Musli Magazine Luty 2011

Page 1

2[12]/2011 LUTY

>>KUSTRA >>CHUTNIK >>PARISTETRIS


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Będzie gorąco!

M

amy luty, czas gorących wyznań i miłosnych duetów! Zanim jednak roześlecie swoje walentynki, ostentacyjnie olejecie sprawę święta zakochanych lub zajmiecie naukowe stanowisko w temacie obchodów, zachęcam Was do przeczytania świeżutkiego „Musli Magazine”. Luty — mimo zaledwie 28 dni — zapowiada się u nas gorąco! Numer powstawał w oparach erotycznego podniecenia przed deadlinem (naczelna zaopatrzyła się w pejcz!), uniesień muzycznych, które zaserwowało nam małżeństwo z Paristetris, oraz zachwytu nad pięknymi portretami Joanny Kustry. Święto zakochanych to czas miłosnej spowiedzi i wybebeszenia, dlatego wyznaję: okładka była moim pomysłem, bo palenie to moja wielka namiętność! MAGDA WICHROWSKA

>>2

musli magazine


[:]

>>spis treści

>>2

wstępniak. będzie gorąco!

>>3

spis treści

>>4 >>16 >>17 >>18 >>19 >>20 >>21 >>22

wydarzenia. ARKADIUSZ STERN, EF, AB, SY, ANIAL, ARBUZIA, HANNA GREWLING

na kanapie. wszyscy jesteśmy celebrytami MAGDA WICHROWSKA

gorzkie żale. operacja lichwiarskiej hipokryzji ANIA ROKITA

milczenie nie jest złotem. klasa kreatywna JAREK JARRY JAWORSKI

a muzom. brakująca klepka. MAREK ROZPŁOCH filozofia w doniczce. filozofka na emeryturze IWONA STACHOWSKA

elementarz emigrantki. k jak kłamstwo. NATALIA OLSZOWA porozmawiaj z nimi... piękni i nienudni Z CANDI SAENZ VALIENTE I MARCINEM MASECKIM (PARISTETRIS) ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA

>>28 >>30

poe_zjada. GRZEGORZ KWIATKOWSKI portret. uratuje. portret poezji Grzegorza Kwiatkowskiego MAREK ROZPŁOCH

>>34

porozmawiaj z nią... nie jest to pisanie na plażę Z SYLWIĄ CHUTNIK ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA

>>37 >>40

portret. Luchino Visconti — w poszukiwaniu utraconego czasu. MARCIN GÓRECKI zjawisko. alfabet Melkart Ball JUSTYNA TOTA

>>46 >>58

galeria. 10 kobiet. KOSMA OSTROWSKI nowości [książka, film, muzyka] SY, ARBUZIA, EWA SOBCZAK, AGNIESZKA BIELIŃSKA

>>61

recenzje [film, muzyka, książka, teatr] MAGDA WICHROWSKA, ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI, IWONA STACHOWSKA, WIECZORKOCHA, ARKADIUSZ STERN

>>68

sonda

>>70

fotografia. JOANNA KUSTRA

>>88

redakcja

>>90

dobre strony. ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI

>>91

słonik/stopka

OKŁADKA: FOT. JOANNA KUSTRA

>>3


>> FERIE Z DYPLOMEM W CSW

Do końca ferii zimowych, czyli do 13 lutego w toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej można oglądać wystawę „Dyplom 2010”, prezentującą najlepsze prace dyplomowe studentów Wydziału Sztuk Pięknych UMK. Wystawa obejmuje 24 wyróżnione dyplomy, wykonane w Instytucie Artystycznym na specjalnościach: malarstwo sztalugowe i w architekturze, grafika warsztatowa, projektowanie graficzne, rzeźba oraz edukacja artystyczna w zakresie sztuk plastycznych. Tworzone w różnorodnych technikach prace dyplomantów są wyrazem twórczych poszukiwań zarówno w dziedzinach sztuki uznawanych za tradycyjne (malarstwo, rzeźba, grafika i rysunek), jak i na obszarze nowych mediów (multimedia, intermedia, mixmedia). W tym roku na wystawie znajdziemy także — co odwiedzającym Centrum Sztuki Współczesnej może się w tym miejscu wydawać nieco kuriozalne — zrekonstruowane rzeźby czy obrazy będące efektami wysiłków studentów konserwacji zabytków. Są to np. kopie obrazów Jacka Malczewskiego, XVI-wiecznych dzieł religijnych czy XV-wiecznych miniatur modlitewników. Część dokonań studentów z Instytutu Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa zobaczymy również na wielkim ekranie. W podstawowej części wystawy „Dyplom 2010”, zajmującej pierwsze piętro budynku, wzrok zwiedzających na pewno przyciągnie monumentalny cykl płócien Łukasza Wodyńskiego „Human Light — Ludzkie Światło”, zajmującego się głównie malarstwem fi>>4

guratywnym. Inną pracą, przy której nie sposób się nie zatrzymać, jest cykl sitodruków pt. „Zwierzęta” Moniki Grubizny, absolwentki grafiki warsztatowej. Autorka została w tym roku nagrodzona Medalem im. Tymona Niesiołowskiego za najlepszy dyplom powstały na kierunkach grafika, malarstwo i rzeźba. Dla absolwentów Wydziału Sztuk Pięknych UMK to szczególnie prestiżowe i nobilitujące wyróżnienie. Wystawa prezentuje także dzieła laureatów innych nagród. Wśród najważniejszych — prace Edyty Kasperkiewicz, która otrzymała Medal Janusza Boguckiego, przyznawany za najlepszy dyplom artystyczny i pracę teoretyczną na kierunku edukacja artystyczna. Dzieła studentów edukacji artystycznej CSW pokazuje w niecce na parterze.

>>wydarzenia

Najmłodszych Centrum Sztuki Współczesnej w drugim tygodniu ferii zaprasza do Pokoju z Kuchnią, który przekształcony zostanie w strefę niecodziennych aktywności i twórczego eksperymentu pt. „Transformacje”. Zajęcia będą miały na celu rozwinięcie w uczestnikach zdolności projektowych, będą oni tworzyć, przetwarzać, ciąć, malować i nagrywać. Podczas wspólnie spędzonego tygodnia zostanie na nowo zdefiniowana przestrzeń mieszkalna oraz zostaną zamienione jej funkcje i znaczenia. Uczestnicy „Transformacji” będą mogli m.in. wziąć udział w warsztatach fotograficznych, w tworzeniu krótkiego filmu metodą poklatkową, stworzyć murale oraz zaprojektować i samodzielnie wykonać meble i przedmioty codziennego użytku. Wszystko w rytmach beatboxu, przygotowywanego przez uczestników warsztatów dźwiękowych. Nie zabraknie również eksperymentów kulinarnych w Śniadaniach ze sztuką! Cały projekt, przeznaczony dla dzieci w wieku 7—12 lat, zakończy finisaż, na który organizatorzy zapraszają w piątek 11 lutego o godz. 17.00. ARKADIUSZ STERN Dyplom 2010 21 stycznia–13 lutego, CSW „Znaki Czasu” Transformacje, czyli ferie 2011 w P+K 7–11 lutego, CSW „Znaki Czasu” musli magazine


>>wydarzenia

NOWE HORYZONTY W CENTRUM Od 4 do 10 lutego w ramach projektu Era Nowe Horyzonty Tournée w Kinie Centrum będzie można obejrzeć 7 filmów wybranych z programu ostatniej edycji MFF Era Nowe Horyzonty. Znalazły się wśród nich 4 nagrodzone na festiwalu tytuły. Zdobywca Grand Prix — Zwyczajna historia obiecującej tajlandzkiej reżyserki Anochy Suwichakornpong — kameralna historia młodych mężczyzn: sparaliżowanego Ake i jego pielęgniarza Pun, między którymi stopniowo rodzi się pewna zażyłość. Bardziej wtajemniczeni w tajlandzką rzeczywistość wyłapią również społeczne i polityczne aluzje. Kolejny film to nagrodzony przez festiwalową publiczność Le quattro volte w reżyserii Michelangelo Frammartino — obraz z pogranicza filmu etnograficznego i filozoficznego eseju o naturze ludzkiej, którego bohaterem jest stary i chory pasterz, dożywający swych ostatnich dni w kalabryjskiej wiosce. Trzecim z nagrodzonych filmów jest Mama — debiut rosyjskiej pary małżeńskiej Nikolay’a i Yeleny Renard, który otrzymał po raz pierwszy przyznaną na tym festiwalu nagrodę krytyków FIPRESCI. Ascetyczny w formie, pozbawiony dialogów obraz kilku dni z życia przepracowanej matki i jej 40-letniego syna z pokaźną nadwagą. Film oparty jest na prawdziwej historii, a zastosowane w nim środki wywołują wrażenie oglądania dokumentu. Zdobywcą tegorocznego konkursu Filmy o Sztuce został doskonały zarówno pod względem ścieżki dźwiękowej, jak i samego obrazu dokument muzyczny

>> I tak nie zależy nam na muzyce w reżyserii francuskich dokumentalistów Cédric’a Dupire i Gasparda Kuentza. Na próbę zaprezentowania panoramy niezależnej sceny japońskiej (od noise’u, przez industrial, laptopy, minimal, po avant-pop) składają się zapisy zaaranżowanych głównie przez twórców filmu i muzyków koncertów w niecodziennych sceneriach. Przeplatają je rozmowy artystów próbujących ująć w słowa sens swojej twórczości. Wśródwyselekcjonowanych do dystrybucji filmów znalazły się też ostatnie dzieła: Wkraczając w pustkę Argentyńczyka Gaspara Noé — obraz budzący wiele sprzecznych reakcji, Hadewijch Francuza

Bruno Dumonta — ciekawie ujmujący problem fanatyzmu religijnego, oraz Łagodny potwór — projekt Frankenstein Węgra Kornéla Mundruczó — będący próbą rozliczenia się reżysera ze sobą jako twórcą i odpowiedzi na pytania: Czy jako twórca jestem niewinny? Czy ze szlachetnych intencji może powstać potwór? Od stycznia wszystkie te filmy będą się pojawiały w kolejnych miesiącach w kinach na terenie całej Polski. Szczegóły na http://csw.torun.pl/kino-centrum/wydarzenia-1.

(EF) Era Nowe Horyzonty Tournée 4–10 lutego, Kino Centrum bilety: 11–13 zł, karnety: 50–60 zł

>>5


>> Urodzinowy event PZHO i Trietiaka w Yakizie zapowiada się wyjątkowo ciekawie. Goście będą świętować aż dwa dni, bawiąc się w rytm muzyki dubstep czy break core. Muzykę na dwóch scenach podawać będą najlepsze soundsystemy oraz DJ-e, jak na przykład: Triples Soundsystem 12kw Sound, Cino Dubbys Project, Blotklaat Rave czy Rudboi. Usłyszymy też przemyślane dźwięki Miza, niepokorne sety Grabaduba oraz ciężką artylerię Wuja. Szykuje się naprawdę spora imprezka, tak więc nie sposób wymienić wszystkich, którzy podczas tego dwudniowego święta muzyki usiądą za sterami, aby zagrzać Was do tańca. Jedno jest pewne - w czasie tego weekendu w Yakizie nie powinno zabraknąć żadnego miłośnika sceny dubstep. (AB)

Melanż Ostateczny 4–5 lutego, Yakiza bilety: 10 zł (jednorazowy), 15 zł (karnet)

W RYTMACH JUNGLE W sobotę, 5 lutego, klub NRD zamieni się w prawdziwą taneczną dżunglę. Wszystko za sprawą drugiej już edycji imprezy Run The Track, na którą zjeżdżają znakomici DJ-e polskiej oraz zagranicznej sceny jungle. Tym razem Track Numba1 zaprosił jeden >>6

FOT. NADESŁANE

JEDYNY TAKI MELANŻ

z najlepszych polskich kolektywów bassowych brzmień Respecta Kru razem z czołowym polskim MC i wokalistą East West Rockers — Cheebą. Respecta Kru to grupa przyjaciół, która gra razem (choć w nieco zmienionym składzie) od 2004 roku. Znani są stałym bywalcom festiwali reggae, gdyż to właśnie im udało się uruchomić pierwszą niezależną scenę jungle na dwóch największych festiwalach reggae w Polsce — Ostróda Reggae Festiwal oraz Reggaeland w Płocku. Dzięki Playamanowi i jego ekipie jungle na stałe zagościło w krakowskich klubach, a teraz ma szansę zakorzenić się również w grodzie Kopernika. Na imprezie nie zabraknie też Cheeby, który (oprócz pracy w rodzinnym East West Rockers) działa jako MC w Respecta Kru. Zaczynał w Opolu na lokalnych jam sessions, grał też alternatywnego rocka. Jednak jego serce powędrowało w stronę rytmów ragga i jungle, w których świetnie czuje się do dziś. Sceniczne doświadczenie tego MC, niespożyta energia i świetny kontakt z publiką są gwarancją dobrej zabawy podczas tej imprezki.

>>wydarzenia

NIECH FLOW BĘDZIE Z WAMI! Pod takim hasłem już niebawem będzie można poznać jasną stronę muzycznych inspiracji, ich stylistyk, rytmów i melanży. 5 lutego w Lizard King pojawi się grudziądzka formacja Zydeco Flow, która z tradycyjnego Zydeco czerpie folkowy charakter, rytmikę i harmonię, a z pozostałych gatunków muzycznych dodaje do wspólnej mieszanki elementy rocka, folku, country, rythm & bluesa czy jazzu.

Dzięki podobnym zainteresowaniom i kierunkom muzycznym członkowie Zydeco Flow mogli stworzyć zgrany team, przez który przepływa ten charakterystyczny „flow”. Każdy z członków Zydeco Flow ma bogate doświadczenia muzyczne i wiele prywatnych oraz zespołowych sukcesów, do których z całą pewnością można zaliczyć m.in. występy na międzynarodowych festiwalach, nagrane płyty i liczne koncerty zagrane zarówno w kraju, jak i za granicą (np. Southport International Jazz Festival w Wielkiej Brytanii, Festiwal „Oran More” w Glasgow oraz Światowy Festiwal Folkloru na Azorach). Typowa słowiańska żywiołowość i temperament sprawiają, że koncerty formacji pozostają długo w pamięci. Przekonajcie się sami!

>> (AB)

Run The Track II (Respecta Kru i Cheeba) 5 lutego, godz. 20.00, NRD bilety: 10 zł

(SY) Zydeco Flow 5 lutego, godz. 20.00, Lizard King wstęp wolny

POZNAŃSKA CZOŁÓWKA W BUNKRZE

5 lutego scenę toruńskiego klubu Bunkier opanują czołowi reprezentanci poznańskiej sceny hip-hopowej.

Pierwszy z nich to Kobra — podopieczny Rycha Peji. Jego pierwsza legalna płyta Na Żywo Z Miasta Grzechu ukazała się pod koniec 2010 roku. Wsparcia udzielił Oldas. Druga gwiazda to ekipa W.S.R.H., czyli Słoń i Shellerini, którzy zaprezentują wspólny materiał (doskonale znany z poprzednich albumów sygnowanych logiem W.S.R.H.). Podczas występu nie zabraknie także kawałków z ich solowych materiałów. Koncert będzie też okazją do nabycia płyt W.S.R.H. i Kobry. Bilety można kupować w Kasandra Internet Cafe przy ulicy Mostowej lub w Klubie Muzycznym Bunkier.

ANIAL Kobra / W.S.R.H. 5 lutego, godz. 20.00, Klub Muzyczny Bunkier bilety: 20 zł (przedsprzedaż), 25 zł (w dniu koncertu)

BYDGOSZCZ JEST KOBIETĄ! Dziewczyny, 9 lutego w Bydgoszczy rusza Festiwal Rozwoju KobiecEGO! Imprezę współorganizują Wyższa Szkoła Gospodarki w Bydgoszczy i Świat Bab. Program zapowiada się fantastycznie. Obok wykładów na temat zdrowia, biznesu i rozwoju osobistego znajdzie się także coś dla entuzjastek życia w ruchu! Nordic walking, joga i taniec to zaledwie kilka propozycji dla festiwalowiczek. musli magazine


>>wydarzenia

Organizatorzy imprezy znakomicie wyczuwają trendy, które obiegły już cały świat i szturmem zdobyły serca dziewczyn w kraju nad Wisłą! Zamiast wydawać ogromne pieniądze w galeriach autorskich, warto skorzystać z warsztatów, na których między innymi specjaliści pokażą Wam jak wyczarować modną od kilku sezonów biżuterię z filcu. Dziewczyny z redakcji „Musli Magazine” szczególnie zainteresowały zajęcia z modystką i Zamieniada, czyli SWAP PARTY! Co jeszcze w festiwalowym menu? Takie rarytasy, jak: pokazy mody z różnych stron świata, pokaz fryzjerski, warsztaty fotograficzne i coś dla aktywnych mam, czyli blok zajęć dla dzieci. Szczegółowy program - z informacją co, gdzie i kiedy – znajdziecie na stronie: www.swiatbab.pl. Polecam! ARBUZIA Festiwal Rozwoju KobiecEGO 9–12 lutego, Bydgoszcz

Z GÓRNEJ PÓŁKI 10 lutego w Mózgu odbędzie się prawdziwa uczta dla miłośników kina niezależnego. W programie przeglądu „KolorOFFon przedstawia OFF” znajdą się krótkometrażowe fabuły, dokumenty i animacje nagradzane na festiwalach w kraju i za granicą. Wyświetlane będą zarówno filmy profesjonalistów, jak i amatorów, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki w krainie X Muzy.

W czasie przeglądu zostanie zaprezentowanych 9 filmów. Nie zabraknie mocnego lokalnego akcentu w postaci filmu bydgoszczanina Jarosława Stanisława Piskozuba pt. Co to jest czas? — obrazu nagrodzonego podczas festiwalu Camera Obscura. W programie znajdzie się też Telefon bydgoszczanki Kasi Dobuckiej. Jest to trwająca ponad minutę animacja wykonana metodą „chałupniczą”. Oświetlenie dawała zwykła lampka biurowa, domek z kartonu był planem filmowym, a kamerą — aparat cyfrowy. Najdłuższy film wieczoru pt. Babcia wyjeżdża w reżyserii Tomasza Jurkiewicza to nastrojowa przypowieść o marzeniach i pogodzeniu się z losem. Opowiada historię 16-letniego Jurka, chłopaka ze wsi, który musi radzić sobie z ojcem alkoholikiem. Film otrzymał główną nagrodę na Asian International Short Film Festival w Seulu.

w 1999 roku w Radomiu od spotkania dwóch muzyków: Tomka „Mioda” Mioduszewskiego oraz Łukasza Borowieckiego. Początkowo duet zajmował się tylko rapem, ale z biegiem czasu członkowie zainteresowali się muzyką reggae. Historia zespołu była niezwykle burzliwa, kilka razy zmieniał się skład, Miodu założył inną formację o nazwie Le Illjah, doszło też do współpracy z brytyjską ekipą Mattafix. Muzycy nagrali w sumie dwie płyty: Rewolucje w 2005 roku oraz trzy lata później Urban Discotheque. To z pierwszego krążka pochodzą takie hity, jak Policeman czy Kiedyś będzie nas więcej. Drugi longplay nie był już tak popularny, jednak przez lata zespół zdążył wyrobić sobie markę na polskiej scenie muzycznej. Podobno grupa pracuje nad kolejnym albumem, a tymczasem możecie posłuchać ich na żywo już 11 lutego w Estradzie.

wi się jednak, aby przedstawić inny ze swoich projektów o nazwie „sean noonan’s brewed by noon”. Jest to mieszkanka progresywnego, elektrycznego gitarowego jazzu, plemiennych rytmów oraz liryzmu i wrażliwości z Zielonej Wyspy. Noonan próbuje połączyć w jedno świat celtyckich ballad swoich przodków, zróżnicowaną tradycję afrykańskich bardów oraz dźwięki nowojorskiej jazzowej sceny. Rewelacyjny efekt zawdzięcza współpracy z takimi muzykami, jak: senegalski basista Thierno Camara, wykonawczyni irlandzkiej muzyki folk Susan McKeown i malijski bard — Abdoulayem Diabate. Tej jakże oryginalnej i kosmopolitycznej mikstury będziecie mogli posłuchać już 11 lutego. (AB) sean noonan’s brewed by noon 11 lutego, godz. 21.00, Mózg bilety: 5 zł

(AB) Jamal 11 lutego, godz. 20.00, Estrada bilety: 25 zł (przedsprzedaż), 30zł (w dniu koncertu)

TOKSYCZNE SHOW

>> KOSMOPOLITYCZNA MIKSTURA

Po pokazach planowane jest spotkanie z bydgoskimi twórcami: Jarosławem Stanisławem Piskozubem oraz Kasią Dobucką.

(AB) KolorOFFon przedstawia OFF 10 lutego, godz. 20.00, Mózg bilety: 8 zł

ZIOMALE Z RADOMIA

Nastała sroga zima, więc jak co roku w Estradzie nie może zabraknąć Jamala. Sądząc po tłumach, jakie przybywają na każdy ich koncert, grupa ma w naszym mieście rzesze wiernych fanów. A wszystko zaczęło się

Bydgoski Mózg to najbardziej otwarta na muzyczne eksperymenty scena w Bydgoszczy. Nowatorskich projektów nie zabraknie tam również w lutym. W klubie zagra Sean Noonan — perkusista i kompozytor, lider znanego w Polsce zespołu The Hub. W Bydgoszczy poja-

Wyobraźcie sobie, że jest rok 2043. Dokoła tylko czarna magma i czyhające na Wasze życie złowrogie mutanty. Jedynym azylem jest klub, którego tajną bronią jest rozbujany parkiet i energetyczne brzmienia. RastaManiek i FotozMuz przeniosą Was w najdalsze zakątki reggae świata, aby pokazać pozytywną moc afrykańskich dźwięków. Tych dwóch charyzmatycznych wokalistów, tworzących grupę Jasna Liryka, swobodnie porusza się wśród różnych rodzajów czarnej muzyki. >>7


FOT. NADESŁANE

>>

Z powodzeniem łączą uliczny rap, jamajskie reggae oraz taneczny dancehall, tworząc unikalny styl — rapeggaehall. Ich występy to dopracowane muzyczne i teatralne show z licznymi audiowizualnymi elementami. Przenieś się z nimi w świat, gdzie absurd miesza się z rzeczywistością, a na parkiecie rządzi niezwykle energetyczny beat! (AB) Jasna Liryka 11 lutego, godz. 20.00, NRD 12 lutego, godz. 20.00, Yakiza bilety: 10 zł

MIŁOŚĆ, TEATR I ŚPIEW Jacek Bończyk, artysta wszechstronny — na małej scenie Teatru im. Wilama Horzycy przygotowuje spektakl pt. Czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie?, idealnie nadający się na okołowalentynkowy tydzień dla wszystkich zakochanych. Ale także dla tych, którzy cenią niezwykły kunszt literacki Mistrza melancholii i romantyzmu — Marka Grechuty. Na poetycko-muzyczny spektakl w reżyserii Bończyka składać się będzie kilkanaście utworów Artysty z Krakowa, zarówno tych najbardziej znanych z czasów zespołu Anawa (Nie dokazuj, Serce czy Będziesz moją panią), jak i późniejszych, z okresu kariery solowej Grechuty (np. Krajobraz z wilgą). Wszystkie utwory zostaną przygoto>>8

wane w nowatorskich aranżacjach Tomasza Łuca, co ze świetnymi wokalnie aktorami Teatru Horzycy (Agnieszka Wawrzkiewicz, Anna Magalska-Milczarczyk, Radosław Garncarek, Paweł Kowalski i Grzegorz Wiśniewski) może stworzyć bardzo poetycki nastrój święta miłości. Gdyż to właśnie ona jest motywem przewodnim przedstawienia, a sam spektakl to swoista „ulotna psychoanaliza ” — jak mówi reżyser: „(…) w czasie której zapytamy, czym jest ta delikatna materia nazywana szczęściem. Chcemy, by sztuka posłużyła zwróceniu się w kierunku potrzebnego nam wszystkim oddechu, spokoju i bezcennej wartości poezji, która jest źródłem wielu artystycznych oraz zwyczajnie ludzkich inspiracji”. Obok najnowszej propozycji Teatru miłosne frazy znajdziemy także w innym spektaklu muzycznym S.O.S ginącej miłości z piosenkami Wasowskiego i Przybory, który wprawdzie został już zdjęty z afisza, ale na specjalne życzenie publiczności zostanie wystawiony w lutym jeszcze cztery razy. Po raz ostatni będzie można także obejrzeć wspaniały spektakl Maria Stuart w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego, w którym namiętności wszelakie aż kipią. A najmłodszą widownię ucieszy happy end miłosnej historii Królewny i Młodego w Kocie w butach — również w reżyserii Jacka Bończyka. Zatem oczekując wiosny — ruszajmy w miłosnych nastrojach i ze śpiewem na ustach do Teatru im. Wilama Horzycy!

>>wydarzenia

SABAT W NRD

W lutym toruński klub NRD nawiedzą urocze czarodziejki, które zaserwują energetyczny koktajl elektronicznych dźwięków. Reprezentantki stolicy — Isnt oraz Malaria (tworzące damski kolektyw Twice Dice) — poprowadzą 4. edycję Sabat Music. Obie mają na koncie wiele muzycznych projektów i z powodzeniem miksują muzykę dla coraz szerszej publiczności. Isnt, czyli Kasia Kwiatkowaska jest również współzałożycielką artystycznej grupy Behind The Stage, która skupia młodych artystów z różnych dziedzin sztuki. Do muzycznego kotła dziewczyny wrzucą szczyptę minimalu, tech-house oraz techno, przyprawiając je głębokimi deepowymi dźwiękami z etnicznymi i melodyjnymi motywami. Do tej wybuchowej mieszanki wizualnych wstrząsów dodadzą niepowtarzalne wizualizacje prezentowane przez Anę i Kontrasalę (reprezentantki Electric Shower). Zapowiada się wyjątkowo interesujący Sabat, w którym udział polecamy wszystkim miłośnikom energetycznego grania.

(AB) 4. edycja Sabat Music 12 lutego, godz. 21.00, NRD bilety: 8 zł

ODSTAWIĆ WSZYSTKO NA BOK W połowie miesiąca w Lizard King wystąpi zespół, dla którego scena jest drugim domem. Grupa Allside — bo o niej mowa — dowiodła już tego na wielu koncertach. Formacja powstała w Szczecinie w 2008 roku, po to — jak mówią jej członkowie — „by odstawić wszystko (ALL) na bok (SIDE) dla wysublimowanej rockowej nuty, której kierunek przyjęliśmy. To silniejsze od nas samych i gdyby nie muzyka, codzienność nudziłaby nas do łez”. Allside nie lubi także oszczędzać siebie i publiczności — członkowie zespołu zawsze dają z siebie wszystko, tworząc przy tym niepowtarzalną mieszankę wybuchową, złożoną z mocnego wokalu Rafała Daroszewskiego, równie silnego brzmienia Gibsona Pawła Marcinkiewicza, niesłabnącego nigdy Fendera Krzysztofa Knasińskiego, rytmicznego basu Marcina Granatowskiego i nigdy niewypadającej z rytmu perkusji Łukasza Kowalowa. Dodatkową zachętą niech będzie fakt, że Allside poza autorskimi kompozycjami na koncertach wykonuje również covery takich artystów, jak: U2, Green Day, Michael Jackson, Audioslave, Him, Pearl Jam, Red Hot Chili Peppers… Więcej muzyki i inspiracji na www.allside.pl. (SY)

ARKADIUSZ STERN Czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie? reż. Jacek Bończyk premiera 12 lutego Teatr im. Wilama Horzycy

Allside 12 lutego, godz. 20.00, Lizard King wstęp wolny musli magazine


MUZYKA SOLIDNIE DOPRAWIONA

FOT. NADESŁANE

>>wydarzenia

WYLUZOWANY POP

ANIAL Masala 12 lutego, godz. 20.00, Od Nowa (mała scena) bilety: 15 zł (przedsprzedaż), 20 zł (w dniu koncertu)

(AB) Paula i Karol 18 lutego, godz. 21.00, Mózg bilety: 15 zł

HEY WRACA DO PRZESZŁOŚCI 13 lutego w toruńskiej Od Nowie pojawi się grupa Hey — jeden z najważniejszych zespołów w historii polskiej muzyki rockowej. Koncert w ramach trasy „Re-edycje 2011” będzie powrotem Hey do piosenek z pierwszych płyt. Formacja zagrała ponad 600 koncertów w kraju i za granicą (Europa Zachodnia, Czechy, USA, Kanada). Charakterystyczną postacią zespołu jest Katarzyna Nosowska — wokalistka o niepowtarzalnym głosie i wyjątkowej charyzmie, pisząca większość tekstów. Ważną rolę w Hey odgrywał Piotr Banach, gitarzysta, kompozytor wielu utworów, który z końcem lipca 1999 roku opuścił grupę. Na jego miejscu pojawił się Paweł Krawczyk (znany z zespołów Nosowska, Houk i Ahimsa). W związku z dużym zainteresowaniem, jakie towarzyszyło mini-

trasie „Re-edycje 2010”, zespół postanowił zagrać kilka dodatkowych koncertów. Występ w Od Nowie odbędzie się właśnie w ramach tego cyklu. Podczas trasy Hey będzie wykonywał przede wszystkim utwory z płyt Fire, Ho!, ? i Karma, czyli z albumów, które po kilkunastu latach od premiery wreszcie doczekały się swoich reedycji. Toruński koncert otworzy grupa Sorry Boys.

>> ANIAL

Hey 13 lutego, godz. 19.00, Od Nowa bilety: 43 zł (przedsprzedaż), 48 zł (w dniu koncertu) >>9

FOT. TOMASZ MILEWSKI

Mówi się o nich „samotni przedstawiciele indie-folk-słodziak sceny w Polsce”. Rzeczywiście, Paula i Karol nie mają w Polsce zbyt wielu naśladowców. Inspirują się takimi zespołami, jak: Noah and the Whale, Coco Rosie, Arcade Fire, Great Lake Swimmers czy The Decemberists. Tego rodzaju muzyka zaczyna być jednak zauważana również na naszym podwórku, ponieważ duet gościł na największych polskich festiwalach: Open’er Festival, OFF Festival, Jarocin Festival czy Smooth Festival. Pokochała ich także zagraniczna publika, o czym przekonali się podczas występu na niemieckim Fusion Festival i koncercie w Reykiaviku, granym w ramach akcji sztuki współczesnej. Wystąpili też jako support przed amerykańskim zespołem Beirut czy kanadyjką Basią Bulat. Podejścia do muzyki nauczyli się podobno od Kanadyjczyków, którzy kochają wyluzowane, radosne i bezpretensjonalne dźwięki. Ich muzyka tworzona za pomocą gitary, skrzypiec i dwóch głosów jest właśnie taka. Nie niesie ze sobą ważnego przesłania, nie zaskakuje oryginalnością ani improwizacyjnymi pomysłami, jest do bólu przewidywalna. Jednak w tym przypadku nie muszą być to wcale zarzuty, gdyż lekka konwencja sprawia, że jest to muzyka idealna na towarzyskie spotkania przy winie.

FOT. RAFAŁ NOWAKOWSKI

W 2002 roku Max Cegielski wraz z grupą przyjaciół stworzył w Warszawie kolektyw DJ’ski o nazwie Masala. Muzycznym celem grupy była chęć zaprezentowania porywającej, pełnej tanecznej energii muzyki z różnych stron świata, właściwie nieobecnej w mediach. Założenie ideowe stanowiła z kolei chęć ukazania, że międzykulturowe różnice nie muszą być źródłem konfliktów — mogą być podstawą dla fascynującego dialogu, odbywającego się na płaszczyźnie muzyki i wspólnej zabawy. W ciągu kolejnych lat soundsystem Masala wzbogacał się o kolejnych członków: instrumentalistów, wokalistów, DJ’ów, VJ’ów i tancerki. Efektem działalności Masali jest ponad 500 zagranych koncertów i imprez oraz cztery płyty z autorską, eklektyczną i porywającą muzyką. Koncerty Masali to zderzenie tradycyjnych instrumentów orientu z turntablismem, dynamicznymi pętlami bębnów i głębokimi brzmieniami syntezatorów. To konfrontacja orientalnych instrumentów perkusyjnych z bitmaszyną czy beatbox’em oraz spotkanie śpiewów gardłowych ze stepów Syberii ze społecznie świadomą, miejską poezją hip-hopowego MC. Nie ma drugiego zespołu, który wprowadzałby tak szalony plan w życie. Od refleksji i melancholii dubowych numerów po szaloną energię elektro, dancehall i d’n’b.


>> PRZYPŁYW ZIMNEJ FALI

(SY)

Variété 13 lutego, godz. 20.00, Lizard King bilety: 15 zł (przedsprzedaż), 25 zł (w dniu koncertu) FOT. NADESŁANE

13 lutego na scenie klubu Lizard King wystąpi legenda polskiej sceny coldwave’owej — zespół Variété! Szerszej publiczności rockowej grupa znana jest już od 1984 roku, kiedy to zadebiutowała na festiwalu w Jarocinie, zdobywając od razu przychylność publiczności sceniczną swobodą i poetyckimi tekstami Grzegorza Kaźmierczaka (jego wiersze pojawiły się w wakacyjnym numerze „Musli Magazine” z 2010 roku). Dwa lata po debiucie artyści weszli do studia, aby zarejestrować pierwszy materiał — do wydania płyty jednak nie doszło, ponieważ nagranie zostało skradzione i do dziś się nie odnalazło (na pewno jest niezłą gratką dla fanów, bo do posiadania jego kiepskich kopii przyznaje się wielu miłośników Variété; jedna z nich została nawet wydana przez Akademickie Radio Pomorze bez zgody zespołu). Od tego czasu formacja grała wiele koncertów, nie przywiązując już większej wagi do rejestrowania swoich dokonań muzycznych przy udziale wytwórni płytowych. Jednak do 2006 roku

udało się wypuścić na rynek kilka tytułów: Bydgoszcz (1992), Variété (1993), Koncert Teatr STU (1995), Wieczór przy balustradzie (1996), Nowy materiał (2005) i Zapach wyjścia (2006). W latach 90. ubiegłego wieku zespół eksperymentował z wieloma gatunkami muzycznymi, dodając do swojego charakterystycznego brzmienia np. elementy jazzowe. Ostatnio słuchaczom o Variété przypomnieli Renata Przemyk i Strachy na Lachy, zamieszczając w swoim repertuarze utwory legendy i czołowego przedstawiciela polskiego coldwave’u. W Lizard King zimną falę rozpalą: głos Grzegorza Kaźmierczaka, gitary Marka Maciejewskiego i elektronika Bartłomieja Gasiula. Więcej o zespole dowiecie się ze stron: http://www.myspace. com/variete i http://variete. serpent.pl.

>>wydarzenia

ROCKOWE NAWIĄZANIA

DUCH NIEMIECKIEGO EKSPRESJONIZMU Penetrowanie najbardziej mrocznych zakamarków ludzkiej duszy to cecha rozpoznawcza filmowego niemieckiego ekspresjonizmu. Wyrósł on z atmosfery klęski Niemiec po I wojnie światowej, opisując stan przygnębienia i frustracji zwyciężonego społeczeństwa. Tak powstawała estetyka koszmaru — ekran zaludniły wampiry, duchy i inne mroczne twory z podświadomości człowieka. Odpowiadała temu zdeformowana i świadomie nierealistyczna scenografia filmów, mająca oddawać stan ducha bohaterów, którzy poruszają się jakby w transie czy półśnie. Perłą w koronie tego nurtu jest Metropolis Fritza Langa. Dzieło zawiera hipnotyzującą wizję społeczeństwa przyszłości podzielonego na dwie klasy. Klasa wyższa mieszka wśród olśniewających drapaczy chmur, natomiast ludzie z najniższego szczebla drabiny społecznej muszą pracować ponad siły, aby ogromne miasto mogło sprawnie działać. Pokaz ten będzie o tyle ciekawy, że klasyczny niemy obraz swoją muzyką zilustruje Marcin Pukaluk. Warszawski muzykolog i multiinstrumentalista umieści film w niesamowitej muzycznej przestrzeni. Minimalizm, prosta forma oraz oszczędność dźwięku doskonale wpisują się w wizję cywilizacji rządzonej przez technokratów. Dzięki muzyce Pukaluka film zyskał nową jakość — bardziej przystępną dla współczesnego widza. (AB) Metropolis – film z muzyką na żywo 14 lutego, godz. 20.00, Mózg

>>10

Kim Nowak to projekt braci Waglewskich (znanych jako Fisz i Emade) oraz gitarzysty Michała Sobolewskiego. Rockowy zespół założony w 2008 roku przez hiphopowców od początku zaskakiwał mocnym, ciężkim i niemal klaustrofobicznym brzmieniem. Równie zaskakująca jest nazwa grupy — Kim Nowak to aktorka znana z filmów Hitchcocka. Nazwa odnosi się do lat 60. oraz tęsknoty muzyków za nagrywaniem płyt na żywo i bez produkcyjnych fajerwerków. Bracia Waglewscy zdecydowali się nawiązać do brzmienia zespołów o korzeniach punkowych: Bad Brains, Fugazi, Sonic Youth czy Morphine. Doskonałe riffy gitarowe — odnoszące się do klasyki gatunku — brzmią równie mocno jak na płytach Jimiego Hendrixa czy Black Sabbath.

(AB) Kim Nowak 16 lutego, godz. 20.00, Mózg bilety: 25 zł (przedsprzedaż), 30 zł (w dniu koncertu)

TORUŃSKICH ARTYSTÓW SPOTKANIA ZE SZTUKĄ Galeria 011 oraz Jazz Club Od Nowa zaprosili toruńskich artystów do wspólnego projektu, który jest swobodnym połączeniem sztuki, performensu, instalacji i koncertu. Wieczór rozpocznie się od performensu Tomasza Cebo i Łukasza Milewskiego, a przerodzi się w muzyczne improwizacje grupy Every Day Lincz przypominające jam session. musli magazine


>>wydarzenia

ANIAL Every Day Lincz 16 lutego, godz. 20.00, Od Nowa (mała scena) wstęp wolny

HAPPYSAD — W ZMIENNYM NASTROJU W lutym do Torunia i Bydgoszczy zawitają ulubieńcy publiczności — zespół Happysad. Już 17 lutego zagrają w bydgoskiej Estradzie, a dzień później pojawią się na scenie toruńskiej Od Nowy. Grupa została założona w 2001 roku w Skarżysku-Kamiennej. Muzyka tej formacji to regresywny rock, dopełniony charakterystycznymi tekstami. Styl Happysad najczęściej określany jest jako mieszanka rocka alternatywnego i gitarowego. W twórczości zespołu pobrzmiewały echa dokonań takich grup, jak: Myslovitz (zwłaszcza w odniesieniu do jego wczesnych dokonań), T.Love, Kult czy Akurat. Jednak stylistycznie najbliżej Happysad do Pidżamy Porno, zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Dwa pierwsze wydawnictwa — Wszystko jedno (2004) oraz Podróże z i pod prąd (2005) — zostały świetnie przyjęte przez publiczność oraz krytykę. Trzeci album Nieprzygoda (2007) postrzegany jest jako najdojrzalszy w dorobku grupy. Zespół odchodzi od mocnych brzmień na rzecz rozbudowanych kompozycji i psychodelii. Wraz z wiosenną trasą kon-

ANIAL Happysad 17 lutego, godz. 19.00, Estrada 18 lutego, godz. 19.00, Od Nowa bilety: 35 zł (przedsprzedaż), 40 zł (w dniu koncertu)

BĘBEN, TRĄBKA — DWA BRATANKI… Przed Państwem Mikrokolektyw — jedyna europejska grupa, z którą Delmark Records (legendarne już amerykańskie wydawnictwo jazzowe, istniejące na rynku 57 lat) zdecydowało się podpisać umowę. Efektem tej współpracy jest album Revisit, który ukazał się w poprzednim roku. Co tak urzekło amerykańskich jazzmanów, będziemy mieli okazję przekonać się 17 lutego w toruńskim klubie Lizard King. Sąsiadom z Bydgoszczy zalecam natomiast odwiedzenie trzy dni później klubu Mózg. Mikrokolektyw powstał w 2004 roku. To duet świetnych wrocławskich muzyków z ich fantastycznym instrumentarium: perkusją Kuby Suchara (Robotobibok, Slug Duo, Forest Underground) i trąbką Artura Majewskiego (Robotobibok, Foton Quartet, Keep Your Heart Right). Choć instrumenty te stanowią główny trzon grupy, artyści nie zamykają się na inne brzmienia — do swojego podstawowego instrumentarium dodają różnego rodzaju

FOT. NADESŁANE

perkusjonalia, syntetyzator (moog) czy sampler. Jak mówi producent płyty Raymond Salvatore: „Ich styl jest zarysem nieodkrytych elektronicznych hieroglifów, prawie zapomnianego języka, ukształtowanego przez syntezator moog, bębny i trąbkę. Tym językiem kreślą mapę rozległych brzmieniowych terytoriów. […] Ich napędzany elektroniką jazz wyróżnia się dzięki swemu miejskiemu brzmieniu, gdzie wolność tworzenia łączy się z niezwykłym rodzajem ekspresji”. Zespół ma na swoim koncie koncerty w Europie, USA, oprócz tego wystąpił na wielu ważnych festiwalach, m.in. Saalfelden Jazz Festival, World Music Festival w Chicago, The Tel Aviv White Night Festival, Dour festival, Leipziger Jazztage, Art Rock Festival w Saint-Brieuc, Warsaw Summer Jazz Days, Warsaw JVC Jazz Festival, Gdynia Summer Jazz Days.

>> FOT. NADESŁANE

Every Day Lincz używają głównie elektronicznych instrumentów, samplują ludzkie odgłosy i wokal, jednocześnie prezentując wizualizacje. Tekst/słowo traktowane jest nie tylko jako nośnik treści, ale także jako potencjalny dźwięk, który można dowolnie poddawać manipulacji. Every Day Lincz to nie jest zwykły zespół, ale rodzaj spotkania artystów, z których każdy realizuje własne pomysły — zarówno w warstwie wizualnej, jak i budowania struktury muzycznej. Obraz i dźwięk wypływają z podobnej podstawowej wrażliwości, a relacje między tymi warstwami pozostają w nieustannym dialogu, dzięki różnicom i indywidualnym fascynacjom. Wokal, rytm i obraz żyją tu w swoistej symbiozie, tworząc dynamiczne wrażeniowe uderzenie. Ten niepowtarzalny performens zostanie nagrany, a przez kolejne dwa tygodnie będzie odtwarzany w Galerii 011. Artyści udowadniają w ten sposób, że performens nie musi być jednorazową akcją tworzącą się tu i teraz, ale może przeistoczyć się w inny rodzaj sztuki i poprzez multimedialną projekcję stanowić odrębne dzieło. Formacja wystąpi w składzie: Łukasz Milewski — elektronika, perkusja, wokal; Tomasz Cebo — wokal; Joanna Solarska — wokal; Mikołaj Kornacki — bas; Juliusz Pacyk — skrecz; Mikołaj Niezgoda — harmonijka; Stefan Kornacki — recytacja.

certową Eska Rock Tour 2009 roku Happysad zyskał nowego członka — Daniela Pomorskiego (trąbka), z którym grupa współpracowała już wcześniej przy nagraniu koncertowego wydawnictwa Na żywo w studio. Obecnie promuje najnowszą płytę pt. Mów mi dobrze, która ukazała się w 2009 roku. To już czwarty krążek zespołu. Płyta ta jest o wiele radośniejsza i bardziej energetyczna od poprzedniej; jest niemal kompletnym jej przeciwieństwem.

Tego trzeba posłuchać!

(SY)

Mikrokolektyw 17 lutego, godz. 20.00, Lizard King bilety: 15 zł (przedsprzedaż), 25 zł (w dniu koncertu) 20 lutego, godz. 21.00, Mózg bilety: 20 zł (przedsprzedaż), 25 zł (w dniu koncertu)

>>11


>> BAŁKAŃSKIE RYTMY

FOT. NADESŁANE

JAZZ OD NOWA FESTIVAL 8 PROJEKTÓW W 4 DNI

nujący muzykę inspirowaną tradycjami z różnych regionów Półwyspu Bałkańskiego, takich jak: Albania, Grecja, Turcja, Macedonia, Bułgaria, Bośnia, Serbia i Kosowo. Muzycy łączą elementy różnych kultur bałkańskich i mieszają je ze swoimi doświadczeniami i wrażliwością. Na koniec — jako że bałkańska muzyka nierozerwalnie łączy się z tańcem — odbędą się krótkie warsztaty taneczne. Będzie można nauczyć się kroków tradycyjnych tańców korowodowych, a potem... impreza do białego rana. (AB)

Balkan Sevdah – impreza bałkańska 19 lutego, godz. 20.00, Yakiza bilety: 10 zł (przedsprzedaż), 15 zł (w dniu koncertu)

FOT. NADESŁANE

Spotkania z kulturami, o których wiemy niewiele, mogą być interesujące, tym bardziej jeśli poznajemy je poprzez muzykę i taniec. 19 lutego w Yakizie będziemy mieli okazję zgłębić kulturę nieodległych Bałkan. W tematykę wprowadzi nas prezentacja multimedialna będąca subiektywnym spojrzeniem na współczesność i historię regionu. Podczas prelekcji zobaczmy nie tylko zdjęcia, ale także usłyszymy historie na temat miejsc i ludzi, którzy tworzą tamten różnobarwny świat. Po solidnej dawce wiedzy otrzymamy solidną porcję dobrej bałkańskiej muzyki. Zagra zespół Balkan Sevdah, wyko-

>>wydarzenia

EKSPLOZJA WOKALNEJ ENERGII Na niezwykły koncert zaprasza nas Dwór Artusa. 20 lutego o godzinie 18.00 w Sali Wielkiej o nastrój zadba formacja Me Myself And I. Tworzą ją Magda Pasierska, która studiowała wokal jazzowy we Wrocławskiej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, oraz Michał Majeran — absolwent londyńskiej Royal College of Music. Ich przestrzeń muzyczna nieustannie się rozrasta. Sprawnie poruszają się zarówno w klimatach jazzowych, etno oraz muzyki klasycznej, jak i hip-hopu. Jedyne instrumenty, z jakich korzystają, to ich głosy. Duet wspomagają beatboxerzy, którzy imitują podkład perkusyjny. Każdy występ Me Myself And I to solidna dawka pozytywnej energii. Gorąco polecam Wam to wydarzenie! ARBUZIA Me Myself And I 20 lutego, godz. 18.00, Dwór Artusa

>>12

Cieszy niezmiernie fakt, że 11. edycja Jazz Od Nowa Festival pozostała przy zwiększonej liczbie festiwalowych dni, ale i podniosła też liczbę koncertów do ośmiu. Tyle zespołów zagrało tylko podczas pierwszej edycji w 2001 roku. Tegoroczny program (podobnie jak w ubiegłych latach) pozostał mocno eklektyczny, czyli wierny swej dotychczasowej formule. Zgodnie z nią ma stwarzać przestrzeń zarówno dla jazzowej klasyki, jak i muzycznej awangardy z pogranicza jazzu. Ta otwarta formuła sprawia, że jest on adresowany tak do jazzowych koneserów, jak i odbiorców poszukujących nowych brzmień. Stanowi więc dobrą okazję, by realizować najbardziej podstawową ideę muzyki improwizowanej: otwierać na drugiego muzyka czy — w ogóle — człowieka. 23 lutego na otwarcie festiwalu zagra Wojtek Mazolewski Quintet, który 18 lutego wypuszcza swój nowy album Smells Like Tape Spirit i wyrusza w promującą go trasę koncertową. Prace nad płytą trwały 2 lata w specjalnie do tego przygotowanym studiu. 10 znajdujących się na nim utworów nagrano akustycznie i w pełni analogowo. Wszystkie etapy realizowano bez efektów, cyfrowej techniki i komputerów — zgodnie z ideą nagrywania płyt w stylu wielkich mistrzów z lat 50. i 60. ubiegłego wieku. Całość ma formę klasycznego kwintetu, który tworzą: perkusja (Michał Bryndal), fortepian (Joanna Duda), kontrabas (Wojtek Mazolewski), trąbka (Oscar Torok ) i saksofon (Marek Pospieszalski). Tego dnia wystąpi też Krystyna Stańko Secretly Sextet. Ostatni album artystki, wydany w listopadzie pod tytułem Secremusli magazine


>> tly, powstał rok po koncertowej premierze i jest jej osobistym hołdem dla twórczości Petera Gabriela. Na płytę składają się jego utwory w jazzowych aranżacjach oraz inne, inspirowane tylko jego twórczością. 24 lutego jako pierwszy wystąpi Mikromusic. Zespół ten gra zróżnicowaną stylistycznie muzykę, opartą wyraźnie na jazzie i trip hopie. Grupa, której liderką jest Natalia Grosik — wokalistka, kompozytorka i autorka tekstów, ma na swoim koncie trzy płyty. Debiutanckiej (z 2006 roku) o tytule Mikromusic i drugiej — Sennik — patronowała radiowa Trójka. W październiku 2010 wydali swój trzeci album Sowa. Poza wokalistką, której charakterystyczna barwa głosu i liryczne teksty bez wątpienia są wizytówką zespołu, w skład zespołu wchodzą: Dawid Korbaczyński (gitara), Robert Szydło (gitara basowa), Robert Jarmużek (instrumenty klawiszowe), Adam Lepka (trąbka), Łukasz Sobolak (perkusja), Maciek Prokopowicz (realizacja dźwięku). W części drugiej swoje muzyczne pomysły zaprezentuje Konikiewicz@Transgroove. Koncepcja zespołu, jak podkreśla lider Wojciech Konikiewicz, została stworzona w ramach szerszej idei — future jazz. Wyzwaniem dla artystów jest tworzenie nowego brzmienia i języka muzycznego. „Chodziło mi o to, żeby trzech muzyków o totalnym warsztacie muzycznym i maksymalnej wrażliwości mogło zabrzmieć razem jak duża orkiestra. W sensie stylistycznym i ekspresyjnym w muzyce na ten skład wykorzystuję wszystkie moje dotychczasowe doświadczenia — współczesną harmonikę i cały potencjał elektroniki, czyli laptop, sampling, procesory dźwięku etc. Podróżujemy przez wszystkie interesujące mnie stylistyki: nu i etno jazz, fu-

ture funk, EBM, ambient...”. Idei tej mają sprostać dwaj utalentowani muzycy młodego pokolenia: Marcin Lamch (bas) i Przemysław Pacan (perkusja). Sam lider jest wszechstronnym kompozytorem i pianistą muzykującym z artystami na całym świecie. Porusza się zarówno w stylistyce jazzu, jak i muzyki współczesnej, elektronicznej i etnicznej. Komponuje też muzykę ilustracyjną (filmową, teatralną, baletową czy na potrzeby projektów telewizyjnych i multimedialnych). 25 lutego (trzeciego dnia festiwalu) wystąpi słowackie AMC Trio, które po raz kolejny zaprosiło do wspólnego grania Ulafa Wakeniusa, światowej sławy gitarzystę, mającego na koncie współpracę z takimi gigantami, jak: Oscar Peterson, Herbie Hancock, Ray Brown, Joe Henderson i Pat Metheny. Ich wspólna, nagrywana zresztą w Polsce, płyta Soul of the mountains zebrała wiele pozytywnych recenzji. AMC Trio poszerza swoje jazzowe brzmienie o elementy innych gatunków muzycznych, między innymi wschod-

>>wydarzenia

niosłowackiej muzyki folkowej, ale inspiruje się też naturą, literaturą, poezją. Po zagranicznym składzie zagra trzech muzyków, których drogi od lat przeplatają się, a i nierzadko prowadzą na scenę toruńskiej Od Nowy: Leszek Możdżer, Tymon Tymański, Kuba Staruszkiewicz — wszyscy swego czasu związani z kultową grupą Miłość. Trudno wyobrazić sobie edycję Jazz Od Nowa Festival bez przynajmniej jednego z tych muzyków, znanych choćby z takich składów, jak: Łoskot, Pink Freud, Maestro Trytony, Kury, Transistors. O tym, że Możdżer to pianista światowej klasy, który płyty nagrywał prawie ze wszystkimi najwybitniejszymi polskimi muzykami (Tomaszem Stańką, Januszem Muniakiem, Michałem Urbaniakiem, Anną Marią Jopek, Zbigniewem Preisnerem), nie wypada nawet pisać, by nie być posądzonym o obrazę czytelników. Statusy Podwójnych Platynowych Płyt dla autorskiego albumu The Time czy Between us and the light w trio z Larsem Danielssonem

i Zoharem Fresco, prestiżowe nagrody, w tym Wielka Nagroda Fundacji Kultury, koncerty na całym świecie — to już fakty, z którymi osłuchali się nawet najmniej zainteresowani jazzem, a to wciąż tylko część jego muzycznej aktywności. Jednak dla obecnych na festiwalu i tak najważniejszy będzie fakt, jaka energia wytworzy się podczas tego spotkania między muzykami. 26 lutego w programie znajdą się również dwa świetnie zapowiadające się koncerty. Od Torunia rozpocznie swoją trasę koncertową Samuel Blaser Quartet. Lider amerykańskiego quartetu Samuel Blaster to młody szwajcarski puzonista, wschodząca gwiazda free jazzu. Styl jego gry bywa porównywany do stylu Tomasza Stańki. Pozostali artyści to Marc Ducret (gitara), Gerry Hemingway (perkusja) i Banz Oester (gitara basowa). Na zakończenie festiwalu: Adam Pierończyk Quintet. Muzycy zagrają utwory z ostatniej płyty — poświęconej i inspirowanej twórczością legendarnego polskiego muzyka, Krzysztofa Komedy — The Innocent Scorcerer, czyli Niewinni Czarodzieje. Przyglądając się składowi i znając styl gry lidera, można spodziewać się bardzo nietypowego brzmienia kompozycji Komedy: dwa saksofony (Adam Pierończyk i Greg Osby) i brak fortepianu!, a do tego gitara klasyczna (Nelson Veras), kontrabas (Stanisław Kurkiewicz) oraz instrumenty perkusyjne (Łukasz Żyta). Reszta jest Muzyką. Oczekujmy nieoczekiwanego! Przecież o to właśnie chodzi w muzyce improwizowanej. (EF) 11. edycja Jazz Od Nowa Festival 23–26 lutego, Od Nowa bilety na pojedyncze koncerty: 30–50 zł karnety: 100 zł (przedsprzedaż), 120 (w dniu koncertu) >>13


>> O LISACH W RAJU-BAJU

(SY) Uniatowski Project 24 lutego, godz. 20.00, Lizard King bilety: 10 zł FOT. MICHAŁ BUDDABAR

Uniatowski Project powstał pod koniec 2008 roku z inicjatywy wokalisty i multiinstrumentalisty Sławka Uniatowskiego. Pierwszy koncert zespół zagrał w bydgoskim klubie Lizard King 14 lutego 2009 roku, dzień później wystąpił w jego młodszym toruńskim „bracie”. Następne koncerty odbyły się już poza regionem — w Poznaniu, Warszawie, Lublinie czy Sopocie — z każdym kolejnym występem gromadząc coraz więcej sympatyków. Dziś, po prawie dwóch latach, Uniatowski Project wraca do miejsca swojego debiutu (szkoda tylko, że klub w Bydgoszczy nie przetrzymał próby czasu). Uniatowski Project tworzy pięciu muzyków pochodzących z Torunia: Sławek Uniatowski — twórca muzyki i wokalista, poza tym w zespole

gra na Rhodes Piano i gitarze akustycznej; Sławek Kosiński — gitara akustyczna; Bartek Mielczarek — gitara basowa; Jacek Leśniewski — perkusja; Miłosz Gawryłkiewicz — trąbka i flugehorn. Kto chce poznać więcej szczegółów dotyczących zespołu, może zajrzeć na jego oficjalną stronę: http:// uniatowskiproject.prv.pl/index.html. Jak najlepiej scharakteryzować brzmienie grupy? „Obijamy się delikatnie o smooth jazz, o taki smooth pop” — mówi Sławek Uniatowski, dodając: „Nie wiem do czego można to porównać? Do Billie Joela, Eltona Johna, Berta Bakaraka, Norah Jones...”. Powoli robi się zatem nastrojowo, a 24 lutego klimat i magia w Lizard King sięgną zenitu.

>>14

SCENOGRAFIA: GIEDRE BRAZYTE

NIE ZBURZYĆ NASTROJU

>>wydarzenia

Co się dzieje po śmierci? Czy nasze ukochane zwierzątka idą do nieba, czy też może do piekła? Kto to wie? Ale czy wolno opowiadać o tym już pięciolatkom!? Jak najbardziej — szczególnie, gdy o tak poważnych tematach pisze poetka, filozof i dramaturg Marta Guśniowska. Jej teatralną bajkę Pod-Grzybek w Baju Pomorskim przygotowuje właśnie Jacek Malinowski. To historia o sprawach poważnych, opowiedziana subtelnie, z dużą dozą humoru i poetyckim pomysłem inscenizacyjnym. Tak, by nie przerazić najmłodszych, lecz odpowiedzieć na kilka ważnych pytań, m.in. jak to jest udać się w zaświaty i czy można z nich na chwilkę wyskoczyć? Wszystko to zobaczymy w bajce o dwóch lisach: starym i chytrym — jak na lisa przystało — i młodym lisku poznającym dopiero życie w lesie; wejdziemy w świat wielkiej przygody i dowiemy się o spotkaniu ze Śmiercią oraz o wizycie Małego Lisa w „lisim niebie”. Dzieciom i dorosłym, którzy tej pięknej i bardzo dowcipnej bajki nie zobaczyli w in-

scenizacji Białostockiego Teatru Lalek podczas ostatniego Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek „Spotkania” — gorąco polecamy. My zaś w Baju Pomorskim z wielką chęcią obejrzymy Pod-Grzybka raz jeszcze! ARKADIUSZ STERN Pod-Grzybek Marta Guśniowska, reż. Jacek Malinowski premiera 27 lutego, Teatr Baj Pomorski

musli magazine


>>wydarzenia

Idzie luty - wstąp do trupy… Luty w Teatrze Baj Pomorski jak zawsze będzie obfitował w spektakle przeznaczone dla dziecięcych oczu. Przedstawienie Andrzeja Zaborskiego pt. Czerwony Kapturek będzie można zobaczyć 1 oraz 10 i 11 lutego. Żywiołowy, muppetowy spektakl Kopciuszek w reżyserii Ireneusza Maciejewskiego, ze scenografią Dariusza Panasa, tekstami piosenek Wojtka Szelachowskiego oraz muzyką Piotra Klimka obejrzymy aż 10 razy (na afiszu od 15 do 20 lutego). W tym miesiącu pojawią się także trzy spektakle zagrane tylko w jeden dzień lutego, tj.: Szewczyk Dratewka (2 lutego); Historia Calineczki wg utworu Hansa Christiana Andersena (13 lutego); Wschód i zachód słonia (8 lutego). Natomiast od 3 do 6 lutego teatr zaprosi najmłodszych widzów na liryczno-instrumentalny spektakl Roberta Jarosza pt. Dudi bez piórka (scenografia: Pavel Hubička, muzyka: Piotr Klimek, teksty piosenek: Malina Prześluga), a 22 i 23 na Słowika wg Hansa Christiana Andersena (reżyseria: Ada Konieczny, adaptacja: Jacek Pietruski, scenografia: Dariusz Panas, muzyka: Krystian Segda). Pod koniec miesiąca, tj. 27 lutego, teatr przygotował premierę Pod-Grzybka autorstwa Marty Guśniowskiej. Sztukę wyreżyseruje Jacek Malinowski, który do współpracy zaprosił litewskich artystów — scenografkę Giedrė Brazytė oraz kompozytora Antanasa Jasenkę. Więcej informacji na stronie: www.bajpomorski.art.pl.

Wishbone Ash to legenda, jedna z najważniejszych i najciekawszych grup rockowych z Wielkiej Brytanii. 28 lutego z twórczością zespołu będzie miała okazję obcować toruńska publiczność. Wishbone Ash wystąpi w Od Nowie. Brytyjczycy zajęli trwałe miejsce w panteonie gwiazd rocka za sprawą albumów Wishbone Ash (1970), Pilgrimage (1971), Argus (1972), There’s The Rub (1974) czy fenomenalnej koncertówki Live Dates (1973). Grupa była jedną z pierwszych formacji, która w pełni odkryła i wykorzystała w muzyce rockowej patent dwóch gitar prowadzących, stając się innowatorem w dziedzinie tworzenia w kreowanym przez siebie nurcie. Wishbone Ash występuje aktualnie w składzie: Andy Powell — gitara, Mudy Manninen — gitara, Bob Skeat — bas, Joe Crabtree — perkusja. Mimo wieloletniego stażu na muzycznej scenie artyści corocznie dają około 200 koncertów. Grupę charakteryzuje podwójne brzmienie gitar, dzięki któremu stali się inspiracją dla takich zespołów, jak Thin Lizzy czy Iron Maiden. Oryginalny duet gitarzystów Wishbone Ash — w osobach Andy’ego Powella i Teda Turnera — okrzyknięto w 1989 roku mianem najlepszego duetu w historii muzyki rockowej („Traffic Magazine”). Muzycy dostali się również do ścisłej dwudziestki najlepszych gitarzystów wszech czasów w notowaniu pisma „Rolling Stone”. Supportem podczas toruńskiego koncertu będzie kanadyjski zespół Shawn Kellerman.

<< FOT. PAWEŁ BRAKONIECKI

HANNA GREWLING

LEGENDARNE BRZMIENIE GITAR

ANIAL Wishbone Ash 28 lutego, godz. 19.00, Od Nowa bilety: 80 zł (przedsprzedaż), 90 zł (w dniu koncertu) >>15


>>na kanapie

Wszyscy jesteśmy celebrytami >>

Magda Wichrowska

Jakiś czas temu redakcyjny kolega umieścił na swoim facebookowym profilu moje zdjęcia, których nie chciałam światu objawiać. Tak się składa, że po imprezowych drinkach wygodnie czuję się w towarzystwie przyjaciół, ale już niekoniecznie w towarzystwie znajomych znajomych oraz dalszych i bliższych współpracowników, z którymi łączą mnie relacje dalekie od zażyłości. Jakiś czas później wywiązała się między nami rozmowa o tym, że powinnam mieć do siebie dystans. Pomyślałam, że ma rację. Właściwie po co przejmować się takimi pierdołami, kiedy Matka Ziemia umiera, przemysł ciężki przenosi się do krajów Trzeciego Świata, a — wracając do spraw małego kalibru — niejedna hollywoodzka gwiazda wygląda znacznie gorzej po kolejnej dawce botoksu niż ja po kilku kieliszkach, z jet lagiem na powiekach, z worami pod oczami i w pozycji — nazwijmy ją — mało atrakcyjnej dla mojej sylwetki. Ta zgoda na dystans miała jednak tak długą datę ważności, jaką wynosiła moja absencja w świecie facebooka. Jak tylko porzuciłam swoją realną powłokę i wbiłam się w postać wyglancowanego avatara, zdałam sobie sprawę, że w świecie wirtualnym nie ma zmiłuj! Tutaj każdy wygląda idealnie. Po krótkim kursie filozofii każdy wie, że ideały realnie nie występują, ale w świecie alternatywnego zfacebooczenia, why not? Kiedy, jak nie teraz? I gdzie, jak nie tu? Na dużych imprezach fotoreporterzy mogą robić zdjęcia tylko na początku eventu, kiedy gwiazdy mają jeszcze na głowie jędrne sprężyny, a nie porautowy kołtun, matowe oblicze, a nie iluminację jak z bicepsa Patricka Swayze, na sobie zaś jeszcze niepoplamione winem kreacje (czytaj: „nie wjechał catering”) i zamiast rozdziawionych nad przystawką paszcz układają buzię w ciup (w moim przypadku jest to dziób, który wypomina mi sumiennie inny redakcyjny kolega). W świecie facebooka działamy na równych prawach co gwiazdy małego i wielkiego kalibru. Decydujemy o tym, który profil objawimy wirtualnemu światu i czy podzielimy się z nim wiadomością o problemie rozszerzonych porów i naczynkowych pajączków. W dobie portali społecznościowych każdy z nas jest celebrytą, a zatem czuje się zobligowany do dbania o własny wizerunek. Dlatego też bywamy wirtualnie na tych a nie innych

„ >>16

stronach, jesteśmy aktywnymi trendsetterami, którzy informują pospólstwo o artystycznych odkryciach, lubimy gorące profile i dzielimy się z towarzystwem odpowiednimi wydarzeniami z naszego życia. Już słyszę oburzenie młodych dandysów, których profile pełne są tak zwanych „zdjęć śniadaniowych”. Którzy w nosie mają cały ten blichtr, a skupiają się jedynie na rzeczach arcyważnych. Ten domowy backstage, daleki — nawiasem mówiąc — od podrasowanych dziobów nastolatek w łazience (to chyba jednak cały czas plaga naszej klasy!), jest dalece bardziej poddany obróbce scenografa niż niejedna gala. Banan na stole musi być lekko nadgniły, kubek najlepiej wyszczerbiony, porcelana SPOŁEM syg. LUBIANA, a fryzura bohatera sesji jest raczej podrasowaną lakierem konstrukcją niż naturalnym nieładem pościelowym. Jest w tym coś złego? Nie! Żałosnego? Pewnie tak, ale kto z nas choć raz nie był tak małostkowy, niech rzuci w facebookowych bywalców produktem no name. Kiedyś życie towarzyskie ograniczało się do alkoholowych eskapad, które trwały raptem kilka, góra kilkanaście godzin. Dzisiaj kwitnie 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, bo przeniosło się na portale społecznościowe. Dlatego też nasze avatary muszą nieustannie być przygotowane do flirt-ataku i finezyjnego brylowania między profilami. A do tych czynności bez wątpienia potrzebują odpowiedniej oprawy. Dlatego bez żenady przyznaję się do bycia facebookowym zgrywusem. Ba! jestem z tego nawet dumna i niezmiennie podniecona obietnicą konwersacji z innymi zgrywusami. A Wy, co macie na swoich profilach?

musli magazine


>>gorzkie żale

Operacja lichwiarskiej hipokryzji >>

Ania Rokita

Wszelkiej maści wolontariusze budzą mój podziw. Zarówno zaangażowani społecznicy organizujący akcje charytatywne, jak również codzienni filantropi przeprowadzający staruszki przez ulicę. Zastanówmy się jednak, jakie mechanizmy kierują nami, że chcemy pomagać innym. Czy bardziej zależy nam na dobru bliźnich, czy podbudowaniu własnego ego kolejnym heroicznym czynem? Ile w naszym postępowaniu jest bezinteresowności? Obawiam się, że ofiarność często podyktowana jest pragnieniem poprawy własnego samopoczucia lub litością. Czy bardziej boli ludzka krzywda, czy nasza bezczynność/bezsilność w jej obliczu? Niskie są te pobudki, jednak jeśli pomagając innym, zarazem uciszymy głos sumienia, to skorzystają na tym wszyscy zaangażowani w tę wymianę. Przypomina mi się pewna scena z Dnia świra Koterskiego, kiedy Adam Miauczyński przechodzi obok żebrzącego na ulicy mężczyzny obarczonego naręczem dzieci. Ile w tej, z pozoru błahej, scenie czai się prawdy o nas! Pomogę, bo nie zasnę, odnajdując pod powiekami obraz udręczonego żebraka i umorusanych berbeci. Osobiście nie uznaję bezrefleksyjnego dotowania pod wpływem emocji. Brak rozsądku w tych sprawach tylko stymuluje żebrzących i ich krzywdę przekuwa w dochodowy interes. Ci naprawdę potrzebujący nie będą szantażować przechodniów swoją rozpaczą. „O wieleż więcej czystości ducha i odwagi mieć trzeba, by znosić istnienie nędzy ludzkiej bez tej operacji lichwiarskiej hipokryzji” — jak o dawaniu jałmużny pisał w książce Tunel Ernesto Sábato. Wracając do wolontariuszy i motywów ich działania. Litość, żal, gwarancja spokoju sumienia — tego nie obejdziemy. Są jednak pobudki gorsze, a spośród tych złych najgorsza w moim odczuciu jest chęć zdobycia uznania i utrwalenia w świadomości innych obrazu siebie w roli bezkompromisowego filantropa. Nie mam pewności, czy o to chodzi, ale jeśli drzwi siedziby fundacji, komitetu, akcji, organizacji się zamykają, a z dobroczyńcy wychodzi socjopata, to coś tu nie pasi. Czy łatwiej jest pomagać jakimś bliżej nieokreślonym potrzebującym, którzy przyjmują postać słupków w statystykach, a spotykanym na co dzień rzucać ochłap w postaci ledwie przyzwolenia na istnienie? Wolontariat może być sposobem na leczenie kompleksów lub dowartościowanie, na które nie sposób liczyć ze strony

otoczenia. Niełatwo jest być dobrym człowiekiem. Uczciwiej poprzestać na byciu przyzwoitym, miast zbawiać świat na siłę, wbrew rzeczywistym przekonaniom. Czy to nie dziwne — osoba działająca na rzecz innych, zaangażowana w pomoc najbardziej potrzebującym, „po godzinach” drwi z bliższych lub dalszych znajomych, wytyka im błędy, wyśmiewa niepowodzenia, a w najlepszym wypadku przechwala się swoimi sukcesami. Które oblicze jest prawdziwsze? „W pracy” — filantrop, dusza człowiek, prywatnie — pozer, karierowicz, który kombinuje, jak najdotkliwiej komuś dopierdolić. Może dlatego nie wierzę wielu organizacjom czy fundacjom, obserwując reprezentujące je osoby. Wolontariusze, społecznicy, którzy pomoc „jakimś tam potrzebującym” uczynili metodą na osiągnięcie popularności, co z czasem może ułatwić karierę zawodową. Praca na rzecz innych ma być w ich mniemaniu trampoliną, z której przedostaną się wprost na ciepłą posadkę, najpewniej w urzędzie. Hipokryzja pierwszej wody, pod płaszczykiem ofiarności kombinować coś na własną rękę. Nie zazdroszczę zarówno wyrzutów sumienia (jeżeli w ogóle dochodzą do głosu), jak i cichego towarzyskiego wykluczenia. Wilk w owczej skórze jednak rzuca się w oczy. Nie trzeba się specjalnie wysilać, by poznać jego prawdziwe intencje. Nie brakuje osób, które pomagają po prostu, nie robiąc zamieszania wokół siebie, nie obnosząc się z tym, jak bardzo los drugiego człowieka leży im na sercu. Jest w nas tyle pychy, że niekiedy nie potrafimy powstrzymać się przed obnażaniem otoczeniu swoich zasług. Czy jednak reakcją na tę spowiedź filantropa będzie podziw i zachwyt słuchaczy, czy słuszna refleksja negująca brak pokory, to zależy już od nas. Warto zastanowić się, kogo we własnym mniemaniu chcemy obdarzyć pomocą — biednych, chorych, nieszczęśliwych czy może siebie samych, dręczonych przez zagłodzone ego.

>>17


>>milczenie nie jest złotem

Klasa kreatywna >>

Jarek Jarry Jaworski

Wielkimi krokami zbliża się do nas moment, w którym będziemy musieli wprowadzić do naszych słowników codziennych dwa nowe pojęcia: „klasa kreatywna” i „przemysły kreatywne”. Zróbmy to lepiej jak najszybciej, żeby nie było za późno. O przemysłach kreatywnych chciałem napisać już od jakiegoś czasu, ale profesor Szahaj z UMK w toruńskiej „Gazecie Wyborczej” uprzedził moje wynurzenia, które przygotowywałem dla „Musli”. Profesor przedstawił bardzo ciekawie kwestię przemysłów kreatywnych i ich znaczenia dla polskich miast. Nie chcę w tym miejscu oczywiście próbować przeskakiwać specjalisty, więc dorzucę swoje kilka groszy z bardzo praktycznego punktu widzenia. Upraszczając, generalnie w idei przemysłów i klasy kreatywnej chodzi o to, by w danym mieście było jak najwięcej otwartych głów. Ludzi z pomysłem na życie, z nowymi koncepcjami naukowymi i artystycznymi. I by miasto tworzyło im warunki do rozwoju u siebie, na miejscu. A żonglując różnymi wątkami kreatywności, tworzyło sieć kreatywnych współzależności, która w tej sferze działałaby na zasadzie kuli śniegowej. Bo na świecie kreatywny umysł przestał już być przylepką do gospodarki. To ona zaczyna być bezbronnym dzieckiem, nieumiejącym sobie radzić bez umysłu. I to właściwie jedyna droga, jaką może pójść Toruń i Bydgoszcz, jeżeli szukają sukcesu w dzisiejszej Europie. No bo czym mam tę Europę przyciągnąć, tak, by ludzie chcieli tu się osiedlać lub przynajmniej często bywać? Gotykiem toruńskim? Kanałem Bydgoskim? Znam wartość turystyczną i historyczną tych zjawisk. Emocjonalnie są mi bardzo bliskie, ale — wybaczcie — to nie to, co powali kreatywnego człowieka z drugiej strony świata. Z bólem to powiem, ale bardziej strzelisty gotyk znajdziecie we Francji, a dłuższe kanały w Wenecji. Gdy zaproponujemy takiemu człowiekowi: „Zamieszkaj u nas”, musimy od razu znać odpowiedź na pytanie: „A co ja właściwie miałbym tu robić?”. Gdyby wiedział, że warto do nas się sprowadzić, bo spotka tu gigantyczny think-tank otwartych umysłów, to już co innego... I jedna ważna sprawa — to nie muszą być koniecznie umysły młode. To mają być ludzie twórczy! Znam wyjątkowych matołów mających lat 20 i kreatywnych geniuszy mających lat 60. Wiek niczego tu nie warunkuje. Ja wyobrażam sobie przyciągnięcie do regionu kilku naukowców z Harvardu, Yale, Oksfordu czy Doliny

„ >>18

Krzemowej jako odpowiednik transferu Ronaldo do Realu Madryt. Dla nas miałoby to właśnie takie znaczenie. Jedno dobre nazwisko przyciągnęłoby inne. Owszem, przyniosłoby to rewolucję. Urzędnicy musieliby zaakceptować funkcjonowanie wielu ludzi, których nie można zagnać do stodółki czy zakneblować straszeniem obcięcia dotacji miejskiej. Bo ci ludzie parsknęliby po prostu śmiechem i wynieśli się z Torunia lub Bydgoszczy tam, gdzie na nich i tak czekają. A do tego, zgodnie z zasadą „niezadowolonego klienta”*, zrobiliby nam potem katastrofalny PR. Szybko dotknęłoby to też naukowców i artystów. Nasi naukowcy nagle zaczęliby być porównywani z gwiazdami w różnych dziedzinach nauki. Skończyłoby się opowiadanie o tym, jaki to znakomity jest dany naukowiec, bo wystarczyłoby porównać jego działania ze sprowadzonym mistrzem w danej dziedzinie i „jaki jest koń” każdy by zobaczył. Gdyby osiadł u nas mistrz performance, to znakomity lokalny performer musiałby przekonać tutejszych widzów, że rzeczywiście jest znakomity. Że mieszka nad Wisłą i Brdą z wyboru, a nie dlatego, że tak naprawdę poza granicami naszych miast nikogo nie zdołał przekonać do swojej sztuki i grzeje się w ciepełku „lokalnego celebryty”. To ożywcze, kreatywne tchnienie byłoby być może bolesne, ale tylko początkowo. Po pierwszym szoku jestem pewien, że dalibyśmy sobie radę. Bo potencjał regionu widzę wciąż jako uśpiony. Potrzeba mu impulsu, a wyzwoli się prawdziwa energia. Dziś na środowiska artystów, animatorów, pozarządowców, organizacji społecznych wiele osób mówi z pogardą — „ten artystowski światek”, „cwaniaki z tych dziwnych fundacji”. A to właśnie oni są moim zdaniem potencjałem większym od wielu toruńskich i bydgoskich fabryk. Bez takich ludzi jak oni te fabryki nic nie wyprodukują. Bo dzisiejsze fabryki istnieją dzięki pracy sztabów koncept-managerów, designerów, wynalazców. Już nie ścigamy się na liczbę ton surówki stali. Już nie. Potrzeba nam klasy kreatywnej. My już ją tworzymy, ale chyba wciąż sobie tego nie uświadamiamy. * Zgodnie z zasadami marketingu jeden zadowolony klient zazwyczaj jest w stanie przekonać do produktu max 1—2 osoby. Jeden niezadowolony jest za to w stanie bez problemu zniechęcić nawet 10 innych ludzi. Przekłada się to też na opinię o miastach i urzędach. musli magazine


Brakująca klepka >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

Strych, piwnica, śmietnik, śmietnisko... pokłady papierów w szufladach, zakamarki domu — pod szafami, pod dywanem, pod wykładziną. Dużo tego, a każda z tych i jeszcze wielu innych stref — w zależności od konstelacji mieszkaniowych danego mieszkańca — otwierająca okna z widokiem na galaktyki skojarzeń, na przeszłość, na nieznane, na nieuświadomione albo usunięte z pola widzenia codzienności. Takie obszary istniejące w nas samych mogą być równie, a może i bardziej, fascynujące i pewnie zaskakujące, jak również niepokojące. Podobnie jak domowe zakamarki nie są penetrowane przez nas na co dzień; utraciłyby wtedy miano nieświadomości czy podświadomości, stałyby się elementami tego, co w nas świadome. Można sobie zadać pytanie, czy pełne uświadomienie sobie wszystkiego, co zakryte, miałoby sens — o ile w ogóle byłoby możliwe, czy też raczej należy zdać sobie sprawę z tego, że istnieją w każdym z nas pokłady pamięci, odczuć, nieuświadomionych mechanizmów, do których dostęp jest bardzo utrudniony. Wystarczą jednak jakiś sen czy skojarzenie wywołujące lawinę wspomnień, które wydawały się nieobecne, czy też świadome próby dotarcia do nieświadomego, np. przez zastanawianie się nad jakimiś własnymi, rzecz jasna, odczuciami, zachowaniami, które mogą mieć nieuświadomione źródło w odmętach psychiki. Bywa tak, że jakiś nieuświadomiony mechanizm zatruwa — albo przynajmniej podtruwa — nam życie. Przykładem niech tu się stanie ocenianie bliźnich. Dla większości z nas — im starszych, tym lepiej swoje wiedzących i niecierpiących podważania ustalonej przez doświadczenie życiowe i wzbogacone obiektywną wiedzą opinii — klucz do subiektywnej oceny napotkanej osoby zdaje się czymś jasnym jak słońce, wytrenowanym przez lata praktyk. Lecz gdyby wysilić pamięć i zastanowić się, czy przeszłe zdarzenia nie wytworzyły jakiegoś nieuświadomionego mechanizmu, gdyby dotrzeć może i do samej granicy możliwości udzielenia odpowiedzi, gdzie trzeba by było zadowolić się konkluzją „Nie wiem” — wówczas zdajemy sobie sprawę z tego, że nasze codziennie wydawane wyroki, orzeczenia o winie, decyzje w sprawie kontynuowania bądź ochłodzenia zna-

jomości są w istocie zależne od czegoś, czego nie pojmujemy w pełni. Myślę, że takie odkrycie może na przykład nauczyć traktowania własnych arbitralnych decyzji nie całkiem serio, może pozwolić im ewoluować... Tak samo pomocne może być uświadomienie nam przez jakiegoś człowieka dobrej woli czegoś, co przed nami było ukryte, a co stanowi istotny fragment wiedzy o własnym wnętrzu czy zachowaniach. Jednak wyjątkowo rzadko poddajemy się takim zabiegom oczyszczającym, ablucjom — przecież my znamy siebie najlepiej! Owszem, każdy wie o sobie więcej niż ktokolwiek inny, lecz przecież ktoś inny może właśnie dostrzec to, co umyka z pola naszej świadomości. Zdając sobie sprawę z uporu wynikającego z wygodnickiego przyzwyczajenia do dotychczasowej wiedzy, musi ten ktoś przemówić głosem słyszanym wyraźniej i mocniej niż codzienna papka słowna. Dla naszej zbiorowej świadomości-podświadomości takim człowiekiem dobrej woli jest według mnie — między innymi — Jan Tomasz Gross. Szanuję głosy sprzeciwu wobec jego ostrzejszych stwierdzeń — głosy, które nie używają inwektyw, lecz przekonującej argumentacji; widzę jednak uruchomioną przez Grossa po raz kolejny lawinę dyskusji, rozmów o tym, co przez lata było wyparte z pamięci polskiego społeczeństwa, lawinę, która — jak mi się zdaje — prowadzi do oczyszczenia z narosłych przez wieki pokładów uprzedzeń, pokładów zawiści, nienawiści — poprzez odsłonięcie pewnej zakrytej dotychczas prawdy o naszej historii. Warto chyba nieraz wybrać się na strych, zerwać klepki z podłogi, powywracać szafy — by dokopać się do zapewne niepełnej, ale pomocnej nam wiedzy.

>>19


>>filozofia w doniczce

Filozofka na emeryturze >>

Iwona Stachowska

„Na tym świecie nie ma nic pewnego oprócz śmierci i podatków” — mawiał Benjamin Franklin. Trudno nie zgodzić się z jego błyskotliwą sentencją. Zwłaszcza teraz, kiedy wielkimi krokami zbliża się termin wyspowiadania się przed Urzędem Skarbowym z dochodów uzyskanych w minionym roku. Tradycyjnie, jak zawsze o tej porze, mam okropną migrenę i silny ból żołądka. Tak reaguje mój organizm na wszelkie kwestie związane z biurokracją. Cóż, należę do osób, które odczuwają wrodzoną niechęć do instytucji urzędowych, a załatwianie wymaganych przez państwo formalności uznają za przykry obowiązek. Sytuacji nie ułatwia fakt, że od początku roku widmo tych obowiązków krąży nade mną nieustannie. Kupuję gazetę w kiosku, a do niej dołączony jest superdodatek w postaci płyty z instrukcją jak samodzielnie wypełnić PIT. Wracam do domu, siadam na kanapie, włączam telewizor, a tam reklama dodatku, który już od paru minut spokojnie leży na moim biurku. Jadę do pracy i czytam zapisane tłustym drukiem ogłoszenie dotyczące oczywiście kwestii podatkowych. I tylko jedna myśl ratuje mnie przed całkowitą utratą równowagi psychicznej — byle do maja, wtedy wreszcie skończy się ta podatkowa nagonka. Ale wypełnianie urzędowych druczków czasami bywa odkrywcze, co więcej, inspirujące. Wśród opisujących nas zmiennych liczbowych (NIP, PESEL, data urodzenia, nr konta) ukrywają się rubryki, których uzupełnienie nie jest już dla mnie tak oczywiste. O jakie dane chodzi? Między innymi o zawód wyuczony (w odróżnieniu do zawodu wykonywanego). Będąc absolwentką studiów filozoficznych, cóż powinnam wpisać w to wolne miejsce? Zawód wyuczony — filozof tudzież filozofka? Brzmi trochę egzotycznie. Inne kierunki nie nastręczają aż takich problemów. Absolwent studiów medycznych wpisze lekarz, absolwent biologii — biolog, fizyki — fizyk, informatyki — informatyk. Inaczej jest z filozofią, tu pojawia się pewna rozbieżność między tym kogo uważamy za filozofa a kompetencjami nabytymi wraz z wykształceniem filozoficznym. Zacznijmy jednak od analizy pojęć. Kim jest filozof? Tradycja starożytna utrwaliła w nas obraz filozofa jako miłośnika mądrości, pobudzającego innych do logicznego, popartego racjonalnymi przesłankami myśle-

„ >>20

nia, a także jako kogoś, kto uczy, jak żyć i sam żyje według głoszonych przez siebie reguł. Ta wiarygodna postawa życiowa i łączność filozofii z działaniem została zatracona wraz z rozwojem historii filozofii. Filozofia zaczęła się coraz bardziej uszczegóławiać, oddzielać od praktyki życiowej i stała się domeną wykształconych w tym kierunku elit. W ten sposób filozofia oderwała się od swoich korzeni, zapominając, że wykład historii filozofii nie jest tym samym, co filozofowanie. Wszak to z czym stykamy się na uniwersytecie, jest w gruncie rzeczy ciągłym procesem odtwarzania sposobu myślenia innych osób, nie zawsze popartym samodzielną refleksją. Tylko nielicznych stać na to, by zerwać z tym połowicznym pasożytnictwem intelektualnym. Reszta podziela los epifitów, czyli roślin, które korzystają z wymuszonej gościnności innych, zazwyczaj większych od siebie roślin, porastając ich pnie, konary, gałęzie. Filozoficzne epifity korzystają z czyjeś gościnności intelektualnej, z czyichś poglądów i grzeją się w ich cieple, z czasem uznając je za własne. Kim w takim razie jest absolwent filozofii? Filozofem czy historykiem filozofii? Wszystko zależy od tego, co uznamy za istotę tego pojęcia. Jeśli samodzielność i krytyczność myślenia, to zgodzimy się, że osoby, które odebrały wykształcenie filozoficzne, nie posiadają licencji na bycie filozofem. Wszystko zależy od pracy własnej i tego, czy poprzestaniemy na edukacji uniwersyteckiej i skostniejemy intelektualnie, czy postaramy się nie zagłuszyć krytycznego radaru, a tym samym nie zatracimy otwartości oraz ostrości myślenia. Z kolei jeżeli istotą tego pojęcia uczynimy wykształcenie kierunkowe, to musimy przyjąć, że już samo ukończenie studiów filozoficznych czyni z nas filozofów. Ale jakimi umiejętnościami dysponuje taki osobnik? Zdolnością wyliczenia na jednym oddechu wszystkich podstawowych prądów filozoficznych doby antyku, średniowiecza, oświecenia. Jeżeli tak, to chyba ponieśliśmy sromotną porażkę dydaktyczną. Okazuje się bowiem, że przedefiniowując pojęcie „filozofa”, po drodze zgubiliśmy to, co dla niego najważniejsze — myślenie.

musli magazine


>>elementarz emigrantki

K jak kłamstwo >>

Natalia Olszowa

Kłamać czy nie kłamać — oto jest pytanie! Co nas może czekać, gdy będziemy do bólu szczerzy? Ostatnio przechodziłam szkolenie w ramach kryzysowej sytuacji na rynku pracy. Pan z agencji rzucił okiem na moje CV i przeszedł do tak zwanego próbnego „interview”. Zapytał mnie, czy wiem, jakie czekają mnie pytania na typowej rozmowie kwalifikacyjnej, na co ja odpowiedziałam: „Tak, wiem. Zamierza się mnie pan zapytać, gdzie widzę siebie za pięć czy dziesięć lat i co mam zamiar dobrego wnieść do firmy”. Szkoleniowiec odwrócił wówczas akcję i zapytał o moją największą wadę i zaletę. Upewniwszy się wcześniej, czy rzeczywiście mogę być szczera, odpowiedziałam: „Komunikatywność jako zaleta i lenistwo jako wada”. Chciałam też dodać, że zawsze na dwoje babka wróżyła, bo komunikatywność można rozpatrywać czasami jako nadmierną gadatliwość, a lenistwo z kolei jako szybsze poszukiwanie rozwiązań... Nie zdążyłam jednak i nie zdałam „próbnego interview”, bo nie można przecież mówić przyszłemu pracodawcy, że jest się „leniwym”. A miałam być szczera, więc... o co chodzi? O kolorowanie sobie piór, których się nawet nie nosi??! Mnie nauczono, że tylko w prawdzie leży wartość, tymczasem niektórzy kłamstwo wyssali z mlekiem matki. Czy trzeba być aż takim kameleonem, by przeżyć? Przecież człowiek ów — mimo że oblał moją wstępną rozmowę kwalifikacyjną — na pożegnanie uśmiechnął się, uścisnął mi rękę i oprócz grzecznościowego: „Życzę powodzenia i miło było cię poznać” dodał: „Bądź sobą”. Czy nie tego właśnie oczekujemy od siebie samych? Bardziej przewidywalnych reakcji i otwartej gry niż dyskretnego uroku burżuazji?! Czyż życie nie byłoby prostsze, gdybyśmy wiedzieli, że białe jest białe, a czarne jest czarne? Czy zawsze musi być jakaś etyka, do której musimy się dostosować (często nawet wbrew sobie)? Mąż nie może powiedzieć żonie, że zdradził, bo to będzie koniec związku, żona nie może się przyznać mężowi, ile wydała na buty, więc odrywa metkę i — całując go w czółko na powitanie — mówi: „Kochanie, zobacz jakie cudo dziś znalazłam na wystawie”, albo po prostu chowa głęboko do szafy nowy nabytek. Czy zawsze musimy grać kogoś innego i coś ukrywać? Czy naprawdę nie można powiedzieć pracodawcy prosto w twarz: „Tak, jestem leniwa i

lubię siebie za to”? Czy to skazuje mnie na mniejsze przystosowanie i wykolejenie z torów sukcesu? Przecież zawsze byli ludzie, którzy przystawali i odstawali od normy, ale czy fakt bycia „outsiderem” wychodzi mi na dobre? Czy naprawdę tylko pracowici dostają pracę? Założę się, że połowa z tych, którzy mówią pracodawcy: „Tak, jestem pracowity”, w rzeczywistości pracowici wcale nie są, ale i tak dostają pracę. Czy to kwestia jakości człowieka? Wychowania? Reguł gry? Zasad? Generacji? Kultury? Przystosowania? Inteligencji? Wyrachowania? Nie mam pojęcia, ale im jestem starsza, tym więcej takich niuansów wyłapuję — co wcale a wcale nie ułatwia mi życia na co dzień. Wręcz przeciwnie, ostatnio siedziałam na dywaniku u personalnej, która nie miała mi nic do zarzucenia. Patrzyła na moje dane w komputerze i podsumowywała moją pracę bardzo dodatnio. „Więc dlaczego tutaj jestem, czego ode mnie oczekujesz?” — zapytałam. „Więcej optymizmu” — usłyszałam. Ale jak mam być szczęśliwa, gdy nie jestem? Zasada „keep smiling” w ogóle mnie nie bierze, a ostrzeżenie, że mogę zostać zwolniona za brak uśmiechu jest dla mnie czystym absurdem, który dopiero mnie bawi w takiej postaci. Nie na darmo tato powtarzał: „Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one”. Pytanie tylko, po co ja w ogóle między te wrony wlazłam i czy mam inne wyjście?

>>21


n e i n i i n k PiÄ™

z Candi Saenz Valiente i Ma o ostatniej płyc ie i rozbiciu ga


i n d u n

FOT. NADESナ、NE

arcinem Masec kim z Paristetr is angu rozmawia Magda Wichro wska


” >>Zacznę od początku, czyli od powstania zespołu. Skąd nazwa Paristetris? Lubicie Paryż? Nazwę stworzyliśmy podczas powołanej do tego celu burzy mózgów. Nie jest ona związana z niczym poza oczywistymi skojarzeniami. Paryż jest piękny, ale nudny.

>>Co w takim razie nie nudzi Was, a nawet inspiruje? Czego szukacie w muzyce? Inspiruje nas wszystko. W muzyce szukamy między innymi patosu, banału, traumy, podniety oraz miłości.

>>To dosyć zróżnicowana lista... A jak to jest z muzyką?

Słuchacie podobnej, czy macie osobne fascynacje muzyczne? Słuchamy dużo podobnych rzeczy, ale też każdy ma swoje osobiste zajawki. Ja mam pierdolca na punkcie osiemnastowiecznej muzyki klasycznej, Macio jest metalomaniakiem, a Candi uwielbia ballady miłosne z lat osiemdziesiątych.

>>24

>>porozmawiaj z nimi...

>>Pomówmy o prozie życia. Razem pracujecie, jesteście

małżeństwem. Nie męczy Was to? Pytam, bo z własnym mężem założyłam „Musli Magazine” i bywa, że innych dziwi ta — nazwijmy to — wspólność. Nie, nie męczy nas to. Lubimy pracować razem. Jesteśmy dla siebie wyrozumiali i tolerancyjni. Inspirujemy się nawzajem.

>>Zatem jesteście w układzie idealnym, a co z miejscem?

Gdzie czujecie się u siebie, w Polsce czy w Argentynie? Ja czuję się u siebie w Polsce, a Candi w Argentynie, chociaż Candi coraz bardziej się już aklimatyzuje. Coraz więcej czasu spędzamy w Polsce. Jednak korzeń jest korzeń.

>>Poznaliście się na Berklee College of Music w Bostonie. W tamtych czasach graliście podobno w zespole Balls Marie. Jak wspominacie tamten okres? Bardzo kolorowo. Cały czas impreza i niekończąca się lawina bodźców. Balls Marie zagrało tyko dwa koncerty i oba na

musli magazine


„ >>porozmawiaj z nimi...

prywatnych imprezach studenckich, ale zabawa była przednia i mit został zasiany.

>>Jest jeszcze jeden. Przeczytałam gdzieś, że Candi praco-

wała jako detektyw. To prawda? To było małe biuro detektywistyczne. Znalazłam je w książce telefonicznej. Właściwie to zostałam zatrudniona przez telefon. Kiedy przyjechałem do ich biura, zostałam przyjęta przez ogromnego człowieka z grubymi policyjnymi wąsami, który szybko usiadł za biurkiem w swoim bardzo małym studiu. Za nim wisiała argentyńska flaga, która mogłaby zostać zauważona nawet z dziesięciometrowej odległości. Zapytał mnie, czy mam jakieś doświadczenie w tym zawodzie. Powiedziałam, że w wieku jedenastu lat rozbiłam gang złodziei. Jeździłam za nimi na rowerze i doniosłam na nich na policję. To było bardzo niebezpieczne. Ku mojemu zaskoczeniu detektyw nie roześmiał się, a kiedy przyjechał jego kolega, zostałam przedstawiona jako dziewczyna, która w wieku jedenastu lat rozbiła gang zło-

dziei. Ten drugi był niechlujny i tłusty. Miał na sobie jasnobrązową skórzaną kurtkę. Ten gruby nosił tanie garnitury. Obaj byli podejrzliwie poważni przez cały czas. Tydzień później dostałam moje pierwsze zadanie. To zbyt długa historia na jeden wywiad, ale skończyło się to katastrofą: podwójne szpiegostwo, cycki, wybuchy...

>>W takim razie czekam na ciąg dalszy przy kolejnej okazji! Jedną z Twoich rozlicznych aktywności jest pisanie. Ciekawi mnie, czy jak piszesz opowiadania, słuchasz też muzyki? Czy te dwie aktywności w pewnym momencie spotykają się? Nie zdarza mi się pisać i słuchać muzyki w tym samym czasie. Muzyka musiałaby się wiązać z tym, o czym piszę. Musiałaby służyć jako akompaniament albo inteligentny partner improwizacji, w przeciwnym razie rozpraszałaby mnie. Znacznie łatwiej jest mi znaleźć muzykę towarzyszącą czytaniu.

FOT. NADESŁANE

>>25


>>A film? Wiem, że studiowałaś reżyserię. Muzykę tylko

>>porozmawiaj z nimi...

>>Dobrze się Was słucha, ale jeszcze lepiej słucha i oglą-

da. Dopiero niedawno słyszałam Was po raz pierwszy na żywo i nie mogłam ustać w miejscu... Zdecydowanie jesteśmy koncertowym zespołem. Praca w studiu ma na celu tylko i wyłącznie nagranie płyty. Potem to już tylko koncerty. Nie jesteśmy muzykami, którzy realizują się w samej pracy studyjnej.

słyszysz, czy też widzisz? Zdarza Ci się myśleć, czuć i słuchać obrazami? Tak. Nie. Tak. Nie. Tak. Na co dzień nie widzę pitagorejskich bloków muzyki i kolorów wiszących w mojej sypialni. Widzę obrazy tylko wtedy, gdy w moim umyśle powstają serie zdarzeń, jak na filmie. Udaje mi się to do szczególnego rodzaju muzyki. Bardzo wyraźnie widzę wtedy konkretne rzeczy — strzały, kąty. Ale potem, gdy próbuję zrobić krótki film na podstawie tego, co widziałam, rezultat jest całkiem inny. Po części pewnie dlatego, że w moich myślach wszystko jest jasne, a w rzeczywistości raczej mgliste i nierealne.

nych. Jak to ogarniacie, doba Wam wystarczy? Tak, raczej nie narzekamy na brak czasu albo zbyt dużo zajęć. Każdy robi tyle, ile chce.

>>Wróćmy do zespołu. Wasza druga płyta w porównaniu

>>To co robicie teraz?

z pierwszą jest bardziej pokorna, na pierwszej — takie mam wrażenie — było więcej anarchii i szaleństwa. Jak wyglądała praca nad nią? Nad drugą płytą pracowaliśmy z Eddiem Stevensem [były klawiszowiec Moloko — przyp. red.], który dostał nagrany materiał i mocno pododawał i poodejmował. Jest to płyta bardziej wyprodukowana.

>>Jak po wszystkim oceniacie współpracę z nim?

Jesteśmy zadowoleni z efektu końcowego. Eddie na początku bardzo namieszał. Piosenki, które w oryginale nagrane były przez kwartet, kończyły jako multiinstrumentalne megaprodukcje. Pierwsze próbki, które nam przesyłał, jeżyły włos. Trochę w tym jednak naszej winy. Z założenia nagraliśmy utwory w bardzo surowy sposób i oczekiwaliśmy od Eddiego dokomponowania nieograniczonej liczby bliższych i dalszych planów. Przy czym tak naprawdę nie znaliśmy go muzycznie. Poznaliśmy go w Buenos Aires, i tylko tak zupełnie intuicyjnie i spontanicznie zgadaliśmy się, że powinniśmy coś razem zrobić. Tak naprawdę było to dość ryzykowne posunięcie.

>>Ale udało się. Doszliście do porozumienia — owocem tego jest zaskakująca i bardzo dobra płyta. Po żmudnym, acz bardzo profesjonalnym procesie artystycznych negocjacji i ustalania kompromisów doszliśmy do czegoś, co podoba się nam wszystkim. I cieszymy się, że ta płyta jest inna od poprzedniej. Następna też pewnie będzie inna. >>26

>>Byliście i jesteście uwikłani w wiele projektów muzycz-

Ja wydaję płytę z nowym zespołem Profesjonalizm, Candi wydaje swoją płytę solową, a Macio — nie jestem do końca pewien. Wiem tylko, że zespół Mitch & Mitch zawiesza pracę w Polsce na rok 2011 i niektórzy jego członkowie podpisali kontrakt na występy na statku płynącym dookoła świata. Prawdopodobnie w tym roku będziemy chcieli również nagrać nową płytę z Paristetris. Zobaczymy.


>>porozmawiaj z nimi...

FOT. NADESナ、NE


>>poe_zjada

Grzegorz Kwiatkowski >>rocznik 1984. Mieszka w Gdańsku. Poeta, muzyk. Wydał trzy tomy wierszy: Przeprawa (2008),

Eine Kleine Todesmusik (2009), Osłabić (2010). W przeszłości muzyk na ulicach Liverpoolu. Obecnie członek zespołu Trupa Trupa. Dwukrotnie zgłoszony do Paszportów „Polityki” (2009, 2010). Laureat Nagrody Miasta Gdańska dla Młodych Twórców (2009). Stypendysta Fundacji Grazella (2009) i Miasta Gdańska (2010). Laureat ogólnopolskich nagród poetyckich (m.in. Władysława Broniewskiego, Witolda Gombrowicza, Złoty Środek Poezji). Trzykrotnie nominowany przez „Gazetę Wyborczą” do nagrody Sztorm Roku (2008, 2009, 2010). Nominowany do nagrody Splendor Gedanensis (2009). Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, „Dzienniku”, „Lampie”, „Dwutygodniku”, „Kwartalniku Artystycznym”, „Toposie” i „Odrze”.

znajomość

siedziała w kościele w tej samej ławie co ja była młoda i przystojna miała na nóżkach mokasyny z wężowej skóry cicho i nerwowo łkała i szeleściła ciemnoczerwoną siatką na podniesienie nie klęczała i to nas do siebie jakoś zbliżyło i było mi jej całkiem żal aż nagle słońce wyszło zza chmur i wpadło do kościoła i uczyniło z siatki witraż: nóżka przy główce rączka na kręgosłupie i fantazyjne spirale jelit

tak właśnie zaczęła się nasza wieloletnia znajomość

>>28

musli magazine


>>poe_zjada

opuścił

pięćdziesięcioletnia aktorka porno przechodzi do kategorii granny jest najlepsza w kategorii mature ale z powodu wieku musi odejść właśnie wstawiła pranie i leży w wannie i ogląda swoje największe role: Deepthroat z Jacksonem Minikiem i Anal Session Maroko

a potem wychodzi z wanny i przegląda się w lustrze: jej piersi są nadal sterczące jej cipa wciąż ciasna i różowa czemu nie ma dziecka? byłoby teraz przy niej

czemu nie ma męża? usmażyłby na patelni wurst a potem raczyliby się ciepłym piwem

próbuje przypomnieć sobie jakąś modlitwę jakiś fragment z Pisma coś co ją uratuje coś co ją uratuje dosłownie kurwa cokolwiek: śpicie tu i odpoczywacie a oto przyszła moja godzina Boże czemuś mnie opuścił opuścił opuścił

a w domu rozlega się nagle dzwonek i w drzwiach stoi Jackson Minik z bukietem kwiatów z torbą pełną piwa i z kolorowym wibratorem hej Liz przechodziłem nieopodal i pomyślałem o tobie nic się nie zmieniłaś świetnie wyglądasz przyniosłem trochę ciepłego piwa myślisz że mogę?

>>29


U


Uratuje

” >>portret

Portr et po e

Tekst :

Mare

k Roz

płoch

zji G

rzego

rza K

wiatk owsk i

ego

FOT. MICHAŁ SZLAGA

I. II.

Z wierszy Grzegorza Kwiatkowskiego można wyłowić pewne powracające w kolejnych tomach motywy, postulaty, zarysowany opis kondycji człowieka — czy tylko tego zza kotary tekstu, czy też bardziej uogólnionego, tkwiącego w objęciach tu i teraz danej uogólnionej rzeczywistości, nie jest to do końca jasne. Jednak mnogość wcieleń lirycznego podmiotu, jak i wielokrotne powoływanie na świadka najcięższych historycznych doświadczeń XX wieku wskazywałyby na tę drugą ewentualność. Myśli wyłowione spróbowałem ułożyć w mozaikę ukazującą moje subiektywne i niedoskonałe (rzecz jasna) widzenie i odczytanie poezji Kwiatkowskiego. Jej portret.

Światło zastępcze razi. Swą bylejakością i beznadzieją. Wszystko, czym człowiek kulturalny otacza się na co dzień, okazuje się złotą klatką, poza którą autentyczne życie — mogące stanowić jedyną wartościową pożywkę dla twórczości, poezji, dla życia pełniejszego, bardziej może ludzkiego — żyje własnym życiem. W świetle zastępczym czytamy: słońce przesłoniła drukarska farba spacery zastąpiły opisy krajobrazu miłość zamieniła się w tanie romanse >>31


” W rzece natomiast: za za za za za

mało świeżego powietrza dużo lektur dużo gadaniny mało czułości mało konfrontacji z miastem

Zamkniętemu w celi pozostaje jednak nadzieja — daje ją opór, bunt. Jak w utworze opór: stawiajmy opór z godnością: palenie papierosów będzie znowu modne spacerowanie po cmentarzach będzie znowu modne

Taki, który zaledwie ośmiela się nie zgodzić i taki, który już krzyczy; woła, że to nie tak, że inaczej. Znów fragment rzeki: zróbmy coś cokolwiek męczę się zróbmy coś za dużo gadania za mało powietrza

>>portret

III. Z kwilenia:

umarłem abyście znowu mogli w coś wierzyć wasza nabożna radość i zabawa to dla mnie największe wynagrodzenie za godziny w których słabł mi puls i słyszałem wasze kwilenie

Przejście na drugą stronę, które jest wyborem tego, co — chyba i mimo wszystko — lepsze. Wszytko bowiem jest lepsze od niepełnego życia, które de facto jest złudzeniem, zaprzeczeniem życia, tkwieniem za życia w śmierci. W urodzić II:

Fragment powodzi: rzeka w okresie powodzi mówi: zdemitologizuj koryto zdemitologizuj środek Wreszcie bunt, który jest już przejściem na drugą stronę. >>32

nad kubkiem kawy bez miłości w korku samochodowym bez miłości robiąc zakupy bez miłości powinni się nie urodzić powinniśmy się nie urodzić musli magazine


>>portret

Bunt przeciwko takiemu życiu w rzeczywistości staje się buntem przeciwko śmierci (o którym Grzegorz Kwiatkowski wspomina w dostępnych na http://grzegorzkwiatkowski.com/ wywiadach). Są wiersze, które sugerować by mogły, że śmierć to złudzenie, że nie dostrzegamy na co dzień tej drugiej strony życia, która jeszcze przed nami, tkwiącymi w rzeczywistości w pełni widzialnej, pozostaje w znacznej mierze zakryta, choć pojawiają się prześwity, przebłyski. Z trzech słońc: nie plećcie bzdur istnieje Patmos ale świętego Jana dawno pożarły mrówki odparłem trochę oburzony mylisz się powiedziały słońca W uldze: podszedłem do fasady i ukląkłem i ją pocałowałem i z moich oczu pociekły łzy i wyrzekłem: ty żyjesz a ja szukałem cię w zwykłych twarzach ludzi Czy to wyłącznie postulat, życzenie, czy głębokie przekonanie albo intuicja? A może chęć podkreślenia rangi problemu marnej jakości życia — podkreślenia, że jest to sprawa życia i śmierci? Prawdziwe życie wymyka się niepostrzeżenie, znajduje się — a nieszczęśnik znajduje je — nie tam, gdzie być powinno. Fragment wiersza uwagi:

IV.

Poważny problem stanowią zgrzyty na linii człowiek—człowiek. Często zdarzają się awarie mechanizmu dawania i brania — komunikacja jest szczątkowa, stąd też nieciekawe efekty tych zabiegów, które zapewne — mimo gąszcza innych przyczyn — przyczyniają się do drastycznego obniżenia jakości życia. Wiersz chłopczyk: ten chłopczyk nie nawykł do brania ale do dawania dlatego nigdy później nie potrafił uszczęśliwić żadnej kobiety Czy nie należy jednak cieszyć się, że ten mechanizm, to dawanie—branie w ogóle ma miejsce? W dodatku zawsze pozostaje nadzieja, że nie będzie toto beznadziejne. No... może nie zawsze... Fragment wiersza matka: czułam coraz większe zmęczenie w końcu puściłam sznurki i odwróciłam się do nich plecami w ich twarzach lubiłam swoją twarz w ich obyczajach własne obyczaje

tylko czasem jakaś miła władcza chwila z zamierzchłych czasów kiedy byli przypadkowo w centrum uwagi A jednak podtrzymywana i starannie pielęgnowana niezgoda na to niewłaściwe umiejscowienie pozwala mieć nadzieję — sama stanowi zalążek życia. Wiecznego? wiecznie: w nasze żyły wstrzyknąłem mieszaninę ziemi śliny i leśnych ziół będziemy żyć wiecznie >>33



FOT. ANNA GRZELEWSKA

>>porozmawiaj z nią...

Nie jest to pisanie na plażę

z Sylwią Chutnik – pisarką, autorką „Kieszonkowego atlasu kobiet”, „Dzidzi” i „Warszawy kobiet” (która ukaże się 8 marca) oraz prezeską fundacji MaMa – rozmawia Magda Wichrowska

>>Znakomicie czujesz miasto, jego rytm i puls. Może dlate-

go lubią Cię czytać mieszczuchy takie jak ja. Całe życie spędziłaś w Warszawie? Tak jest, całe życie w jednym mieście. Oczywiście z przerwami na podróże, które uzmysławiają mi tylko, że nie da sie żyć bez Warszawy. Miasto ma swoją instrukcję obsługi, dość specyficzną. Jeśli się jej nie zaakceptuje, to trudno znaleźć dla siebie miejsce.

>>A skąd wyciągasz do swoich książek tak fantastyczne

osobowości kobiece? Kobiety mają fantastyczne osobowości — wystarczy ich nie tłumić. Lubię kobiece gadanie, krzątanie, i chociaż czasem doprowadzają mnie one do szału i chwil zwątpienia, to jestem otwarta na historie płynące przy kawie lub winie. >>35


„ >>I lubisz swoje bohaterki…

Staram się je polubić, a na pewno zrozumieć.

>>A dlaczego zainteresowała Cię właśnie historia kobiet z

wojną w tle? Czy dlatego, że jest deficyt takiej perspektywy w literaturze polskiej? Oczywiście, to dla mnie ważne, że zapełniam jakąś historyczną lukę i wprowadzam historie kobiet do oficjalnego dyskursu: literackiego, historycznego, społecznego. Jednak ta tematyka jest właściwie połączeniem moich dwóch pasji, czyli miasta i kobiet, a szczególnie tych, których losy zbiegły sie z doświadczeniami granicznymi.

>>Twoje książki są bardzo bolesne, dotykają trudnych

tematów. Masz potrzebę mówienia o rzeczach ważnych? Nie rozpraszają Cię pierdoły codzienności? Ułamki codzienności rozpraszają, ale dzięki nim nie odleciałam za bardzo. Książki są bolesne, ponieważ nadal mam w sobie bezczelne poczucie wagi tego, co chcę przekazać. Póki co, nie jest to pisanie na plażę.

>>A rzeczywistość dziejąca się na naszych oczach to według Ciebie cały czas teren dziewiczy, czy może świat wyczerpująco przedstawiony przez artystów i pisarzy? Codzienność kręci — taki tytuł miała konferencja w Elblągu, w której uczestniczyłam. Socjologowie, kulturoznawcy, kulturoznawczynie, artyści i artystki próbowali i mocowali się z tematyką codzienności, która w różny sposób jest eksplorowana. Albo jako inspiracja językowa, albo jako specyficzny sposób na doświadczanie świata, albo też jako forma wolności. Świat nigdy nie jest — i nie będzie — „wyczerpująco przedstawiony”. Na tym polega waga tworzenia — ciągle próbujemy. >>Nie godzisz się na świat z kultem młodości, w którym dyskryminuje się osoby starsze. Takie mam wrażenie po przeczytaniu Kieszonkowego atlasu kobiet. Jak oceniasz swoje pokolenie?

>>36

zjawisko >>zjawIsko

Staram sie nie oceniać mojego pokolenia, ale nie podoba mi sie ageizm i wszędobylski kult młodości i piękna. Ze wzruszeniem patrzę na raźne babcie, na przykład z Uniwersytetu Trzeciego Wieku, które uczestniczą w życiu społecznym w sposób aktywny i podmiotowy.

>>Prowadzisz też fundację MaMa. Jak zrodził się pomysł?

Z konkretnej historii, społecznej wrażliwości czy potrzeby działania? Pomysł zrodził się z potrzeby działania i niechęci do narzekania. Jako młoda mama nie byłam w stanie pogodzić sie z wieloma „prawdami objawionymi” i rzeczami zastanymi, więc postanowiłam stworzyć organizację pozarządową, która byłaby odzwierciedleniem moich pomysłów na macierzyństwo w Polsce.

>>Robisz mnóstwo rzeczy. Jestem ciekawa, czy cały czas pracujesz jako przewodniczka. Tak, chociaż ostatnio głównie jako przewodniczka wycieczek dla dzieci. Prowadzę też dla nich zajęcia o Warszawie.

>>A Paszport „Polityki”? Otworzył Ci jakieś ważne drzwi,

pozwolił przekroczyć nieprzekraczalne granice? Otworzył przede wszystkim szanse na publikowanie dłuższych i krótszych tekstów w liczących sie pismach i antologiach oraz klepnął po ramieniu na dobry początek.

>>Kieszonkowy atlas kobiet trafił na deski teatru. Chciała-

byś go zobaczyć na dużym ekranie? Jestem ciekawa wersji filmowej. Wiem, że różne osoby przymierzają sie do ekranizacji. Obecnie jednak kolejna książka — Dzidzia — trafia na deski teatru. Tym razem Legnica i reżyser Marcin Liber.

>>Co teraz piszesz?

Właśnie skończyłam pisać książkę Warszawa kobiet, która jest przewodnikiem po Warszawie śladami wybitnych kobiet, a także zbiorem esejów na ich temat. Książka ukaże się 8 marca, a wyda ją Biblioteka Polityki. musli magazine


*

>>portret

Luchino Visconti — w poszukiwaniu utraconego czasu

Tekst: Marcin Górecki Ilustracje: Gosia Herba

O

gromny stół, porcelanowa zastawa, srebrne sztućce, kwiaty w każdym kącie. Przy stole siedzą elegancko ubrani arystokraci. Wszystko spowija blask świec, obraz skąpany w półcieniu. Kamerdynerzy przynoszą posiłki, rozpoczyna się rytuał. Kamera kontempluje tę scenę, oddaje w każdym szczególe atmosferę minionej epoki. Ten spektakl reżyseruje Muchino Visconti, jeden z najznamienitszych włoskich reżyserów, dla którego film musiał być wyrazem estetyki, łączyć piękno literatury, teatru i muzyki. O Viscontim napisano wiele. Był to człowiek łączący przeciwności. Kochał się w świecie arystokracji, do którego należał, zarazem jawnie określając się jako komunista. Fascynowały go kobiety, z którymi nieraz romansował, ale pociągali go bardziej mężczyźni. Utożsamiał się z Włochami, choć o swojej duszy mówił, że jest definitywnie niemiecka. Ta dialektyczna osobowość pozwoliła stworzyć kilkanaście filmów wchodzących do historii kina jako jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne. Reżyserią zajął się dość późno, bo po trzydziestym roku życia. Zaczynał jako asystent francuskiego twórcy Jeana Renoira. Zaraz potem wrócił do rodzinnych Włoch i nakręcił w 1942 roku swój debiutancki film Opętanie. To jeden z pierwszych obrazów wchodzących w nurt ruchu zwanego neorealizmem, czyli przedstawiania życia zwykłych ludzi, budowania fabuły w oparciu o historie biedaków, wykluczonych. Visconti przedstawił typową dla swojego warsztatu historię złej miłości — destrukcyjnego uczucia, które niszczy człowieka. W dziele tym można doszukać się również jednych z pierwszych wątków homoseksualnych — oczywiście wszystko ukazane jest w podtekście, pozostaje sprawą domysłu. Utrzymany w duchu realizmu był również jego kolejny film — Ziemia drży, opowiadający o życiu rolników z Sycylii. Następnie nakręcił Najpiękniejszą, która stanowiła otwarcie nowych horyzontów w jego twórczości. Zajął się bowiem zjawiskiem divizmu, czyli skupieniem uwagi na postaci silnych kobiet i ich miejscu w świecie. Okres realizmu w jego twórczości kończy film Zmysły. W dziele tym ukazał historię włoskiego ruchu Risorgimento. Visconti przeszedł do charakterystycznej dla siebie metody przedstawiania świata. Jako że wcześniej zajmował się reżyserią spektakli operowych, przeniósł ten warsztat do studia filmowego. Zaczął przenosić do filmu świat opery, a więc łączący w sobie prawie wszystkie metody artystyczne, od muzyki po teatr. Zaczął również korzystać ze swoich literackich fascynacji >>37


>>

>>portret

i uwielbienia malarstwa. Jego filmy stały się nie tyle fabularyzowanymi opowieściami, ile działami sztuki, estetycznymi wyrazami twórcy. Mówi się o rozpoczęciu tzw. okresu dekadentyzmu, nostalgii, zmierzchu w twórczości Viscontiego. Jako reżyser wraca do lat swojego dzieciństwa, które spędził w arystokratycznej rodzinie w eleganckich pałacach. Najbardziej charakterystyczny wydaje się tu jego Lampart, będący ekranizacją powieści Giuseppe Tomasi di Lampedusy. To właśnie na tym przykładzie najwyraźniej widać tęsknotę za minionym czasem, kiedy to odbywały się dostojne bale, wystawna kolacja stanowiła tradycyjny rytuał wyższych sfer. Dekadentyzm ukazywał również poprzez retrospekcje, co widać m.in. w produkcji Błędne gwiazdy Niedźwiedzicy — historia ta opowiada o kobiecie, która po latach powraca do rodzinnego miasta i przypomina sobie dzieciństwo. Na ekran przeniósł również powieść Dostojewskiego Białe noce, przerabiając ją pod siebie. Podobnie było z książką Alberta Camusa Obcy.

W

tym drugim etapie twórczości zdarzało się Viscontiemu wracać czasami do realizmu. Rocco i jego bracia opowiada bowiem ponownie historię biednej rodziny z południa Włoch, która emigruje na północ kraju w poszukiwaniu lepszego życia. Tym razem reżyser eksponuje przemoc, przedstawioną w różnych aspektach. Po raz kolejny przemyca również wątki homoerotyczne, ale chyba po raz pierwszy łamie tabu, ukazując związki kazirodcze. Ten motyw pojawiał się dość często w jego następnych produkcjach. Do najsłynniejszych dzieł Viscontiego należą filmy wchodzące w skład tzw. trylogii niemieckiej. Było to pole do wyrażenia swojego uwielbienia kultury germańskiej: Wagnera, Mahlera, Goethego, Heinricha Manna. Warto zwrócić uwagę, że przeszedł on okres fascynacji faszyzmem, przez moment pociągał go w nim kult siły, młodości, porządku. To chwilowe zauroczenie szybko minęło i przerodziło się w silny sprzeciw wobec tej ideologii. Ukazał to wyraźnie w Zmierzchu Bogów, opowiadając historię destrukcji niemieckiej rodziny von Essenbeck. Wątek upadku rodu przywołuje na myśl dzieło Thomasa Manna Buddenbrokowie, którym zapewne kierował się sam Visconti. Choć film nie opowiada o etymologii nazizmu, jest zapewne pewnego rodzaju miniaturą społeczeństwa Niemiec tuż przed dojściem hitlerowców do władzy. Głównym motywem wydaje się perwersja seksualna. To od niej zaczyna się powolny rozpad wartości. Visconti znów pokazuje związki kazirodcze, upodlenie kobiety, gwałt oraz konsekwencje tych poczynań. Do historii przeszła scena ukazująca wyraźnie nasuwający się fakt historyczny, jakim była tzw. noc długich noży, przedstawiona jako zbiorowa orgia seksualna żołnierzy. Kolejnym, chyba najsłynniejszym z filmów wchodzących w skład powyżej wymienionej trylogii jest Śmierć w Wene>>38

musli magazine


<< >>portret

cji — przeniesiona na ekran książka Manna. Przez jednych uważany za najnudniejszy, przez innych za najpiękniejszy. Owszem, zwraca uwagę skromność dialogów, ale za to zdumiewa, charakterystyczna dla Viscontiego kontemplacja obrazów. Śmierć w Wenecji to również dekadentyzm, retrospekcja i poszukiwanie czegoś, co już dawno minęło. Główny bohater, starszy człowiek spędzający wakacje w „mieście na wodzie”, zakochuje się w nastoletnim chłopcu. Choć nie dochodzi między nimi do zbliżenia, to jest to opowieść o zachwycie nad młodością, niemożliwością powrotu i zmienienia wielu części swojego życiorysu. Ostatni z triady to Ludwig, opowieść o królu Ludwiku Bawarskim, znanym z szalonych pomysłów, np. bajkowego zamku Neuschweinstein. W filmie przedstawiono świat, w jakim żył główny bohater, a więc iluzoryczny, przeniesiony wprost z wagnerowskich oper — powiew niemieckiego romantyzmu. Ten świat to tak naprawdę kolejny motyw tęsknoty, która prowadzi do powolnej destrukcji. Przyczynia się do niej również niespełniona miłość i ukryte popędy seksualne. Visconti używa tym razem nie tylko muzyki klasyków, ale również odtwarza dzieła niemieckiego malarza romantycznego Caspara Davida. Jako schorowany, na wózku inwa-

lidzkim zrealizował jeszcze dwa filmy Portret rodziny we wnętrzu i Niewinne. Ostatni z nich był adaptacją powieści Gabriela d’Annunzio, tzw. piewcy włoskiego dekadentyzmu.

W

filmach Viscontiego przewinęli się najbardziej znani ówcześni aktorzy. Byli to m.in. Alan Delon, Marcello Mastroianni, Claudia Cardinale, Romy Schneider czy Helmut Berger. Ostatni był jego partnerem życiowym, choć trzeba zaznaczyć, że Visconti (podobnie jak w swoich filmach) lubił angażować się w destrukcyjne związki, a przede wszystkim otaczać się osobowościami, które do tego się przyczyniały. Helmut Berger był jednym z elementów jego „niszczycielskiego” świata. Trzeba również zwrócić uwagę, że jego dekadentyzm to nie tylko zniszczenie i cierpienie, to przede wszystkim nostalgia, piękno, coś raczej budującego niż burzącego. Poszukiwanie utraconego czasu przedstawione jako sceny posiłków, tańczącego tłumu przywodzi raczej miłe uczucia aniżeli smutek. W dobie zapowiadanego, o dziwo kolejnego, „zmierzchu” cywilizacji Starego Kontynentu spojrzenie na świat Viscontiego pozwala ów koniec przeżyć dość łagodnie. >>39


*

>>zjawIsko

Alfabet Melkart Ba Tekst: Justyna Tota Foto: Agencja Krab

>>40

A

krobatyka. W domu od najmłodszych lat wszędzie było go pełno — wywijanie fikołków na tapczanie czy robienie gwiazd po całym pokoju były na porządku dziennym, więc dość szybko znalazł się w sekcji akrobatyki i gimnastyki sportowej bydgoskiego klubu „Zawisza”, gdzie nie posłali go jednak rodzice, a… medyk, który pewnego dnia zjawił się w podstawówce, by zwerbować przyszłych gimnastyków. Przez rok trenował gimnastykę, którą jednak porzucił dla akrobatyki zespołowej — tak rozpoczęła się kariera sportowa Bartka Pankau, oczywiście w wielkim skrócie, bo zanim przyszły pierwsze wygrane mistrzostwa i medale, najpierw były lata treningów, systematycznej pracy nad sobą i z innymi… Nie mniej żywiołowym chłopcem, który wyrósł na sportowego akrobatę odnoszącego sukcesy, był Jacek Wyskup ze Złotoryi. A jednak obu przestały wystarczać doprowadzone do perfekcji figury akrobatyczne, swym ciałem chcieli przemawiać tak, by dotrzeć z przekazem do publiczności. Akrobatykę połączyli więc z aktorstwem i tak ze sportowców stali się artystami. musli magazine


all

B

*

unt jest wpisany w ich sukces. Drogi Bartka i Jacka po raz pierwszy skrzyżowały się w Złotoryi, gdzie formowała się istniejąca do dziś grupa artystyczno-akrobatyczna Ocelot. Bartek i Jacek chcieli jednak stworzyć coś własnego. Odłączyli się od grupy, stworzyli duet Melkart Ball i, robiąc swoje, ruszyli w świat. To ryzyko opłaciło się — najpierw był niemiecki teatr, a później kontrakt z kanadyjskim cyrko-teatrem Eloize i prestiż występowania na scenach całego świata. Dziś sami przecierają szlaki dla nowej jakości cyrku w Polsce, co jak się okazuje, wymaga nie lada wysiłku i uporu. Artyści jednak nie poddają się i są coraz bliżsi celu — stworzenia polskiego cyrko-teatru, o jakim zawsze marzyli.

C

yrko-teatr jest czymś, z czym przeciętny Kowalski oswoić się nie miał zbyt wiele okazji. Bo kto to widział, żeby w Polsce iść do cyrku nie pod namiot, a do teatru, gdzie elegancko ubrani zasiadamy w wygodnych fotelach nie po to, by zobaczyć tresowane zwierzęta czy clowna, ale widowisko

>>zjawisko

przygotowane przez sztab profesjonalistów — począwszy od reżysera i scenarzysty, poprzez choreografów, kompozytorów, na artystach scenicznych skończywszy. Show, które nie wywołuje salw pustego śmiechu, ale podobnie jak sztuka teatralna stwarza okazję do przeżycia czegoś pięknego, czegoś dla ducha. To właśnie światowy cyrk — z wcale nie najkrótszą tradycją — jest sztuką na równi z innymi. A u nas? Niestety, na co dzień wciąż bliższy jest karykaturze zamierzchłych czasów niż jakiejkolwiek sztuce.

D

zień zaczyna się od treningu, który czyni mistrzem najbardziej wytrwałych. Tej wytrwałości nie brak ani Jackowi, ani Bartkowi, którzy przygotowując się do spektaklu Rain z cyrkiem Eloize, trenowali nawet po 12 godzin dziennie. Również w Polsce przed każdym występem duet akrobatów-artystów ćwiczy układ, który wymaga perfekcji. Poza tym trzeba zachować świetną formę, więc bieganie o poranku, a później siłownia to oczywistość. >>41


* E

mocje wydają się zawsze towarzyszyć występom na scenie, z którą jednak można się oswoić, gdy staje się na niej setki, a nawet tysiące razy. Ważniejsze jest potrafić wywoływać emocje wśród odbiorców, co nie jest łatwym zadaniem, bo za każdym razem publiczność jest inna. Melkart Ball wzruszyć czy zachwycić widzów na świecie i w Polsce udało się już bardzo wiele razy, o czym świadczyły łzy w niejednych oczach, oklaski na stojąco i prośby o bis czy maile, w których ludzie piszą o swoich uczuciach wywołanych występem duetu.

F

igura akrobatyczna, czyli wizualny efekt ciężkiej pracy. Nad niektórymi elementami układu Bartek i Jacek pracują latami, co nie powinno nikogo dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że o powodzeniu wykonania danej figury decydują dosłownie milimetry. Wystarczy jedna chwila nieuwagi, by stracić równowagę, tym bardziej że artyści nie stosują żadnych zabezpieczeń w postaci lin asekurujących. Na szczęście nawet podczas prób nigdy nie doznali poważniejszych kontuzji. To profesjonaliści. Utarło się już mówić, że ich ciała przeczą prawu grawitacji. >>42

>>zjawIsko

G

rupa artystów stworzy — a raczej już tworzy, choć jeszcze nieoficjalnie — polski cyrko-teatr Bartka Pankau i Jacka Wyskupa, którzy zaprosili do współpracy przedstawicieli różnych dziedzin sztuki. Na tym polega wyjątkowość tego projektu. Dla przykładu, w cyrku Eloize występują głównie tancerze i akrobaci z warsztatem aktorskim, w polskim przedsięwzięciu krąg sfer kulturalnych osób występujących będzie bardziej różnorodny. Nazwisk na razie nie zdradzamy, choć część z Was na pewno już o nich słyszała…

H

istoria cyrko-teatru czy — jak kto woli — nowego cyrku sięga początku lat 80. XX wieku, kiedy to w 1984 roku powstał w Montrealu Cirque du Soleil. Założył go Guy Laliberte, który zebrał grupę artystów, by dać przedstawienie będące czymś więcej niż tylko cyrkiem, jaki przeważnie znamy. Udało mu się połączyć sztuki cyrkowe z niezwykłymi fabułami, elementami różnych kultur wraz z szerokim zestawem gatunków muzycznych (od muzyki poważnej po rocka). Drugi z najbardziej prestiżowych cyrków na świecie — Eloize — jest już pełnoletni, musli magazine


*

założyło go w 1993 roku siedmioro akrobatów, w tym absolwenci kanadyjskiej Ecole Nationale de Cirque (wyższej szkoły cyrkowej), z której zresztą wywodzi się też trupa wspomnianego Cirque du Soleil. Oba zespoły do dziś jeżdżą po całym świecie, dając tysiące przedstawień, które odbywają się z udziałem polskich artystów.

J

akość występów w dużej mierze zależy od współpracy z reżyserem przedstawienia i trenerem, a do tych Bartek i Jacek mieli spore szczęście. W Eloize ich trenerem był Krzysztof Soroczyński. Jak przyznaje Bartek Pankau, to właśnie on dał im szansę bycia akrobatami i artystami jednocześnie. Przy tworzeniu układu figur duet współpracował także z reżyserem Daniele Finzi Pascą — tym sam, który przygotował zakończenie zimowych igrzysk olimpijskich w Turynie.

K

raje, w których występują cyrkowi artyści, to praktycznie cały glob ziemski — począwszy od Kanady i Stanów Zjednoczonych, poprzez Stary Kontynent (Hiszpanię, Francję,

>>zjawisko

Anglię, Niemcy, Grecję, Turcję), aż po Korę Południową czy Australię. To są setki występów, tysiące miejsc, miliony widzów…

Ł

ut szczęścia Melkart Ball nie opuszczał — najpierw, gdy zupełnie na początku duet rozesłał nagranie swych umiejętności, szukając propozycji występów za granicą (odpowiedzią była m.in. oferta kanadyjskiego Eloize), jak i później, gdy postanowili wrócić do Polski, do której furtką okazało się telewizyjne show „Mam talent”.

M

uzyka jest bardzo ważnym elementem występu, bo bez niej trudno byłoby zbudować nastrój, o który — praktycznie od samego początku powrotu Melkart Ball do Polski — zadbał Marcin Pawłowski-Pawbeats. Duet akrobatów do występu na castingu do „Mam talent” wykorzystał utwór 18-letniego wówczas bydgoszczanina, który stworzył dla nich także oprawę muzyczną finału I edycji show, bez której — jak mówią złośliwi — Melkart Ball by nie wygrał… Obecne występy artystów w kraju również mają oprawę muzyczną autorstwa Marcina Pa>>43


*

>>zjawIsko

-włowskiego, którego kompozycji nie zabraknie i w najnowszym projekcie polskiego cyrko-teatru.

N

azwę Melkart Ball artyści pozostawiają nam do indywidualnej interpretacji, jednak trudno nie odnieść się tu do mitologii, w której Melkart (Baal-Melkart) był utożsamiany z bogiem słońca, a także morza i sztormu. Brnąc w nieco anglojęzyczne skojarzenie i biorąc pod uwagę charakter Jacka i Bartka (patrz poniżej hasło Osobowość), można by się pokusić o metaforę, że artyści są boskimi pierwiastkami żywiołów — jeden z nich to kula ognia, a drugi siła morza.

O

sobowość Jacka i Bartka jest chyba najlepszym przykładem na to, że przeciwieństwa się przyciągają, uzupełniając się nawzajem. Większy temperament ma Jacek, Bartek ma spokojniejszy charakter, co jest jakby sprawą oczywistą — w końcu to on podczas występów musi się wykazać niezwykłym opanowaniem, „dźwigając” Jacka…

P

remierowe przedstawienie artystyczne polskiego cyrko-teatru będzie opowiadać o Polaku, który budzi się w Nowym Yorku bez grosza przy duszy i bez — nieco dosłownie — wspólnego języka z nowojorczykami (bohater nie włada angielszczyzną). Czy naszemu rodakowi uda się odnaleźć w wielkiej metropolii? — o tym dowiemy się być może wkrótce. Część dyrektorów teatralnych wyraziła już zgodę na przedstawienie tej opowieści na deskach sceny. Do realizacji całości brakuje tylko jednego — sponsora lub sponsorów — do których apelujemy, by umożliwili Polakom zapoznanie się z nową jakością kulturalnej rozrywki.

R

odzina jest na tyle ważna, że nie da się bez niej na dłuższą metę żyć. Kontrakty zagraniczne spowodowały, że ze swoimi najbliższymi widywali się dosłownie od święta. Tęsknota za domem była — jak podkreślają obaj artyści — głównym powodem, dla którego po latach zagranicznych występów podjęli decyzję o powrocie do Polski i spróbowaniu swoich sił na krajowej scenie. Dziś mogą więcej czasu poświęcić swym rodzinom — Jacek swej żonie Izabelli (niegdyś też trenującej akrobatykę) i ich córeczce, a Bartek swej małżonce Kindze, z którą notabene są świetnym przykładem tego, jak bydgosko-toruńska miłość może kwitnąć (dla niewtajemniczonych: Kinga to torunianka, a Bartek to bydgoszczanin). >>44

musli magazine


* S

cena w kraju jest dla Melkart Ball nieco bardziej kameralna. Światową arenę cyrko-teatru zamienili na gościnne występy podczas firmowych imprez zamkniętych, na których występują obok gwiazd polskiego show-biznesu. Wciąż jednak ciągnie ich na deski scen teatru, na których miejmy nadzieję będziemy mogli ich regularnie podziwiać.

T

alent. Że go mają, udowodnili — paradoksalnie — najpierw występując niemal na całym świecie, a później w Polsce poprzez udział we wspomnianym już telewizyjnym show. Finałowy odcinek programu, w którym zaprezentował się i zwyciężył Melkart Ball, oglądało prawie 6 milionów Polaków! Czy to nie jest wystarczający argument dla przyszłych sponsorów najnowszego projektu Bartka Pankau i Jacka Wyskupa?

>>zjawisko

SZUKAMY SPONSORA Firma lub osoba prywatna, która chciałaby dać szansę narodzenia się cyrko-teatru, jakiego w Polsce jeszcze nie było, proszona jest o kontakt z Agencją Krab, będącą przedstawicielem duetu Melkart Ball tel. 602 214 622, (22) 828 5979 e-mail:agencja@krab.pl

U

znanie Bartek i Jacek jako duet artystów-akrobatów zyskiwali niemal wszędzie tam, gdzie się pojawili. Gdy występowali na Broadwayu, do ich garderoby przyszła Nicole Kidman, żeby osobiście powiedzieć im, że od lat nie widziała tak fantastycznego przedstawienia. Dzień później na pokazie Melkart Ball zjawiła się Naomi Watts, która — jak się okazało — przyszła ich zobaczyć z polecenia Nicole. W Paryżu wyrazy uznania usłyszeli od Roman Polańskiego, a w Cardiff — podczas występu na otwarciu największego teatru w Europie — z widowni podziwiała ich królowa Elżbieta. Również polska publiczność okazała wiele sympatii dla ich scenicznych występów, które ludzi wzruszają, zachwycają, wprawiają w oniemienie.

W

yjazdy. Życie na tak zwanych walizkach jest niejako wpisane w zawód artysty, tym bardziej cyrkowego. Przez siedem lat Jacek i Bartek podróżowali z cyrko-teatrem Eloize po całym świecie, prawie codziennie nocując w innym hotelu. Artyści przyznają, że czasami były takie dni, że nie pamiętali nawet numerów swoich pokojów. Teraz też podróżują, ale nie po świecie, lecz po kraju, dzięki czemu wyjazd nie trwa miesiącami, a zaledwie kilka dni.

Z

aufanie jest ważne nie tylko w życiu, ale także na scenie, zwłaszcza wtedy, kiedy jest ono gwarantem bezpieczeństwa. Z pewnością bez wzajemnego zaufania i wiary we własne możliwości Jacek i Bartek nie odważyliby się wyruszyć w świat, by zdobyć serca publiczności pod niemal każdą szerokością geograficzną. A potem wrócili, żeby nam pokazać, że marzenia się spełniają, ufając, że ich trud docenimy. >>45


Kosma Ostrowski

10 kobiet












Kosma Ostrowski

>>urodził się 2 grudnia 1983 roku w Lublinie. Ukończył grafikę na Wydziale Artystycznym Uniwersytetu

Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. W 2008 roku obronił dyplom artystyczny w Zakładzie Sztuki i Mediów Cyfrowych pod kierunkiem prof. Grzegorza Dobiesława Mazurka. Obecnie pracuje jako wykładowca Grafiki Projektowej w Lubelskiej Szkole Sztuki i Projektowania. Jest współzałożycielem Galerii „Kamienica Cudów” w Lublinie. Zajmuje się przede wszystkim rysunkiem, ilustracją oraz grafiką projektową i warsztatową.

Wystawy: >>2010 / „Lubelski Full” — wystawa ma na celu wyłonienie Grand-Prix i nadanie artystycznego tytułu Lubelskiego Fulla, który zostanie przyznany w demokratycznym głosowaniu publiczności /Galeria „Kamienica Cudów” w Lublinie/

>>2010 / „Illustra(c)tion” — wystawa ilustracji twórców związanych z serwisem Digart.pl /Galeria Sztuki Współczesnej w Opolu/

>>2010 / „ZERO” — Seweryn Chwała, Kamil Kuzko, Wojciech Łysiak, Michał Mroczka, Kosma Ostrowski /Lubelskie Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych/

>>2010 / „nie(I)grzeczni” — hedonistyczno-satyryczna wystawa trzech absolwentów Wydziału Artystycznego

UMCS. Ekspozycja obejmuje kilkadziesiąt prac, w których zabawa rysunkową formą jest środkiem erotycznej wypowiedzi o szowinistycznym zabarwieniu /Galeria „Kamienica Cudów” w Lublinie/

>>2009 / „AGRAFA” — Międzynarodowe Biennale Studenckiej Grafiki Projektowej (wystawa konkursowa) /Rondo Sztuki w Katowicach/

>>2009 / „7 Triennale Grafiki Polskiej” — wystawa konkursowa / Galeria Sztuki Współczesnej BWA w Katowicach/

>>2008 / „Wewnątrz” — Magdalena Kara, Kosma Ostrowski /Ośrodek Praktyk Teatralnych Gardzienice w Lublinie/

>>2007 / „Grafika i Rysunek roku 2005—2007” — wystawa konkursowa — wyróżnienie regulaminowe oraz nagroda Dziekana Wydziału Artystycznego UMCS w kategorii rysunek za debiut dla studenta Wydziału za cykl prac „Niebo w prawo” /Muzeum Lubelskie/

>>2007 / „O obrazach we współczesnej kulturze” — Dni Fotografii w Lublinie (wystawa towarzysząca) /ACK Chatka Żaka w Lublinie/

>>2007 / „Fototo 3” — wystawa fotografii studentów WA UMCS w Lublinie >>2007 / „Zakłócenia” — Magdalena Kara, Kosma Ostrowski /Galeria Wizytująca w Warszawie/ >>2006 / „Ze Tarcie Się” — organizator i pomysłodawca konfrontacyjnej wystawy studentów oraz profesorów WA UMCS w Lublinie

>>2006 / „Duchowość” — wystawa zbiorowa /Katolicki Uniwersytet Lubelski/ >>2005 / „Slot Art Festiwal” — Kosma Ostrowski, Magdalena Kara (wystawa malarstwa) /Centrum Kultury w Lublinie/

>>2005 / „Pokaz Filmów studentów Pracowni Multimedialnej WA UMCS” /ACK Chatka Żaka w Lublinie/

Linki: KOSMA OSTROWSKI PORTFOLIO: WWW.WIX.COM/KOSMAOSTROWSKI/PORTFOLIO GALERIA „KAMIENICA CUDÓW”: WWW.WIX.COM/KAMIENICA/GALLERY


>

>>nowości książkowe

Bornholm, Bornholm Hubert Klimko-Dobrzaniecki Społeczny Instytut Wydawniczy Znak 2011 34,90 zł

W ciemność Cormac McCarthy Wydawnictwo Literackie 2011 29,90 zł

Na początku lutego do księgarń trafi nowa powieść Huberta Klimko-Dobrzanieckiego — polskiego pisarza, filozofa i filmowca mieszkającego w Islandii. W 2009 roku nakładem Znaku ukazały się jego Rzeczy pierwsze, które zyskały wiele znakomitych recenzji. Teraz przyszła kolej na Bornholm, Bornholm. Jak książka zostanie przyjęta przez krytykę i czytelników? Czas pokaże. Akcja i czas powieści umiejscowione są w Niemczech w przededniu II wojny światowej. Dwie narracje podzielone są między dwóch bohaterów. Pierwszym z nich jest Horst Bartlik — nauczyciel biologii i zupełnie przeciętny, niewyróżniający się niczym mężczyzna, który prowadzi spokojne, pozbawione emocji życie i który odkrywa, że nie kocha już swojej żony, dojrzewając jednocześnie do tego, by wyzwolić się spod jej dominacji. Któregoś dnia Bartlik zostaje powołany do wojska i trafia na Bornholm, gdzie budzi się powoli do życia i odzyskuje utraconą gdzieś po drodze pewność siebie... Historia drugiego mężczyzny to swoisty monolog i spowiedź, której jedyną słuchaczką jest pogrążona w śpiączce matka. Bohater obarcza ją wszystkimi swoimi niepowodzeniami i nieudanym życiem, zarzucając apodyktyczność i nadmierną opiekuńczość. Bohaterów najnowszej powieści Dobrzanieckiego łączy walka o zachowanie godności i niezależności, czyli o wartości tak naprawdę przynależne każdemu człowiekowi. Obaj kryją też w sobie pragnienie lepszego, innego życia. Co każdy z nich wyniesie z tej walki, przekonajcie się sami. Bornholm, Bornholm to opowieść bardzo sugestywna, realistyczna, przedstawiona — tak jak poprzednie pozycje tego autora — w sposób poważny i żartobliwy zarazem. Jest tu miejsce na żal, gorycz życia, ale i słodycz, którą dostrzegamy zazwyczaj we fragmentach i w szczegółach przeżywanych chwil: „Widzę cię, jak stoisz w ogródku przy krzaku malin. Jest ciepło i nie ma wiatru. Obok twojej lewej stopy leży wiklinowy koszyczek. [...] Delikatnie zrywasz najbardziej dojrzałe owoce. Te purpurowe, duże i piękne, aż błyszczą. Nie spieszysz się, zresztą nigdy nie lubiłaś pośpiechu. Siedzę na parapecie i patrzę. Uwielbiam cię obserwować. Oglądasz dłonie. Najpierw wierzch, potem spód i znowu się zachwycasz, że wygrałaś z krzakiem, że i tym razem nie zostawił ani jednego kolca, ani jednego zadraśnięcia. Kładziesz się na plecach i patrzysz w niebo. Prawą ręką wyrywasz źdźbło i wkładasz do ust. Czekasz. Wiesz, że przyjdę”.

W ciemność to druga chronologicznie powieść Cormaca McCarthy’ego, która po 43 latach trafia w końcu na rynek polski, a także kolejna pozycja tego autora, która doczekała się ekranizacji — tuż po Rączych koniach Billy’ego Boba Thorntona, To nie jest kraj dla starych ludzi braci Coen i Drodze Johna Hillcoata. W ciemność wyreżyserował Stephen Imwalle, a film trafił do kin w Stanach Zjednoczonych w 2009 roku — ciekawe tylko, czy będziemy mieli okazję zobaczyć go w Polsce, bo z poprzednich ekranizacji tylko obraz braci Coen trafił na nasze ekrany. Ale powróćmy W ciemność. Historia rozgrywa się na południu Stanów Zjednoczonych w pierwszych latach XX wieku. Z kazirodczego związku rodzi się chłopiec, którego ojciec — by ukryć przed światem swój występek — zabiera matce i porzuca w lesie. Dziecko jednak nie umiera, znajduje je wędrowny druciarz. Jego tropem podąża Rintha (matka chłopca), którą prowadzi instynkt macierzyński, a w ślad za nią, wraz ze swoimi wyrzutami sumienia i obawami, kroczy Culla (występny ojciec). Droga to już stały motyw w prozie McCarthy’ego, jak również samotni wędrowcy, których podczas tułaczki nie spotyka nigdy nic dobrego — pozostawieni sami sobie, bez niczyjej opieki muszą przetrwać w wyjałowionym z życzliwości świecie. Również droga Rinthy i Culla nie jest łatwa. Na każdym kroku spotykają się ze strachem i z upokorzeniem, a tragiczna nieuchronność losu i okrutne przeznaczenie depczą im nieustannie po piętach. Autor przedstawia kraj bez Boga, bez praw i sprawiedliwości, pozbawiony jakiegokolwiek celu czy nadziei, kraj, w którym możemy spotkać jedynie ciemność, patologię i przemoc oraz bliźnich będących w większości wcieleniem zła, rzadko też kiedy zdarza się tu bezinteresowna pomoc. McCarthy snuje swoją okrutną historię o grzechu i występku na poły realistycznie, na poły baśniowo, korzystając przy tym z greckiej mitologii i chrześcijańskich wierzeń. Swoją opowieść konstruuje tak, aby nie dała się szybko zapomnieć i pozostała w nas na długo niczym cierń pod skórą, który co chwila daje o sobie znać. W ciemność to już ósma pozycja tego autora wydana w Polsce, dziewiąta — Sutree — jest planowana także w 2011 roku. Czekamy zatem z niecierpliwością na kolejny cierń… (SY)

(SY) >>58

musli magazine


>>nowości filmowe

Le quattro volte reż. Michelangelo Frammartino obsada: Giuseppe Fuda 18 lutego 2011 88 min

127 godzin reż. Danny Boyle obsada: James Franco 18 lutego 2011 94 min

Le quattro volte nie jest kinem dla każdego. Przyzwyczajeni do szybkiego życia i jeszcze większego ekranowego zgiełku, którym karmi nas przemysł rozrywkowy, w zetknięciu z kinem Michelangelo Frammartino możemy przeżyć spory szok. Na czym polega trudność i nieprzyswajalność tego filmu? Bez wątpienia na gwałtownym wyhamowaniu, które jest postawą bardzo ryzykowną w życiu współczesnego człowieka. Jednak to nie wszystko — twórca zamiast porządkować świat i odpowiadać na ważne pytania, jedynie je zadaje, siejąc przy tym niepokój i zrzucając trud odnalezienia odpowiedzi na barki widza. I właśnie dla tego uwierania i niewygodnego milczenia warto wybrać się do kina, by odkryć zupełnie nową przestrzeń oraz odmienny od dzisiejszego i bardzo subtelny język kina. W bliższej perspektywie to historia sędziwego pasterza, który na naszych oczach odchodzi ze świata żywych. W szerszym ujęciu to filozoficzna przypowieść o człowieczym losie, który wyznaczają: rytm natury, cykle życia, praca, obowiązki i religijne rytuały. Kamera dyskretnie rejestruje historię starca, ale wydobywa też drugie dno, które rozgrywa się już w pytaniach i wątpliwościach widza. Film Frammartino dzieje się jednocześnie na ekranie i w głowie oglądającego. W tym niewątpliwie tkwi jego ogromna siła. Reżyser akcję swojego filmu umiejscowił w wiosce w górach Kalabrii. Do życia powołał tylko jednego bohatera — wspomnianego starca. Jego bliskie otoczenie to zjawiskowo ascetyczny pejzaż, który wypełniają: koza, drzewo i węgiel. Każdy dzień głównego bohatera wyznaczają te same rytuały. Pasterz codziennie zbiera pył ze świątyni (który pełni funkcję lekarstwa) i wypija go wraz ze szklanką wody. Gdy pewnego dnia nie przyjmuje lekarstwa, umiera w samotności. Jednak okazuje się, że to nie koniec, kurtyna nie opada. Dopiero po przejściu na drugą stronę rozgrywa się mistyczny teatr, w którym niesamowitość idzie w parze z prawami natury. Uwaga! Film przedpremierowo będzie można obejrzeć w Kinie Centrum w ramach projektu Era Nowe Horyzonty Tournée 5 i 6 lutego.

Nowy film Danny’ego Boyle’a, twórcy kultowego obrazu Trainspotting czy obsypanego prestiżowymi nagrodami Slamdoga, milionera z ulicy, to niełatwy w oglądaniu kawał genialnego kina. Szczególnie wrażliwcy o wysokim poziomie empatii muszą liczyć się z tym, że decydując się na oglądanie, dobrowolnie poddają się wyrafinowanym torturom. Nie jest to jednak film wyłącznie dla masochistów. Historia oparta jest na przeżyciach Arona Ralstona, który w książce opisał swoją niezwykłą walkę o przetrwanie, kiedy to podczas spędzania weekendu na wspinaczce w Parku Narodowym Canyonlans w Utha został uwięziony na 127 godzin w szczelinie. Głaz, który na niego spadł, przygniótł mu rękę, uniemożliwiając wydostanie się, co nie odebrało mu jednak woli życia, a nawet przyczyniło się do wewnętrznej przemiany i otworzyło na innych ludzi. Znając treść filmu, trudno uwierzyć, że z opowieści skoncentrowanej wyłącznie na przeżyciach jednego, a od piętnastej minuty filmu unieruchomionego człowieka można stworzyć niezwykle dynamiczne, fascynujące i pełne zwrotów akcji kino. Niewątpliwie jest to zasługa niezwykłej wyobraźni Danny’ego Boyle’a i jego nowatorskiego podejścia do opisanych wydarzeń. Ale ważna też była ścisła współpraca z Ralstonem i genialna, oparta na najbardziej pierwotnych emocjach, gra Jamesa Franco. Za fakt, że od pierwszej minuty przez cały film udało się utrzymać szybkie tempo akcji, odpowiedzialne są głównie techniki operatorskie. W projekt zaangażowani byli dwaj autorzy zdjęć: Anthony Dod Mantle i Enrique Chediak — świetnie uzupełniający się twórcy, mający kompletnie różne style pracy. Montażem zaś zajął się Jon Harris, znany z popisowego tempa montażu w Przekręcie Guy’a Ritchiego. Efekt jest porażający i wart każdego odczuwanego skurczu mięsni. 127 godzin to jednak nie tylko techniczny majstersztyk, lecz z pasją opowiedziana historia o tym, co w życiu ważne, co nami kieruje i napędza do działania, jak bardzo potrzebujemy innych ludzi, nie tylko konkretnej pomocy, ale przede wszystkim świadomości ich istnienia, by pokonać ból, strach i samotność. Zapewne dla wielu śledzenie nierównej walki człowieka z naturą będzie sporym wyzwaniem, ale z takim bohaterem jak Aron warto utknąć i przetestować swoją wrażliwość, spróbować skonfrontować swoją wolę walki o przetrwanie. Idealnie sprawdza się tu frazes, że cierpienie uszlachetnia; do tego odrobina autorefleksji i trochę czasu — efekt gwarantowany.

ARBUZIA

EWA SOBCZAK >>59


>

>>nowości płytowe

Niezamknięte koło Kurczat Polskie Radio S.A. 2011 32,99 zł

Dust Lane Yann Tiersen EMI Music Poland 2011 62,99 zł

Niezamknięte koło to tytuł debiutanckiego krążka grupy Kurczat. Tę dziwną nazwę warto zapamiętać, gdyż o tym zespole już wkrótce może być głośno. Kurczat to trójka przyjaciół z Rybnika, którzy znają się od dziecka. Adam, Bartek i Oskar już w gimnazjum wpadli na pomysł, żeby założyć swój zespół. Niestety musieli zmierzyć się z niezbyt wesołymi realiami, z jakimi każda kapela na początku zmierzyć się musi: brak sprzętu, pieniędzy, miejsca na próby. I tak w najróżniejszych miejscach, grając na czym popadnie, aspirujący muzycy pracowali nad swoimi pierwszymi utworami. W 2004 roku w Rybniku grupa pierwszy raz zagrała przed publicznością. Potem zarejestrowali pierwsze dema o jakże wdzięcznych nazwach: Dzik 8 oraz Nie przewidujemy noclegu w bazie. 7 lutego nakładem Polskiego Radia ukaże się ich pierwszy samodzielny krążek. Czego możemy się po nim spodziewać? Na pewno sporej dawki gitarowego rocka, niebanalnych tekstów i wrażliwości typowej dla polskich zespołów alternatywnych. Formacja ambitnie nawiązuje do zespołów, które bez różowych okularów opisują skrzeczącą rzeczywistość. Rośnie nowe pokolenie polskiej alternatywy, które również ma coś ważnego do powiedzenia. Muzycznie grupa korzysta z dokonań Happysad, brzmiąc łudząco podobnie do swoich starszych kolegów. Krążek promuje singiel Wirtualny pies, który w dużej mierze oddaje charakter całego debiutanckiego materiału. Niezamknięte koło to płyta prosta, a jednocześnie niebanalna, różnorodna w swojej spójności i bardzo energetyczna. Album ujmuje naturalnością, świeżością oraz rock’n’rollową lekkością. Zespół — co widać po zaskakujących tytułach piosenek — lubi bawić się formą, jednak na płycie nie brakuje także treści. Inteligentne teksty, z dużą dozą ironii i humoru to największa zaleta tego wydawnictwa. Kurczat gra zaangażowanego rocka, śmiało wypowiadając negatywne opinie na temat popkultury. Jednak muzycy z Rybnika nie wyglądają jak niepokorni rockmani, ale jak chłopcy, którzy wybierają się na egzamin. Prawdopodobnie (jeśli nie wystąpią w kolejnej edycji „Mam talent”) będą musieli pokonać długą drogę, zanim staną się rozpoznawalni. Jednak debiutancki, bardzo dobry krążek, będzie z pewnością krokiem milowym w ich karierze.

Pochodzący z Bretanii Yann Tiersen szerszej publiczności kojarzy się zapewne tylko z wyreżyserowanym przez Jeana Pierre’a Janeta filmem Amelia z 2001 roku, do którego skomponował niepowtarzalną ścieżkę dźwiękową nagrodzoną Cézarem. Popularność przyniosła mu jednak wydana już w 1998 roku jego trzecia z kolei płyta studyjna Le Phare (z której to właśnie część utworów wykorzystano w tym kultowym już francuskim obrazie). Pierwszą płytę Yann Tiersen wydał w wieku zaledwie 25 lat. Od tego czasu na swoim koncie ma już siedem albumów studyjnych, trzy koncertowe oraz dwie ścieżki dźwiękowe (drugim filmem jest Good Bye, Lenin w reżyserii Wolfganga Beckera). Teraz przyszła kolej na Dust Lane — następny album studyjny, który zmiksował Ken Thomas, znany ze współpracy z takimi artystami jak Sigur Rós, M83 czy Moby. I choć jego wkład jest dość widoczny na płycie, to Dust Lane jest bardzo podobna do poprzednich dokonań Yanna Tiersena. Płyta jest na wskroś francuska i pełna klasycznych, elektronicznych brzmień. Słychać też na niej echa Amelii i ogólnie klimaty muzyki filmowej. Utwory skomponowane są z dużym wdziękiem i urokiem, są niczym znakomicie skrojone garsonki Coco Chanel — co jest wielką zaletą albumu, jednak całość gra jakby poza nami, niczym specjalnym nie ujmując. Wydawnictwu brakuje jakiejś konkretnej koncepcji, która zainteresowałaby słuchacza i porwała go na dłużej, tak jak np. czwarty z kolei utwór Palestine. A szkoda, bo potencjał artysta ma duży, znacznie większy niż tworzenie muzyki tła, w którą album, niestety, zmienia się po kilkunastu minutach słuchania. Wszystkich jednak, którzy lubią ten typ muzycznej ekspresji, zachęcam do sięgnięcia po najnowszy krążek Yanna Tiersena. Może uda im się odnaleźć w nim coś więcej niż sprawnie zmontowany zestaw ładnych dźwięków, odczuć ten niesamowity klimat Francji, poznać jej tajemnice, wsiąść do pozostawionego gdzieś w lesie białego samochodu i udać się w „podróż zakurzoną dróżką, która prowadzi nas do śmierci”. I jeszcze dalej. (SY)

AGNIESZKA BIELIŃSKA >>60

musli magazine


*

>>recenzje

Spotkanie po latach

M

iała być recenzja filmu uwodzącego obrazem, ale po kolejnej projekcji Przed zachodem słońca (2004) jak zwykle dałam się zwieść na manowce rozmowy. Będzie zatem recenzja filmu, który uwodzi słowem. Obraz Richarda Linklatera jest sequelem Przed wschodem słońca (1995). To historia dwudziestoparolatków — Francuzki i Amerykanina — którzy po krótkiej rozmowie w pociągu postanowili wysiąść w Wiedniu i spędzić ze sobą czas, aż do kolejnego wschodu słońca. Celine i Jasse błąkają się po ulicach europejskiej stolicy i zaskakujących meandrach kłębiących się myśli. Widz towarzyszy im bezszelestnie, spragniony nieustannie ciągu dalszego rozmowy i spotkania. Co skłoniło reżysera do nakręcenia kolejnej części filmu? Bez wątpienia zgrabna furtka, którą zostawił sobie i odbiorcy w finale. Para ruszyła w przeciwnych kierunkach. Mieli się spotkać za pół roku w tym samym miejscu i o tym samym czasie. Nie wymienili numerów telefonów ani adresów, ba! nie znali nawet swoich nazwisk. Czy spotkali się, tak jak to zaplanowali? Kropkę nad i postawili kinomani na całym świecie. Romantycy uwierzyli, cynicy uznali, że nigdy już się nie zobaczą. Drzwi furtki zostały domknięte dziewięć lat później. I tak jak o wszelkie kontynuacje, remake’i, prequele lękam się szalenie, a stopień drżenia o nie jest wprost proporcjonalny do urzeczenia pierwszym kontaktem z historią, tak w tym przypadku drżałam z podniecenia: co dalej? Od pierwszej projekcji Przed zachodem słońca minęło aż siedem lat i widziałam go już zapewne kilkanaście razy, ale napięcie nie opuszcza mnie przy każdej kolejnej powtórce. Wszystkiemu winne przegadanie! Jedni je w kinie kochają, inni nienawidzą. Dla mnie niemal zawsze jest fantastycznym kluczem do świata filmu. Zwłaszcza gdy trafi się na znakomitego rozmówcę. A do takich bez wątpienia należą Richard Linklater, Julie Delpy i Ethan Hawke — twórcy scenariusza drugiej części. Wspólna praca nad dalszymi losami bohaterów okazała się strzałem w dziesiątkę. Aktorzy, pisząc kontynuację historii, w życie bohaterów filmu wpletli własne doświadczenia. Delpy niezbyt fortunnie wraca do swoich wspomnień z pobytu w Polsce podczas kręcenia Białego (według Celine/Julie w połowie lat 90. szalał w Warszawie komunizm), śpiewa i gra na gitarze (czym zajmuje się w rzeczywistości), a pokazując rodzinne miasto, jako statystów wykorzystuje swoich rodziców (także aktorów — Alberta Delpy i Marie Pillet). Ethan Hawke jako trzydziestoparoletni Jasse jest pisarzem. W rzeczywistości aktor ma na swoim koncie kilka powieści. Te wszystkie niuanse — być może mało czytelne dla niektórych widzów — nabrały realnej siły w zderzeniu z nową paryską rzeczywistością.

C

eline i Jasse, podobnie jak Julie i Ethan, spotykają się po latach i są siebie bardzo ciekawi. Te uczucia towarzyszą aktorom (czujemy to!), są też udziałem widowni. Skrępowani spotkaniem po latach (wiemy już, że Celine do Wiednia nie dotarła), momentami cyniczni i złośliwi wobec siebie, innym razem oblewający się potokiem uczuć, żali i złości, jednak niezmiennie ciekawi siebie, na nowo odkrywają radość ze wspólnej rozmowy. Brak tu taniej czułostkowości, której moglibyśmy spodziewać się po kinie naszpikowanym emocjami. Bohaterowie Linklatera na nowo odnajdują się i oswajają.

Po dziewięciu latach Celine przychodzi do księgarni, w której Jasse ma spotkanie autorskie. Promuje w Europie książkę, w której opisał ich spotkanie sprzed lat. Wiedeń zastępuje Paryż, a znane szlaki turystyczne — boczne uliczki, które nie rozpraszają naszej uwagi i pozwalają jeszcze lepiej niż w części pierwszej wejść w historię. Dwudziestoparolatków, którzy wierzą w to, że wszystko może się przytrafić, zastępują trzydziestoparolatkowie, którzy doskonale wiedzą, jak wiele mają do stracenia. To, co niezwykłe w drugiej części historii, to czas, w którym rozgrywa się akcja filmu. Trwa on dokładnie tyle, co ponowne spotkanie bohaterów. Ten słuszny zabieg jeszcze bardziej intensyfikuje poczucie autentyzmu u widowni. Tym razem bohaterowie nie mają kilkunastu godzin, a kilkadziesiąt minut do odlotu jednego z nich. Nie bez znaczenia jest także to, jak reżyser zdecydował się fotografować aktorów. Jest niewiele scen, w których obserwujemy ich w pojedynkę. Zazwyczaj widzimy ich w kadrze razem — to dodatkowo potęguje w widzu bliskość ze światem Linklatera. Powracająca przeszłość, wyjaśnienia, ciekawość siebie, ten chaotyczny dialog, który ze sobą prowadzą, napędzają upływające minuty. Im bliżej do odlotu, tym ich rozmowy stają się coraz bardziej intymne. Oboje traktują je jak spowiedź, przeczuwają bowiem, że jeśli nie teraz odkryją prawdę o swoim życiu, to prawdopodobnie nie wyjawią jej nigdy. Rozedrganą rozmowę nakręca klaustrofobia. Zamknięci razem na tylnym siedzeniu samochodu wylewają z siebie zdania, które nie zagrałyby w otwartej przestrzeni paryskich uliczek. Ta klaustrofobiczna szczerość przywodzi na myśl inny film Linklatera — Tape, w którym bohaterów ograniczały cztery ściany pokoju hotelowego. Dramaturgia, którą udało się zbudować twórcom, a która opiera się jedynie na dialogu, to prawdziwy majstersztyk. Przekonuje mnie też raptowne zamknięcie historii przez reżysera, które zgrabnie wymyka się wszelkim dopowiedzeniom i pozwala całości zachować lekkość. Wierzę bohaterom i nie oczekuję od nich deklaracji, która zabiłaby wyjątkowość, zgrabnie utkaną gdzieś między słowami.

P

rzed zachodem słońca to obraz daleki od kina, które znamy, przez co jest niezwykle fascynujący. Jednak trudno go porównać, trudno ocenić według przyjętych schematów. Mnie ta historia ogromnie porusza. Może dlatego, że dla mojego pokolenia jest filmem, z którym się dojrzewało. W pierwszej części bliska mi była otwartość na świat, zachłanność życia i obietnica romantycznej miłości. Dekadę później równie emocjonalnie przeżyłam historię trzydziestolatków, którzy dojrzeli do tego, by drżeć o niezwykłość spotkania z drugim człowiekiem. MAGDA WICHROWSKA Przed zachodem słońca reż. Richard Linklater 2004 >>61


*

>>recenzje

Czy płynie z nami jakaś Parka?

C

zart wstaje wcześnie. Gdy kogut pieje, pajęczyny nad śpiącymi są już dawno rozwieszone, a nici losu nawleczone na jego pazury. Sidła nie są zupełne, sznurki biegną dalej — aż w krainę mgły — kluczą, póki nie trafią w ręce Sióstr z Półcienia. Krzyżak w kształcie mikrofonu porusza się w ich dłoniach raz za razem, wyrzucając na wierzch kolejne widy, koszmary, a śpiący wiercą się i przewracają w pościeli, nagle przypominając sobie zamglony świat, z którego przyszli i do którego wędrują. Gdy te Parki, okryte muzycznym mchem i półtonami, zwrócą na nas spojrzenie, słychać przez chwilę ich szept, raz gorączkowy, raz rzewny, wreszcie smutny, bezsilny wobec szarpnięć Złego. Tak też wygląda ich ostatnie pociągnięcie, które — choć pełne życzliwości dla amatorów wszędobylstwa stylistycznego — jest tym złem ukąszone. Dźwięki, nim dotrą do naszych uszu, przechodzą popędzane wielbłądem przez ucho igielne starego Diabła, który zagina kark każdej melodii i każdą wpisuje w podobnie melancholijny idiom. Musi się to czasem kończyć schizofrenią, co znać choćby w Hopscotch, gdzie przypadkiem zaproszony do studia perkusista, zwany Bolsa, będący najpewniej kolejną inkarnacją karaibskich Orishas, do kabaretowego motywu skakanki dodał ducha drum’n’basowej tradycji, czyniąc w gruncie rzeczy mdłe i słodkie danie pieprznym. Na nic więc słynne studio Panda w zawsze boskim Buenos Aires, wsparcie starego przyjaciela Nico Kalwilla, kręcącego na życzenie pokrętłami, na nic wszystkie słońca i befsztyki Argentyny. Siostry, choćby grały disco (a momentami grają), niezmiennie podążają tam, gdzie kiedyś podążył zraniony król Lancelota. Karawana ich rozszerzyła się od poprzedniej płyty — do zespołu dołączył Gael Rakotondrabe, pianista i alchemik, mający za sobą udaną współpracę z Royal Dutch Orchestra czy pierwszą nagrodę w konkursie pianistycznym w Montreux. Na grzbiecie bazyliszka chybocze się też Tez, brzuchomówca i beatboxer znad Sekwany, którego po tej stronie Odry można było usłyszeć w roli poprzedzającego Biancę i Sierrę na koncercie w 2007 roku w Poznaniu. Szmery prasowe zapowiadały tańce na różańcach, Panie obiecywały słońce i palenie wiklinowych klatek pełnych motyli, a skończyło się jak się skończyło. Bagnem, wilgocią i kandelabrami. I caught a glimpse out the window A Polish graveyard filled with widows

S

pora część tej łódki z dziurą na dnie została zbita podczas pierwszych pięciu nocy w studiu, niewątpliwie księżycowych. Nagromadzenie muzycznych idej i ingrediencyj buchnęło w twarz zebranym z całą siłą. Jeśli wierzyć tym, którzy się stamtąd wydostali, wszystkie powstałe utwory opierały się na improwizacjach i eksperymentach z analogowym instrumentarium zgromadzonym na miejscu. Mówi się także, że wszystko to były utwory — jak określiły je same Siostry — mieszczące się właśnie w oceanie disco! W którym momencie Gael, za podszeptem czarnej melancholii, zezwolił się Złemu uwiesić na swoim ramieniu? Kiedy to się stało, że jedna z drugą potomkinią szlachetnego rodu Casadych porzuciła ostatecznie drogę słońca pomarańczy? Nie wiemy. Możliwe, że tego przejścia nie było, >>62

transfuzja nigdy się nie dokonała, cytrusy zawsze rosły gdzieś dalej (pomijam zastanawiające Lemonade), a tańcom, choćby rzeczywistym, zawsze towarzyszył chuch i ciężar diabelski. Ostatecznie bowiem szybsze tętno pojawia się na płycie nie raz, łydka czasem drgnie, pełna magnezu, i tylko to brzemię, półcień i smutek wyrazu — one sprawiają, że tańczyć mogą jedynie druidzi i ich niedopalone ofiary, wrzucone w ostatniej chwili w męty Szarego Oceanu. Baby girl, don’t cry Momma’s gonna buy you a glass eye

B

yłbym niegodziwcem niezasługującym na kawę o poranku, gdybym miał stwierdzić, że ta podróż za wdowi grosz, ten portret jeźdźca bez głowy zupełnie mnie nie cieszy. Przeciwnie, momentami wręcz olśniewa. Jak w cudownie zaśpiewanym R.I.P Burn Face, jak w brzmiącym dźwiękami sitar, pokazującym zaciśniętą pięść Smokey Taboo, jak wreszcie w eterycznym, wymykającym się z mokradeł Here i Come. Całą płytę wypełniają dźwięki bardziej przejrzyste niż na albumach poprzednich, więcej brzmień opiera się tu na instrumentach, które szczęśliwie mogą zbutwieć czy zapleśnieć, iskra prądu rzadziej błyska, zastąpiona to mandoliną (Trinity’s crying), to wspomnianym sitar czy trąbką i puzonem w kwaśnym Lemonade. Nimi widocznie łatwiej się wiosłuje. W tle słychać przez chwilę ewokujące inkantacje w języku Cherokee — to matczyny śpiew madame Casady (Undertaker). Głos z przeszłości otwiera drogę w nią prowadzącą, krajobraz nieistniejącego już świata chce nam towarzyszyć do ostatnich dźwięków klarnetu i dronów, zaznaczających pokryty patyną blask tego i innych utworów. Yeah I’m afraid of sharks But not the dark Czart ma się — rzecz ciemna — do końca wybornie, on jest ostatecznym tchnieniem tego świata. Egzotyczne to wyjaśnienie, dlaczego płyty tej słucha się tak nierówno, wpadając to w zachwyt, to podrapując się czarnym paznokciem po głowie. Udam jednak, że nie znam innego, fanom muzycznych pajęczyn zostawiając odpowiedź na pytanie, z której to strony słońca pieje o poranku kogut. ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI Grey Oceans CocoRosie EMI Music Poland 2010 musli magazine


*

>>recenzje

Q jak question mark

T

rudno opowiedzieć historię, nie znając jej finału. Od razu wytłumaczę, że moja niewiedza nie jest wynikiem opieszałości ignorancji czy zapowiedzią nudy bijącej z każdej strony książki. Nic bardziej mylnego. Choć lektura jest wciągająca i przeczytałam ją od deski do deski, to mimo wszystko nie dotarłam do końca opowieści. A to dlatego, że na polskim rynku wydawniczym ukazał się dopiero pierwszy z trzech tomów. O czym mowa? O 1Q84 (ichi-kew-hachi-yon) Haruki Murakamiego. Recenzję można zatem przeczytać bez obaw. Obiecuję, że nie zdradzę wszystkich pikantnych szczegółów, a przede wszystkim zakończenia historii. Na chwilę obecną dla polskiego czytelnika pozostaje ono tajemnicą. Oczywiście tylko przy założeniu, że nasza znajomość języka japońskiego ogranicza się do sprawnego przeczytania oryginalnego tytułu powieści. Wytrawni japoniści mają w tym przypadku więcej szczęścia, gdyż mogą sięgnąć po kompletny tekst. Niewątpliwie dla fanów prozy Murakamiego rok 2010 zakończył się mocnym akcentem literackim. W listopadzie, nakładem Wydawnictwa MUZA, ukazała się pierwsza część książki pt. 1Q84. Co ważne, obecny rok zapowiada się równie obiecująco. Zgodnie z zapowiedziami drugi tom trafi do naszych księgarń na początku lutego, a ostatni pod koniec roku. Pocieszające jest to, że w podobnej sytuacji są wszyscy czytelnicy spoza Japonii. Na kompletne anglojęzyczne tłumaczenie książki trzeba będzie bowiem poczekać co najmniej do połowy 2011 roku. Ale są też plusy takiego rozstrzału czasowego. W ten sposób istnieje szansa, że chociaż jeden z tegorocznych prezentów bożonarodzeniowych będzie strzałem w dziesiątkę. Polskiemu czytelnikowi nie trzeba przybliżać sylwetki japońskiego pisarza. Fani jego prozy (a tych nie brakuje w naszym kraju) wiedzą dobrze, że twórczość Murakamiego zaskakuje, będąc gwarantem wrażeń wysokiej klasy. Nie inaczej jest z pierwszym tomem 1Q84. Od strony formalnej otrzymujemy zestaw literatury na najwyższym poziomie, napisanej wprawnym piórem, obrazowym językiem, z zachowaniem dbałości o szczegół. Natomiast treść powieści to już istny festyn niespodzianek. Bo chociaż historia rozwija się w sposób logiczny i uporządkowany, to nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co nastąpi kilka stron dalej. Ale do tego Murakami zdążył już nas przyzwyczaić.

W

ogólnym zarysie fabuła przedstawia się dość zwyczajnie. Zostajemy wtłoczeni w codzienność dwojga samotnych ludzi, kobiety i mężczyzny, Aomame i Tengo. Ona z zawodu jest instruktorką sztuk walki, a po pracy zamienia się w wymierzającą sprawiedliwość perfekcyjną morderczynię. On z kolei jest wykładowcą matematyki, dodatkowo zajmującym się pisarstwem i redagowaniem tekstów. Ich losy opowiadane są naprzemiennie. Powoli poznajemy ich otoczenie, zwyczaje, motywacje, obawy, pragnienia. Początkowo wydaje się, że te dwie postacie nie mają ze sobą nic wspólnego. Dopiero w połowie książki dowiadujemy się, że

oboje znali się w dzieciństwie i że łączy ich silne uczucie. Wszystko wskazuje na to, że ich ścieżki ponownie się skrzyżują, ale tego nie dowiemy się jeszcze z lektury pierwszego tomu. Chociaż wiodą odrębne życie, ich losem rządzą te same nieznane siły. Oboje zanurzają się w równoległej rzeczywistości, w świecie, w którym na niebie świecą dwa księżyce. Aomame na własny użytek ów alternatywny świat nazywa rokiem 1Q84, dla odróżnienia od roku 1984, w którym do tej pory egzystowała. Q pochodzi od angielskiego question mark, czyli znaku zapytania. Tytułowe 1Q84 oznacza zatem czas i przestrzeń pełną pytań oraz niedopowiedzeń. Istotne są również wątki poboczne, które napędzają narrację powieści. Czytelnik nie może przejść obojętnie obok historii siedemnastoletniej Fukaerii, Powietrznej Poczwarki, Little People, Związku Wyznaniowego Sakigake czy radykalnej grupy Akebono. Dopiero suma tych wszystkich elementów buduje całość fabuły 1Q84.

W

najnowszej powieści Murakami po raz kolejny zabiera nas w fantastyczną podróż. Umiejętnie zaciera granice między rzeczywistością a fikcją, tworząc coś na kształt realizmu magicznego w japońskim wydaniu. Ale w tej magicznej narracji nie brakuje odwołań do rzeczywistości i autentycznych wydarzeń. Losy ruchu religijnego Sakigake i jego skrajnego odłamu Akebono nie są zwyczajną fikcją literacką. Pod tymi nazwami Murakami przemycił informacje o istniejących w Japonii lat 70. i 80. ubiegłego stulecia radykalnych ruchach wyznaniowych. Główną inspirację stanowiła historia kultu religijnego Aum Shinrikyō, grupy odpowiedzialnej za najpoważniejszy atak terrorystyczny w Kraju Kwitnącej Wiśni. Mowa tutaj o zamachu przy użyciu sarinu, przeprowadzonym 20 marca 1995 roku w tokijskim metrze, w wyniku którego śmierć poniosło 12 osób, a blisko 6 tys. odniosło poważne obrażenia. Z 1Q84 jest tylko jeden problem. Po przeczytaniu ostatniej strony pierwszego tomu nic nie zostaje wyjaśnione, a brutalnie przerwana lektura pozostawia w głowie niezliczoną ilość question marks. Jaką rolę odegrają główni bohaterowie? Jakie będą ich losy? Czy kiedyś się spotkają? Kim są Little People? Czym jest i do czego służy Powietrzna Poczwarka? Na odpowiedzi trzeba będzie poczekać… Uwaga. W tym momencie powinien już pojawić się w sprzedaży świeży, pachnący farbą drukarską egzemplarz drugiego tomu 1Q84. Moja rada — odkładamy na bok rozpoczęte lektury i szybkim krokiem udajemy się do najbliższej księgarni. Cel wyprawy już znamy. IWONA STACHOWSKA

1Q84 (tom 1) Haruki Murakami Wydawnictwo Muza 2010 >>63


*

>>recenzje

Stracone pokolenie

J

ak to jest, że czas miniony zawsze jawi się lepszy od dnia dzisiejszego? Że mamy taką drażniącą manierę mitologizowania i przypisywania po czasie dodatkowych znaczeń. Z jednej strony żywię ulgę, że pierwsze błędy zostały już popełnione i może nie będę musiała znów się z nich spowiadać, z drugiej jednak czuję żal, że na moje pokolenie już nie czeka żadna rewolucja. Bo rewolucje są zazwyczaj przywilejem młodości.

G

eneracja to rzecz o czasach czyjejś młodości i czyjejś rewolucji. To kompilacja formuły albumowej z esejem mówionym. Publikacja pół na pół: autorski album 160 fotografii Michała Wasążnika i zapis rozmów z bohaterami muzycznego półświatka pierwszej połowy lat 80. spisany przez Roberta Jarosza. To coś więcej niż klasyczna historiografia kulturalna. Generacja — pomimo tendencji dokumentalno-archiwistycznych — jest rzeczą bardzo intymną, indywidualną, podaną przez pryzmat dwóch osób. Robert Jarosz jest założycielem archiwum Trasa W-Z. W środowisku muzyków i fanów ma opinię entografa. Jest nie tylko archiwistą, ale też restytutorem polskiej kultury lat 80., infekuje nią świat sztuki współczesnej, nie znajdując chętnych do reedycji archiwalnych wydań, co na zachodzie jest powszechnym i intratnym procederem. W jego posiadaniu jest m.in. karton z setkami kaset i listów zgłoszeniowych na jarociński przegląd kapel. W roku 1982 jedną z takich demówek przysłali Bobesh i Muniek, grający wówczas w „opozycji”, oraz Jacek Łaszczok z „IWR” — dziś robiący karierę jako Stachursky. W planach ma już 5-płytowy boks Jarocin 1980—1985. Nasza krew z nagraniami koncertów m.in. Voo-Voo z 1985 roku. Po 1989 Robert Jarosz wyjechał z wolnej Polski na wolny Zachód. Po powrocie tęsknił za muzyką swojej młodości, której nie było już w sklepach z półkami nareszcie uginającymi się pod ciężarem towaru. Polski punk rock przegrał z wolnym rynkiem. Michał Wasążnik dziś jest fotografem — pod koniec lat 70. był zdolnym nastolatkiem z aparatem. Fotografował to, co było wówczas dla niego najważniejsze, czyli muzykę. Fotografii uczył się utrwalając radykalne akcje plastyczne i koncerty muzyczne w głośnych klubach studenckich „Remont” i „Stodoła” oraz galerii „Pracownia Dziekanka”. W 1984 roku złożył egzaminy przed komisją Ministerstwa Kultury i Sztuki i uzyskał prawo wykonywania zawodu. Jako pracę dyplomową przedstawił cykl unikalnych zdjęć pokazujących działalność polskiej młodzieży alternatywnej mającej odmienne od obowiązujących poglądy polityczne i wyrażającej sprzeciw wobec kulturalnej „urawniłowki”. Od dwudziestu lat mieszka w Norwegii. Dobrze, że nie wyczyścił swojego wczesnego archiwum.

P

odoba mi się intymność tej książki. Jej celowy subiektywizm, który idealizuje świat młodzieńczego buntu jej autorów. Święte prawo! Czuję się tak, jakby ktoś otworzył przede mną własne przykurzone albumy, w których oprócz obowiązkowych zdjęć z rodzinnych uroczystości czy szkolnych obchodów znalazły się także fotografie sytuacyjne, dokumen-

>>64

talne, pstryknięte ot tak, mimochodem. Cenna to rzecz, tym bardziej że fotografia analogowa w czasach komuny była hobby dla zapaleńców, którzy materiały i odczynniki załatwiali „spod lady” i gotowi byli płacić za nie krocie. Czuję się tak, jakbym czytała nieformalną wymianę korespondencji człowieka zafascynowanego kulturą z ludźmi w nią zaangażowanymi. Jak ktoś, kto długo nosił się z pytaniem do swojego ówczesnego idola i w końcu je zadał. Podoba mi się kultura drugiego obiegu zawarta w Generacji. Nieuwzględniająca ikon tamtego okresu, kojarzonych z muzyczną wolnością dla spragnionych jej mas, jak Perfect, Lombard, TSA czy Turbo. Za to umieszczająca w centralnym miejscu polskiej kultury alternatywnej postacie Roberta Brylewskiego, Macieja Góralskiego, Pawła „Kelnera” Rozwadowskiego, Tomka Lipińskiego, Tomka „Mena” Świtalskiego, Tomka „Rastamana” Szczecińskiego, Krzysztofa „Zygzaka” Chojnackiego, Piotra „Czombego” Dubiela, Jacka „Sydney’a” Ziętałę, Marka „Markusa” Kucharskiego, Andrzeja „Falkonettiego” Kuszpyta, Gogo Szulca, Roberta „Robala” Materę, Krzysztofa Grabowskiego, Dariusza „Stepę” Stepnowskiego, Dariusza „Skandala” Hajna, Franza Dreadhuntera i Jarka „Gruszkę” Ptasińskiego. Bohaterowie Generacji to ludzie, którym przyszło dojrzewać w trudnych czasach i trudnej Polsce, którzy zaliczyli egzamin z cenzury, niedoborów, gnojenia wolnej myśli, braku informacji i minimalistycznych środków twórczych. Ale był to jednocześnie idealny czas dla punk rocka: słowa wykrzyczane wprost, puryzm subkulturowy podyktowany powszechnym brakiem wszystkiego, muzyka nagrywana na taśmy przenośnych magnetofonów (bo nikt jej w tym kraju nie produkował ani nie rozpowszechniał), bunt umiejscowiony w realiach socjalistycznej dyktatury. Z braku własnej tuby promocyjnej wyrastał indywidualnie. Kto mógł, ten grał. Kto czuł potrzebę — stawiał włosy na cukier i krem do golenia, wkładał koszulki-samoróbki z nazwami zachodnich kapel (wymagało to czasu i inwencji — a oryginały w sklepach nie do dostania!), wbijał wojskowe glany (zwane „zającami”) i jechał do Jarocina. Dlatego hagiografie polskiego punk rocka jako fali czy muzycznego nurtu zamieniają go w encyklopedyczny epizod. Tymczasem duo Jarosz—Wasążnik demonumusli magazine


>>recenzje

Generacja jest całkiem niezłym uzupełnieniem filmu Beats of freedom, w którym fotografie Wasążnika stały się zarówno podkładem narracji brytyjskiego obserwatora, zachwyconego — mierzoną z bezpiecznej odległości — „siłą rażenia” ruchu punkowego i jej wpływem na ówczesny reżymowy kraj, jak i pewnym uzupełnieniem głosów podtatusiałych dziś muzyków, wspominających tamten czas przez wyraźnie różowe opary idealizmu. A tam są czarno-białe fotografie, kasety z amatorskim (dziś powiedziano by — pirackim) nagraniem jednego z wydań listy przebojów Trójki, i może para „zająców”. I myśl, że owszem, może i bunt nastolatka nałożył się na wydarzenia uznane dziś za historyczne, ale wtedy wpływał przede wszystkim na przeżywanie dnia dzisiejszego, na wybory intelektualne, na dorastanie pod prąd, na poczucie jedności z grupą, na słuchanie rzeczy niełatwych i poświęcenie trochę uwagi na ich znalezienie. Dziś to wszystko odfajkowuje Internet i muzyka niszowa, która podawana jest teraz jak na tacy z dziesiątkami linków do jej odpowiedników — a co łatwo przychodzi, łatwo też mija.

C

zasem zastanawiam się, co zostanie we wspomnieniach dzisiejszych nastolatków? Nieostre zdjęcia w komórkach? Drgające filmiki na jutubie? Tysiące kompaktowych zdjęć zgranych na płyty CD, których nikt nigdy nie wywoła? Kurtuazyjne komentarze na profilu społecznościowym artysty lub zespołu, sprawiające ulotną satysfakcję nadawcy? I czy w którymś z nich zostanie pamięć, a nie tylko pamiątka? WIECZORKOCHA

Generacja Michał Wasążnik, Robert Jarosz 2010

mentalizuje generację twórców, miejsca i wydarzenia, które stawiły podwał tożsamości kultury alternatywnej, a ich książka jest słowno-wizualną dokumentacją warszawskiej sceny punk i reggae pierwszej połowy lat 80. przedstawioną w kontekście wydarzeń kulturowych i politycznych w Polsce i na świecie — przez pryzmat człowieczy, daleką od obowiązku zachowania obiektywizmu właściwego historykom.

N

arracja książki obraca się nie tylko wokół warszawskich grup takich jak Kryzys, Tilt, Brygada Kryzys, TZN Xenna, Deuter, Dezerter czy Izrael. Są też: Gary Hell, Brain Control, Poland, Luter — Jacek Lenartowicz, Pola Mazur, Piotr Rypson, Andrzej Zuzak, Magda Kalenik, Małgosia Chachaj, Kasia Grzechnik, Joanna Kaniuga, Grażyna Gruszczyńska, Julo Pyszyński, Marek Paliniak, Milo Kurtis, Abaddon, Ekshumacja, Śmierć Kliniczna, Marek Czapelski, Dariusz Dusza, Paweł Kukiz, Daab, Siekiera, T.Love, Armia, Tomek Budzyński, Lech Janerka, Kult, Republika, Tomek Majonez Wiśniewski, Richard Boulez, Tycu, Gutek, koty Berlin, Stirlitz i inni.

>>65


*

>>recenzje

Słowotłok inny niż zwykle

S

łowa tną, koją, ranią i kleją. Czasami lepiej je przemilczeć — jakże wiele można przekazać pomiędzy nimi. Niektórzy sądzą inaczej, to ci, co cierpią z ich braku — stosując słówmiarkę do pomiaru codziennego szczęścia. Toruński Teatr Zaczarowany Świat i Fundacja Pro Theatro w ramach projektu „Na szachownicy życia — miniatury chopinowskie” Otwartej Sceny Alternatywnej zaproponowały widzom (małym i dużym) oryginalne spojrzenie na słowa.

L

ubię, gdy widza traktuje się poważnie, zarówno przed, jak i po spektaklu, co rzadkie w alternatywnych teatrach, stąd na pewno zapamiętany pozostanie już sam Prolog spektaklu pt. Słowa. Oto nim zasiądziemy na widowni, przejdziemy przez miejsce pierwotnie bezpieczne — łono matki, wśród kilkunastu gaworzących istotek, by wejść w oryginalny słowotłok na scenie, wyrażony… bez SŁÓW. Choć to właśnie one są bohaterami przedstawienia, słowa jakże ważne: „dotknij, zostań, odejdź, kochaj mnie, porozmawiaj ze mną, nie dotykaj, ja”. Łączy je słowo trudne, wiele jednak w korelacji z nimi zmieniające: PROSZĘ. W dziewięciu scenach, łączących plastykę ruchu, pantomimę i krótkie zadania aktorskie, widzimy historię zagubionego człowieka, istotę zamkniętą w klatce — to jak gaśnie, by powstać na nowo, jak zamyka się w swych niedoskonałościach, nie może pogodzić z emocjami i czeka, by ktoś znów ją poskładał. Demiurg (Damian Droszcz) wie dobrze, co zrobić, nic go nie zaskoczy, i to on wyprzedza poszczególne sceny tej plątaniny ludzkich emocji. Zna życie, gdyż je montuje, i podpowiada konstrukcje, niewidzialnie podsuwa śrubki i gwinty, by z różnych części powstał człowiek z… siatki. W tej pięknej i trudnej technicznie finałowej scenie (brawa dla młodych animatorów) widać, jak stwarzane we własnej głowie ograniczenia mogą zamienić nasz układ kostny w cienki drut.

A

ktorzy Otwartej Sceny Alternatywnej przygotowali piękny i wielce subtelny spektakl o…, ale bez. To multimedialny i bardzo współczesny obraz ludzkiego losu w stonowanej scenografii Emilii Betlejewskiej i Heleny Chowańskiej, opartej na wizji hiszpańskiego rzeźbiarza Luisa Jajme Martinez del Rio. Wielce pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie także warstwa muzyczna przedstawienia. Wydawałoby się, że z muzyką Chopina pod koniec jego Międzynarodowego Roku już niewiele można zrobić. A tu nie dość, że potwierdziła swą międzypokoleniową uniwersalność, nawiązując do treści i gry aktorów, to jej kompozytor Toru Yoshioka ukoił ucho bardzo nowatorską aranżacją dobrze znanych nut poety fortepianu. Chciałoby się ich słuchać i słuchać. Wystarczą same, zastąpią słowa. ARKADIUSZ STERN

FOT. N

ADESŁA N

E

Słowa reż. Anna Magalska-Milczarczyk, Emilia Betlejewska premiera 12 grudnia Otwarta Scena Alternatywna przy Teatrze Zaczarowany Świat >>64

musli magazine


*

>>recenzje

One Night Contract — czyżby Wicza puszczał do nas oko?

K

rystian Wieczyński, aktor Teatru Wiczy, tuż przed końcem starego roku zaprezentował monodram stworzony na podstawie opowiadania Arthura Millera pt. Występ. Przyznam, że spodziewałem się więcej po twórcy Śmierci komiwojażera, w samym tekście bowiem zabrakło prawdy na scenie, chociaż reżyser spektaklu — Romuald Wicza Pokorski — w swej adaptacji nie wyrzekł się charakterystycznego dla dramaturga klimatu Hopperowskiego przymglenia. Tam, gdzie Edward Hopper grał światłem, przełamując je tajemniczym cieniem, tam Miller z równie podskórnym niepokojem kazał bohaterom swych dramatów mówić. Z artyzmem pióra godnym Pulitzera, ale czy możliwym również w monodramie opartym na motywach opowiadania?

porządnej formy za chwilę znów zderzy się z brakiem historycznego realizmu (czy rzeczywiście w latach 30. XX wieku obrzezanie było modne wśród Niemców?).

D

ość poważnie i jak mrocznie: moralna przemiana tancerza w finale… tylko, o co tak naprawdę chodzi? Eureka! Czyżby Teatr Wiczy puszczał do nas oko i żartował społeczno-komercyjnym podtekstem? Groteskowy May z przerażeniem „czarował” Hitlera i próbował też zawładnąć nami, choć jakże słabo mu to wychodzi?! To przecież żaden problem, jak daleko się posunie — od czego są promocja oraz reklama, jakiej na nadwiślańskoteatralnej prowincji dotąd nie widziano! Są wierni od początku adepci i kasa — stworzy się „gwiazdę” sceny. „Urządzi kampanię promocyjną, przygotuje ofertę spektaklu oraz roześle do organizatorów festiwali i wydarzeń artystycznych na świecie”. Harold May zbierze setki fejzbucznych znajomych, miłą grupkę groupies, zaistnieje na plakatach, może udzieli wywiadu w telewizji M…M? Widzom zaś każe z nieznanej przyczyny długo wystawać na schodach, nim ich wpuści, by wreszcie w finale mogli go także ujrzeć (co modne teraz) nago na scenie. Avant wodewil — prosto z Broadwayu w Toruniu, ladies and gentleman! Jego prekursor Philip Dimitri Galas uśmiechnąłby się lub... Ale już nic więcej nie rzeknie. ARKADIUSZ STERN

One Night Contract reż. Romuald Wicza Pokorski

>>67

FOT. DOMINIK SMUŻNY

J

uż od pierwszej sceny One Night Contract ogarnęły mnie dziwne wątpliwości, gdyż adaptacja tekstu Millera zwyczajnie nie tchnęła autentyzmem. I w miarę rozwoju akcji pojawiało się nurtujące pytanie: cóż tutaj nie gra? Spektakl opowiada przecież w miarę klarowną historię: stepujący tancerz z USA Harold May, podczas tournee po Europie w 1937 roku otrzymał kuszącą propozycję występu w ekskluzywnym berlińskim klubie, i to przed samym Hitlerem. Co skłoniło amerykańskiego Żyda do udania się prosto w paszczę nazizmu, wprawdzie jeszcze z resztkami ludzkiej twarzy, ale jakże już groźnej? Profity — a jakże: tytułowy jednorazowy występ w stolicy III Rzeszy miał zostać wynagrodzony równowartością rocznej gaży tancerza. Harold May — dla którego ten taniec był „szczytowym osiągnięciem życia, haczykiem, który połknął i wciąż nie mógł go wykaszleć”, jak pisał Miller — o swym „występie życia” opowiedział ustami Krystiana Wieczyńskiego, niestety, nieprzekonująco i wielce przewidywalnie. Aktor, mimo swych starań, mnie przynajmniej znudził: już długim milczeniem w pierwszej scenie (wprawdzie pięknej plastycznie), a później także samym monologiem połączonym z tańcem. Scenografia jak u Hoppera nadała nieco nowojorskiej twarzy dylematom kuszonego intratnym stanowiskiem bohatera, te jednak w europejskim otoczeniu okazały się dość banalne. Puszysty biały dywan, na nim złożone spodnie, czerwony obrotowy fotel, na nim białe slipy — a w nich tancerz. Muzyka przytłumiona, światło może zbyt klarowne zaraz obok desek minisceny. Wystarczy krok, maleńki skok i już zaczyna się występ. Średniego artysty i słabego tancerza, patrzcie jakiż z niego superstar! Zachwyci zbrodniarza słuchającego jazzu i pasjonującego się stepem — wszak ten rytmiczny krok dobrze mu się kojarzy. Komu udało się skłonić Führera, by bawił się w ten sposób? Nazistowskiemu urzędnikowi z departamentalnymi ambicjami — Fuglerowi, z którym May prowadzi najciekawsze dialogi, a szczególnie jeden wart zauważenia w recytacji Wieczyńskiego. Ale ten lekki powiew


^

>>sonda

>>kim jesteś>>co robisz>>o któr >>co masz w szafie>>co masz w kompa>>czym jeźdz KRZYSZTOF Z WROCŁAWIA

>>studentem MSG, a według co poniektórych także Muminkiem >>studiuję, ewentualnie robię show >>dwie godziny przed wyjściem, żeby dojść do siebie >>zdecydowanie później niż poradziłaby Profesor Zdrówko >>ściśnięte ubrania, ale za to wszystkie wieszaki są białe i w tę samą stronę

>>jogurty, żółty ser, czosnek i inne jogurty >>zdecydowanie za dużo ikon, więc tapeta to taka

skromni-

sia

>>moje

buty mają turbodoładowanie, więc jeżdżenie czymś to dla mnie jak wyprawa w nieznane rejony

>>o

zobaczeniu na żywo jak Serena wygrywa Wimbledon i macha do mnie

ELA Z WYSZKOWA po pierwsze mamą, po drugie mamą i po trzecie mamą >> mamuję, a w przerywnikach mierzę naprężenia >> o 4.00 >> o 23.00, jak dziecię da >> body, rozmiar 80 >> olej lniany i kapary >> dziecię nurkuje >> wózkiem >> o następnym... dziecku >>

MONIKA Z TORUNIA

>>kobietą z krwi i kości, żoną, matką, czasami wariatką >>fotografuję, scrapuję, w obłokach szybuję, bloguję, aranżuję, czytuję, albo też kocham i fantazjuję

>>stanowczo

zbyt wcześnie, moje dziecko jest typem skow-

ronka

>>stanowczo zbyt późno, jestem >>najczęściej bałagan. Łatwiej

typem sowy byłoby jednak spytać, czego

w niej nie mam...

>>zazwyczaj >>aktualnie

coś do jedzenia

zdjęcie córki, poza tym fotografie, które lubię oglądać i które wprawiają mnie w dobry nastrój

>>samochodem

z osobistym szoferem, w sytuacjach najwyższej konieczności autobusem (marzy mi się poduszkowiec)

>>by

materialna strona życia pozwalała mi na swobodne rozwijanie swoich pasji i realizację marzeń, bez konieczności ciągłej walki o byt

>>68

musli magazine


^ >>sonda

rej wstajesz>>o której zasypiasz w lodówce>>co masz na pulpicie zisz>>o czym marzysz TOMEK Z POZNANIA Prezbiterem Reformowanego Kościoła Katolickiego w Polsce, podróżnikiem i europofilem >> pracuję w jednej z poznańskich redakcji, posługuję mojej starokatolickiej wspólnocie, tańczę i słucham dużo muzyki >> czasami o 5.00, ale nie później niż 9.30, jeśli mogę sobie na to pozwolić >> za późno >> koszulki, koszule, spodnie, stuły, albę i książki, które nie mieszczą się na półkach >> żółty ser, białe wino, białą kiełbasę, jogurty, jajka od rodziny ze wsi i ketchup z Włocławka >> najczęściej jakąś ikonę albo zdjęcie z europejskich podróży >> tramwajami >> o podróży do Izraela oraz domku na wsi z ogrodem i kozą >>

ADA Z DUBLINA

>>kobietą ochraniarzem >>trwonię pieniądze swojego męża >>w południe >>nad ranem (pracuję na nocki) >>brak miejsca >>pyszności >>psa Fadusia >>bmw >>o życiu w tropikach MARCIN Z WARSZAWY młodym chłopakiem z małego miasta, potencjalnym grafomanem. Nie wiem, jak to się nazywa. Za krótko się uczyłem. Albo za długo. >> czytam i piszę, wcześniej obserwuję >> o 12.00 >> o 6.30 >> nielegalne oprogramowanie i ubrania. W tej właśnie kolejności >> kawę i salami, czasami gin >> zdjęcie zielonej łąki wykonane w samym środku miejscowości Jeziora Wielkie w maju 2010 roku >> Ford Probe koloru niebieskiego, PKP, PKS – w zależności od tego, czy zamierzam być danego dnia trzeźwy >> chciałbym napisać w końcu coś dobrego >> >>69


>>


> Joanna Kustra >>urodziła

się w południowej Polsce w 1984 roku. Jej

zdolności artystyczne rozwinęły się dosyć wcześnie — od dziecka była zafascynowana muzyką, grała na fortepianie i oboju. W czasie studiów językowych w Krakowie odkryła pasję do fotografii i szybko okazało się, że nowe hobby zajmie poważne miejsce w jej życiu. Jest samoukiem. Od początku zafascynowana fotografowaniem ludzi. Ma na swoim koncie kilka wystaw, publikacji oraz nagród. Obecnie mieszka w Londynie i uczy się od najlepszych.














>>





{

>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

SZYMON GUMIENIK

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

WIECZORKOCHA

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

ANIA ROKITA

archeolog z wykształcenia, dziennika przypadku, penera z wyboru. Zamierz w totka i żyć z procentów. Póki co, ni ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako p na domatorka stara się nie opuszczać powiatu, czasem jednak mknie pociąg wprost w paszczę bestii. Uwielbia pop przygrywając sobie na gitarze, oraz z intensywny smak czarnego Specjala.

MACIEK TACHER

MAREK ROZPŁOCH

rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.

rocznik 1980, filozof, felietonista i opiekun działu poe_zjada w „Musli Magazine”. Mieszka w Toruniu.

EWA SOBCZAK

z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.

NATA

jest „free swej egzy i... utkną i realiów, sobą „tu horyzont jest? Kim wać skrzy lustra, kt rozgrywa

JAROSŁAW JAWORSKI

historyk sztuki z wykształcenia, dziennikarz i PR-owiec z zawodu. Specjalista z zakresu PR świata kultury. Ma na koncie wiele sukcesów artystycznych jako rysownik, aktor, scenarzysta, felietonista. Jako rysownik zdobywał nagrody na międzynarodowych konkursach od Azerbejdżanu po Włochy. Współpracował z gazetami, takimi jak „Rzeczpospolita”, „Szpilki” czy „Playboy”. Był współzałożycielem kolektywu artystycznego Kompania M3, z którym zrealizował blisko 1000 materiałów radiowych. Wraz z M3 wystąpił na największym europejskim festiwalu teatralnym w Awinionie. Jest współtwórcą pełnometrażowej komedii o Krzyżakach 1409 — afera na zamku Bartenstein z Janem Machulskim, Borysem Szycem i Joanną Brodzik w rolach głównych. Współorganizuje Międzynarodowy Festiwal Filmowy Tofifest — jedną z pięciu największych imprez filmowego lata w Polsce. Prowadzi jedyny w kraju blog internetowy sprofilowany na informacje o kinie danego regionu — w tym wypadku kina kujawsko-pomorskiego. Był też redaktorem naczelnym kujawsko-pomorskiego miesięcznika kulturalnego „Ilustrator” oraz założycielem portalu satyrycznego Humoria.pl. >>88

musli magazine


} >>redakcja

JUSTYNA TOTA

GOSIA HERBA

na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.

arz z za wygrać iczym przykładć granic giem płakiwać, zgłębiać

rocznik 1985

podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl

www.gosiaherba.blogspot.com

AGNIESZKA BIELIŃSKA

MARCIN GÓRECKI

dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.

(MARTINKU)

rocznik 1986. Robi wszystko, a nawet nic. Tak poza tym jest za pokojem na świecie.

IWONA STACHOWSKA

ALEKSANDRA KARDELA

z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.

ALIA OLSZOWA

absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.

ARKADIUSZ STERN

e spirytem”, który w intencji poprawy warunków ystencji wyjechał z falą emigracji w roku 2004 ął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych marzeń w, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszłości i i teraz”, kultur i ich różnic, języków, możliwości, tów, a czasem i beznadziei, wiary i niewiary. Kim mś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawet rozprostoydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po dwóch stronach tóra pobiegła za białym króliczkiem i właśnie a partię szachów z królową.

JUSTYNA BRYLEWSKA

rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

ANDRZEJ LESIAKOWSKI

ładowanie opisu, ...pisu, ...su.

>>89


http://

>>dobre strony

>>www.magivanga.com.pl/ Za mgłą codzienności Odpowiednia lektura może prowadzić daleko dalej niż do oswojenia się z otaczającą nas nieprzejrzystą mgłą codzienności. Może ją przenicować i oddalić, umieszczając w białej skrzynce, raz jeszcze każąc zastanowić się nad przyczynami katastrofy, jaką czasem okazuje się wypełnione kompromisami życie. Może założyć nam na oczy lepiej skalibrowany wysokościomierz, zezwalając i namawiając na radykalniejsze manewry niż te, których nauczono nas w lunaparkach pacholęctwa. Kazać otworzyć oczy i nie pozwalać ich zamknąć, ucząc dostrzegać, że nie każda mgła jest naturalnego pochodzenia, ale i nie za każdą stoją jasno określeni Rosjanie. Wskazać miejsce, w którym sami zaczynamy bronić naszych więzów, nieświadomi wszędobylskiego spisku ludzi, którzy — jak my — nie wiedzą, że go konstruują każdego dnia. Taka lektura chce patrzeć trzeźwo na wypalony las uznanych przyczyn i skutków, szukając innych ścieżek w gęstej doczesności, omijających stosy martwych myśli, które ożywiamy naszą krwią i składkami emerytalnymi. Pragnie raz jeszcze uczynić wszystko możliwym i wszystko dobrym, drwiąc z ambicji i zakłamania naszych kapłanów w garniturach. Którędy zatem?

>>niniwa2.cba.pl/ Archiwum tekstów różnych Kto czyta, nie błądzi, a przynajmniej niedaleko. Sieć, życzliwie zwana wszechświatowym śmietnikiem, odnajduje się niekiedy w myśl tych słów i zezwala miejscowo uczynić z siebie kosz na nadgryzione zębem czasu tekstualia, które gdzie indziej przepadłyby zupełnie. Takim rezerwuarem jest tworzone przez niejakiego AK (kompletne personalia do wiadomości internautów) z godnym najwyższego podziwu uporem internetowe archiwum tekstów różnych, złączonych niezbywalną klauzulą bycia interesującymi. Jeśli chcesz zobaczyć, jak pisano w gazetach, zanim kazano im ćwierkać, przeczytać artykuły dzisiejszych wielmożów masowego przekazu — wtedy dopiero nabierających dziennikarskiego sznytu, dowiedzieć się, co ma wspólnego największy polski dziennik z białymi nosami kokainistów (wiele), a co Jola Rutowicz z kosmitami (wszystko), skąd w polskiej duszy nostalgia i czemu nie jesteśmy już ziemią obiecaną — zajrzyj na Śmietnik Internetowy, bo taki szyld przewrotnie zawisł nad wejściem do tego miejsca. Teksty z gazet drukowanych, skany książek i opowiadań, wszystko to właściwie bez szaty graficznej, okraszone jedynie cekinowym wystrojem strony głównej — na pohybel współczesności. Felieton na recenzji, a na tym artykule jeszcze jeden Michnik, lektury macie na miesiące — oczywiście, jeśli jeszcze lubicie czytać. ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI >>90

musli magazine


WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A

{

>>słonik/stopka

}

MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Agnieszka Bielińska, Marcin Górecki, Gosia Herba, Jarosław Jaworski, Aleksandra Kardela, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Iwona Stachowska, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Justyna Tota współpracownicy: Karolina Bednarek, Hanka Grewling, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski

>>91



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.