9/2010 LISTOPAD
>>NEW YORK >>SZCZEPANIAK >>GUTOWSKI
{ } słowo wstępne
>>wstępniak
Musli w Wielkim Jabłku
L
istopadowy numer „Musli Magazine” redagowałam na walizkach. W związku z tym nie zabrakło w nim wakacyjnej atmosfery, która z pewnością przyda Wam się w realiach jesiennej pluchy. Zwłaszcza że Nowy Jork, z którego wróciłam kilka dni temu, wygrzał mi kości i doładował baterie na najbliższe tygodnie jesieni. I chociaż do zimy para urlopowa ujdzie ze mnie do końca, to patrząc na listopadowy toruńsko-bydgoski rozkład jazdy, mam pewność, że wydarzenia kulturalne najbliższych tygodni doprowadzą mnie do intelektualnego wrzenia i estetycznej ekstazy. Zwłaszcza że do naszego grajdołka powrócił Camerimage. 27 listopada rusza kolejna edycja święta operatorów. O szczegółach imprezy będziemy Was informować na bieżąco na facebooku.
P
oza świeżą garścią newsów w tym numerze znajdziecie także relację z amerykańskich wojaży „Musli Magazine”, a kropkę nad i postawią z pewnością świetne fotografie Artura Gutowskiego i historia małego Manhattanu Łukasza Jacka Jakóbiaka. Jeśli Nowy Jork, to nie może też zabraknąć Woody’ego Allena! I nie zabrakło. Miłej lektury! MAGDA WICHROWSKA
>>2
musli magazine
[:]
>>spis treści
>>2
wstępniak. musli w wielkim jabłku
>>3
spis treści
>>4
>>16 >>18 >>19
wydarzenia. ARKADIUSZ STERN, ARBUZIA, ANIA ROKITA, AGNIESZKA BIELIŃSKA, WIECZORKOCHA, SY, HANNA GREWLING, EWA SOBCZAK, MARCIN GÓRECKI
fotorelacja. musli in new york FOT. MAGDA WICHROWSKA I SZYMON GUMIENIK
na kanapie. ustawa o narodowym optymizmie MAGDA WICHROWSKA
okiem krótkowidza. ojcostwo, czyli męskość i odwaga KASIA TARAS
>>20
elementarz emigrantki. h jak hard workers. NATALIA OLSZOWA
>>21
a muzom. wszystko w porządku. MAREK ROZPŁOCH
>>22
portret. David Lynch — tajemnica niebieskiego pudełka MARCIN GÓRECKI
>>26
porozmawiaj z nią... wolę krzyczeć w sypialni Z OKSANĄ PREDKO ROZMAWIA MACIEK TACHER
>>29
zjawisko. człowiek cienia. Anton Corbijn. WIECZORKOCHA
>>34
poe_zjada. MARINA DOMBROWSKA
>>36
porozmawiaj z nim... w tym szaleństwie użył iPhona Z ŁUKASZEM JACKIEM JAKÓBIAKIEM ROZMAWIA JUSTYNA TOTA
>>40
zjawisko. tajemnice młodości na manhattanie KAROLINA BEDNAREK
>>44
porozmawiaj z nią... arteterapia — terapia na wszystko Z KAROLINĄ VAN LAERE ROZMAWIA KAROLINA BEDNAREK
>>46 >>62
galeria. grubą kreską. AGNIESZKA SZCZEPANIAK (PAPLALALA) nowości [książka, film, muzyka] SY, ARBUZIA, EWA SOBCZAK, ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI, AB
>>65
recenzje [film, muzyka, teatr, książka, komiks, gra] JUSTYNA KOCISZEWSKA, SZYMON GUMIENIK, WIECZORKOCHA, PAWEŁ SCHREIBER, ARKADIUSZ STERN, ALEKSANDRA KARDELA
>>75
dobre strony. MAREK ROZPŁOCH
>>76
sonda
>>78
fotografia. people of new york. ARTUR GUTOWSKI
>>102
redakcja
>>104
horroskop. MACIEK TACHER
>>105
słonik/stopka
OKŁADKA: FOT. SZYMON GUMIENIK (I, IV)
>>3
>>wydarzenia
>> APOGEUM I MELANCHOLIA SPRZECIWU W CSW
Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu” w dwóch najnowszych zbiorowych wystawach proponuje powrót do sztuki zapoczątkowanej w latach 80. ubiegłego wieku. W pierwszej wystawie „Apogeum. Nowa ekspresja 1987” zaprezentowanych zostanie prawie 70 prac 28 twórców zjawiska „Nowej ekspresji”. Ten kierunek w sztuce współczesnej rozwijał się w Polsce w początkach tzw. pierwszej „Solidarności” (1980—1981), przez stan wojenny, osiągając w połowie lat 80. XX wieku największy wzrost, do twórczego wypalenia z końcem PRL. Pod względem formalnym był równorzędnym i równocześnie funkcjonującym odłamem transawangardy za żelazną kurtyną, świętującej w latach 80. sukcesy artystyczne i komercyjne na całym świecie. Funkcjonowanie w obiegu międzynarodowym polskim „dzikim” malarzom blokowała izola>>4
cja kraju w czasie stanu wojennego; dodatkowo w wyniku ogłoszonego przez artystów bojkotu państwowych sal wystawowych dobrowolnie odcięli się oni od szerokiej publiczności krajowej. Oprócz prac historycznych, powstałych najczęściej w 1987 roku, na wystawie w toruńskim Centrum Sztuki znalazło się kilka prac oraz dzieło zrealizowane specjalnie z okazji „APOGEUM” — instalacja Jacka Staniszewskiego, stylistycznie nawiązująca do ważnej pracy z 1987 roku „Dread Objects”. Wystawie „APOGEUM” towarzyszyć będą pokazy video artu oraz osobny program kinowy.
W programie towarzyszącym znajdzie się również specjalnie przygotowana wersja przedstawienia awangardowego Teatru Cinema z Michałowic, prowadzonego przez jednego z mistrzów „Nowej ekspresji” — Zbigniewa Szumskiego.
Druga z kolei wystawa to „Melancholia sprzeciwu. Prace z kolekcji Muzeum Sztuki Współczesnej w Antwerpii”, będąca
kolejną, trzecią już, prezentacją zagranicznej kolekcji w CSW w Toruniu, po zbiorach Thyssen-Bornemisza Art Contemporary i Daros Latinamerica. Muzeum Sztuki Współczesnej powstało w Antwerpii w latach 80. XX wieku. Toruńska prezentacja przygotowana przez kuratorów CSW bazuje na części tej kolekcji, gromadzącej sztukę z państw bloku postsowieckiego, której Muzeum poświęciło odrębny projekt. Podczas otwarcia 5 listopada o jej losach opowie Bart de Baere — Dyretor Muzeum. Zaprezentowanych zostanie kilkanaście prac artystów, którzy objęci zostali zabiegiem orkiestracji, stawiającej jednak raczej na indywidualną ekspresję niż narzucony odgórnie porządek. Na wystawie zobaczymy subtelną interwencję w materiał, serię akwarel Achunowa pod tytułem „Wątpliwości”, która jest właściwie zbiorem miniaturowych replik plakatów propagandowych, różniących się od oryginałów jedynie dodanym na końcu każdego sloganu znakiem zapytania; krótkie wywiady Bratkowa w filmach na tle moskiewskiego parku oraz obrazy miasteczka w Armenii Hamleta Owsepiana. Jego filmy są określane przez krytyków jako swoista apologia antyheroizmu i antydoniosłości. ARKADIUSZ STERN Apogeum. Nowa ekspresja 1987 29 października 2010–2 stycznia 2011
Melancholia sprzeciwu. Prace z kolekcji Muzeum Sztuki Współczesnej w Antwerpii 5 listopada 2010–30 stycznia 2011
ALTERGLOBALIŚCI W POKOJU Z KUCHNIĄ 4 listopada o godzinie 19.00 Klub Krytyki Politycznej w Toruniu zaprasza na projekcję filmu dokumentalnego Doktryna szoku w reżyserii Michaela Winterbottoma i Mata Whitecrossa. Mamy dobrą
wiadomość. To pierwsza projekcja, która zainauguruje cykl pokazów Kina Zaangażowanego w Pokoju z Kuchnią. Obraz powstał na podstawie głośnej książki Naomi Klein, ikony ruchu alterglobalistycznego i autorki No Logo. Słowo wstępne przed filmem wygłosi dr Ewa Bińczyk, adiunkt na Wydziale Humanistycznym UMK. Gorąco polecam! ARBUZIA Doktryna szoku 4 listopada, godz. 19.00, Pokój z Kuchnią (CSW)
WIĘCEJ NIŻ FOLK Grupa Percival Schuttenbach we wrześniu ruszyła w trasę koncertową. Oczywiście w grafiku artystów z Lublina nie mogło zabraknąć występu w Toruniu. Percival Schuttenbach zawita do Klubu Muzycznego Bunkier 5 listopada. Ci, którym do tej pory nie było dane zapoznać się z twórczością zespołu, powinni pojawić się na najbliższym koncercie. Percival Schuttenbach to prawdziwy folk-metal, czyli — jak twierdzą członkowie zespołu — połączenie, którego dotychczas brakowało na polskiej scenie. Klimat twórczości najlepiej oddaje to, co zespół sam mówi, opisując swoją muzykę: „Agresja żywcem wyniesiona ze słowiańsko-germańskich pól bitewnych. Potęga dawnych bogów, klimat musli magazine
strasznych opowieści snutych podczas biesiad. Ale także radość życia, promienie słońca przedzierające się przez puszczę, bliskość pradawnej przyrody. Nie ma sensu zbędnie się rozpisywać, znacznie lepiej posłuchać”. Co prawda, to prawda. To nie wszystko, na co może liczyć tego dnia rozochocona publiczność. Toruńscy fani będą mieli okazję zaznajomić się z projektem „Słowiański Mit o Stworzeniu Świata”, który obejmuje spektakl i muzykę stworzoną przez zespół Percival i Radbora. Jak widać, emocji nie zabranie. ANIA ROKITA Folk’em All Tour 5 listopada, godz. 19.00 Klub Muzyczny Bunkier bilety: 15 zł (przedsprzedaż), 25 zł (w dniu koncertu)
BASSOWE KLIMATY Sympatycy muzyki dub nie mogą przegapić imprezy, która 5 listopada odbędzie się w toruńskim klubie NRD. Tego wieczoru zabrzmią dla Was przede wszystkim utwory, które skupiają się na sercu muzyki, czyli BASSie. Imprezkę rozbujają gospodarze — Feel Like Jumping Sound System oraz goście specjalni. Pierwszy z nich to Radikal Guru, czyli producent i DJ urodzony w północnej Polsce, dobrze znany na scenie dubstepowej za swoje reg-
gae-dubstepowe mash-upy i jedyne w swoim rodzaju brzmienie. Inspiruje się prekursorami dubu, takimi jak King Tubby, Lee Scratch Perry czy Scientist. Wydał serię winyli na Dubbed Out Records w 2008 roku. Drugi gość to Cian Finn — doświadczony reggaeowy wokalista z Irlandii, który ma za sobą dużą liczbę koncertów zagranych w Europie oraz liczne supporty przed gwiazdami muzyki reggae i dub. Podczas imprezy wystąpią również: Mack — reprezentant sklepu z płytami Mash Up Pl z Warszawy, Mono — jeden z najlepszych DJ w Polsce (według magazynu „Laif”) oraz Cook/e — członek załogi Track Numba1. Tak wybuchowy skład gwarantuje niezłą zabawę do białego rana. Gorąco polecamy! AGNIESZKA BIELIŃSKA Dub Session 5 listopada, godz. 20.00 NRD bilety: 10 zł
FOT. SŁAWOMIR NAKONECZNY
>>wydarzenia
poetyce odnaleźli się równie dobrze. Już pierwszy krążek był wydarzeniem. Obok autorskich projektów Grabaża znalazły się na nim muzyczne perełki polskiego kina: piosenka z serialu Stawiam na Tolka Banana oraz fantastyczna kompozycja Agnieszki Osieckiej i Krzysztofa Komedy — Nim wstanie dzień z westernu Prawo i pięść. Wróćmy jednak do Strachów! Później poszło już z górki. Piła Tango — druga płyta w historii formacji przypieczętowała ich sukces. Publiczność kocha ich niezmiennie! Ladies and gentleman... Strachy na Lachy! ARBUZIA Strachy na Lachy 5 listopada, godz. 19.00, Od Nowa bilety: 30 zł (przedsprzedaż) 35 zł (w dniu koncertu)
cia. Nakład nigdy nie był wznawiany i dzisiaj płyta ta osiąga astronomiczne ceny na aukcjach internetowych. O.S.T.R. szybko okazał się najbardziej płodnym artystycznie wykonawcą, do dzisiaj ukazały się następujące albumy (wszystkie nakładem wytwórni Asfalt Records): Tabasko (2002), podwójny Jazz w wolnych chwilach (2003), Jazzurekcja (2004), Szum rodzi hałas (wspólny projekt z producentem Emade, 2005), 7 (2006) i ostatni: HollyŁódź (2007). O.S.T.R. jest najczęściej koncertującym wykonawcą hiphopowym w Polsce. Uznano go za jednego z czołowych krajowy performerów hiphopowych i mistrza freestyle’u. W lutym 2006 roku otrzymał nagrodę BIS Polskiego Radia (tzw. Biser) w kategorii Najlepsza energia na koncercie. Najnowsze wydawnictwo — jedenasty album zatytułowany Tylko dla dorosłych — ukazało się w lutym 2010 roku. Tekstowo to najbardziej hardcore’owa płyta w dyskografii O.S.T.R. i powrót do stylu z jego pierwszych albumów. Płycie towarzyszył komiks autorstwa Grzegorza „Forina” Piwinickiego. W Od Nowie O.S.T.R. wystąpi z zespołem Pufa (muzycy grupy Sofa). Na koncercie jako gości zobaczymy: DJ Haema oraz Kochan.
>> OSTRA OD NOWA
NIE TAKIE STRASZNE... STRACHY!
5 listopada w gościnnych progach Od Nowy wystąpi zespół Strachy na Lachy. Towarzyszyć im będzie Hurt. Przypomnijmy, formacja powstała kilka lat temu, jej założycielami byli Grabaż i Kozak, wcześniej kojarzeni z poznańską Pidżamą Porno. Jak się szybko okazało, w zupełnie innej muzycznej
O.S.T.R. to muzyk i producent w jednym, do tego absolwent Akademii Muzycznej w Łodzi i laureat renomowanych konkursów skrzypcowych. Pierwsze poważne kroki na hiphopowej scenie stawiał w ramach łódzkich grup BDC, LWC i Obóz TA. W późniejszym okresie działał już solo. O.S.T.R. jest niezwykle żywiołowy na koncertach i nie ogranicza się do sztywnego repertuaru. Debiut płytowy Masz to jak w banku okrzyknięto odkryciem roku 2001. W kwietniu 2002 roku wydał zrealizowany w domowych warunkach zbiór nagrań freestyle pod tytułem 30 minut z ży-
WIECZORKOCHA
O.S.T.R. 6 listopada, godz. 19.30, Od Nowa bilety: 29 zł (przedsprzedaż) 35 zł (w dniu koncertu) >>5
>> BAJECZNA OPOWIEŚĆ
Polski zespół rockowy SBB, założony w 1971 roku w Siemianowicach przez Józefa Skrzeka, zagra 8 listopada w toruńskiej Od Nowie. Występ realizowany będzie w ramach jesiennej trasy koncertowej grupy, która odwiedzi w tym czasie wiele miast w Polsce. Najpierw odbędą się trzy koncerty, w roli gościa specjalnego Deep Purple, a zaraz po nich dziewięć kolejnych pełnowymiarowych występów SBB. Koncerty będą okazją do promowania nowego albumu, który właśnie powstaje i nosi roboczy tytuł Blue Trans. Wokalista i multiinstrumentalista zespołu Józef Skrzek mówi, że jest to „bajeczna opowieść na bazie różnorodnych rytmów”. Zespół przez te wszystkie lata rozwijał kilka stylów muzycznych: blues-rock, jazz-rock i rock progresywny. Jakie jest ich brzmienie A.D. 2010, przekonajcie się sami. WIECZORKOCHA SBB 8 listopada, godz. 20.00, Od Nowa bilety: 40 zł (przedsprzedaż) 45 zł (w dniu koncertu)
SOLIDNA DAWKA METALU Znany i lubiany zespół Corruption ponownie zawita do Torunia. Pretekstem do wizyty będzie impreza pod nazwą Bourbon River Bank Tour 2010, podczas której propagatorzy stoner metalu wystąpią wspólnie z grupą Lostbone. Wydarzenie zaplanowano na 11 listopada w Klubie Muzycznym Bunkier. Corruption powstał w 1991 roku i od tego czasu przeżywa nieustanny rozkwit. Do największych sukcesów grupy zaliczyć można występ podczas Wacken Open Air 2007, ukoronowany zajęciem drugiego miejsca w finale Wacken Metal Battle. Do zwycięstwa arty>>6
stom zabrakło jednego punktu, ponieważ jednemu z jurorów nie spodobały się występujące u boku formacji roznegliżowane diablice... W Toruniu panowie będą promować swój najświeższy krążek Bourbon River Bank. U boku Corruption wystąpi zespół Lostbone, który w tym roku wypuścił dobrze przyjętą przez publiczność i krytyków płytę Severance. Ciekawych efektów pracy obu zespołów odsyłam do Klubu Muzycznego Bunkier. Zapewniam, że nie będzie to czas stracony.
>>wydarzenia
Kino pod Kocykiem
posłuchać już 12 listopada w toruńskim NRD.
ANIA ROKITA Bourbon River Bank Tour 2010 11 listopada, godz. 19.00 Klub Muzyczny Bunkier bilety: 15 zł
ENEREGGAETYZUJĄCY KONCERT Raggamoova (warszawska formacja muzyczna) jest doskonale znana wszystkim fanom reggae, a szczególnie po zdobyciu pierwszego miejsca na Ostróda Reggae Festiwal w 2009 roku. Skład koncertuje w całej Polsce, występując u boku Vavamuffin, Skankan, East West Rockers, Indios Bravos czy Natural Dread Kililaz. Ma także na koncie nawijanie u boku zagranicznych gwiazd, m.in. Babylon Circus (Francja), Jah Meek (Jamajka), Rootz Underground (Wielka Brytania), Johnny Clarke (Jamajka). Ekipę tworzą współtwórcy takich projektów jak Jasna Liryka, Bauagan Mistrzów, Tumbao Riddim Band i Soundz Of Freedom. Styl grupy oscyluje od energetyzujących dźwięków reggae i ragga, przez twardy rap, brazylijską socę, aż do tanecznego dancehall i hip-hop. Charakteryzuje ich bardzo skoncentrowane brzmienie, szybkie nawijki i melodyjne refreny czy beat-boxowe wstaki. Tej wybuchowej mieszaki będziecie mogli
Trzy niepokorne i charyzmatyczne wokale, głęboki jamajski bass, rytmicznie reggaeująca gitara, grubo cięte, osadzone w hip-hopie skrecze — przyznajcie, że brzmi kusząco... AGNIESZKA BIELIŃSKA Raggamoova 12 listopada, godz. 20.00 NRD bilety: 10 zł
W DOBOROWYM TOWARZYSTWIE Taki jubileusz trzeba bez wątpienia godnie świętować. Toruński zespół Rejestracja kończy 30 lat. Do kryzysu wieku średniego jeszcze im trochę brakuje, ale support urodzinowy z pewnością by się przydał. I tak w istocie będzie. 13 listopada w Od Nowie o godzinie 17.00 na scenie pojawią się przyjaciele legendy toruńskiego rocka. Wystąpią: Kobranocka, Bikini, Butelka, MGM, Good Old Days, Baader Meinhof, Wirus i Complex. Nie zabraknie też Zbigniewa Krzy-
W tym miesiącu warto śledzić uważnie repertuar Kina Studenckiego Niebieski Kocyk! 9 listopada o godzinie 19.00 będziecie mieli znakomitą okazję zobaczyć film Alexis Dos Sanots Niezasłane łóżka. To historia pary, która szuka swojego miejsca na ziemi. Trafiają na siebie w londyńskim squacie i... zaczyna być ciekawie. Temperatura emocji znakomicie tu gra z tęsknotami młodych widzów, podobnie jak w obrazie Fish Tank Andrei Arnold, który zobaczymy 16 listopada o godzinie 19.00. To historia piętnastoletniej Mii, której całym życiem jest taniec. Z kolei 23 listopada o godzinie 19.00 Niebieski Kocyk zaprasza na szczególne wydarzenie — The One Minutes, czyli pokaz filmów nagrodzonych podczas Festiwalu Filmów i Form Jednominutowych. Projekt koordynowany jest przez TOM Foundation w Amsterdamie. Równie ciekawie zapowiada się przegląd filmów Globalny Rozwój w Kinie. Pokazy dokumentów z całego świata już 27 i 28 listopada. Przegląd startuje o godzinie 19.00. Co zobaczymy w filmowym menu? Same znakomitości, laureaci Sundance Film Festival, Leipzig Film Festival czy Panafrican Film Festival. 27 listopada w repertuarze: Eclipse z Indii, Z myślą o jutrze i Dziecko wojny ze Stanów Zjednoczonych oraz African Dream z Polski. 28 listopada zobaczymy Słone rany ze Szwajcarii, Szermierze dla Palestyny i Mężczyzna po czterdziestce woli być przemytnikiem z Polski oraz Sahara Hotel z Niemiec. Filmowy listopad w Kinie Studenckim Niebieski Kocyk zamknie głośny obraz Pawła Sali Matka Teresa od kotów. Projekcja 30 listopada o godz. 19.00. Nie przeoczcie listopada w Niebieskim Kocyku! Zapowiada się fantastycznie. ARBUZIA musli magazine
>>wydarzenia
wańskiego i Sławka Ciesielskiego z Republiki. Nam nie pozostaje nic innego, jak odśpiewać Rejestracji „Sto lat!”. ARBUZIA Rejestracja i Przyjaciele – Jubileusz 30-lecia 13 listopada, godz 17.00, Od Nowa bilety: 15 zł (przedsprzedaż) 20 zł (w dniu koncertu)
SOLO, ALE NIE SAMOTNIE Zgodnie z jesienną tradycją Muniek wyrusza w trasę klubową — tym razem będzie promował swój solowy album pod zmyślnym tytułem Muniek. Staszczyk na swojej płycie nie wymyśla się od nowa, nie stroi się w cudze fatałaszki, nie udaje. Jest dokładnie taki, jakim znamy go z T.Love, tylko być może nieco bardziej dojrzały. Może mniej cyniczny, z większą wyrozumiałością traktujący bohaterów swoich tekstów, które — w całości autorstwa Muńka Staszczyka — są kwintesencją jego stylu. Pisane z dystansem i luzem, potrafią jednocześnie głaskać i kąsać. Na płycie znajdziemy wyraźne ukłony w stronę rockowej nostalgii, glamu z lat 70. (David Bowie, Queen) oraz popu w czystej postaci, punkowego disco, a nawet country spod znaku Johnny’ego Casha. Gościnnie na płycie udzielali się muzycy z zespołów Biff oraz The Car Is on Fire. — Włożyliśmy w to całe serducho, poświęciliśmy tej płycie dużą część naszego życia i zobaczymy, co teraz się stanie — mówi Muniek. — A jeśli ludzie płyty nie kupią, albo nie przyjdą na koncert, to chyba deprecha mnie nie złapie i nie popełnię samobója. Muniek to album solowy, co nie znaczy, że Muniek jest sam. Drugim filarem projektu jest gitarzysta, kompozytor i producent Jan
Benedek, doskonale znany wszystkim fanom T.Love. Benedek grał w zespole w latach 1990—1993 i to on jest kompozytorem utworów takich jak: Warszawa, King czy Dzikość serca. Zespół uzupełniają: perkusista Ułan, basista Jacek Szafraniec i klawiszowiec Michał Marecki. Na najbliższym koncercie usłyszymy o samotności w tłumie wielkiego miasta (Tina), seksualnych podbojach podtatusiałych królów parkietu (Stary Boy), dramatach rodzinnych o kryminalnym podtekście (Kain i Abel), a także zaprezentowany zostanie numer Święty, który jest autobiograficzną podróżą na peerelowskie podwórko Muńka w rodzinnej Częstochowie. Teledysk do tego singla wyreżyserował Xawery Żuławski, twórca m.in. filmu Chaos oraz adaptacji powieści Doroty Masłowskiej Wojna polsko-ruska.Dla fanów starej gwardii T.Love obok premierowych wykonań oraz znanych hitów i coverów będzie także sporo starszych kawałków, takich jak np. Dzikość serca, Stany czy Motorniczy.
mnienia będą podane jako doskonale zrobiony musical. Podczas widowiska muzycznego Notre-Dame l’histoire na scenie bydgoskiej Łuczniczki zobaczymy m.in. związaną z Teatrem Muzycznym Roma Edytę Krzemień, Janusza Krucińskiego (zdobywcę Nagrody Związku Artystów Polskich) oraz Anię Andrzejewską, absolwentkę Pineapple Dance Studio w Londynie, która ma na koncie wiele ról w Teatrze Wielkim w Łodzi i Teatrze Muzycznym Roma. Ten spektakl był już pokazywany na deskach oper i teatrów w całej Polsce, zawsze gromadząc komplet publiczności. Jednak po raz pierwszy będzie wystawiany w naszym regionie. Bilety w cenie 60—120 zł można kupić na stronie www.makroconcert.com. Musical Notre-Dame l’histoire przeniesie nas w krainę marzeń, bajecznych kostiumów i melodyjnych piosenek. Czeka nas zabawa i niezwykła przygoda, a historia, dzięki tętniącej barwami scenografii, dynamicznej akcji i cudownej muzyce, zachwyci widza w każdym wieku. Jak obiecują organizatorzy, utwory Luca Plamondona i Richarda Cocciante w wykonaniu polskich wokalistów przeniosą nas prosto do XV-wiecznego Paryża. Ja z pewnością wybiorę się w tę podróż.
>> WIECZORKOCHA
Muniek 14 listopada, godz. 19.00, Od Nowa bilety: 30 zł (przedsprzedaż) 35 zł (w dniu koncertu)
JAK ZA DAWNYCH LAT
Każdy zna opowieść o brzydkim Quasimodo zakochanym w pięknej Cygance Esmeraldzie. Mnie powieść Victora Hugo kojarzy się z bajką Disneya, którą widziałam w kinie jeszcze jako mała dziewczynka. Baśnie mają to do siebie, że lubimy do nich wracać — jeśli nawet nie ze względu na wartość artystyczną, to na pewno ze względu na sentyment. Tym razem jednak nasze wspo-
AGNIESZKA BIELIŃSKA
Notre-Dame l’histoire 14 listopada Hala Łuczniczka >>7
>> POPULARNA KSIĄŻNICA
Listopad to miesiąc kończący Festiwal 4 Pory Książki organizowany przez Książnicę Kopernikańską w Toruniu. Po mocnej Porze Prozy przychodzi czas na Poplit, czyli Festiwal Literatury Popularnej, który gościć będzie takie osobistości jak Alinę Janowską wraz z Dariuszem Michalskim (autorem książki poświęconej aktorce), Witolda Pyrkosza, Marię Czubaszek i Jerzego Gruzę. Załoga z Książnicy chce porozmawiać z zaproszonymi gośćmi szczególnie o „zjawiskach społecznych […] znanych głównie z małego ekranu”. Jak mówi Marek Jurowski, nie zabraknie też czasu na „wspomnienia i anegdoty” — liczymy zatem na niepoprawne gawędziarstwo gości. Pierwsze spotkanie, z Aliną Janowską i Dariuszem Michalskim, odbędzie się 15 listopada o godzinie 17.00. Co niektórzy kojarzą Alinę Janowską z serialu Złotopolscy, jednak największą popular-
ność w kraju przyniosła jej Wojna domowa Jerzego Gruzy. Aktorka zagrała też w kilkudziesięciu filmach fabularnych i sztukach teatralnych na deskach kilku stołecznych teatrów: Syrena, Buffo, STS i Komedia. Dariusz Michalski z kolei to dziennikarz radiowy i telewizyjny, znawca i dokumentalista rock&rolla. Pracował w TVP i radiowej Trójce. Napisał już portrety Johna Lennona, Czesława Niemena, Jerzego Wasowskiego, Wojciecha Młynarskiego i Kaliny Jędrusik. Teraz przyszedł czas na Alinę Janowską. Kolejnego dnia Książnica zaprasza na spotkanie z Witoldem Pyrkoszem — królem polskich seriali. Tytułów wymieniać raczej nie trzeba, jednak warto nadmienić, że aktor jest także bohaterem i współautorem książki Podwójnie urodzony. Wspomnienia (rozmowy prowadzone przez Izę Komendołowicz i Annę Grużewską). 17 listopada spotkamy się z Marią Czubaszek — poetką, pisarką,
>>wydarzenia
autorką piosenek i tekstów satyrycznych, scenarzystką, felietonistką i dziennikarką. Spotkanie o godzinie 18.30 zapowiada się więc ciekawe i barwnie. Miejmy tylko nadzieję, że nie zabraknie nam wówczas oddechu, gdyż — jak przyznaje sama Maria Czubaszek — wypala dziennie trzy paczki papierosów. Ostatnim gościem Festiwalu będzie sam Jerzy Gruza, z którym spotkamy się 18 listopada. Ten reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, aktor i twórca seriali wydał ostatnio Stolik. Anegdoty, plotki, donosy. Przy tytułowym stoliku, znajdującym się w kawiarni wydawnictwa Czytelnik, siadywał przez długie lata Antoni Słonimski, a potem Gustaw Holoubek, Tadeusz Konwicki, Andrzej Szczepkowski, Jonasz Kofta, Andrzej Łapicki, Janusz Głowacki, Michał Komar. Był to nieformalny klub literacki, rodzaj domu — jak pisze Jerzy Gruza — w którym spotykano się, przyjmowano gości, toczono zawzięte pojedynki na opinie, poglądy i oceny tego, co się wydarzyło w polityce, w teatrze, w kinie oraz w życiu towarzyskim i osobistym. Myślę, że warto przysłuchać się takim opowieściom.
niż zazwyczaj — festiwal będzie nieco dłuższy, a wszystkie działania odbędą się jedynie w klubie Mózg. Festiwal rozpocznie się 15 listopada prezentacją muzyki japońskiej w wykonaniu trzech muzyków, którzy określają swój repertuar mianem Nowej Muzyki Japońskiej. Ich miażdżąco ostry dźwięk niweczy trudy wielu światowych grup, chcących kreować się na formacje psychodeliczne. Drugiego dnia obejrzymy prezentacje wideo z pokazów performance z galerii i klubów w Tokyo.
(SY) Festiwal Literatury Popularnej (PopLIT) 15 listopada: Alina Janowska, Dariusz Michalski (17.00) 16 listopada: Witold Pyrkosz (17.00) 17 listopada: Maria Czubaszek (18.30) 18 listopada: Jerzy Gruza (18.30) Wszystkie spotkania odbędą się w Książnicy Kopernikańskiej w Toruniu przy ul. Słowackiego 8
ARTYSTYCZNIE W MÓZGU Mózg Festival (dawniej znany jako Muzyka z Mózgu Festiwal) to najbardziej oryginalny z bydgoskich festiwali. To święto improwizacji odbędzie się w Bydgoszczy już po raz szósty. Tegoroczna edycja przyjmie nieco inną formę
Następna część festiwalu, która rozpocznie się 23 listopada, to wspomnienie koncertów z zeszłego roku. Będą to głównie filmy zrealizowane w rozdzielczości HD. Tego samego dnia Angelika Fojtuch otworzy kolekcję swoich foto-obiektów pt. Jaka miłość taka sztuka 2010. Trzecia część (25—27 listopada) to występy dwudziestu muzyków oraz artystów wizualnych. Usłyszymy m.in. Bydgoską Orkiestrę Muzyki Współczesnej, jazzowy Oleś Duo czy Barrego Guya ze skrzypaczką Mayą Homburger. Różnorodność stylów gwarantuje, że podczas festiwalu nie będziemy mieć zbyt wielkiej szansy na nudę. Przewidywane musli magazine
>>wydarzenia
AGNIESZKA BIELIŃSKA
FOT. ZIGA KORYTNIK
Mózg Festival 15–27 listopada Mózg wejściówki na jeden dzień: kosztują 20 zł karnet na cały festiwal: 60 zł 23 i 24 listopada wstęp wolny
XXI TORUŃ BLUES MEETING 2010 Toruń Blues Meeting powstał w 1990 roku. Festiwal wymyślił i od początku realizuje Maurycy Męczekalski — obecny szef klubu. Na pierwszym pionierskim TBM w 1990 roku wystąpiło kilka znanych do dziś grup (Easy Rider, Nocna Zmiana Bluesa, After Blues). A już na następnych zagrali „ojciec polskiego bluesa” — Tadeusz Nalepa i zespół Dżem, który do dziś jest niekwestionowaną gwiazdą bluesowych spotkań. W połowie lat 90. zaczęli pojawiać się czarnoskórzy
bluesmani z USA. Od wielu lat festiwal ma już w pełni międzynarodowy charakter. Obok amerykańskich mistrzów bluesa występują znakomici bluesmani z Europy, a nawet dalekiej Australii czy Brazylii. Toruń Blues Meeting jest jednym z najważniejszych festiwali bluesowych w Polsce, na który przyjeżdżają miłośnicy bluesa z całego kraju, a atmosfera klubu Od Nowa sprawia, że koncerty są wyjątkowo gorące i niepowtarzalne. Festiwal odbywa się zawsze w przedostatni weekend listopada i trwa dwa dni, chociaż zdarzały się w historii także imprezy trzydniowe. Ideą festiwalu jest prezentacja różnych form i stylów bluesa oraz połączenie młodości z doświadczeniem. Na toruńskiej scenie pojawiają się wykonawcy reprezentujący bluesa elektrycznego i akustycznego, boogie, jump, west coast, blues-rocka, country bluesa i oczywiście nieśmiertelnego bluesa chicagowskiego. Bywalcy festiwalu mogą podziwiać zespoły, duety i solistów, weteranów i młodych adeptów bluesowej sztuki, którzy mają okazję wystąpić przed szerszą publicznością u boku swoich starszych kolegów po fachu. W tym roku niewątpliwą gwiazdą pierwszego dnia festiwalu będzie Johnny Winter, białowłosy wokalista, gitarzysta i kompozytor z Teksasu. Reprezentant takich nurtów, jak: blues, rhythm’n’blues i rock’n’roll. Karierę zaczynał, grając z bratem w lokalnych teksańskich klubach. W dorobku ma przeszło dwadzieścia wydawnictw płytowych. Johnny’ego poznać można po charakterystycznej grze na gitarze, często na najcieńszej strunie. Filarem drugiego dnia będzie Dżem, polska legendarna grupa grająca muzykę z pogranicza rocka i bluesa. Nazwa zespołu pochodzi od jamu — zbiorowego muzykowania i improwizowania na zaplanowany temat.
Przez wiele lat zespół utożsamiany był przede wszystkim z charyzmatycznym wokalistą i frontmanem Ryśkiem Riedlem, aż do jego przedwczesnej śmierci w 1994 roku. Razem nagrali wiele płyt, m.in.: Dzień, w którym pękło niebo, Cegła, Absolutely Live, Zemsta nietoperzy, Tzw. przeboje — całkiem live, Autsajder. Przez krótki czas zespół grał sporadycznie na Toruń Blues Meeting, a w 1994 roku wystąpił bez wokalisty. W latach 1995—2001 Ryśka zastąpił Jacek Dewódzki. Od 2001 roku do dziś wokalistą jest Maciej Balcar. WIECZORKOCHA XXI TORUŃ BLUES MEETING 2010 19–20 listopada, Od Nowa
MARIAŻ REGGAE I PUNKA Muzycy Farben Lehre znani są z tego, że do współpracy często lubią zapraszać inne grupy, a szczególnie te z pogranicza reggae, rocka i alternatywnego popu. Tak będzie się działo również podczas jesiennej trasy — 20 listopada w Estradzie oprócz Farben Lehre zagrają formacje Raggafaya oraz Akurat. Będzie to jakby powtórka doskonale przyjętej kwietniowej trasy Punky Reggae Live, podczas której (również w Estradzie) punkowcy z Farben Lehre zagrali z bydgoską Raggafayą. Farben Lehre i Akurat to grupy, których nikomu nie trzeba przed-
stawiać. Obie formacje są obecne na polskim rynku muzycznym od wielu lat. Znane są nie tylko z energetycznych dźwięków, ale również z doskonałych tekstów. Natomiast Raggafaya — jak powiedział mi kiedyś lider Farben Lehre Wojtek Wojda — to „jedna z najciekawszych kapel młodego pokolenia, której warto posłuchać zarówno z płyty, jak i na żywo”. Zespół powstał na początku 2007 roku, by łączyć reggae z hip-hopem, lecz dzięki różnorodnym zainteresowaniom muzyków powstała w sumie energiczna mieszanka reggae, ska, dancehallu i rocka. Pierwszym dużym osiągnięciem zespołu było zwycięstwo w konkursie na Ostróda Reggae Festival 2007. No cóż, nic dodać, nic ująć, zapowiada się niezły czad! AGNIESZKA BIELIŃSKA Farben Lehre / Akurat / Raggafaya 20 listopada, godz. 19.00 Estrada
JULIA CZARUJE W TORUNIU Doczekaliśmy się! 21 listopada o godzinie 20.00 na scenie w Od Nowie pojawi się piękna, eteryczna, a przede wszystkim diabelnie utalentowana Julia Marcell. Wszystkich, którym niewiele mówi nazwisko artystki, odsyłam do kwietniowego numeru „Musli Magazine”, w którym była naszą „dziewczyną z okładki”. FOT. JACEK BARCIKOWSKI
są także warsztaty oraz spotkania z niektórymi artystami. Grzechem zatem byłoby zrezygnować z takiej okazji.
>>9
ARBUZIA
emocje podsyci Sala numer 6 Karen Szachnazarow. Później zobaczymy Pochowajcie mnie pod podłogą Siergieja Śnieżkina. Wieczór filmowy zwieńczą Bikiniarze w reżyserii Walerija Todorowskija. 24 listopada w rosyjskim menu Morfina Siergieja Bodrowa, To nie boli Aleksieja Bałabanowa i Krótkie spięcie znakomitego kwintetu: Borisa Chliebnikova, Piotra Busłowa, Ivana Wyrypajewa, Aleksieja Germana i Kiriła Sriebnikowa. Wieczór zamknie Dzień bestii Michaiła Konowalczuka. Czwartek 25 listopada to z kolei nie lada gratka dla fanów animacji. Weekend rozpoczniemy Czasem żniw. Na główne danie organizatorzy zaserwują nam Damę z pieskiem, a na deser obraz Nikołaja Drejdiena Jak Anioł. 27 listopada zobaczymy Człowieka obok okna Dmitrija Mieschiejewa, Akt natury Aleksandra Łungina i Siergieja Osipjana oraz Jak spędziłem koniec lata Aleksandra Pogrbskija.
Julia Marcell 21 listopada, godz. 20.00, Od Nowa bilety: 29 zł (przedsprzedaż), 37 zł (w dniu koncertu)
SPUTNIK WYLĄDOWAŁ Entuzjaści kinematografii rosyjskiej! Przygotujcie się na wielkie lądowanie. Już 22 listopada w Kinie Centrum pojawi się 4. Festiwal Filmów Rosyjskich „Sputnik nad Polską”. Obok pereł kinematografii rosyjskiej z przykurzonej już nieco półki znajdziecie prawdziwe świeżynki młodego kina rosyjskiego. Wspólnym mianownikiem wszystkich prezentowanych obrazów są bez wątpienia znakomici autorzy i ich niezależne, wymykające się sztampie obrazy. 22 listopada zobaczymy Ładunek 200 Aleksieja Bałabanova oraz Cienie zapomnianych przodków i Barwy granatu Siergieja Paradżanowa. 23 listopada festiwalowe >>10
Bajowy Liściopad FOT. J.M.MURAWSKI
>> — Mam na imię Julia i piszę piosenki, co obok samej czynności śpiewania pochłania mnie w życiu kompletnie — mówi sama o sobie. — To, co się ze mnie wydobywa, nazywam Classical Punkiem z powodu moich klasycznych ciągot i inspiracji, ale całkiem punkowego wykonania. Piosenki Julii to odrębne historie, w opowiadaniu których artystka zdaje się na skromne, a wręcz subtelne środki wyrazu. — W szczególności interesują mnie naturalne, organiczne dźwięki, drewno, struny, palec uderzający w klawisz i szepczący, łamiący się głos czy oddech. To taki świat, w którym najchętniej się poruszam — deklaruje wokalistka. Debiutancką płytę Julii It Might Like You można znaleźć nie tylko w Polskich sklepach, ale także w Niemczech, Austrii i Szwajcarii. Artystka koncertowała już m.in. w Wielkiej Brytanii, Holandii, Portugalii i Japonii. Tego wydarzenia nie możecie przegapić!
>>wydarzenia
Od 2 do 5 oraz 14 listopada w Teatrze Baj Pomorski będzie można zobaczyć przygotowaną ostatnio premierę Słowika w reżyserii Ady Konieczny, ze scenografią Dariusza Panasa oraz muzyką Krystiana Segdy (recenzję spektaklu można przeczytać w bieżącym numerze „Musli Magazine”). Z kolei 7, 9 i 10 listopada Teatr zaprosi najmłodszych widzów na Historię Calineczki w reżyserii Agnieszki Niezgody i Jacka Pietruskiego, ze scenografią Małgorzaty Mikielewicz, choreografią Izabeli Gordon-Sieńko oraz z muzyką Tomasza Kamińskiego. Muppetowy Kopciuszek przewidziany jest na kolejne dni, czyli 16, 17 i 19 listopada. Scenarzystą i reżyserem tego spektaklu jest Ireneusz Maciejewski, scenografię opracował Dariusz Panas, a muzykę napisał Piotr Klimek, teksty piosenek wyszły spod pióra Wojciecha Szelachowskiego, muzykę natomiast do przedstawienia nagrał zespół Doctor Fisher. 21 listopada o godzinie 16.30 Teatr zaprosi widzów na premierę Barona Münchhausena w reżyserii Wojciecha Szelachowskiego, ze scenografią Jerzego Michała Murawskiego, muzyką Krzysztofa Dziermy i grafikami Sylwestra Siejny. Spektakl grany będzie także od 23 do 25 listopada. Między 26 a 28 listopada w Teatrze Baj Pomorski zagości 5(25) Festiwal Festiwali Teatrów Jednego Aktora. A w ostatnim dniu miesiąca w teatralnej szafie poczujemy ducha Świąt Bożego Narodzenia. Wszystko za sprawą Opowieści Wigilijnej wg Karola Dickensa (przekład: Krystyna Tarnowska, reżyseria i adaptacja: Czesław Sieńko, scenografia: Joanna Braun, muzyka: Robert Łuczak, choreografia: Piotr Suzin). Zapraszamy! www.bajpomorski.art.pl. HANNA GREWLING
Festiwal zamknie Brat Aleksieja Bałabanova, Ja Igora Wołoszyna i Półtora pokoju Chrżanowsky’ego. Nie zabraknie też atrakcji dla najmłodszych kinomanów. W ramach festiwalu odbędzie się przegląd bajek rosyjskich „Mały Sputnik”. Tego wydarzenia nie możecie przegapić! Do zobaczenia w Kinie Centrum. ARBUZIA 4. Festiwal Filmów Rosyjskich „Sputnik nad Polską” 22–28 listopada, Kino Centrum
MISTRZOWIE GITARY: ŚCIERAŃSKI Entuzjaści jazzu powinni już rezerwować sobie wieczór 24 listopada! W Od Nowie na małej scenie wystąpi wirtuoz gitary basowej Krzysztof Ścierański. Tego artysty nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Współpracował ze znakomitościami polskiej sceny jazzo-
wej, m.in. ze Zbigniewem Namysłowskim, Ewą Bem, Tomaszem Stańko i grupą String Connection. Ścierański zadebiutował w 1976 roku w zespole Laboratorium. Pozajazzowym entuzjastom muzyki znany jest z pewnością ze współpracy z Johnem Porterem i Republiką. Jednak największy sentyment mają do niego właśnie miłośnicy jazzu. Przez wiele lat, aż musli magazine
>>wydarzenia
ARBUZIA Krzysztof Ścierański 24 listopada, godz. 20.00, Od Nowa bilety: 5 zł (studenci) 10 zł (pozostałe osoby)
rzchłych czasów. Historia tego zespołu wywodzi się od trójki muzyków zespołu Skapoint. Owa trójka (Adam, Maciek i Wojtek) postanowiła ponownie zacząć grać. Jak im to wychodzi, przekonajcie się sami 26 i 28 listopada. Wszak nic tak nie poprawia humoru, jak porządna dawka energetycznego reggae.
FOT. NADESŁANE
po dziś dzień przez czytelników „Jazz Forum” uznawany jest za najlepszego polskiego gitarzystę basowego.
AGNIESZKA BIELIŃSKA
CZAS NA REGGAE W deszczowe jesienne wieczory czekają nas koncerty spod znaku dynamicznego i optymistycznego reggae. W bydgoskiej Yakizie oraz toruńskim NRD wystąpią Cała Góra Barwinków i CT-Tones.
Barwinki właśnie wyruszają w trasę promującą ich najnowszy krążek o dość zadziornym tytule Kocham kłopoty. A wszystko zaczęło się w 1997 roku w piwnicy pewnego domu w Kłobucku. Było ich dwóch — perkusista Szymek i basista Kuba. Skład dość skromny, za to już z własną nazwą — podkradzioną z tomika wierszy Jerzego Harasymowicza, znalezionego w domowej biblioteczce. Takie były garażowe, a raczej piwniczne początki Całej Góry Barwinków. Po kilku zmianach w składzie i niezliczonych próbach zespół zadebiutował koncertowo. Dziś są jedną z najbardziej rozpoznawalnych kapel reggaeowych w Polsce. Grają energetyczny mix ska, reggae i rocksteady. Znakiem rozpoznawczym grupy jest wysunięta na pierwszy plan rozbudowana sekcja dęta i chwytliwe melodie. Słyną też ze świetnie przyjmowanych energetycznych koncertów. Początki CT-Tones sięgają zamie-
Cała Góra Barwinków / CT-Tones 26 listopada, godz. 20.00, Yakiza 28 listopada, godz. 20.00, NRD bilety: 10 zł (przedsprzedaż) 15 zł (w dniu koncertu)
BŁASZCZYK, STALIŃSKA, GRABOWSKI, PESZEK… W BAJU Ostatni weekend listopada w Teatrze Baj Pomorski upłynie pod znakiem monodramu. Podczas kolejnej edycji Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora zaprezentowanych zostanie 10 monodramów w wykonaniu aktorów z Estonii, Serbii, Rosji oraz Polski. 5 (25) Festiwal Festiwali Teatrów Jednego Aktora otworzy Jan Peszek w doskonałym i granym od 34 (!) lat na scenach całego świata monodramie Bogusława Schaeffera Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego. Pierwszego dnia Spotkań w teatralnej klasyce zobaczymy również Janusza Stolarskiego w Ecce Homo Fryderyka Nietzschego oraz Dorotę Stalińską w Żmii Aleksego Tołstoja. W sobotę Vjera Mujovic z Serbii zaprezentuje Opowieść o Sonieczce, a Krzysztof Grabowski i Vsiewołod Chubenko (Rosja) pokażą dwa monodramy na podstawie Piaskownicy Michała Walczaka, który będzie także gościem Festiwalu. Marek Sadowski, wyróżniony za komediowy talent na tegorocznym Turnieju Teatrów Jednego Aktora „Sam na Scenie” w Słupsku, wystąpi tego dnia w
autorskim monodramie Dylemat niebieski. W trzecim dniu Festiwalu publiczność podziwiać będzie Ewę Błaszczyk w Roku magicznego myślenia wg Didona, Jolantę Góralczyk w Medei Eurypidesa oraz Viaczeslawa Rybnikowa (Estonia) w Łabędzim śpiewie Czechowa. Miłośnicy wspaniałego aktorstwa w trudnej sztuce monodramu na pewno nie przegapią kolejnej edycji Festiwalu! ARKADIUSZ STERN 5 (25) Festiwal Festiwali Teatrów Jednego Aktora Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora 26–28 listopada 2010 Teatr Baj Pomorski
ściśle związane ze Stanisławem Witkiewiczem i falą patriotycznej euforii oraz mody na Pomorze, jaka zapanowała po odzyskaniu niepodległości. Witkacy, jak Przybyszewski czy Niesiołowski, bywał regularnie w Toruniu i zamieszkiwał w pensjonacie Zofijówka na Bydgoskim Przedmieściu, prowadzonym przez Zofię Żuławską, która swój salon intelektualnej elity przeniosła do Torunia aż z Zakopanego. W Teatrze wystawiali Osterwa i Jaracz, w konfraterni pod gotyckim Ratuszem profesor krakowskiej ASP Eugeniusz Gros organizował wystawy znanych polskich malarzy, m.in. Witkacego. Mimo ówczesnego niezrozumienia dzieł teatralnych Witkiewicza dyrektor toruńskiego Teatru Mieczysław Szpakiewicz odważył się na wystawienie jego dramatów, i tak swoje prapremiery na deskach tej sceny miały W małym dworku (1923) oraz Wariat i zakonnica (1924) — której tytuł zmieniono na bardziej subtelny: Wariat i pielęgniarka. Jednak sztuki te zostały uznane wówczas za tanią prowokację i szybko zdjęte z afisza — cóż, takie to były czasy; Teatr wystawiał na przemian sztuki poważne i wodewile, a kontrowersyjny dramaturg Witkacy musiał poczekać na swój czas. 28 listopada 1920 roku Państwowy Teatr Narodowy w Toruniu w obecności premiera Witosa zaprezentował swój pierwszy spektakl — Zemstę Fredry. Polskie 90-lecie Teatr uczci kompilacją dwóch dramatów Witkacego w reżyserii znanego z doskonałych autorskich i współczesnych odczytań klasyki Grzegorza Wiśniewskiego, a jego adaptacja będzie zapewne teatralnym wydarzeniem!
>> WITKACY W TORUNIU
W Teatrze im. Wilama Horzycy trwają intensywne przygotowania do pierwszej premiery w ramach projektu jubileuszowego — 90-lecia polskiego teatru w Toruniu. Po wielu latach na deski toruńskiej sceny dramatycznej wraca Witkacy, i to od razu w podwójnej dawce! Grzegorz Wiśniewski, tegoroczny laureat Nagrody im. Konrada Swinarskiego, przygotowuje spektakl Śnieg na podstawie dramatów Witkacego Kurka wodna i Matka. Ten ostatni dramat Wiśniewski wystawiał już w gdańskim Teatrze Wybrzeże, Kurkę wodną zaś w Toruniu widzowie po raz ostatni mogli zobaczyć 25 lat temu w reżyserii i scenografii Andrzeja Markowicza. Początki polskiej sceny w grodzie nad Wisłą są
ARKADIUSZ STERN
Stanisław Witkiewicz, Śnieg na podst. Matki i Kurki wodnej reżyseria i adaptacja Grzegorz Wiśniewski premiera 27 listopada 2010 Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu
>>11
<< >>wydarzenia
Listopad na poważnie W programie muzycznym pierwszej połowy listopada w Dworze Artusa zabrzmią dwa ostatnie koncerty w ramach Międzynarodowego Festiwalu Gwiazd FORTE piano 2010. W pierwszą niedzielę odbędzie się Koncert Prezydencki z okazji XV-lecia współpracy Miast Partnerskich Torunia i Kaliningradu. Utwory z repertuaru W.A. Mozarta, P. Czajkowskiego i A. Głazunowa wykona Orkiestra Kameralna Filharmonii Kaliningradzkiej pod dyrekcją Aleksandra Andriejewa. W drugą niedzielę wystąpi formacja Młynarski plays Młynarski, w skład której wchodzą: Gaba Kulka, Janek Młynarski, Piotr Zabrodzki, Kuba Galiński, Marian Wróblewski, Wojtek Traczyk i Ma-nolo Alban Juarez. Będzie to koncert promujący ostatnią płytę zespołu Rebeka Nie Zejdzie Dziś na Kolację z nowymi aranżacjami piosenek Wojciecha Młynarskiego.
W ostatniej dekadzie miesiąca do Torunia zjadą wirtuozi skrzypiec, by jak w roku ubiegłym powalczyć o nagrody pieniężne i tytuł Laureata Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego — Toruń 2010. Wśród zakwalifikowanych do pierwszego etapu uczestników znaleźli się artyści z Polski, Białorusi, Ukrainy, Chin, Korei Południowej, Węgier i Francji. Koncert Laureatów, podczas którego wręczone zostaną nagrody, odbędzie się 30 listopada. EWA SOBCZAK
Międzynarodowy Festiwal Gwiazd FORTE piano 2010 Koncert Prezydencki z okazji XV-lecia współpracy Miast Partnerskich Torunia i Kaliningradu 7 listopada, godz. 18.00 Młynarski plays Młynarski 14 listopada, godz. 18.00
FOT. MICHAŁ SZLAGA
FOT. NADESŁAN
>>12
musli magazine
>>wydarzenia
Listopad w Wozowni
rykańskiej Luizjany. Występ odbędzie się w ramach festiwalu Era Jazzu 2010, a sam zespół zaprezentuje swoje brzmienie po raz pierwszy w Polsce — obok Torunia będą to także Szczecin, Poznań, Warszawa i Kraków. Na początek pierwszego listopadowego weekendu, w piątek 5 listopada, zagra nasza toruńska, legendarna już kapela Kobranocka, która obchodziła niedawno swoje 25-lecie. W kolejny wtorek na scenie klubu zagości psychodeliczne i transowe brzmienie spod znaku Manescape, czyli zespołu z Głogowa, który wyróżnia się szczególnie „brudnymi” gitarami, mocną sekcją rytmiczną i solidnym basem — jak dla mnie, band nie do przegapienia. Z kolei 12 listopada zagra Freeks z Łodzi — niesamowity melanż funky, rocka, acid jazzu i reggae. Tę stylistykę stworzą dla nas in-
MARCIN GÓRECKI
360 – wystawa Krystiana Jajszczyka w ramach Projektu Debiuty 5 listopada, godz. 18.00
FOT. ARTUR MALEWSKI
NE
Krzywo zbliżają się do swego celu wszystkie rzeczy dobre – wystawa Artura Malewskiego 22 października–28 listopada Dotykać bardzo proszę – wystawy Mateusza Sadowskiego i Dawida Misiornego 5–28 listopada Ukryta Dekada. Polska Sztuka Wideo 1985–1995 16 listopada, godz. 18.00 Tautologie i powtórzenia – wystawa Grzegorza Sztabińskiego 5–28 listopada
(SY) torun@lizardking.pl www.myspace.com/lizardkingtorun Rezerwacje miejsc siedzących: 56 621 02 34
FOT. TOMASZ ZAŁUSKI
Nowy miesiąc w Lizard King pora zacząć. W listopadzie królować będą, podobnie jak w poprzednim miesiącu, głównie klimaty jazzowe i rockowe. W pierwszy czwartek miesiąca (4 listopada) wystąpi Nathan Williams & Zydeco Band — zespół uprawiający muzykę ame-
strumenty klawiszowe, gitara elektryczna, gitara basowa, perkusja, saksofon i trąbka. Dla wahających się niech zachętą będzie fakt, że zespół supportował już takie gwiazdy jak Kayah, Ania Dąbrowska czy Kult, a jeszcze wiele przed nimi. Już 17 listopada mój osobisty hit miesiąca, czyli hardcore’owy Something Like Elvis. Swoją nazwę panowie zaczerpnęli z Dzikości serca Davida Lyncha, więc można się spodziewać po nich zacnych poszukiwań. SLE będzie wspierać Ed Wood, czyli noise-rockowe duo z Bydgoszczy. Zespół znany jest z nieprzewidywalnych koncertów-happeningów, w trakcie których wykonawcy np. masturbują publiczność. Cokolwiek to znaczy, myślę, że powodów do większych obaw nie ma. Następnego dnia kolejne mocne uderzenie w wykonaniu Farben Lehre i Raggafaya — bandy zagrają także 20 listopada w bydgoskiej Estradzie. W czwartek 25 listopada toruńską publiczność zaszczyci Lipali, zespół, który po rozwiązaniu w 1999 roku legendarnej grupy Illusion założył Tomasz Lipnicki. Będzie zatem ostro i gorąco! Na zakończenie miesiąca do Lizard King zagości blues-rockowy Johny Coyote i raper Pezet ze swoim młodszym bratem, występującym pod pseudonimem Małolat. Ja już nie mogę się doczekać, a Wy?
FOT. ARTUR MALEWSKI
LISTOPADOWE GRANIE
Listopadowa słota zapewne zachęci wszystkich do odwiedzenia Galerii Wozownia w Toruniu. 5 listopada o godzinie 18.00 otwarta zostanie wystawa Krystiana Jajszczyka pod tytułem „360”. Dzięki artyście będziemy mieli możliwość wizualnego skosztowania rzeźb — stąd też geometryczna kategoria pełnego obrotu. Do końca tego miesiąca będziemy mogli zobaczyć również wystawę prac Artura Malewskiego, czyli „Krzywo zbliżają się do swego celu wszystkie rzeczy dobre”. Autor tworzy różne figury, używając żywicy poliestrowej lub kauczuku, uzupełniając je naturalnymi włosami bądź skórami. Swoimi rzeźbami autor prowadzi pewnego rodzaju zabawę z naszymi lękami, ludowymi wierzeniami czy mitycznymi wyobrażeniami stworów. Wszystko to wypływa z uwielbienia autora do deformowania, mutowania i tworzenia anomalii. Kolejna ekspozycja, którą warto zobaczyć w Wozowni, to ostatnia wystawa z serii „Dotykać bardzo proszę”. Tym razem zagoszczą prace Mateusza Sadowskiego i Dawida Misiornego. Ich twórczość to przede wszystkim różnego rodzaju instalacje wideo przedstawiające reakcje ludzi na różne bodźce. Dla fanów tego typu sztuki godna polecenia jest również wystawa zatytułowana „Ukryta dekada. Polska sztuka wideo 1985—1995” — wernisaż odbędzie się 16 listopada o godzinie 18.00. W ramach tego projektu będzie można prześledzić losy polskich obrazów tworzonych techniką elektroniczną. Ciekawie zapowiada się również wystawa prac filozofa-estetyka Grzegorza Sztabińskiego pod tytułem „Tautologie i powtórzenia”, która w Wozowni zagości w dniach od 5 do 28 listopada. To różnego rodzaju formy wypowiedzi artystycznej, począwszy od rysunku, a kończąc na performance, wszystko — jak przystało na naukowca — uzupełnione teoretycznym komentarzem. Dla osób spragnionych posłuchania ludzi sztuki istnym rarytasem będzie zapewne spotkanie z Markiem Wasilewskim i Wojciechem Zamiarą — wszystko to 17 listopada o godzinie 18.00. Pierwszy z nich to m.in. autor wielu tekstów o sztuce i redaktor naczelny „Czasu Kultury”, który w ramach swojej pracy artystycznej zajmuje się instalacjami wideo. Podobną twórczością popisać się może również drugi z panów. Zapraszam serdecznie.
>>13
„
>>wydarzenia
Stawiamy na dialog W dniach 26–28 listopada 2010 roku w toruńskim Muzeum Etnograficznym odbędzie się czwarta edycja Festiwalu Antropologii Wizualnej Aspekty. Z Łukaszem Jakielskim – antropologiem kultury, badaczem kultury audiowizualnej, pomysłodawcą i koordynatorem festiwalu – rozmawia Ewa Sobczak
>>Organizatorami Festiwalu są antropolodzy kultury, a
zainteresowanie wizualnością i wykorzystaniem obrazu dla celów badawczych w tym środowisku nie dziwi. Skąd jednak pomysł na festiwal? Festiwal to forma otwarta dla wszystkich, nie tylko dla specjalistów. Antropologia wizualna nie jest znana szerokiemu odbiorcy, dlatego właśnie, zastanawiając się nad tym, w jaki sposób zainteresować ludzi filmem antropologicznym, wpadliśmy na pomysł zorganizowania festiwalu filmowego. Festiwalowa przestrzeń stwarza też doskonałą okazję do dyskusji na temat wizualności, sposobów przedstawiania ludzi i ich kultury. Jako organizatorzy, którzy stawiają na dialog z publicznością, postanowiliśmy również, że najlepszy film festiwalu wybierać będą właśnie nasi widzowie. Zależy nam na budowaniu przestrzeni otwartej, w której każdy będzie mógł się wypowiedzieć na temat pokazywanych filmów. Dlatego tak ważna jest dla nas publiczność.
>>To czwarta edycja Festiwalu, nie istnieje on jednak w
świadomości przeciętnego mieszkańca Torunia. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że nie wiedzą o nim nawet osoby zainteresowane filmem. Jak rozumiem, nie chcielibyście jednak poprzestawać wyłącznie na widzu związanym z Katedrą Etnologii i Antropologii Kulturowej. Ja bym zaryzykował stwierdzenie, że jesteśmy bardziej znani za granicą i poza Toruniem niż w samym mieście. Mamy wiele sygnałów z całej Polski, że nasz Festiwal się podoba i coraz więcej osób z innych miast na niego przyjeżdża. My sami jesteśmy zapraszani na wiele tego typu europejskich festiwali. Naszym celem jest zainteresowanie filmem antropologicznym nie tylko specjalistów — antropologów czy też szerzej: humanistów. Chcielibyśmy, aby ten rodzaj dokumentu — wrażliwy na człowieka, sposób, w jaki przeżywa on świat oraz buduje go razem ze swoją społecznością — mógł dotrzeć do każdego, kto interesuje się tym gatunkiem kina dokumentalnego, kto chce dowiedzieć się o świecie jak najwięcej i kto ciekawy jest człowieka i tego, w jak różny sposób każdy z nas ten świat przeżywa. Antropologia patrzy na człowieka nie tylko jak na byt biologiczny, nie tylko jak na element statystyk. Dla niej człowiek to nie tylko uczestnik kultury, ale także jej twórca. Kultura zmienia się nieustannie, zmienia się też człowiek. Aby zrozumieć różne współczesne zjawiska, trzeba tego człowieka oraz jego kulturę poznać, spróbować >>14
zrozumieć. Nauki społeczne starają się opisać ludzkie zachowania, zrozumieć je. Film antropologiczny służy naukowcom do badania i analizowania ludzkiej kultury, ma też siłę przekazywania tej wiedzy dalej, wszystkim, nie tylko specjalistom.
>>Kim są zatem twórcy prezentowanych filmów?
Twórcami są zarówno studenci, jak i doświadczeni reżyserowie. Dla nas jako organizatorów nie jest ważny fakt, czy reżyser ukończył studia antropologiczne i potrafi wykazać się znajomością antropologicznych teorii. Bardzo często jest to rodzaj intuicji w sposobie patrzenia i analizowania zachowania ludzi.
>>Filmy konkursowe opowiadają o ludziach z najróżniej-
szych zakątków świata. Czym kierujecie się podczas selekcji? Jak ona wygląda? Wszystkie filmy staramy się oglądać uważnie i analizować nie tylko pod kątem artystycznym i formalnym, ale także pod względem zawartości merytorycznej. Film antropologiczny jest wbrew pozorom dość trudnym gatunkiem. Łatwo się zgubić, filmując pewną rzeczywistość. Ujmując to w filmową metaforę, można by rzec, że łatwo przejść na złą stronę mocy. Tą złą stroną mocy filmowca jest kultura, z której pochodzi. Może ona łatwo wpływać na to, w jaki sposób chce się coś przekazać. Z drugiej strony nie można zapomnieć, że w filmowanej rzeczywistość ciągle zachodzą zmiany. Zbyt sentymentalne podejście — zwłaszcza jeśli film tworzony jest na przestrzeni kilku lat — może również zgubić filmowca. To trochę taki intuicyjny złoty środek. Naszym zadaniem jest go wychwycić. Nie jest to łatwe, bo kultura to szerokie pojęcie, pełne wielu zawiłych niuansów, czasem trudnych do odszyfrowania. Do tego dochodzi też nasza własna kultura — wszystkie filmy oglądamy i analizujemy przez pryzmat własnego bagażu kulturowego, którego nie można tak po prostu odczepić. Niekiedy potrafi to napiętrzyć wiele dylematów. No bo coś, co w naszej szerokości geograficznej jest omijane i marginalizowane, może być ważne gdzie indziej. Raz jest to łatwe do odnalezienia, innym razem wymaga głębokiego zastanowienia. Zakres tematyczny nadsyłanych filmów jest ogromy. Wybieramy spośród nich te, które na człowieka patrzą z zainteresowaniem, nie boją się zadawać pytań na temat procesów społecznych. Dostrzegają różnorodność ludzkich zachowań i tej różnorodności nie spłaszczają, ale pozwalają mówić samej o sobie. musli magazine
FOT. NADESŁANE
>>wydarzenia
>>Czy podczas tegorocznej selekcji pojawiły się obrazy
zaskakujące, problemy nowe, na które chcielibyście szczególnie zwrócić uwagę widzów? Zawsze pojawiają się takie. Filmy nadsyłane do nas rzadko przedstawiają ogólny obraz jakiejś kultury. To wycinki pewnego procesu, zjawiska, tradycji czy kultury lokalnej. I mimo globalnej turystyki mechanizmy te nie są raczej znane powszechnemu widzowi, mieszkającemu setki tysięcy kilometrów dalej. Częstokroć wymagają one od reżysera kilkumiesięcznych czy kilkuletnich obserwacji. Dopiero wtedy można uchwycić tę właściwą formę.
>>Skoro udało Wam się wzbudzić zainteresowanie Festi-
walem daleko poza środowisko lokalne, to zapewnie nietrudno przekonać do przyjazdu jakichś gości specjalnych, co zawsze podnosi jego rangę. Goście byli, ale głównie z Polski. Choć bardzo chcielibyśmy, to w chwili obecnej możemy — w ramach naszego budżetu — zaprosić jedynie kilku gości specjalnych, o co się staramy. Toteż nie możemy jeszcze niczego potwierdzić. Na pewno zmieni się to w kolejnych edycjach, gdyż chcemy zapraszać wszystkich reżyserów, których filmy będą brać udział w konkursie. Jest to dla nas zadanie priorytetowe. W tegorocznej edycji nie zabraknie za to wystaw. Jedną z nich, otwierającą festiwal, są Etnoklimaty. To pokonkursowa wystawa fotografii organizowana corocznie przez toruńskie Muzeum Etnograficzne. Prace nadesłane i wybrane w tym roku dotyczą motywów codzienności. Na drugą wystawę złożą się zdjęcia z Mali w Afryce Zachodniej autorstwa Łukasza Brauna, doktoranta wrocławskiej Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej.
>>Wiadomo, że koszt zorganizowania jakiegokolwiek festiwalu jest niebagatelny, szczególnie jeśli organizatorzy mają ambicje międzynarodowe. Macie jednak na swoim koncie już pewne istotne sukcesy. Środki, jakimi dysponujemy, nie są duże. Staramy się jednak z roku na rok o pozyskiwanie kolejnych źródeł finansowania. Na szczęście udało nam się sprawić, że Aspekty mają już swoją markę. Coraz więcej osób nas kojarzy i chętnie uczestniczy w naszym festiwalu. Ale to, z czego jesteśmy naprawdę dumni, to zespół, w którym pracujemy. Udało nam się zebrać wspaniałą grupę ludzi, którzy z pasją podchodzą do festiwalowych zadań. To dla nas bardzo ważne,
„
uzupełniamy się i inspirujemy. Bez tych wszystkich oddanych wolontariuszy i sympatyków nie zaszlibyśmy tak daleko. W tym roku dołączyliśmy do grona CAFFE. Jest to sieć skupiająca najważniejsze europejskie festiwale etnograficzne i antropologiczne. Jesteśmy jej szesnastym członkiem i zarazem pierwszym festiwalem z Polski. To uczestnictwo jest dla nas bardzo ważne, ponieważ wiąże się z docenieniem naszej dotychczasowej pracy nad festiwalem. CAFFE reprezentują osoby, które, można by rzec, mają znaczenie historyczne dla rozwoju filmu antropologicznego — są to specjaliści z najwyższej półki. To, że docenili nas i przyjęli do swojego grona, świadczy, że nasz festiwal jest na wysokim poziomie merytorycznym. Możemy się tu nawet pochwalić, że w poprzedniej edycji odkryliśmy i pokazywaliśmy film, który potem zdobył wiele nagród na festiwalach w różnych krajach.
>>Takie odkrycia to zapewne bardzo pozytywny zastrzyk
energii, który rodzi kolejne pomysły i marzenia. Oczywiście — budowanie coraz większego i bardziej popularnego festiwalu, nie tylko w Polsce, ale też na świecie. Chcielibyśmy, aby — tak jak kiedyś — Toruń na powrót stał się silnym ośrodkiem filmu antropologicznego w kraju. W latach 70. taki właśnie był. Wielu pracowników toruńskiego Muzeum Etnograficznego tworzyło i współpracowało przy powstawaniu filmów etnograficznych. Zależy nam także na tym, aby studenci zainteresowani antropologią i naukami społecznymi tworzyli swoje filmy i pokazywali je na różnych festiwalach. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że sprzęt filmowy jest drogi i nie każdy początkujący operator może sobie pozwolić na profesjonalną kamerę. Do tego dochodzi nauka warsztatu i pracy z kamerą. W przyszłości chcielibyśmy móc wspierać młodych twórców w ich drodze do realizacji antropologicznych obrazów.
>>Wspaniałe plany. A priorytety na najbliższą przyszłość?
Przyciągnięcie międzynarodowej publiczności. To buduje korzystne relacje pomiędzy uczestnikami i daje okazję do ciekawych rozmów podczas festiwalu, zarówno w trakcie oficjalnych sesji oraz paneli, jak i w kuluarach. Jest to iskra do ewentualnych inspiracji. Poza tym ideą CAFFE są spotkania ekspertów w poszczególnych krajach członkowskich. Także Aspekty będą niedługo takie spotkanie organizować. Może to nastąpić już podczas przyszłej edycji.
>>15
MUSLI NY
>>na kanapie
Ustawa o narodowym optymizmie >>
Magda Wichrowska
Kilka dni temu wróciłam z urlopu. Powroty z wakacji właściwie nigdy nie są przyjemne, bywają wręcz traumatyczne, bo czeka na nas milion niezałatwionych spraw, mało wakacyjna aura codziennego kieratu i świadomość, że na kolejną eskapadę przyjdzie nam jeszcze poczekać dłuższy czas. Jeśli wyprawa jest jesienna, to duża szansa, że wracając z ciepłych albo — jak w moim przypadku — nieco łagodniejszych stref klimatycznych, przeżyjemy szok termiczny. To jednak tylko przyczynek do innych szoków, jakie możemy doświadczyć, wracając do Polaków-ponuraków, którym jesień odbiera zazwyczaj resztki optymizmu i dobrej woli. Z Nowego Jorku wracałam pełna pozytywnej energii, którą naładował mnie multikulturalny mix jego mieszkańców. Warszawa powitała mało sympatyczną kasjerką na Centralnym i zblazowanym towarzystwem Złotych Tarasów, wyrażającym brak zrozumienia dla mojej walizki. Szok termiczny z + 25 °C na + 2 °C był niczym w porównaniu z szokiem kulturowym, a dokładniej grzecznościowym. A byłam za Oceanem zaledwie kilka dni! Tyle wystarczyło, by przywyknąć do wyluzowanych i optymistycznych Amerykanów. Żyjąc stacjonarnie, a nie na walizkach, trudno dostrzec absurdy, które rzucają się w oczy, kiedy tylko zmienimy (choćby na moment!) klimat. W posępnym kraju nad Wisłą stworzyliśmy sobie mało elastyczną listę zasad, która obowiązuje w kontakcie z obcymi. Zaczepianie zwierzaków na ulicy jest mało rozsądne, podobnie jak nawiązywanie przelotnych ulicznych znajomości z homo sapiens. Tymczasem Nowy Jork już pierwszego dnia przywitał mnie sympatyczną panią, która uprawiała jogging wraz ze swoimi Cavalier King Charles Spaniels. Zamiast uciekać sprintem, gdzie pieprz rośnie, na widok mojego rozanielenia truchtającymi czworonogami wyhamowała, żeby się przywitać. Pozytywnym relacjom sprzyja także zakaz palenia w miejscach publicznych. Brzmi to niewiarygodnie w ustach nałogowego palacza, którym jestem, ale skłamałabym, mówiąc inaczej. Wychodząc na ulicę, żeby zapalić papierosa, uprawiamy towarzyski płodozmian, zostawiając w lokalu swoich przyjaciół i brylując na zewnątrz z nieznanymi towarzyszami od fajki. Jak reagują Polacy na wieść o zakazie palenia? Palacze narzekają, a przeciwnicy dymka tryumfują, oczekując od tych
„ >>18
pierwszych spazmów i histerii. Atmosfera jest dużo gęstsza niż w zadymionym klubie. Co z tego wynika? Czyżby wzorem amerykańskich przyjaciół powinniśmy uczyć się optymizmu i życzliwości? Nie jestem zwolenniczką sztucznych relacji, opartych na kulturowym kodzie zachowań, które z ogromnym entuzjazmem wcielają w życie korporacje. Sądzę jednak, że byłby to niezły przyczynek do polskiego optymizmu. Taka narzucona polityka optymizmu byłaby niezłą wprawką przed odkryciem uroków życia. Wprowadzeniem ustawy o narodowym optymizmie mogliby zająć się nasi politycy. W końcu przykład idzie z góry. Byłaby równie dobrym rozwiązaniem co parytet. Odgórnie narzucony wkleja się w świadomość, aż w końcu przestaje być potrzebny, bo staje się czymś oczywistym. Zanim jednak doczekamy się pozytywnej aury na Olimpie, zacznijmy od siebie. W dzień wyjazdu robiłam ostatnie zakupy w warzywniaku niedaleko hotelu. Sprzedawca, zanim załatwił ze mną truskawkowy deal, wyskoczył na chwilę ze swojego blaszaka, żeby poczęstować owocami dziewczyny, które na rogu ulicy rozdawały ulotki nowo otwartego banku. Może tu jest właśnie pies polski pogrzebany? Zamiast nieustannie skupiać myśli na sobie, pomyślmy o innych. Powinniśmy mieć w tym niezłe doświadczenie jako kraj, w którym w ubiegłym roku aż 95% dorosłych deklarowało, że jest wyznania katolickiego. Może więc czas na powtórkę z miłości do bliźniego?
musli magazine
”
>>okiem krótkowidza
Ojcostwo, czyli męskość i odwaga >>
Kasia Taras
Temu, co robi Marcin Wrona, kibicuję już od czasów etiudy Człowiek magnes, za którą trzymałam kciuki aż do odcisków podczas najróżniejszych festiwali (najbardziej lubię sekwencję: „I tak zostałem satanistą”). Potem było kilka spektakli w Teatrze TVP, które sugerowały, że być może lada moment pojawi się Reżyser grzebiący w naszych bebechach (spokojnie, dalej już będzie elegancko). W Pasożycie i Skazie przyjrzał się rodzinie, w Kolekcji zweryfikował mit partnerstwa. Najbardziej zapadła mi w pamięć Skaza według tekstu Marzeny Brody, może przez mocno inspirowane malarstwem Hoppera zdjęcia Pawła Flisa, może przez to, że chyba nigdy wcześniej nie widziałam, by ktoś tak przekonująco i prawdziwie pokazał, jak molestowane dziecko widzi świat. Wreszcie debiut fabularny — Moja krew. Film o dojrzewaniu do ojcostwa, o złudnym spokoju wygodnego życia, które okazuje się tak puste, bo nie ma komu tego wszystkiego, z czego było się tak dumnym, zostawić. I o tym, czym jest ojcostwo — stanem umysłu, wyborem, a nie koniecznością, kwestią emocji, a nie biologii. Wrona nie daje w Mojej krwi banalnej odpowiedzi, również Igor (Eryk Lubos budujący rolę przez mistrzowskie operowanie kontrapunktem) tak łatwo do owej niepopularnej, niemodnej, oklepanej — powiedzą jedni, banalnej — dodadzą inni, prawdy nie dochodzi. Świadomość pustki „przed” i trudu budowania „po” rodzi się w bohaterze w bólu, po walce, niezgodzie, że to nie może być takie… duchowe. Ale jest i koniec. Nareszcie pojawił się bohater, który chce być ojcem. I to w kinie polskim. Bohater Lubosa nie uważa ojcostwa za obciach, żenadę, tylko za stan potwierdzający jego męskość, miało być elegancko zatem: potwierdzający to, że jest mężczyzną, a nie obdarzonym umysłowością łątki Piotrusiem Panem. Tak, lubię prawdziwych facetów na ekranie, a męskość definiuję między innymi przez przyznanie się do pragnienia ojcostwa, zgodę na ojcostwo (tęskniących za tatusiem i mamusią bohaterów polskich filmów mam dość). Fajni są ci faceci z filmów Marcina Wrony. Silni, zdecydowani, niewstydzący się wzruszenia i łez, umiejący się przyznać do pomyłki, grzechu, porażki. Anioły? Nie, mężczyźni. Igor oglądający dziecięce ciuszki. Michał (Wojciech Zieliński) z Chrztu widzący cud w tym, że jego synek potrafi chwycić tatę za palec. (Napisanie felietonu o męskości w kinie planowałam już od dawna, ale jakoś nie mogłam się zebrać, bo nie wiedziałam,
jak opisać ekranową męskość, co mnie najbardziej w filmowych bohaterach fascynuje. Kości policzkowe Jima Cavieziela? Ramiona Hugh Lauriego? Usta Jamesa Purefoya? Teraz już wiem. I w nosie mam zarzuty, że sentymentalna krytyczka dała się zmanipulować. Jak coś dobre, to czemu nie). Długo nie chciałam odpuścić Mojej krwi dla Chrztu, ale uległam. Chrzest to film pełniejszy i dojrzalszy niż Moja krew. Mniej deklaratywny. Tak niewiele mówią, a ja wszystko wiem, i co ważniejsze — rozumiem. Najważniejsze, że im wierzę. I choć mam świadomość, że to nie może skończyć się inaczej, to od momentu zapinania sukni bohaterki przez Janka (Tomasz Schuchardt) na oczach jej męża Michała (piękny, pełny, pulsujący od napięcia obraz) modlę się, żeby jednak nie… (A przepowiadałam, że Reżyser będzie wyciągać z nas to, co schowane gdzieś w brzuchu? Wstydliwe? Mówiłam. I jak tu nie czuć się jak wiedźma z Makbeta). Film znowu o ojcostwie, tym razem wpisanym w historię Abla i Kaina. Ojcostwie rozumianym jako czuwanie nawet wtedy, kiedy będzie się już po tamtej stronie. I ojcostwie, którego można się nauczyć. Nie wiem, czy to kultura — więzy przyjaźni, czy natura — widok kogoś bezbronnego, słabego i niewinnego, sprawiły, że Janek dojrzał, ale dojrzał i dlatego zdecydował się na czyn graniczny, który odczytuję jako akt miłosierdzia. W ogóle fajny ten Janek, ciekawszy niż Michał (obydwu aktorów nagrodzono podczas tegorocznego festiwalu w Gdyni; niestety, do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego nominowano tylko Zielińskiego, notabene w zeszłym roku zdobył ją Lubos za Moją krew). Chłopek roztropek, wyrośnięty dzieciak, który przejmuje ciężar całej intrygi (spoilera nie będzie) i dorasta w tydzień. Bo Chrzest, jak tytuł wskazuje, to też film o stawaniu się mężczyzną. I o zarażeniu przemocą, która jakoś wcale atrakcyjna nie jest, nie bawi, tylko przeraża. Jak w życiu. A ściślej, jak powinno być w życiu. Zatem Chrzest jako film postulatywny? Odczarowujący i „odestetyzowujący” przemoc? Tak. I to jest dopiero dowód dojrzałości i wrażliwości Reżysera: pokazać, że Prawdziwym Facetem jest Ojciec, a nie Oprych. Czyżby wyrósł nam Reżyser Moralista? Tak, przekornie opakowujący swoje nauki w atrakcyjną i nienudną formę.
>>19
>>elementarz emigrantki
H jak hard workers >>
Natalia Olszowa
Polaków za granicą określa się mianem „hard workers”. Według mnie pracować można albo „hard”, albo „smart”. Szkoda tylko, że potrzebowałam kilku lat nad zlewem i sklepowymi półkami, żeby to zauważyć. Co prawda ojciec uprzedzał mnie przed faktem, że jak się dasz za psa, to będziesz szczekać jak pies, ale nigdy nie powiedział mi, jak pracować „smart”, by tego uniknąć. Początkowo praca w sklepie wydawała mi się atrakcyjna, miałam kontakt z klientem i uczyłam się przy tym języka, ale z czasem zauważyłam, że — chcąc nie chcąc — stałam się po prostu maszyną używającą grzecznościowych form. Mam wrażenie, że praca za granicą jest dobra dla zdrowych, pięknych i młodych. Może dlatego statystyki podają, że to głównie ludzie do 35 lat. Kiedy zaczynałam, miałam dużo energii, a owa tężyzna utrzymywała się przez długi okres. Aktualnie nie mam siły dźwignąć ani jednego kartonu czy pchnąć wózka. Początkowo te 8 euro na godzinę wydawało mi się majątkiem, z czasem zaś 8 godzin fizycznej pracy stało się dla mnie jedynie stratą czasu, a nie źródłem dochodów. Kiedyś rozmawiałam ze swoim byłym o tym, co Irlandczycy robią po pracy — powiedział, że idą do drugiej, a jeśli mają, to i do trzeciej. Zapytałam więc wtedy o teatr — jak często chodzą do teatru (bo akurat zatęskniło mi się za teatralnym spektaklem). Jego odpowiedź zmroziła mnie, tym bardziej, że mówił prawdę — niektórzy Irlandczycy nawet nie wiedzą, czym jest teatr! Nasze komunistyczne wychowanie i edukacja sprawiły, że nie ma jednostki, która by nie wiedziała, czym jest teatr, kino czy muzyka klasyczna, a tu, w wyniku dobrej sytuacji ekonomicznej, prawie wszyscy wiedzieli, czym jest praca (pierwsza, druga i trzecia), piszę „wiedzieli”, bo aktualnie trzeba szukać jej miesiącami. Kiedy na studiach uczono mnie o procesie depersonalizacji, wydawał mi się on być teoretycznym konstruktem. Teraz sama śmiem twierdzić, że to właśnie praca fizyczna depersonalizuje człowieka. Przykład z życia — właśnie skończyłam pracę, muszę się tylko umyć, położyć spać i znów lecieć do pracy… Czy to wszystko, co miało się w moim życiu wydarzyć? Czy nie ma nic więcej? Czy tak to ma wyglądać? Praca, rachunki, praca?
„ >>20
Czasem mam wrażenie, że w tym kraju pracuje się tylko na rachunki i spłatę kredytu, a może tak jest wszędzie? Wyjechałam z kraju, by tego uniknąć, a tu niestety mam to samo, z tym że w innej walucie. Od 3 lat jestem na tym samym dziale (mój kolega od 5 i nie narzeka). Ludzie ponoć pracują po 20 lat w tej samej kopalni i też się na to godzą. Ja jakoś nie potrafię. Może jestem za leniwa i za mało ambitna, a może po prostu boję się zmian. Mam wrażenie, że wiek XX stworzył obozy pracy, a wiek XXI supermarkety, gdzie wymieniając swoją siłę roboczą na pieniądze, z własnej woli stajemy się numerkiem jednym z wielu. Z własnej woli, bo to ja podpisałam kontrakt i to ja złożyłam CV i zgodziłam się na takie warunki. Aktualnie zaczynam czuć, że każdy z moich dni spędzonych w pracy jest stratą czasu, odbiera radość życia i powoduje „egzystencjalne mdłości” na myśl, że mam tam iść i pracować jak maszyna. Podobno ktoś kto się nie rozwija, cofa się — bo świat zawsze idzie do przodu. A co znaczy pracować „smart”? To znaczy według własnego potencjału, bo przecież każdy jakiś ma.
musli magazine
”
>>a muzom
Wszystko w porządku >>
Marek Rozpłoch
Co nas — tych, którzy zostali — tu trzyma? Ten nieduży skrawek ziemi, gdzie aż wrze nasze piekiełko, wprawdzie mniej klaustrofobiczny — pod każdym względem — od takiej dajmy na to Białorusi, ale może męczyć wielo-, wieloletni pobyt na nim, który zaczyna się odkładać w głębiach organizmu. I tylko jakaś dobrze przemyślana terapia byłaby w stanie te złogi zneutralizować. I to pewnie nie wszystkie i nie całkiem. Zaczynamy się przyzwyczajać i innych przyzwyczajać do myśli, że można się przyzwyczaić. Wreszcie zaczynamy uważać, że trzeba się przyzwyczaić, albowiem doświadczenie życiowe (które bywa wyrocznią nieomylną, z którą się nie dyskutuje) mówi, że do czegoś, do jakiejś zastanej formy, w którą trzeba się dać zapakować jak do ciasnej walizki, musimy prędzej czy później się dopasować. Skoro mieszkamy tu, a nie gdzie indziej — wszyscy i wszystko wkoło sugeruje nam, że istnieją tylko dwie drogi. Mówiąc dosadnie: podporządkowanie albo banicja. Gdy ktoś chce zacząć twórczo przekształcać swoje otoczenie, swoją tzw. małą ojczyznę albo i swe własne życie, w taki sposób, że staje się to bardziej widoczne dla nieznajomych i dalszych sąsiadów, a nie daje się przyporządkować żadnej z zaakceptowanych od biedy nowszych form istnienia czy współistnienia (choć i z tym bywają problemy, i to niemałe), skazany będzie na rozmaite zmagania, które wynikają nie tylko z obaw przed nieznanym, ale też z przekonania, że za naszymi działaniami musi stać jakiś np. autorytet, że my sami z siebie nie jesteśmy w stanie niczego wymyślić, przebudowywać własnymi siłami tego, co zastane, że musimy skończyć wreszcie dziecinadę, dostosować się, ugrzecznić, nie marudzić. Kreatywność bywa w cenie, ale najczęściej tylko jako atut w liście motywacyjnym do pracodawcy albo puste hasło w reklamie. W rzeczywistości panuje jednak dziwny system feudalny, w którym wszyscy jesteśmy wasalami czegoś, na co nie mamy większego wpływu. Czy gdzie indziej pod tym względem jest lepiej? Czy może gorzej? Pewnie warto spróbować. Ale nie wybierać życia w innych stronach świata czy Europy jako zgody na banicję i kapitulację przed siłą niezmiennej rzeczywistości polskiej, ale
jako próbę czegoś nowego, innego albo jako swoisty manifest własnej suwerenności. Ale u podstaw wyboru świadomego i ciekawego życia — czy tu, czy tam albo też tam, albo i tam, albo i tu, i tam — powinny stać marzenia, chęć tworzenia czegoś nowego, własnego i wsparcia tych, którzy też chcą, jeszcze chcą. * Schodzę na ziemię. Chciałbym wyrazić swe zatrwożenie eskalacją napięcia politycznego w naszym kraju, na którą jedną z pierwszych mych reakcji była chęć wyjazdu... Wiem, że nie będę politykiem — nie przez obrzydzenie czy brak zainteresowania tą sferą życia, lecz za sprawą świadomego wyboru; ale też świadomie wybieram świadome uczestnictwo w życiu naszego kraju. Polityka nie ogranicza się do serwowanego nam medialnego igrzyska, choć niestety ono jest jego nierozerwalną częścią i — jak widać to szczególnie wyraźnie ostatnimi czasy — wpływa na nastroje obywateli naszego państwa. Nie można więc odciąć się od spraw bieżących tego show. Odcięcie się oznaczałoby ucieczkę od jakiegokolwiek zainteresowania polityką, to zaś kłóciłoby się z postawą obywatelską... Zmiana perspektywy, odpowiedni dystans — tak, ale w takiej sytuacji? A może właśnie taka zmiana sugerowana bywalcom anten radiowych, telewizyjnych i pałaców, i Wysokich Izb zdałaby egzamin? Marzenie.
>>21
>>portret
>> N
iebieskie pudełko i dziwnie wyglądający klucz, które pojawiają się w filmie Davida Lyncha Mulholland Drive, doczekały się setki interpretacji. Jedni widzieli w nich metaforę przejścia do innego świata, drudzy budowali wizję postmodernistycznej filozofii ukrytej w głębi tych przedmiotów. Sam autor sprawę kwituje zdaniem: „Nie mam pojęcia, czym są”. Kwestia niebieskiego pudełka w pewien sposób oddaje charakter twórczości Lyncha — chęć jej zrozumienia spaliła na panewce, i w tym tkwi jej wielkość. Filmem zajął się przez przypadek. Studiował malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych i postanowił, że jednej ze swych prac zaliczeniowych nada charakter ruchomy. Zatytułował ją: Sześć postaci, którym robi się niedobrze. Owo dzieło spodobało się jednemu ze starszych studentów — zaproponował mu stworzenie czegoś podobnego, ale bardziej przypominającego tradycyjnie rozumiany film. Metodą małych kroków — w dużej mierze dzięki szczęściu — Lynch rozpoczął swą filmową karierę. Jego pierwszą długometrażową projekcją była Głowa do wycierania. Praca nad nią trwała pięć lat i w jej trakcie zabrakło środków finansowych, co zmusiło reżysera do rozwożenia gazet — tak zebrał brakujące pieniądze i nakręcił kolejne sceny. Film, pomimo związanych z nim perturbacji, przyniósł mu rozgłos i otworzył tzw. drzwi Hollywoodu. Kolejne jego filmy, z większym czy mniejszym poklaskiem, kreowały specyficzną drogę w historii kina. Lyncha umieszcza się wśród reżyserów kina abstrakcyjnego, surrealistycznego czy wyrażającego współczesne zagubienie sztuki w tzw. postmodernizmie. >>22
P
oczynając od Człowieka słonia, przechodząc przez Blue Velvet, Dzikość serca, Zagubioną autostradę, Mullholand Drive, kończąc na Inland Empire, mamy do czynienia z podobnym sposobem ich powstawania. Każdy projekt Lynch, jak sam mówi, rozpoczyna od pomysłu bądź jakiegoś elementu, który właśnie wpada mu do głowy: „W filmie Blue Velvet były nim czerwone usta, zielone trawniki i piosenka Blue Velvet w wersji Bobby’ego Vintona. Następną rzeczą było ucho leżące na polu. I tak się zaczęło. Zakochujesz się w pierwszym pomyśle, w tym maleńkim kawałeczku układanki. A kiedy już go masz, reszta przychodzi z czasem”. Na tym polega jego sposób kręcenia filmów, często bez scenariusza — wszystko stanowi eksperyment i działa na zasadzie akcja i reakcja. Ponoć sam często nie rozumie swojego dzieła i szuka w nim czegoś, co mogłoby je zespolić: „Szukałem klucza pozwalającego odkryć, co wyrażają te sekwencje. Oczywiście część z nich rozumiałem; nie wiedziałem tylko, co je wszystkie łączy. Męczyłem się. Wyciągnąłem więc Biblię i zacząłem czytać. Któregoś dnia przeczytałem jedno zdanie. (…) I wtedy ujrzałem wszystko jako całość”. Z tego też powodu dla wielu kino Lyncha jest niezrozumiałe — problem tkwi zapewne w tym, że w ogóle próbuje się je rozumieć, doszukiwać głębszego sensu. Jego „droga” to przede wszystkim pewnego rodzaju zabawa konwencją, ekspresją. Można powiedzieć, że na jego filmy składają się obraz i dźwięk. Dwie charakterystyczne rzeczy to, po pierwsze, sceneria oświetlonych przez nocne lampki bądź same żarówki pomieszczeń: „Często w scenie pokój i światło wspólnie kreują nastrój. Nawet jeśli pomusli magazine
>
>>portret
a c i n m e j a t — h a c k ł n y e L d u d i p Dav skiego e i b nie : Tekst
ecki r ó G rcin
Ma
mieszczenie nie jest idealne, można poprzez pracę ze światłem uzyskać właściwy efekt, sprawić, że będzie miało klimat z pierwotnego pomysłu”. Drugim elementem jest kawalkada różnych dziwnie brzmiących dźwięków: „Muzyka musi wejść w związek z obrazem i wzmocnić go. Nie można tak po prostu czegoś dosztukować, licząc na odpowiedni efekt, nawet jeśli jest to jedna z twoich ulubionych piosenek. Ten utwór może nie mieć nic wspólnego ze sceną. Kiedy dochodzi do idealnego mariażu dźwięku z obrazem, wtedy się to czuje. Scena ożywa; działa wtedy zasada, całość jest czymś więcej niż sumą części”. Muzykę do większości filmów Lyncha skomponował Angelo Badalamenti. Jej zadaniem w filmie jest albo współgranie z przedstawianym wydarzeniem, albo jego komplikowanie poprzez zupełne niedopasowanie. Tym sposobem Lynch bawi się naszym napięciem, wywołując je w momentach, w których obraz w ogóle go nie powoduje. Stosuje też odwrotny mechanizm, kiedy to obraz buduje napięcie, natomiast muzyka wręcz przeciwnie. W jego filmach znaleźć można wiele elementów zaskoczenia, takich jak ukazujące się bohaterom potwory. Łamiąc w ten sposób schemat, próbuje często powtórzyć podobne sceny, lecz bez użycia poprzednich dziwnych postaci — tak właśnie wytrąca nas z równowagi, przygotowuje na niespodziewane, trzyma w napięciu. U Lyncha spotyka się pewne elementy iluzji, co zapewne jest w dużej mierze odniesieniem do jednego z jego ulubionych reżyserów Federico Felliniego, z którym to miał przyjemność się spotkać. Podobnie jak u niego, w filmach Lyncha przewija się świat podświadomości, zaczarowany, pełen stworów, wróżek
i przepowiedni. Zainteresowanie to może również wypływać z umiłowania medytacji transcendentalnej. Często w swoich wywiadach podkreśla rolę tej formy ćwiczeń dla powstawania jego filmów. Podobnie jak medytacja, jego dzieła to schodzenie do różnych poziomów świadomości. Marzenia senne wydają się tłem bądź głównym tematem. Czasami są nim również nasze popędy, a przede wszystkim ich niezaspokojenie i tego konsekwencje. Świat podświadomości wydaje się przestrzenią, w której żyją ludzie, których spostrzegamy w realnym życiu jako nienormalnych. Są to postaci przerysowane, pochodzące ze światka mafii, kryminału, z reguły pozbawione skrupułów, będące w stanie wykonać najmroczniejszą zbrodnię. Możemy wśród nich znaleźć również takie, które wręcz banalizują nasz przyjęty model. W filmach Lyncha spotkać możemy kiczowato ubrane kobiety, mężczyznę ze skórzaną kurtką, która „ma podkreślać indywidualność i wolność jednostki”. Wiele scen wydaje się wykorzystywać amerykański sposób tworzenia sensacji. Sceny bijatyk, morderstw są zazwyczaj brutalne, ale przedstawione w tak absurdalny sposób, że zdają się komiczne, jak choćby w słynnym obrazie, w którym pies biega z odstrzeloną ręką w pysku. Bywa, że Lynch przedstawia w swych filmach fakturę rozkładających się zwłok, nieobce mu są również zbliżenia ukazujące robaki. Często również daje się ponieść swoim „piromańskim” zapędom, kiedy to przedstawia sekwencję scen zapalania zapałek: „Wpatrywanie się w ogień jest hipnotyzujące. Magiczne. Podobnie działa na mnie elektryczność. I dym. I migotanie świateł”. W wielu jego filmach przewijają się ci sami aktorzy, którzy wydają >>23
>>
>>portret
się jego trupą. Należą do nich m.in.: Laura Dern, Hary Santon, Kyle Maclachlan, Isabella Rossellini. Ta ostatnia ponoć przypadła mu bardzo do gustu — z wiadomym skutkiem.
D
avid Lynch poza kinem jest znany również z innych aktywności. Stworzył komiks zatytułowany Najbardziej wkurzony pies świata, publikowany w jednej z gazet aż przez dziewięć lat. Na swoim koncie ma również serial telewizyjny Miasteczko Twin Peaks. Był również reżyserem jednego ze spektakli teatralnych Symfonia industrialna numer 1. Poza tym założył fundację mającą na celu promocje medytacji transcendentalnej (David Lynch Foundation for Consciosness — Based Education and Word Peace). Zajmuje się ona wprowadzaniem tej metody ćwiczeń w szkołach, ale również działa na rzecz pokoju. Najnowsze projekty Lynch realizuje za pomocą powszechnie dostępnej kamery cyfrowej. W ten sposób nakręcił swój ostatni film Inland Empire oraz wiele krótkometrażowych prac, które umieszcza na swojej stronie internetowej. Twórczość Lyncha, jak już wspomniałem, jest jak to niebieskie pudełko z Mulholland Drive czy szklana kula z Dzikości serca. Możemy się trudzić, doszukiwać się podtekstów, ale to wydaje się bezcelowe. Chyba warto na jego twórczość spojrzeć z trochę innego pułapu, tak jak sam mówi: „Film powinien mówić sam za siebie. Absurdem jest sytuacja, kiedy filmowiec musi opowiadać, o czym jest film, uciekając się do sfery werbalnej. W filmie mamy do czynienia ze światem wykreowanym i w takim świecie ludzie czasem lubią się zatopić. Dla nich ten świat jest prawdziwy. A jeśli dowiadują się, jak pewne rzeczy zostały zrobione albo co znaczy to lub tamto, następnym razem, gdy oglądają ten film, te wiadomości stają się częścią całego doświadczenia. I wtedy film jest już czymś innym. Uważam, że jest sprawą niezwykle cenną i ważną, by chronić ten świat i nie mówić o pewnych rzeczach, które mogłyby wpłynąć na jego odbiór”.
* Wszystkie wypowiedzi pochodzą z książki Davida Lyncha pt. W pogoni za wielką rybą.
>>24
musli magazine
>>portret
>>25
Wolę
”
>>porozmawiaj z nią...
krzyczeć w sypialni z Oksaną Predko rozmawia Maciek Tacher >>Odwiedzasz czasem Toruń?
No właśnie rzadko... Bardzo mi brakuje tego miasta, bo mam do niego absolutny sentyment. To był dobry okres w moim żywocie, w którym studia i scena pierwszy raz istniały w wymiarze bardziej konkretnym, bo nie mówimy tu o lokalnych konkursach wokalnych.
>>Po rozpadzie zespołu Toronto wyjechałaś. Co się z Tobą
działo? Uuuuuuu... Było grubo. Zupełnie się zamknęłam i odcięłam od sceny. Potrzebowałam tego. Wiernie niosłam kaganek oświaty, nauczałam angielskiego. Bawiłam się też w kelnerkę we włoskiej knajpie. Robiłam masę antymuzycznych rzeczy. Pewnego dnia doszłam do wniosku, że czas wracać.
>>I ruszyłaś na podbój Stolicy? Raczej Stolycy (śmiech). Po kilku latach wyrósł mi na drodze Bartek Dziedzic. Again. >>No właśnie. Znacie się nie od dziś.
FOT. NADESŁANE
Poznaliśmy się, nagrywając Toronto. Polecił go Leszek Biolik, który początkowo miał produkować płytę. Któregoś dnia Bartek zadzwonił i zaproponował nagranie reklamy Orange. To było w maju ubiegłego roku. Po tych nagraniach posypały się kolejne, i wtedy też przeniosłam się do Wawki Szafki (śmiech). Pracujemy w jego kanciapie w Teatrze na Woli, to pokój trzy na dwa metry ze sprzętem pod sufit. Wpadam tam na nagrania i stołuję się w tamtejszym bufecie (śmiech). Kiedyś omal nie nagrałam z Bartkiem muzyki do spektaklu. Niestety, niedawno odszedł dyrektor artystyczny Maciej Kowalewski, który lubił to, co robimy. Teraz jestem tak naprawdę jedną nogą w Warszawie i jedną w Kętrzynie. Ani w jednym, ani w drugim mieście nie mogę przebywać zbyt długo. Kiedy nie mam nagrań, to cisnę na Mazury. Tak dla wyrównania, bo w Kętrzynie czas płynie za wolno, a w Warszawie za szybko.
>>Szczerze mówiąc, kiedy usłyszałem i zobaczyłem w telewizji reklamę Orange, nie poznałem, że to Ty. Do głowy by mi nie przyszło, że to śpiewa Polka. Wiesz jak to jest z angielskim akcentem u polskich artystów...
Dzięki. Kurcze... słuchałam anglojęzycznych numerów od dzieciaka. Tłukłam jak dzika, a to ponoć bardzo decydujący okres językowy. To kwestia słuchu, z którym u mnie nie jest najgorzej.
>>Z trzydziestosekundowej reklamy powstała cała piosenka pt. Every Little Thing. Wpisy pod reklamą na You Tube były niezłe, a poza tym prawie sto tysi odsłuchań. Postanowiliśmy zrobić z tego całą piosenkę. To było totalne szycie... Totalne.
>>Wyszło całkiem nieźle. Teraz piosenka zaczyna żyć wła-
snym życiem? Powoly. Ruszyła właśnie delikatna promotion numeru. Pojawia się od czasu do czasu w RMF FM i w Zetce. Ponoć też w Radiu Gra.
>>Akordeon i ten trochę folkowy sznyt piosenki to Twoja
sugestia? Zaczęło się od mandoliny, starej i unikatowej. Miała dodać lekkości. Zagrał na niej gitarzysta, który gra na co dzień z Moniką Brodką. Po tej mandolince nagrałam takie à la ukraińskie chórki, obudziłam w sobie ułana (śmiech). A reszta przyszła naturalnie. Po wysłuchaniu wersji z akordeonem łezka się mnie w oku zakręciła, proszę Pana. Ten instrument towarzyszy mi od lat. Mój Tatko na nim wywija.
>>Czy Every Little Thing rozrośnie się jeszcze bardziej —
do płyty długogrającej? Właśnie zaczynam pracę nad swoją płytą z Bartkiem. Bartek niedawno skończył płytę Brodki i wietrzy mózg. Orange już dwa lata temu chciało wydać płytę, wówczas Bartek pracował w reklamie z Anią Karwan, ale to się jakoś rozjechało. I trafiło na mnie.
>>Jak oceniasz nową Brodkę, chcesz iść w podobny klimat? Dobra produkcja, bo Bartkowa, ciekawa warstwa tekstowa i Goły [Maciek Gołyźniak — dawniej perkusista Toronto — przyp. red.] świetnie zagrał. To tyle (śmiech). Chcę iść zupełnie inną drogą. Będziemy też raczej odchodzić od stylistyki Every Little Thing.
>>27
Melua czy Katy Perry? Bliżej mi do Katy Perry. Chcę nagrać płytę mega melodyjną i taneczną, ale nie w stylu Katy oczywiście.
>>Nie chcesz już być rockową dziewczynką w stylu Avril?
Nie, nakrzyczałam się już na scenie, wolę krzyczeć w sypialni...
>>To by dopiero było wydawnictwo! Poza tym skupiam się na bardziej naturalnym sposobie wydawania dźwięków. Każdy wokalista powinien znaleźć swój kod porozumienia z otoczeniem, to ważne. Odnoszę wrażenie, że kiedyś próbowałam sobie coś udowodnić. Jestem wielką zwolenniczką prostoty — im prościej, tym prawdziwiej. Dzisiaj śpiewam po prostu emocjami.
>>Jak wyglądają prace nad materiałem? Dopiero zaczynamy prace nad płytą. Przy każdym numerze siadamy z gitarą razem z Bartkiem albo z jego bratem Markiem, z którym też nagrałam kilka reklam. Zaczyna się od jakiegoś pomysłu, który rozwijamy, szukamy. To będzie prosta płyta i proste aranże, żeby mój piach się przebił. >>Bez mandoliny i akordeonu?
A właśnie, że nie! Akordeon będzie na pewno. Przynajmniej chciałabym. Będziemy szukać momentów, w których pozornie zupełnie nie będzie pasował.
>>Jose Gonzalesa Heartbeats znasz? Noooooooooooo!
>>Te piłeczki spadające po ulicy... Nie sądzisz, że droga do
kariery muzycznej może być dzisiaj łatwiejsza do pokonania właśnie w taki sposób — przez reklamę do serc tłumów? Ku pokrzepieniu, rzecz jasna. Mam nadzieję. Swoją drogą gruby numer i reklama.
>>Ku pokrzepieniu. Masz jeszcze obrazek, który Ci naryso-
wałem kiedyś kredkami na urodziny? (śmiech) To jest część wywiadu? Mam (śmiech).
Oksana Predko >>jako wokalistka toruńskiego zespołu Toronto w 2005 roku wydała płytę Miasto, wraz z zespołem wystąpiła na festiwalu w Opolu i zdobyła nominację do Fryderyków
>>Every Little Thing, nuta tegorocznego Orange Festival: http://www.youtube.com/watch?v=bQBsLGnzqEA
>>28
FOT. NADESŁANE
” >>O jakiej stylistyce myślicie? Wolałabyś być polską Katie
>>porozmawiaj z nią...
*
>>zjawisko
Człowiek cienia. Anton Corbijn
Tak jak on zaczynało wielu, ale niewielu jest takich jak on. Ludzie drugiego planu, których oczami oglądamy gwiazdy. Tekst i rysunek: wieczorkocha
P
ozbawieni twarzy rzemieślnicy, specjaliści, których nazwiska umykają uwadze tłumów. Artyści, których blask przyćmiewa splendor współpracującej z nimi gwiazdy. Fotografowie, dokumentaliści, archiwiści codzienności, którzy dostąpili zaszczytu nie tylko dostania się na Olimp, ale nawet zajęcia poczesnego miejsca w Panteonie. Nie dostąpili — zapracowali na to. Swoim dorobkiem, któremu niejedna sława muzyczno-filmowego show-businessu zawdzięcza własną pozycję. Corbijn, chociaż całe swoje zawodowe życie poświęcił ścisłej współpracy z gwiazdami największego formatu, towarzysząc im krok w krok podczas ich wieloletniej kariery, tak naprawdę pojawił się w masowej świadomości dopiero w 2007 roku, przy okazji premiery filmu Control — fabularnej biografii Iana Curtisa, wokalisty grupy Joy Division. Historia zatoczyła koło — chłopak, który towarzyszył muzykom z aparatem fotograficznym, dwadzieścia siedem lat później stanął za kamerą, by nakręcić film o nich, o muzyce, o epoce, której hasłem było „No future”. I o sobie samym właściwie też. Zresztą — któż nadawałby się do tego bardziej niż on? >>29
* A
nton Corbijn urodził się w Strijen na holenderskiej wyspie Hoeksche Ward 20 maja 1955 roku jako Anton Johannes Gerit Corbijn van Willenswaard. Miał 17 lat, gdy aparatem pożyczonym od ojca sfotografował podczas koncertu muzyków grupy Solution. Zdjęcia kupiła lokalna gazeta. Zachęciło go to do eksperymentów z fotoreportażem — przy minimalnym nakładzie środków i sprzętu chodził na koncerty, szczególnie na te, które odbywały się w ciemnych i ciasnych klubach. Z mroku wydobywał szczegóły, budując atmosferę i nastrój. Bo tak naprawdę to muzyka była wtedy jego pasją, większą niż fotografia. „Byłem fanem muzyki, fotografia miała mnie do niej zbliżyć” — powiedział. Za namową dziennikarza z brytyjskiego tygodnika muzycznego „New Musical Express” wyjechał do Wielkiej Brytanii, w której tworząca się post-punkowa kultura emanowała na cały ówczesny muzyczny świat. Przed Ianem Curtisem stanął z płytą Unknown Pleasures pod pachą. Zdeterminowany jak nigdy, by z aparatem towarzyszyć artyście, którego szczerze podziwiał. Dwa tygodnie zajęło mu przekonanie członków grupy do dokumentowania każdego momentu ich muzycznej drogi — od wspinaczki na muzyczny szczyt aż do samobójczej śmierci Curtisa w 1980 roku. To był okres zawierania przyjaźni, zdobywania zaufania i zbierania doświadczeń. Corbijn jest autorem najbardziej znanych zdjęć zespołów Public Image Ltd. i Joy Division — czarno-białe, ostro skontrastowane portrety członków zespołu, nieobecne spojrzenie lidera. Wystarczyły trzy miesiące, by jego zdjęcie znalazło się na okładce „New Musical Express”. Po czterech latach został głównym fotografem tygodnika. Później fotografował także dla „Spin”, „Details”, „Icon”, „Esquire”, „Vougue” oraz „Rolling Stone Magazine”. >>30
>>zjawIsko
Okładka albumu Waits/Corbijn
Praca w mediach i bliska znajomość środowiska muzycznego oraz intensywna obecność w centrum brytyjskiej sceny muzycznej — choć właściwie bardziej na jej zapleczu niż w światłach rampy — zaowocowała współpracą z wieloma artystami. Gwiazdy często przyznają, że zawdzięczają mu stworzenie swojego wizerunku. Swoją współpracę opierał na relacjach przyjacielskich, dlatego mógł sobie pozwolić na więcej niż fotografowie sesyjni. Często towarzyszył artystom przez długie lata. Poznawał ich. Jeździł w trasy koncertowe, był podczas nagrania, w garderobie, planował okładki płyt, dokumentował codzienność. Pracował z największymi: U2, Depeche Mode, Nickiem Cavem, Milesem Davisem, Dawidem Bowie, Björk, Marianne Faithfull, Iggy Popem, Morriseyem, Johnem Lee Hookerem, Ulfem Lundellem, Annie Lennox, Bee Gees, Gavinem Fridayem, R.E.M., Coldplay, Metalliką, Zuccero, Eagle Eye Cherry, Red Hot Chili Peppers, Hermanem Broodem, Brucem Springsteenem, Bon Jovi, Skunk Anansie, Herbertem Grönemeyerem i Tomem Waitsem. Wielu — jak Bowie, Grönemeyer i Waits — doczekało się wydania fotograficznych monografii dokumentujących kilka dekad ich życia. W sierpniu 2010 roku ukazał się album Waits/Corbijn — fotografie 1997—2010, który oprócz portretów Toma (wykonanych przez Antona w ciągu 30 lat współpracy) zawiera wiersze i szkice piosenkarza.
Z
djęcia Corbijna są bardzo charakterystyczne. Najczęściej czarno-białe lub monochromatyczne, z dużym ziarnem. Surowe, skoncentrowane. Dużą wagę fotograf przywiązuje też do naturalnego tła. Klimat tworzy za pomocą naturalnego światła. Uściśla kadry. Muzyków fotografuje bez instrumentów. musli magazine
>>
>>zjawisko
Okładka płyty U2 The Joshua Tree, obok teledyski zrealizowane przez Corbijna dla Depeche Mode Personal Jesus oraz Nirvany The Heart Shaped Box
„Anton to niezwykle sympatyczny i zabawny człowiek, ale robi poważne fotografie” — mówi o nim Bono, wokalista irlandzkiej grupy U2. Zespół zawdzięcza mu nie tylko specyficzną surową sesję zdjęciową do płyty The Joshua Tree, ale także sam tytuł albumu, który Corbijn wymyślił podczas sesji zespołu na pustyni, widząc rosnące przy jednej z dróg rosochate i powyginane drzewko. Same zdjęcia wywarły na muzykach tak duże wrażenie, że nazwa została. W ogóle większość teledysków kręci w plenerze. W poszukiwaniu odpowiedniego miejsca jest w stanie zjechać nawet pół świata i znosić niewygody. W klipie Enjoy the Silence — nakręconym dla zespołu Depeche Mode — wokalista grupy David Gahan, żeby zadowolić Corbijna, musiał przemaszerować kilkanaście kilometrów wybranych przez reżysera plenerów: skaliste klify Irlandii, zielone pola Walii i lodowiec. Gahan wędrował ubrany w płaszcz z gronostajem, w koronie, z leżakiem pod pachą i narzekał: „Wszyscy świetnie się bawili, a na tym pieprzonym lodowcu korona przymarzała mi do łba”. Rzadko pracuje w studiu. Wyjątek zrobił dla zespołu Nirvana przy realizacji surrealistycznego teledysku The Heart Shaped Box, w którym wykorzystał dekoracje i syntetyczne tła w nasyconych kolorach. Teledysk zdobył nagrodę MTV, ale początkowo stacja pokazywała go jedynie w godzinach nocnych. Wśród dziesiątków klipów, które stworzył od 1983 roku, warto wymienić pierwsze: Hockey grupy Palais Schaumburg (niemieckich muzyków nowofalowych) i Beatbox brytyjskiego Art of Noise. Stworzył praktycznie całą wideografię Depeche Mode. Nagrał teledyski m.in. dla Echo and The Bunnymen (Seven Seas, Bring on The Dancing Horses, The Game, Lips Like Sugar, Bedbugs&Ballyhoo), Davida Sylviana (The Ink in the Well,
Red Guitar), Propagandy (Dr Mabuse), Golden Earing (Quiet Eyes), Joni Mitchell&Petera Gabriela (My Secret Place), Front 242 (Headhunter, Tragedy For You), Rainbirds (Blueprint, Sea of Time, White City Lights, Two Faces), Iana McCullocha (Faith and Healing, Lover lover lover), grupy Danzig (Killer Wolf, Dirty Black Summer), Nicka Cave’a (Straight To You), U2 (One, Please, Electrical Storm), Bryana Adamsa (Do I have to Say The Word i nagrodzony Much Music Award Winner oraz nominowy do MTV Music Award — Have Youe Ever Really Loved A Woman?), Herberta Grönemeyera (Marie, Bleibt Alles Anders, Fanatisch, Mensch, Zum Meer, Leb in Meiner Welt), Rollins Band (Liar — nominowy do MTV Music Award), Johnny’ego Casha (Delia’s Gone), Naomi Campbell (Love&Tears), Granta Lee Buffalo (Mockingbirds), Red Hot Chili Peppers (My Friend), Metalliki (Hero of the Day, Mama Said), Mercury Rev (Goddess of Highway, Opus 40), Roxette (Stars, Salvation), Josepha Arthura (In the Sun, Chemical), Travis (Re-Offender), The Killers (All These Things That I’ve Done), Coldplay (Talk, Viva la Vida). W 1988 roku, przy okazji ukazania się kompilacyjnego albumu Joy Division Substance, zrealizował teledysk do piosenki Atmosphere. W 2007 roku na Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Camerimage w Łodzi otrzymał Nagrodę Specjalną dla Reżysera za Niezwykłe Osiągnięcia w Dziedzinie Klipów Muzycznych.
T
eledyski stały się wstępem do dokumentów i krótkich metraży, których nakręcił już kilkanaście. Jednym z nich jest Some Yo Yo Stuff, specyficzny 13-minutowy trybut dla stroniącego od mediów muzyka i malarza Dona Van Vlieta, znanego jako Captain Beefheart. Beefheart, który zanim przeszedł >>31
*
na muzyczną emeryturę w 1982 roku, razem z Frankiem Zappą współtworzyli przez całe lata 60. zespół Captain Beefheart and His Magic Band (znany m.in. z tego, że mimo zaproszenia odrzucił propozycję występu na festiwalu Woodstock). Dokument przypomina formułą teledysk — w tle słychać muzykę Van Vlieta, a sam Captain Beefheart ukrywa się za dymem z cygar, zasłania dłonią twarz i chowa się w cieniu i refleksach światła rażącego obiektyw kamery. Szybkie cięcia, kolejne czarno-białe kadry, matka Van Vlieta opowiada, David Lynch zadaje pytania. Corbijn miał zresztą okazję doświadczyć w przyszłości tego samego. Josh Whiteman, australijski dokumentalista, nakręcił w 2009 roku film pt. Gra cieniem: Rzecz o Antonie Corbijnie (Shadow Play: The Making of Anton Corbijn). Kamera obraca się o 180 stopni, przedstawiając portret i dorobek fotografa, reżysera i twórcy teledysków przez pryzmat ludzi, dla których tworzył i z którymi współpracował. U Josha Whitemana na temat tytułowego artysty wypowiadają się przyjaciele-muzycy: Bono, David Gahan, Michael Stipe, Brandon Flowers, Gavin Friday, Chris Martin, pisarz William Gibson, aktorka Samantha Morton i modelka Helena Christensen. Większość opowieści koncentruje się na jego pracy, motywacjach, inspiracji, właściwościach. Stipe na przykład wspomina fakt, że Metallica zatrudniła Corbijna do pracy nad rebrandingiem wizerunku zespołu po okresie ich dłuższej nieobecności na rynku, gdy wracali z albumem Load. >>32
>>zjawIsko
Kadry z teledysków: Red Hot Chili Peppers My Friend, Henry Rollins Liar oraz Mercury Rev Goddess on a Highway. Obok polska wersja plakatu filmu Control z odtwórcą roli Iana Curtisa — Samem Riley
Oprócz refleksji w dokumencie znalazło się również miejsce na wzmianki o mniej znanych wydawnictwach. Jednym z nich jest album A Somebody, Strijen, Holland, gdzie Corbijn umieścił serię nietypowych autoportretów, powracając tym samym do swojego dzieciństwa. Dokument pokazywany w sierpniu 2010 roku na Festiwalu Filmowym Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym został uznany przez publiczność festiwalową za najlepszy. Nic dziwnego zresztą, przybliżył widzom postać autora filmu Control — dla fanów zespołu Joy Division obrazu kultowego.
C
ontrol to pierwszy pełnometrażowy film Corbijna. Zdjęcia rozpoczęto 3 lipca 2006 roku. Trwały siedem tygodni. Scenariusz napisany przez Matta Greenhalgha na podstawie książki Joy Division i Ian Curtis — przejmujący z oddali autorstwa żony Iana, Debbie, bardzo pasował Corbijnowi. A Corbijn idealnie pasował do roli — był jedynym reżyserem, mogącym w sposób szczery i osobisty, ale bez ckliwej czołobitności, zmierzyć się z legendą Joy Division. W tle robotniczy Manchester z końca lat 70. XX wieku. Czarno-białe obrazy. Takie, jakie uwieczniał wtedy na kliszy. Introwertyczne. Miękka gra światła i cienia, cyzelowane kadry, naturalne plenery… i młody Ian Curtis — taki, jakim go Corbijn zapamiętał. Dzięki Antonowi film oprócz wartości paradokumentalnych ma walor ożywionego fotosztafażu. Curtisa oglądamy jego oczami — przeciętny, zamknięty w sobie chłopak z osiedla i musli magazine
>>
>>zjawisko
charyzmatyczny, depresyjny wokalista. Punkowa kapela i początki nowofalowego wrzenia w muzyce. Niespodziewana obietnica kariery i jeszcze bardziej nieoczekiwany koniec zespołu, któremu dane było istnieć zaledwie 4 lata. Tak właśnie mógł patrzeć wtedy początkujący fotograf — w filmie nieobecny, ale występujący jako jeden z bohaterów. Zastąpiony obiektywem kamery. To prezent — możemy oglądać Control jego oczami. Debiut został zauważony i doceniony przez branżę filmową. Biografię Curtisa obwołano najlepszym filmem 2007 roku podczas corocznego rozdania Evening Standard British Film Awards w Londynie, zaś na festiwalu w Cannes nagrodzono ją Złotą Kamerą dla najlepszego debiutu. Film został też wielkim zwycięzcą British Independent Film Awards — zdobył aż pięć nagród, w tym dwie najważniejsze: Najlepszy Brytyjski Film Niezależny oraz Najlepszy Reżyser. 1 września odbyła się amerykańska premiera drugiego fabularnego filmu w reżyserii Antona Corbijna, który tym razem próbuje swoich sił w hollywoodzkiej produkcji kina akcji za duże pieniądze i z gwiazdorskim nazwiskiem — sensacyjny thriller The American to adaptacja bestsellerowej powieści Martina Bootha A Very Private Gentalman z 1990 roku. W roli głównej wystąpił George Clooney. Polska premiera Amerykanina odbędzie się 5 listopada 2010 roku. Nadszedł czas odcinania kuponów od sławy. >>33
Marina Dombrowska
’ >>34
>>poe_zjada
Maszyna do transformacji estetyki Wkładam kostki lodu do ust. Przesuwam językiem w kierunku gardła. Ustawiam lustro, patrzę. Estetyka tego wydarzenia możliwa jest dzięki naciągniętej na policzki i brodę skórze. .. Ale nie jestem zainteresowana estetyką, tylko wydarzeniem. Więc. Otwieram usta, język osłabia moc lodu, usta stają się nagrobkiem, woda wycieka na powierzchnię widoczną na mojej twarzy. Nie ma to nic wspólnego z estetyką, ale jest wydarzenie: – kostka lodu – wkładanie – do ust – naciąganie skóry – estetyka – rozpiętość skóry – od policzków – do brody = WYCIEKANIE wyciek!!!!! a nie ESTETYKA
musli magazine
>>poe_zjada
Lekcja przyrody
Boję się tej jesieni...
Tuż nad mostkiem rozgałęzienie. Nad łukiem żeber po obu stronach kwitną mrówcze kopce, krecie kopce,
– myśli głowa – na pocieszenie obmyślam skład kleju na opadające liście: – dywan do wychłodzonych pomieszczeń, do których za niebawem – ale pro-zbawczy klej jedyne co, to przywarł moje oczy do źrenic kota z migawką opadających liści .. i do tabliczki z nazwą ulicy – „Potrzebna”
A kret ślepy, cóż. Zdany tylko na dotyk i krzyki do środka. Ale to się uspokoi. Minie. Już za 100 złotych, za 45 minut.
>>Marina Dombrowska — urodzona 18 maja 1985 roku.
’
rozedrgane mrówki od wężej ręki wewnątrz.
Życiowo zaciekawiona. Z poezją wiele [nie]wspólnego. Pierwsze wiersze publikowane na łamach „Akantu” [2009 rok]. Zainteresowania kieruje w stronę ludzi z supłami po/na drodze. Studiuje resocjalizację. W swoich wierszach stara się zostawić to, o czym mogłaby zapomnieć, a co ją poruszyło. Wiersze są dla niej miejscem na swobodne gadanie do siebie na zatłoczonej ulicy. Poezja jest dla niej sposobem na życie.
>>35
”
>>porozmawiaj z nim...
W tym szaleństwie użył
z Łukaszem Jackiem Jakóbiakiem – pomysłodawcą, producentem i reżyserem pierwszego na świecie pełn Justyna Tota
>>Rozmawiamy przez TEN telefon komórkowy?
Na planie filmowym nagrywaliśmy dwoma telefonami — iPhonem4, przez jeden z nich teraz rozmawiamy.
>>Co zrobisz z telefonem, gdy już nakręcicie wszystkie sceny Mojego Małego Manhattanu — będziesz go zwyczajnie używał, postawisz na półkę, a może zlicytujesz na jakiś szczytny cel, bo przecież to już nie jest zwykły iPhone? Jednego z nich na pewno zatrzymam dla siebie, bo mam do niego ogromny sentyment, ale niewykluczone, że ten drugi wystawię na aukcję na cele charytatywne — myślałem już o tym swego czasu i uważam, że to bardzo dobry pomysł.
>>Pewnego pięknego dnia obudziłeś się i stwierdziłeś, że
zrobisz coś, czego jeszcze nikt wcześniej nie dokonał, i to na dodatek w branży, w której nie masz doświadczenia, czyli debiut na głębokiej wodzie. Przyznaj się jednak, czy nakręcenie filmu nie było od lat Twoim skrytym marzeniem? Rzeczywiście, gdzieś w moim życiu pojawiały się takie myśli. Kiedyś statystowałem w jednym z filmów, ale nigdy nie miałem nic wspólnego z produkcją filmową, więc były to marzenia ściętej głowy, które mimo wszystko się ziściły. Jednak przede wszystkim zależało mi, by zrobić coś trwałego, co będzie miało artystyczną wartość, przekaz.
>>To jak w praktyce kręci się taki przekaz iPhonem? Co jest najtrudniejsze? Biorąc pod uwagę to, że iPhone nie ma takiej funkcji, jak zoom, balans bieli czy to, że ostrość ustawia się poprzez dotknięcie palcem wyświetlacza — to chyba mimo wszystko jest trudniej kręcić nim film. Mówię „chyba”, bo przecież nigdy wcześniej nie robiłem tego na profesjonalnym planie filmowym. Z drugiej strony na pewno jest ekonomiczniej, na przykład nie ma czegoś takiego jak taśma filmowa.
>>Do bezinteresownego udziału w projekcie „MMM” za-
angażowałeś cały sztab specjalistów, znanego krytyka filmowego, celebrytów, gwiazdy polskiego filmu. Jakiego argumentu użyłeś w setkach wysłanych maili i podczas rozmów telefonicznych: „Dzień dobry, nazywam się Łukasz Jakóbiak. Chcę nakręcić iPhonem pierwszy na świecie pełnometrażowy film”. To wystarczyło? (śmiech) Ja po prostu mam dar przekonywania. Poza tym uwierzyłem w ten projekt. Jeśli przyłączy się do ciebie dziesięć osób, które >>36
Łukasz Jacek Jakóbiak podczas nagrywania scen trailera za swoją „kamerą”, czyli iPhonem
uwierzą w coś tak samo, jak ty, to one dają siłę do tego, żeby uwierzyło w to sto kolejnych ludzi. Początkowo miałem obawy, myślałem sobie: „Przekonałem do współpracy tak dużo osób, co będzie, jeśli się nie powiedzie?”. Całe szczęście udało się. Nagraliśmy zapowiedź projektu, która mediom bardzo się spodobała. Cały czas promujemy mój pomysł. Nie mam więc poczucia, że kogoś zawiodłem czy oszukałem.
>>To jak pracuje się na planie filmowym z Pierwszą Damą
Polskiego Kina — bez oporów zgadzała się na Wasze nawet najbardziej zwariowane pomysły? Beata Tyszkiewicz to kobieta z klasą. Jest przemiłą osobą na wysokim poziomie, a współpraca z nią jest najwspanialszą z możliwych. Aktorka jest bardzo elastyczna. Mało tego, to ona wiele rzeczy nam zasugerowała czy podpowiedziała, uczyliśmy się od niej, i to było rewelacyjne przeżycie. Utrzymujemy kontakt do dziś. Pani Beata musli magazine
” >>porozmawiaj z nim...
iPhona FOT. AGENCJA PR KWADRAT
nometrażowego filmu kręconego telefonem komórkowym – rozmawia
>>Do Mojego Małego Manhattanu Łukasz Jacek Jakóbiak,
jako pomysłodawca i producent nowatorskiego projektu, zaprosił do współpracy ponad setkę profesjonalistów: operatorów, dźwiękowców, fotografów, stylistów, charakteryzatorów, scenarzystę, reżysera, kompozytora, grafika, tancerzy, modelki i modeli, aktorów oraz wielu, wielu innych. Projekt wspierają znane twarze, m.in.: Tomasz Raczek, Dorota Welmann, Edyta Olszówka, a w niedalekiej przyszłości być może nawet Lady Gaga. W filmie jedną z ról zagra Beata Tyszkiewicz.
>>Jak mówi Łukasz — najlepsze jest kino, które wnosi coś
do naszego życia, jest inspiracją. Takie, które porywa nas w inny świat, a po wyjściu z sali kinowej pozostawia coś do przemyślenia. Czy to wszystko da nam Mój Mały Manhattan, o tym przekonamy się już w przyszłym roku. Nie trzeba jednak czekać do wiosny, by zobaczyć zapowiedź projektu. Kliknij na: http://www.youtube.com/ watch?v=2A2k0oiJZ54
>>Zapraszamy też na stronę: www.mojmalymanhattan.com
m4, przechodzącym do historii jako pierwsza komórka, którą nagrano pełnometrażowy film
jest niezwykle przychylna i pomocna młodym ludziom, którzy chcą zrobić coś niestandardowego.
>>Na jakim etapie są zdjęcia do Mojego Małego Manhattanu
i kiedy będziemy mogli zobaczyć go w kinie? Obecnie zdjęcia są wstrzymane, bo taka była koncepcja — najpierw nagrywamy trailer i zobaczymy, jak zostanie przyjęty, będziemy go promować i szukać sponsorów, którzy pomogą nam zrealizować projekt. Jest już firma, która od podstaw przygotowuje dla nas nową stronę internetową. Są też firma, która będzie mi pomagać w komunikacji marketingowej, oraz agencja, która wspiera mnie w promocji PR. Prawie wszyscy pracują za darmo, i to jest naprawdę niesamowite. Powoli planujemy, jak będą wyglądały kolejne zdjęcia i będziemy dalej walczyć o to, by po szumie, jaki już wytworzyliśmy zapowiedzią filmu, zaspokoić oczekiwania odbiorców. Jeśli więc uda nam się znaleźć jeszcze kilku partne-
rów do filmowego przedsięwzięcia — którzy pomogą nam opłacić takie techniczne sprawy, jak: paliwo, telefony, ubezpieczenie czy posiłki na planie — to liczymy, że na premierę zaprosimy w pierwszym kwartale przyszłego roku.
>>Główny bohater „MMM” to 25-letni homoseksualista. Czy
postać Kacpra ma m.in. obalić mit geja, który nie jest chłopaczkiem w różowym sweterku, tylko wrażliwym, kreatywnym gościem? A może po prostu wątek miłości w wydaniu heteroseksualnym okazałby się zbyt mdły, żeby przekazać widzom to, co zamierzasz wyrazić tym filmem? Opowieść w dużej mierze jest oparta na faktach, więc to nie tak, że wymyśliłem sobie kontrowersyjną historię, która by przyciągała rzeszę widzów. Jak na razie w polskim kinie homoseksualiści byli >>37
„ pokazywani trochę jak małpki w zoo, a mnie zależy na tym, by przedstawić ich prawdziwie — bardziej emocjonalnie, normalnie.
>>Czy to, że podejmujesz w filmie temat homoseksualizmu
był jednym z dodatkowych argumentów dla Tomasza Raczka, który kibicując projektowi, mógłby go potraktować jako kolejną cegiełkę w walce o równouprawnienie w polskiej sferze miłości? Tomasz Raczek, kiedy zobaczył zapowiedź filmu, sam jakby zafascynował się projektem. O to, co go do „MMM” przekonało, trzeba by zapytać samego Tomasza Raczka, ale sądzę, że są trzy powody, dla których zgodził się na współpracę. Po pierwsze, jest wielkim miłośnikiem kina. Po drugie, uwielbia iPhona. Trzecim powodem mógł być wspomniany wątek homoseksualizmu, choć nie chcę mówić tu za Pana Tomasza. Natomiast ja sam często wypowiadam się na ten temat i będę robił wszystko, co możliwe, by w naszym kraju wykonano krok dalej w tej kwestii.
>>„MMM” ma swój happy end, ale to nie jest cukierkowa
historia… To zdecydowanie nie jest cukierkowa historia. Happy end — jak dla kogo? Na pewno nie dla każdej z postaci filmu. Muszę zachować tajemnicę, ale zdradzę, że główny bohater ma w sobie nie złość, lecz zrozumienie, i to pewnie dlatego jego dramat nie kończy się depresją, ale konstruktywnym działaniem…
>>Całość jest zilustrowana muzyką skomponowaną przez
mojego ziomka — bydgoszczanina. Jak odnalazłeś Marcina Pawłowskiego-Pawbeats? Oprócz tego, by zrobić coś niestandardowego, koncepcja całego projektu polega na tym, by jednocześnie promować młode talenty. Dlatego szukałem młodych, zdolnych ludzi, których poprzez tę produkcję mogę wypromować. I znalazłem — Jakuba Mroza, który gra główną rolę, Ritę Zimmermann — autorkę plakatu promocyjnego, i oczywiście Marcina Pawłowskiego-Pawbeats, którego dokonania znałem już wcześniej z programu „Mam talent!”. Wiedziałem, że kiedyś nastąpi moment, że będziemy współpracować, bo muzyka, którą tworzy, nadaje na falach, które lubię. Marcin w dwa dni przesłał mi gotowy podkład muzyczny do zapowiedzi filmu i od razu, beż żadnych poprawek, to było właśnie TO. Marcin jest naprawdę bardzo zdolnym kompozytorem i to tylko kwestia czasu, gdy usłyszymy o nim na szerszą skalę.
>>A Lady Gaga odezwała się? W końcu z myślą o niej
przygotowałeś epizod, pewnie nie mniej mocny niż jej kreacje… Jeszcze nie, ale jesteśmy na dobrej drodze. Zaczynamy promocję projektu za granicą i mam nadzieję, że mój apel do niej dotrze.
>>A nawet jeśli nie uda się za granicą, to przecież piosen-
karka w listopadzie przyjeżdża do Polski. Znając Ciebie, pewnie w związku z tym coś planujesz. W końcu masz już na koncie spotkanie m.in. z Billem Clintonem, Fergie, Pink, Penelopą Cruz…
>>38
>>porozmawiaj z nim...
Skąd wiesz? (śmiech) Oczywiście, że coś planuję, ale nie mogę zdradzić szczegółów. Zresztą sam nie jestem jeszcze do końca pewien, jak to będzie wyglądało.
>>Znajomi mówią o Tobie, że jesteś szalony. A Ty sam też
to tak odczuwasz, że Twoja kreatywność balansuje na granicy szaleństwa? Prawdę mówiąc, jeśli tak czegoś nie odczuwam, to znaczy, że pomysł nie jest dobry. W szaleństwie jest metoda — im bardziej zwariowana koncepcja, tym lepiej. Ja po prostu uwielbiam tak działać.
>>Na stronie internetowej napisałeś, że wymyśliłeś „MMM”
m.in. po to, by pokonać swoje słabości. To, co robisz, wymaga odwagi. Powiedz, czy Ty byłeś kiedyś nieśmiałym chłopcem? Tak, i nawet wiem, skąd ta nieśmiałość się we mnie wzięła. Gdy byłem małym chłopcem, miałem pewną dysfunkcję ciała, przeszedłem cztery operacje oczu. W tym czasie dzieciaki ze szkoły po prostu się ze mnie nabijały, co wprawiło mnie w pewne zakompleksienie. Przy okazji podejmowania się projektów, którymi przekraczałem pewne granice czy też bariery, udało mi się stanąć na nogi, przeskoczyłem swoje słabości. Gdy pojawiłem się w klubie w związku z filmowym projektem, podeszły do mnie osoby, które zaczęły mi gratulować — to było bardzo miłe, a jednak czułem się zawstydzony. Myślę więc, że woda sodowa nie uderzy mi do głowy, dlatego że zrobię coś niesamowitego. Nauczyłem się mieć dystans do siebie, do innych i do tego, co robię. Co więcej, rozpiera mnie teraz taka energia, że mam wrażenie, że nie ma dla mnie rzeczy, której nie mógłbym wykonać. Jestem w stanie wsiąść w samolot i lecieć nawet do Nowego Jorku, bo wiem, że tam też dam sobie radę.
>>Ale Ty już masz na swoim
koncie niesamowite rzeczy — spotkania ze światowymi sławami, niejeden happening w kraju i za Na planie filmowym Łukasz Jacek Jakóbiak n która miałaby zagrać epizod w Moim Małym M granicą, 18-metrowe CV piosenkarka przyjmie tę propozycję — jako na budynku firmy, w której trzecim odcinku Rodziny Soprano zapragnąłeś pracować, teraz produkcja filmowa. Podnosisz sobie poprzeczkę coraz wyżej. Mam wrażenie, że któregoś dnia jednak trzaśniesz drzwiami obrotowymi! (śmiech) No tak, to moje życiowe motto, które powtarzam na każdym kroku: „Nie ma rzeczy niemożliwych — oprócz trzaśnięcia drzwiami obrotowymi”. Powiem szczerze, że boję się, co wymyślę po Moim Małym Manhattanie, a już coś nowego w głowie mi się rodzi. Aż strach pomyśleć, jak szalone to będzie! musli magazine
FOT. AGENCJA PR KWADRAT
„
>>porozmawiaj z nim...
— Na planie wiele rzeczy nam zasugerowała czy podpowiedziała, uczyliśmy się od niej, i to było rewelacyjne przeżycie. To kobieta z klasą — mówi Łukasz o Beacie Tyszkiewicz, którą można zobaczyć w nagranej już zapowiedzi Mojego Małego Manhattanu. Pierwsza Dama Polskiego Kina w filmie gościnnie zagra jedną z ról
nagrał odważny apel do Lady Gagi, Manhattanie. Całkiem możliwe, że 15-latka statystowała przecież w
Jakub Mróz (na pierwszym planie), odtwórca głównej roli, to jeden z trzech młodych talentów — obok Rity Zimmermann (autorki plakatu) i Marcina Pawłowskiego-Pawbeats (kompozytora i producenta muzyki) — wyłonionych przy produkcji „MMM”
>>39
*
>>zjawIsko
Tajemnice młodości czyli o młodości i starości w filmach Woddy’ego Allena Tekst: Karolina Bednarek
R
ichard Schickel — filmowiec i dziennikarz magazynu „Life” — nazwał Woody’ego Allena chodzącym podręcznikiem trosk pokolenia wyrażanych komicznie. Ta charakterystyka wydaje się trafiona, bowiem filmy nowojorczyka dotykają naskórka współczesnej rzeczywistości, ukazują koszty sukcesu, moralną odpowiedzialność w obliczu nieobecności Boga (tematy te możemy odnaleźć w dziełach jego ulubionych skandynawskich twórców: Bergmana, Ibsena, Strindberga) oraz napięcia i niepokoje ludzi — zarówno tych młodych, jak i dorosłych, dojrzałych, żyjących w wielkim, zabrudzonym i zmuszającym do ciągłego biegu mieście. Jego ekranizacje kojarzą się głównie widzowi z czarno-białymi kliszami Nowego Jorku, jak i nerwowo gestykulującą postacią szmendrika, nieustannie borykającego się z kompleksem żydowskich proweniencji, obsesjami na punkcie kobiet oraz niezliczonymi traumami i neurozami. Reżyser nie stroni od trudnej topiki; na warsztat bierze zarówno problematykę doczesności, jak i pierwsze miłosne fascynacje i rozczarowania. Głównymi zagadnieniami w jego filmach są efemeryczność związków damsko-męskich, brak zdecydowania czy nieumiejętność budowy i utrzymania więzi międzyludzkiej. Na powyższe tematy niejednokrotnie się rozpisywano, inaczej było z zagadnieniem młodości czy też konfrontacji młodości ze starością — co zastanawia, zwłaszcza że ta topika pojawiała się w filmach nowojorskiego reżysera wielokrotnie (i to w różnych wariantach — od Manhattanu z 1979 r. poczynając, a na ostatnim Co nas kręci, co nas podnieca kończąc) i za każdym razem była niezwykle ciekawie sportretowana.
N
iejednokrotnie w rolę „mentora” wcielał się sam Allen (z wyjątkiem ostatniego Co nas kręci, co nas podnieca, gdzie takie emploi przyjął Larry David) — między innymi w Annie Hall, Manhattanie, Przejrzeć Harry’ego, Życiu i całej reszcie. Kiedy spojrzymy na te filmy przez pryzmat podjętego tematu, wydadzą się nam one w gruncie rzeczy moralizatorskie. W Jej wysokości Afrodycie, Życiu i całej reszcie, Przejrzeć Harry’ego czy Co nas kręci, co nas podnieca usłyszymy wiele życiowych mądrości, którymi bardziej doświadczony (powiedzmy) bohater raczy swojego młodszego rozmówcę i „wychowanka”. Z kolei w Annie Hall czy Manhattanie aż roi się od inteligenckich aluzji, bohaterowie odwiedzają muzea, galerie sztuki, kina, teatry, opery; dyskutują o literaturze, filmie, malarstwie, muzyce klasycznej — przywołują w konwersacji najznamienitsze dzieła kultury, często posługują się też kodem językowym zrozumiałym tylko dla erudytów i mieszkańców Nowego Jorku. Znaczne eksponowanie takiego stylu bycia potęguje efekt komediowy, Allen >>40
>> >>zjawisko
na Manhattanie
po prostu szydzi z „przemądrzalców” i nie chce, byśmy traktowali ich zbyt serio. W Jej wysokości Afrodycie Lenny prawi morały Lindzie — kobiecie lekkich obyczajów, a zarazem biologicznej matce jego syna. Naprowadza ją na właściwą drogę i pragnie, by rozpoczęła nowe, w pełni przyzwoite życie. Jego zamierzenie powodzi się, niegrzesząca inteligencją Linda (jakby współczesna Maria Magdalena), dla której szczytem ambicji była na początku kariera aktorska w przemyśle pornograficznym, po pewnym czasie zaczyna wstydzić się swojej dotychczasowej profesji, dąży do zmian i stara się zacząć wszystko od początku. Rozmowy z Lennym (starszym i prowadzącym godziwy żywot), jego przyjaźń i troska wpływają na jej sposób postrzegania świata. Zupełnie innym „mentorem” jest Harry Block z Przejrzeć Harry’ego, który nie prawi swojemu pierworodnemu o moralności i prawości świata, a raczej wprowadza go (ku przerażeniu byłej żony) w zawiłe tajniki ludzkiej seksualności — proponuje mu na przykład, by nadał imię swojemu przyrodzeniu czy też uświadamia go, że kobiety są bogiem, a na dodatek niektóre z nich kupują w Victoria’s Secret (tego niedojrzały syn jeszcze nie rozumie). Jako uniwersalne prawidło na udane życie serwuje małemu tezę Freuda, by znalazł w przyszłości niezłą pracę i postarał się o dobre pożycie intymne. Takich prostych i typowo szowinistycznych poglądów i mądrości chłopiec z pewnością nie usłyszałby w szkole — co więcej, w wielu z nas mogłyby wywołać one nawet oburzenie. Nie do końca potrafiący sprostać powinnościom rodzica i przyjmujący rolę „kumpla” Block stara się jak może i kształtuje syna w najlepszy ze znanych mu sposobów, przekazuje mu trywialne prawdy, które z jego punktu widzenia są esencjonalne i bardzo cenne. W Życiu i całej reszcie David Dobel radzi Jerry’emu Falkowi, jak ma postępować ze swoją kobietą i stara się wyprostować jego myślenie, a stetryczały Boris w Co nas kręci, co nas podnieca uprzytamnia pięknej Melody, że przypomina mu ona upośledzonego umysłowo Benjy’ego z powieści Williama Faulknera Wściekłość i wrzask.
I
gnacy Krasicki już w XVIII wieku pisał, że i śmiech niekiedy może być nauką. Podobna maksyma zdaje się przyświecać Allenowi, w filmach którego cały przekaz zawarty jest w dowcipie — współczesnej miniaturze filozoficznej, która prosta w odbiorze, łatwa do zapamiętania, niczym parabola zmusza do myślenia oraz niesie ze sobą głębsze sensy, wielorakie treści i życiowe nauki (choć często banalne i oczywiste). Ale czy takie maksymy nie czynią życia mniej skomplikowanym? Wydaje się, że tak. I w tym tkwi geniusz Allena, który świetnie zdaje sobie >>41
>>zjawisko rzuca wówczas trywialne: „Hej, nie bądź taka dorosła”. Scena ta pokazuje, że czasami o prawdziwej życiowej mądrości wcale nie stanowi wiek czy status społeczny, i że to starszy często może więcej nauczyć się od
młodszego. Jerry Falk jako żywo przypomina postaci, w które wcielał się twórca Miłości i śmierci w swoich filmach z lat siedemdziesiątych. Mamy tu więc do czynienia z przejęciem przez młodego aktora odtwórczego emploi Allena, który w ostatnich swoich filmach wszedł w zupełnie inną rolę — podstarzałego mędrca, próbującego przekazać swoje maksymy komuś niedojrzałemu. Dobel to pewny siebie, trochę arogancki, niepotrafiący zapanować nad emocjami i gestykulacją przemądrzalec. Kiedy wygłasza swoje tyrady, jego twarz jest pełna skupienia i pasji. Sposób, w jaki peroruje, pozostaje nadal taki, jak za początków kariery reżysera — to „stand-upowy” słowotok z domieszką zająknięć. David ma odpowiedź na każde pytanie, szafuje zaleceniami bez zastanowienia. Suponuje Jerry’emu, by „nie ufał nagiemu kierowcy autobusu”. Ta uniwersalna maksyma, warta głębszego przemyślenia, ma odnosić się nie tylko do dręczących Falka problemów sercowych, lecz także do kwestii zawodowych, w których młody pisarz również sobie nie radzi. Dobel nie uznaje psychoanalityków, nazywa ich szarlatanami, twierdzi, że ludzie od zarania dziejów borykali się z problemami psyche i różnego rodzaju lękami, ale kłopoty trzeba eliminować, na przykład kupując strzelbę i zaopatrując się w maskę gazową, kompas, wodoodporną latarkę i tabletki do oczyszczania wody, bo przecież: „żyjemy w
>>
sprawę z tego, że poczucie humoru jest jednym z przejawów inteligencji, a nawet jej wyższą formą. W dodatku to doskonały koncept. W jednej ze scen Życia i całej reszty bohater, w którego wcielił się sam reżyser, doradza swojemu młodszemu koledze w sprawach sercowych. Aby pocieszyć strapionego chłopaka, przywołuje skecz brytyjskiego komika, Henry’ego Youngmana, o mężczyźnie, który przychodzi do lekarza, by oznajmić, że boli go, kiedy potrząsa nadgarstkiem, na co doktor radzi mu, by po prostu tego nie robił. Bardzo proste i skuteczne. Idąc tym tropem, można by śmiało nazwać Allena filozofem XXI wieku i na wszelkie problemy egzystencjalne, ludzkie cierpienia, niemożność porozumienia się kobiet i mężczyzn odpowiedzieć za Dobelem, że te dylematy są jak „cała reszta”. To z ust Davida pada teza, że najwięcej mądrości zawierają w sobie dowcipy. By pobudzić Jerry’ego do działania, przywołuje z kolei zabawną anegdotę o walce bokserskiej, na której matka słaniającego się na nogach pięściarza prosi obecnego na sali księdza, by pomodlił się za jej syna, na co duchowny odpowiada: „dobrze, ale niech lepiej zacznie w końcu walczyć”. Ta anegdota dotyka równie ważnej w filmach Allena kwestii istnienia Boga. Dobel jest przekonany, że w życiu winniśmy radzić sobie sami, w obliczu „wielkiego mam to gdzieś” — jak nazywa Stwórcę — brać sprawy w swoje ręce, walczyć zacięcie i pierwsi „sięgać po rachunek” z restauracyjnego stolika.
Ż
ycie i cała reszta to opowieść o Jerrym Falku — młodym pisarzu gagów, który pragnie stworzyć prawdziwie wiekopomne dzieło na miarę Ulissesa. Póki co, pisze jedynie teksty komediowe, cierpi na bezsenność, chadza do psychoanalityka i zmaga się z problemami miłosnymi. Z kolei Amanda — jego wybranka — świadoma swojej seksualności i pozornie dojrzała, jest w rzeczywistości zagubiona i infantylna. To pozorantka. Sama często powtarza, że ma problemy z zaangażowaniem, nazywa też siebie „dużym dzieckiem”. Jej zupełnym przeciwieństwem jest Tracy z Manhattanu. Mimo młodego wieku ta początkująca aktorka okazuje się o wiele bardziej dorosła niż jej starszy partner — Isaak Davis, który zakazuje dziewczynie zakochiwać się w sobie. W chwili jednak, gdy dziewczyna postanawia wyjechać na półroczny staż do Londynu, to właśnie Davis szaleje z rozpaczy i obrusza się na swoją kochankę, starającą się mu uprzytomnić, że sześć miesięcy to niewiele w porównaniu z wiecznością. Isaak >>42
musli magazine
>>
>>zjawisko
niebezpiecznych czasach i nie chcemy, by nasze życie stało się czarno-białą kroniką z żałobną muzyką w tle”. Postać Dobela jest nierealna, jest trochę jak dobra wróżka, która pojawia się na chwilę w życiu Jerry’ego, by udzielić mu kilku lekcji, a następnie znika. Nawet sam Falk nie jest pewien, czy jego przyjaciel istotnie popełnił zbrodnię, czy tylko go okłamał, by pomóc w rozpoczęciu nowego życia…
W
najnowszym obrazie Allena, Co nas kręci, co nas podnieca, również mamy do czynienia z konfrontacją starości z młodością. Tym razem jest to jednak trawestacja motywu Pigmaliona, w którym relacje nauczyciel—uczeń zawiązują się pomiędzy młodą kobietą a starszym mężczyzną. W życiu zgryźliwego tetryka, geniusza fizyki, zgorzknialca — Borysa Yellnikoffa — pojawia się niespodziewanie śliczna, acz nieskalana żadną wyższą myślą Melody. Borys to postać iście antypatyczna, malkontent, niepoprawny pesymista i nieustannie wszystko analizujący i podważający agnostyk. Nie potrafi ani kochać, ani być szczęśliwy. Ale to prawdziwy geniusz — tylko on dostrzega publiczność po drugiej stronie ekranu. Co jakiś czas zwraca się wprost do niej, podobnie jak Michel w filmie Godarda Do utraty tchu. Jest n a tyle zadu-
fany w sobie, że ośmiela się nie tylko wszystko i wszystkich krytykować, lecz także pouczać własnych przyjaciół, a nawet bić swoich małych uczniów szachownicą. Bez zahamowania, zupełnie nieproszony wygłasza swoje prawdy życiowe, które Melody chłonie jak gąbka i powtarza bez zastanowienia przy każdej nadarzającej się okazji. Dziewczyna jest niczym tabula rasa, na której Yellnikoff zapisuje wszystkie swoje frustracje i neurastenie. Kiedy Melody wpada na spacerze na chłopaka, proponującego jej po chwili rozmowy odprowadzenie do domu, ona mówi: „Dobrze, przecież i tak jesteśmy straceni”. Po pewnym czasie nie potrafi odnaleźć się już wśród rówieśników, zaczyna przypominać swojego „mistrza” — jednak to tylko poza i sztuczność, bo Melody nie ma żadnych zadatków na naukowca, a obcowanie ze starszym i mądrzejszym mężczyzną jest w istocie jałowe, gdyż w niczym jej nie pomaga, ani też w żaden sposób jej nie kształtuje. Tu rodzi się pytanie — czy taki los czeka jednostki świadome samych siebie i swojej erudycji? Czy ktoś pokroju Borysa może służyć innemu za mentora? Co daje mu geniusz, skoro nie potrafi zaufać ludziom, jest pełen obaw i lęków, miewa koszmary, a jego jedynymi przyjaciółmi są ironia i sarkazm? Może tym razem więcej korzyści przyniesie naśladowanie „ucznia”, kogoś z nienarzucającą się inteligencją? Egzaltowana Melody potrafi przecież cieszyć się urokami życia, czerpie radość z przebywania z innymi, fascynuje się światem. Czy wygrywa zatem kult prostoty i młodości? Niedojrzałego, nieskalanego całym przykrym doświadczeniem istnienia? Bo cóż takiego może zaoferować Borys? Hipochondrię, chorobliwe fiksacje, odosobnione wariacje czy mizantropię? Co zaskakujące, to przecież Melody trafnie i dojrzale podsumowuje swojego męża słowami: „Jesteś tak zdeterminowany przez złość, by niczego w życiu nie lubić. Zupełnie jak dziecko, które wścieka się, bo nie wie czego chce”. I tu znów dociekamy — to kto tu w końcu jest mędrcem? Ta konkluzja szokuje samego Borysa. Trzeźwy osąd z ust młodej osoby daje mu do myślenia. Wprawdzie nie zmienia zbytnio swego sposobu bycia, ale chociaż otwiera się na miłość — i to do kobiety będącej jasnowidzką, co winno przecież kłócić się z jego racjonalistycznym podejściem do życia… A jednak!
W
przedstawionych filmach Woody’ego Allena każdy znajdzie odpowiednią maksymę dla siebie, jednak trudno jednoznacznie orzec, co wygrywa — czy życiowe doświadczenie, czy świeżość spojrzenia? Czy mędrcem zostaje się dzięki nabytej wiedzy, czy to raczej wrodzona umiejętność? Przykłady Tracy z Manhattanu czy Melody z Co nas kręci, co nas podnieca potwierdziły, że wcale nie trzeba być dojrzałym i mieć ponadprzeciętne IQ, by mądrze i racjonalnie postępować. Często to właśnie ci geniusze, mentorzy i nauczyciele zachowują się jak dzieci — wystarczy wspomnieć nieumiejącego panować nad emocjami Dobela, który w afekcie strzela w pośladek policjanta, czy Harry’ego Blocka, który porywa własnego syna. Cóż więcej dodać? Sądzę, że brak jednoznacznej odpowiedzi będzie tutaj (paradoksalnie) odpowiedzią doskonałą. Może najlepszym zakończeniem będzie motto wypowiedziane przez Allenowskiego bohatera: „W życiu spotkasz wielu ludzi, którzy będą ci mówić jak żyć. Będą wiedzieli, co powinieneś zrobić, a czego nie. Nie kłóć się z nimi. Mów: »Tak, to świetny pomysł«. A potem rób to, co ty sam uważasz za słuszne”… >>43
”
>>porozmawiaj z nią..
Arteterapia — terapia na wszystko Współczesność narzuciła kinematografii rolę, którą dawniej odgrywały bajki. Poprzez morał film definiuje problemy, dostarcza wzorce postępowań i wskazuje możliwości rozwiązań. O arkanach odmiany biblioterapii z psycholog i psychoterapeutką Karoliną Van Laere rozmawia Karolina Bednarek Ilustracje: Gosia Herba
>>44
musli magazine
>>porozmawiaj z nią...
>>Czym jest filmoterapia?
W cudzysłowie można by powiedzieć, że jest to leczenie filmem. Należy przy tym podkreślić, że filmoterapia nie jest samodzielną i niezależną formą terapii we właściwym tego słowa znaczeniu. Jest formą oddziaływania poprzez sztukę, która wywołuje czasem bardzo silne emocje, pobudza do refleksji i autorefleksji. W tym znaczeniu może być bardzo pomocna.
>>Czy to zjawisko nowe? Popularne? Stosowane? Wydaje się, że jest to zjawisko i nowe, i stare. Czasami mówi się o filmoterapii jako audiowizualnej formie biblioterapii. Dawniej ludzie przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie mity, baśni, bajki, przypowieści, które pomagały zrozumieć nie tylko otaczający ich świat, ale nade wszystko ten nieokiełznany świat wewnętrznych przeżyć, ścierających się impulsów, pragnień, potrzeb. Można powiedzieć, że film pełni podobną rolę. Ekran staje się przestrzenią, na której rozgrywają różne świadome i nieświadome konflikty, uosabiane przez występujące w filmie postaci. Jeżeli są one w jakimś stopniu dla nas aktualne, identyfikujemy się z nimi. Przeżywamy je, jakby były częścią nas samych.
Z kolei film Życie ukryte w słowach pokazuje, że nawet mając za sobą trudną historię i doświadczenia, można nawiązać bliską, intymną relację. Warto otworzyć się na świat, na drugą osobę.
>>Jakie są cele i skutki?
Cele są zależne od tego, co chcemy osiągnąć w konkretnym przypadku. Inne filmy wybierzemy, kiedy będziemy chcieli zachęcić do refleksji, skontaktować się z czymś w sobie, inne natomiast wówczas, kiedy będziemy poprawić sobie humor, samopoczucie. Badania dowodzą na przykład, że filmy komediowe pomagają lepiej radzić sobie z bólem.
>>Na czym polega?
Filmoterapia polega przede wszystkim na możliwie otwartym przeżywaniu dzieła filmowego, które pozwala obrazowi nadawać bardziej osobiste znaczenie. Możemy to robić w pojedynkę, stosując autofiloterapię, albo — co moim zdaniem jest dużo bardziej wzbogacające — w grupie moderowanej przez przygotowanego do tego specjalistę. W moim poczuciu najbardziej wartościowym bowiem momentem staje się ten czas po projekcji, kiedy możemy wymienić myśli, przeżycia z innymi widzami. To właśnie w relacji z innymi mamy szansę doświadczyć pewnej wspólnoty przeżycia, zrozumienia, żywego kontaktu z drugim człowiekiem. Ma to niebywałe znaczenie terapeutyczne.
>>Kto bierze w niej udział?
Nie ma szczególnych przeciwwskazań do uczestniczenia w sesjach filmoterapeutyczych. Na spotkanie mogą przyjść ludzie w różnym wieku, którzy nie wymagają i nie potrzebują regularnej i ustrukturalizowanej psychoterapii (albo uczestniczą w niej i film pełni jedynie rolę uzupełniającą), którzy przeżywają różnego rodzaju trudności. Film czy dyskusja po nim mogą odbiorcom dostarczyć ważnych wskazówek, czasem pomóc odpowiedzieć sobie na niektóre pytania, a nawet, co być może jest istotniejsze, poruszyć nowe obszary do zastanawiania się. Sesja filmoterapeutyczna może okazać się pomocna w uświadamianiu sobie różnych wewnętrznych niepokojów, które z różnych względów łatwiej jest dostrzec u kogoś innego, w tym wypadku — filmowego bohatera. Z tego między innymi względu filmoterapia jest pomocna w pracy z adolescentami, którym trudno jest mówić wprost o sobie i o tym, co przeżywają.
>>Jakie filmy dobierać? Najlepiej filmy jest dobierać adekwatnie do potrzeb danej osoby czy też grupy osób. Dobrze jest więc sięgać po obrazy, które poruszają aktualną dla odbiorców tematykę. Myślę sobie, że na przykład film Moje życie beze mnie jest piękną i poruszającą historią o zmaganiu się człowieka z lękiem przed śmiercią.
Sztuka filmowa — operująca bogatą, hybrydyczną formą — oprócz dostarczania wrażeń estetycznych, wyznaczania kanonów etycznych czy chociażby niesienia rozrywki stawia sobie za cel inspirowanie widza do intelektualnej refleksji, odczytywania sensów, jakie może on odnaleźć w utworze podczas jego interpretacji. Doskonałym bodźcem do snucia rozważań na temat problemów codziennych — tych globalnych: homofobii, ksenofobii, oraz tych bardziej osobistych, prywatnych, na temat życia i w końcu nas samych — jest filmoterapia. W Polsce jest to nowa, jeszcze niezbyt rozpowszechniona forma terapii. Stosuje się ją, by kształtować inteligencję emocjonalną odbiorców. Pojmuje się ją jako oglądanie filmów, ich odczytywanie, rozumienie oraz współprzeżywanie — powiązane z wchodzeniem widza w rolę i identyfikowaniem się z bohaterem — w celu wywołania u adresata przekazu określonych zachowań lub pobudzenia jego świadomości w danym kierunku. Film uznamy za współczesne „zwierciadło przechadzające się po gościńcu”, symboliczną wizualizacją naszych lęków, pozwalającą na szeroką i wieloraką interpretację. Filmoterapia najczęściej stosowana jest do celów rewalidacyjnych. Dostarcza wsparcia psychicznego, dzięki czemu można lepiej poradzić sobie ze swoją chorobą czy z lękiem. Celem filmoterapii jest profilaktyka i ogólny rozwój. >>45
’
>>galeria
Agnieszka Szczepaniak grubą kreską RYSUJE ZE SŁUCHU, A PODSŁUCHIWAĆ MA KOGO. ZŁAPANE SŁOWA WCISKA W KADRY, ŻEBY TYCH HISTORII NIE ZMARNOWAĆ. TEMATYKĄ JEJ KOMIKSÓW SĄ RELACJE DAMSKO-MĘSKIE, BO NA NICH TYLKO SIĘ ZNA. A MOŻE DLATEGO WŁAŚNIE, ŻE NIC O NICH NIE WIE. W SWOICH KOMIKSACH NIE OSZCZĘDZA SIEBIE, RYSUJĄC OSZCZĘDNIE, ZDRADZA ZA DUŻO, PSUJE SOBIE REPUTACJĘ. OBRYSOWUJE SCENY Z ŻYCIA KANAPOWEGO, MIŁOSNE ZMAGANIA I NIC Z MIŁOŚCIĄ NIE MAJĄCE WSPÓLNEGO POMYŁKI. I TO
>>46
GRUBĄ KRESKĄ
musli magazine
>>galeria
>>udoskONalONA
>>47
>>galeria >>nie będziesz miał uczuć mniejszych od moich
>>a dni takich dużo >>48
musli magazine
>>galeria >>wzloty zaloty i upadki
>>bo najlepiej żeby były zbrzydł i zrobił się otyły >>49
>>stygmaty od podogowej maty
>>galeria
>>galeria
>>galeria >>trzy kilo z brzucha i ktoĹ&#x203A; mnie wyrucha
>>bo z tej kobiety sĹ&#x201A;aba partia niestety >>52
musli magazine
>>galeria >>pornodysgraďŹ a
>>53
>>galeria
>>niedosĹ&#x201A;owa
>>54
musli magazine
>>galeria
>>nie wiesz tego ode mnie
>>55
>>galeria >>nieumiarkowanie w jedzeniu i w Ĺźyciu
>>56
musli magazine
>>galeria >>przepis na dobrÄ&#x2026; imprezÄ&#x2122;
>>57
>>58
żeby piękna być od rana
>>jak na urlop spakowana
>>galeria
musli magazine
>>galeria
>>59
>>zmienia siÄ&#x2122; gdy z s
z wroga w przyjaci
>>60
musli magazine
siĹ&#x201A; opada kobieta iela publiczna toaleta >>61
>
>>nowości książkowe
Raj tuż za rogiem Mario Vargas Llosa Społeczny Instytut Wydawniczy Znak 2010 36,90 zł
1Q84 Haruki Murakami MUZA S.A. 2010 44,90 zł
Mario Vargas Llosa 7 października 2010 roku otrzymał literacką Nagrodę Nobla — został nagrodzony za „kartografię struktur władzy oraz wyraziste obrazy oporu, buntu i porażek jednostki” — jak napisała Szwedzka Akademia w uzasadnieniu werdyktu. Llosa od kilku lat był stałym i mocnym kandydatem Nobla, jednak zdobyć nagrodę udało mu się dopiero teraz, w wieku 76 lat. Lepiej późno niż wcale, jak mówią niektórzy… Aby podgrzać atmosferę, „Musli Magazine” poleca najnowszy na polskim rynku tytuł tego pisarza, czyli Raj tuż za rogiem. Historia przenosi nas do XIX wieku, wraz z dwójką bohaterów podążamy za utopią i poszukujemy rajskiego życia na ziemi. Pierwszą z postaci jest Flora Tristan — społeczna działaczka, pisarka, rewolucjonistka i socjalistyczna utopistka, drugą natomiast jej wnuk — wielki malarz Paul Gauguin we własnej osobie. Oboje są w pewnym sensie uciekinierami, którzy na swój — często osobisty — sposób poszukują własnego raju i wierzą w to, że człowiek znowu będzie autentyczny i naturalny. Flora swój świat tworzy na saint-simonowskich i fourierowskich koncepcjach i uważa, że dobroć, miłość i seks mogą zbawić świat. Z kolei Gauguin ucieka przed cywilizacją na Tahiti, by w zgodzie z poglądami Rousseau obudzić w sobie „dobrego dzikusa” i powrócić do korzeni sztuki, korzystając przy tym z życia pełnego seksu i emocji. W tej przesyconej erotyką powieści o dwóch autentycznych postaciach XIX wieku Llosa szuka odpowiedzi na zasadnicze pytania: Czy rzeczywiście można wyrwać się z szarzyzny życia i zmienić otaczający nas świat? Czy w ogóle jest możliwe odnalezienie sensu życia? Czy człowiek zawsze pozostanie samotny w swoich utopijnych poszukiwaniach? I najważniejsze — jakie konsekwencje we wspólnej rzeczywistości czekają na indywidualistów i tych swoistych „poszukiwaczy”? Może warto przebić czasem mur i pomimo wzgardy tłumu oraz odrzucenia poznać samego siebie. Bezcenne.
Dobra wiadomość dla wszystkich entuzjastów twórczości Haurukiego Murakamiego. Zaraz po przekładzie na język koreański i chiński na półki polskich księgarń trafi najmłodsze dziecko japońskiego autora — 1Q84. Książka w Polsce wydana będzie w trzech tomach. W listopadzie polscy czytelnicy dostaną tom pierwszy, drugi w styczniu roku następnego, a na trzeci będą musieli poczekać niestety bardzo długo, bo aż do początku 2012 roku. Tytuł książki 1Q84 nawiązuje do kultowej powieści George’a Orwella Rok 1984 — bowiem dziewięć w języku japońskim czytamy tak jak angielskie Q. Rok 1984 to także czas, w którym rozgrywa się akcja książki Murakamiego. Historię poznajemy z dwóch perspektyw. Parzyste rozdziały to opowieść o Tengo, a nieparzyste o Aomame. Mieszkają w Tokio. On jest nauczycielem i pisarzem. Ona pracuje jako instruktorka fitness i… płatny zabójca. Oboje spotkali się w przeszłości. Znają się jeszcze z dzieciństwa. Teraz wiele wskazuje na to, że los znowu połączy ich drogi. Tym razem mistrz nastroju i bogatej symboliki kreśli opowieść o brutalnej rzeczywistości, pełnej przemocy wobec kobiet i fanatyzmu spod znaku sekt religijnych. W 1Q84 nie zabraknie też mariażu niesamowitości z realizmem. Bohaterowie z krwi i kości przenikają się na kartach książki z metafizycznymi stworzeniami — krasnoludami zwanymi „Little People”. To jak dotychczas największe dzieło pisarza, które w Japonii stało się natychmiast bestsellerem. Jedno jest pewne, tej książki nie może zabraknąć na Waszej półce. Ruszamy do księgarń! ARBUZIA
(SY)
>>62
musli magazine
>>nowości filmowe
Iluzjonista reż. Sylvain Chomet obsada: Jean-Claude Donda, Edith Rankin 26 listopada 2010 90 min
Miód reż. Semih Kaplanoglu obsada: Bora Altas, Erdal Besikçioglu, Tülin Özen 26 listopada 2010 103 min
Miłośników dobrej animacji i tych, którzy przypadkiem mieli okazję obejrzeć Trio z Belleville Sylvaina Chometa i wciąż pozostają pod urokiem stworzonych w nim przedziwnych postaci i z miłością do szczegółów odmalowanego świata, ucieszy z pewnością fakt, że pod koniec miesiąca, po 6 latach przerwy, do polskich kin trafia jego drugi pełnometrażowy film — Iluzjonista. Podatni na magię jego animacji bez obaw mogą nastawić się na kolejne oczarowanie. I to nie tylko z racji tytułowej postaci, która w charakterystycznym dla Chometa melancholijnym stylu prowadzi widza przez oddalający się w niepamięć świat niepotrzebnej już nikomu magii, którą w latach 50. skutecznie zastępują reklamy, showmani rodzącego się rocka i telewizja. Powód powstania tego obrazu jest równie wzruszający, co opowiedziana w nim historia. Jej autorem jest, porównywany przez wielu do Chaplina, francuski komik Jacques Tati, który był producentem swoich filmów, pisał do nich scenariusze, reżyserował je i grał w nich główne role. Napisany ponad pół wieku temu, niezrealizowany wcześniej scenariusz autor dedykował swojej córce Sophie, a główną rolę planował jak zawsze dla siebie. Sophie, nie mogąc wyobrazić sobie, by wcielił się w nią jakikolwiek inny aktor, zdecydowała się na animację. I postanawiając, aby dokonał tego Chomet, zdaje się, że lepiej wybrać nie mogła. Nie kto inny, jak właśnie on w swojej twórczości garściami czerpie ze stylistyki Tatiego: opiera swój styl na pantomimie i aktorstwie, unika dialogów, doprawia wszystko nutą melancholii, a swoich bohaterów lepi z cech i zachowań, które skazują ich na nienadążanie za głównym nurtem zmieniającego się szybko świata. Tytułowy bohater filmu Chometa nieprzypadkowo więc nazywa się Tatischeff (prawdziwe nazwisko Jaquesa Tatiego) i zdaje się animowaną wersją niespokojnego ducha Monsieura Hulota, roli, w którą wielokrotnie wcielał się twórca scenariusza. Nadmiernie wysoka, lekko przygarbiona postać z jego filmów — niezmiennie w prochowcu, z fajką i parasolem, w charakterystyczny dla siebie sposób zmagająca się z pędzącą zbyt szybko i nieubłaganie rzeczywistością — odżywa w magiczny niemal sposób w animacji Chometa. Bo Iluzjonista jest stworzonym z subtelnością i uczuciem hołdem dla jego pierwotnego stwórcy.
Ostatnie lata stwarzają coraz więcej okazji do zapoznania się z kinem tureckim — przeglądy, retrospektywy, udział w międzynarodowych konkursach, a te niosą ze sobą ważne nagrody i przyciągają uwagę świata. Nie bez powodu. Nowe kino tureckie, inspirowane następującymi w kraju przemianami i wielością różnego rodzaju konfliktów, eksploduje wciąż nowymi dziełami i talentami. W Turcji od lat 90. kształtuje się kinematografia, której stylistyka bliska jest Europejczykom — minimalistyczne, poetyckie, przesycone symboliką, ale też bardzo osobiste, hołubione w Europie kino autorskie. W tym miesiącu w kinach będzie można zobaczyć tegorocznego zdobywcę Złotego Niedźwiedzia, a także tureckiego kandydata do Oskara — Miód Semiha Kaplanoglu. Warto wspomnieć, że reżyser w dniach 18—21 listopada będzie gościem specjalnym szóstej edycji festiwalu Filmy Świata ale kino! Miód jest ostatnią częścią w pewnej mierze autobiograficznej Trylogii Yusufa, której pomysł powstał z potrzeby refleksji samego reżysera nad własnym życiem — kim jest i czego dotychczas dokonał. Życie głównego bohatera, poety Yusufa, opowiedziane jest w niej z odwrotną chronologią. Na początku w Jajku Kaplanoglu przedstawia go jako zagubionego mężczyznę będącego w wieku zbliżonym do samego reżysera. W Mleku cofa się do okresu wchodzenia w dorosłość, natomiast bohater trzeciej części to zapatrzony w swojego ojca 6-latek. Mały Yusuf w Miodzie spędza mnóstwo czasu u boku ojca zajmującego się hodowlą dzikich pszczół, rozwija swą wrażliwość, poznając piękno otaczającej ich natury. Nagłe zaginięcie ojca przenosi go w stan pełnego nadziei wyczekiwania, które odciśnie ślad na jego postrzeganiu rzeczywistości. Ta perspektywa sprawia, że film staje się też opowieścią o pięknie i duszy samej natury. Reżyser świadomie rezygnuje z muzyki jako środka budowania emocji, bardziej ufa naturalnym dźwiękom i ciszy, które odgrywają ważną rolę w poetyce jego obrazów. Również przy doborze aktorów stawia na współpracę z naturszczykami, ceniąc sobie przede wszystkim grę wynikającą z ich rzeczywistych doświadczeń. Gdy dodamy do tego długie ujęcia, którymi chętnie przemawia do widza, będzie można wyrobić sobie przybliżone wyobrażenie o stylistyce tureckiego reżysera, którą sam określa jako „duchowy realizm”. A najlepiej przyjrzeć się jej, idąc do kina, aby osobiście przekonać się, co tak zachwyca międzynarodową publiczność. EWA SOBCZAK
EWA SOBCZAK
>>63
>
>>nowości płytowe
Not Music Stereolab 4AD 2010 cena nieznana
Darkly, Darkly, Venus Aversa Cradle of Filth Peaceville Records 2010 46,99 zł
Wydany niedawno solowy album Laetiti Sadier, wokalistki Stereolab, to nie ostatni głos tej jesieni dochodzący ze strony weteranów alternatywnego popu. Jak się okazuje, rozpoczęty w kwietniu roku zeszłego wzajemny urlop członków grupy nie stanął im na przeszkodzie, by właśnie wydawać nowy, dwunasty już album długogrający. Niezwykłość tej zapowiedzi pomniejszy bez wątpienia informacja, że znalazły się na nim utwory zarejestrowane podczas sesji nagraniowej z początków 2007 roku, tej samej, która zaowocowała wydanym rok później i póki co wciąż ostatnim ich albumem Chemical Chords. Ukazujące się 16 listopada nakładem wytwórni 4AD wydawnictwo zatytułowane Not Music zawierać będzie 13 utworów, które spokojnie mogły znaleźć swoje miejsce na płycie poprzedniej. Praca nad nimi zaczęła się, gdy Tim Gane, wraz z Laetitią założyciel Stereolab, zaczął uważniej przyglądać się — według jego określenia — „około siedemnastu małym pętlom perkusyjnym”, które połączone z improwizowanymi na fortepianie i wibrafonie akordami zaczęły grać, jak im zatańczył. Znaczna część obróbki w studio polegała na przyspieszaniu bądź zwalnianiu określonych ścieżek i fragmentów, co jako sposób komponowania — jak przyznawał — było czymś nowym w pracy grupy. Uwaga ciekawa, biorąc pod uwagę dokonania zespołu, który namiętnemu wykorzystywaniu wszelkiej maści syntezatorów i klawiszy zawdzięcza niemałą część swej zasłużonej sławy. Piosenki, w jakie przekłuły się intencje Gane’a i wokal Sadier, brzmią w gruncie rzeczy podobnie do tego, co zdążyliśmy usłyszeć w dotychczasowych dokonaniach Stereolab — lecz czego życzyć sobie po albumie, który może być ich ostatnim? Bez wątpienia w tym się jednak nie zamykają. Zgodnie z opowieściami Tima ze studia w Bordeaux znać na płycie eksponowany aspekt rytmiczny, ciekawią zanikłe bądź kompletnie wycofane partie gitarowe, dalej długie, czasem mocno niespójne, porozrzucane wewnętrznie melodie i jak zawsze niecodzienne teksty śpiewane z typowym dla Sadier spokojem. Na płycie znajdują się też dwa cieszące ucho remiksy Emperor Machine i Atlas Sound. Konkludując, płyta godna rozważenia — Stereolab nie sposób pomylić z żadną inną grupą, co warto potwierdzić raz jeszcze. Udowodnią to też nam, mam nadzieję, niedługo ponownie (pewne głosy o takim rozwoju sytuacji dochodzą z ich strony). Na razie zainteresowanym pozostaje cieszyć się z właśnie wydawanych nowości z zaszłości, zajadając słodycze serwowane przez Laetitię w pojedynkę.
Jeden z najbardziej znanych heavy metalowych zespołów na świecie — Cradle of Filth — powraca z nowym, dziewiątym już albumem w dyskografii Darkly, Darkly, Venus Aversa. Ciężko powiedzieć, czy jest to powrót w wielkim stylu, wiadomo jednak, że grupa nadal gra na wysokim poziomie. „To bez wątpienia najszybszy i najbrutalniejszy album, jaki stworzyliśmy do tej pory” — mówi o nowym krążku wokalista zespołu Dani. „Jest to także najbardziej mroczny i grzeszny album zespołu. To gotycki horror zbudowany na potężnych orkiestracjach, wściekłych riffach i potwornej perkusji”. Tematem przewodnim nowej płyty jest historia pierwszej żony biblijnego Adama, lubieżnego demona Lilith. Do tego dorzucono średniowieczne mniszki, Templariuszy, trochę mitologii greckiej i mnóstwo seksu oraz tradycji okultystycznych. Z tej wybuchowej mieszanki powstał mroczny koszmar, przyprawiony najwyższej jakości metalem. Na jednym z portali przeczytałam, że Credle of Filth brzmi jak „naćpane Iron Maiden na anielskim cmentarzu” — ta dość przewrotna charakterystyka świetnie do nich pasuje. To rzeczywiście jedna z najbardziej zakręconych i mrocznych brytyjskich kapel, która, odnosząc się do tradycji brytyjskiego metalu, dodaje od siebie charakterystyczne riffy i klawisze. Muzyka grupy określana jest jako gothic black metal, dark metal, symfoniczny black metal czy extreme metal. Jednak rozwój brzmienia zespołu nie pozwala na jednoznaczną klasyfikację. W 2006 roku gitarzysta Paul Allender w wywiadzie udzielonym magazynowi „Terrorizer” powiedział: „Nigdy nie byliśmy zespołem blackmetalowym. Jedyną rzeczą, jaką zapożyczyliśmy, był corpse paint. Nawet kiedy ukazało się The Principle of Evil Made Flesh — patrzysz na grupy Emperor i Burzum — my nie brzmieliśmy w ten sposób. Widzę to tak, że byliśmy i wciąż jesteśmy zespołem extreme metalowym”. Niezależnie od tego, jaki gatunek reprezentują, pewne jest to, że zespół już w tej chwili jest absolutną legendą, i to nie tylko na Wyspach. Grupa jest obecna na scenie już od prawie dwudziestu lat i mimo częstych zmian personalnych zachowuje swój charakterystyczny styl. Chociażby z tego powodu warto zapoznać się z ich twórczością — przekonacie się, że niektóre kawałki (polecam Lilith Immaculate) mogą być interesujące nie tylko dla fanów mocniejszego brzmienia. (AB)
ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI >>64
musli magazine
*
>>recenzje
Dopieszczone kino gatunku
R
ecenzje niektórych filmów powinno się pisać od razu po ich obejrzeniu, i nie chodzi tutaj o słabą pamięć. Film jako pierwsza dziedzina sztuki, która unaoczniła sprzężenie obrazu z czasem, w sposób bardziej podstępny wykorzystuje tenże czas również po projekcji, a nasz umysł jest żywicielem tego procesu. Kontynuując logikę postulatu „śmierci autora” Rolanda Barthesa, należy wręcz dojść do wniosku, iż, tak jak ilu czytelników, tylu autorów u Barthesa, tak jak długo film pamiętasz, tyle film ów trwa, przy czym stosunek czasu trwania filmu do wzrostu jego jakości jest wprost proporcjonalny. Ostatni film Romana Polańskiego Autor widmo ledwie pamiętam.
P
owtórka zatem dla tych, którzy już film obejrzeli, a przybliżenie dla tych, którzy go dopiero obejrzą (a oglądając, będą mieli powtórkę): bohaterem opowieści jest tytułowy ghost-writer (Ewan McGregor), którego zadaniem jest dokończenie dzieła swojego poprzednika, tzn. biografii znanego brytyjskiego polityka Adama Langa (Pierce Brosnan). Przekracza on jednak swoje kompetencje, próbując dociec prawdy i ładuje się w kłopoty, gdyż jego działania są niewidoczne tylko na literackiej płaszczyźnie. Krąg postaci ogranicza się do żony Langa, jego sekretarki i kilku polityków, a wszyscy oni działają prawie cały czas na arenie pięknej wyspy, co sprzyja całemu obrazowi. Film wkracza w konwencję thrillera już od pierwszych scen i do ostatniego momentu nie rezygnuje z dawkowania napięcia. Poziom podniecenia zaplanowany jest bardzo rozsądnie. Reżyser przez 2 godziny funduje oglądaczom przyjemny dreszcz emocji i lekkiego podekscytowania bardziej, niż szarga nerwy i testuje wytrzymałość przedsionków i komór sercowych u widza, jak to czasem miewa w zwyczaju robić np. Scorsese. Odnajdziemy wszystko to, co — jak się zdaje — stoi u podstaw sympatii czy uwielbienia Polańskiego przez jego fanów: dopieszczone kino gatunku, które przezgrabnie, bo świadomie, operuje wszystkimi jego minikonwencjami. Każdy środek wyrazu zostaje poddany obróbce, przy czym na największą pochwałę zasługują, nie zawsze tak priorytetowo traktowane przez Polańskiego, scenografia i zdjęcia. Oczy cieszy także dobór aktorski i wywiązywanie się aktorów z powierzonego zadania. Są też humor i insynuowany dystans, jednak w dawkach, które nie zaburzają konwencji, a sprawiają, że film trafia do szuflady solidnego, a przy tym nie topornego kina gatunku. Co poza tym? Ano właśnie nie za wiele. Obraz oprócz bardzo zgrabnego i lekkiego operowania tworzywem ma również cechy
autoparodii, jednak bardzo subtelnie zarysowanej (Iwan McGregor stara się zaznaczyć ją najsilniej), co wcale nie prowadzi filmu w nowym kierunku. Bohaterowie, nawet jeśli są swoimi odbiciami w lekko krzywym zwierciadle, dalej pozostają jedynie fantomami prawdziwych ludzi, a jakiekolwiek zbliżenia do świata emocjonalnego służą jedynie wprowadzeniu widza na jego detektywistycznej ścieżce w błąd. W erze cywilizacyjnej, w której istnieją teorie spiskowe podważające prawość firm dystrybuujących pieczywo, a pewne ugrupowania domagają się od rządu Stanów Zjednoczonych, aby przestał ukrywać wielkiego słonia, który podtrzymuje nieustannie naszą planetę na swojej gigantycznej trąbie, fabuła filmu w okołopolitycznych rewirach zdrady i nieprawości nie może nikogo nawet wzruszyć. Dla żądnych mentalnej prowokacji najbardziej porywającym punktem zaczepienia do przemyśleń pozostają zatem w filmie (jak wskazują tytuł i profesja głównego bohatera) zagadnienie teoretycznoliterackie i problem figury autora w formach paraliterackich.
W
ydaje się, iż Autorem widmo Polański po raz kolejny udowadnia swoją sprawność reżyserską, czego udowadniać już nie musi, bo zrobił to wielokrotnie. Film wyróżnia się swoją solidną i wręcz podręcznikową konstrukcją dreszczowca, którą wspomaga sensowne dozowanie napięcia i połowiczne przymrużenie oka na całą historię. Należy jednak pamiętać, że film powstaje w czasach, w których widza nie zadowoli fabuła osadzona w śnie bohatera, bo cała zabawa zaczyna się dopiero na trzecim poziomie snu. Oczywiście, można zrozumieć, iż król najdostojniej wypada na dziedzińcu swojego królestwa i być może dlatego nie chce poza nie wychodzić, jednak miło byłoby zobaczyć w końcu nie tylko popisy możliwości, które już dobrze znamy. Film jest pozycją „pewniakiem” dla chcących zobaczyć kawałek „dobrego kina” w multipleksach bez ryzyka absolutnego zawodu i rozczarowania, a obrazem do pominięcia dla tych, którzy uważają, że Polański zrobił w życiu tylko jeden film, a mianowicie Nóż w wodzie. JUSTYNA KOCISZEWSKA
Justyna Kociszewska jest laureatką konkursu organizowanego przez festiwal „Przejrzeć Polańskiego” Autor widmo reż. Roman Polański 2010 >>65
*
>>recenzje
Jakżeż ja się uspokoję?
P
róbuję cały czas, ale jakoś mi nie wychodzi — uspokoić na pewno mi się nie uda. Od premiery i pierwszego przesłuchania Kalambury nieustannie grają mi w głowie i w moim odtwarzaczu. Zespół Pustki, po świetnym albumie Koniec kryzysu, stworzył bardzo świeży, spójny, wręcz koncepcyjny album, który można odsłuchiwać i przesłuchiwać wciąż od nowa i od nowa. I nic sobie nie robię z tego, że niektóre utwory z tej płyty już słyszałem na innych wydawnictwach i z większości z nich zdołałem już rozliczyć Pustki. Nie przeszkadza mi to, bo dopiero teraz ta płyta zagrała dla mnie w całości.
Z
acznijmy jednak od początku, wykazując się przy tym szkol(o)ną umiejętnością opisu treści i rzeczy. Trawa autorstwa Juliana Tuwima ma bardzo dobre wejście i gitary romansujące z Sonic Youth — jak dla mnie śmietanką gitarowego grania. Połączenie karkołomne mogłoby się wydawać, jednak zagrane i zgrane przez Pustki z mistrzowską wprawą. Kolejny, tytułowy numer Kalambury ze słowami Władysława Broniewskiego zaskoczył mnie swoją przebojowością i współczesnością. Widać tak też można porwać tłumy, nie mając przy tym nawet „ochoty ni woli”. Znój z kolei przyciąga trochę skandynawskiego chłodu i jesiennej melancholii na płytę, ale słowa Leśmiana — geniusza słownych potyczek — i przesterowane gitary rozgrzewają moje uszy do czerwoności, nieustannie łase na językowe i brzmieniowe smaczki. Następny tekst — Wiedzę Leśmiana — odśpiewuje Katarzyna Nosowska, która ma barwę głosu bardzo zbliżoną do wokalistki Pustek, Basi Wrońskiej. Utwór trochę wycisza płytę, jednak jest niesamowicie trójwymiarowy. Podobne nieoczywistości i drugie dno wypływają także przy takich utworach jak Znój, Trawa czy — z pozoru tylko beztroska i lekka piosenka — Pożałuj mnie, w której jest coś więcej niż tylko dziecięca zabawa. Ale trzymajmy się chronologii. Przekwitanie to swoista mantra, która może niektórych drażnić, a niektórych poruszać. Mnie raczej to pierwsze, zatem słuchamy dalej. W Nieodwadze, jedynym autorskim numerze Pustek, swojego charakterystycznego głosu użycza Artur Rojek, mamy zatem wrażenie, że słuchamy jednocześnie Pustek i Myslovitz. Utwór trochę odstaje od reszty, dlatego z chęcią dodałbym go na koniec płyty w formie bonusa. Wesoły jestem to tekst autorstwa Wyspiańskiego, do tego gitary, sampler i bębny, które tworzą bardzo sprawnie zagraną melodię (w którymś momencie piosenki zagrały mi też Kremlowskie Kuranty). Jakżeż ja się uspokoję to mój faworyt — narastająca melodia, klawisze i sekcja rytmiczna tworzą niesamowite połączenie z >>66
tekstem Wyspiańskiego. Wszystko jest tu wyważone, stopniowane, a efekty i warstwy dodawane krok po kroku kumulują się w końcowym zgiełku. Tutaj też mamy trójwymiarowość i bezkresność dźwięku, które są czymś więcej niż tylko efektem stereo — ma się wrażenie bycia w muzyce. Świetne połączenie rockowego tradycyjnego grania i elektroniki. Dużo tu pojedynczych smaczków, które tworzą świetną całość. W Wierszu o szukaniu pobrzmiewa trochę Heya (mimo że nie śpiewa tutaj Nosowska). Najbardziej lubię w tym kawałku hendriksową solówkę gitarową (mniej więcej 2’30’’ utworu), szkoda tylko, że jest taka krótka. Notes w wykonaniu Kasi Nosowskiej to nawiązanie do King Crimson i Air — może nawet zbyt bardzo słychać te wątki, ale przyznać muszę, że też bym chyba kombinował z melodią pasującą do słów Słonimskiego.
M
ożna co prawda mówić o swoistej modzie na rockowe obrabianie klasyki polskiej poezji (vide Osiecka Katarzyny Nosowskiej czy Powstanie Warszawskie grupy Lao Che), ale Pustki od początku swojego istnienia, czyli od 1999 roku związane były z tym nurtem muzycznym — i to słychać gołym uchem. Zestawienie poezji ze specyficzną muzyką Pustek stworzyło bardzo spójny album, nagrany z wyczuciem i wrażliwością respektującą muzycznie słowa — takiej kompatybilności i symbiozy muzyki i słów dawno nie słyszałem (ostatnio chyba tylko Hey). Mimo że temat jest już ograny, to biorę go w całości, bo w dźwięcznej formie przypomina nam zapomniane teksty naszych kanonicznych poetów, poddane skostnieniu i szkolnej interpretacji. Zatem, drodzy maturzyści, do Kalamburów dodajcie Powstanie Warszawskie i Osiecką, weźcie też składanki Broniewski, Gajcy, Herbert oraz Wyspiański wyzwala i śpiewająco przygotujcie się do matury. SZYMON GUMIENIK
PS lokalne — w grudniu 2009 roku Pustki otrzymały specjalne wyróżnienie od Torunia, czyli nagrodę im. Grzegorza Ciechowskiego.
Kalambury Pustki 2009 musli magazine
*
>>recenzje
By nie powalić smutkiem bliźniego
M
agda Umer w słowie wstępnym rzecze, że „gdy Staszek S. uśmiecha się w trakcie śpiewania czy ukłonów — publiczność odśmiechiwuje się jemu”. Na płycie ...tylko brać. Osiecka znana i nieznana Staszek S. odśmiechiwuje się Agnieszce O. A płyta to bardziej Soykowa jest niż Osiecka. W przeciwieństwie do wcześniejszego o rok wydawnictwa Nosowska/Osiecka Soyka dobrał się do tekstów, których nikt przed nim muzycznie nie odkrył. Wolne były od skojarzeń, nieprzypisane żadnemu głosowi, bez określonego miejsca w kulturze. Artysta miał z czego wybierać. Agata Passent udostępniła mu dwutomowy zbiór Wiersze prawie wszystkie na chwilę przed wydaniem. Wstępnie — jako materiał na koncert galowy Pamiętajmy o Osieckiej, który odbył się w październiku 2009 roku w Teatrze Roma. Wybór padł na utwory o uniwersalnym, ale intymnym spektrum tematycznym. Soyka, gdy penetruje teksty poetów pod kątem swej muzycznej fantazji, tworzy z nich autonomiczne światoopisanie, makrokosmos w mikroskali, autorską monografijkę tego, co zgodnie z jego wrażliwością oddaje temat mu bliski najtrafniej. Niełatwe refleksje Osieckiej, z których przebija umiłowanie życia i człowieka, posłużyły za kanwę jedenastu lirycznym utworom. Jedna piosenka jest wstępem do następnej, kolejna wynika z poprzedniej i mimo że mogłyby się zamienić na płycie miejscami, nie wpłynęłoby to na spójność muzycznej opowieści.
Soyka przyznaje, że zależało mu na przywróceniu tej pieśni godności. Refleksja nad przemijaniem, będąca klamrą spinającą płytę, tchnie więc Soykowym optymizmem. Chciał ją podać w sposób lekki, przewrotnie i zgodnie z własną zasadą, że jak już ma do powiedzenia coś bardzo ciężkiego, próbuje to zrobić tak, by nie powalić tym smutkiem bliźniego.
N
ad oprawą graficzną rozwodzić mi się nie chce, bo wyjątkowo ta płyta nie potrzebuje obrazów i skojarzeń. Mogłaby być pudełkiem w jednym nieskończonym kolorze albo we wszystkich na raz, albo bielą niezapisaną ani jednym znakiem, chyba żeby komuś zachciało się zaczernić jej płaszczyzny własną ręką dopóki nie wybrzmi ostatnia nuta. Bo cokolwiek poza zwięzłą informacją jest w tej chwili przerostem formy. Słucha się jesienią. Widzi się Osiecką Soyki oczami. WIECZORKOCHA
...tylko brać. Osiecka znana i nie znana Stanisław Soyka 2010
A
ranżacje Soykowe miały swój czas, by odleżeć, przefermentować, przeżreć się i dojrzeć. Pół roku funkcjonowały jako element repertuaru koncertów Soyka Kwintet. A piosenki, które próbę czasu przechodzą zwycięsko, warte są zapisu, zwłaszcza w dojrzałej już formie. Projekt ewoluował nie tylko za sprawą kompozytora. Skład, razem z gośćmi, rozrósł się z pięciu do dziewięciu osób. Udział w nim wzięli Przemek Greger (gitara), Marcin Lamch (kontrabas), Antek Sojka (keyboard i moog), Zbyszek Uhuru Brysiak (perkusjonalia), Antoni Gralak (trąbka), Aleksander Korecki (saksofony) i Kuba Sojka (perkusja). Dobrze usłyszeć też Janusza Yaninę Iwańskiego, którego obecność gwarantuje przebogatą i rozbudowaną sekcję gitarową. Dobrze usłyszeć, bo gdy obaj panowie władali polską sceną muzyczną we wczesnych latach 90. jako duet Soyka/Yanina, skorupka moja nasiąkała, czym grali. Brakowało potem... Chociaż nieprawdą jest, że wszystkie piosenki znalazły się na płycie z carte blanche. Album bowiem zamyka międzypokoleniowy szlagier z finiszów weselnych popijaw i ognisk kończących obozy wędrowne. Upływa szybko życie to muzyczny kod genetyczny wpisany w podświadomość każdego Polaka od dnia narodzin. Osiecka dopisała doń dwie zwrotki, pozostawiając pierwszą, XIX-wieczną, autorstwa ks. Franciszka Leśniaka, w nienaruszonej formie. Choć lud biesiadujący, śpiewając ją po omacku, ogranicza się zazwyczaj i tak do tej pierwszej tylko, nie zdaje sobie sprawy z istnienia kolejnych (o ile nie brać pod uwagę zapętlenia tej pierwszej, odśpiewywanej w koło Macieju). A już na pewno niewielu zdaje sobie sprawę z ich autorstwa. >>67
*
>>recenzje
Festiwal Prapremier — miłość, polityka i pluszowe misie
M
ocnym uderzeniem otwierającym tegoroczny Festiwal Prapremier w Bydgoszczy miał być spektakl Getsemani w reżyserii Anny Augustynowicz. Fabuła dramatu Davida Hare’a, na którym był oparty, obraca się wokół fikcyjnego brytyjskiego rządu. Dla polityków z Getsemani idee to tylko rodzaj wyściółki portfela, można się więc było spodziewać, że na polskiej scenie poczują się jak u siebie w domu. Zapowiadał się spektakl i ważny, i odważny, ostra diagnoza również polskiej polityki. Niestety, Getsemani okazało się w końcu teatralnym niewypałem. Postaci na scenie zmieniają się w pozbawione osobowości lalki z politycznego teatrzyku. Nie mają do powiedzenia nic rewolucyjnego — ot, że polityka jest brudna i nie ogląda się na ludzkie dramaty, dzisiaj jest jeszcze gorsza, niż była wczoraj, a co będzie jutro, strach myśleć. Widz mógł po Getsemani wyjść z przeświadczeniem, że sprawy bieżące są na scenie jeszcze nudniejsze niż w telewizji. Przeświadczenie to, na szczęście, mogło się utrzymywać tylko do momentu, kiedy pojawił się pierwszy prawdziwy hit tegorocznego Festiwalu — przedstawienie Marcina Libera Utwór o matce i ojczyźnie na podstawie niezwykłego tekstu Bożeny Keff. Usia, kobieta w średnim wieku, rozlicza się z górującą nad nią postacią toksycznej Matki, która wciąż kontroluje jej życie. Losy matki i córki są tu boleśnie splątane z historią Polski. Matka przeżyła Holocaust, a córka, była działaczka „Solidarności”, próbuje sobie radzić z polskim antysemityzmem. Matka tłumaczy jej, że jest nikim, bo nie przetrwała tyle, co wojenne pokolenie Żydów, nawet dla Ojczyzny nic nie znaczy, bo przecież jest Żydówką, a nie Polką. Usia krząta się po pokoju, do którego co chwila wchodzi przypominająca upiora, ubrana na czarno Matka, a na ścianach wyświetlane są groteskowe postaci w polskich strojach ludowych, wykrzykujące w jej stronę obelgi. Tak opowieść o rodzinie staje się opowieścią o kraju i jego historii. Odrzucenie przez Matkę i odrzucenie przez Ojczyznę to dwie twarze tego samego problemu. U Keff i Libera mitologia, życie rodzinne, historia i polityka łączą się z sobą najnaturalniej w świecie. Można spektaklowi zarzucać, że w swojej krytyce Polski jest skrajnie jednostronny — ale nie sposób się nie przejąć piękną metaforą dopełnioną sceną późnego pojednania Matki z córką: miłość do Ojczyzny jest tak samo trudna i niejednoznaczna, jak miłość do własnej matki. Szczeciński Utwór o matce i ojczyźnie to spektakl polityczny w najgłębszym i najlepszym tego słowa znaczeniu.
T
ego samego dnia widzowie zobaczyli przedstawienie duetu Monika Strzępka—Paweł Demirski Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej. Przedstawienie obraca się wokół pogrzebu wybitnego reżysera filmowego o imieniu Andrzej, „architekta narodowej wyobraźni”. Mnożą się gagi i dowcipy. Młody szaleniec zamyka się z trupem w kostnicy i, śpiewając protest songi, usiłuje go nakłonić do nakręcenia filmu o współczesnej >>68
Polsce, jedynego, który powinien był nakręcić. Wreszcie pojawia się piekło, w którym Andrzej występuje pod postacią ogromnego pluszowego misia, łaszącego się do wszystkich (w tym do widowni) ze słowami: „Chcę, żeby się wszystkim podobało, bo ja, kurwa, przytulanka jestem”. W końcu w piekle kręci swój film o Polsce pod tytułem Człowiek z pluszowej rewolucji; pewnie będzie się wszystkim podobał — opowiada bajkę o rodzinie ubranej w stroje pluszowych misiów, która osiągnęła finansowy sukces i przyjaźni się z artystami. Strzępka i Demirski wyraźnie sugerują, że dzisiaj w tej właśnie piekielnej bajce żyjemy. Owszem, spektakl jest pozbawiony wyrazistego kształtu, miejscami niesmaczny, a miejscami głupkowaty — ale taki jego anarchiczny urok. Najsłabszy bywa tam, gdzie autorzy próbują z dostojną powagą lansować swój lewicowy światopogląd. Jako satyra na polski establishment kulturalny Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej to przedstawienie bardzo potrzebne. Spektakl Nad Mariusza Bielińskiego w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego z pozoru będący kryminalną opowieścią o skazaniu niewinnego za morderstwo okazał się głębokim moralitetem. Główny bohater dramatu — mimo kasacji wyroku — już na zawsze pozostał w pułapce zbrodni, jak w greckiej tragedii, w której zło jest oczywiste i wszechobecne. Dlatego tekst Bielińskiego męczył; doskwierał chyba też aktorom, bo jak zagrać bez zderzeń, konfliktów i paradoksów? Widz próbuje zrozumieć, nadaremno pragnie tego, co NAD, co z góry da poczucie sensu, a nad sceną wisi tylko kołowrót więziennych drelichów. Gdzie więc dzieje się akcja? Nad — a może Pod? Wiadomo tylko, że wśród ofiar i winnych, tkwiących mocno w aksjologicznych meandrach. Przedstawienie Zawodzińskiego nie jest wspaniałe, ale jest godne zapamiętania z powodu treści ukrytych w pięknej grze łódzkich aktorów oraz wspaniałej scenografii Marii Balcerek i reżysera spektaklu. Kameralny humanizm tej sztuki na dużej scenie TPB — tak, naturalistyczna przestrzeń w poetyckiej aurze — nie. musli magazine
>>recenzje
N
aprawdę wielki teatr zawitał na Prapremierach wraz z Turandot Pawła Passiniego. To poetycka wariacja na temat ostatnich lat życia Giacomo Pucciniego, tworzącego swoją operę Turandot w śmiertelnym wyścigu z rakiem krtani. W tle powstawania opery zazdrość jego żony doprowadza do samobójstwa służącą, jakoby z nim romansującą (choć podczas sekcji zwłok okaże się, że była dziewicą). Żona Pucciniego przegrywa proces o oszczerstwo wytoczony przez rodzinę. Ślady historii o okrutnej żonie i służącej, która oddała życie z miłości do pana, pozostają w powstającej operze. Spektakl Passiniego to przede wszystkim studium cierpienia — nad sceną wisi przez cały czas okaleczony manekin, z którym będą utożsamiane kolejne postaci: umierający kompozytor, służąca-samobójczyni i upokorzona Elvira Puccini. Na ich udręczenie
nakładają się obrazy rodem z telewizyjnych wiadomości — defilady chińskiej armii na Placu Niebiańskiego Spokoju i fragmenty reportażu o morderczym treningu małych Chińczyków trenowanych na gimnastyków. Wszystkie te warstwy cierpienia mają jedną cechę wspólną — nie da się o nich opowiedzieć. Po obu stronach sceny siedzą rzędy głuchoniemych statystów, którzy w ostatnim obrazie są z siebie w stanie wydobyć tylko krzyk. Puccini z zajętą nowotworem krtanią, zaszczuta, a potem martwa służąca, upokorzona Elvira, wreszcie niezliczone twarze na chińskich kronikach filmowych — ofiary biologii, zazdrości, polityki — nie mogą wyrazić tego, co boli najbardziej. W ostatniej scenie pięknego spektaklu (jak zwykle u Passiniego niezwykle sprawnie łączącego wyprawę do greckich korzeni teatru z nowoczesną technologią i świetną, przemyślaną plastyką i muzyką) padają słowa o tym, że Turandot jest pierwszą operą, w której muzyka oparta jest na melodii ludzkiego krzyku. Za próbę opisania tego właśnie krzyku, którego nie da się wypowiedzieć, Paweł Passini i jego zespół otrzymali Grand Prix tegorocznego Festiwalu. PAWEŁ SCHREIBER, ARKADIUSZ STERN IX Festiwal Prapremier 1—10 października Teatr Polski Bydgoszcz
>>69
*
>>recenzje
Słowiczy śpiew na korbkę
F
urby — biały przyjaciel Twojego dziecka, zabawka bardzo inteligentna — pokazuje swoje emocje na kilka sposobów… Na ile? Na tyle, by zastąpić prawdziwego przyjaciela? Na te i podobne pytania nie znajdziemy odpowiedzi w znanej baśni Słowik Hansa Christiana Andersena, którą w sztukę teatralną przemienił Jacek Pietruski, a z wielkim ciepłem i twórczo w Baju Pomorskim zinterpretowała studentka Akademii Teatralnej w Białymstoku Ada Konieczny. Takie pytania podczas oglądania historii wszechwładnego chińskiego Cesarza i maleńkiego szarego słowika same nam się po prostu nasuwają. W adaptacji Pietruskiego przez opowieść o ptaszku o cudownym głosie przeprowadzi nas Niugin. Dziewczynka opuszczająca dom rodzinny, szukająca dorosłości na cesarskim dworze opowie o losach głównych bohaterów: samotnego Cesarza oraz tytułowego słowika, odnalezionego na polecenie władcy. Hołubiony za swój cudowny śpiew i obdarowany złotą klatką ptak z czasem zamilknie w niewoli i zastąpiony zostanie przez nową zabawkę — japoński cud techniki, nakręcaną maszynkę do dźwięków, efektowny gadżet zaskakujący nowoczesnością, ale na krótką metę, bo surowy i lodowaty. Gdy i ten przestanie śpiewać, Cesarz zacznie chorować, opuszczony przez dworzan, sam pusty — w pustym pałacu.
C
zy tak dramaturgiczne tło nie zniechęci, ba — nie wystraszy najmłodszych widzów? Bez obaw — liryzm i dramaturgię baśni Andersena Jacek Pietruski przekazał wprawdzie wiernie, przesunął jednak w swej adaptacji punkt ciężkości w stronę urokliwego dowcipu i lekkości, za pomocą których pokazane zostało zniewolenie nowoczesnością. Wolny jest słowik, uwięziony tylko przez chwilę, stale w swej tragikomicznej niewoli przebywa Cesarz. Z maestrią wykreowała to na scenie w reżyserskiej wizji Ada Konieczny — widok wkraczającego dostojnie Cesarza (Jacek Pietruski) — lalki w cudownych szatach, opływającego w zbytki, jednak ogromnie nimi znudzonego (komicznie zaznacza to zdziwionym uniesieniem brwi) na długo >>70
zapewne pozostanie w pamięci widzów małych i dużych. To wizualnie bardzo piękny spektakl z wirtuozerią scenografii Dariusza Panasa, który odwzorowaniem motywów kultury chińskiej w lalkach, parawanach i podświetlanych boksach stworzył bardzo spójny, ale jednocześnie różnorodny projekt plastyczny teatru cieni. A reżyser z wielką delikatnością sprzęgła z nim charakterystykę lalek i kolejne sceny przedstawienia. Na szczególną uwagę zasługują zbiorowa scena zegarmistrzów, naprawiających bez rezultatu sztucznego słowika, i edukacyjna „prezentacja” przełomowych wynalazków chińskich, arcyzabawnie przedstawiona przez Barbarę Rogalską. Wrażliwa i subtelna Niugin (Grażyna Rutkowska-Kusa) przez cały spektakl dźwiga na swych wątłych barkach ciężar jasnej metafory wolności — ukrytej w maleńkim szarym ptaszku; bohaterze mądrej przypowieści o zachwycie nowoczesnością, owszem przydatną i interesującą, ale zarazem jakże pozbawioną naturalności. To jej ofiarą stał się znudzony Cesarz, a od niechybnej śmierci uratował go dopiero śpiew prawdziwego słowika. Samo przedstawienie być może przywołało widzom skojarzenia z coraz bardziej zaśmieconą sztucznością wirtualnych światów i uwięzionymi w nich „władcami” komputerów. To także, dzięki czytelnej fabule baśni mistrza z Odense, i dziś — a przede wszystkim dziś — mogą odkryć najmłodsi widzowie. Zanim Furby pokaże swą kolejną „emocję”… i spróbuje odgryźć maluchom palec. ARKADIUSZ STERN
(Autorem szkicu jest scenograf Dariusz Panas)
Słowik wg Hansa Ch. Andersena adaptacja Jacek Pietruski reżyseria Ada Konieczny premiera 12 września Teatr Baj Pomorski, Scena Inicjatyw Aktorskich musli magazine
*
*
>>recenzje
Fragmenty i „eksponaty”
P
rzypominam sobie, co mnie zachęciło, aby kupić i przeczytać Planetę Kaukaz Wojciecha Góreckiego. Były trzy imperatywy, które kazały mi sięgnąć po tę pozycję. Przede wszystkim pozytywna opinia guru reportażu — Ryszarda Kapuścińskiego — odnośnie do pierwszego wydania Planety, dobre słowo Jacka Badera (o nim i jego prześwietnej książce Biała Gorączka pisałam co nieco w wakacyjnej odsłonie „Musli Magazine” lipiec—sierpień 2010) oraz sam tytuł, który z góry wskazuje na podjęty przez Wojciecha Góreckiego temat. Szkoda, że na tych trzech rekomendacjach można się trochę zawieść.
P
laneta Kaukaz ukazała się w tym roku jako drugie wydanie, dodatkowo opatrzone notatkami. Autor dopisywał je w różnych latach, ale zawsze jako komentarz do wydarzeń, o który wspominał w pierwszym wydaniu z 2002 roku. Zabieg to interesujący, zwłaszcza gdy widzimy notatki mówiące o wydarzeniach, które doskonale pamiętamy z bieżącego roku. Za przykład podam rozmowę Wojciecha Góreckiego z rosyjskim geologiem Igorem dotyczącą zagrożenia, jakie stanowi wybuch wulkanu Elbrus. Nie będę rozwodzić się na temat tej rozmowy, ale jest to jeden z bardziej fascynujących, a zarazem zatrważających fragmentów tej książki, tuż na samym początku zachęcający do dalszej lektury, dzięki któremu poznajemy sprawy, o których w Rosji głośno mówić nie wolno, a od których włos się jeży na głowie. Takich fragmentów jest jeszcze kilka, ale niestety zbyt mało, aby książka mogła zafascynować czytelnika i aby ten połknął ją do reszty. Niestety, zdecydowaną większość reportażu stanowią informacje historyczne i geopolityczne. Owszem, świadczą one o niepodważalnej wiedzy autora, umiejętności historiozoficznego spojrzenia na poszczególne „planety” Kaukazu, ale bynajmniej nie są to informacje dla czytelników szukających w reportażu relacji wydarzeń, które nie spotykają każdego, niebywałych historii konkretnych osób, tak jak to było we wspomnianej Białej Gorączce. Ogrom informacji historycznych i politycznych nieco przyćmił te perełki, o których mamy szansę czytać tylko w tego typu literaturze. Tych pierwszych możemy zasięgnąć z innych źródeł. Skupmy się zatem na tych właśnie reporterskich perełkach, w których autor pochyla się nad konkretnym człowiekiem. Co ciekawsze, część z nich jest wspomniana przez Badera w zapowiedzi poprzedzającej właściwą treść reportażu Góreckiego. I tak spotykamy Kirsana — prezydenta Kałmucji, którego wzloty i upadki, wady i zalety urzędowania poznajemy jeszcze w pierwszym wydaniu książki. W ramach już drugiego wydania, w notatce z dnia 26 kwietnia, autor przywołuje wywiad tego polityka dla rosyjskiej telewizji, w którym przyznaje on, że spotkał pozaziemskie istoty i miał okazję z nimi „wymieniać myśli”… Chociaż nie jest to bezpośrednia relacja reportera, zadziwia i wzbudza pragnienie, aby takich, mówiąc za Baderem, „eksponatów” było więcej. Nie zmienia to faktu, że Górecki przekonał się na własnej skórze, jak dziwny i niebywały jest Kaukaz. Zajechał bowiem kiedyś do absolut-
nie magicznej wioski — Hinalug (zanim tam trafił, czekał go całkiem ciekawy epizod w Kubie), która liczy ok. 2 tysięcy mieszkańców posługujących się własnym językiem i alfabetem, oddających cześć pogańskiemu bóstwu. Tu wybija święte źródło, z którym mieszkańcy łączą niesamowitą legendę. Tu też nasz autor reportażu ni stąd, ni zowąd popada w malignę i bardzo wysoka gorączka doprowadza go prawie do śmierci. W ogóle „w Hinalugu działy się rzeczy niewytłumaczalne”, bo poza nagłą chorobą Góreckiego dowiadujemy się o innych przypadkach wywołanych magią tego miejsca. Sprzęty takie jak zegarek towarzysza Góreckiego, dyktafon i aparat fotograficzny zaczynają żyć własnym życiem. Gospodarz, który przyjął na ten czas reportera, tłumaczy to w jeden sposób: „Bóg Was wysłuchał […] Zabrał Wam choroby. Obaj mieliście przesilenie”. Dla tamtejszego ludu, zapomnianego przez cały świat, żyjącego poza jakąkolwiek cywilizacją, to sprawa oczywista. Hinalug, jak się dowiadujemy z dopisanych w maju notatek, powoli zanika, wieś pustoszeje, za to przybywa coraz więcej turystów. Bardzo melancholijne i wymowne podsumowanie opowieści o tej swoistej planecie. Swoistym obrazem staje się również oddawanie czci jednemu z bóstw pogańskich Osetii przez trójkę niebezpiecznie wyglądających, szemranych… dresiarzy! Składają oni dary z chleba, sera i wina na cześć niejakiego bóstwa Uastryrdżego! Równie folklorystycznym obrazkiem staje się święto ni to chrześcijańskie, ni to pogańskie na górze Szoana, podczas którego pątnicy celebrują dzień patrona położonej tam cerkwi św. Jerzego, tańcząc, pijąc, modląc się i piknikując.
G
órecki, relacjonując niektóre wydarzenia, niebezpośrednio daje nam informacje o złożonej mentalności narodów rosyjskich. I tak dowiadujemy się o zatajaniu przez władze niektórych grożących niebezpieczeństw, aby niepotrzebnie nie wywoływać paniki, albo o fałszowaniu badań archeologicznych w celu ukrycia doskonałości czy wyższości cywilizacyjnej innego narodu. Dlatego tak bardzo mogą przerazić czytelnika słowa rosyjskiego atamana, nauczyciela kozackiego korpusu kadetów: „Nie obraź się, Polak, mówię jak jest. Jeśli będzie potrzeba, zajmiemy tę twoją Polskę w tydzień i żadne NATO nam nie przeszkodzi!”. Takie właśnie fragmenty trzymały mnie do końca tej lektury, nie ukrywam jednak, że była ona ciężka i raczej mozolna. Ogrom informacji historycznych i politycznych o zawirowaniach między poszczególnymi nacjami, które nie sposób spamiętać, konfliktach, wojnach, zamachach bardziej nużą niż fascynują czytelnika, który chce naprawdę bliżej poznać Kaukaz. ALEKSANDRA KARDELA
Planeta Kaukaz Wojciech Górecki 2010 >>71
*
>>recenzje
Gry ikarskie
A
lison Bechdel — autorka i bohaterka komiksu Fun Home. Tragikomiks rodzinny — jest lesbijką. Z takim bagażem wiedzy (na początku torebką damską jedynie) wchodzimy w jej wielowarstwową i wielowymiarową opowieść. Historia rozpoczyna się od sielskiego obrazka, na którym ojciec Alison, Bruce, robi bohaterce „samolot”, w nomenklaturze cyrkowej zwany też „grami ikarskimi”. Zaczyna się więc dobrze, ale już na drugiej stronie okazuje się, że nie jest wcale tak anielsko, jak mogłoby się wydawać, i nie tak prosto, jak w historiach komiksowych zazwyczaj bywa. Po kilku stronach zaczynamy powoli współczuć Alison, a do jej ojca stopniowo i konsekwentnie tracimy sympatię i zaufanie. W miarę rozwoju historii i odkrywania wspólnego rodzinnego życia zyskuje twarz apodyktycznego mężczyzny, trochę oschłego męża, a nade wszystko wymagającego, surowego i zdystansowanego ojca, traktującego swoje dzieci jak maszyny ułatwiające mu prace domowe. Na tym jednak nie koniec, obrazy i słowa się zmieniają, autorka snuje swą opowieść dalej i wikła nas w misternie skonstruowane labirynty swoich wspomnień, co prowadzi do jednoznacznego stwierdzenia, że nic tak na prawdę nie jest pewne. Nie jest to jednak nieumiejętność określenia przez autorkę czarno-białego świata, a raczej dochodzenie prawdy poprzez specyficzną narrację, rekonstrukcję zdarzeń i analizę zachowań, dzięki którym odkrywa przede wszystkim przed sobą, a w drugiej kolejności przed czytelnikami, ważne i znaczące zdarzenia ze swojego życia. Autorka zatem prowadzi nas (bynajmniej nie za rączkę) po swoim złożonym życiu, podobnie jak nić Ariadny prowadziła niegdyś Tezeusza po labiryncie Dedala. Jednak tutaj i teraz — w przeciwieństwie do mitologii — niekoniecznie musimy spotkać na końcu drogi strasznego Minotaura, pożerającego nas i wszystkie nasze niepewne wyobrażenia. Obraz ojca na końcu historii Fun Home jest wielowymiarowy i trudny do zdefiniowania, zresztą jak cała opowieść, która stopniowo odsłania nam swoje różne odcienie i znaczenia.
P
owoli zaczynamy więc zapełniać nasz bagaż rodziny Bechdelów coraz to większą liczbą rzeczy — torebkę zamieniamy wówczas na podróżne ciężkie walizki. Waga ma tu znaczenie, bo najwięcej w niej znajduje się książek — zarówno klasyki światowej literatury, sygnowanej nazwiskami Joyce’a, Prousta, >>72
Fitzgeralda, Colette czy Wilde’a (ojciec Alison, poza zamiłowaniami rzemieślniczymi i konserwatorskimi oraz prowadzeniem rodzinnego interesu pogrzebowego, jest nauczycielem angielskiego i miłośnikiem książek), jak i klasyki literatury spod znaku gender (wiąże się to z rozwojem bohaterki i odkrywaniem przez nią własnej seksualności). Znamienne, że jej nowa droga zaczyna się właśnie od teorii i literatury. Książki zresztą, dosłownie i poprzez zastosowanie szyfrów, są cały czas obecne w życiu Alison — i wcześniej, gdy w czasach dzieciństwa bawi się i przebywa z ojcem, i później, gdy na studiach zdobywa pierwsze seksualne doświadczenia („Joan była poetką i «matriarchistką». Przez resztę semestru rzadko wychodziłam z jej łóżka. Łóżka zawalonego książkami, trzeba dodać, co było dla mnie swoistym połączeniem teorii i praktyki”). Literackie odwołania obecne są także podczas ważnej rozmowy z ojcem na temat homoseksualizmu, która jest żywym odbiciem rozmowy Stephena i Blooma z Ulisessa Joyce’a. Alison poprzez literaturę się wypowiada i literaturą się tłumaczy, bo tak jej łatwiej, bo inaczej nie potrafi, bo postmodernizm rządzi już od dawna... Cały komiks jest w ogóle wielką księgą szyfrów, przytoczeń, peryfraz, trawestacji oraz dekonstrukcji literackich i mitologicznych, nieprzebraną światową skarbnicą cytatów i wskazań zarówno z przeczytanych, jak i niedokończonych przez bohaterkę powieści. Ciekawe, ilu jest takich, którzy — podobnie jak Alison — nie mieli okazji, aby skończyć Ulisessa Joyce’a, bo zdradzili go z Colette na przykład? musli magazine
W
>
>>recenzje
róćmy jednak do konstrukcji historii i zawartej w niej kreacji. Narrację autorka prowadzi nielinearnie, a wspomnienia są pocięte i złożone z najważniejszych tylko fragmentów. Izabela Filipiak we wstępie do komiksu, powołując się na opinie profesorów uniwersyteckich, przyporządkowuje ten wzór literacki seksualności kobiecej, przeciwstawiając go konsekwentnie linearnej i uporządkowanej prozie/seksualności męskiej. Idąc tym tropem, trzeba byłoby stwierdzić, że np. twórcy takich obrazów jak Pulp Fiction czy Memento muszą mieć wiele pierwiastków kobiecych w sobie (o co ich nie posądzam), lub też raczej z premedytacją czerpać ze wzorca seksualności kobiecej. (I nie mówię, że to wyjątki potwierdzające regułę, bo z reguły w wyjątki nie wierzę). Tak czy inaczej Izabela Filipiak ma rację — bo przecież zawsze wolimy mieć wszystko na tacy poukładane i podane, lubimy też jasne i konkretne przekazy, tudzież przykazy, logiczne w dodatku i bez zbędnych upiększających komunikację przeszkód. Wolimy... Jednak mimo wszystko miałem niesamowitą i rozkoszną przyjemność z zagłębiania się i zarazem wypływania z różnych kawałków historii Alison — składania, sklejania, dekonstruowania, rekonstruowania i konstruowania sądów, skojarzeń i opinii w jedną, choć złożoną postać rodziny Bechdelów — dodajmy, że bardzo logiczną w swym poszarpaniu. I tu oddajmy honory autorce, że zdołała w tym pomieszaniu i emocjonalnym głosie stworzyć historię nie pełną chaosu i niekonsekwencji, ale logiczną, precyzyjnie ułożoną i perfekcyjnie skomponowaną opowieść.
K
P
F
un home. Tragikomiks rodzinny dzięki swojej „literackości” trafił do kanonu i stawia się go obok Mausa Artura Spiegelmana czy Persepolis Marjane Satrapi jako jeden z najodważniejszych pamiętników graficznych. Obok doświadczeń Holocaustu czy wojny stawiamy zatem problem homoseksualności i idziemy dalej, wypatrując po drodze, co będzie kolejnym tematem „kanonicznego” dzieła? Ja się jednak tutaj zatrzymam i powoli rozpakuję walizkę, którą spakowałem podczas lektury Fun home, i bez szufladek postawię ten komiks po prostu na pierwszym wolnym miejscu na półce. Co będzie, to będzie. SZYMON GUMIENIK Fun Home. Tragikomiks rodzinny Alison Bechdel 2009
>>
siążka składa się z siedmiu rozdziałów, z których każdy prezentuje historię rodzinną od nowa, z nowymi przedmiotami, wspomnieniami i przeżyciami. W każdym rozdziale pojawiają się nowe przesłanki zdarzeń, odczytujemy nowe dialogi i poznajemy fakty, o których wcześniej nic nie wiedzieliśmy. Jest to doskonały sposób na pokazanie, że prawdy tak do końca poznać nie możemy, tak jak Alison nie dowie się, czy śmierć jej ojca była wypadkiem, czy też samobójstwem na wzór Camusa, którego Śmierć szczęśliwą właśnie czytał („Zasugerowałam, że mój ojciec popełnił samobójstwo, ale równie dobrze mogłabym powiedzieć, że zginął, plewiąc”). Za każdym razem, gdy opowieść zostaje podjęta od nowa, z innej strony dochodzimy do prawdy, która nigdy też prawdą ostateczną nie będzie. To, że Alison dopiero po pewnym czasie dowiaduje się, że jej ojciec był homoseksualistą i sypiał z mężczyznami z okolicy i chłopakami ze szkoły, to czubek góry lodowej niedopowiedzeń w jej życiu. Wtedy też zaczyna dokładniej tropić swoją przeszłość, której szuka również w swoich pamiętnikach, jednak zamiast odpowiedzi znajduje w nich kolejne niewiadome, mylne tropy oraz zapiski pełne kodów i wymyślonych znaków (np. zakręcony cyrkumfleks, który był „stenograficzną wersją [jej] «chyba»” i „jak szwy fastrygował dziury [jej] niepewności w tym, co znaczące i znaczone”. Ale to właśnie odwieczny problem rzeczywistości i jej opisu — bo wszystko, o czym piszemy i jak piszemy, jest tylko efektem naszego postrzegania.
z wielu swoich życiowych prawd i rozwiązuje poczucie niepewności w stosunku do nieżyjącego ojca, z którym nieustannie szukała jakiejś więzi. Padają wówczas słowa: „Oczywiście, runął w otchłań. Lecz w tej skomplikowanej, odwróconej narracji, która pcha ku sobie nasze splecione historie, on tam był, żeby mnie złapać, kiedy skakałam”. Takich smaczków jest w Fun Home więcej, jednak jest to komiks i na słowach się nie kończy, choć co prawda jest przez nie zdominowany. Fun Home to także strona graficzna, która czyni lekturę bardziej płynną i (nie bójmy się do tego przyznać) ciekawszą — rysunki nie przeszkadzają rozbudowanym zdaniom, a poprzez swoją kompozycję i kadrowanie idealnie nawet wpasowują się w słowa. Również przez swoją niebieską barwę wzmacniają chłód opowieści. Całość graficzna jest perfekcyjna w swoim gatunku, co nie dziwi, wiedząc, że autorka nad komiksem pracowała 7 lat...
aradoksalnie, acz konsekwentnie to właśnie książki są dla Alison najważniejszym źródłem odkrycia i poznania tej pożądanej prawdy o jej relacjach z ojcem, jej obawach, lękach, ale też i marzeniach. Wszystko zaś pozostaje literaturą, ale bardzo realną i bardzo żywą, bardzo też bliską dla czytelnika, który jest przy Alison przez cały czas trwania jej opowieści. Także na końcu, w momencie, w którym autorka poznaje jedną
>>73
*
>>recenzje
Wychowaj dziecko w sobie
K
iedy byłem mały, mój starszy brat zbudował sobie zamek z klocków LEGO. Ale nie był to byle jaki zamek — miał piękną bramę, przywodzącą na myśl samurajskie fortece z filmów Kurosawy, i wielki dziedziniec, na którym rycerze mogli sobie urządzać konne turnieje. Nad wejściem do części mieszkalnej falowały łuki arkad podpartych stylowymi kolumienkami, a na piętrze znajdowała się zbrojownia, w której rycerze brata gromadzili wszystko to, czym później grzmocili bez litości moich po ich plastikowych głowach. Próbowałem jakoś dorównać temu arcydziełu, ale moje zamki zawsze wychodziły nie tak — były jakieś koślawe, a w połowie budowy zwykle zaczynało brakować klocków na dokończenie dachu. Zasługiwały tylko na rozbiórkę, a arcyzamek mojego brata wciąż dumnie stoi — od dwudziestu kilku lat — w szafie, do której nigdy nie zaglądam.
K
ompleksy z dzieciństwa budzą się bez ostrzeżenia — od kilku tygodni zamek brata śni mi się po nocach. Od kilku tygodni gram też w Minecrafta. Ta na pierwszy rzut oka niepozorna gra, stworzona przez szwedzkiego programistę Markusa Perssona, wywołała w Internecie prawdziwą sensację. Okazało się, że jej twórca, bez pomocy reklam i akcji promocyjnych, sprzedaje średnio kilka jej egzemplarzy na sekundę, co daje mu dzienny dochód w wysokości ok. 15 tys. dolarów. I to w sytuacji, w której gra jest jeszcze w stadium alfy, więc sprzedawana jest za połowę planowanej ceny. Wielkim korporacjom pozostaje tylko zazdrość — i wstyd. Co ma Minecraft do LEGO? Świat gry jest w całości zbudowany z sześcianów, jako żywo przypominających klocki. Na zboczach schodkowatych gór rosną kanciaste drzewa. Pod nimi pasą się owce przebierające sześciennymi nogami. Na niebie na przemian kwadratowe słońce i kwadratowy księżyc. Chociaż klocki, z których komputer stwarza minecraftowe krainy, są bardzo proste, to światy, po których chodzi się w grze, robią duże wrażenie — są w nich ogromne morza, spływające z gór rzeki i wodospady, porośnięte kaktusami pustynie i przysypywane śniegiem wyżyny, na których każda kałuża błyskawicznie pokrywa się warstewką lodu. Rozgrywka nie polega jednak tylko na włóczeniu się i podziwianiu pięknych krajobrazów. Zgodnie z tytułem Minecraft koncentruje się na kopaniu w ziemi i budowaniu z tego, co się wykopało. Cała rzecz w tym, że każdy klocek w świecie Minecrafta daje się zniszczyć, a kierowana przez gracza postać dostaje wtedy pewną ilość surowca, z którego był zbudowany. Z zebranych materiałów można tworzyć, co dusza zapragnie: najpierw kilofy, łopaty i siekiery, a potem za ich pomocą domy, płoty, łodzie, pałace i pomniki. Na Youtube można znaleźć setki filmików pokazujących, jakie cuda potrafią zbudować maniacy Minecrafta — choćby model statku Enterprise z serialu Star Trek w skali 1:1. Moim ulubieńcem jest jednak człowiek, który skonstruował ciągnący się kilometrami… komputer z drewna, kamienia i prochu strzelniczego. Można na nim wykonywać proste obliczenia. Za pomocą zapalonej pochodni. >>74
Kiedy zajdzie już kwadratowe słońce i zapada noc, ze swoich kryjówek wychodzą mniej przyjaźni mieszkańcy świata Minecrafta — czyhające na nasze życie pająki i szkielety, a nawet zombie-zamachowcy samobójcy, którzy jednym wybuchem potrafią zniweczyć godziny pracy nad nowym budynkiem. Warto więc pomyśleć nie tylko o tym, żeby stworzyć coś pięknego, ale też postarać się o to, żeby nasze dzieło dawało dobre schronienie. W doświadczeniu grania w Minecraft jest coś z zabawy w Robinsona Crusoe uwięzionego na nieprzyjaznej wyspie — na początku boimy się całej okolicy, a w końcu cała okolica boi się nas i fortecy, którą sobie wybudowaliśmy. W Minecrafcie przewidziano również rozgrywkę dla wielu graczy — wspólne przebudowywanie świata idzie o wiele szybciej niż w pojedynkę. Jeżeli mamy naprawdę ambitny projekt, warto znaleźć sobie współpracowników.
O
wszem, Minecraft budzi we mnie ukrytego gdzieś w samym środku mojej psychiki dzieciaka, ale to dzieciak, z którego istnienia jestem dumny. Każdy, kto się kiedyś opiekował dziećmi, zna najgorszy ich rodzaj — znudzonych jegomościów i zmanierowane pannice w wieku lat trzech czy czterech. Po kilku minutach najbardziej pomysłowej zabawy, jaką się dla nich obmyśliło, mówią zmęczonym głosem: „To, co teraz będziemy robić?”, a pozostawieni samym sobie potrafią najwyżej dłubać sobie za paznokciami albo beznamiętnie oglądać kreskówki w telewizji. Czasami mam wrażenie, że twórcy gier wideo traktują dzisiaj nas, graczy, jak takie właśnie dzieci, które trzeba cały czas zaskakiwać i oszałamiać, żeby się przypadkiem nie zaczęły nudzić — a przede wszystkim ani na chwilę nie można im pozwolić na to, żeby pozostały bez opieki i spróbowały się zabawić same. Każdy z nas ma w sobie wewnętrzne dziecko — a większość tej kultury, na którą owo dziecko rzuca się jak na cukierki, stara się, żeby było jak najgorzej wychowanym, rozpieszczonym bachorem, bo taki wciąż potrzebuje nowych atrakcji i jest za nie gotów płacić. Minecraft nie rozpieszcza — pokazuje najwspanialszą piaskownicę na świecie, daje zabawki i zostawia nas sam na sam z naszą pomysłowością. Jeśli macie w sobie jeszcze coś z Piotrusia Pana, jeśli zawsze się wam wydawało, że macie za mało klocków, żeby zbudować to, co sobie wymarzyliście — zagrajcie w Minecrafta. O dziecko w sobie trzeba dbać. Kończę pisanie i wracam do kopania tunelu do samego środka Ziemi. Kiedyś zacząłem pracę nad takim tunelem na plaży, ale nie starczyło mi cierpliwości. Czuję, że dzisiaj, po 25 latach, kiedy już dorosłem — wreszcie mi się uda. PAWEŁ SCHREIBER
Minecraft Markus Persson www.minecraft.net musli magazine
http://
>>dobre strony
>>www.siecioholizm.eu O choroba! Wiedza naukowa zmienną jest, więc nie do każdego nowego pomysłu należy się przywiązywać — chociażby dlatego, żeby nie popaść w wyjątkowo — mym zdaniem — niemądry rodzaj uzależnienia... Więc nie, nie chciałbym wierzyć we wszystko, co na temat uzależnień piszą eksperci, albowiem: po pierwsze — wielce prawdopodobne, że za parę lat coś całkiem innego inni eksperci napiszą (wspomnieć — jedynie nawiasem już mówiąc — należy i o tym, że równolegle mogą funkcjonować wykluczające się nawzajem wykładnie różnych szkół...), po drugie — uzależnienia mają przecież i swe dobre strony, np. obawiam się, że co najmniej trzy czwarte (jeśli nie coś w okolicach 99%) najwartościowszych zasobów kultury jest owocem różnej maści uzależnień. Nie należy zatem walczyć bezmyślnie z czymś, co może powinno się raczej pielęgnować, a jeśli nawet nie pielęgnować, to przynajmniej nie szkodzić. Ale nade wszystko należałoby unikać bezmyślności. Nauka nie jest po to, by w nią wierzyć, ale by zmuszać nas do aktywności umysłowej. I tu też przy okazji dotykamy istoty destrukcyjnej siły uzależnienia. Bezmyślność, włączenie automatycznej skrzyni biegów, bezwolność. Internet można uznać za jeden wielki śmietnik, można też widzieć w nim wyjątkowo praktyczne urządzenie, okno na świat; najnędzniejszy dom publiczny i najskuteczniejsze narzędzie komunikacji, źródło dobra i najpodlejszego okrucieństwa... Jak kto chce. Jednak bez wątpienia kryje się w nim i taki drobnoustrój, który może nas zamknąć w kapsule bezmyślności lub — w wersji light — w błędnym kole.
>>www.facebook.com/amnestypolska Z pewną taką nieśmiałością A jak kogoś już bakteria — i to jej wyjątkowo zjadliwy szczep — trawi, niech przynajmniej na moment się ocknie i z przesłanej mu przypadkiem aplikacji zrobi najwłaściwszy użytek. I nie ograniczy się do prześledzenia forum, ale sięgnie w głąb, by natrafić na strony jednej z najprężniejszych organizacji międzynarodowych działających na rzecz skutecznej ochrony praw człowieka, będącej też od ponad dwudziestu lat jedną z bardziej rozpoznawalnych organizacji pozarządowych w naszym kraju. Dyskretnie zachęcam. MAREK ROZPŁOCH
>>75
^
>>sonda
>>kim jesteś>>co robisz>>o któr >>co masz w szafie>>co masz w kompa>>czym jeźdz MAGDA Z FILADELFII
>>zafascynowaną światem kobietą >>poszukuję szczęścia i studiuję >>o 5 nad ranem >>o północy >>sukienki, sweter z dziurą wymagający
natychmiastowego
zszycia i książki Grocholi
>>jajka,
non-fat jogurt, mleko też non-fat i siedem butelek wina
>>zdjęcie z klubu Fado w Filadelfii >>czym tylko mogę: autem, pociągiem, taxi... >>o wakacjach bez telefonu i komputera oraz o
napisaniu
książki
AGATA Z WARSZAWY jeszcze nie wiem >> to, co lubię >> o 6.45 dzwoni budzik >> oj, z tym bywa różnie >> drabinę, trzy śpiwory, pościel, ubrania i hula-hop >> mydło i powidło >> zdjęcie ściany z napisem SS (skrót od sława i sukces) >> jak ciepło – rowerem, jak zimno – tramwajem >> żeby zostać sławną piosenkarką, giętką tancerką i poczytną pisarką. I o świętym spokoju, dużym domu i żebym dożyła 89 lat u boku mojego chłopaka >>
AGNIESZKA Z NANCY
>>jeszcze mnie gombrowiczowska forma chyba nie dopadła i staję się, zamiast być >>uniwersytecka
administracja w sztywne karby tabel wciska mnie i zawodowo i naukowo – doktorantka na historii współczesnej i asystentka na polonistyce
>>rzadko
o tej samej porze, chyba że mnie rzeczywistość
zmusi
>>po piątej stronie czytadła do poduszki >>szafy nie mam, za to są wieszaki i walizki,
zawsze
w gotowości do podróży
>>stoi pusta i już nawet nie mruczy >>bad painting: John Currin, Thanksgiving >>czerwonym rowerem marki retro z koszykiem
na kierownicy,
cacko! >>76
>>o
niebieskich migdałach... i rzeczach sprzecznych musli magazine
^ >>sonda
rej wstajesz>>o której zasypiasz w lodówce>>co masz na pulpicie zisz>>o czym marzysz MATEUSZ Z TORUNIA sobą >> studiuję >> o 8.00 >> o 23.00 >> bałagan >> światło i żarcie >> dużo niepotrzebnych ikon >> skodą >> o BMW >>
PIOTR (KUKUŚ) Z BYDGOSZCZY
>>marzycielem >>odpowiadam na pytania >>jak się wyśpię >>jak się zmęczę >>mole >>zgniłe jogurty >>brak wolnej przestrzeni >>young timerem >>o lataniu na miotle
GAWEŁ Z BYTOWA staram się być człowiekiem, a przy okazji studentem >> staram się coś wymyślić >> jak bozia da, to skoro świt >> jak jestem zmęczony >> owoce, warzywa i alkohol >> książki, płyty i ubrania >> obraz Wiktora Słońcesława Kriżaniwskiego >> rowerem >> o szczęściu >>
>>77
>>fotografia
>>Urodziłem się 16 grudnia 1990 roku w Ełku.
Zajmuję się głównie dokumentem i reportażem. W fotografii cenię najbardziej możliwość uchwycenia chwili, która więcej się nie powtórzy. Obecnie studiuję w PWSFTViT na Wydziale Operatorskim.
>>www.arturgutowski.com
>>78
musli magazine
>>fotograďŹ a
artur gutowski P e o p l e
o f
N e w
Y o r k
>>79
: >>80
>>fotograďŹ a
musli magazine
:
>>fotograďŹ a
>>81
: >>82
>>fotograďŹ a
musli magazine
:
>>fotograďŹ a
>>83
>>fotograďŹ a
>>84
musli magazine
:
>>fotograďŹ a
>>85
: >>86
>>fotograďŹ a
musli magazine
:
>>fotograďŹ a
>>87
: >>88
>>fotograďŹ a
musli magazine
:
>>fotograďŹ a
>>89
: >>90
>>fotograďŹ a
musli magazine
:
>>fotograďŹ a
>>91
: >>92
:
>>fotograďŹ a
musli magazine
:
>>fotograďŹ a
>>93
. >>94
>>fotograďŹ a
musli magazine
..
>>fotograďŹ a
>>95
: >>96
>>fotograďŹ a
musli magazine
>>fotograďŹ a
>>97
:: >>fotograďŹ a
>>98
musli magazine
>>fotograďŹ a
>>99
{
>>redakcja MAGDA WICHROWSKA
SZYMON GUMIENIK
filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.
zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...
WIECZORKOCHA
-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.
jest swej i... u i rea sobą hory jest? wać lustr rozg
KASIA TARAS
jeżeli nie uczy i nie pisze, nie czyta i nie ogląda, to gada albo ratuje świat (koci). Głową w Warszawie, sercem w Toruniu. Kocha: kino, 20-lecie międzywojenne, dobrą współczesną polską prozę, tango, koty, psy i konie. Ma słabość do: Witkacego, filmów Wojciecha Jerzego Hasa, lat 20. XX w. w Republice Weimarskiej, malarstwa Gustawa Klimta, kina Luchino Viscontiego, Louise Brookes, Marleny Dietrich, garażowego brzmienia i… ciężkich butów. Lubi: kawę, czekoladę z podwójnym chilli, wieczorne spacery po deszczowym jesiennym Toruniu i zimowe poranki w Warszawie. Nałogi: perfumy, kupowanie książek. Nie lubi: zwodzenia, certolenia się i krygowania.
MARCIN GÓRECKI
AGNIESZKA BIELIŃSKA
(MARTINKU)
rocznik 1986. Robi wszystko, a nawet nic. Tak poza tym jest za pokojem na świecie.
dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.
JUSTYNA TOTA
na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.
>>102
musli magazine
} >>redakcja
MACIEK TACHER
GOSIA HERBA
rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.
rocznik 1985
podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl
www.gosiaherba.blogspot.com
NATALIA OLSZOWA
„free spirytem”, który w intencji poprawy warunków j egzystencji wyjechał z falą emigracji w roku 2004 utknął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych marzeń aliów, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszłości i ą „tu i teraz”, kultur i ich różnic, języków, możliwości, yzontów, a czasem i beznadziei, wiary i niewiary. Kim ? Kimś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawet rozprostoć skrzydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po dwóch stronach ra, która pobiegła za białym króliczkiem i właśnie grywa partię szachów z królową.
ANIA ROKITA
MAREK ROZPŁOCH
rocznik 1980, filozof, felietonista i opiekun działu poe_zjada w „Musli Magazine”. Mieszka w Toruniu.
EWA SOBCZAK
archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.
z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.
ARKADIUSZ STERN
ANDRZEJ LESIAKOWSKI
germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.
JUSTYNA BRYLEWSKA
rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...
ładowanie opisu, ...pisu, ...su.
ALEKSANDRA KARDELA
absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.
>>103
>>horroskop na rok chopinowski
WRÓŻYŁ MACIEK TACHER
KOZIOROŻEC 22.12—20.01
RAK 22.06—22.07
WODNIK 21.01—19.02
LEW 23.07—23.08
RYBY 20.02—20.03
PANNA 24.08—22.09
BARAN 21.03—20.04
WAGA 23.09—23.10
BYK 21.04—20.05
SKORPION 24.10—22.11
BLIŹNIĘTA 21.05—21.06
STRZELEC 23.11—21.12
* fragment Walca no. 19 Fryderyka Chopina od tyłu >>104
musli magazine
WSKI J LES IAKO NDRZ E RYS. A
{
>>słonik/stopka
}
MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Agnieszka Bielińska, Marcin Górecki, Gosia Herba, Aleksandra Kardela, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Kasia Taras, Justyna Tota współpracownicy: Karolina Bednarek, Hanka Grewling, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski
>>105