronach muzycy zaczynają mówić o sobie i o historii, o swojej miłości do muzy>>63


*

>>recenzje

Słodko-gorzki POP

N

ie ma chyba drugiej takiej płyty, o której tyle pisałoby się w magazynach i na portalach internetowych. To krążek, którego nie znać po prostu nie wypada, choć wzbudza on bardzo skrajne emocje. Jak zresztą sam Czesław Mozil, który już zyskał miano największego objawienia na polskiej scenie muzycznej ostatnich lat, a może nawet dekady. Ma on jednak swoich zagorzałych przeciwników, którzy twierdzą, że jego muzyka to jarmarczne, akordeonowe rzępolenie. Ja jestem jednak w Czesławie i jego muzyce zakochana odkąd pierwszy raz usłyszałam Maszynkę do świerkania, tak więc ta recenzja będzie z cyklu pochwalnych. Ale do rzeczy.

P

łyta POP, czyli nowa odsłona twórczości Czesława jest dość zaskakująca. Niby zabawnie, skocznie, a jednak trochę ponuro. Słychać to nie tylko w warstwie lirycznej, ale również w samej muzyce. Tym razem muzyk pozwolił sobie na rozdmuchane, czasem nawet patetyczne aranżacje. Podniosły głos chóru w Kruchej blondynce czy orkiestrowy rozmach w Piosence dla pajączka dalekie są od muzycznego minimalizmu. Nadaje im to jakiegoś patosu, a nawet tragizmu, oczywiście na granicy kiczu. Tę granicę Czesław umiejętnie przesuwa, nigdy jej jednak nie przekraczając. Jest też zabawnie, a nawet muscialowo, jednak prawie zawsze zaskakująco. Na przykład promujący to wydawnictwo singel W sam raz zaczyna się tak radośnie, że ciężko usiedzieć w miejscu. Tymczasem po chwili robi się melancholijnie, i to za sprawą zarówno muzyki, jak i słów.

W

art wspomnieć, że wszystkie liryki są autorstwa Czesława. Nie będę nawet starać się interpretować któregoś z nich, bo jak zauważyłam, każdy rozumie je inaczej. Jednak niech Was nie zmyli pozornie zabawny image artysty. W jego tekstach jest sporo smutku i goryczy, choć nie brakuje w nich także ironii i dystansu. Czesław śpiewa je z właściwą dla siebie manierą i akcentem. Większość tekstów jest po polsku, jednak ja zdecydowanie wolę go w wersji angielskiej. Jako anglofilka uwielbiam specyficzny akcent w piosence Caesia & Ruben, dlatego bardzo mi przeszkadzają polskie wstawki w wykonaniu Kasi Nosowskiej (którą notabene bardzo lubię). Oprócz Kasi na płycie usłyszymy Gabę Kulkę, która śpiewa w ekspresyjnym numerze Caravan. Ich duet brzmi fajnie, choć nie aż tak rewelacyjnie jak w piosence Co mi Panie dasz Bajmu (sic!), którą wykonują na wspólnych koncertach. Rzadko się zdarza, żeby cover był znacznie lepszy od oryginału, jednak to wykonanie, z programu „Dzień dobry TVN”(można je znaleźć w sieci), jest dla mnie absolutnie rewelacyjne. O ile głos Gaby jest od razu rozpoznawalny, to po pierwszym przesłuchaniu krążka zastanawiałam się: gdzie ten Nergal? Jego wokal, a właściwie krzyk w Dziewczynie z branży jest nie do poznania.

P

łyta jest bardzo pięknie wydana — każda piosenka zilustrowana jest zdjęciami figurek z plasteliny. Kto widział klip do Ucieczki z wesołego miasteczka, ten wie, jak fajne

>>64

rzeczy można z niej wyczarować. W obu przypadkach są to dzieła Moniki Kuczynieckiej. I tu bydgoski akcent, artystka pochodzi bowiem znad Brdy, choć skończyła akademię w Poznaniu.

M

imo że na płycie brak melodyjnych hitów jak Maszynka do świerkania, co moim zdaniem nie jest wadą, to krążek jest bardzo wyrazistą i mającą bardzo silny przekaz płytą. Przy tak nijakim i nudnym popie, do jakiego przyzwyczaili nas polscy wykonawcy, Czesław jest jak powiew świeżego powietrza. Co prawda POP popem do końca nie jest, a jeśli jest, to alternatywnym, jednak artysta od początku kariery wymyka się muzycznym klasyfikacjom. Z drugiej strony jego muzyka jest niezwykle popularna, o wiele bardziej niż wskazywałby na to przydomek alternatywny. Nie chcę rozstrzygać, dlaczego tak się dzieje, jednak świeżość i oryginalność tych nagrań przemawia do szerokiego grona odbiorców. Sam Czesław swoją płytę nazywa „teatrem współczesnej Polski, w którym sztuka i kicz występują na jednej scenie” — trudno o bardziej trafne podsumowanie. AGNIESZKA BIELIŃSKA

POP Czesław Śpiewa Mystic 2010 musli magazine


*

>>recenzje

„Zabawa piórem w sercu mego piekła”

P

ierwsze, co usłyszałem na Fafaberiach, to radosny dźwięk maszynki do golenia, a zaraz potem rytm tak cięty, że zatańczyłby do niego nawet „Maciek, co umarł i leży na desce”, innymi słowy — rytm idealny na początek nowego dnia, a zarazem nowej historii do opowiedzenia. A o czym opowiada nam Disparates? Najogólniej o życiu, a szczególniej o tej jego ciemniejszej stronie, zakazanej, zabawowej i zapitej, choć zawsze wyrażonej słowem zgrabnym, błyskotliwym, wręcz poetyckim. Bartek Kulik — wokalista i gitarzysta Disparates — w swoich tekstach zabiera nas w podróż po ciemnych zaułkach, zakazanych knajpkach i niezbyt jasnych uliczkach kilku ciekawych miejsc na Ziemi, pokazuje też miłość nieromantyczną i niebezpieczne damsko-męskie interesy w nią wplątane, czasami zbacza z drogi i prowadzi nas w opowieść jak sen pijaną, gdzie czekają nas albo „hotele ud”, albo „zatrzaśnięte drzwi”. Podaje, bynajmniej nie na tacy, toposy literackie i kulturalne — żongluje nimi, choć nie z zaangażowaniem kuglarza (wbrew tytułowi płyty i nazwie grupy, którą zaczerpnęła z prac Goi, a która znaczy tyle co „głupstwa”), ale ze swadą poety wyklętego, twardego i znającego prozę życia.

C

ała warstwa liryczna płyty to jej główny motor — pełno w tekstach Bartka karkołomnych metafor, oryginalnej frazeologii, pouczającej gry słów i skojarzeń oraz składniowego pomieszania (choć nie tego spod znaku mistrza Yody) — aż chciałoby się takim językiem przemawiać, rozważać i najzwyczajniej w świecie gadać, bo dźwięczniej i wdzięczniej byłoby nam wówczas do ludzi i ich poznania, choć może „kokoty przebrzydkie” miałyby nam wówczas coś za złe... Jako zagorzały przeciwnik poezji nigdy nie sądziłem, że będzie mi do niej tak blisko, ale jeżeli piosenkom Disparates nadamy jej miano, to w zupełności jestem kupiony i biorę ją taką bez skarg i zbędnych zażaleń. Jeżeli już jesteśmy przy subiektywnych i prywatnych podziałach na „lubię” i „nie lubię”, to Fafaberie świetnie wpisują się w moje skrajne postrzeganie — z jednej strony zawsze pożądany punkowy pazur i luz, z drugiej natomiast odrzucane i pogardzane kabarety i poezje. Disparates udało się je bez problemu pogodzić (np. w Lustrach Rodiona, z których aż się kabaret wylewa, ale tak, że sam siebie nie poznaję). Kłaniam się zatem.

O

wszystkich skojarzeniach muzycznych Fafaberii można pisać dużo i długo, ale można też zamknąć wątek stwierdzeniem, że to po prostu oryginalny i jedyny w swoim rodzaju projekt, produkt i styl. Jedynie dla żądnych skojarzeń mogę trochę powyliczać: na pewno wszyscy odnajdą na płycie

ogólnie panujący folk i kabaret (szczególnie Fafa przy goleniu, Lustra Rodiona), szczyptę punkowego rocka z domieszką ska i reggae (Fafa przy goleniu, Dwie panny w jednych spodniach, Kuba w Baku czy Przy bruku), trochę jazzu, wodewilu i tanga (Tango Tanger, gdzie nie tylko muzyka „tanguje”, ale i głos Bartka), przewija się też niekiedy akordeonowy motyw rodem z Amelii (Inka i początek Nieświętego i Płonącej Madonny) — już to jest mieszanką wybuchową, ale mamy tu jeszcze typowe i z klasą oddane szantowskie zaśpiewy (Dwie panny w jednych spodniach czy Przy bruku), a i szatańskie czasami się też trafią (Ingmar). Na szczególne wyróżnienie zasługuje swoisty muzyczny kosmopolityzm, czyli trochę hiszpańskiego temperamentu, południowego Orientu i żydowskich tradycji (W dniu urodzin) czy bałkańsko-tureckiej nuty (Kuba w Baku, który odsyła mnie jeszcze do ludowych motywów i melodii punkowego Aliansu). Z rodzimej ziemi z kolei są Szwagierkolaska i Raz Dwa Trzy (np. Fafa przy goleniu), nieśmiało też przebija klasyczny Jacek Kaczmarski (Ingmar), choć to może tylko moje fanaberie, ale słuchu mi nie odmawiajcie, gdy powiem, że Bartek ubiera swój głos w większą charyzmę niż solidarnościowy bard. Dużo więcej ma też luzu, a swoje opowieści prowadzi bez napinki, i choć czasami wpada w teatralne tony, to możemy mu to odpuścić, bo czyni to z wielką gracją i gestem. Duch jest tu iście punkowy, co z każdym dźwiękiem i słowem przywraca mój sentyment za dawnymi czasami, w których młodzieńcem będąc, zakładałem glany i cukier wcierałem w głowę. Na płycie dodatkowo wszystko spajają świetnie prowadzone sekcja rytmiczna i dęta — energiczna trąbka oraz bardziej wyciszona waltornia, żywy akordeon, klasyczny kontrabas i dobrze nastrojone struny zespołu otwarte na wszystkie strony świata i tradycje (szczególnie te ska-rockowe).

G

dy jest początek, musi być też koniec — a na ten Disparates przygotował dłuższy utwór Ingmar, który — przez to jak się rozwija i jak psychodelicznie gra — jest właśnie idealnym zakończeniem naszej historii. Po radosnym przebudzeniu, kilku głębszych, wątpliwie moralnej zabawie i odwiedzeniu paru na co dzień nieodwiedzanych miejsc przychodzi czas na spoczynek, niespokojny sen i nieuniknione zaszycie się w marę czekających nas nocnych wizji. Ingmar mówi „dobranoc”. SZYMON GUMIENIK Fafaberie Disparates Lou & Rocked Boys 2010 >>65


*

>>recenzje

Reporterskie delirium tremens na zdrowie

O

trzymałam tę książkę od zapalonego podróżnika, globtrotera przed coraz bardziej realnymi planami podróży na Syberię. Po przeczytaniu zaczęłam się głęboko obawiać wyjazdu, zastanawiać, czy na pewno chcę poznać tę rzeczywistość na własnej skórze, o której tak dokładnie, aczkolwiek z reporterskim dystansem, pisze Jacek Hugo-Bader. Przerażająca i wstrząsająca posowiecka rzeczywistość, żywe obrazy rosyjskiej mentalności, majaczące głosy pijaków z dna grubej, bo w końcu rosyjskiej, szklanicy wódki, folklor naszych braci zza wschodniej granicy, tragedia ludzkiego losu fatalnie naznaczonego, delikatnie rzec ujmując — skłonnością do alkoholu z dziada pradziada. Z drugiej strony to informacyjna studnia bez dna, jak flaszka rosyjskiej wódki, przepełniona ciekawostkami o kraju, który dziś jest dla nas na wyciągnięcie ręki. Kraj ogromny, potężny, w swej potędze bardziej enigmatyczny i pociągający niż złowrogi, jak wydawał się dla pokolenia naszych rodziców czy dziadków. Biała gorączka, bo o niej mowa, to rewelacyjny reportaż Jacka Hugo-Badera — dziennikarza „Gazety Wyborczej”, laureata literackiej nagrody Nike za książkę W rajskiej dolinie wśród zielska. Jacek Hugo-Bader odbył samotną podróż z Moskwy do Władywostoku, podróż, która wedle licznika w rosyjskim łazie liczyła bagatela 13 tys. km. Zatem, tak jak modne kino drogi, to również książka drogi, chyba mimo wszystko zapraszająca w granice Rosji, zachęcająca do eksploracji najdalszych, najdzikszych zakątków, mimo brutalności życia, jakie się tam wiedzie. Do regionów szamańskich, miast narkotycznych, wiosek alkoholowych. Jeśli ktoś nie przyjmuje zaproszenia na tak przeszywające dreszczem ziemie, to niech przyjmie wciągający opis współczesnego życia i tragicznych realiów tego imperium alkoholowego — Rosji. Przepraszam, innego określenia odnaleźć nie mogę i właśnie ten epitet ciśnie się na usta po lekturze. Reportaż Jacka Badera aż kipi od przezroczystego trunku, który dziesiątkuje ludność Federacji Rosyjskiej. Nie wspominając o innych tragediach, które spotykają Rosjan. Bynajmniej nie jest to relacja lekka i przyjemna, co nie oznacza jednak, że brakuje w niej humoru i lekkości języka — to one nie pozwalają odejść od lektury.

S

am tytuł, nomen omen, „biała gorączka”, jak wyjaśnia za pomocą rosyjskiej anegdoty autor reportażu, to nic innego jak głos, który nęci i jak złota rybka zaprasza do picia bez umiaru. Do picia śmiertelnego, bezlitosnego. Autor pozbawia złudzeń i lojalnie uprzedza czytelnika: „A teraz uważaj. W tym tekście czterdzieści cztery razy pada słowo »umrzeć«, »zabić«, »śmierć«. Jedenaście razy słowo »karabin«, piętnaście razy słowo »wódka« i tylko jeden raz słowo »miłość«, do tego nieszczęśliwa. Jak ci nie pasuje, nie czytaj”. Nie muszę zaznaczać, że wspomniana liczba słów dotyczy jednego rozdziału, w którym następuje katalog poległych od alkoholu Ewenków, wyliczanka śmiertelnych ofiar zapicia i zgonów w alkoholowej malignie. To tylko fragment wachlarza postaci, które >>66

autor spotkał podczas swej podróży. Mozaika bohaterów jest bogata, aczkolwiek zapisuje się pod jednym szyldem: osób tragicznie doświadczonych przez życie. Mamy nosicieli wirusa HIV, rodziny ginących w kopalniach górników, bezdomnych włóczących się po leningradzkim dworcu, opowieści o samobójcach i mordercach, którzy atakowali w tytułowej białej gorączce, w alkoholowych halucynacjach. Tragizm postaci ujawnia się tam w każdej rozmowie, w każdej relacji reportera. Spotkane osoby są jakby naznaczone, bezwładnie poddane wiszącemu nad nim pokoleniowemu fatum, bez jakiekolwiek mocy i władzy nad swoim życiem. Jednym z wyjątków jest spotkana podczas podróży Swietłana z Kazania, dwudziestosiedmioletnia miss Rosji zakażona wirusem HIV. Poruszająca jest jej opowieść i gorące, niespełnione, jedyne marzenie nakarmienia swojej córeczki własną piersią. Swietłana to postać, po szkolnemu, pozytywna i wojownicza, która nie poddała się wszechobecnej beznadziejności i mimo zakażenia wirusem HIV urodziła zdrowe dziecko, pracuje i prowadzi w miarę możliwości normalne życie, pomagając i wspierając innych zakażonych. Swietłana wprowadza do całej mozaiki postaci jakąś moc i energię. Bez niej, czytając tę prawie że litanię alkoholików, czytelnik chyba miałby prawo zobojętnieć na całą historię. Na szczęście nad bohaterami nie tylko ciąży alkoholowa zmora pokoleń. W reportażu spotykamy postaci, które mają magiczną aurę i tajemniczą moc uzdrawiania, szamańskie korzenie i wróżebne zdolności. Hugo-Bader co rusz przytacza relacje ze spotkań z lekarzami, szamanami, hipnotyzerami i resztą świty, która zamiast „szkiełka i oka” używa do uzdrawiania ziół i egzorcyzmów wypowiadanych w zanikających już językach. A spotkanie z członkami sekty, którą założył pewnie znany niektórym Wissarion — Chrystus dzisiejszych czasów, należy zaliczyć do reporterskiej perełki. Relacja ta została ujęta w formie wywiadów i logicznie ułożona wedle kolejności przykazań dekalogu.

C

ałość czyta się z zapartym tchem, wciąga jak przyjemnie schłodzona wódka. Biała gorączka to istna gratka dla zainteresowanych formą reportażu, socjologów, podróżujących, poszukujących niecodziennych, schowanych zza wschodnią, groźną granicą opowieści, opowieści tajemniczych i niecodziennych. Ktoś by powiedział: żadne novum, słyszy się przecież o zapijaczonych Rosjanach, o tym kraju, który zamyka w swoich granicach zarówno najbogatszych, jak i najbiedniejszych mieszkańców, o postsowieckim zagubieniu. Przeczytać jednak relację obiektywnym, czujnym i pytającym okiem to ciekawa, choć jednak tragiczna nieco przygoda. Pozycja na pewno z górnej półki, do której, jak do jednego kieliszka czystej, czasem na zdrowie trzeba zajrzeć. ALEKSANDRA KARDELA Biała gorączka Jacek Hugo-Bader Czarne 2009 musli magazine


*

>>recenzje

Dudi bez piórka, czyli jak przetrwać i nie odlecieć

Czyściciel dywanów w wersji napowietrznej

B

ezdomny Teatr Wiczy nie zniknął i niezmiennie gra! I to jak! Ostatnio wystawił swój dobrze znany spektakl Czyściciel dywanów na dachu Centrum Sztuki Współczesnej. Ten świetny tekst Norberta Okonia widziałem już kilka razy — dotąd w maleńkiej przestrzeni podziemi Ratusza — i byłem bardzo ciekaw, jak to hermetyczne spotkanie czworga aktorów na krzesłach odebrane zostanie w innym, wolnym terytorium. A odnalazło się wspaniale, bowiem z mocnym tekstem, w dobrej reżyserii (Romuald Wicza-Pokojski) i ze świetnymi aktorami spektakl obroni się zawsze. Czyściciel dywanów to matematyczny wzór na grę kluczem emotional word — ze słowem jako przewodnim nośnikiem emocji, słowem, które tnie, bawi, gryzie i podnieca. W takim teatrze za scenografię wystarczą cztery krzesła, dywan i szklanki. Ale na dachu CSW doszedł jeszcze znany dobrze torunianom hipnotyzujący widok w tle — na wieżowce z poprzedniej epoki (tego wieczora w zachodzącym słońcu).

C

zy trudno jest grać kogoś innego? — pytał w filmie Agnieszki Holland Europa, Europa ukrywający się w mundurze Wehrmachtu młody Żyd Salomon Perel. A jego przyjaciel aktor, ten „dobry” Niemiec, odpowiedział: „Dużo łatwiej niż siebie samego”. Także tytułowy Czyściciel (Radosław Smużny) musiał od razu udawać, trafiając przypadkowo (choć właściwie został zaproszony przez superinteligentnych członków Mensy) do szczególnej towarzyskiej gry w emocje. I ta wchłonęła go szybko — wchodząc w relacje, uciekając z nich, to moderując momentami, stał się pełnoprawnym, choć niepewnym do końca jej uczestnikiem. Zagubionym z lekka, jak inni bohaterowie spotkania na dachu: dwie kobiety (Matylda Podfilipska i Ewa Przybojewska) oraz On (Krystian Wieczyński). Wszyscy uciekają w marzenia, grę, improwizację, nakręca ich ta zabawa, za chwilę przeraża, gdyż posunęli się za daleko. Nas, widzów, gdy otoczyliśmy ich kręgiem, wciągnęła bardziej niż w gotyckich czeluściach przed laty. Gdyż teraz po stokroć grali dużo lepiej, w profesjonalnym kwartecie, improwizując, z dużym dystansem, żartem dalekim od farsy, grali w prezencie dla nas i jubilatki Matyldy. Niezapomniany wieczór, bez fałszywego pluszu i złota, pompatycznych schodów do teatralnych lóż, za to na twardym betonie i w blasku pomarańczowej kuli. Udawana samotność, bezdomność, miłość, marzenia? Tylko widz bobas na rękach swej mamy był prawdziwy: gdy Czyściciel oznajmił, że „jest kobietą”, zachwycony wykrzyknął „oł!”. I to jest właśnie teatr! www.wicza.com.

K

ończąc sezon, Teatr Baj Pomorski przygotował przedstawienie dla dzieci od lat trzech pt. Dudi bez piórka, wyreżyserowane na podstawie własnego tekstu przez Roberta Jarosza. To przesympatyczna opowieść o wkraczaniu małych zwierzątek w świat, w którym można spotkać wiernych przyjaciół, ale też poznać smak prawdziwego zagrożenia. Spektakl rozpoczyna się piękną piosenką o nadchodzącej jesieni autorstwa Piotra Klimka do słów Maliny Prześlugi. Melodia, trochę w klimacie utworu z serialu Stawiam na Tolka Banana, pozostanie z nami do końca spektaklu. Delikatnie i dowcipnie mali widzowie wprowadzeni zostają w krainę zbożowych łanów na skraju lasu i mieszkających w nim malutkich, bezradnych jeszcze zwierzątek. Nadchodzi czas, gdy ptaki wyruszają na południe, Dudi — mała kaczuszka (świetna Dominika Miękus) — żegna się przed wylotem ze swym przyjacielem Króliczkiem (Mariusz Wójtowicz), i tu nagle zjawia się z niecnym zamiarem lis. Ratując Króliczka, Dudi traci piórko i nie odleci z rodzicami do ciepłych krajów…

Z

awiązanie akcji poprowadzono bardzo metaforycznie, zarówno w planie aktorskim, jak i lalkowym, gdzie postaci określa nie tylko strój, ale i sugestywne elementy lalek. Wielkie uszy króliczka, on sam daleko od nich, ogromny ogon lisa bez właściciela — miałem wrażenie, że mali widzowie nie mogli przez to poznać i szybko polubić bohaterów. Zabawa taką surrealistyczną konwencją, zaproponowaną przez reżysera wraz ze scenografem Pavlem Hubičką, rozkręciła dzieciaki dopiero w drugiej części spektaklu. Scenografia to obok muzyki wielki atut tego przedstawienia — wanna jako jezioro i prowadząca do niej plątanina rur, Pani Zima na szczudłach i tysiące piór zamiast śniegu — to się milusińskim podobało! I muzyka, wykonywana na żywo przez aktorów na najprostszych instrumentach — przeszkadzajkach (ciekawe, ile dzieciaków zechce teraz mieć cymbałki?). Orkiestrą dyrygują dwa głuszce: Mądry i Stary (Krzysztof Grzęda i Krzysztof Zaremba), wprowadzające małych widzów ze swej loży w kolejne sceny oraz fantastycznie prostymi elementami udźwiękowiające przedstawienie. Jest i Lis (Andrzej Słowik), groźny, acz nie do końca straszny, mocno rozkojarzony, pewnie o to chodziło, by wywoływał bardziej śmiech niż płacz najmniejszych. Całej opowieści o małej Dudi nieco brakuje większej dynamiki i precyzji rytmu na scenie, ale pozytywnie wyróżnia ją jeszcze jeden wymiar, bliższy dorosłym niż młodszym widzom — ironicznie podany humor słowny. ARKADIUSZ STERN

ARKADIUSZ STERN

Dla wszystkich, dzięki którym przyjaciele przetrwali długą zimę i nie odlecieli Czyściciel dywanów scen. Norbert Okoń, reż. Romuald Wicza-Pokojski ponownie 26 lipca (Pałac Dąmbskich, ul. Żeglarska 8, Toruń)

Dudi bez piórka scen. i reż. Robert Jarosz 20 czerwca 2010, Teatr Baj Pomorski >>67


*

Kontakt 2010

czyli uderzenia zimna i gorąca

Z

e sceny po festiwalowym werdykcie powiało chłodem. Choć dotąd festiwal kojarzył się z upałem, brakiem powietrza w salach i szelestem wachlarzy, to tegoroczna aura wokół jubileuszowego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Kontakt 2010 skutecznie chłodziła emocje, a wieńczący go werdykt jury zmroził wielu widzów jeszcze bardziej. Nie było wprawdzie niecnie źle, nikt nie pomstował, nie zalewał się łzami, ot — wiadomo przecież od dawna, że zdanie jurorów jest po to, by się z nim nie zgadzać. Na głównym podium znalazły się nietypowo cztery przedstawienia, fakt — wyróżniające się spośród kilkunastu pozostałych poziomem artyzmu, jednak ich inna kolejność w werdykcie ucieszyłaby zapewne wielu. Bank z nagrodami po raz kolejny w Toruniu rozbił wyraźnie uwielbiany tutaj Alvis Hermanis — to miłe, skoro nie doceniły go dotąd inne krajowe festiwale teatralne. Zastanawia tylko przyznanie łotewskiemu „reżyserowi ciszy” grand prix w swoistym dwupaku. O ile spektakl Marta z Błękitnego Wzgórza wzbudził w widzach pozytywne emocje, zaczarował, rozbawił i wzruszył, o tyle nagrodzenie trzygodzinnego monodramu Dziadek Teatru Nowego z Rygi pozostanie wieczną zagadką. Hermanis słynie z chłodu inscenizacji, jego drugi nagrodzony spektakl skomponowany był wyjątkowo skromnymi środkami i tak znużył statecznością i niezauważalnymi przejściami pomiędzy trzema postaciami kreowanymi przez jednego aktora, że część widowni pożegnała po przerwie śledzenie losów trudnej łotewskiej historii. Reżyser otrzymał I nagrodę w swej kategorii, aktor z Dziadka — Vilnis Daudzins — uhonorowany został statuetką dla najlepszego na festiwalu. Takie zgarnięcie najważniejszych nagród przez Hermanisa można było zrozumieć przed trzema laty (za m.in. pamiętną Sonię), tym razem jednak wielu widzów, dziennikarzy i krytyków stawiało wyraźnie na gorącą grę z pasją.

N

aszym zdecydowanym faworytem było Tango Teatru Narodowego w reżyserii Jerzego Jarockiego. Inscenizacja mrożkowej klasyki urzekła już w pierwszej części oryginalnie zaaranżowaną przestrzenią sceniczną, sadowiącą widzów w kręgu kanap i foteli w salonie rodziny Artura — psychicznego terrorysty. To jego postać pozostanie przejmującym wyjaśnieniem wizji reżyserskiej tego spektaklu: młodego idealisty, rzucającego się jak w ukropie, miotającego po scenie, z furią szermującego hasłami wartości i tradycji. Od początku antypatyczny, z miną zaciętą, arcypoprawny garniturowiec — w tej roli wspaniały i wielki Marcin Hycnar. Poprowadzony przez mistrza Jarockiego z pasją sięgającą zenitu największych i przerażający błyskiem szalonego spojrzenia, jak niegdyś Łomnicki w Karierze Artura Ui Axera. I mimo że zrazu bezwolnie stajemy po przeciwnej stronie tego domorosłego obrońcy tradycji, że pragnęlibyśmy spokoju jak Eugenia (Ewa Wiśniewska), szukali „nowych sojuszy” Eugeniusza (Jan Englert) czy szli za pokusą artystycznej wolności Stomila (Jan Frycz), to rezultat pełnego kompromitacji buntu Artura wykręca i poraża swym dramatyzmem. Jarocki wydobył ten aspekt spod groteski Tanga palącym ogniem powagi, zarówno w artystycznym eksperymencie Stomila, jak i bliskim teatrowi brutalistów finale. W drugiej czę>>68

>>recenzje

ści, przywróceni dawnemu porządkowi, już w równych rzędach pudełkowego teatru oglądamy totalną klęskę powrotu starych form. Piękna Ala (Kamila Baar) w ślubnej sukni, odepchnięta przez Artura, zadaje mu swoisty coup de grâs: zdradza go z Edkiem (świetny, pozbawiony chamowatego pastiszu Grzegorz Małecki). Wątek ten, zasugerowany tylko u Jarockiego, jest gwoździem do wyeksponowania piekielnej katastrofy. Arturowi pozostanie bić głową w lustro, odegrać ostatnie talerzowe werble na stole, jeszcze wtulić się w ramiona matki (Grażyna Szapołowska) i zginąć pod ciosami Edka… A nam w owacji poderwać z krzeseł i pozostać długo rozgorączkowanymi zachwytem, by kilka dni później ochłonąć w niepocieszeniu brakiem nagrody dla Hycnara i drugim miejscem tego wybitnego spektaklu w werdykcie.

M

rok i krzyk rozpaczy Artura bliskie były także Sonii (wspaniała Jewgenija Kregżde) z Wujaszka Wani Państwowego Teatru Akademickiego im. J. Wachtangowa z Moskwy w reżyserii kolejnego laureata — Rimasa Tuminasa. Litewski reżyser odczytał Czechowa ascetycznie, bez aury charakterystycznej rosyjskiej sielanki, przenosząc dramat w szarość surowego wnętrza, by ten brak feerii teatralnej formy doskonale przelać w intensywność dramaturgii. W galerię samotnych i zagubionych postaci, wampirzo przytłumionych i plastikowych — a mimo to niesamowicie prawdziwych. Doświadczeni przez życie, pokręceni przez niespełnienie wykonują gesty z pozoru bezsensowne — żywi ludzie z nerwami na obiciach (tym razem nie kanap, a własnych twarzy). Ich wzajemne relacje, czasami groteskowe, oraz absurdalne przemiany są wielką siłą tego spektaklu. Jednak bez wspaniałej gry moskiewskich aktorów tak współczesny i potężny przekaz czechowowskich emocji by się nie udał. Ostatnia scena, poprzedzona żarliwym monologiem Sonii o dalekich światach, w których znaleźliby szczęście… i twarz Wani Wojnickiego (świetny Sergiej Makowieckij) ożywiona po raz ostatni cichą nadzieją, a może rezygnacją — na długo pozostaną w pamięci poruszonych widzów. Wielkie, wykoncypowane w każdym szczególe przedstawienie Tuminasa zdobyło trzecią nagrodę festiwalu.

W

brew mokrej aurze XX edycja Kontaktu była bardzo udana, gdyż zadowoliła i rozgrzała emocje wielbicieli zarówno chłodnej retoryki rozliczania przeszłości, jak i miłośników postdramatycznego gorąca w teatrze — np. piękny plastycznie (nagroda m.in. za scenografię) spektakl Matki holenderskiego zaangażowanego Ro Theater (reż. Alize Zandwijk), prezentujący wielokulturowe losy kobiet i ich wielki wspólny mianownik. Ten uroczy Bab(y)lon pozytywnej energii nakarmił nas nie tylko kobiecością i ciepłem, ale także — dosłownie — daniem, podanym w gościnnej karczmie stworzonej na deskach małej sceny. Gotowało się na festiwalu nie tylko na gazie, ale i podczas pospektaklowych, pełnych emocji dyskusji z zaproszonymi zespołami. Najgoręcej po przedstawieniu Przedsiębiorstwa Żeglugowego Sputnik z Budapesztu Blokowe historie w reżyserii Viktora Bodó. Absurd gęsty od gagów oraz pojawiających się i znikających prostych sytuacji musli magazine


>>recenzje

Marta z Błękitnego Wzgórza (fot. Gints Malderis)

Samotność pól bawełnianych (fot. Maciek Żurawiecki)

Tango (fot. Stefan Okolowicz)

Dziadek (fot. Gints Malderis)

z życia wydawał się zwyczajnie przypadkowy, stąd może spotkał się z brakiem zrozumienia u festiwalowych widzów. Zrobił jednak wrażenie, momentami rozbawił, chwilowo zniesmaczył, ale co najważniejsze nikogo nie pozostawił letnim. Z kolei fantastyczny projekt wrocławskiej grupy multimedialnej Karbido pt. Stolik publika w jednej połowie nazwała koncertem, w drugiej uznała za performance, ja dodałbym jeszcze swój zachwyt nad absolutnie najwyższej klasy awangardą elektrofoniczną i pieszczącą ucho wybitną realizacją dźwięku. Zabrakło tego ważnego elementu w spektaklu/koncercie rockowym Samotność pól bawełnianych Teatru im. S. Żeromskiego z Kielc w reżyserii Radosława Rychcika. Szkoda wielka, spektakl uhonorowany nagrodą za oryginalną formułę ogłuszył, poddusił i oślepił w dzikim i intensywnym ataku wszelakich zmysłów, bardzo odważnie podkreślając jasne do rozszyfrowania symbole. Może dlatego tak rozgrzał? Ktoś poczuł się nabity w butelkę, inni ripostowali z zachwytem, a reżyser zbywał wszelkie komentarze półsłówkami. I przez moment poczuliśmy się jak na alternatywnej Klamrze — ach te intymidacje i emocje!

U

rok i siła Kontaktu od początku istnienia festiwalu polega na przekraczaniu granic — wydawałoby się — dziś w skomercjalizowanej Europie coraz mniej widocznych. Jak się jednak i w tym roku potwierdziło — w teatrze na szczęście ciągle obecnych. Jubileuszowa formuła sprawiła, że nie odkryto w Toruniu nowych talentów reżyserskich na miarę poprzednich edycji, ale zapewne niejeden widz podczas tak słotnych majowych dni

Wujaszek Wania (fot. Walery Miasnikow)

mógł tutaj znaleźć własne cudowne objawienia. W swym subiektywnym teatrochłonie: letnie, ciepłe, gorące, parzące… ARKADIUSZ STERN XX Międzynarodowy Festiwal Kontakt Teatr im. Wilama Horzycy 22–28 maja 2010 >>69


*

>>recenzje

O’n, J’on i cała reszta...

H

istoria Szninkla zatoczyła koło. Co prawda dostała twardą okładkę i ładniejszą oprawę, ale poza tym nic się nie zmieniło — nadal jest to ta sama mięsista czarno-biała opowieść o małym, biednym szninklu J’onie ratującym świat przed zagładą (aż dziwne, że nie jest amerykańskim naukowcem bądź marine), choć w duchu marzącym tylko o pięknym i dobrym życiu wraz z jego najlepszymi atrybutami, czyli jedzeniem i prokreacją z wybranką swego serca G’wel. Ale siła wyższa. Misja to misja! A każdy bohater jest zawsze w pewnym sensie bohaterem tragicznym, bo oddanym światu, a nie sobie i własnej przyjemności. Poznajcie zatem postać tragiczną — wybrańca, zbawiciela, mesjasza — a w tym wszystkim zwykłego szninkla/everymana/człowieka zagubionego.

K

omiks urodził się w 1986 roku ze związku rysownika Grzegorza Rosińskiego i scenarzysty Jeana Van Hamme’a, którzy współpracowali ze sobą już od pewnego czasu, tworząc postać kultowego Thorgala — gwiezdnego potomka i mężnego, acz przyszywanego wikinga. Po ukazaniu się dziesiątego albumu sagi o Thorgalu Rosiński i Van Hamme, chyba na zasadzie odskoczni i zmęczenia materiału, postanowili stworzyć zwartą opowieść, która do dziś jest dla wszystkich fanów komiksu pozycją obowiązkową, wręcz kultową. Historia Szninkla zamknęła się w dziewięciu rozdziałach i stu trzydziestu czterech planszach pod pełnym tytułem Le Grand Pouvoir du Chninkel i szybko zdobyła popularność w Europie. Na szczęście jeden z twórców był Polakiem, skutkiem czego album został szybko wydany także w Polsce — już w 1988 roku — nakładem Spółki Wydawniczo-Poligraficznej „Orbita”. Jest do dziś wielką gratką dla fanów i kolekcjonerów, i nie wiem, czy nawet najnowsze wydanie w „Kolekcji Komiksów Grzegorza Rosińskiego” z pięknie przygotowanym autorskim szkicem jest w stanie ostudzić ich zapał w poszukiwaniu i „łupieniu” starej wersji. Przyznam, że sam chciałbym mieć wszystkie jego edycje. Niestety, uniemożliwił mi to dawno mój kolega ze szkolnej ławy, któremu pożyczyłem album z 1988 roku tylko po jednym jedynym przeczytaniu. Próba odzyskania napotkała wówczas ścianę koleżeńskiej pobłażliwości, która z kamienną twarzą uznała swoją młodszą siostrę za siłę wyższą, tyleż bezmyślną, co niszczącą, i bezradnie rozłożyła ręce w geście niewymownych przeprosin. Zostałem wtedy bezwzględnie „złupiony” — stratę odczuwałem tym bardziej, że chwilę wcześniej wymieniłem ten komiks na bardzo cenną rzecz z moich zbiorów. Szkoda, że w wieku 13 lat nie byłem bardziej asertywny a mniej naiwny. Trochę później skonstatowałem, że najpewniej chodziło o śmiałe sceny erotyczne (tak miłe przecież dla dorastających chłopców) zamieszczone w komiksie, a narysowane wprawną ręką Rosińskiego.

W

ychodząc naprzeciw czytelnikom, w 2001 roku Egmont zdecydował się „wypuścić” wznowienie Szninkla, tym razem jednak wydawca kultową historię podzielił na serię trzech tomów, w dodatku ją kolorując. I choć proceder ten wzięła na siebie Graza, która dotychczas wprawnie kolorowała takie albumy jak Thorgal czy Halloween Blues, to jednak ta wersja według mnie całą >>79

historię czegoś pozbawiła, może tej otoczki surowości, którą gwarantował rysunek czarno-biały — jego doskonałe cieniowanie, przestrzenność, perspektywa i ikoniczność. Na pewno dla wszystkich, którzy znali oryginał, wersja kolorowa pozostawiała wiele do życzenia. Biorąc jednak pod uwagę obecne czarno-białe wydanie, była to decyzja słuszna, nie tylko pod względem możliwości zaprezentowania czytelnikom dwóch wersji kolorystycznych, ale także i marketingowym — jeżeli tylko twórcy dostaną lwią część z przychodów sprzedaży, to podpisuję się pod takimi działaniami rękami i nogami.

W

czym zatem rzecz? Jaka siła czy raczej umiejętność tworzy ze Szninkla dzieło tak kultowe i w swym wyrazie uniwersalne? To, co najbardziej zachwyca w komiksie, to oczywiście mistrzowskie rysunki samego Rosińskiego, oddające celnie nie tylko wspomniany wyżej erotyzm, ale i miłość, walkę, okrucieństwo i całe spektrum ludzkich emocji, także krajobrazy i same postacie — fantastyczne zarówno w sensie anatomicznym (wyobrażeniowym), jak i ideologicznym (wyrażeniowym). Właśnie, bo dobrej historii nie byłoby oczywiście bez sprawnego scenariusza. I tu Van Hamme włożył wiele swojej wiedzy, skojarzeń i wyobraźni, nasycając opowieść licznymi odwołaniami historycznymi, kulturowymi czy filozoficznymi, okraszając ją dodatkowo humorem i ciekawymi zwrotami akcji, posiłkującymi się sprawnie wykorzystanym motywem drogi. Wracając jednak do nawiązań, to znajdziemy tu przede wszystkim odniesienia do licznych wątków nowotestamentowych, które widoczne są w całej warstwie tekstowej, na przykład gdy J’on zostaje wybrany przez Władcę Stworzyciela Światów na zbawiciela trawionego wojnami Daaru, a następnie — ukrzyżowany na wielkim monolicie — ginie śmiercią męczeńską niejako z rąk swoich braci, którzy podpisali na niego wyrok. Są tu jeszcze świetna trawestacja cudu w Galilei, motyw chodzenia po wodzie, postać Judasza czy choćby luźny cytat z Ostatniej Wieczerzy. W końcu droga na Golgotę, gdzie ofiara J’ona zyskuje podwójny wymiar — chrześcijańskiego odpuszczenia grzechów oraz pogańskiego poświęcenia życia dla okrutnego Boga, notabene poświęcenia na ołtarzu/monolicie wyobrażającym właśnie boskość Tego, który Jest. W historii następuje też swoiste pomieszanie Boga starotestamentowego z nowotestamentowym, bo Stworzyciel Daaru nie jest miłosierny, kochający i wybaczający, ale okrutny, samolubny i karzący — akurat funkcję przebaczania przejmuje J’on jako jego wysłannik i poplecznik, podobnie jak Jezus w Biblii. Religia chrześcijańska to jednak nie jedyne źródło nawiązań Van Hamme’a. Także ogólny motyw obdarzenia niepozornego i nieporadnego osobnika wielką misją uratowania ludzkości i stanięcia przeciwko całemu złu tego świata znany jest nam z twórczości Tolkiena. Szninkiel nie tylko fizycznie przypomina Hobitta, ale również podobnie jak on interesuje się wyłącznie swoimi sprawami, upatrując nadaną misję jako konflikt swoich interesów. Co prawda obu bohaterów misja zmienia i w jakiś sposób naznacza, ale Frodo jest jednak bardziej odpowiedzialny i ma znacznie mniejszy poziom libido, co pozwala mu bardziej skupić się na zadaniu. Poza tym w Szninklu nie odnajdziemy żadnych musli magazine


>>

>>recenzje

heroicznych czynów, poświęcenia czy kolejnej dzielnej Drużyny Pierścienia. Wszystko tutaj spowijają strach, kłamstwo, nienawiść i szaleństwo. Warto też tutaj wspomnieć o jeszcze

jedn y m wizjonerskim nawiązaniu zaczerpniętym z literatury czy bardziej z kinematografii science fiction — objawienie się Stwórcy J’onowi w postaci wielkiego czarnego monolitu przywodzi na myśl scenę z filmu Stanleya Kubricka, nakręconego na podstawie powieści Arthura C. Clarke’a Odyseja kosmiczna 2001. Jest jeszcze scena bitwy nieodparcie kojarząca się z fragmentem Sądu Ostatecznego Memlinga, gdzie bucha ogień piekielny, leżą powyrywane członki, a wśród wątpliwie moralnych stworów kłębi się tłum zdezorientowanych i szalonych ciał. Zapewniam wszystkich, że takich odwołań jest dużo więcej.

W

róćmy jednak do J’ona, czyli głównej dramatis personae całej historii — jak już wspomniałem, J’on to bohater tragiczny, bo nie tylko nie odpowiada do końca za swoje życie, ale daje się nieść zdarzeniom i pozwala innym decydować o swoich drogach, jest także swoistym kozłem ofiarnym, którego śmierć okazuje się zupełnie niepotrzebna i bezsensowna. J’on jest bohaterem tragicznym także dlatego, że nie tylko nie wierzy w wypełnienie misji zbawienia, ale także nie może dopełnić swojego prywatnego zadania poznania w sensie biblijnym swej ukochanej. J’on wybraniec to tylko biedny, malutki, zachowawczy, umartwiający się na

każdym kroku i nieustannie myślący o seksie szninkiel, któremu w dodatku zawsze ktoś w chwili intymnej przeszkadza. Nawet w nie-świecie, w pustce, w której ląduje czy raczej lewituje razem z G’wel przerywa im jej mieszkaniec — przeklęty N’om. Wtedy też padają z jego ust znamienne słowa: „Nie wiecie, że w nie-świecie nie ma miejsca na prokreację?”. To gdzie, jak nie tam?! — chciałoby się powiedzieć. I jak w takich okolicznościach można myśleć o ratowaniu świata?! (Nawet hollywoodzcy reżyserzy uzupełniają swoich bohaterów pięknościami nagradzającymi ich po wykonanej misji.) Determinacja J’ona w tej sferze jest ogromna, bo nawet przed śmiercią nie pyta, dlaczego go wszyscy opuścili, ale patrzy na G’wel i żałuje choćby tego jednego razu.

S

ama historia to gorzka opowieść o kapryśnym i kłamliwym Bogu, który jako Stworzyciel wielu światów i ras urządza sobie zabawę z jednym z nich, igrając przy tym z wszystkimi istotami go zamieszkującymi, a szczególnie z małym szninklem, który staje się kolejną marionetką w jego rękach i okrutnych planach. Pierwszą był N’om Hierezjarcha, który sprowadził świat do upadku, a po nim przyszła trójka nieśmiertelnych, która za zgodą Władcy Świata decydowała o życiu pozostałych ras i w swych bezsensownych wojnach eksterminowała coraz więcej istnień. Taki porządek rzeczy miał zmienić właśnie J’on. Ale wybranie go na zbawiciela to tylko kolejna gra Stwórcy, który na koniec, po długiej zabawie, ma jedynie do zaoferowania sprzątnięcie wszystkich zabawek i pozostawienie wszystkiego i wszystkich samym sobie, zapominając na zawsze — bez odwołań, skarg i zażaleń. Być może to właśnie w tym tkwi siła tej historii — że się nie kończy? SZYMON GUMIENIK

Szninkiel Grzegorz Rosiński (rysunek), Jean Van Hamme (scenariusz) Egmont 2010 >>71


*

>>recenzje

Neuroshima Hex!

G

ra planszowa Neuroshima Hex! (NSH) autorstwa Michała Oracza zasługuje na uwagę z kilku przynajmniej powodów. Po pierwsze, zdobyła grono wiernych fanów w naszym kraju oraz doczekała się kilku edycji zagranicznych (aktualnie podbija rynek chiński). Po drugie, została rozszerzona o kilka oficjalnych dodatków (Neuroshima 2,5, Babel 13 czy Duel) oraz fanowskich „modów” i autorskich scenariuszy. Po trzecie, przeniesiona została na platformę PC, a obecnie ma szansę trafić w wersji elektronicznej na urządzenia typu iPhone, iPod Touch oraz iPad. Czemu NSH zawdzięcza swój sukces?

N

SH rozgrywa się w postapokaplitycznym świecie (znanym miłośnikom RPG z fabularnej wersji gry). Niedobitki ludzkości walczą o przetrwanie z patrolującymi pustkowie mutantami, cyborgami i różnego rodzaju śmiercionośnymi maszynami. NSH to gra typowo strategiczna, w której ścierają się ze sobą zróżnicowane armie — w grze przedstawione za pomocą sześciobocznych żetonów („hexów”). W „podstawce” NSH mamy do dyspozycji cztery armie (po 35 żetonów): ciężką i opancerzoną armię maszyn kierowaną przez Molocha; szybką i brutalną armię mutantów pod wodzą Borgo, mobilną armię Posterunku — ostatniej organizacji prowadzącej systematyczną walkę z maszynami, oraz wszechstronną armię Hegemonii. Nie skupiajmy się jednak na fabule, bo gra warta jest polecenia nie dla jej klimatu czy oprawy graficznej, lecz ze względu na swoją prostą, aczkolwiek elegancką i zapewniającą wysoką grywalność mechanikę. O co zatem chodzi w NSH? Gra toczy się na planszy o strukturze plastra miodu. Celem graczy jest (najczęściej) zadanie możliwie największej liczby obrażeń lub zniszczenie wrogich sztabów reprezentowanych za pomocą „hexów”. Rozgrywka dzieli się na fazy naprzemiennego rozmieszczania jednostek na planszy i zagrywania przez graczy żetonów natychmiastowych oraz symultanicznie rozgrywane bitwy. Gracze po kolei wykładają żetony na plansze, przygotowując się do kolejnych potyczek. Każdy gracz losuje niewykorzystane jeszcze żetony, dobiera zawsze do trzech i jeden — najmniej potrzebny mu w danej chwili — odrzuca. Pozostałe dwa może zagrać lub zachować na przyszłość. Bitwa nie wybu>>72

cha jednak od razu — dochodzi do niej dopiero, gdy plansza zapełni się lub gdy ktoś zagra żeton natychmiastowy z symbolem bitwy. Żeby zrozumieć mechanikę bitew w NSH, musimy poznać najpierw sposób konstrukcji samych żetonów.

Ż

etony podzielone są na: jednostki, moduły i żetony natychmiastowe. Każdy żeton jednostki posiada określone właściwości. Może np. oddać strzał lub zadać cios, który odbierze punkt życia pierwszej jednostce przeciwnika lub wrogiemu żetonowi sąsiadującemu, może także użyć sieci paraliżującej lub tarczy, która chroni z wybranej strony (lub stron) przed działaniem strzału (ale już nie ciosu). Są jeszcze dodatkowe punkty życia oraz możliwość przemieszczania w fazie rozstawiania żetonów itp. Nie bez znaczenia jest miejsce na żetonie, gdzie podana jest sygnatura ciosu, strzału lub sieci. Jednostka może bowiem atakować tylko w określonym kierunku, a zatem kluczowy jest sposób, w jaki żeton zostanie umieszczony na planszy. Każdy rodzaj jednostki ma unikalny zestaw umiejętności — wiele żetonów wykonuje kilka akcji naraz (np. „sieciuje” lub osłania się tarczą i zadaje ciosy w różnych kierunkach; oddaje podwójny strzał w jednym kierunku). Najważniejsza jednak na żetonie jest liczba (od 0 do 3), która oznacza poziom inicjatywy jednostki. Specyfika bitew rozgrywanych w NSH polega bowiem na tym, że widoczne musli magazine


>> na planszy jednostki należące do tego samego segmentu inicjatywy atakują jednocześnie, a ich ataki mijają się w powietrzu. Najpierw atakują jednostki z wysoką inicjatywą. Naprawdę potężne jednostki często nie mają szansy zadać ciosu, gdyż zostają zdjęte z planszy zanim dojdzie do rozstrzygnięcia ich segmentu inicjatywy. Inne nie będą miały szansy zaatakować, gdyż zostały oplecione siecią, lub — wręcz przeciwnie — będą miały szansę włączyć się do rozgrywki, gdyż w trakcie gry sieciarz lub jednostka z tarczą, która je blokowała, zostaną wyeliminowane. W NSH gracz musi myśleć o rozmieszczeniu jednostek nie w kategoriach relacji przestrzennych, ale przede wszystkim jako sekwencji działań różnych jednostek. Z racji tego, że bitwy rozgrywane są niemal automatycznie, gracze muszą planować je z wyprzedzeniem, antycypując i reagując na rozmieszczane przez przeciwników jednostki. Muszą również decydować, czy opłaca im się zagrać w danym momencie żeton bitwy, czy może poczekać na nieco dogodniejsze ustawienie, oddając ruch przeciwnikowi.

R

ozstrzygnięcie bitew byłoby dość proste, gdyby nie obecność jednostek wsparcia, czyli wspomnianych modułów. Hexy same nie atakują, lecz oddziałują na jednostki, zmieniając ich właściwości. Wystarczy wspomnieć tu o modułach zwiększających inicjatywę sojuszników albo spowalniających przeciwników, wzmacniających siłę ciosu lub leczących rany otrzymane w bitwie. Grę urozmaica również specyfika samych sztabów. Są to nie tylko cele wrogich ataków. Łączą one w sobie funkcje modułu i jednostki. Każdy sztab zadaje ciosy we wszystkich kierunkach w segmencie inicjatywy 0, a jednocześnie wspomaga działanie sąsiadujących jednostek. Przykładowo, sztab armii Posterunku daje każdej jednostce atak w kolejnym segmencie inicjatywy, sztab Molocha wzmacnia strzały swoich jednostek, a Hegemonii ciosy. Wreszcie sztab Borgo podnosi inicjatywę swoich jednostek o 1 punkt.

>>recenzje

oraz na polach sąsiednich (w sumie 7 pól). Ruch pozwala na przemieszczenie jednej własnej wyłożonej jednostki lub modułu o jedno pole i zmianę kierunku jej ustawienia.

W

szystko to może wydawać się niezwykle skomplikowane, jednak NSH, pomimo wielu możliwych konfiguracji bitew i sekwencji rozgrywki, skomplikowanych interakcji na planszy, które wymagają żmudnego rozstrzygania bitew krok po kroku, jest grą łatwą do opanowania. Co prawda Neuroshima Hex nie jest grą lekką i przyjemną, po którą sięgniemy dla odprężenia, ale nie jest ona również „wyżymaczką intelektualną”, a rozsądny poziom losowości, którego źródłem jest metoda doboru żetonów, sprawia, że nawet doświadczony gracz może przegrać z nowicjuszem. Często też może mieć dużą swobodę strategii, zdarza się jednak, że zostaje zaskoczony przez grę, która czasami wydaje się toczyć podług swojej własnej, wewnętrznej dynamiki. SLIMEBOT Neuroshima Hex! Michał Oracz Portal 2005

N

a koniec wypada wspomnieć o żetonach natychmiastowych, do których należą żetony „bitwy”, „snajpera”, „bomby” oraz „ruchu”. Pierwszy z wymienionych pozwala natychmiast zadać jeden punkt obrażeń dowolnej jednostce wroga (najczęściej oznacza to wyeliminowanie danej jednostki, gdyż w NSH większość hexów ma tylko jeden punkt wytrzymałości). Zagranie snajpera w wielu przypadkach diametralnie zmienia sytuację na polu bitwy (wystarczy sobie wyobrazić sytuację, kiedy snajperem zdejmujemy sieciarza, który blokował sztab Borgo, przez co ten nie mógł wykorzystać swojej specjalnej cechy polegającej na przyśpieszeniu sąsiadujących jednostek sojuszniczych). Bomba z kolei odbiera po jednym punkcie wszystkim jednostkom znajdującym się na polu, gdzie została rzucona >>73


^

>>sonda tofifest

>>kim jesteś>>co robisz>>najwięks klapa>>ile filmów dziennie og >>jak oceniasz tofife

KAROLINA

>>ufoludkiem >>kibicuję >>„Zero” i „Piksele” >>jeszcze nie widziałam >>jeden, bo pracuję >>tramwajem >>celująco >>oczywista oczywistość

KRYSTIAN wolontariuszem >> pracuję w biurze prasowym >> „Kobiety bez mężczyzn” >> klapy jeszcze nie było >> cztery >> autobusem >> 5 >> tak >>

EWA

>>księgarką >>żyję bardzo mocno >>„Diabły” i Russell >>„Świnki” >>jeden >>nogami >>4 >>tak

>>74

musli magazine


^ >>sonda tofifest

sze odkrycie festiwalu>>największa glądasz>>czym dojeżdżasz do kina est>>czy wrócisz za rok ANDRZEJ KOŁODYŃSKI Żebym to ja wiedział! Humanistą bez zawodu, zajmującym się od wielu, wielu lat oglądaniem filmów i pisaniem o nich. Na festiwalu występuję też w charakterze widza. I to pilnego >> prowadzę pismo (filmowe, i to na papierze, miesięcznik). Uczę (filmu). Piszę (o filmie) >> dla mnie „Dobre serce” Daguna Kari. I bezwstydny camp zaprezentowany przez Kena Russella >>

polityczne filmy Costa Gavrasa. Wszystko z nich wyparowało >> no, nie przesadzajmy – to zależy od tego, kto i gdzie pokazuje. Na festiwalu można i pięć (mam na myśli długie, oczywiście). Więcej nie radzę >> decyduje geografia. Metrem, samochodem, na piechotę >> lepiej jako imprezę (atmosfera, ludzie plus świetna wycieczka podziemiami), nieco gorzej jako zbiór filmów koniecznych do obejrzenia. W sumie – solidna czwórka >> chętnie, jak mnie zaproszą >>

ULA

>>etnologiem >>pracuję >>na razie bez odkryć >>to, że są problemy techniczne >>niedużo >>autobusem >>początki festiwalu bardziej mi >>jasne

się podobały

AGATA etnolożką >> pracuję >> jak dotąd nie było >> zbyt krótki koncert Dick 4 Dick >> 1–2 >> na piechotę >> 3+ >> jeśli będę w Toruniu, to tak >>

>>75


:

>>fotografia

>>Karolina Wiśniewska, rocznik 1975

fotografią cyfrową zajmuje się od 2002 roku stuprocentowo zależna od skoków nastroju pracuje dużo lub wcale w zdjęciach chce spróbować wszystkiego, wciąż daje się porwać nowym pomysłom zlecenia traktuje jak wyzwanie, największą przyjemność czerpie jednak z dokumentowania własnej codzienności w galerii i fotoblogu prowadzonym od wielu lat docenia czyste formy, lubi mocny kolor i krajobrazy miast, ale najczęściej tematy i styl wybiera pod wpływem impulsu wierzy, że cel uświęca środki i nie czuje żadnych skrupułów, balansując chwilami na granicy fotografii i grafiki

>>76

musli magazine


>>fotograďŹ a

>>77


: >>78

>>fotograďŹ a

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>>79


: >>80

>>fotograďŹ a

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>>81


: >>82

>>fotograďŹ a

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>>83


: >>84

>>fotograďŹ a

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>>85


: >>86

>>fotograďŹ a

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>>87


{

>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

HANNA GREWLING SZYMON GUMIENIK

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

NATALIA OLSZOWA

jest „free spirytem”, który w intencji poprawy warunków swej egzystencji wyjechał z falą emigracji w roku 2004 i... utknął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych marzeń i realiów, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszłości i sobą „tu i teraz”, kultur i ich różnic, języków, możliwości, horyzontów, a czasem i beznadziei, wiary i niewiary. Kim jest? Kimś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawet rozprostować skrzydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po dwóch stronach lustra, która pobiegła za białym króliczkiem i właśnie rozgrywa partię szachów z królową.

EWA SOBCZAK

z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.

ALEKSANDRA KARDELA

absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.

>>88

ARKADIUSZ STERN

germanista i hedonista. Ma cień, Wielbiciel ciepłych klimatów, sło U przyjaciół ceni otwarty barek. pod skrzydłami Talii i Melpomeny nach, lecz w galeriach (sztuczny się samotnie. W pracy zajmuje s chętnych i niechętnych mowy Di pracą zajmuje się głównie tym s w pracy zajmuje się czymś innym

urodzona 6 grudnia 1979 r. w Wą ka Państwowego Pomaturalnego cenia Animatorów Kultury w Kali teatralna) oraz UMK w Toruniu (fi język francuski, specjalizacja lit Obecnie pracuje w Teatrze Baj P na etacie inspicjenta. Pomysłoda ganizatorka sceny muzycznej, im szącej Międzynarodowemu Festi Lalek „Spotkania”. Lubi obserwo oglądać wszystko, co związane j kulturą...

EWA SCHREIBER

muzykolog, krytyk muzyczny, a p kim słuchacz. Częsty gość festiw Interesuje się muzyką współczes ścią młodych polskich kompozyto z Torunia, mieszka w Poznaniu.

JUSTYNA TOTA

na świat zachciało się jej przyjś wyznaczonym terminem, co poło stwierdzeniem: „Taka ciekawa m baba!”. I to pewnie z tej ciekaw dziennikarstwo będzie jej życiow z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee młodu miała krótki romans z nau wcielając się w panią od polskie studenckich. A w życiu bardzo o niona poetka, artystka ze sceny

PAWEŁ SCHREIBER

wciąż się dziwi, że dostał kategorię A.

musli magazine


, więc jeszcze jest. oni i piwa z dymkiem. . Skrywa się często y, nie bryluje na saloych), kinem delektuje się wbijaniem do głów ietera Bohlena. Poza samym. W przerwach m.

ągrowcu, absolwentStudium Kształiszu (specjalizacja filologia romańska, teraturoznawcza). Pomorski w Toruniu awczyni i współormprezy towarzyiwalowi Teatrów ować, uczestniczyć, jest z tak zwaną

przede wszystwali i koncertów. sną i twórczoorów. Pochodzi

ść nieco przed ożnik miał skwitować może być tylko wości postanowiła, że wym hobby (trudno e satysfakcji). Za uczycielstwem, ego podczas praktyk osobistym — niespełteatru spalonego.

} >>redakcja

KASIA TARAS

jeżeli nie uczy i nie pisze, nie czyta i nie ogląda, to gada albo ratuje świat (koci). Głową w Warszawie, sercem w Toruniu. Kocha: kino, 20-lecie międzywojenne, dobrą współczesną polską prozę, tango, koty, psy i konie. Ma słabość do: Witkacego, filmów Wojciecha Jerzego Hasa, lat 20. XX w. w Republice Weimarskiej, malarstwa Gustawa Klimta, kina Luchino Viscontiego, Louise Brookes, Marleny Dietrich, garażowego brzmienia i… ciężkich butów. Lubi: kawę, czekoladę z podwójnym chilli, wieczorne spacery po deszczowym jesiennym Toruniu i zimowe poranki w Warszawie. Nałogi: perfumy, kupowanie książek. Nie lubi: zwodzenia, certolenia się i krygowania.

AGNIESZKA BIELIŃSKA

dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.

MACIEK TACHER

rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.

ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI

rocznik 1985, nie znajduje słów, by się przy- i podporządkować, wie za to, co lubi: free jazz, smażonego kurczaka i rozmowy o filozofach, których nie czytał.

JUSTYNA BRYLEWSKA

rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...

ANDRZEJ LESIAKOWSKI

ładowanie opisu, ...pisu, ...su.

WIECZORKOCHA

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

MAREK ROZPŁOCH

rocznik 1980, filozof, felietonista i opiekun działu poe_zjada w „Musli Magazine”. Mieszka w Toruniu.

MARCIN GÓRECKI (MARTINKU)

rocznik 1986. Robi wszystko, a nawet nic. Tak poza tym jest za pokojem na świecie.

>>89


>>horroskop

WRÓŻYŁ MACIEK TACHER

KOZIOROŻEC 22.12—20.01 Czas niekorzystnych posunięć. Źle przycięta grzywka zrujnuje twoją karierę. Gdy spróbujesz się bronić, niefortunnie dobrana kolorystyka sekundowej wskazówki zegarka względem opalenizny nadgarstka i odcienia żylaków spowoduje, że branża zrobi ci modową lewatywę i wyśle na modową terapię. Tabloidy pokażą ze szczegółami twoją modową zapaść i zasugerują modowy detoks. W drugiej połowie miesiąca niezauważalna fałda na czerwonym dywanie spowoduje niekontrolowane zderzenie z zieloną trawą. Ponieważ w zielonym ci do twarzy, Saturn radzi szeroko uśmiechać się do fotoreporterów. WODNIK 21.01—19.02 Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach, wyprowadzą cię z równowagi. Zwłaszcza, że zaspane poniedziałki będą tropikalne. I jak tu zaplanować urlop? W czwartek kupisz energooszczędną żarówkę. Z 21 na 22 lipca wyłączysz telewizor z kontaktu. 30 lipca rozbijesz namiot w dużym pokoju. RYBY 20.02—20.03 Ryba Rybie ręki nie poda, a tylko Barana ochlapie. BARAN 21.03—20.04 Księżyc jest w twoim znaku, ale zbyt daleko, żeby miało to na ciebie jakikolwiek wpływ. W drugi piątek miesiąca wyczyść prawe ucho swojemu jamnikowi. Pod żadnym pozorem 16 lipca nie czesz mainkuna Alicji. Kim jest Alicja i jaką rolę odegra w twoim życiu, dowiesz się 21 po Teleexpressie. Do tego czasu staraj się nie jeść pryskanych szparagów i unikaj korków od szampana. BYK 21.04—20.05 W miłości szansa na bliskość i porozumienie. Wspólne bicie serc, nas dwoje, ich troje, a czasem nawet pięciu nas jest, jak braci Li. W takiej sytuacji pamiętaj, że najgorsze to zostać pominiętym. BLIŹNIĘTA 21.05—21.06 Zaskakujący miesiąc, zwłaszcza w sferze uczuć. 7 lipca okaże się, że masz je w śladowych ilościach. Jeśli w twoje życie codzienne wkradła się rutyna, ogranicz rutinoscorbin. RAK 22.06—22.07 Ten miesiąc będzie wymagać od ciebie otwartości i elastyczności. Raki z końca znaku powinny zostać przepuszczone na początek, zwłaszcza jeśli są stare i niedołężne. Te z drugiej >>90

dekady powinny przedostać się do pierwszej dekady Ryb. Muszą jednak przedtem zaopatrzyć się w gumowe płetwy i zmienić przyzwyczajenia. LEW 23.07—23.08 Jowisz sugeruje Lwom urodzonym na początku sierpnia zmianę trybu życia na nocny, zbieracko-łowiecki. Jo, wisz... rozumisz... PANNA 24.08—22.09 Nadciągająca z południa fala ciepłego powietrza rozbudzi cię intelektualne i zmieni twoje spojrzenie na siebie samego. Twierdząc, że „ja to ktoś inny”, odmówisz gazowni uiszczenia opłaty za bieżący miesiąc. Twoja interpretacja twórczości Rimbauda zmusi cię do rozpalenia grilla na balkonie. Ten powrót do natury obudzi głębokie zwierzęce instynkty. Po 18, gdy skończy ci się karkówka, zasmakujesz w karaluchach spod umywalki. WAGA 23.09—23.10 Pluton z Uranem zgodnie twierdzą, że w lipcu ważą się twoje losy. Choć według Wenus i Merkurego po prostu wyłażą ci włosy. Po 15 lipca przyjdzie ci się skonfrontować z tym, co stwarzałaś, niekoniecznie świadomie, przez ostatnie miesiące. Czyszcząc klozet, nie zapomnij o rękawiczkach i masce. Nie, nie tych, które miałaś na sobie w sylwestra. SKORPION 24.10—22.11 Zaczyna się kolejny etap twojego życia, będący konsekwencją pewnego etapu życia twoich rodziców (który to etap z kolei zdeterminowany został przez pewien etap życia twoich dziadków, pozostających wtedy pod wyraźnym, lecz dość przypadkowym wpływem Saturna w znaku Wodnika). W globalnej perspektywie wszechświata twój wykształcony w trybie ewolucji mały jadowity ogonek, którym wciąż straszysz, znaczy tyle co nic. Jesteś niczym posąg komara na posągu Mechagodzilli. STRZELEC 23.11—21.12 Planetarna aura dość sprzyjająca. Będziesz się cieszyć powodzeniem u płci brzydkiej i bardzo brzydkiej. Płeć średnio atrakcyjna pozostanie poza twoim zasięgiem. Mówiąc szczerze, nie stać cię na bycie wybrednym. W drugą sobotę miesiąca pamiętaj, że darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Poznana osoba okaże się godna twojego towarzystwa. musli magazine


WSKI J LES IAKO NDRZ E RYS. A

{

>>słonik/stopka

}

Redakcja „Musli Magazine”: redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha stali współpracownicy: Agnieszka Bielińska, Andrzej Mikołajewski, Ewa Sobczak, Marek Rozpłoch, Ewa Schreiber, Maciek Tacher, Kasia Taras, Arkadiusz Stern, Natalia Olszowa, Justyna Tota, Aleksandra Kardela, Marcin Górecki (Martinku), Paweł Schreiber, Hanna Grewling korekta: Justyna Brylewska, Andrzej Lesiakowski, Szymon Gumienik

>>91



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.