Musli Magazine Luty 2012

Page 1

2[24]/2012 LUTY

>>ŚLIWKA >>GUMPERT >>3MOONBOYS


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Luty po bandzie!

L

uty większości kojarzy się z różowym, czerwonym i słodkim — chociaż niekoniecznie winem, a raczej nastrojem. Zanim powali nas na brudny śnieg fala pluszowych serduszek, postanowiliśmy zbudować sobie zawczasu solidny bunkier w postaci lutowego „Musli Magazine”. Ania Rokita przepytała dla nas bezkompromisowych thrashmetalowców z formacji Alastor. Grzesiu Wincenty-Cichy wprowadził nas na teren muzycznej zagrody Zachlapanego Szczypiora, z której trudno się wydostać. Marcin Zalewski w kontrze do lutowych pościelówek proponuje powrót do protest songów, a Marta Magryś zdaje nam relację z toruńskiej wystawy World Press Photo. Nie zapomnijcie jednak o spacerze po galerii wirtualnej. Tym razem przedstawiamy Wam Kasię Gumpert — Polkę w Nowym Jorku, która sportretowała codzienne życie… Tokio. Równie światowo u naszej dobrej znajomej Dominiki „Śliwki” Cierplikowskiej, która tym razem na łamach „Musli Magazine” zmalowała gwiazdorskie portrety. A na deser… ubiorę Was w lateks. MAGDA WICHROWSKA

>>2

musli magazine


[:]

>>2 >>4 >>16 >>20

>>spis treści wstępniak. luty po bandzie! wydarzenia. HANNA GREWLING, ANIAL, ARKADIUSZ STERN, ARBUZIA, (SY), MAREK ROZPŁOCH, NARKOZA, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, EWA SOBCZAK

relacja. subiektywny przewodnik po World Press Photo 2010. MARTA MAGRYŚ

na kanapie. pieniądz (podobno) nie śmierdzi. MAGDA WICHROWSKA

>>21

gorzkie żale. w poczuciu niesprawiedliwości. ANIA ROKITA

>>22

filozofia w doniczce. soma(tak)tyka. IWONA STACHOWSKA

>>23

a muzom. do przyjaciół Kozaków. MAREK ROZPŁOCH

>>24 >>25 >>26

życie i cała reszta. zbrodnia w afekcie KAROLINA NATALIA BEDNAREK

elementarz emigrantki. u jak urodziny. NATALIA OLSZOWA porozmawiaj z nim... chłopak z Księżyca. Z WOJTKIEM KOTWICKIM (3MOONBOYS) ROZMAWIA SZYMON GUMIENIK

>>36 >>38

zjawisko. test protestu. MARCIN ZALEWSKI porozmawiaj z nimi... służba nie drużba. ZE SŁAWKIEM BRYŁKĄ ORAZ MICHAŁEM „MISH” JARSKIM (ALASTOR) ROZMAWIA ANIA ROKITA

>>42

portret. traktor wali kury. cała prawda o Zachlapanym Szczypiorze. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

>>46

galeria. rysuję śpiewająco. DOMINIKA ŚLIWKA CIERPLIKOWSKA

>>60

nowości [książka, film, muzyka]. ARBUZIA, (AB), (ES), (SY)

>>63

recenzje [film, muzyka, książka, teatr] KRZYSZTOF KOCZOROWSKI, MAREK ROZPŁOCH, MAGDA WICHROWSKA, MARCIN ZALEWSKI, ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, AGNIESZKA PAWŁOWSKA, SZYMON GUMIENIK, KASIA WOŹNIAK, EWA STANEK, ARKADIUSZ STERN, PAWEŁ SCHREIBER

>>72

fotografia. talk-yo. KASIA GUMPERT

>>86

warsztat qlinarny. tęskniąc za ciepłem. MARTA MAGRYŚ

>>88

poe_zjada. MACIEJ KRZYŻYŃSKI

>>90

redakcja

>>92

dobre strony. MAGDA WICHROWSKA

>>93

słonik/stopka

OKŁADKA: IL. DOMINIKA ŚLIWKA CIERPLIKOWSKA

>>3


>>wydarzenia

4.02

luty

BAJ POMORSKI

TOM ENCORE / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

BUNKIER

LUTY BAJ-KĄ PODKUTY... W trzech pierwszych dniach lutego Teatr Baj Pomorski zaprasza wszystkich widzów na kameralną odsłonę chińskiej baśni Słowik wg Hansa Ch. Andersena (w adaptacji Jacka Pietruskiego, reżyserii Ady Konieczny, ze scenografią Dariusza Panasa i muzyką Krystiana Segdy). Kto jeszcze nie bawił się w karnawale, niech szybko przybywa na premierę przedstawienia Najmniejszy bal świata — okazję do zabawy będziemy mieli 5 i 7 lutego. Reżyser po raz pierwszy przenosi do tego teatru technikę telewizyjną blue box! Autorką tekstu jest Malina Prześluga, reżyserii podjął się Paweł Aigner (znany widzom z takich spektakli jak: Kandyd, Pinokio czy Na Arce o Ósmej), scenografię wymyślił (pierwszy raz goszczący w Teatrze Baj Pomorski) Jan Polivka, a muzykę skomponował Piotr Klimek, który wcześniej wspierał swoimi dźwiękami m.in. Dudi bez piórka. Z kolei 8 oraz 19 lutego najmłodszych widzów teatr zaprasza do swojej kawiarni na spektakl Przytulaki autorstwa Marty Parfieniuk-Białowicz, Edyty Soboczyńskiej oraz Mariusza Wójtowicza. Po 30 minutach przedstawienia rodzice oraz ich pociechy będą mogli

NOCNA SESJA pozostać w przytulnej atmosferze kawiarni i wspólnie z aktorami pobawić się. W święto Walentego teatr ma do zaproponowania dwa spektakle. Pierwszy z nich to Pinokio (kierowany raczej do młodszego widza), który grany będzie jeszcze przez kolejne trzy dni. Sztukę przetłumaczyła Zofia Jachimecka, adaptacji podjął się Zbigniew Głowacki oraz Zbigniew Lisowski, a wyreżyserował Paweł Aigner. W drugim, bardziej dorosłym spektaklu wystąpi Baron Münchhausen, któremu kwestie napisali Wojciech i Maciej Szelachowscy, a którego poprowadził sam Wojciech Szelachowski. Afrykańska opowieść, czyli tygrys Pietrek to idealna propozycja dla miłośników afrykańskich brzmień. Będzie można ich posłuchać w Baju od 21 do 24 lutego (reżyseria: Zbigniew Lisowski, scenografia: Pavel Hubicka, muzyka: Piotr Nazaruk, teksty piosenek: Wojciech Szelachowski, animacje komputerowe: Zbigniew Lisowski, Sylwester Siejna, realizacja animacji: Sylwester Siejna). W spektaklu wykorzystano piosenki Niebójka i Zwierciadełko z repertuaru zespołu Na zdrowie. Na zakończenie miesiąca, czyli 28

>> >>4

i 29 lutego, Teatr Baj Pomorski przygotował inscenizację jednego z najstarszych swoich przedstawień — Historię Calineczki wg utworu Hansa Ch. Andersena. Spektakl wyreżyserowała Agnieszka Andruszko oraz Jacek Pietruski, scenografię opracowała Małgorzata Mikielewicz, choreografię Izabela Gordon Sieńko, a muzykę skomponował Tomasz Kamiński. Więcej informacji znajdziecie na www.bajpomorski. art.pl. HANNA GREWLING

Dobrze znany, nie tylko w naszym kraju, producent i DJ muzyki dubstep Tom Encore wystąpi w lutym w Klubie Muzycznym Bunkier podczas pierwszej edycji całonocnej dubstepowej sesji. Pochodzący z Warszawy Tom Encore wydaje w należącym do Excisiona labelu Rottun Recordings. Jak można określić jego muzykę? W swoich setach artysta łączy wonky, glitch-hop, skwee, dubstep, drum & bass, electro i hip-hop, tworząc przepotężną miksturę basowych brzmień. Tom Encore pojawiał się na setkach imprez w Polsce i został obwołany DJ-em roku 2008 w głosowaniu użytkowników portalu DNB.pl. Jednak jego działalność została zauważona również poza granicami Polski. Z twórczością artysty mieli okazję zapoznać się słuchacze BBC Radio 1 czy Rinse FM, a jego numery stale goszczą w repertuarze m.in. Dirtyphonics, Excision, Gaslamp Killer, Foreign Beggars, John B, Dansette Junior i Starkey. Podczas całonocnej dubstepowej sesji w Klubie Muzycznym Bunkier nie zabraknie także twórczości Track Numba1 — gospodarzy imprezy, którzy wystąpią w składzie: FreedomSound, Hoody Dread, Cook/e. ANIAL Dubstep Session #1 with Tom Encore 4 lutego, godz. 21.00 Klub Muzyczny Bunkier musli magazine


>>wydarzenia

9.02

PREMIERA

5.02

TANTRA

BAJ POMORSKI

HUBERT WIŃCZYK W TANTRZE

NAJMNIEJSZY BAL ŚWIATA W Baju Pomorskim Paweł Aigner przygotowuje spektakl Najmniejszy Bal Świata autorstwa Maliny Prześlugi — pierwsze przedstawienie multimedialne w teatrze dla dzieci, które łączy sztukę teatru lalkowego z technikami telewizyjnymi i filmowymi w technologii 3D. Na scenie zostanie wybudowane studio telewizyjne z kamerami, stołem do montażu materiałów filmowych, blue boxem i miniaturą studia telewizyjnego. Nowatorstwo spektaklu będzie polegało na łączeniu w wyobraźni widzów dwóch równoległych akcji: odbiorcy będą mogli jednocześnie oglądać rezultaty pracy filmowców na ekranach zawieszonych nad sceną i śledzić akcję teatralną na scenie. Twórcy proponują małym widzom baśniową opowieść o odwiecznym konflikcie pokoleń, pierwszym dziecięcym buncie oraz trudnej nauce grzeczności i wrażliwości w stosunku do drugiego człowieka. Królewna Migawka, mieszkanka Najmniejszego Królestwa Świata, nie chce brać udziału w przygotowaniach do Najmniejszego Balu Świata: rozzłoszczona na swoich rodziców, Królową Malusię i Króla Maciupka, rzuca na nich czar i ci znikają. Dziewczynka dość szybko odczuwa brak rodziców i tęsknotę za nimi, jednak sprowadzenie ich z powrotem do Najmniejszego

Królestwa nie jest już takie proste. Trzeba wyruszyć w niebezpieczną podróż, w trakcie której spotka się wiele niesamowitych postaci…

dzowie Baja Pomorskiego mieli już okazję poznać jej piękne teksty piosenek do spektaklu Dudi bez piórka Roberta Jarosza. Słowem — Baj Pomorski szykuje mix nowoczesności złożony z niebanalnej wrażliwości Prześlugi oraz z wyobraźni Pawła Aignera, który zawsze poważnie traktuje młodego widza. Spektakl dla dzieci od lat 6 jest podzielony na 2 akty z antraktem, podczas którego akcja przeniesie się do holu teatralnego. Na scenie zobaczymy Dominikę Miękus, Andrzeja Korkuza, Grażynę Rutkowską-Kusę, Edytę Łukaszewicz-Lisowską, Krzysztofa Grzędę oraz debiutującego w Baju Pomorskim Krzysztofa Pardę.

Pora chłodna, więc łatwiej o uzyskanie łączności mentalnej z bezkresną połacią syberyjską — w czym może nam pomóc Hubert Wińczyk oraz luźno (lecz przekonująco — przy odrobinie dobrej woli i ułańsko-kozackiej fantazji) kojarząca się z transem szamanów syberyjskich toruńska Tantra. Artysta dźwiękowy prowadzący projekt Urinatorium oraz występujący między innymi w duecie Revue svazu českých architektů zagra we wspomnianym klubie koncert elektroakustyczny. Zgodnie z podtytułem będzie on „oparty na nagraniach terenowych i przedmiotach przywiezionych z wyprawy Koleją Transsyberyjską nad Bajkał i do klasztoru w Iwoglińsku” — stanowiąc kolejną próbę uwznioślenia przez żywioł artystyczno-elektroniczny materii, która zlekceważona mogłaby wylądować na śmietniku lub przeminęłaby z wiatrem.

>>

Malina Prześluga jest absolwentką Kulturoznawstwa UAM w Poznaniu i Szkoły Dramatu przy Laboratorium Dramatu w Warszawie, autorką sztuk teatralnych i teksów piosenek. Za sztukę Najmniejszy Bal Świata zdobyła wyróżnienie w XX edycji Konkursu na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży; jest również laureatką głównej nagrody za sztukę Jak jest w XVIII edycji Konkursu na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży w 2007 roku. Wyróżnienie w konkursie Sztuka Monologu za monodram Stephenie Moles dziś rano zabiła swojego męża, a potem odpiłowała mu prawą dłoń zaowocowało realizacją monodramu w Laboratorium Dramatu w 2010 roku. Wi-

MAREK ROZPŁOCH

RE:transSYBIR 9 lutego, godz. 19.00 Tantra

ARKADIUSZ STERN

Najmniejszy Bal Świata / Malina Prześluga reż. Paweł Aigner premiera 5 lutego 2012 Teatr Baj Pomorski

>>5


>>wydarzenia

luty

FOT. MAŁGORZATA REPLIŃSKA / JOANNA KOKORZYCKA

CAFE DRAŻE

DRĄŻ, DRAŻNIJ I UDRAŻNIAJ, CZYLI CAFE DRAŻE W LUTYM Kiedy pięć lat temu przeprowadziłam się do Torunia, jedną z pierwszych rzeczy, która rzuciła mi się w oczy, był brak przystępnych miejsc, w których można było wypić kawę i w spokoju posiedzieć. Na każdym kroku można było natknąć się na pub, ale kawiarnie wyłaniały się z miejskiego krajobrazu z rzadka, proponując szybki przerób klienta na modłę „kupujemy ciastka w niedzielę po kościele”. Minęło parę lat i nadal brakowało miejsca, które oprócz statycznego tkwienia przy stoliku i spożywania wiktuałów proponowałoby interakcję i zadzierzgnięcie więzi pomiędzy bywalcami. Cafe Draże to punkt istniejący od niedawna, ale dobrze już zakorzeniony w tkance Starówki. Osiedlił się w dawnym Starym Młynie, a dziewczyny, które to miejsce prowadzą, postawiły na coś więcej niż kawę w kubku i kolorowe ściany. Draże stawiają sobie za cel bycie poza głównonurtowymi trendami. Nie usłyszymy tu radia, nie wypijemy napojów z wielkich korporacji, mamy za to okazję obejrzeć wystawy nieznanych twórców, zjeść

wegańskie ciasto, obejrzeć za darmo film czy wyszukać sobie we freeshopie bluzę albo książkę. W lutym kawiarnia organizuje kolejną porcję wydarzeń. Na początek 3 lutego można będzie wpaść na Drażowy Swapping, czyli wymienialnię. Od godziny 17.00 będzie trwało wymienianie się niepotrzebnymi ciuchami i sprzętami. Bezgotówkowo, ekologicznie, a przy tym więziotwórczo, bo nad kawą, ciastem i stertą ciuchów nawiązać można ciekawą rozmowę. 8 lutego Malwina Lewandowicz poprowadzi swoje kursy rękodzieła (Twórcze warsztaty) — tym razem będzie to wykonywanie filcowych myjek. Z kolei 22 lutego uczestnicy nauczą się, jak stworzyć małe formy witrażowe, a efektem wspólnej pracy będą unikatowe świeczniki. W ostatni dzień miesiąca podczas warsztatu wykonywane będą dekoracyjne świece z zatopionymi elementami roślinnymi. Jednym z zainteresowań dziewczyn prowadzących Draże jest ekodizajn. Cyklicznie odbywają się tzw. Zetpety, czyli zajęcia praktyczno-tech-

>> >>6

niczne z ekodizajnu. Prawie wszystko, co znajduje się wokół nas i co często uważamy za śmieć, można twórczo i ciekawie przerobić, tak by stało się ozdobą lub przedmiotem codziennego użytku. 12 lutego odbędą się POTWORNE WARSZTATY — szycie maskotek i potworów ze starych, nielubianych ubrań. Draże jako jedne z nielicznych miejsc są także otwarte na aktywność dzieci. 15 lutego w godz. 17.00—18.30 potrwa Street Art w Drażach Kids Edition 2, czyli warsztaty dla dzieci w wieku od 5 do 10 lat. Tematem będą vlepki — dzieci poznają historię tej gałęzi street artu i nauczą się, jak zrobić je samodzielnie. Z kolei 28 lutego o godz. 17.00 Draże zapraszają na Bajkolot, czyli podwieczorek dla dzieci (i dorosłych) z bajkami z rzutnika „Ania”. Organizatorzy chcą wskrzesić tradycję kina domowego z lat 80. Po pokazie odbędzie się zabawa plastyczna dla milusińskich. Nazwa „Draże” ma kojarzyć się nie tylko z cukierkami, ale również z drążeniem trudnych tematów. Stąd cykl „Drażliwe Tematy” — spotkania, wykłady

i dyskusje dotyczące niepopularnych zagadnień, łamiące społeczne tabu nałożone na mnóstwo codziennych spraw. 17 lutego o godz. 18.00 kolejne spotkanie — tym razem dotyczące coming outu. 19 lutego od godz. 14.00 Draże zaczynają „Parcie na Żarcie”. To cykl imprez o charakterze kulinarnym. Płaci się 10 zł i można jeść, ile się chce. Jedzenie jest wegańskie, a cały dochód przekazywany na szczytny cel. Na koniec miesiąca (29 lutego) będzie można wpaść na pokaz ostatniego filmu Banksy’ego — The Antics Roadshow. Nowy dokument tego streetartowego artysty jest zbiorem najgłośniejszych i najbardziej ekscentrycznych przykładów publicznego nieposłuszeństwa. NARKOZA

musli magazine


>>wydarzenia

9.02

LIZARD KING

OBSCURE NATURE / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

od 10.02 WOZOWNIA

ZATOPIENI W MYŚLACH

Newtones to zespół, który powstał w Warszawie w roku 2010. Tworzą go cztery osoby — Nika (wokalistka), Tomasz Krzemiński (grający na gitarze basowej), Sebastian Zusin (grający na gitarze oraz samplerze i odpowiedzialny za większość kompozycji na debiutanckiej płycie zespołu) oraz Grzegorz Olejnik (zasiadający za perkusją, ale też zajmujący się stroną elektroniczną projektu). Pierwszy i — jak dotąd — jedyny album formacji nosi tytuł Anachronizm i jest mieszanką tego wszystkiego, co gra w duszach muzyków. Jest zatem przede wszystkim postrock, lekko przyprawiony trip hopem, downtempem, ale i dźwiękami na kształt drum’n’bass. Jak taki materiał, który na płycie jest idealnym odzwierciedleniem emocji zespołu, sprawdza się na żywo? Będzie okazja się o tym przekonać już 9 lutego w Lizard King… GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Newtones 9 lutego, godz. 19.00 Lizard King

Od 10 lutego w Galerii Wozownia na miłośników pięknej fotografii czeka pełne refleksji i emocji wydarzenie. Na wystawie Almost true swoje niesamowicie nastrojowe prace pokaże Natalia Jaskuła, fotografka z wykształceniem literackim, tworząca od 2003 roku we Francji. Jak pisze kuratorka wystawy Magdalena Furmanik-Kowalska: „Artystka komponuje swoje zdjęcia, inscenizując pozornie codzienne sytuacje. Nic jednak w nich nie jest zwyczajnego. Niepokoją, przywołują inne obrazy, budzą tysiące refleksji. Porusza w nich przede wszystkim niezwykły nastrój, zbudowany odpowiednim światłem, a także wyszukanymi rekwizytami i kostiumami, w które artystka przebiera swoich bohaterów”. Natalia Jaskuła odwołuje się w swych pracach zarówno do sztuki dawnych mistrzów malarstwa, jak i do współczesnego kina; w jej fotografiach człowiek pojawia się w futurystycznych lub — wprost przeciwnie — niemal „barokowych” wnętrzach, które wyczyszczone z niepotrzebnych przedmiotów pozwalają skupić uwagę na jego sylwetce. Światło jest drugim elementem przykuwającym spojrzenie, wraz z elementami kompozycji konstruuje wokół jego posta-

SPACE MELANCHOLY / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

NOWE TONY

ci przestrzeń. Bohaterowie są nieobecni, zatopieni w myślach — nawet jeśli patrzą nam prosto w oczy, to tkwią w pełnych melancholii nierealnych światach, kosmicznych sytuacjach, ubrani w wyszukane kostiumy, po prostu w rzeczywistości prawie prawdziwej. Na wystawie Almost true zaprezentowane zostaną trzy cykle fotograficzne: Space melancholy (2003—2009), Obscure nature (2009—2010) i najnowsza — niepokazywana dotychczas publicznie — seria Director’s Cut (2010—2011). We Francji prace Natalii Jaskuły otrzymały nagrody na konkursach i festiwalach. Fotografka brała udział w zbiorowych wystawach fotograficznych w Paryżu, Tunezji i Londynie. Na koncie ma także wystawy indywidualne, między innymi w Muzeum Car-

navalet w Paryżu. Jej pierwsza wystawa w Polsce miała miejsce w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie (BUW) i w Instytucie Francuskim, kolejna w warszawskiej galerii Galearnia. Od 2006 roku współpracuje jako dyrektor artystyczny i scenograf z Międzynarodowymi Spotkaniami Fotograficznymi w Ghral el Melh w Tunezji. Jedno jest pewne: Natalia Jaskuła tworzy znakomicie skomponowane kadry, a jej fotografie, choć są niezwykle spójne stylistycznie, to oglądane pojedynczo stanowią odrębną i samowystarczalną całość. Kto przegapi tę wystawę — może żałować!

>> ARKADIUSZ STERN

Almost true Natalia Jaskuła 10 lutego–4 marca Wozownia >>7


>>wydarzenia

11.02

11.02

DWÓR ARTUSA

MÓZG

ŚWIAT MAI

NIE DO RÓŻAŃCA Feel Like Jumping prezentuje kolejny format spod znaku gorących klimatów z Jamajki. W piątek 10 lutego klub NRD, a dzień później bydgoski Mózg zapraszają na pierwszą imprezę z cyklu Reggae Shot, podczas której wystąpi jeden z najciekawszych zespołów sceny reggae i dancehall w Polsce, czyli Natural Dread Killaz. To jednak nie koniec celnych jamajskich strzałów. Dodatkową rozgrzewkę tego wieczoru publiczności zapewnią — jak zawsze w takich okolicznościach — gospodarze Feel Like Jumping Sound System wraz z zaproszonymi gośćmi. Gwiazda wieczoru — Natural Dread Killaz — to nowoczesna mieszanka reggae, dancehallu, dub, ragga, funku i hip-hopu. Skład założyli dwaj bracia — Mesajah i Paxon, którzy w zespole objęli funkcję nawijaczy i producentów. Odpowiednie podejście do korzeni gatunku, ale też otwartość na nowe brzmienia sprawiają, że NDK podążają swoimi, coraz to nowymi drogami, nie zbaczając przy tym na manowce nadmiaru i muzycznej nadgorliwości. Zespół od lat jest bardzo chętnie zapraszany na największe festiwale muzyki reggae. Koncertował m.in. na One Love Sound Fest, Przystanku

Woodstock czy Ostróda Reggae Festival. Głównym założeniem Natural Dread Killaz jest traktowanie reggae jako muzyki do tańca — tak jak to było od początku jej istnienia. Zespół tego się właśnie trzyma, rozpalając za każdym razem do czerwoności deski scen, na których występuje. Czy będzie tak i teraz? Przekonajcie się sami i tańczcie jak Wam zagrają. (SY) Reggae Shot #1 10 lutego, godz. 20.00 NRD

>> >>8

FOT. ARCHIWUM ZESPOŁU

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

NRD

11 lutego, godz. 20.00 Mózg

Maja Olenderek Ensemble to formacja stosunkowo młoda. Powstała w 2009 roku z inicjatywy, twórczych chęci i potencjału autorki tekstów Mai Olenderek oraz Adama Świtały. Zespół jest energetyczną mieszanką muzyczną, bo czegóż tu nie ma? Nostalgiczne ballady, etno, flamenco, reggae… Najważniejsze jest jednak to, że członkowie zespołu znakomicie bawią się tworząc i występując przed publicznością. Lekkie, frywolne, niektórzy mówią, że bajeczne. Świat malowany nutami Maja Olenderek Ensemble jest bardzo przytulny i warto do niego zajrzeć. ARBUZIA Maja Olenderek Ensemble 11 lutego, godz. 18.00 Dwór Artusa

KINO POD KOCYKIEM

10.02

musli magazine


>>wydarzenia

16.02 NRD

Rezerwując sobie trzy lutowe wieczory, możemy nadrobić kilka zaległości z ubiegłorocznych głośnych premier filmowych. Kino Studenckie Niebieski Kocyk w tym miesiącu poleca obrazy: Jeden dzień, Attenberg oraz Kieł. Pierwszy z nich zobaczymy 14 lutego (czyżby propozycja na Walentynki?). Jeden dzień to historia spotkań, które co roku (zawsze 15 lipca) przez 20 lat uskuteczniają Emma i Dexter. Ona — dziewczyna z ambicjami, pochodząca z klasy robotniczej; on — bogaty uwodziciel, który chce rzucić sobie świat do stóp. Łączą ich wspólne rozmowy o miłościach, złamanych sercach, sukcesach, ziszczonych nadziejach i niespełnionych marzeniach. 21 lutego odbędzie się pokaz filmu Attenberg. Główną bohaterką filmu jest 23-letnia, mieszkająca z ojcem Marina. Stara się ona zgłębić tajemnicę, jaką stanowi dla niej gatunek ludzki. Czyni to w oparciu o piosenki zespołu Suicide, dokumenty o ssakach i lekcje wychowania seksualnego, których udziela jej przyjaciółka Bella. Pewnego dnia w miasteczku pojawia się nieznajomy. Czy relacje z dwoma mężczyznami i przyjaciółką pomogą Marinie poznać do głębi homo sapiens? Film zdobył Grand Prix ostatniej edycji festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu oraz Nagrodę Specjalną na MFF w Wenecji, a Ariane Labed nagrodę dla najlepszej aktorki. Kieł to ostatni film, jaki zobaczymy w lutowym repertuarze

BRUTALIZM MAGICZNY 16 lutego toruński klub NRD będzie gościł projekt muzyczny o bardzo precyzyjnym i jasno sformułowanym programie artystycznym. Alameda Trio, bo o nim mowa, mieszka w Bydgoszczy, wykonuje gatunek zwany brutalizmem magicznym, a o sobie mówi tak: „This time jest nas evidently trzech. We zrobimy not bad coś. Poszukamy power, pustka wszechświata our mother. Bezgłowy rohatyniec proud to present! Brutalism magiczny penetracja!!! Kill kill kill! Zniszczeniem mając obnośne prawice”. Zespół ten, jak podają rzetelne internetowe źródła, powstał na gruzach projektu Alameda County Death Cult, który nigdy w zasadzie się nie narodził, bo jego twórca i jedyny członek nie zgadzał się ze sobą w kilku kwestiach i musiał rozstać się z pomysłem stworzenia na rynku nowej jakości muzycznej. Ostatecznie zawiązał się trójosobowy skład, w którym istnieje porozumienie potrzebne do prawidłowego funkcjonowania projektu z rozpisaniem ról na wokal, gitarę, bas i perkusję (w kolejności: Tanguy de Pesticidé, Fratello Quetzalcoatl De Miurgos i Hegezjasz Heliopoliczny). Nie tak dawno ukazała się ich pierwsza epka pt.

A physician is not angry at the intemperance of a mad patient, nor does he take it ill to be railed at by a man in fever. Just so should a wise man treat all mankind, as a physician does his patient, and look upon them only as sick and extravagant. Nie bójcie się jednak, nie będzie w ogóle ani strasznie, ani krwawo — Alameda Trio bowiem bardziej koi nerwy, niż na nich gra. Jeżeli zatem potrzebujecie trochę więcej przestrzeni i wyciszenia, NRD zaprasza 16 lutego w swe progi.

>>

Kina Studenckiego Niebieski Kocyk. To metaforyczna historia ze społeczno-politycznym przesłaniem o niebezpieczeństwach związanych z odcięciem się od świata. O konsekwencjach takiej sytuacji dowiadujemy się na przykładzie rodziny mieszkającej na obrzeżach miasta. Dzieci, już dorosłe, są pozbawione kontaktu ze światem zewnętrznym. Jedyną osobą, z którą mogą się widywać, jest Christina, która ma poskromić seksualne ciągoty syna. Po prostu Rodzina na Swoim inaczej... ANIAL

(SY)

Alameda Trio 16 lutego / NRD

>>9


>>wydarzenia

16.02

17.02

17.02

ŚWIEŻY KAT

FUNK NIEJEDNO MA IMIĘ

TANIEC UCZUĆ

LIZARD KING

Zespół Kat obrósł legendą jeszcze za czasów, gdy tego typu muzyka w kraju nad Wisłą dopiero się rodziła. Wtedy, gdy na horyzoncie nie było jeszcze Behemotha ściągającego pioruny gniewu konserwatystów, to właśnie Roman Kostrzewski z zespołem był czarnym kozłem, synonimem satanisty profanującego na koncertach krzyż. Według mojego licealnego podręcznika od WOS-u to właśnie Kostrzewski „wymyślił” satanizm w Polsce. Spodziewać by się można, że facet spłonie w męczarniach w wieku lat trzydziestu trzech, ale jakoś dziś — w wieku lat pięćdziesięciu dwóch — trzyma się całkiem nieźle. I wciąż gra metal, choć teraz pod szyldem Kat & Roman Kostrzewski. W kwietniu zeszłego roku razem wydali płytę, którą chcą nam zaprezentować tu, w Toruniu, tuż pod nosem Radia.

Funk, soul, nu funk, disco, afrobeat, latin, groove — tak, zgadliście, to wszystko zaserwuje nam w lutym Funky Duck, czyli muzyczny projekt Fingera i Freedoma, który rozkręca się w toruńskim klubie NRD dopiero od miesiąca. Podczas drugiej edycji obok pomysłodawców i organizatorów Kaczki wystąpią także młody DJ Furia oraz ekipa taneczna Stylez Unity, która zaprezentuje wszystkim swój połamany taniec. Nie zabraknie też oczywiście gwiazdy imprezy, którą 17 lutego będzie Ojciec Karol — człowiek instytucja, DJ, producent, funkofil oraz założyciel kolektywu Break da Funk, w którym udziela się z równie świetnymi DJ-ami — Spikiem i Benitem. Ojciec Karol w swoich inspiracjach i tworzywach stawia głównie na Breakbeat Funk, czyli dużo organicznych brzmień, połamanych bitów, mocnego basu oraz skreczy celujących w takie gatunki, jak: heavy funk, old school hip-hop, breakbeat, big-beat i b-boy breaks. Poza graniem w składzie Break Da Funk organizuje również imprezy pod tą samą nazwą, w której udział wzięło już kilkudziesięciu artystów z kraju i zagranicy (m.in. Nostalgia 77, Boca 45, Natural Self, The Broken Keys, Łąki Łan czy Siła Dźwięq).

>> GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

Kat & Roman Kostrzewski / Vervax 16 lutego, godz. 19.00 Lizard King

>>10

DWÓR ARTUSA

NRD

Nazwa to nietuzinkowa, ponieważ Break Da Funk to także audycja, którą Ojciec Karol i Spike prowadzili przez ponad rok w Jazz Radiu, a która powraca właśnie teraz na falach eteru — tym razem Radia Kampus. Słuchaczy, którzy lubią fuzję funkowej muzyki serwowanej na żywo w studio, zapraszam do odbiorników radiowych bądź internetowych w każdą niedzielę o godzinie 23.00. Wszystkich zaś toruniaków (i nie tylko) zachęcam już 17 lutego do tańca w drugiej edycji Funky Duck. A warto wkroczyć na parkiety, ponieważ organizatorzy w programie przewidzieli jam taneczny z nagrodami. (SY) FUNKY DUCK VOL. 2 17 lutego, godz. 21.00 NRD

Jeśli widziało się ich choćby raz, chce się ich oglądać nieustannie. Zjawiskowy, niezwykle twórczy, oryginalny… Polski Teatr Tańca z Poznania tym razem na gościnnym występie w Toruniu. W Dworze Artusa zobaczymy spektakl Yossi Berga Wo-Man w Pomidorach. Historia kobiet i mężczyzn, interakcji między nimi, zaplątanych w gęstą sieć wyobrażeń i stereotypów. Spektakl został wyróżniony „Bursztynowym Faunem” — główną nagrodą 2. Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Choreograficznej im. Sergiusza Diagilewa w Gdyni. W miesiącu miłości, kilka dni po walentynkach, dajcie się uwieść tancerzom z Poznania. ARBUZIA Wo-Man w Pomidorach 17 lutego, godz. 19.00 Dwór Artusa

musli magazine


>>wydarzenia

21.02

18.02

20.02

NA ŻYWO Z NOWĄ PŁYTĄ

STARY DOBRY BLUES

luty

DWÓR ARTUSA

CSW

FOT. Z ARCHIWUM ARTYSTY

OD NOWA

FOT. M. MARUSZAK

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

OD NOWA

Mając na uwadze popularność, jaką cieszy się płyta Bar La Curva / Plamy na słońcu KNŻ, można spodziewać się znakomitej frekwencji podczas koncertu zaplanowanego na 18 lutego w klubie Od Nowa. Zespół Kazik Na Żywo został reaktywowany w 2008 roku i ta decyzja była strzałem w dziesiątkę. Formacja powróciła do składu z lat 1995—2000, a obecnie, grając koncerty, promuje najnowszą płytę, która ukazała się w listopadzie 2011 roku i już uzyskała status złotej. Szczegóły na: www. knz.art.pl. ANIAL KNŻ 18 lutego, godz.19.00 Od Nowa

Muzyka grupy Tortilla zachwyca od dawna. Jednak od dwóch lat Tortilli nie tylko przyjemnie jest słuchać, ale miło również na zespół występujący na żywo patrzeć. Rewolucją w historii grupy było pojawienie się w składzie Asi Fostiak. Kobiecy pierwiastek w męskim bluesowym świecie dość ożywił Tortillę, tym bardziej że wokalistka świetnie zgrała się z resztą zespołu i można odnieść wrażenie, że śpiewa w tym składzie od zawsze. Tortilla jest laureatem Rawy Blues, ma na swoim koncie już ponad tysiąc koncertów i festiwali — zarówno w całej Polsce, jak i w wielu krajach europejskich. Zespół koncertował z największymi gwiazdami bluesa, takimi jak: Johnny Winter, Carey Bell, Big Joe Turner, Mick Taylor, Carlos Johnson, Charlie Musselwhite, Tony McPhee, Guitar Crusher czy Stan Webb’s Chicken Shack. Tortilla nagrała kilka świetnie przyjętych płyt, muzykę grupy można usłyszeć również na płycie dołączonej do encyklopedii Blues w Polsce oraz na Antologii Polskiego Bluesa.

CZTERDZIESTOLATEK W lutowym repertuarze Dworu Artusa obok spotkań i koncertów znalazł się również wernisaż. Doppelkorn, czyli po czterdziestce to wystawa prac Jerzego Brzuskiewicza — prezesa toruńskiego okręgu Związku Polskich Artystów Plastyków, a jednocześnie wnikliwa dokumentacja czterdziestu lat jego działalności artystycznej. Autor urodził się w Niemczech, dyplom uzyskał na gdańskiej ASP i od lat mieszka w Toruniu. W obszarze jego artystycznych zainteresowań są: malarstwo, rysunek, malarstwo architektury i mozaiki, architektura wnętrz i wystawiennictwo oraz grafika projektowa. Tym, których frapuje tytuł wystawy, zdradzimy, że nawiązuje do znanej i bardzo charakterystycznej w smaku niemieckiej wódki, przechowywanej w pojemnikach ze szlachetnej stali, której procentowa zawartość alkoholu wynosi… czterdzieści procent.

FERIE W CSW Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu” nie zamierza w ferie zimowe ruszać w góry na narty. Dla wszystkich tych, którzy okres wolny od nauki zamierzają spędzić w Toruniu, przygotowało moc atrakcji. Od 20 do 24 lutego odbywać się będą warsztaty pod hasłem „Komiks”. Zajęcia, na które obowiązują wcześniejsze zapisy, kierowane są do różnych grup wiekowych — od ośmiolatków do licealistów. 23 dnia miesiąca z kolei propozycja dla nieco starszych — wykład z serii Women Art Revolution. Poprowadzi go dr Katarzyna Lewandowska, która opowie zarówno o historii, jak i sztuce kobiecej i feministycznej, a także o tym, jakie są współczesne narzędzia badawcze w analizie obrazu. Wykład rozpocznie się o godz. 18.00. Na zakończenie miesiąca, czyli 24 lutego, odbędzie się wernisaż projektu „Wystaw się w CSW”. Dział edukacji CSW ogłosił miesiąc temu zbiórkę fotografii, którą teraz chce pokazać Toruniowi. Tego dnia Pokój z Kuchnią przemieni się w przestrzeń wystawową, która — jak mają nadzieję organizatorzy — będzie pretekstem do owocnych wymian doświadczeń, a może i samych prac…

>>

ANIAL

Tortilla 20 lutego, godz. 20.00 Od Nowa

ARBUZIA

Doppelkorn, czyli po czterdziestce 21 lutego, godz. 18.30 Dwór Artusa

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Ferie w CSW pod hasłem KOMIKS 20–24 lutego Wykład WAR – Women Art Revolution 23 lutego, godz. 18.00 Wernisaż WYSTAW SIĘ W CSW! 24 lutego CSW „Znaki Czasu” >>11


>>wydarzenia

22-25 OD NOWA

JAZZOWA UCZTA Jest reggae, blues i rock, jednak luty to zdecydowanie jazzowy miesiąc w Od Nowie. Dominacja tego muzycznego gatunku na ulicy Gagarina 37 jest faktem głównie za sprawą kolejnej edycji Jazz Od Nowa Festival, która odbędzie się w dniach 22—25 lutego. Już od 2001 roku impreza ta jest zwieńczeniem jazzowej działalności klubu. Choć to jeden z najmłodszych jazzowych festiwali, to na dobre zdołał już zagościć w świadomości polskich jazzmanów i publiczności. Organizatorom zależy nie tylko na dogodzeniu starym jazzowym wyjadaczom, pragną zainteresować tą z pozoru trudną w odbiorze muzyką także młodych melomanów. I od dwunastu edycji świetnie im się to udaje. Lista wybitnych jazzmanów, którzy wystąpili na estradzie Od Nowy, jest imponująca. Podczas toruńskiego festiwalu zaprezentowali się już: Michał Urbaniak, Adam Makowicz, Urszula Dudziak, Jan Ptaszyn Wróblewski, Leszek Możdżer, Zbigniew Namysłowski, Janusz Muniak, Wojciech Karolak, Jarek Śmietana, Włodzimierz Nahorny, Krzesimir Dębski, Laboratorium, Walk Away oraz wykonawcy z USA i Europy, a wśród nich między innymi: Al

Foster, Hiram Bullock, Victor Lewis, David Friesen, Giovanni Mirabassi i Peter Brötzmann. I tym razem, podczas czterech dni festiwalowych, gwiazd nie zabraknie. W środę 22 lutego publiczność będzie miała okazję wsłuchać się w dźwięki Jazz City Choir, Henryk Miśkiewicz Full Drive 3 feat. Michael Patches Stewart. Kolejny wieczór umilą uczestnikom festiwalu dźwięki The Brag Pack oraz Riverloam Trio. W sobotę na scenie zobaczymy Apostolis Anthimos Trio oraz Piotr Wojtasik Quartet. W ostatni sobotni wieczór zagrają Zimpel/Reisinger Duo oraz znany i uwielbiany Tomasz Stańko Band. Szczegółowe informacje na www.jazz.umk.pl.

>> >>12

ANIAL

Jazz Od Nowa Festival 22–25 lutego Od Nowa

JAZZ PRESS FOTO Poszukiwane jazzowe fotografie z Od Nowy! Komunikat jest skierowany do wszystkich osób, które podczas koncertów w tym klubie sięgnęły po aparat i uwieczniły to, co działo się na scenie i wokół niej. Laureat konkursu Jazz Press Foto będzie miał możliwość wejść na festiwal Jazz Od Nowa 2012 bezpłatnie. Co skłoniło organizatorów konkursu do poszukiwań zdjęć wśród entuzjastów fotografii? Otóż po przeszukaniu archiwów dokumentujących 54-letnią historię obecności jazzu w Od Nowie, doszli do wniosku, że fotograficzne zbiory są zdecydowanie mniejsze, niż mogłoby się wydawać. Chcąc ratować od zapomnienia historię jazzu w Od Nowie, zachęcają wszystkich, którym przez lata udało się uwiecznić na kliszy

wydarzenia w klubie, by podzielili się swoimi dokonaniami. Pozwoli to odtworzyć obrazkową historię tego ważnego zjawiska kulturalnego. Apel skierowany jest do wszystkich, którzy pomiędzy 1958 a 2011 rokiem byli w toruńskiej Od Nowie na koncercie jazzowym. Wybrane zdjęcia zostaną zaprezentowane na kanałach internetowych klubu, a docelowo być może trafią na wystawę, której pomysł pojawił się w głowach organizatorów konkursu Jazz Press Foto. Skany fotografii lub wersje elektroniczne można słać do 10 lutego na maila press.odnowa@umk.pl lub office.kontakt. pr@gmail.com. ANIAL

musli magazine


>>wydarzenia

23.02

23.02

TANTRA

LIZARD KING

DOBRA PORA

DARK, DARK TANTRA W ostatni czwartek miesiąca Rafał Iwański oraz klub Tantra zapraszają na kolejny już koncert z cyklu „Muzykofilia”. Będzie to już jego piąta odsłona, którą uświetni występ gdańskiej grupy Bisclaveret. Zespół ten powstał w 2000 roku i do dziś konsekwentnie podąża własną muzyczną drogą, na której cały czas przeciera szlaki rodzimego dark ambientu oraz dark wave, czerpiąc przy tym inspiracje z muzyki ilustracyjnej i wykorzystując elementy psychodramy. Duet Bisclaveret, czyli Radosław Murawski (Thorn) i Maciej Mehring (Dragos), swoje kompozycje zamyka zazwyczaj w albumy koncepcyjne, których integralną częścią są teksty — to dzięki nim muzycy tworzą mroczne krainy utkane z własnych wizji i ludzkich lęków. Warto posłuchać chociażby ich albumu Les Mannequins, na którym zarejestrowali swoistą ścieżkę dźwiękową do Traktatu o Manekinach Brunona Schulza. Poza kilkoma wydawnictwami Bisclaveret ma jeszcze na swoim koncie wiele koncertów, które wsparte dodatkowo motywami performance tworzą dopiero pełny i spójny obraz jego charakteru — tajemniczego i niezwykłe-

24.02

NRD

go. Podczas koncertu w klubie Tantra zespół zaprezentuje w większości materiał z ostatniej płyty studyjnej Ephemeros [ante ‘Te Deum’] — albumu koncepcyjnego opowiadającego o ludzkim życiu ukrytym w symbolice siedmiu imion anielskich. Bisclaveret, „Muzykofilię” oraz klub wspierać będzie Audioprojekt, który zadba o nagłośnienie koncertu. Zapowiada się zatem ciekawy wieczór, któremu „Musli Magazine” patronuje w całej rozciągłości. Wstęp wolny!

DISCO W SŁUCHAWKACH

23 lutego to całkiem dobra pora na Porananas. Klub NRD zaprasza tego dnia na wieczór z tradycyjnym i dobrze zgranym rockiem. W skład tego toruńskiego zespołu, zwanego przez samych muzyków pokoleniowym, wchodzą młoda kobieta i czterech doświadczonych (muzycznie) panów — Klaudia Derda (wokal), Jurek Czarniecki (klawisze, ekslider awangardowej kapeli lat 80. Locus Solus), Sławek Ciesielski (perkusja, były członek Republiki), Andrzej Witkowski (gitara) oraz Piotr Warszewski (bas). Wspólnie udało im się stworzyć bardzo ciekawą formację, z jedynym w swoim rodzaju „porananasowym” feelingiem. Choć członkowie zespołu nie szukają żadnych wzorców ani nie utożsamiają się z żadnym konkretnym gatunkiem muzycznym, to w ich kompozycjach znać pewne zamiłowanie do dobrego starego rocka, który — mimo swego podeszłego wieku — nadal coś w sobie ma. Wszystkich amatorów takiego grania na pewno nie powinno zabraknąć tego dnia w NRD. Zapowiada się miły wieczór.

W Toruniu nie było jeszcze imprezy z cyklu Silent Disco. Ale już jest! 15 lutego, podczas odbywającej się w Lizard King giełdy muzycznej, będzie można zarezerwować sobie słuchawki bezprzewodowe. 24 zaś odbędzie się impreza, podczas której nikt — kto słuchawek mieć nie będzie — muzyki nie uświadczy (co nie znaczy, że bez słuchawek nie warto się w Lizardzie pokazywać). Każdy ich posiadacz będzie mógł wybrać między trzema gatunkami muzycznymi — electro / house + new hits + old skool / funk, do których będzie mógł potańczyć. Dla niesłyszącego muzyki z pewnością będzie to ciekawy widok. Imprezy tego typu cieszą się niezwykłą popularnością, słyną z niesamowitego klimatu i świetnej atmosfery. Serdecznie zapraszamy!

>> (SY)

Bisclaveret 23 lutego, godz. 20.00 Tantra

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

Silent Disco 24 lutego, godz. 21.00 Lizard King

(SY)

Porananas 23 lutego / NRD

>>13


>>wydarzenia

luty

KINO CENTRUM

TRASZ, SEKS, GWAŁT W IMIĘ SPRAWIEDLIWOŚCI NA ŚWIECIE W dniach 24—26 lutego 2012 w Kinie Centrum odbędzie się przegląd filmów jednego z najbardziej oryginalnych artystów niemieckich ostatniego dwudziestolecia Christopha Schlingensiefa — twórcy o niezwykłej osobowości i odwadze poruszania aktualnych i trudnych kwestii w zupełnie niebanalny sposób. Schlingensief zmarł w ubiegłym roku, nie doczekawszy swoich 50. urodzin, pokonany przez raka płuc. Ostatnie dwa lata życia poświęcił intensywnej działalności twórczej, której tematem stała się jego konfrontacja z chorobą i śmiercią. Akt ten był chyba jedynym, który nie wzbudził kontrowersji. Przeciwnie, uwiarygodnił i ułatwił zrozumienie dotychczasowych działań, zachęcił wielu do reinterpretacji jego twórczości. Działalność artystyczna zawsze stanowiła odbicie jego poglądów na świat, politykę, stosunki społeczne, a w szczególności na wszelkie przejawy stygmatyzowania i wykluczania mniejszości społecznych — zawsze bezkompromisowy, szokujący, przekraczający różnego rodzaju granice, ale też gotowy podjąć ryzyko bycia niezrozumianym przez kryty-

kę i opinię publiczną w imię poruszenia serc i umysłów, wywołania publicznej dyskusji na trudne tematy. Schlingensief wyrażał się nie tylko przez sztukę filmową — choć ta niewątpliwie była bliską mu i istotną częścią jego twórczości — reżyserował też opery, sztuki teatralne, prowadził programy telewizyjne i inicjował akcje artystyczne. Przegląd filmów Schlingensiefa, na który składa się osiem obrazów oraz wywiad z samym reżyserem z 2004 r., to pierwsza w Polsce okazja, by zmierzyć się z jego filmową twórczością, pochodzącą z czasów, kiedy był on jednym z najbardziej kontrowersyjnych twórców — pokazy jego produkcji pod koniec lat 80. i w latach 90. szokowały i wywoływały skandal. W Kinie Centrum zobaczyć będzie można trylogię niemiecką, której pierwszą częścią jest 100 lat Adolfa Hitlera, czyli ostatnie chwile demonicznego wodza III Rzeszy w konwencji najbliższej Direct Cinema. Film został uznany za kluczowe dzieło w artystycznym dorobku Schlingensiefa, przygotowujące grunt późniejszym jego działaniom, zarówno na sce-

>> >>14

nie, jak i poza nią, a także programom telewizyjnym (U3000, Talk 2000). Drugą, najbardziej znaną częścią jest Niemiecka masakra piłą łańcuchową — kipiący traszową estetyką obraz, w którym upadek muru berlińskiego przedstawiony jest jako narodowe święto rzeźnickie, a wieść o otwarciu granic wywołuje w zachodnioniemieckiej rodzinie rzeźników chęć szlachtowania przybywających obywateli NRD. Trylogię zamyka Terror 2000 — i tu pojawia się motyw morderczego szału, tym razem skierowany przeciwko azylantom (polski motyw). Cykl porusza, niestety wciąż aktualne, trudne tematy, jak rozliczenie z nazistowską przeszłością i popularność organizacji neonazistowskich, problem zjednoczenia Niemiec czy kwestie związane z pomocą ludziom poszukującym azylu politycznego. Stosując bez ograniczeń estetykę traszową, chaos, histerię i obsceniczność, nie wahając się przed mieszaniem gwałtu i seksu z kulturą wysoką, nie trzymając się w najmniejszym stopniu klasycznych inscenizatorskich zasad, obrazował wszystkie pierwotne lęki przeciętnego obywatela Niemiec.

Oprócz trylogii na retrospektywę złoży się Egomania — apokaliptyczna wizja końca świata z Tildą Swinton oraz Udo Kierem, Freakstars 3000, telewizyjny program poszukujący talentów wśród osób upośledzonych umysłowo, oraz Menu Total, który na Berlinale został wygwizdany, a Wim Wenders opuścił projekcję po dziesięciu minutach, natomiast według reżysera jest to bezapelacyjnie jego najlepsza produkcja. Kolejny tytuł retrospektywy to United Trash, jedna z części trylogii afrykańskiej, która stawia pytania o niemiecką rolę w afrykańskim kolonializmie i podejrzany polityczny udział Kościoła na tym kontynencie. Na deser nieco kina w kinie, czyli The 120 Days of Bottrop — tu reżyser rozprawia się z nowym kinem niemieckim. Uzupełnieniem przeglądu będzie wywiad z 2004 roku Interview film — Christoph Schlingensief, w którym artysta opowiada o kulisach powstawania jego filmów. Projekcjom będą towarzyszyć spotkania z wieloletnim współpracownikiem Christopha Schlingensiefa — Jörgiem van der Horstem. EWA SOBCZAK musli magazine


>>wydarzenia

29.02

26.02

OD NOWA

FOT. ANIA GŁUSZKO-SMOLIK

OD NOWA

MUZYKA DO BÓLU

Z MYSŁOWIC DO TORUNIA Zespołu Myslovitz nikomu przedstawiać nie trzeba. To jedna z niewielu grup, której przy pomocy ambitnej muzyki udało się przebić do świadomości masowego słuchacza. Legenda polskiego rocka chce nam o sobie przypomnieć, więc wraca do Torunia po dłuższej absencji. Grupa Myslovitz powstała w 1992 roku w Mysłowicach z inicjatywy Artura Rojka, Wojciecha Powagi, Jacka Kuderskiego oraz Wojciecha Kuderskiego. W 2010 roku, po długiej przerwie, zespół ponownie wszedł do studia, by rozpocząć nagrywanie nowego albumu. Co ciekawe, sesje nagraniowe można było śledzić

na specjalnie uruchomionym blogu, gdzie na bieżąco Myslovitz informowało swoich fanów o postępach w pracy nad nowym materiałem. Pierwszym singlem z nowej płyty była piosenka Ukryte, którą promował teledysk w reżyserii Krzysztofa Skoniecznego i Marcina Starzeckiego. Płyta Nieważne jak wysoko jesteśmy ukazała się 31 maja 2011 roku i po dwóch tygodniach od premiery zyskała status złotej płyty.

Jeśli po Jazz Od Nowa Festival ktoś odczuwać będzie niedosyt, a z pewnością takich osób w Toruniu nie brakuje, powinien zarezerwować sobie wieczór w środę 29 lutego. Na małej scenie w Od Nowie wystąpi formacja AuAuA w składzie: Joanna Duda — wurlitzer, microkorg, laptop; Michał Bryndal — bębny, pad; Maciek Szczyciński — gitara basowa. Dobór tak nietypowego instrumentarium pozwala członkom zespołu z wdziękiem poruszać się pomiędzy mocnymi dźwiękami groove, które w ich wykonaniu nabierają zupełnie innego, charakterystycznego i niepowtarzalnego brzmienia. Muzyka AuAuA opiera się głównie na kontrastach, dziwnych zestawieniach i ulubionych piosenkach. Grupa powstała w 2008 roku. Pierwsza płyta zespołu wydana w listopadzie 2010 roku nosi tytuł Muzyka do bólu.

>>

ANIAL

Myslovitz 26 lutego, godz. 19.00 Od Nowa

ANIAL

AuAuA 29 lutego, godz. 20.00 Od Nowa

>>15


{

>>relacja

Subiektywny przewodnik po World Press Photo 2010 Konkurs odbywający się od ponad 50 lat. Rekordowa liczba nadesłanych zdjęć: 108 059. 5691 fotografów 125 różnych narodowości, 21 jurorów wyłaniających około 160 fotografii w 8 kategoriach. Obejrzało je około 2,5 mln widzów w 100 różnych miejscach. Część z nich zakupiła katalog wydany w siedmiu wersjach językowych. W Toruniu trzeci raz w CSW możemy oglądać World Press Photo – edycję 2010

WPP chyba od zawsze bombardowało publiczność zaskakującymi, horrendalnymi liczbami. Prestiżowy konkurs i wystawa fotografii prasowej rozpoznawalne są na całym świecie. Gdzie tkwi fenomen fundacji i jej działalności? Dlaczego właśnie przez te dwa tygodnie, kiedy w murach CSW gości WPP, odwiedza je najwięcej gości? Po pierwsze: prestiż. Niełatwo wgryźć się w gust jurorów. Niełatwo się przebić jako komentator rzeczywistości. Perfekcyjny świadek i na pozór milczący. Kiedy i tym razem przechadzałam się po ekspozycji i czytałam historie kolejnych fotografii, jedna po drugiej, nie czułam już takiego rozgoryczenia, takiego zaskoczenia jak przed kilkoma laty na moim pierwszym WPP. Chyba przyzwyczaiłam się do absurdów tego świata. Ale! Perfekcja. To niezwykle trafne słowo, bo przywołuje doskonały warsztat fotoreporterski profesjonalistów, którzy nadsy-

>>16

łają zdjęcia. Zawsze się zastanawiam, jak oni to robią. Czy Thomas P. Peschak, robiąc zdjęcie TWARZY (tak! to perfekcyjne słowo) głuptaka, czekał na TEN moment codziennie, z tygodnia na tydzień, z godziny na godzinę, pstrykając niezliczone ilości podobnych fot, też dobrych, ale nie aż tak dobrych! Czy te wszystkie głuptaki, latając nad nim, uprzykrzały mu życie? Czy może przechadzał się między nimi powoli i tu: pstryk! Jedna próba, no dwie, i jest głuptak w całej swojej osobie. Odpowiedź niby jest prosta. Niby wiem, że to profesjonaliści, że fotografie wędrują później do „National Geografic”, do „NY Timesa”, błądzą w przybytku Reutersa, a jednak za każdym razem zastanawia mnie, jak oni to zrobili. A zrobili — perfekcyjnie. Po drugie: historia. Nie ma co poddawać w wątpliwość, że każde ze zdjęć na WPP ma swoją moc, nie tylko pod względem kunsztu warsztatowego, bo trafiają się i takie, gdzie musli magazine


>>relacja

JODI BIEBER / SOUTH AFRICA / INSTITUTE FOR ARTIST MANAGEMENT / GOODMAN GALLERY FOR TIME MAGAZINE

coś jest poruszone, coś rozmyte i nie do końca można ten zabieg wybronić zamierzonym posunięciem. A jednak! Jak przystało na natłok złotej informacji w świecie codziennym, tak i tu informacyjność nieruchomego obrazu jest pierwszorzędną wartością. To właśnie dlatego zdarzają się nagrodzeni amatorzy, jak np. z kopalni w Chile. Zobaczymy na WPP katastrofy naturalne. Pełno tu pamiętnego Tahiti. Ropy na oceanach. Sporo zwierząt, o których już wspomniałam. Te zdjęcia zaliczam zwykle do kategorii „kręcenia głową”, albo z podziwu nad ogromem natury, albo z żałości wobec okrucieństwa działalności ludzkiej. Druga kategoria to „właściwa setna sekundy”. Zaliczam do niej zwykle fotografie sportowe. W głowie przywołuję obrazek ze stadionów czy innych aren sportowych, gdzie co chwile rozbłyskują flesze tłumu, stad fotoreporterów. Kiedy jeden z nich wstrzeli się w tą

jedną setną, z perfekcyjną ostrością i kadrem — to jest to. Najlepiej, żeby zdjęcie szokowało, wykręcało widza z bólu albo zastanawiało nad artyzmem zdawałoby się nieprzypadkowej kompozycji. Moją trzecią kategorią jest „prowincja na salonach”. Stroją się dziewczyny na jarmarki odbywające się w Irlandii — fotoreportaż autorstwa Kennetha O’Hallorana. Czy różni się to aż tak bardzo od polskich dożynek? Dla mnie niekoniecznie. Czwarta kategoria to „fotografia jako kreacja”. To te zaskakujące zdjęcia, kiedy mówię: „łaaał!”, jakie to proste, a jednocześnie niewiarygodnie pomysłowe. Kilka osób cyka sobie słit focie na fejsbukowy profil — kreacja Wolframa Hahna. Michael Wolf odważył się sfotografować monitor komputera, na którym za pomocą Google Street View wyszukał zaskakujące sytuacje, które spotkały ludzi „złapanych” przez Google. Amit Sha’al, trzymając stare zdjęcia, fotografował te same >>17


>>relacja

THOMAS P. PESCHAK / GERMANY/SOUTH AFRICA / SAVE OUR SEAS FOUNDATION

JOOST VAN DEN BROEK / THE NETHERLANDS / DE VOLKSKRANT

RICCARDO VENTURI / ITALY / CONTRASTO

ADAM PRETTY / AUSTRALIA / GETTY IMAGES

miejsca dziś. Kiedy spojrzycie na te dwie ostatnie propozycje, okaże się, że WPP wyznaczyło pewien trend, modę. Kto z Was wyszukiwał ludzi na Google Street View? A kto nie widział jeszcze czarno-białych zdjęć w kontekście kolorowej rzeczywistości? Moja kolejna kategoria to „codzienność — niecodzienność”. I tu zobaczę twarze ludzi zapatrzonych w film w objazdowym kinie w Indiach, kobiety, które dokonują aborcji, przeładowane pociągi w Bangladeszu (tak — PKP to pestka!), fenomen kina klasy B, Somalijczyka niosącego martwego rekina na plecach. Wszystko to, co dla jednych jest codziennością, szarą i smutną rzeczywistością, a w kontekście WPP wzrasta do miana tragicznego, szokującego, niehumanitarnego i egzotycznego. Choć fotografie sygnalizują poważne zagadnienia dotykające całego świata, to wzruszają nas w taki sposób, jakby w tej samej przestrzeni postawić klatki z wężami, pstrokatymi papugami i krokodylami. I to jest z jednej strony piękno czyjejś codzienności i groza, jaką wzbudza ona jako niecodzienność. W końcu jakie pytania przed nami stawia, nie tylko na WPP, ale jako „codzienna” fotografia prasowa. Fotografia powstała na pokaz, na pokazanie czegoś. Tak widzę i zdjęcie Jodie Bieber — obrazu nr 1 tego WPP. I szósta, chyba ostatnia, kategoria, jaka przyszła mi do głowy, gdy oglądałam fotografie: „wielkie”. Tu zmieściłam wiele: z jednej strony wielkich tego świata — np. Kim Dżong-il z synem, z drugiej — wielkie wydarzenia, jak choćby Smoleńsk oczami Filipa Ćwika. Kiedy patrzę na ten fotoreportaż, spoglądam na Smoleńsk jak na tragedię narodową. Nie ma tu ani krzyża, ani wątpliwości, czy Kaczyński na pewno zasługuje na Wawel. Nawet nigdzie nie pojawia się wrak samolotu. Tu są ludzie. Tylko i aż ludzie, których ta tragedia dotknęła wewnętrznie. To tłum — społeczność osierocona przez prezydenta. To świeże i prawdziwe spojrzenie pozostawia pewien niesmak wobec tego, co zostało zrobione z tragedii w Smoleńsku… Po drugie i pół: spóźniona historia. Jedynym powiedzmy minusem WPP 2010 w toruńskim CSW (pomijając już drobne korektorskie błędy w opisach pod fotografiami) jest czas wystawy. Mamy początek 2012 roku, a oglądamy zdjęcia z roku 2010. Kim Dżong-il na fotografii Vincenta Yu to już postać historyczna, na którą patrzymy przez pryzmat choćby płaczących Koreańczyków. Zdjęcie matadora ze szczęką nabitą na róg byka to już nie tylko brutalność korridy, czy jak kto woli — jej piękno, ale głośne protesty i w końcu uchwała parlamentu Katalonii o zakazie odbywania tego widowiska. Wspomniany już przeze mnie projekt fotograficzny z Google Street View to dziś chleb powszedni. Stąd myślę, że oglądając WPP, należy uzbroić się w pewien dystans czasowy. Po trzecie: najbardziej ciekawi mnie, dlaczego idę na WPP. Ponieważ: a) podziwiam mistrzowskie fotografie, b) odnajduję historię z wczoraj, c) jest to jeden z niezastąpionych składowych mojego Syndromu Podłego Świata, d) inne, jakie? MARTA MAGRYŚ World Press Photo 2010 14 stycznia–5 lutego CSW „Znaki Czasu”

>>20

musli magazine


>>relacja

KENNETH O’HALLORAN / IRELAND

OLIVIER LABAN-MATTEI / FRANCE / AGENCE FRANCE-PRESSE

MARTIN ROEMERS / THE NETHERLANDS / PANOS PICTURES

SEAMUS MURPHY / IRELAND / VII PHOTO AGENCY

CORENTIN FOHLEN / FRANCE / FEDEPHOTO


>>na kanapie

Pieniądz (podobno) nie śmierdzi >>

Magda Wichrowska

Pieniądze. Mówi się, że szczęścia nam nie zapewnią, a gentlemani (swoją drogą, dlaczego nie damy?) o nich nie rozmawiają, a jednak coraz częściej dominują większość small talków, które zamiast na manowce ostatnio widzianej wystawy spełzają na ostatnio zakupiony telewizor za… No właśnie, za ile? Za chwilę… okaże się, że nie mamy o czym rozmawiać. W świecie, w którym pieniądze determinują nasze zachowania, budują pałace ciągle nowych pragnień i rzeźbią styl życia, wydaje się, że jednak nie uda się uciec od rozmowy o nich. Dla mnie to jednak cały czas sytuacja trudna, a właściwie sztuczna, w której nie potrafię znaleźć sobie wysiedziałego fotela. Pieniądze to temat, który nigdy nie funkcjonował w moim rodzinnym domu. Nie był problemem. Raz było chudo, raz grubo, ale temat ten nie stanowił pożywki do dyskusji przy niedzielnym obiedzie. Mojego taty nigdy nie interesowało to, ile kosztował samochód sąsiada spod jedynki, a mamy cena żakietu koleżanki z pracy. Irytowały natomiast pytania: „Ile zarabiasz? Mnie możesz powiedzieć”. No mogę, ale po jaką cholerę? Tak się złożyło, że nawet w ponurych czasach lat 80. udawało nam się znaleźć ciekawsze powody do rozmowy niż zakupy w Baltonie za tłuste dolary. Miałam lalkę Barbie z Pewexu, pamiętam też wszystkie kolory jej sukienek i szpilek, ale nikt nie deliberował o cenie lali oraz jej pokaźnej garderoby. Nigdy też nie nakręcało mnie to, za ile coś mam, ale jakie to jest. Pewnie dlatego zaliczam coraz częstsze towarzyskie wtopy. Potrafię na przykład zachwycić się kolorem i wykopem nowego samochodu kolegi, krojem sukienki koleżanki, ale nie ceną, o której mnie natychmiast informują. Nic na to nie poradzę, ale taki wstęp natychmiast zabija we mnie ducha konwersacji. Zacinam się. Powinnam chyba powiedzieć: „Znakomicie! Fantastycznie Wam się powodzi”. Ale co dalej? Nie mam pomysłu. Wy macie? Czy powinnam zapytać o drogę kariery zawodowej, poprosić o poradę finansową… Przypominam, że podoba mi się sukienka, a nie portfel dziewczyny z bankietu. Wolałabym zatem podjąć dyskusję na temat nowej kolekcji Gosi Baczyńskiej ze świetnymi printami Roberta Kuty

„ >>20

(miał swoją galerię w styczniowym numerze „Musli Magazine”), niż ucinać ją cyferkami z metki. Złodziej dialogu zdobył niedawno ostatni bastion niewinności. Reklama biura podróży z dziećmi rozmawiającymi o cenach wycieczek zagranicznych jest dla mnie tak samo niesmaczna jak rozmowa o defekacji przy kolacji. Rozumiem podniecenie gigantyczną zjeżdżalnią na Teneryfie, ale ceną wycieczki do Bułgarii? „Pieniądze szczęścia nie dają” — wzdychała cierpiąca z powodu migreny stryjenka Marysia. Nie miała racji! Dają szczęście. Mając pieniądze, zyskujemy lekkość i jesteśmy zwolnieni z obowiązku mówienia o nich. Są, no i co z tego? Po małym liftingu okazuje się jednak, że ta maksyma nadal dobrze się miewa. „Mówienie o pieniądzach szczęścia nie daje” — powiedziała Wichrowska. „Dlaczego?” — skrzywiła się dziewczyna z bankietu. Odpowiedzi nie było. I gdzie podziała się reszta towarzystwa? Pieniądz (podobno) nie śmierdzi.

musli magazine


W poczuciu niesprawiedliwości >>

>>gorzkie żale

Ania Rokita

Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. I choć nie spodziewałam się tego, opuszczając ciało matki na oddziale ginekologicznym, to każdy kolejny rok życia utwierdzał mnie w tym przekonaniu. Wczesne dzieciństwo pod kloszem oszczędziło mi rozczarowań, jednak kiedy zaczęły się nawiązywać pierwsze relacje, czar prysł. Okazało się, że dzieci to potwory, które nie zamierzają bawić się z kimś noszącym ubrania po starszych braciach. Później nieuzasadnione prześladowania w szkole. Następnie brak sympatii i niezrozumienie ze strony nauczycieli. Jednak to wszystko było zaledwie preludium do efektownej symfonii niesprawiedliwości, którą jest dorosłe życie. Na początek praca. W tym przypadku totalnie pozostajemy bez wpływu na to, co nas spotyka. O naszych losach decydują osoby, które nie mają pojęcia, jakimi przyzwoitymi, lub nie, ludźmi czy pracownikami jesteśmy. Oszukuj, obijaj się, nie miej kwalifikacji do wykonywanej pracy, bo jeśli znasz kogo trzeba, to tylko to ma znaczenie i utoruje ci drogę do kariery. Przecież ten, który się stara robić jak najlepiej to, czego się od niego wymaga, jeśli zajdzie taka potrzeba, zrobi ci miejsce. Patrzę i nie wierzę. I to jest legalne? Kiedy widzę, jak zdolni, chętni do pracy ludzie żyją, martwiąc się o jutro, to szlag mnie trafia. Nie są w stanie znaleźć pracy, która dałaby im stabilizację finansową i życiową w ogóle. Z drugiej strony przybywa urzędasów nierobów, siostrzeńców dyrektorów lub tych, którym ciocia kadrowa załatwiła ciepłą posadkę, żeby taki niedołęga mógł się choć częściowo usamodzielnić. Gdzie tu sprawiedliwość? To smutne, a nawet przerażające, że tak wielkie znaczenie ma nie to, jacy jesteśmy, a to, kim jesteśmy. Bo czy większe szanse, w sytuacji obwieszczonego kryzysu i spowodowanymi jego nadejściem redukcjami etatów, na zachowanie posady ma leniwy członek związku zawodowego, bez dyplomu, ale za to ze znajomościami, czy może osoba pracująca dobrze, rzetelna, która przyszła do pracy z ogłoszenia? No właśnie. I wszystko zgodnie z prawem, a raczej lewem pracy. I to jest tak zwana sprawie-

dliwość społeczna, czyli inaczej niesprawiedliwość, która, jak ktoś napisał, oznacza, że komuś się coś należy nie z uwagi na osobistą zasługę lub winę — lecz z uwagi na przynależność do grupy społecznej, a sprawiedliwość tak się ma do sprawiedliwości społecznej jak krzesło do krzesła elektrycznego. Sprawiedliwości brakuje także w miłości. Kobieta wybiera tego z grubszym portfelem i lepszym samochodem, choćby tłukł ją niemiłosiernie, wracając codziennie po paru głębszych z roboty. Mężczyzna z kolei zdecyduje się na młodszą i szczuplejszą, choćby była idiotką. Ileż ja znam samotnych, poczciwych kobiet i mężczyzn, którzy nie zarobili jeszcze swojego pierwszego miliona, w związku z czym muszą zmagać się z samotnością. Niesprawiedliwość objawia się też w tym, że nigdy, ale to nigdy nie wiedzie nam się na wszystkich płaszczyznach życia. A nawet gdy się wiedzie, to niebawem na pewno coś się spieprzy. Jest zdrowie i szczęście w życiu osobistym, nie ma pracy. Jest praca, nie ma zdrowia itd. Czy sprawiedliwością można nazwać to, że całe życie trzeba wchodzić komuś w dupę, nawet jeśli nie ma racji i nim gardzimy? Że żyjąc na tym strasznym świecie, przechodzimy transformacje z idealisty w robaka? Że ktoś odziera nas z godności w zamian za pensję, a my modlimy się, by odzierał nas nadal, bo z czegoś żyć przecież musimy? Czy sprawiedliwe jest to, że państwo co miesiąc mnie okrada w imię sprawiedliwości? Bez kitu, nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

>>21


>>filozofia w doniczce

Soma(tak)tyka >>

Iwona Stachowska

W jednym z wywiadów Janusz Palikot, składając laickie wyznanie wiary, przyznał, że bliskie są mu idee platonizmu i hinduizmu, po czym dodał: „Sądzę, że dusza wielokrotnie wraca na ziemię w postaci różnych ciał i że w tym sensie jest nieśmiertelna i nie ginie razem z ciałem, a to oznacza, że problem aborcji jest problemem ciała, a nie duszy”. Pozostawmy na marginesie trudne pytania o początek życia i skupmy się raczej na bonusie tego wywiadu, jakim niewątpliwie jest odsłonięcie się Palikota jako sprzymierzeńca dualizmu dusza—ciało, o co bym go zresztą nie podejrzewała. Ciekawe jest również to, że w jednym zdaniu, wypowiedzianym przecież nie przez jakiegoś amatora, ale bądź co bądź kolegę po filozoficznym fachu, z jednej strony pobrzmiewają echa zakorzenionej w kulturze wschodniej dbałości o ciało, zaś z drugiej — z taką samą mocą daje o sobie znać surowa w ocenie cielesnych potrzeb scheda po Platonie. Czyżby w rozumowanie Palikota wkradł się błąd? A może ta ambiwalencja i paradoksalność w stosunku do ciała to już nie pomyłka, tylko znak obecnych czasów? „Na granicy między ciałem a resztą świata zawsze niespokojnie. Harówce ani zwiadowczym harcom nie wolno na chwilę ustać. Biada szukającym tu wytchnienia” — to już słowa Zygmunta Baumana, trafnie ilustrujące aktualną kondycję ciała. Bo czyż w sprawach go dotyczących nie jesteśmy skazani na miotanie się między rygorem ascetycznej harówki a odrzuceniem zahamowań i oddaniem się hedonistycznym harcom? Cóż, sprawa nie jest prosta i jednoznaczna. Raz odchylamy szalę w stronę nadmiaru troski o ciało, a za chwilę darzymy je niedostateczną uwagą. Ten zamęt z powodzeniem potęguje kultura medialna, skoncentrowana i pochłonięta sprawami ciała, a przy tym narażająca nas na ryzyko jego nieuzasadnionej absolutyzacji lub równie niedorzecznej instrumentalizacji. Mimo to Bauman jest daleki od twierdzenia, że z tego powodu powinniśmy spocząć na laurach i zaniechać wszelkich prób pracy nad własną cielesnością. Hasło „dobrej roboty” sprawdzi się także w tej materii. Tylko jak dobrze pracować nad własnym ciałem? Jak odróżnić rady szarlatanów od rad ekspertów? U jednego z teoretyków i praktyków badań nad cielesnością, twórcy somaestetyki — Richarda Shustermana — pojawia się su-

„ >>22

gestia, aby troskę o ciało podporządkować rozsądnie dobranym kryteriom, po to, by nasze działanie miało charakter racjonalny, świadomy, a nie emocjonalny czy podyktowany aktualną modą. Jakkolwiek można mieć dość podejrzliwy stosunek do proponowanych przez amerykańskiego pragmatystę praktyk ulepszania somy, to trzeba jednak przyznać, że wygląd badacza przemawia na ich korzyść. Ale czemu się dziwić, wszak ten całkiem przystojny, wysportowany, dobrze prezentujący się pan po sześćdziesiątce od wielu lat bierze czynny udział w kursach poświęconych kształtowaniu właściwej relacji z ciałem i sam jest dyplomowanym praktykiem metody Feldenkraisa. Ale można powiedzieć przekornie, że nie samym ciałem człowiek żyje, a wymiary 60—90—60 na nic się nam zdadzą u kresu życia. Co zatem odziedziczą po nas bliscy oraz dalsi krewni i powinowaci oprócz więzów krwi bądź wspólnego nazwiska? Co odpowiemy, gdy w uszach zabrzmi sądne pytanie kończące krótkometrażowy dokument Kieślowskiego Urząd: „Co robiliśmy na przestrzeni całego życia?”. I jak wypada całościowy bilans? Na plus czy na minus? Tak czy inaczej nie zamartwiajmy się i przypomnijmy sobie pełne otuchy słowa Palikota, że dusza trwa dłużej niż (jak pisał Kartezjusz) mechaniczno-cieplno-pneumatyczno-hydrauliczny układ zwany ciałem. Jeszcze zdążymy nadrobić zaległości. Ostatecznie, niezależnie od tego, jak bardzo będziemy starali się odczarować widmo skończoności, o jedno możemy być spokojni — zostaną po nas liczby: data urodzin, NIP, PESEL, nr dowodu osobistego, nr ubezpieczenia, nr i stan konta, wreszcie data zgonu. Na szczęście (lub nieszczęście) Palikota, chociaż one w myśl platonizmu pozostają bytem idealnym.

musli magazine


Do przyjaciół Kozaków >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

Tak właściwie to miał to być felieton pożegnalny, a swą aktywność publicystyczną chciałem przenieść na inne obszary „Musli”. Ale nic z tego… Wychodzi na to, że będzie to raczej felieton powitalny, może początek nowego cyklu felietonów — bardziej jeszcze zaangażowanych i dążących do czegoś większego niż nieśmiała prezentacja comiesięcznych zdań i uwag. A zaczęło się od dysonansu, który jest tak porażający (by użyć modnego określenia publicystycznego), że ciarki na plecach grają marsza. Z jednej strony mamy uwięzioną Julię Tymoszenko, z drugiej zaś niesłabnący entuzjazm związany z nadchodzącym Euro 2012. Owszem, można uznać, że każdy polityk musi się ubrudzić, a szczególnie w takim kraju jak Ukraina; tutaj — podobnie jak w Rosji — w warunkach postradzieckich powstał model władzy, w którym udający demokrację autorytaryzm współistnieje z pewnym szczególnym rodzajem plutokracji. Można uznać, że mamy do czynienia z przestępczynią, która przy okazji swych niecnych poczynań chciała niechcący coś dobrego zrobić dla swego kraju, a bronienie jej graniczy z naiwnością. Mnie się jednak zdaje, że z naiwnością graniczy przekonanie, że w ramach panującego na Ukrainie ustroju proces najgroźniejszego dla obecnej władzy polityka opozycji będzie w pełni obiektywny, a wyrok sprawiedliwy i bezstronny. A nawet gdyby się takim po szczegółowych badaniach niezależnych ekspertów okazał, to nie można już udawać, że się nie słyszy, nie czyta i nie ogląda wiadomości o warunkach, w jakich Tymoszenko jest więziona; że nie widzi się propagandowych materiałów filmowych mających ukazać niezamożnej większości społeczeństwa luksusy, w jakich ponoć była premier ma być „więziona”; że nie wie się nic o jej poważnych problemach zdrowotnych, które pojawiły się znienacka, przed wyrokiem zdawała się bowiem żelazna Julia okazem zdrowia; że nie docierają do nas informacje o tym, że w jej nowej celi w Charkowie pali się przez 24 godziny na dobę światło i każdy ruch obserwowany jest przez kamerę… Przypomnijmy sobie, że obecny prezydent Ukrainy próbował dojść do władzy za pomocą sfałszowanych wyborów, a które to wybory zostały podważone przez zbuntowane społeczeństwo — tak się dokonała słynna pomarańczowa rewolucja. Paradok-

salnie, dzięki zdobyczom tej rewolucji nie kwestionuje się mandatu demokratycznego Janukowycza, jednak nie można zapomnieć, że demokracja nie jest bliska jego sercu… Stąd moje wątpliwości co do sensu organizowania wspólnie z państwem kroczącym w kierunku sprzecznym z bliskimi nam wartościami demokracji, wolności, a nade wszystko praw człowieka bodajże największego i najgłośniejszego wydarzenia sportowego ostatnich dekad odbywającego się na naszej polskiej ziemi. Wydaje mi się, że pożyteczniejszym dla Polski, Ukrainy i Europy gestem byłaby rezygnacja z Euro 2012 — w imię wspomnianych wartości. Byłby to gest na tyle głośny i widoczny, że problemy opozycji na Ukrainie przestałyby być jedynie ciekawostką z lasostepowych obrzeży Europy, a — podobnie jak parę lat temu pomarańczowa rewolucja — stałyby się jednym z problemów dostrzeganych na co dzień wraz z chociażby kryzysem w Grecji i problemami waluty euro. Niemający (jak na razie…) tak niepokojącego oblicza jak na Ukrainie problem z demokracją pojawił się na Węgrzech i wpłynął na relacje tego państwa z resztą krajów Unii. Unia odważyła się po raz pierwszy w swojej historii tak zdecydowanie wystąpić w roli obrończyni demokracji w jednym ze swych krajów członkowskich. W stanie wojennym większa zapewne część naszego społeczeństwa była wdzięczna krajom zachodnim za wszelkie nieprzyjazne gesty wobec naszych ówczesnych władz — mające wyrazić niezgodę na odwrót od przemian demokratycznych. My dzisiaj przysłużylibyśmy się niezbędnemu ostatecznemu pojednaniu polsko-ukraińskiemu, zdobywając się na odwagę odwołania mistrzostw albo ich masowego bojkotu.

>>23


>>życie i cała reszta

Zbrodnia w afekcie >>

Karolina Natalia Bednarek

Dziś spadł w końcu pierwszy śnieg. Długo wyczekiwany. Już w nocy sypał delikatnie. Teraz dzieciaki za oknem się ganiają, ktoś kogoś ciągnie na sankach, ktoś wywinął orła. Ot, niedziela, piętnasty dzień nowego roku. Pierwsze podsumowania, bilanse, sukcesy, porażki. Właśnie odbyła się pierwsza kłótnia z ukochanym. Ktoś niesłowny zepsuł mu humor, a że ja na polu rażenia, to mnie się oberwało. Antydepresyjne pastylki działają, więc piję spokojnie herbatę w domu... Jego poniosło w Toruń. Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego ludzie się kłócą? I dlaczego niektórzy traktują to jak sport? Ja do tych nie należę. Zawsze szybko chowam głowę w skorupkę i czekam, aż sztorm ucichnie. Dla świętego spokoju i mniejszej ilości zmarszczek. Jaki tego sens? Ostatnio zdarzyło mi się słuchać wywiadu z Robertem Więckiewiczem. Aktor przyznał, że dla niego życie bez kłótni nie miałoby znaczenia, że lubuje się w utarczkach, pasjami docina i docinki przyjmuje. Dlaczego? Ponoć dotyka go to do żywego. Wadzi się tylko z bliskimi osobami, bo kłótnia pozwala mu się najprawdziwiej obnażyć przed drugim człowiekiem. Jest to więc swojego rodzaju zaszczyt. Tak wnioskuję. Mój Marcel przyznał Więckiewiczowi rację. No to szykują się zawody w strzelaniu z procy słowami. Niektórzy sądzą, że kłótnie w związku to rzecz konieczna i katartyczna. Niektórym sprzyja to w łóżku. O ile jedno i drugie nie chowa urazy. Są pary, które nigdy się nie przekomarzają. A wtedy często — „bum!”, nagle on lub ona zostawia, zdradza, odchodzi. A ludzie mówią: „...ech, a taka dobrana para, nigdy się nie kłócili”. Hm, Bergman nakręcił nawet o tym film. A za nim i Allen. I dziś można by tę sztukę milczenia nazwać — sztuką zamiatania pod dywan. Przywoływany już w tym tekście Więckiewicz w filmie Holland mówi do swojego towarzysza: „Kochasz babę? To lej! Jak chłop kocha, to leje”. Tak, tu działa zasada — najpierw w mordę, potem buzi. Tak też można. I o wielkiej pasji zwykle wtedy się wspomina. Na sali sądowej padnie określenie: „zbrodnia w afekcie”. Mój Marcel zawsze mówi: „ Kłócę się z tobą, żeby cię do świata przystosować”. Łaskawca. „Co, jak ktoś cię zaatakuje? Nie powinnaś odpuszczać, tylko bronić swego. Ludzie tacy są”.

„ >>24

Co prawda w naszym salonie wisi plakat z filmu Rocky, ale nie miałam pojęcia, że to trening. Mawia się, że świat jest podły, a życie okrutne. Ale chyba istnieją jeszcze jakieś wartości — szacunek do drugiego człowieka. To wymaga tak niewiele wysiłku. Bóg mi świadkiem, że kiedy jestem pewna swego, nie odpuszczam i walczę jak lwica, ale o byle co nie kruszę kopii. Racja, ostatnio zdarzyła się stresująca sytuacja. W pracy ktoś dla kaprysu — zdaje się — podważył moją uwagę i się zaczęło! I wiecie co? Walczyłam do ostatniej kropli śliny. Wyszłam z biura z tarczą. Satysfakcja? Krótkotrwała. Wolę zdrowe stosunki z współpracownikami. Jak to jest, że ludzie, którzy żyją ze sobą na co dzień, ci sami, którzy troszczą się o siebie i pomagają jeden drugiemu, potrafią najbardziej się ranić. I że ranią właśnie siebie. Zastanawiam się, czy gdyby mój dzisiejszy antagonista spędzał dzień z kimś innym, też na tę osobę przelałby swoje żale i złość. Wszystko to do kitu. Życie mamy tylko jedno i tak niewiele czasu przychodzi nam spędzać razem. I jeszcze te odrobiny marnować?! Żal. A za oknem taki piękny śnieg. I rok zaczął się tak miło... Nasza kochana Redaktor powiedziała mi kiedyś przy lampce wina: „Kłóć się z Marcelem, bo wtedy wychodzą ci świetne felietony” — to jedyny cel, dla którego warto (piszę to, puszczając oko). Bogiem a prawdą ostatnio jest tak dobrze między nami, że trudno mi o temat. Tymi właśnie słowami rozpoczęłam dziś dzień. Mogłam ugryźć się w język. Wykrakałam. Sama jestem sobie winna. Już lepiej. Właśnie wszedł z paczką herbatników i powiedział: „Nie miałaś tematu, a teraz masz. No, więcej nie wykrzeszę”. Jaki on troskliwy.

musli magazine


>>elementarz emigrantki

U jak urodziny >>

Natalia Olszowa

Przez całe swoje dotychczasowe życie hucznie obchodziłam urodziny. Do osiemnastego roku życia był to całkiem niezły pretekst, by spotkała się cała rodzina — na mojej osiemnastce było 100 osób. Kolejne urodziny były już jednak przełomowe — odmówiłam bowiem gościom przyjęcia, uważając się wówczas za osobę w pełni dorosłą, spędzającą ten dzień raczej w gronie najbliższych znajomych. Potem, podczas studiów, dzień urodzin był dniem spełniania życzeń. Wieczorem mama pytała, jakie ciasto chcę rano do kawy i… takie też było następnego dnia. Rano piliśmy wspólną kawę z rodzicami, otwierałam prezenty i wychodziłam na miasto. Moje osobiste życzenia były różne: kupienie sobie czegoś, zjedzenie obiadu na mieście czy zmiana koloru włosów. Robiłam wszystko, co tylko moja dusza zapragnęła robić w tym dniu, jednak po północy czar pryskał i wracałam do domu odsypiać kaca. Było dobrze — niestety na emigracji musiałam zmienić tę tradycję. Pierwsze swoje urodziny na obczyźnie spędziłam w pracy, czując każdą upływającą minutę. Wtedy właśnie poprzysięgłam sobie, że nigdy więcej do tego nie dopuszczę. Kupiłam szampana na otarcie łez, truskawki oraz bitą śmietanę i wróciłam do domu. W domu było ciemno, zimno i nikt nie czekał, chociaż współlokatorzy wiedzieli, że mam urodziny. Usiadłam więc z szampanem, truskawkami i bitą śmietaną do stołu, zapaliłam świeczki i siedziałam tak sobie. W końcu ktoś zszedł na dół do kuchni i zauważył siedzącą jubilatkę w ciemnościach. „O, a ty już jesteś?”. Po chwili przyłączyli się zarówno do mnie, jak i do lampki wina musującego i truskawek. Wtedy też obiecałam sobie nie tylko brać wolne w pracy, ale i gdzieś wyjeżdżać w dniu moich urodzin. Drugie urodziny na obczyźnie uczciłam w Londynie, a moim życzeniem urodzinowym było zwiedzić muzeum Madame Tussauds i… wspominam je jako najdroższe muzeum mojego życia, choć przyznać muszę, że bawiłam się wówczas przednio, zwłaszcza jadąc w stylizowanych taksówkach po londyńskich podziemiach. Kolejne urodziny były wyjątkowe, bo zapowiadały moją trzecią dekadę. Wybrałam się z tej okazji z kuzynką do wymarzonego od dawna muzeum Van Gogha. Przyjechałyśmy dzień wcześniej, by zapoznać się z miastem, całe przedpołu-

dnie zwiedzałyśmy muzeum, a urodzinowy obiad zjadłyśmy na tamtejszej stołówce. Urodzinowy wieczór zamiast tortu celebrowałyśmy „magicznym” ciastkiem, które rzekomo „miało nie działać”… Koniec końców gadałyśmy w swoich łóżkach do trzeciej rano, nie pamiętając o niczym. Kolejne urodziny miały upłynąć mi pod znakiem nart, ale że nie było śmiałków, zmieniłam plan i wybrałyśmy z koleżanką z pracy jedną z tańszych opcji, czyli Szkocję. Ten wyjazd był już inny od pozostałych. Zaczęłam czuć jakiś psychiczny dyskomfort śpiąc w nie swoim łóżku, nie chciało mi się też nigdzie transportować swoich czterech liter — może dlatego, że było zimno, a może po prostu już mnie to męczyło. Kolejnego roku nie pojechałam zatem nigdzie. Obudziłam się w swoim łóżku, nie musząc nic. Odwiedziła mnie koleżanka, która miała właśnie zamiar iść na zakupy, bo za dwa dni broniła magistra, a w szafie odnotowała brak białej bluzeczki. Moim życzeniem był tłusty obiad we włoskiej restauracji, potem, kiedy wróciłam do domu, czekał na mnie tort urodzinowy i goście — prawdziwi, realni, pamiętający i życzący mi dobrze. A ja najzwyczajniej w świecie nie wiedziałam, jak mam się zachować, jak pokroić tort i jak oglądać prezenty. Pamiętałam czasy, gdy zajmowała się tym mama, a ja miałam tylko być w swoje urodziny w domu. Po lampce wina, które na szczęście kupiłam na wszelki wypadek, gości naszła ochota na tańce. Zabrałam więc ich do klubu salsa. Tam spotkałam Jamajczyka, który najpierw zapytał, gdzie jest mój chłopak, następnie — gdzie mój mąż, a ostatecznie oświadczył mi się po kilku minutach znajomości. Rozbawił mnie tym, więc rzekłam mu na ucho: „Ile masz lat chłopcze, bo ja właśnie dzisiaj kończę 32”. Odpowiedział mi, że 24 i dodał: „Ale moja babcia mówi, że wiek to tylko liczby”. Słowa babci potraktowałam z szacunkiem… Od kiedy zaś poznałam swojego boyfrienda, powróciłam do tradycji spędzania urodzin ze spełnianiem swoich życzeń. I nie przekraczam już granicy Europy z obawy przed swoim wiekiem.

>>25


Chłopak z

Księżyca

z Wojtkiem Kotwickim, wokalistą i gitarzystą zespołu 3moonboys, o historii, kulturalnej przestrzeni, liberaturze i dziurach rozmawia Szymon Gumienik

zdjęcia: Paweł Korenkiewicz



>>porozmawiaj z nim...

>>Historia 3moonboys jest dość zawiła, przez co bardzo

ciekawa. Opowiesz Czytelnikom „Musli Magazine” trochę o Waszej drodze i twórczych inspiracjach? O tym, jak się wszystko zaczęło? Początki naszego muzykowania sięgają lat dziewięćdziesiątych. Każdy z nas miał swoje pierwsze eksperymenty muzyczne i różne inspiracje, głównie te punkowo-hard core’owo-metalowe, jak to w wieku młodzieńczym bywa. Samo 3moonboys bazuje na korzeniach Piątej Strony Świata, od której wszystko się zaczęło. Pierwszy materiał ukazał się w 1997 roku nakładem wydawnictwa Nikt Nic Nie Wie — to były kaseta oraz split z Tissura Ani na CD. Promowaliśmy się na wielu koncertach, m.in. z grupą Apatia... Trzy lata później zespół zaczął nagrywać nowy materiał, który nosił tytuł Last. Sesja była realizowana u Macieja Cieślaka (lider zespołu Ścianka — przyp. red.) w Studio im. Adama Mickiewicza w Sopocie. Podczas nagrywania doszło do pewnej rozbieżności co do wizji ostatecznej materiału, czego konsekwencją było rozstanie z ówczesnym wokalistą. Wówczas ja dołączyłem do chłopaków stricte jako wokalista.

>>I co było dalej?

W tym składzie skończyliśmy nagrywać i wydaliśmy materiał w Gusstaff Records. Następnie dalszą drogą (r)ewolucji stał się fakt, że Tomasz Molka, grający na perkusji, a będący jednocześnie mocno zaangażowany w metalowy zespół None, postanowił odejść z Piątej Strony Świata i poświęcić się tylko None. Zostaliśmy wówczas bez perkusisty, ale zrządzeniem losu nawinął się wtedy Marcin Karnowski, który jest z nami do dzisiaj. Marcin zresztą grał wcześniej z Piotrem Michalskim i Wojtkiem Szałkowskim, który był dawnym gitarzystą Piątej Strony Świata. W tym składzie już w 2002 roku występowaliśmy jako Charlie Sleeps, pod szyldem którego jeszcze wspólnie z Wojtkiem i Bartkiem Lamprechtem wydaliśmy w European Records płytę T. Jako Charlie Sleeps w sumie odbyliśmy tylko jedną trasę koncertową — dwa tygodnie przed jej rozpoczęciem zrezygnował Bartek Lamprecht. Postawił nas przed faktem dokonanym, przez co sam musiałem przerzucić się na gitarę. W takim składzie zagraliśmy tę dwutygodniową trasę, której zwieńczeniem był wykonany w muszli koncertowej w Bydgoszczy wspólny, a zarazem pierwszy koncert 3moonboys. Zagraliśmy wtedy w trójkę — czyli Piotr, Marcin i ja — około sześciu nowych numerów, potem regularny set Charlie Sleeps — i taki >>28

był koniec tego zespołu. Potem nastąpiło dramatyczne lato, podczas którego mieliśmy włamanie do kanciapy — ukradziono nam sprzęt za kupę siana. Zorganizowaliśmy wówczas ogólnopolską akcję szukania tego sprzętu, ale nic z tego nie wyszło. Mogliśmy liczyć tylko na siebie. Wszystko powoli udało się odrobić, niestety, Wojtek Szałkowski zarzucił całkowicie granie, głównie ze względu na stratę instrumentu. Wtedy też zawiązał się pierwszy skład 3moonboys, który był już takim formalnym zespołem. Chwilę potem zaczęliśmy nagrywać, i choć mieliśmy materiał nieukończony w sześćdziesięciu procentach, to rzutem na taśmę nagrywaliśmy go, bo Piotr miał w planach wyjazd do Anglii — nie wiedzieliśmy, czy wróci za pół roku czy za rok; zarejestrowaliśmy większość i — jak Piotr był już na Wyspach — razem z Marcinem szlifowaliśmy całość. Dogrywaliśmy niektóre partie, pisaliśmy teksty, miksowaliśmy itd. Kiedy Piotr wrócił, wydaliśmy płytę i od razu zabraliśmy się do organizowania koncertów. musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

>>Na tym się zatrzymajmy, bo zaraz nie będę miał o co

pytać. Spróbujmy teraz, odnosząc się do przeszłości, poznać trochę przyszłość. Choć słyszę w 3moonboys pewne nawiązania do Piątej Strony Świata i podobną estetykę, to jednak te składy znacznie się od siebie różnią. Znać w nich poszukiwanie. Czy czujecie, że to już to? To koniec muzycznych transformacji? Myślę, że transformacja jest jedynym słusznym kluczem do poszukiwań. Co do zmian składowych, to oczywiście nie chcielibyśmy nic zmieniać, ale życie bywa różne, niektórym płata figle, niektórzy mają inne priorytety, bo na przykład w międzyczasie pozakładali rodziny. Pewne wartości weryfikuje też czas, choć to wszystko nie przeszkodziło nam we wspólnym graniu i tworzeniu, może w pewnym stopniu ograniczyło nasze możliwości, ale na pewno nie przekreśliło zażyłości czy chęci tworzenia. Co do transformacji muzycznych, to taką zmianę wniósł do zespołu Radek Drwęcki — nasz pierwszy klawiszowiec. Kiedy do nas

trafił, chcieliśmy trochę uciec od typowych gitarowych brzmień i przejść w bardziej atmosferyczną muzykę. Zaczęliśmy wówczas poszukiwać. Mieliśmy wtedy taki stary klawisz, był to chyba Korg Poly 800. Wygenerowaliśmy z niego kilka brzmień, dzięki którym poszliśmy dalej. Eksperymentowaliśmy także z wykorzystaniem elektroniki, głównie ja się tym zająłem, ale pomagał nam w tym również Grzegorz Kaźmierczak (lider zespołu Variété — przyp. red.). Korzystaliśmy z jego doświadczenia, gdy trzeba było wystukać coś gęstszego, czego ja wówczas nie potrafiłem. Wtedy też do pomocy zatrudniliśmy Radka Drwęckiego; zawsze nam pomagał, był takim wujkiem Dobra Rada, który nawet jeśli z nami nie grał, to tworzył albo wizualizacje, albo coś projektował. Od jakiegoś roku znowu z nami występuje, co nas bardzo cieszy. Po jego pierwszej kadencji grał z nami Radek Maciejewski, który w pewnym momencie odszedł do George Dorn Screams, po nim przyszedł Miłosz Runge — gra z nami do dzisiaj. Wraz z Radkiem D. zarówno współdzielą, jak i współtworzą klawiszowe partie. >>29


>>porozmawiaj z nim...

>>I bardzo dobrze im to wychodzi.

Na pewno jest więcej opcji i możliwości, tylko trzeba bardziej ważyć dźwięk, żeby nie narobić zbyt dużo hałasu (śmiech).

>>Jak obecnie powstaje Wasza muzyka? Improwizujecie czy to złożony proces z określonym rozdaniem ról? Improwizacja zawsze jest wyjściowym leitmotivem, jednakże ostatnio staramy się unikać tworzenia utworów w pełnym składzie, bo zazwyczaj w takich improwizacjach, przy takim potencjale, można się nie odnaleźć, łatwo zatracić coś cennego. Zawsze bazowaliśmy na tworzeniu muzyki w tym kierunku, że wszyscy spotykamy się na próbach, na których powstają utwory, bądź w dwie czy w trzy osoby, sporadycznie cztery. Im więcej osób, tym mniejsza możliwość uzyskania pewnej różnorodności utworu, takiego odskoczenia. Jamowanie bowiem polega na tym, że wszyscy grają w jednej tonacji, a przeskoczenie jednej osoby w inny ton jest już w takiej sytuacji sporym problemem, bo powstaje jakiś niewygodny dysonans. To jest dość problematyczne, ale myślę, że dochodzimy do jakichś konkretnych wniosków. Zawsze też rejestrujemy nasze próby, co jest o tyle dobre, że na podstawie takiego materiału, słuchając go później choćby w domu, można wychwycić mały sampelek, który może stać się rdzeniem nowego pomysłu.

>>Czyli jest to raczej ciągły proces? Muzykę zatem tworzycie wszyscy, a jak jest z tekstami?

>>30

Wcześniej teksty pisał tylko Marcin, Radek i ja sporadycznie, ale obecnie w zasadzie piszemy je w trójkę. Do nowego materiału teksty stworzył Marcin; są dość abstrakcyjne w formie, aby je dobrze zaśpiewać, stały się więc bazą do tego, żebyśmy mogli stworzyć do nich nową ideę, myśl — nową warstwę tych tekstów… Myślę, że łatwiej będzie mi o tym mówić, kiedy materiał już się ukaże.

>>A o czym i dla kogo śpiewacie? Adresata jako takiego raczej nie ma. Muzyka, którą gramy, tworzy warstwę emocjonalną, a tekst jest już jej dopełnieniem. Póki co pracujemy tak, że tekst powstaje już po stworzeniu muzyki, jednakże staramy się jednocześnie, aby był spójny z dźwiękami, które gramy. Nie jesteśmy żadnymi rewolucjonistami, to są raczej introwertyczne opowieści, przemyślenia — werbalny przekaźnik emocji. >>Czy Polska, a szczególnie nasz region, to dobre miejsce

dla Chłopców z Księżyca? Jak się czujecie na tym gruncie? Myślę, że tyle lat już tu siedzimy, że nie mamy żadnych złudzeń, że musimy do kogokolwiek trafiać i jakkolwiek trafiać. Nie oszukujemy się, że coś dalej za tym idzie w kwestii na przykład materialnej. Robimy to czysto ideologicznie i dla satysfakcji, także dla spotkania ze sobą i kilku momentów uniesień, które towarzyszą tym spotkaniom. Zarówno tworzemusli magazine


>>porozmawiaj z nim...

nie muzyki, jak i granie jej na koncertach wytwarza pewne dreszcze, którym blisko do najwyższych uniesień miłosnych czy też stanów farmakologicznych odlotów. Do tego chce się cały czas wracać.

>>Czyli tutaj przynależność regionalna publiczności nie ma

większego znaczenia. Muzyka ma trafiać do wszystkich. Tak, oczywiście. Często padają na przykład pytania o to, ile przyjdzie osób. Dla kogoś 5, 10, 20, 50 osób może wydawać się małą publicznością, ale dla mnie nie ma to większego znaczenia, bo niezależnie od frekwencji gram z takim samym ciśnieniem.

>>Pytam też o to, ponieważ myślę, że tej kulturalnej

przestrzeni trochę nam tutaj brakuje. Ja bym tak negatywnie do tego nie podchodził. Byłem już w wielu miastach, w których niby kultura prężnie działa, ale, szczerze mówiąc, wolę mniejsze społeczności, nawet mniejsze niż Bydgoszcz czy Toruń, bo w takich miejscowościach ludzie przychodzą na wydarzenie i biorą w nim czynny udział, nie tak jak w miejscach, które takimi imprezami są przesycone. Kiedy codziennie jest jakaś impreza czy koncert, to ludziom najzwyczajniej w świecie nie chce się ruszyć, bo mają tego przesyt, bo jest brzydka pogoda, bo coś jest w tym czasie w telewizji. Małe miejscowości są o tyle dobre, że ludzie w nich mieszkający mają do wyboru tylko raz w tygodniu albo dyskotekę,

albo koncert. I na ten koncert zawsze przyjdzie dużo osób, choć w większości nie wiedzą, na co przychodzą, ale przychodzą i odbierają to na sto procent. I to jest świetne. W dużych miastach ludzie nie mogą się zdecydować, tu na chwilę zajrzą, potem tam, a może jeszcze gdzieś, i tak chodzą, i szukają, a w konsekwencji nic z tego nie mają. Nie lubię takiego konsumenckiego podejścia do odbioru muzyki, jak idę na koncert, to nastawiam się tylko na niego, chcę to zobaczyć i tylko to. Trzy koncerty dziennie odpadają, chyba że jest to w jednym miejscu z małą przerwą. Dlatego może nie do końca do mnie trafia idea festiwali, gdzie jest obok siebie pięć scen i wszyscy grają jednocześnie, a ty, chcąc zobaczyć wszystko, zaliczasz po trzy kawałki z każdego występu. Sipermaket odbioru.

>>Podrążmy temat z trochę innej strony. Ciężko jest Was

zaszufladkować, choć niektórzy próbują. Czy ten brak klasyfikacji pomaga Wam czy raczej hamuje Waszą „karierę”? Z reguły tak to się odbywa, że zawsze musi być jakiś opis, bo jeżeli jest ktoś, kto nie wie na przykład nic o danym zespole, dzięki takiemu opisowi czy porównaniom może w jakiś sposób się oswoić i w jakiś sposób się do tego odnieść, zdecydować, czy to lubi i czy go to interesuje. My jako zespół nie lubimy identyfikować się z jakąś inną muzyczną grupą, która być może gra podobnie do nas, ani z rodzajem muzyki, który mógłby być nam bliski. Ciężko w ogóle jest nam powiedzieć, jaki rodzaj >>31


muzyki gramy, bo ani nie gramy postrocka, ani indie, ani innych podobnych. Taka klasyfikacja zamyka się w pewnych ramach i wolę, jeżeli w ogóle miałoby do niej dojść, żeby robili to ludzie z zewnątrz, za nas (śmiech).

>>Bo najlepsza sytuacji byłaby taka, gdyby ktoś polecał

po prostu 3moonboys jako dobry skład, którego warto posłuchać. Dokładnie. Dobra muzyka to po prostu muzyka, która nie potrzebuje przylepiania jakichkolwiek łatek.

>>Współpracujecie z bydgoskim Mózgiem. Nagrywaliście

tam materiał, organizujecie koncerty. Jaka jest idea cyklu „3moonboys presents”? W Mózgu praktycznie stacjonujemy. A idea „3moonboys presents” w zasadzie była, bo z czasem przestaliśmy organizować te koncerty ze względów osobistych, ale i zmęczenia materiału. Zresztą w Bydgoszczy zaczęło już powstawać więcej takich konkurencyjnych imprez, dlatego stwierdziliśmy, że my możemy już sobie odpuścić tę działkę. Idea była taka, że chcieliśmy trochę wychować bydgoską młodzież, która miała wówczas mocne parcie na słuchanie tego rodzaju muzyki, bo zawsze kiedy organizowaliśmy koncert 3moonboys, mózgowa sala była pełna. I to było super. W pewnym momencie zaczęły pojawiać się propozycje współpracy przy organizacji innych koncertów, więc wpadliśmy wówczas na pomysł, aby zapraszać za każdym razem zespół z zewnątrz, czyli z jakiegoś innego miasta Polski — choć dużo sprowadziliśmy też grup z Niemiec — żeby promować bliską nam muzykę. Promowaliśmy też inne mało znane zespoły z Bydgoszczy, które mogły się zaprezentować na scenie. Były to na przykład takie składy jak MeHico czy George Dorn Screams, które teraz już grają swoje koncerty i mają zupełnie inny status. To nam się bardzo podoba, bo jak koncertowali na „3moonboys presents”, to byli bardzo młodymi ludźmi.

>>porozmawiaj z nim...

>>Przejdźmy do Waszego najświeższego wydawnictwa

— 16. Na czym polegała jego koncepcja i kto był jej autorem? Autorem całości jako tako jesteśmy wszyscy, ale głównym pomysłodawcą idei płyty był Marcin Karnowski, nasz perkusista, który też bardzo mocno działa na lokalnym (i nie tylko) rynku, jeśli chodzi o pojęcie liberatury. Krąży ono już od jakiegoś czasu w świecie. W Krakowie mamy jego wielu przedstawicieli, między innymi jest to Zenon Fajfer, który robił nam projekt okładki. To on wpadł na pomysł, żeby okładka była ręcznie przepalona na wylot. Wracając jednak do liberatury, to jest to pojęcie, które wiąże w sobie wiele dyscyplin czy dziedzin sztuki. W naszym wy-

>>Misja została zatem spełniona, czy chcielibyście dalej

rozwijać ten pomysł, bo przecież wiele talentów jeszcze do odkrycia… Raczej nie. Myślę, że w tej roli już się spełniliśmy, chociaż raz na jakiś czas jeszcze coś robimy w tym kierunku. Zdaje się, że nawet we wrześniu poprzedniego roku mieliśmy koncert w ramach tego cyklu, gdzie zagraliśmy z DJ’skim duetem, choć miały być dodatkowe dwa zespoły… jednak dwa tygodnie wcześniej się wykruszyły. Jednym z nich był Friday Faces z Bydgoszczy, a drugim Turnip Farm z Wołowa/Bydgoszczy. Mieliśmy z nimi dobry kontakt, wszystko było dograne, ale w pewnym momencie coś nie poszło. >>32

musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

padku chodzi szczególnie o muzykę, sztukę wizualną oraz słowo. Marcin napisał teksty, a każdy z nich był nawiązaniem do jakiegoś dzieła z kręgu sztuki plastycznej, literackiej i muzycznej. W zasadzie cała płyta była spowita takimi synkretyzmami gatunkowymi. Poza tym podzieliliśmy ją na dwie części — dziesięć utworów znalazło się bezpośrednio na krążku, natomiast do pięciu kolejnych podaliśmy linka, z którego można było je ściągnąć z internetu, wypalić na płytę i umieścić w dodatkowej kieszonce.

>>Á propos tych innych dziedzin sztuki, do których nawiązaliście na 16. Dobrze bawiliście się podczas poszukiwania tropów i tworzenia ich? Tak jak mówiłem, głównie Marcin zajął się tymi poszuki-

waniami. Jednakże zabawa dla wszystkich była przednia, tym bardziej że Marcin wynalazł kilka takich rzeczy, które większość z nas widziała pierwszy raz na oczy. Ogólnie było zabawnie, a jako eksperyment uważam, że wyszedł bardzo fajnie.

>>Stawiacie tu na dużą wyobraźnię i aktywność słuchaczy.

Warto było im zaufać? Mieliście jakiś odzew? Obecnie przy takiej liczbie wydawanych krążków, płyta umiera w zasadzie w momencie jej wydania. A jak się w dodatku krążek nagrywa dwa lata, jak się przy nim siedzi godzinami i dniami, to się wydaje, że po tygodniu płyta już nie żyje. W sumie ludzie do ciebie dzwonią, wypytują, wysyła się krążek do recenzji,

>>33


>>porozmawiaj z nim...

później koncertuje, ewentualnie są jeszcze jakieś festiwale, ale w zasadzie po takiej trasie wszystko się tak jakby rozmywa. Co do odzewu, to były oczywiście pewne głosy, było duże zainteresowanie, cały nakład został też wyprzedany.

>>A jaki był nakład? Interesuje mnie to głównie ze względu

na wypalanie dziur. Wiecie, kto ich najwięcej wypalił? 16 została wydana w nakładzie tysiąca sztuk i wszystkie egzemplarze wypalaliśmy własnoręcznie, a raczej własnopłucnie, bo odbywało się to na zasadzie dmuchania w rozżarzony patyk, przykładania go do okładki, tak aby przepalił dziurę na wylot, potem było czyszczenie, robienie miniksiążeczek, wkładanie płyt i pakowanie do foliowych kopert. Cały nasz zespół brał w tym udział plus kilku bliskich znajomych.

>>Nie było żadnego konkursu wypalania? Nie, ale myślę, że najwięcej wypaliłem z Piotrem podczas kilku meetingów w ogródku. Chyba tylko my byliśmy na wszystkich spotkaniach, reszta chłopaków raz była, raz nie; każdy z nas udziela się w różnych aspektach działalności zespołowej. >>Pomysł zrealizowaliście na pewno z rozmachem, tym

bardziej że muzycznie na 16 też bardzo dużo się dzieje. I kompozycyjnie, i od strony wykorzystanego instrumentarium — oprócz tradycyjnego zestawu są tam i dęciaki, i smyczki, nawet akordeon, także dodatkowe wokale. Kto za tym jeszcze stoi? W nagrywaniu płyty brało udział szesnaście osób. Ale wyszło tak tylko przypadkiem. Na dęciakach grał z nami Wojtek Jachna, który był z nami już wcześniej w Piątej Stronie Świata. Wspierał nas też Tomek Glazik z Contemporary Noise Sextet i Kultu. Mieliśmy także w jednym utworze scratch w wykonaniu DJ’a Grzany z Bydgoszczy, zresztą większość muzyków pochodziła z Bydgoszczy. Jedyną w zasadzie osobą spoza naszego miasta była Marta Rogalska z Pchełek. Poza tym towarzyszyła nam jeszcze Magda Powalisz z George Dorn Screams, śpiewali też Kuba Ziołek z Tin Pan Alley, George Dorn Screams oraz Ed Wood, na smyczkach grali Marta Lutrzykowska i Antek Majewski, na akordeonie udzielał się Rafał Chmiel. Wszyscy nasi klawiszowcy oczywiście też brali w tym udział, byli jeszcze Radek Maciejewski oraz Marek Maciejewski — gitarzysta Variété, który nagrywał gitary do jednego z utworów na 16.

>>Zapraszając tylu gości, musieliście mieć w pełni opraco-

waną koncepcję… a może jednak postawiliście trochę na ich inwencję i małą improwizację? Trochę improwizacji miały na pewno dęciaki, ale głównie to był przygotowany aranż. Scratch DJ’a Grzany był jego autorską koncepcją, zostawiliśmy mu zupełnie wolną rękę w tej kwestii. Pamiętam, że było to dość duże przeżycie, bo miał około dwu>>34

musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

nastu czy trzynastu pomysłów na ten utwór i koniec końców zarejestrowaliśmy je wszystkie w jeden dzień. Podobnie było z drugą gitarą, którą nagrywał Marek Maciejewski, czy też partią fletu Martuchy. Wszystkie utwory powstawały bez udziału gości, były nagrywane oddzielnie, a oni robili później swoje dogrywki.

>>Zdradzisz, jak będzie wyglądał Wasz kolejny album? Fani

wiele mogą oczekiwać po ostatnim wydawnictwie. Wyciągnięcie z rękawa jakiegoś asa? Na pewno nie będzie to tak oczywiste, jak mogłoby być, będzie też inaczej niż na 16. Planujemy trochę zabawy z formą wydawniczą, będzie więcej powietrza i na pewno nie zaprosimy gości. Trudno mi jednak coś więcej o tym powiedzieć, gdyż ostatnio zbyt długo przy tym siedzę i nie mam dystansu. Nadal będzie to jednak 3moonboys, bo raczej konsekwentnie idziemy swoją drogą — tak jak mówiłeś też na początku wywiadu, że słyszysz w naszej obecnej muzyce jakieś tam nawiązania do Piątej Strony Świata. Jest to bardzo możliwe, chociażby ze względu na tę konsekwencję, którą cały czas za sobą ciągniemy.

>>Kiedy możemy się spodziewać nowego materiału? Plany były różne (śmiech). A tak poważnie, to warstwa muzyczna jest już nagrana, borykamy się jeszcze trochę z tekstami, ale jesteśmy już na dobrej drodze i parę utworów już w pełni jest zarejestrowanych. Jest też opcja, że jeden z utworów jako kawałek zwiastujący całą płytę niebawem ujrzy światło dzienne. Być może wydarzy się to w przeciągu najbliższego miesiąca, a sama płyta może pojawi się tuż przed wakacjami, jeżeli uda nam się zorganizować na nią kasę (śmiech). Jak nie, to będzie to raczej początek jesieni. >>No właśnie, wydajecie własnym sumptem, wszystko robi-

cie sami. Dużo wyrzeczeń Was to kosztuje? Tak, rzeczywiście robimy wszystko sami, choć zawsze jest gdzieś tam taka nadzieja, ze może jak wyślemy propozycję do jakiegoś wydawcy, to może trochę by nas to odciążyło. I zawsze najpierw jest super, jest wstępna rozmowa, ale kończy się tak jak zwykle, robimy to sami. Wydawanie samemu daje więc dość duży komfort, ale wiąże się to z tym, że trzeba wyłożyć sporą gotówkę na dzień dobry oraz multum pracy przy promocji i organizacji wszystkiego, co niestety w naszym przypadku nie jest takie proste.

>>Życzę Wam zatem wytrwałości. A na koniec zapytam na

poważnie. Wykorzystam w tym celu tytuł jednej z Waszych płyt. Co muzyka w Tobie ocala? Tytuł płyty Only Music Can Save Us w ogóle wziął się z tego, że byliśmy krótko po stracie całego naszego sprzętu. Stwierdziliśmy wtedy, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Hasło się spodobało, i tak już zostało. >>35


*

>>zjawisko

Test protestu Tekst: Marcin Zalewski Ilustracje: Gosia Herba

D

ziesiątego stycznia na popularnym portalu muzycznym Pitchfork.com umieszczony został teledysk do piosenki We Are bliżej nieznanego zespołu New Party Systems. Kto kojarzy ten uznawany za muzyczną biblię hipsterów portal, może powiedzieć, że dzień jak co dzień. O dziwo, piosenka nie okazuje się kolejną relacją z kwasowej przejażdżki czy nastoletnim wyziewem o miłości — to profesjonalnie nagrany hymn, przeznaczony dla międzynarodowego, aczkolwiek najprężniej działającego w Nowym Jorku, ruchu Occupy. No i już w poprzednim zdaniu pojawia się pierwsza kwestia dyskusyjna. Protest song, bo tak autorzy określają We Are, nieodłącznie kojarzy się z niekoniecznie perfekcyjną produkcją i sterylnością. Sami autorzy też są nieszablonowi — to nie wojujący alterglobaliści, przeterminowani folkowcy ani ciemiężony margines społeczny. Grają w zespołach takich jak awangardowy The Notekillers, black metalowe Liturgy i najbardziej znanym TV On The Radio. Jednym słowem, zadowolona z siebie amerykańska klasa średnia o ciągotach artystycznych. Nawet teledysk ucieka od szablonu pokazującego masy protestantów ścierające się z policją, grzeszność państwa czy zapalniczki układające się w pacyfkę. Zamiast tego mamy, jakże internetowy, patent polegający na zebraniu amatorskich filmików od ludzi z całego świata śpiewających We Are. Wszystko jakieś inne od stereotypu klasycznego protest songu, a jednak idealnie komponujące się z sytuacją w Parku Zuccotti. Pytanie jednak, czym ów protest song jest naprawdę, i czy w 2011 roku w Nowym Jorku nie powtórzyłaby się sytuacja z roku 1965. Wtedy to Bob Dylan podczas koncertu na Newport Folk Festival zagrał tradycyjne pieśni protestu w formie zelektryfikowanej, a inna gwiazda folk i mentor Dylana Pete Seeger wpadł na scenę z siekierą, by poprzecinać kable i uniemożliwić „profanację kultury opozycji”. Być może dla klasyków gatunku takim samym bluźnierstwem byłoby promowanie piosenek oporu w mainstreamowych mediach, nagranych przez japiszonów. Dylemat odwieczny i sięgający o wiele głębiej niż tylko do lat kontrkultury. Portal Popmatters.com na swojej liście najbardziej wpływowych protest songów jako pierwszy utwór wyróżnia IX Symfonię d-moll op. 125 autorstwa Ludwiga van Beethovena, a konkretnie jej finalną część z wysławiającym wolność tekstem Friedricha von Schillera o tytule Oda do radości. Utwór to dość znany i może zaskoczyć, że definicja pieśni sprzeciwu jest ujęta tak szeroko. Jednak gdyby przyjrzeć się uważniej historii muzyki, a zwłaszcza muzyki ludowej, funkcjonującej poza oficjalnym kościelno-dworskim obiegiem, okazuje się, że „klasy ciemiężone” od zawsze śpiewały o swoich bolączkach i buntowały się przeciw >>36

uciskowi. Świetnym tego przykładem jest, recenzowana w czerwcowym numerze „Musli”, płyta Gore projektu R.U.T.A., przypominająca chłopskie pieśni buntu i niedoli sięgające po XVI wiek. Jeszcze głębiej sięgają angielskie pieśni diggersów, których utwory o wolnej ziemi po lekkim odświeżeniu mogłyby być śpiewane przez skłotersów.

K

orzenie pieśni protestu sięgają czasów, kiedy ludzie zaprzestali radosnego życia pierwotnych anarchistów i zaczęli tworzyć społeczeństwa hierarchiczne, lecz to wiek XX okazał się przyczynkiem do eksplozji tego nurtu. Już od lat międzywojennych coraz głośniej wybijały się dwa nurty. Pierwszy z nich, oparty na lewicowej wrażliwości społecznej, idei równości, solidarności i ostrej krytyki kapitalizmu, najchętniej wróciłby do stanu wymienionego na początku tego akapitu. Kilofy zostały już jednak rozdane, masy robotnicze zarabiały na cygara imperialistów, a związki zawodowe były ówczesnymi talibami. Polskim przykładem jest Warszawianka, napisana w 1880 roku przez Wacława Święcickiego w murach warszawskiej Cytadeli. Pstryczkiem w nos tych, którzy stawiają tę pieśń w jednym szeregu z utworami wychwalającymi Stalina, jest fakt, że tekst został spisany w postaci wykropkowanych liter w przeszmuglowanym egzemplarzu Pana Tadeusza. Późniejszy hymn rewolucji 1905 roku został ostatecznie zagrabiony przez propagandę PRL; jednak wtedy przetarł szlak dla polskiej piosenki protestu. Największą dynamiką w temacie oprotestowywania rzeczywistości za pomocą gitary charakteryzowały się Stany Zjednoczone. W pierwszych dekadach XX wieku USA ciągle były tyglem narodów i rajem dla socjologów. Dało się jednak już wyróżnić charakterystyczną muzykę folkową, graną na banjo czy gitarze, opisującą na początku problemy prostych ludzi — z czasem coraz bardziej rozpolitykowaną. Jej symbolem był hobo: najemny pracownik, który wędrował po całych Stanach, często wzdłuż linii kolejowych, i chwytał się każdej pracy. Priorytetem było brak skrępowania, brak planów i wagabundzkie życie. W ten sposób wiele lat spędził Woodie Guthrie — największa inspiracja odnowy folku w latach sześćdziesiątych i posiadacz słynnej gitary z nalepką „Ta maszyna zabija faszystów”. I to właśnie lewicujący folkowcy stworzyli podwalinę pod współczesny protest song: gitara plus głos, oszczędność środków i uniwersalny wymiar. Dorian Lynskey w wydanej w ubiegłym roku książce 33 Revolutions per Minute. A History of Protest Song pisze, że podstawową cechą pieśni sprzeciwu jest to, że zawsze mogą powrócić. Jako przykład podaje, że podczas protestów przeciwko premierowi Berlusconiemu śpiewali musli magazine


>>zjawisko

nieznacznie zmodyfikowaną piosenkę Patti Smith People Have the Power, a w trakcie studenckich demonstracji w Londynie najsłynniejsza piosenka Joy Division brzmiała Tories, Tories Will Tear Us Apart Again. Wiele piosenek protestu — z klasycznym The Times They Are A-Changin’ Boba Dylana — pojawia się z rozliczającym się z zimną wojną (a przy okazji archetypami komiksu) filmem Watchmen. I to właśnie Dylan jest największym symbolem protest songu. Biorąc udział, wraz ze swoją ówczesną partnerką i jedną z prekursorek piosenki feministycznej Joan Baez, w słynnym marszu na Waszyngton, ustanowił etos zaangażowanego muzyka (co nie przeszkadza mu obecnie usuwać wszystkie swoje piosenki z portali w rodzaju YouTube). Wspomniany marsz na Waszyngton to głos drugiego, charakterystycznego głównie dla Stanów Zjednoczonych, fundamentu protest songu. a pierwszą pieśń sprzeciwiającą się segregacji rasowej uznaje się soulowy utwór Strange Fruit Billie Holiday z 1937 roku. Co ciekawe, podważa ona zarazem mit, że protest song musi

Z

być prosty i czytelny. Poetycki tekst o owocach wiszących na drzewach symbolizuje ciała wieszanych przez białych rasistów czarnych niewolników. Żadna wielka wytwórnia nie chciała wydać płyty Billie Holiday, dopiero małe wydawnictwo jazzowe się tego podjęło. I właśnie jazz jako krzyk sprzeciwu czarnych był pierwszym wielkim ruchem muzycznym buntującym się przeciwko rasizmowi. Antycypował i funk, którego takie hity jak Say It Loud! I’m Black and I’m Proud Jamesa Browna były czymś więcej niż muzyką na prywatkę, i rap, którego początki związane z takimi projektami jak Public Enemy, były pełne politycznego protestu. Fala czarnego buntu nie ominęła również Afryki. W latach sześćdziesiątych twórca afrobeatu Fela Kuti piosenką Zombie rozprawiał się z apatią Afrykańczyków wobec krwawych procesów dekolonizacji. Jak zawsze jednak w przypadku opozycji wobec establishmentu, jak melorecytował Gill Scott-Heron: „Revolution will not be televised”. Można powiedzieć, że później potoczyło się z górki. Punkowy ruch wpisał w swój etos bunt i protest, a takie zespoły jak The Clash czy kapela ska The Specials do teraz potrafią wytłumaczyć zeszłoroczne zamieszki młodzieży w Wielkiej Brytanii. Wraz z tworzeniem się przemysłu muzycznego coraz więcej muzyków popowych porywało się na pieśni sprzeciwu, czasem z potrzeby serca, czasem portfela. Kuriozium stała się piosenka Bruce’a Springsteena Born in the USA, uznana przez republikanów za apoteozę amerykańskiego stylu życia i włączona do kampanii prezydenckiej Ronalda Reagana. Paradoksalnie po latach okazuje się, że tekst był satyrą na amerykański sen. Lynskey w swojej książce o protest songach zauważa, że często artyści dowiadują się po nagraniu piosenki, że jest to protest song. Tak było z piosenką Sister Sledge We Are Family. Dziewczyny chciały nagrać taneczne disco, a dowiedziały się, że są zaangażowane w ruch feministyczny wspierający mniejszości seksualne. Zgodnie z wizją autora Warszawianki byt określa świadomość. Pojawia się jednak pytanie, co z autentycznymi protest songami granymi z dala od kamer i studiów nagraniowych. Takich jak algierskie raď czy południowoafrykańskie voëlvry, czy nawet setki piosenek nagrywanych na całym świecie w domu i wrzucanych do internetu. Cóż, one po prostu mają protestować, to tylko place jarmarczne i rozstaje dróg zamieniły się na portale społecznościowe. >>37


>>porozmawiaj z nimi...

Służba nie drużba

ze Sławkiem Bryłką (perkusistą) oraz Michałem „Mish” Jarskim (wokalistą) o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości Alastora rozmawia Ania Rokita

>>Alastor już prawie trzydzieści lat miesza na polskiej

scenie muzycznej, ciągle w służbie thrash metalu. Jaki ślad pozostanie po Was na tym łez padole? Co o Alastorze będą mówić moje prawnuki? Sławek Bryłka: Do trzydziestki jeszcze trochę nam brakuje, bo dokładnie jest dwadzieścia sześć lat, a mieliśmy też kilka lat przerwy. Sami się dziwimy, że jeszcze nam się chce, choć z początkowego składu zostaliśmy tylko z Mariuszem, a pozostali panowie to już młodzież. Nigdy nie zastanawialiśmy się, jaki pozostanie po nas ślad. Gramy do dziś i jeszcze nie myślimy o złożeniu broni, choć na pewno pozostanie po nas nasza twórczość w postaci kilku wydawnictw. Jeśli chodzi o granie w służbie thrash metalu, to temu nurtowi zawsze byliśmy wierni. Jeśli kiedyś Twoje prawnuki będą słuchały takiej muzyki, to — poszukując jej źródeł w Polsce — trafią na pewno na Alastor. W sumie jako jedni z pierwszych w Polsce graliśmy thrash metal. Koncertowaliśmy razem z naszymi przyjaciółmi z Turbo, Kat, Wolf Spider, Dragon, Hammer, Genocide, Astharoth czy później Acid Drinkers.

>>Przygotowaliście niespodziankę dla fanów, którzy ma-

teriał z Syndroms of the Cities oraz The Destiny znają jedynie z ludowych podań i biblijnych przypowieści... SB: No cóż, jest w tym dużo racji. Syndroms of the Cities, czyli nasza pierwsza płyta, nagrana została dla Metal Mind Productions i naszego pierwszego managementa Tomka Dziubińskiego, a następ>>38

nie sprzedana do włoskiej Metal Master i wydana w całej Europie. W naszym kraju ukazała się jedynie w wersji kasetowej, w dodatku w niewielkim nakładzie. Druga płyta The Destiny nie ukazała się w ogóle z powodu konfliktu z managementem. Materiały te, choć trudno dostępne, krążyły i krążą do dziś w sieci i zbierają dobre recenzje. Pod koniec 2010 roku, czyli po dwudziestu latach, wznowiliśmy rozmowy na temat reedycji tych albumów. Jednak niespodziewana śmierć Tomka Dziubińskiego wstrzymała cały proces. Powróciliśmy do rozmów z Metal Mind Productions w sierpniu 2011 roku i od razu sprawy nabrały tempa. Na dzień dzisiejszy czekamy na ukazanie się płyt, a powinny być niebawem na półkach. musli magazine


FOT. LILIANNA LEJCZER BRYSZEWSKA

>>porozmawiaj z nimi...

>>Nie zapominajmy jednak o nowej płycie. Out of Anger

jest już nagrana, obecnie pracujecie nad jej wydaniem. Jakie to będzie czterdzieści pięć minut muzyki? SB: Czterdzieści pięć minut? Hmm, może będzie. W sumie nagraliśmy osiem utworów, czyli o pięć mniej w porównaniu z naszym poprzednim albumem Spaaazm. Nad Out of Anger pracowaliśmy w ciągu roku, więc materiał jest bardziej spójny. W większości są to szybkie thrashowe numery. Znajdziecie tam charakterystyczne alastorowe riffy, ale też napędzające je bębny. Ciekawostką na pewno jest zmiana wokalisty oraz basisty, która wpłynęła również na nową koncepcję naszej muzyki. Materiał jest zaśpiewany po angielsku — to

kolejna innowacja dla Alastora, w którym wokal zawsze był w języku ojczystym. Co ciekawe, reedycje również będą w wersjach anglojęzycznych — przygotowanych przez Roberta Stankiewicza (poprzedniego wokalistę — przyp. red.) podczas sesji nagraniowych tych albumów. Out of Anger nagrywaliśmy w ZED Studio Tomka „Zeda” Zalewskiego, z którym współpracujemy od kliku lat. Materiał, tak jak wspomniałaś, jest już rzeczywiście nagrany. Teraz poddajemy go ostatecznej obróbce, aby jak najszybciej go wydać.

>>Do nagrania krążka zaprosiliście gości. Kogo, dlaczego i z jakim skutkiem?

>>39


>>porozmawiaj z nimi...

SB: Co prawda myśleliśmy już o tym przy nagrywaniu naszego poprzedniego materiału Spaaazm, jednak pomysł ten zrealizowaliśmy dopiero na najnowszym albumie. Założeniem było zaprosić naszych młodszych kolegów z zaprzyjaźnionych bandów. Jednym z takich zespołów jest Horrorscope, którego gitarzysta Lechu „Blackpitfather” Śmiechowicz zagrał solo w Beaten, a Adam „Baryła” Bryłka użyczył swojego głosu w chórkach. Chłopaki spisali się rewelacyjnie. Mish: W utworze Real Face swojego wokalu użyczył również Bartosz „Barton” Szarek z zespołów Chain Reaction oraz Lostbone. Efekt ocenią słuchacze, ale moim zdaniem — z uwagi na różne style wokalne — w ciekawy sposób się nawzajem uzupełniamy.

>>Utwory Alastora można legalnie kupować w sieci. Skąd

ten pomysł? Czy Waszym zdaniem dożyjemy czasów, kiedy kupno płyty wiązać się będzie wyłącznie ze ściągnięciem pliku z internetu? A co z magią, która towarzyszy rozrywaniu folii na nowym nabytku i zapachowi farby? SB: (śmiech) Myślę, że właśnie dożyliśmy takich czasów i — czy nam się to podoba, czy nie — trzeba po prostu istnieć w sieci. >>40

Pomysł nie jest nowy, dużo bandów tak robi. Chyba Radiohead zrobili to pierwsi i bardzo mi się to spodobało. Dajemy możliwość wyboru naszym fanom — to oni decydują, czy ściągnąć muzykę legalnie z sieci, czy kupić „zapakowane w folie pudełeczko”. Zobacz, jak ostatnio totalnie spadła sprzedaż płyt. Jaki jest niski poziom sprzedaży do uzyskania statusu złotej płyty. To o czymś świadczy. Ludzkość robi się coraz bardziej wygodna, a my nie zamierzamy iść pod prąd, dlatego dajemy fanom możliwość zakupu w sieci. Tu kłania się też kwestia piractwa — w ten sposób delikatnie sugeruje się odbiorcy, by nie okradał artysty — bo to jest jego produkt, wytwór i jego praca — tylko legalnie nabył tyle utworów, na ile będzie miał ochotę. W końcu dojdzie do uregulowania tego zagadnienia, to tylko kwestia czasu.

>>Michał „Mish” Jarski dołączył do zespołu w 2010 roku.

Kiedy Alastor zaczynał grać, pod dywan wjeżdżał na wrotkach. Jak ten młody, sympatyczny i koleżeński człowiek sprawdza się w roli wokalisty? Świeża krew napędza solidną machinę, jaką jest Alastor? musli magazine


FOT. DARIUSZ LAZARRONI ŁASAK

>>porozmawiaj z nimi...

SB: Po tym jak na wiosnę 2010 roku Robert „Stonek” Stankiewicz podjął decyzję o opuszczeniu szeregów zespołu z powodów czysto osobistych, zmuszeni byliśmy poszukać jego następcy. Nie było łatwo znaleźć wokalistę z taką charyzmą, jaką miał Robert. Po kilku przesłuchaniach zdecydowaliśmy się na jednego gościa. Michał „Mish” Jarski dołączył do nas w połowie 2010 roku i bardzo szybko się zaaklimatyzował i… zintegrował (śmiech). Bardzo szybko opanował materiał koncertowy i sprawdził się na scenie. Wielu naszych fanów miało obawy, że to już nie będzie ten sam Alastor, ale po usłyszeniu i zobaczeniu Michała na scenie przekonali się, że nie mają się o co martwić. Zmiana wokalisty dla zespołu jest chyba największym wyzwaniem. Uważam, że w tym przypadku wyszliśmy z sytuacji cało — z tarczą, a nie na tarczy. Często pada pytanie o naszą różnicę wieku. No cóż, z pierwszego składu, tak jak mówiłem, zostało nas dwóch. Pozostali panowie to młodzież, bo tak to już jest, że nie wszyscy wytrzymują trudy tego „artystycznego” życia. Co do współpracy w zespole, to nie ma między nami nieporozumień, każdy ma swoją rolę do wykonania, a świeża krew na pewno w tym się przydaje.

>>A Ty, Mish, jak się czujesz w zaszczytnym gronie wete-

ranów, konfrontując się z legendą? Nie widać, żeby ktoś prowadził Cię za rączkę. M: Za rączkę nie, wręcz przeciwnie… Czasem muszą nawet mnie trzymać, jak jestem zbyt wyrywny i ujawnia się moje ADHD. Ale cóż, młoda krew w zespole — człowiek chciałby czasem za dużo, czasem za szybko. Sądzę jednak, że wszyscy na tej współpracy zyskujemy! Ja uczę się pokory i cierpliwości, a chłopaki dostają zastrzyk energii.

>>Mish, pochodzisz z Bydgoszczy, mieszkasz w Toruniu.

Najwyższy czas na deklarację — Toruń czy Bydgoszcz? Apator czy Polonia? M: Gwoli ścisłości, pochodzę z Gniezna — tam się urodziłem, więc stawiam na Start Gniezno. A tak na poważnie, to nie mam z tym problemu. Chociaż przyznam, że jeśli chodzi o komfort mieszkania i to, co miasto może mi zaoferować, to zdecydowanie wolę Toruń. Jest tutaj zwyczajnie ładniej i bardziej sympatycznie! No i stadion żużlowy z prawdziwego zdarzenia! >>41


* >>42

>>portret

Traktor W

Cała prawda o Zachlapa

Tekst: Grzegorz Wincenty-Cichy Foto: Archiwum zespołu

W redakcji „Musli Magazine” zawrzało. Nawet mnie to zdziwiło, że grindcore’owa kapela z Włocławka może wywołać aż taki błysk w oku naczelnej. Ale z drugiej strony ludzie, którzy swój zespół nazywają Zachlapany Szczypior, a piosenkom dają tytuły w stylu Kracze mie coś w brokułach albo Przyszła wichura, wywiało mie knura, muszą mieć poczucie humoru godne Monty Pythona... Grindcore. Styl muzyki ekstremalnej utożsamiany z metalem, szatanem i Nergalem. Według laika tego właśnie słuchają wszyscy metalowcy. Mamy więc prostą, ale szybką perkusję (tzw. blasty), niesamowicie szybkie riffy gitarowe i growl. Gatunek ten jest uznawany za najbardziej ekstremalny i kojarzony z dość nietypowym rekordem Guinnessa — najkrótsza piosenka na świecie (Napalm Death — You Suffer — 1,316 sekundy). Na tym poletku (dosłownie i w przenośni) wychowali się członkowie zespołu Zachlapany Szczypior. Poszli oni jednak krok dalej, dołożyli bowiem do swojego image’u trochę polskiej wsi. I tak powstał agro grindcore, od głównego nurtu odróżniający się poruszaniem problematyki współczesnych wiosek. Czy tematyka ta jest zawarta w tekstach, ciężko stwierdzić, ale tytuły utworów jednoznacznie na to wskazują. Po przesłuchaniu, kilkukrotnym, materiału dźwiękowego włocławskich muzyków i przejrzeniu galerii zdjęć z koncertów wiedziałem już, że nie są oni do końca normalni... Ale musiałem to sprawdzić. Z Zachlapanym Szczypiorem nie było wcale tak łatwo się skontaktować. Mnie się to udało, z czego jestem niezmiernie dumny. Od samego początku wiedziałem jednak, że wywiad ze Szczypiorem to trudna sprawa. Naczelna naciskała: „Nie zawiedź nas!”. Mokry Grząda i jego wiejska ekipa mieli już w redakcji wielu fanów, a ja ich wymogom musiałem sprostać. Niestety, poza utwierdzeniem się w przekonaniu, że chłopaki mają w głowach pozytywnie pokiereszowane i mają niesamowity dystans do siebie, nie udało mi się wiele więcej z nich wyciągnąć...

musli magazine


Wali Kury

>>portret

anym Szczypiorze

>>43


* >>Zachlapany Szczypior jest dla agro grindcore’u tym, czym

Metallica dla thrashu, a dla jazzu Glenn Miller. Jakie to uczucie być tak przełomowym zespołem? Czy wiecie, że jesteście obecnie ulubionym składem metalowym w redakcji „Musli Magazine”? Masz rację! Agro grindcore bez Zachlapanego Szczypiora to tak, jakby urodzić się bez matki. Co do przełomowego zespołu, to hmm… te słowa mają chyba zbyt duży rozmach, bo zabrzmiało to tak, jakbyśmy byli znani na całym świecie i okolicznych wsiach. Dziękujemy, że jesteście naszymi wyznawcami w redakcji. My też bardzo lubimy Musli, zwłaszcza na śniadanie, pomimo że większość z nas uznaje taką jedną podstawową życiową zasadę: nie jemy na czczo…

>>No tak... Domyślałem się, że rozmowa z Wami będzie

niesamowitym przeżyciem, ale może jednak uda się pogadać poważnie? Tak serio, skąd pomysł na taki zespół? Jak to wszystko się zaczęło? Na poważne pytania zawsze staramy się nie odpowiadać, ale tym razem zrobimy wyjątek... Pomysł na zespół jest z życia wzięty, a powstał on z dość dużym rozmachem, ponieważ było to na przełomie 1994 i 2012 roku. Problemy współczesnych wsi to dla nas nie lada wyzwanie. Tematyka utworów oscyluje (cokolwiek oznacza >>44

to słowo) zarówno wokół smutnych, jak i wesołych codziennych przeżyć wymyślonych przez nas wiejskich postaci. Wszystko to jest okraszone zabarwieniem erotycznym, pełnym podtekstów i dwuznaczności, a do tego połączone z obscenicznymi inspiracjami.

>>Czy zawiązując Zachlapanego Szczypiora, wychodziliś-

cie z założenia, że agro grindcore może dać wam rozgłos na skalę międzynarodową? Czy zakładacie możliwość zrobienia większej kariery? A co masz na myśli, mówiąc większa kariera? Dla nas sukcesem jest już sam fakt, że gdy gramy w obcym mieście, to ludzie znają nasze otwory… tzn. utwory… Jesteśmy w mniejszym lub większym stopniu rozpoznawani, i na razie to liczy się najbardziej. Oczywiście pisaliśmy już do Behemotha, czy nie zechcieliby nas supportować na najbliższych dożynkach, ale jak dotąd zero odpowiedzi… Kompletnie tego nie rozumiem.

>>Skąd czerpiecie inspiracje? Zarówno te muzyczne, jak

też tekstowe, wizerunkowe itd.? Nasze inspiracje składają się z wielu czynników. Przede wszystkim w grę wchodzą martwe zwierzęta, a z tego to względu, że są dużo ciekawsze i łatwiej się takimi opiekować (bo to nie gryzie, nie musli magazine


* drapie, nie skacze, nie ucieka, potego…). Może to się wyda dziwne, ale kolejnym czynnikiem wpływającym na naszą muzykę są maszyny budowlane. Gitarzysta podczas tworzenia riffów inspiruje się dźwiękiem betoniarki, a wokalista ma dewiację seksualną związaną z koparkami wszelkiego sortu — zawsze gdy jakąś widzi, to ma ochotę ją polizać po łysze. Inspirujemy się również filmami pornograficznymi, ale tego akurat nie da się wytłumaczyć. Może chodzi tu o to skakanie na scenie? Kto to może wiedzieć…

>>No dobrze, to tak na koniec pokrótce: dużo koncertuje-

cie?, kiedy wchodzicie do studia celem nagrania przełomowego albumu?, jak macie zamiar przekonać jakiś label, żeby was wydał?, no i kim, do cholery, jest Nabzdryngolony Winorośl?! Co do koncertów, jak dotąd byliśmy skupieni na kujawsko-pomorskim, mamy nadzieje, że będzie się to wszystko odbywać z coraz większym pomiotem. Obecnie jesteśmy w trakcie nagrywania pierwszego longplaya Poranny drągal na obrządku. Co planujemy zrobić wydawcy... hmm... sorry, za krótko się znamy, żeby rozmawiać o naszym życiu erotycznym... A Kubańczyk to jest taka postać, która czasem pojawia się na koncertach w stroju kaskadera i lata w publice bez sensu i czasem pokazuje ludziom, jak mają się zachowywać.

>>A kim są osoby tworzące Zachlapanego Szczypiora?

K

apryśny Bajoro: Jestem świeżo wykapanym wokalistą, wydaję z siebie dziwne dźwięki, pieszczę harmoszkę publicznie i dbam o całokształt wizerunku. Na co dzień lubię xHamstera i mam chore kolano, więc muszę chodzić ze stabilizatorem. Lubię składać manometry, a do tego robię pyszny rosół. Siedzę na koniu…

M

okry Grząda: Ja jestem od szarpania 7-strunowego otwieracza do konserw i robienia dziwnych min do wokalisty. Na co dzień zajmuję się sprzątaniem własnego pokoju i mam nawet swój profil na facebooku. Pomimo że jestem zwolennikiem domowego zacisza, do tego stopnia, że mam wytatuowaną własną HATE na gitarze, lubię czasem wyjść z domu. Wokalista kiedyś powiedział, że moja mama robi pyszne kanapki.

S

kupiszały Piotrrucha: Muszę sobie kupić gitarę, bo jeszcze nie mam. Ogólnie rzadko bywam na próbach, ale jak już jestem to z pełnym rozmachem. Lubię ibuprom i setkę czegoś fikuśnego. Podobno niektóre koncerty z moim udziałem były fajne. Kiedyś odwiedzili mnie koledzy z zespołu i poczęstowałem ich starym bigosem, po czym mieli problemy gastryczne jeszcze tego samego dnia. Na co dzień jestem barmanem, więc daleko nie mam do źródła. Cieszę się, że pomagam ludziom...

K

udłaty Włoszczyzna: Mój zestaw to 3 pałki, 2 kulki i pożyczane krzesło. Trzęsą mi się ręce, więc granie na zestawie perkusyjnym przychodzi mi z łatwością. Jestem fanem rodzinnych kąpieli i składania puzzli. Koledzy mówią, że mam kwadratową głowę z dziwnymi oczami, ale to prawda… Ogólnie trochę mi smutno, bo zazwyczaj nie ma mnie na zdjęciach z koncertów. Lubię dobrze podjeść i nie lubię dzielenia się posiłkiem. Siedzę na koniu z wokalistą…

N

abzdryngolony Winorośl (Kubańczyk): Ja nie jestem w tym zespole!

Chcesz posłuchać Zachlapanego Szczypiora? www.myspace.com/zachlapanyszczypior >>45


Dom

Ci


minika

Ĺšliwka ierplikowska rysuje spiewajaco


Kocham muzykę! Mimo iż sama nie śpiewam, to dostałam „to coś” w rękach, co pozwala mi ulubioną muzykę rysować oraz interpretować ją na swój sposób. Rok 2011 niewątpliwie upłynął pod znakiem kobiet. Przede wszystkim zaś pod znakiem ich dobrej muzyki, dobrych płyt i tekstów, które były i są nadal dla mnie nie tylko dobrym tłem do pracy, ale również inspiracją. Te kilka ilustracji to pewnego rodzaju ekshibicjonizm, zaprezentowanie mojego gustu muzycznego. Niektóre z tych dziewczyn urzekły mnie swoim wokalem, inne zaś osobowością. Przed Wami moich osiem mentorek, których barwy głosu zderzyłam z kolorami swoich kredek.












Dominika Śliwka Cierplikowska jest ilustratorką i rysowniczką, a od kilku miesięcy również szczęśliwą mieszkanką Trójmiasta.

www.sliwka.digartfolio.pl


>>nowości książkowe

książka NOWOŚCI

Miron Białoszewski Tajny dziennik Wydawnictwo Znak 20 lutego 2012 69,90 zł

Serge Gainsbourg Sylvie Simmons Wydawnictwo Marginesy 22 lutego 2012 39,90 zł

Kolejny po Zawale, Konstancinie i Chamowie długo wyczekiwany tom wspomnień Mirona Białoszewskiego. Z pewnością będzie to jedna z ciekawszych pozycji pisarstwa autobiograficznego, które ukazały się w ostatnich latach na rynku księgarskim. Tekst skrzy się zaskakującymi fragmentami, pełen jest też bardzo intymnych i jak zawsze bezwzględnie szczerych zapisów utrwalających liczne przyjaźnie i prywatne związki (także homoseksualne) poety. To również niedościgniony dokument czasu, w którym powstawał. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Tajny dziennik stanie się już za chwilę wydarzeniem literackim (zgodnie zresztą z zapowiedziami) i będzie szeroko komentowany w literackim świecie.

W końcu się doczekaliśmy! Serge Gainsbourg Sylvie Simmons to pierwsza na polskim rynku biografia tego genialnego francuskiego artysty, który w naszej świadomości zapisał się głównie jako skandalista i ikona rewolucji seksualnej. A wszystko za sprawą piosenki Je t’aime... moi non plus, którą stworzył w 1969 roku i wykonał ze swoją ówczesną kochanką, piosenkarką Jane Birkin, wywołując tym samym wielkie poruszenie w konserwatywnym wówczas świecie. Artysta zasłużył jednak na dużo więcej niż tylko łatkę skandalisty — wiedzą o tym zarówno jego fani, jak i wszyscy ci, którzy mieli okazję zobaczyć już film Gainsbourg w reżyserii Joanna Sfara. Do tej wiedzy również Sylvie Simmons dokłada teraz swoją cegiełkę.

(ES)

Życie Keith Richards Wydawnictwo Albatros 3 lutego 2012 45,90 zł

>> Życie Keitha Richardsa sprzedało się na pniu, a kilka miesięcy od premiery Wydawnictwo Albatros musiało zatroszczyć się o wznowienie. Nic dziwnego, historia charyzmatycznego gitarzysty The Rolling Stones interesować musi wielu. Opowiada on przede wszystkim o drodze, jaką musiał przejść, aby stać się ikoną rocka — opisuje pierwsze sukcesy zespołu, z którym wszedł na szczyty show-biznesu, wspólne tworzenie riffów, tekstów i muzyki do piosenek, które stały się muzycznym kanonem, szalone trasy koncertowe, kłótnie w zespole czy solowe albumy. Z drugiej strony mówi o nałogach, kobietach, związkach małżeńskich, ale i ucieczce przed podatkami. A wszystko to podaje w bezpretensjonalnej formie i na luzie. Cóż, Keith Richards jest tylko jeden. (SY)

>>60

(SY)

Ballada o kapciach Aleksander Kaczorowski Wydawnictwo Czarne 14 lutego 2012 32 zł

Autor Europy z płaskostopiem oraz znakomitego Praskiego elementarza przenosi nas tym razem tak blisko, jak to tylko możliwe — bo na nasze własne podwórka. Bardzo intymne, rodzinne wspomnienia z okolic Sochaczewa pełne są niebanalnych historii oraz obserwacji pisanych z dużą dozą nostalgii i czułości. Autor ze znaną nam już zaciętością oraz — w tym przypadku — niemałą brawurą śledzi i ściga to, co niektórzy mają odwagę określać mianem polskiej duchowości. I nie bez powodu ten autobiograficzny zbiór określony został mianem ballady, jest w nim bowiem charakterystyczna dla niej zmienna, niemal taneczna, często niepoważna fragmentaryczność oraz wciąż utrzymująca się zagadkowość i niepowtarzalność ludzi i czasu, który przeminął. (ES) musli magazine


>>nowości filmowe

film książka NOWOŚCI

Róża reż. Wojciech Smarzowski obsada: Agata Kulesza, Marcin Dorociński, Kinga Preis, Jacek Braciak 3 lutego 2012 90 min

Mój tydzień z Marilyn reż. Simon Curtis obsada: Michelle Williams, Judi Dench, Kenneth Branagh, Emma Watson 3 lutego 2012 99 min

Są reżyserzy, którzy mają nosa do obserwacji i fantastycznie wychodzi im opowiadanie historii dziejących się na ich oczach, są i tacy, którzy uwielbiają zabawę w dusznych oparach kurzu historii. Wojtek Smarzowski potrafi utkać film z obu tych materii. To, co niezmienne w jego rzeczywistości ekranowej, to głęboka wrażliwość na człowieka. Tym razem sięgnął po historię z przeszłości. Róża i Tadeusz poznają się latem 1945 roku, chwilę po zakończeniu wojny. On jest polskim żołnierzem, który dociera na Mazury (dawniej należące do Niemiec, teraz do Polski). Ona jest Mazurką, wdową po niemieckim żołnierzu. W mrocznym krajobrazie wyniszczonym przez wojnę rodzi się między nimi intymność. Znakomita Agata Kulesza!

O tę rolę podobno zabiegały najważniejsze nazwiska w Hollywood. Casting wygrała Michelle Williams. Widzów jednak dalece bardziej frapuje to, kto spędzi tytułowy tydzień z symbolem seksu? Ale od początku. Marilyn Monroe wraz ze swoim mężem Arthurem Millerem przyjeżdża do Europy, a dokładniej do Londynu, by partnerować Laurence’owi Olivierowi w jego najnowszym filmie. Uwaga! Znakomity Kenneth Branagh. Dramaturg szybko zostawi jednak swoją świeżo poślubioną żonę i wyjedzie, a gwiazdą zajmie się Colin — asystent reżysera. Kim okaże się seksowna blondynka? Zmanierowaną i przebojową aktoreczką czy zagubioną dziewczyną w blasku fleszy? I najważniejsze — co przyniesie tydzień z Marilyn?

ARBUZIA

Z daleka widok jest piękny reż. Wilhelm i Anna Sasnal obsada: Marcin Czarnik, Agnieszka Podsiadlik, Piotr Nowak, Elżbieta Okupska 10 lutego 2012 77 min

>> Dawno w polskim kinie nie było takiego filmu. Dawno już nikt nie miał takiej odwagi, aby pokazać nas i nasze przywary w zbliżeniu. A nie wystarczy tylko podejść, trzeba zbliżyć się maksymalnie, żeby zobaczyć, że z bliska widok wcale nie jest piękny. Sasnalom udało się to znakomicie! W kameralnym i z pozoru prostym filmie zawarli energię i uczucia, z którymi i obok których żyjemy, a które wyczuwalne są dopiero wówczas, gdy zmienimy otoczenie. Emocje towarzyszące tej prostej fabule trudno zrozumieć, streszczając historię. Paweł zbiera złom i mieszka z matką. Kiedy decyduje się oddać ją do domu starców, na jej miejscu pojawia się narzeczona, a Paweł znika. Co na to społeczność, w której wyrósł? ARBUZIA

ARBUZIA

Żelazna Dama reż. Phyllida Lloyd obsada: Meryl Streep, Jim Broadbent, Olivia Colman, Roger Allam 10 lutego 2012 105 min

„Królów było wielu, Żelazna Dama tylko jedna” — czytamy w zwiastunie filmu. Rzeczywiście, mało który premier budzi jeszcze dzisiaj takie emocje, jakie niegdyś wywoływała Margaret Thatcher. Jednak żadnych kontrowersji nie budził fakt, że do roli Żelaznej Damy Phyllida Lloyd wybrała Meryl Streep. Nie ma chyba drugiej tak niezwykle plastycznej, utalentowanej i pracowitej aktorki, która oddaje całą siebie roli (a widać to zwłaszcza w biografiach). Czy i tym razem uda się nam zapomnieć o Meryl i ulegniemy złudzeniu, że stoi przed nami Margaret? Twórcy filmu mówią, że tak. Warto więc sprawdzić i przekonać się, jak z przebojowej, chociaż niepozornej Maggy narodziła się legendarna Żelazna Dama. ARBUZIA >>61


>>nowości płytowe

muzyka NOWOŚCI

Le Voyage Dans La Lune Air EMI Music Poland 6 lutego 2012 56,99 zł/76,99 zł

The Blue Nun The Band of Endless Noise Sonic Distribution 6 lutego 2012 36,99 zł

Francuski duet Air mierzy się z legendą. Co prawda Podróż na Księżyc Georges’a Méliès’a niejednokrotnie była już inspiracją dla muzyków, jednak nigdy jeszcze na taką skalę. Ten krótkometrażowy film z początku XX wieku został odrestaurowany w 2010 roku, a zespół Air otrzymał propozycję stworzenia ścieżki dźwiękowej do jego nowej i kolorowej wersji. Miała ona swoją premierę na zeszłorocznej edycji Cannes. Rodakom reżysera tak bardzo spodobał się pomysł, że postanowili rozwinąć powstałe kompozycje w pełnometrażowy album. Wydawnictwo ukaże się w dwóch wersjach — edycja limitowana składać się będzie z CD oraz DVD z nową odrestaurowaną wersją filmu. Nam pozostaje jedynie cieszyć się z takich inspiracji.

The Blue Nun to nie tylko świetny środek na oczyszczenie, ale i odświeżenie nieco zakurzonej już polskiej sceny alternatywnej. The Band of Endless Noise co prawda zapisał się już swoimi dźwiękami w świadomości słuchaczy alternatywnego rocka w Polsce, ale cały czas jest chyba bardziej znany zachodniej publice. Poprzednie płyty zespołu dystrybuowane były także w Stanach Zjednoczonych i krajach Europy Zachodniej, a jego nagrania emitował w BBC legendarny prezenter radiowy John Peel. Trzecia i najnowsza płyta nosi podtytuł Psychedelic Soap Opera — bardzo trafne określenie, zważywszy na przestrzenie muzycznych inspiracji i wykorzystane instrumentarium. Sprawdźcie koniecznie promujący krążek singiel Sugar.

(SY)

Color the Trees Firefox AK Sony Music Entertainment 27 lutego 2012 42,99 zł

>> „Podróż między wielkimi miastami a wsią, między dziką naturą a neonami modnych klubów” — tak według wydawców płyty można w skrócie opisać nowy krążek szwedzkiej grupy Firefox AK. Duet tworzą Andrea Kelerman oraz jej mąż Rasmus, który w świecie muzycznym znany jest jako Tiger Lou. Album Color the Trees to już ich trzeci wspólny projekt. Grupa dała się poznać polskiej publiczności jesienią ubiegłego roku, kiedy supportowała zespół Hurts. Wówczas zostali bardzo dobrze przyjęci przez poznaniaków, teraz kolej na całą Polskę — ich nowy materiał ukaże się już pod koniec miesiąca. Ten ambitny pop z pewnością znajdzie zwolenników wśród miłośników takich zespołów jak: Foster The People, I Blame Coco czy Snow Patrol. (AB)

>>62

(SY)

Sounds from Nowheresville The Ting Tings Sony Music Entertainment 27 lutego 2012 42,99 zł

The Ting Tings to nieco już zapomniana grupa, która na swój nowy album kazała czekać aż 4 lata. Jako że po spektakularnym sukcesie nie jest zazwyczaj łatwo sprostać wielu oczekiwaniom, ten damsko-męski duet długo pracował nad nowym materiałem, dopieszczając go pod każdym względem. Utwory powstawały w wielu miejscach na świecie, a efekty ich pracy można będzie w pełni usłyszeć 27 lutego, gdy na sklepowych półkach pojawi się płyta Sounds from Nowheresville. Nowe nagrania różnią się znacznie od surowego brzmienia z debiutanckiego krążka We Started Nothing. Znakomicie podane electro, akustyczne wstawki, a nawet sekcja smyczkowa tworzą niepowtarzalny klimat, w którym można zakochać się już po pierwszym przesłuchaniu. (AB) musli magazine


>> film

RECENZJA

Gdy koniec jest początkiem

Do kina wybrałem się z pewną obawą. Historia spotkania dwojga młodych ludzi, którzy namiętnie chadzają na pogrzeby nieznajomych. Do tego duch japońskiego kamikadze z czasów II wojny światowej, plus kilka innych, równie abstrakcyjnych wątków, o których można było przeczytać w zapowiedziach. Tymczasem po wyjściu z sali kinowej nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia, jakie film pozostawił w każdej cząstce mnie. Być może dlatego, że opowiada on o bliskich każdemu człowiekowi sprawach, a pewnie także dzięki pokazaniu śmierci w oryginalny, bajkowy niemalże sposób. Tematyka, która zazwyczaj jest pomijana, spychana na margines, która w świadomości wielu współczesnych ludzi nie istnieje, z powodzeniem wypełnia całą fabułę. W roli Annabel świetna Mia Wasikowska, której kariera od momentu, gdy zagrała główną rolę w Alicji w Krainie Czarów, nabrała niezwykłego rozpędu. Zakochanego w dziewczynie Enocha zagrał Henry Hopper — wschodząca gwiazda kina, syn Dennisa Hoppera. Reżyserią filmu zajął się Gus Van Sant, twórca takich hitów, jak: Obywatel Milk, Buntownik z wyboru czy Szukając siebie. Ponownie postawił na grę emocjami, na przedstawienie historii w niestandardowy, a jednocześnie niezwykle uroczy, charakterystyczny dla siebie sposób.

>>recenzje

Zdecydowanie Restless jest jednym z najlepszych filmów, które miałem okazję obejrzeć w ubiegłym roku. Świetna historia, doskonała gra aktorska, spójność następujących po sobie scen oraz niesamowite piękno, które emanuje z wyświetlanego na ekranie obrazu. Całości dopełnia bardzo dobrze dobrana muzyka, która skutecznie prowadzi nas przez całą historię miłości dwojga młodych, niezwykle inteligentnych i po prostu dobrych ludzi. Ujęła mnie niezwykła prawdziwość gestów, słów, zdarzeń… Wszystko dzieje się, jak gdyby bohaterowie znajdowali się tuż obok nas. W powszechnym dziś zalewie efektów specjalnych najlepsze okazuje się to, co najprostsze. Opowieść o prawdziwym uczuciu dwóch osób, żyjących w swoim własnym, niezwykle kolorowym świecie. Jesteśmy świadkami ich pierwszego pocałunku, przeżywanych wspólnie sukcesów i porażek. Reżyser przedstawia młodych ludzi, którzy jednak mają bardzo niewiele czasu, by nacieszyć się sobą. Wyglądają tak, jakby utkwili w latach 70. — ubierają się ekstrawagancko, czytają książki z tamtych czasów, jak gdyby chcieli uciec w przeszłość. Film ma dzięki temu oryginalny klimat. Restless to fantastyczna opowieść dla każdego. To także studium przypadku oswojenia i pogodzenia się ze śmiercią, która w dzisiejszych czasach tak często jest wypierana z ludzkiej świadomości, z mediów, z codzienności. Żałuję, że obraz wyświetlany był w niewielu studyjnych kinach w Polsce. Jest to taki rodzaj filmu, który otwiera szeroko oczy i pozwala przemyśleć najistotniejsze dla człowieka sprawy. To, co do tej pory wydawało nam się oczywiste, staje się nagle względne. Film pokazuje, że umieranie też może być pasjonującym, pełnym radości przeżyciem. Niekiedy pierwsza miłość staje się jednocześnie tą ostatnią. Warto pamiętać, że czas działa na naszą niekorzyść, nieważne ile sił włożylibyśmy w próbę jego zatrzymania. KRZYSZTOF KOCZOROWSKI Restless reż. Gus Van Sant United International Pictures 2011

I jechać bez tchu, jechać do Lwowa

Film poruszający i godny polecenia każdemu potencjalnemu widzowi mającemu co najmniej kilkanaście lat. Nie mamy do czynienia z eksperymentem artystycznym, z chęcią stworzenia dzieła przez wielkie D. Chodzi chyba Agnieszce Holland o to, by opowieść trafiła do szerokich mas, ale by jednocześnie nie równała w dół, dostosowując warunki panujące we Lwowie lat okupacji, po likwidacji getta, do zbiorowej wyobraźni hollywoodzkiej. Kompromis chyba miał sens. Pomysł nakręcenia filmu dotarł do Holland za sprawą producenta Juliusza Machulskiego i dopiero po pewnym czasie zaowocował decyzją o stworzeniu W ciemności. Sama zmierzyła się już z tematem wojny, nazizmu i Holokaustu w filmie Europa, Europa; nie jest więc to temat jej obcy, ale też nie jest jednym z głównych motywów jej filmografii. Myślę, że Holland lubi przede wszystkim ciekawe historie — bardzo ludzkie i ukazujące jakąś ważną i trudną prawdę o nas. Przy czym używa języka, w którym jest miejsce i na piękno, poezję, i na brutalną prawdę, nagość. We W ciemności momentem zderzenia obu żywiołów byłaby przede wszystkim scena czułości — a zarazem bolesnej prawdy — między Klarą a Mundkiem (wracającym z niebezpiecznej eskapady). Przede wszystkim — bowiem takich scen jest znacznie więcej i zestawienie obu aspektów dziwnego ludzkiego losu jawi mi się jako leitmotiv filmu. Ale też Holland jako artystka polska chciała spróbować wtajemniczyć widza >>63


>> w zagmatwane niuanse wzajemnych relacji różnych społeczności — w takiej Polsce, jakiej już nie ma, i we Lwowie, jakiego już nie ma. W sposób unikalny każe bohaterom mówić narzeczami, gwarami, językami, które w standardowej superprodukcji zostałyby sprowadzone do angielszczyzny z Zachodniego Wybrzeża — z lekkimi może wtrętami ogólno-wschodnio-europejskiego akcentu. I tak, państwo Socha (wspaniałe role Kingi Preis i Roberta Więckiewicza) mówią jak Szczepcio i Tońcio, aż łza się w oku kręci, Ukraińcy — po ukraińsku, ale też nieraz chyba jakąś galicyjską mieszanką polsko-ukraińską, a ratowani przez Sochę Żydzi w zależności od pochodzenia — albo inteligencką bezbłędną polszczyzną, albo jidysz, albo — o ironio losu — po niemiecku. Zresztą niemieccy aktorzy zostali obsadzeni w rolach niektórych ocalonych Żydów, jak na przykład Maria Schrader (znana choćby z roli Felice Schragenheim w filmie Aimee i Jaguar) czy Benno Fürmann (Bodo z Księżniczki i wojownika). Przez te wszystkie zabiegi Agnieszka Holland pokazuje widzowi z naszej części Europy bliskie mu realia, które przestają kojarzyć się ze studiem hollywoodzkim i z efektami komputerowymi; nie daje też zaborczej polskości zawłaszczyć jakże złożonego tematu. Świat, który ukazuje w tej historii, jest nam bardzo bliski, lecz zdajemy sobie sprawę, że jest to świat, który bezpowrotnie minął. Na szczęście? Niestety? MAREK ROZPŁOCH W ciemności reż. Agnieszka Holland Kino Świat 2012

Królik też człowiek Znaleźć dzisiaj patent na historię to nie lada wyczyn. Twórcy filmowi sięgają po coraz to nowe (czy lepsze?) rozwiązania techniczne i po nieoczywisty język filmowy, by opowiedzieć ją na nowo. Wyróżnić się i zliftingować historię, którą wszyscy znamy, wycisnąć z niej coś unikatowego to ogromne wyzwanie. Wydawałoby się, że dokumentaliści mają zadanie utrudnione, tymczasem to właśnie oni coraz częściej zaskakują. Jedną z takich pereł jest bez wątpienia Królik po berlińsku Bartka Konopki. >>64

Reżyser w znakomity sposób łączy historię z teraźniejszością. I chociaż wydawałoby się, że niewiele dowiemy się o nas samych z dokumentu, który realizowany był za zachodnią granicą, to w rezultacie nie miejsce jest dla widza największym zaskoczeniem, a bohater, którym dla Konopki stały się berlińskie pokolenia królików. W Balladzie o kozie, wcześniejszym dokumencie reżysera, oglądaliśmy byłe pegeery z perspektywy kozy domowej. Koza była elementem uruchamiającym rzeczywistość, otwierającym ludzi. W przypadku Królika po berlińsku człowiek ustępuje miejsca zwierzętom, które są bez wątpienia głównym bohaterem dokumentu. Tak przynajmniej może się wydawać po kilku pierwszych scenach. Do gatunku filmu przyrodniczego przekonuje nas dodatkowo Krystyna Czubówna, której głos z offu obecny jest przez cały film, oraz „gadające głowy” — są wśród nich m.in. myśliwy, były żołnierz NVA, a nawet kucharz. Szybko jednak widz zdaje sobie sprawę, że te małe istoty mają bliski związek z historią Europy ostatnich kilkudziesięciu lat, a przedstawione perspektywy — ludzka i zwierzęca — przenikają się. Dokument jest bogato i rzetelnie ilustrowany materiałami archiwalnymi i wypowiedziami ludzi, którzy byli bezpośrednimi świadkami historii. Opowieść o zwierzętach zamkniętych w pasie zieleni pomiędzy dwoma murami oddzielającymi Berlin Wschodni od Berlina Zachodniego jest absolutnie trafioną metaforą człowieka żyjącego w systemie totalitarnym. Ale nie tylko. Historia ma swój dalszy ciąg w rzeczywistości zjednoczonego Berlina, w którym bohaterowie próbują znaleźć dla siebie przestrzeń i rozpocząć zupełnie nowe życie. Film Konopki nie jest

>>recenzje opowieścią o bohaterach, ale o zwykłych ludziach, którzy rozpaczliwie próbują odnaleźć okruchy normalności w państwie totalitarnym, a później w nowej, obcej rzeczywistości, którą zafundowała im wolność. Dokumentalista po mistrzowsku wyłapuje wszelkie podobieństwa króliczego świata do życia ludzi w państwie totalitarnym. Bohaterowie Konopki początkowo nie potrafią odnaleźć się w wąskiej przestrzeni muru, rozpaczliwie biegają wzdłuż niego, aby wydostać się na zewnątrz. Po pewnym czasie zwierzęta przyzwyczajają się do nowej rzeczywistości, żyje im się wygodnie, a ich aktywność jest coraz mniejsza. To, że zwierzęta nie miały wpływu na swoje życie, zrodziło bierność i apatię. Z czasem jednak rodzi się w nich ciekawość tego, co na zewnątrz, brakuje im przestrzeni. Niektóre zwierzęta robią podkopy i uciekają na Zachód. Exodus spotyka się ze sprzeciwem strażników, którzy strzelają do niesubordynowanych mieszkańców pasa zieleni. Gdy mur zostaje rozebrany, króliki poznają nowe smaki, nie tylko trawy. Te sceny autorzy zestawili z dostawą towarów w sklepach po wschodniej stronie tuż po upadku muru. Wolność dla królików oznacza jednak także nowe niebezpieczeństwa i nie jest, jak mogłoby się wydawać, synonimem szczęścia. W nowej rzeczywistości nie potrafią się odnaleźć, podobnie jak ludzie, którzy przez dziesiątki lat wegetowali w realiach totalitaryzmu. Zupełnie inaczej adaptują się młode króliki, które urodziły się już po upadku muru. Konopka w kapitalny sposób, z dystansem i momentami humorem kreśli schemat narodzenia się postawy typowej dla homo sovieticus, czyli człowieka przyzwyczajonego do komunistycznej formuły państwa, która zapewniała mu pracę oraz opiekę socjalną i zdrowotną. Na tym jednak nie poprzestaje i swoją historię celowo kończy dopiero w momencie, w którym ofiary totalitaryzmu odzyskują wolność. Ta perspektywa jest dla autora bodaj najciekawsza. Podejmowana była zresztą przez wielu polskich dokumentalistów w momencie, w którym stracili oni zainteresowanie rozliczaniem się z przeszłością, a swoje spojrzenie i kamerę skierowali na nową rzeczywistość i historię, która działa się na ich oczach. MAGDA WICHROWSKA Królik po berlińsku reż. Bartek Konopka Fundacja Film Polski 2009 musli magazine


>> muzyka RECENZJA

Podwodny świat

Jean-Michel Jarre w 1991 roku podjął współpracę z Jakiem Cousteau przy produkcji filmu dokumentalnego Palawan the Last Refuge, opowiadającego o rajskim filipińskim wybrzeżu. Połączenie przystępnych elektronicznych plam z dziewiczą nadmorską przyrodą, do tego sprzed dwudziestu lat, musi kojarzyć się dobrze. Jeśli jednak bardziej fascynujemy się elektronicznymi plamami i batyskafem dryfującym gdzieś głęboko, gdzieś daleko warto zapomnieć o producencie pompatycznych widowisk muzycznych i bożyszczu ekologów i posłuchać debiutu Jürgena Müllera. Ci, którzy wcześniej zainteresowali się Science of the Sea, powiedzą w tym momencie, że zamiast podwodnych wojaży autor sugeruje podróż w czasie. Otóż opisywana produkcja została przedstawiona światu jako reedycja albumu wydanego w 1982 roku. Albumu, z którym wiąże się urzekająca historia. Niejaki Jürgen Müller był muzykiem samoukiem, zafascynowanym wczesną muzyką elektroniczną w stylu Tangerine Dream i solowych produkcji Klausa Schulze. Studiował na Uniwersytecie w Kilonii oceanografię, a jego pasją były dźwięki kojarzące się z podmorskim światem. W pewnym momencie wypożyczył zestaw instrumentów elektronicznych i podczas morskich wypraw badawczych zaczął nagrywać utwory inspirowane podwodnym światem. Jego marzeniem było produkowanie muzyki do filmów, jednak skończyło się na stu kopiach płyty winylowej, rozdanych głównie rodzinie i znajomym. A tu nagle po trzydziestu latach ludzie z wytwórni

>>recenzje

Digitalis Recordings jakimś cudem zdobyli nagrania oceanografa amatora i wydali jako reedycję. Brzmi nieprawdopodobnie. I tak też najprawdopodobniej jest, gdyż na niemieckim uniwersytecie nikt nie zna takiej postaci jak Jürgen Müller i nie ma żadnych informacji na temat pierwszego wydania. Nie zmienia to faktu, że historia brzmi świetnie i w pełni oddaje charakter nagrań Jürgena. Album bezbłędnie wpisuje się w popularną ostatnio estetykę falującej i eterycznej elektroniki, której dwa najbardziej znane przykłady to nagrania Emeralds czy święcąca triumfy w wielu podsumowaniach rocznych Replica Oneohtrix Point Never. Oparte na pulsujących rytmach i wspomnianych arpeggiach dwanaście krótkich utworów tworzy świetną mozaikę brzmień oddających hołd latom siedemdziesiątym. Brakuje tu ambientowych dłużyzn i nadętych syntezatorowych solówek. Całość osadzona w estetyce błogiego new age nie jest jednak nudną medytacją — to bardziej ścieżka dźwiękowa do wyimaginowanej zabawy w akwanautę. Zupełnie jednak brakuje tutaj silenia się na zwarte kompozycje czy konstruowanie dramaturgii. Słuchając takich utworów jak Dream Sequence for a Jellyfish (warto zwrócić uwagę na trafną imitację niemieckiego poczucia humoru) czy Chasing Submarines, ma się wrażenie, że utwory są narysowane bardziej jako mapy, po których porusza się słuchacz. Doceni to niewątpliwie każdy, kto przyzwyczajony jest do schematu zwrotka—refren i rzadko nurkuje. Przy odrobinie złej woli można by zarzucić Jürgenowi Müllerowi, że stworzył album bezpłciowy i infantylny. Ta eteryczność i brak jakichkolwiek pretensji są właśnie największym atutem Science of the Sea. Dodając do tego uroczą historię powstania albumu i tę zagubioną w pewnym momencie newage’ową niewinność, otrzymujemy jedną z ciekawszych płyt ubiegłego roku. A może ostatniego trzydziestolecia. Jeśli tęsknota za podkładami muzycznymi do filmów edukacyjnych epoki Gierka jest wam bliska — kapitan Nemo zaprasza. MARCIN ZALEWSKI Science of the Sea Jürgen Müller Digitalis 2011

Odnajdywanie ukrytego piękna

Finisaż słusznie minionego roku dwa tysiące jedenastego przyniósł nowy materiał Michała Jacaszka — muzyka dobrze rozpoznawanego na toruńskiej ziemi. Nowy album, nieco adwentowy, który jako pierwsi usłyszeli goście festiwalu Unsound w Krakowie, ujawnia nieprzebrane zamiłowania artysty do melancholii i muzyki klasycznej, a konkretniej: kameralistyki. Wychodząc z gotyckich przestrzeni (Pentral z 2009 roku), Glimmer nie strzepuje szat (nawet nieco tamtej niezwykłości, wirującego w żółtym szkle witraży kurzu słychać w Migotaniu), ale w ogólnym wyrazie jest już zupełnie innym albumem, bardziej skupionym, a przez to jakby pełniejszym i bliższym salonowym formom, które prócz akustyki wyróżnia i to, że można o nich rozmawiać. Jacaszek konsekwentnie łączy bardzo precyzyjny sampling — oparty na brzmieniach instrumentów akustycznych — z ambientową fantazją, oferując powabny kolaż klasyki z nowoczesnością, barokowego złota i przesytu zmęczonych każdą estetyką współczesnych. Choć pierwsze wersje materiału rozbrzmiewały trąbką, ostatecznie na dziewięciu kompozycjach słychać przede wszystkim: klawesyn (Małgorzata Skotnicka), klarnet basowy (Andrzej Wojciechowski) i metalofon (Michał Jacaszek). Z kartonowej biblioteki sampli zdaje się wyglądać również kontrabas, a może i inne struny (Seidene Stille). Tytuły utworów, prócz właśnie wymienionego, pochodzą z liryki Gerarda Manleya Hopkinsa, jezuity i poety wiktoriańskiej Anglii, który umierając na gorączkę tyfoidalną, miał ostatnimi siły szepnąć: „Jestem taki szczęśliwy”. >>65


>> Ścięte i zmieszane instrumenty — autor klei nawet z pojedynczych nut — brzmią klarownie aż po zmięte tła, jakby zawinięcie je w szary papier mogło tylko uwyraźnić ich istnienie. Słuchając Dare-Gale, bliskie jest wrażenie, że jeszcze takt i wzniesie się tęskne zawodzenie którejś z sióstr Cassidy — tak namacalnie muzyka wędruje tu dawno niewietrzonymi korytarzami. Chwilami zmierza aż pod noisowy próg, raz wpychana tam przez pozbawione ujścia strumienie powietrza (Evening Strains To Be Time’s Vast), to znowu zabierana na nostalgiczny spacer unoszonym wiatrem dźwiękiem klarnetu czy schodząca w arpeggiowych akordach (What Wind Walks Up Above!). Niezwykle przejmujące są podobne partie klawesynu, umieszczone w pajęczynie rozległych draperii, z rozmytym echem towarzyszy podróży (np. As Each Tucked String Tells). Gdy przychodzi opuścić te przestrzenie, melodia zamyka się za nami w miękkim cieniu, zostawiając ją w gasnącej pamięci pasaży (Windhover). Glimmer to prawdziwie uwodzicielska płyta, która porusza się w głębszym gąszczu niż przyjęte przez aklamację Treny. Przez to może jest trudniejsza, stawia sobie inne zadania, lecz cały czas realizuje ten sam plan, który Jacaszek wyraził w jednym z wywiadów: „Motywacją tych eksperymentów jest rzecz bardzo prosta i trudna zarazem: odnajdywanie ukrytego i uniwersalnego piękna”. Recenzentowi się ono ukazało. ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI Glimmer Michał Jacaszek Gusstaff Records 2011

Dwanaście lat minęło Jakoś nie miałem nigdy szczęścia do Kazika Na Żywo. Kiedy już poznałem płyty tej formacji, kiedy jak drzazga weszły mi pod skórę, kiedy nie mogłem przestać nucić Las Maquinas de la Muerte, kiedy sprzed nosa — różnymi kolejami losu — uciekło mi kilka koncertów i kiedy już poprzysiągłem sobie, że kolejnego występu KNŻ sobie nie odpuszczę, zespół skończył po prostu swoją działalność. Plułem sobie wtedy w brodę. Przede wszystkim dlatego, że nie byłem nigdy na koncercie tej formacji — zwłaszcza kiedy >>66

grał jeszcze w niej Litza. Mimo wszystko jakoś przeżyłem ten ból, do czasu kiedy zadzwonił do mnie kolega z rewelacją! W Poznaniu w Kultowej widział Kazika, który powiedział mu w tajemnicy, że zaraz jedzie spotkać się z Robertem i będą reaktywować zespół! No i co? Na pierwszy występ KNŻ trafić nie mogłem, choć miałem go pod nosem — w Toruniu. Całe szczęście, że studyjne dzieło Kazika, Kwiatka, Burzy, Goehsa i Litzy już mnie nie ominęło. Dwanaście lat. Brzmi to kuriozalnie, ale tyle minęło od wydania LMDLM, które było ostatnim studyjnym albumem zespołu. Pół pokolenia! Nowa płyta nosi podwójny tytuł Bar La Curva / Plamy na słońcu. Jaka jest? To zależy. Z całą pewnością jest to Kazik Na Żywo. Ta płyta w jakiś sposób uzasadnia istnienie jeszcze jednego projektu, w którym Kazik jest odpowiedzialny za śpiew. KNŻ zawsze był bardziej „metalowy” od Kultu czy Kazika, zawsze ostrzejszy, bardziej energetyczny. Muzyk, rozwiązując formację parę lat temu, mówił o zmęczeniu fizycznym, tłumaczył się wiekiem, ale — jak widać (a raczej słychać) — co raz mu weszło za skórę, głęboko tam zostało. Wygrany skład, z którym nagrywana była LMDLM, nie zapomniał tego, jakimi riffami ta kapela się rządzi. Zatem z pełną odpowiedzialnością mogę to napisać — to cały czas jest Kazik Na Żywo. Tyle że starszy. Tak. Panowie się zestarzeli. Na płycie brakuje mi nieśmiertelnych wstawek zespołu, takich jak np. Jaruzelski ogłaszający stan wojenny, utworów podobnych do Pele miał blahola czy DJ Kiler, patentów w stylu: „nie, no... jeszcze raz!”. Brakuje mi też tego wszystkiego, co sprawiało, że ich muzyka tryskała świeżością i energią — do tego stopnia, że miało się wrażenie, iż faktycznie jest to materiał nagrywany „na żywca”. Sposób wydania też wydaje się grzeczniejszy. Brak na okładce cycków rysowanych ręką młodego Staszewskiego, zespół nie wyzywa też od

>>recenzje

najgorszych wszystkich tych, co płytę skopiowali. Komu więc wydawało się, że KNŻ po reaktywacji ruszy z tego miejsca, gdzie w 2004 roku przystanął, grubo się mylił. Panowie się zestarzeli. Ale też zestarzała się specyficzna grupa odbiorców tego projektu. Już nie chodzą do liceum, tylko pracują, stoją w korkach codziennie i łapią się za głowę, płacąc rachunki co miesiąc. Ale — jak już pisałem — co raz wejdzie pod skórę, głęboko tam będzie siedzieć… Dlatego na wieść o nowym krążku, by nie kupować od złodziei, pospolite ruszenie wysupłało pieniądze spomiędzy rachunków na gaz i tłumnie odwiedziło sklepy muzyczne, pokrywając płytę platyną w ciągu trzech tygodni! W Polsce to ponad 30 000 egzemplarzy. To dużo. Bardzo dużo. Kolejny dowód na to, że Kazik Na Żywo ma swoje miejsce i swoją niszę na polskim rynku muzycznym — i nie są w stanie tego zmienić nawet upływające lata. Fakt ten powinien też zamknąć usta spekulantom. Co by było, gdyby płyta była bardziej spójna, a nie podzielona na dwie wyraźne części? Co by było, gdyby było mocniej, szybciej, agresywniej? Gdyby pomiędzy utworami były sample z TV, mówiące na ten przykład o Smoleńsku? „Gdyby mama miała fiuta, to by była ojcem”! Jaki więc jest album Bar La Curva / Plamy na słońcu? Dobry. Tak jak dobry jest Kazik Na Żywo jako zespół, cała jego dyskografia i wszystkie niezapomniane koncerty, na których mnie nie było, a za które pluję sobie w brodę. KNŻ to KNŻ. Cieszmy się, że jest! GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Bar La Curva / Plamy na słońcu Kazik Na Żywo SP Records 2011

musli magazine


>> Wyjątkowa alternatywa

Jedną z lepszych metod oceniania czegokolwiek i kogokolwiek jest nabranie do danej rzeczy czy osoby dystansu. Tak właśnie było z Kari Amirian i jej płytą Daddy I’m so Special, która ukazała się na polskim rynku 5 grudnia 2011 roku. Album tej debiutującej piosenkarki może wprawić w zdumienie niejednego słuchacza omijającego dotychczas dokonania polskiej sceny undergroundowej. Mnie samą krążek potrafi zaskoczyć po którymś już z kolei odsłuchaniu, więc na wstępie recenzji śmiem wygłosić opinię o niepowtarzalności zjawiska, jakim jest Kari Amirian. Nie przez przypadek wspominam tu o polskim podziemiu muzycznym (nazwę wykorzystałam jedynie na użytek niniejszego tekstu), bo to właśnie z niego wywodzi się muzyka tworzona przez Kari, która szerszej publiczności wciąż nie jest dość dobrze znana. Jej Daddy I’m so Special to genialny efekt tego, co dzieje się obecnie wśród młodych polskich artystów, będących świetną alternatywą dla wszędobylsko panującego kiczu i muzycznej tandety. Kari może i nie jest pierwszą odważną, która pokazuje szerszej publiczności co jej w duszy gra, ale na pewno stanie się pierwszą silną przedstawicielką niezależnego grania, które jest w stanie przekonać większość słuchaczy. Brzmi zbyt górnolotnie? Bynajmniej. Wystarczy włączyć Winter is Back bądź A Little B., by przekonać się, że „tatuś” artystki miał rację i wiedział co robi, mówiąc jej, że jest wyjątkowa. Każdy jej utwór daje nam wszystko to, co ma najlepszego do zaoferowania polska muzyka indie, a nawet i więcej — m.in. różnorodną gamę instrumentów wykorzystanych w tle i klimatyczny wokal samej Kari. Proste dźwięki (oparte głównie

>>recenzje

na pianinie) nie tylko szybko wpadają w ucho, ale tworzą też niesamowity klimat, który znać w każdym utworze i każdym dźwięku (taki chociażby Winter is Back, który urzeka swoją melodią i sprawia, że chce się wracać do niego nieustannie). Nastrój całości podtrzymują także tzw. „przeszkadzajki” oraz sam wokal, który — choć nienajsilniejszy — ma swój niepowtarzalny urok, a co najważniejsze — idealnie współgra z muzyką stworzoną przez samą artystkę oraz Roberta Amiriana. Charakterystyczne i niemal orientalne (jak na nasze uszy) brzmienie jest chyba najlepszą, jak do tej pory, prezentacją talentu tego polsko-ormiańskiego kompozytora. Mam nadzieję, że oboje nie spoczną na laurach i pokażą nam dużo więcej. Zazwyczaj w swoich ocenach staram się nie używać tak wyświechtanego już słowa jak „piękny”, jednak tym razem trudno będzie mi znaleźć bardziej adekwatne określenie. Daddy I’m so Special to bowiem kwintesencja piękna — tego szczególnego, które może nieść ze sobą muzyka. Ta nostalgiczna i melancholijna płyta udowadnia, że z naszą rodzimą muzyką nie jest aż tak źle, a wręcz przeciwnie — ma się ona całkiem dobrze i cały czas idzie do przodu. Pozostaje tylko wspierać takich artystów jak Kari. No i oczywiście ich słuchać. AGNIESZKA PAWŁOWSKA Daddy I’m so Special Kari Amirian EMI Music Poland 2011

Wyobraź to sobie...

Należę do tej grupy ludzi, którzy oddzielają grubą linią Nightwish z Tarją Turunen od Nightwisha bez niej. I choć — gdy

gruchnęła wieść o tym, że sopranistka nie będzie więcej piastować stanowiska wokalistki w zespole — głośno mówiłem, że jej następczyni nie powinna śpiewać w podobnie operowy sposób, to po Dark Passion Play ze smutkiem jednak stwierdziłem, że formacja ta z nową wokalistką Anette Olzon jest daleko od swoich poprzednich dokonań. W Nightwishu zasłuchiwałem się jako długowłosy nastolatek, z dumą nosząc na kostce wymalowane logo zespołu. Wtedy słuchanie symphonic metalu nie było jeszcze obciachem, nikt finów w Polsce nie znał. Po Once wszystko się zmieniło — zespół stał się bardziej komercyjny, teledyski zaczęły się pojawiać nawet w Vivie, a ja powoli zacząłem wycofywać się z pozycji fana. Ale już na tym albumie pojawia się coś, co łączy go z nową płytą Imaginaerum. To utwór Ghost Love Score — w pełni epicki, z rozbudowanymi partiami symfonicznymi oraz tytułem sugerującym pewne nawiązanie do muzyki filmowej. Co prawda lider zespołu, Tuomas Holopainen, bardzo dobrze czuje się w takich klimatach — stąd też być może pomysł, by z kilku napisanych historii stworzyć scenariusz do filmu o identycznym co album tytule. Tym samym płyta staje się pewnego rodzaju soundtrackiem do obrazu, na który musimy jeszcze trochę poczekać. Fakt ten zmienia zupełnie moje podejście do całego wydawnictwa. Moje początkowe zarzuty o niespójność Imaginaerum czy pewien chaos tam panujący zostają odparte. Wszak to muzyka do filmu, musi być więc różnorodna. Całość otwiera Taikatalvi — zaśpiewany po fińsku przez basistę grupy Marco Hietalę. Utwór ten, z założenia stanowiący intro do płyty, zaczyna się odgłosem nakręcania pozytywki, czym Nightwish kupił mnie od samego początku. Dalej, już w języku Shakespeare’a, wybrzmiewa bajkowe Storytime, wpychające mnie do wspomnień z dzieciństwa, marzeń o smokach, księżniczkach i zamkach warownych ukrytych w wysokich górach. Wszystko dobrze, ale zaczynamy tu balansować na cieniuteńkiej granicy, za którą jest już tylko kicz. Ghost River (mam takie wrażenie, że gdyby zaśpiewała go Tarja, mógłby spokojnie znaleźć się na Wishmaster) to bardzo fajnie bujający numer, przegenialny, w którym grobowy wokal Marco wymusił na mnie kiwanie głową i robienie głupich, trochę paramrocznych min. Slow, Love, Slow jest zaskoczeniem (chyba nawet dla samych muzyków). Zadymiony, duszny jazz jest tu czymś więcej niż inspiracją. I Want My Tears Back od pierwszego rif>>67


>> fu atakuje nas znanym z poprzedniego albumu celtyckim klimatem. Ja to lubię, nie przeszkadza mi to, ale znam takich, którzy szybko przeskoczą dalej. Scaretale jest — jak twierdzi sam Tuomas — ich wersją Enter Sandman Metalliki. Anette śpiewa tu niezwykle aktorsko, a Marco jej w tym wtóruje, co daje klimat opętanego cyrku. Ale z kolei Arabesque jest moim zdaniem zbyt rozdmuchane... Turn Loose The Mermaids przypomina mi coś z klimatu płyty Mother Earth Within Temptation, ale wstawki instrumentalne są kapitalne, folkowo-westernowe. Rest Calm miażdży potężnym brzmieniem, nawiązuje do klasyki gothic doom metalu, do formacji My Dying Bride czy Paradise Lost. The Crow, The Owl And The Dove trochę odstaje od Nightwish — tego typu piosenki dostawaliśmy w naddatku od Evanescence. Last Ride Of The Day całkiem sensownie przechodzi w prawie czternastominutowe epickie Song Of Myself, które jest tym, co na każdej płycie Nightwish znaleźć można (na Century Child był Beauty Of The Beast, na Once — Ghost Love Score, a na Dark Passion Play — The Poet and the Pendulum). Płytę jako outro zamyka tytułowe Imaginaerum, muzyczna retrospekcja całości i coś w sam raz na napisy końcowe. Imaginaerum brzmi lepiej od poprzedniego krążka grupy, być może nawet za sprawą samej wokalistki, która dołączyła do zespołu w trakcie prac nad Dark Passion Play, i pewnie dlatego jej głos nie był tam tak silny. Tutaj szwedka czuje się zdecydowanie lepiej, słychać, że jest pełnoprawnym członkiem formacji. Co by nie powiedzieć o tym zbiorze trzynastu „piosenek”, spełniają one zadanie, które im powierzono. Miały poruszać wyobraźnię (jak sam tytuł wskazuje), a być może i rozbudzić ją przed filmem fantasy, który Nightwish nam szykuje. Może. Cieszy mnie tylko, że muzycznie Finowie sięgają po wszystko to, co udało im się osiągnąć do tej pory. Jest tu i Wishmaster, jest i Century Child, a nawet i Once. Jaki będzie film Imaginaerum? Ciężko powiedzieć, gdybym miał to przewidzieć na podstawie albumu, powiedziałbym, że będzie to bajeczka w stylu Złotego Kompasu, ale może się mylę? GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Imaginaerum Nightwish Nuclear Blast 2011

>>68

Wanna play?

Jeśli tylko chcecie popsuć sobie całą zabawę, przeczytajcie tę recenzję. Śmiało, to nie jest żaden autosabotaż z mojej strony, po prostu Sound Kapital duetu Handsome Furs to krążek, który daje wiele radości jedynie podczas słuchania go bez większych oczekiwań, poleceń, porównań czy na szybko spisanych recenzji. Nie ma innej opcji — Sound Kapital wchodzi tylko na czczo, bez żadnych przystawek, i tylko wtedy smakuje wybornie… Dla wszystkich tych, którzy stawiają jednak wyżej teorię nad rozrywkę, piszę dalej. Najważniejszym punktem wydawnictwa Handsome Furs jest zaprzeczenie pewnej reguły, która zawsze się sprawdzała w moim przypadku — coś, co wpada od razu do ucha, szybko się nudzi. Coraz więcej jednak takich szybkich strzałów w muzyce, które wlatują od razu do ucha i nie chcą zbyt szybko wypaść, zagnieżdżając się gdzieś w okolicach przysadki mózgowej i wijąc sobie tam ciepłe gniazdko wespół z endorfinami. Tak było właśnie z Sound Kapital — wpadło szybko, bezboleśnie, ale towarzyszy mi do dziś (zarówno w pracy, jak i w domu) i za nic nie chce mnie uwolnić. To muzyka na każdą okazję i dla każdego. I choć bardzo lubię właśnie te momenty powolnego odkrywania złożonych warstw wypieszczonej do granic muzyki, wsłuchiwania się w pozorną tylko kakofonię dźwięków, zlepiania wszechstronności muzyka w jedną harmonijną całość czy dosłuchiwania ukrytych przez niego znaczeń w melodii, to jednak ten małżeński duet z Montrealu sprawił mi ogromną radość totalnego „rozpasania” się na mentalnej kanapie i leniwego odsłuchiwania. Oczywiście mógłbym po którymś przesłuchaniu Sound Kapital zabawić się w rekonstruktora i demaskatora użytych

>>recenzje stylistyk i nawiązań, ale zupełnie jestem na to głuchy. W tym przypadku przyjemność i czysta radość przede wszystkim! A jest się czym radować. Dużo na płycie oldschoolowych syntezatorów, industrialnych motywów i cudownego klimatu elektronicznej muzyki lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, szczególnie tej ze ściany wschodniej (do której muzycy podobno poczuli miętę po swojej ostatniej trasie koncertowej). W luźnych skojarzeniach znajdą się też pewnie nawiązania do takich składów, jak np. OMD (When I Get Back, Memories of the Future) czy Depeche Mode (What About Us, otwarcie Serve the People i automat perkusyjny w Cheap Music), pojawia się i małe szaleństwo firmowane znakiem Crystal Castels (choćby takie Damage) oraz nastrój Joy Division (Bury Me Standing, ale i Damage). Do tego energia, która kipi tutaj z nadmiaru, postpunkowe zaciągi, electroszaleńcze łamańce oraz indierockowa łagodność dopełniają całości. Od reszty nie odstaje też emocjonujący wokal Dana. Co ciekawe, na trzeciej płycie Alexei i Dan postanowili zrezygnować zupełnie z używania gitar i oprzeć cały materiał jedynie na klawiszach, syntezatorze oraz rytmach automatu perkusyjnego. Mimo to i tak jest dosyć hałaśliwie, i aż trudno uwierzyć, ale efekt jest naprawdę trafiony. Żeby być sprawiedliwym, muszę przyznać, że zaserwowana nam muzyka nie jest niczym odkrywczym, nie ściska serca, nie powoduje oniemienia. To fakt, ale Handsome Furs podbijają moje uszy i serce swoją szczerością, energią i tą nutką/łezką sentymentalizmu, którą mogłem tak naturalnie uwolnić pierwszy raz od dłuższego czasu. Zapomnijcie zatem o wszystkim, co napisałem, i bez żadnych oczekiwań — niezależnie czy dużych, czy małych — wrzućcie w odtwarzacz Sound Kapital i rozgośćcie się. Enjoy! SZYMON GUMIENIK Sound Kapital Handsome Furs Sub Pop 2011

musli magazine


>> książka RECENZJA

Potwierdzanie istnienia

Druga książka doskonałej japońskiej pisarki Yoko Ogawy wreszcie zaszczyciła polskie półki. O ile Miłość na marginesie porażała spokojem i mgławicą znaczeń, o tyle Muzeum ciszy jest wydarzeniem tak bezprecedensowym, że nie sposób znaleźć słów, żeby je opisać. Tej prozy po prostu ominąć nie można. Muzealnik bez imienia przybywa do urokliwego miasteczka, żeby wykonać zlecenie tajemniczej starszej pani, która mieszka w mrocznym pałacu z przybraną córką i garstką służby. Jego zadaniem jest otwarcie muzeum. Mężczyzna musi zmierzyć się z katalogowaniem niecodziennych eksponatów, które starsza pani gromadziła od dzieciństwa. Każdy z nich ma swoją niepowtarzalną, jedyną historię, która w eksponowanym przedmiocie skupia osobowość właściciela. Tajemnicy przedsięwzięciu dodaje fakt, że przedmioty kobieta zabierała w momencie śmierci ich właścicieli. Nowy mieszkaniec miasteczka będzie musiał zmierzyć się nie tylko z ciężarem wspomnień, nieuchronnością końca, ale również z wyjątkowo trudnym usposobieniem chlebodawczyni i narastającym przywiązaniem do ludzi i przedmiotów. Praca staje się

trudniejsza, kiedy miasteczko coraz częściej zacznie nawiedzać śmierć, a muzealnik sam musi ocalać kolejne eksponaty. W muzeum mają prawo znaleźć się tylko te rzeczy, które zmarli zawsze mieli przy sobie, albo te, które uprzedmiotowiły rolę i przeznaczenie ich właścicieli. Będą to na przykład: krążek domaciczny zamordowanej prostytutki, jedyne odzienie mnicha, który złożył śluby milczenia i ubóstwa, skalpel, którym chirurg wykonywał nielegalne operacje, mumia psa i tubka po farbie, którą karmiła się samotna i sparaliżowana malarka na chwilę przed odejściem. Zadanie mężczyzny można zamknąć w słowach: „zamiast bezładu śmierci — schludność i porządek”. W ten sposób muzealnicy ocalają pamięć o ludziach i jednocześnie cały ich doczesny świat, który skupia się w jednym przedmiocie i jest wyraźny jak pręciki trzykrotki wirginijskiej pod okularem mikroskopu. Te działania potwierdzają ludzkie istnienie i jednocześnie przekraczają jego granice. Tworzą nowy, bezpieczny i schludny świat, który szczególną uwagą i czułością otacza przedmioty i nieśmiertelną cząstkę ludzkiej osobowości. Świat Ogawy jest pełen wymownej ciszy, subtelności i niedopowiedzeń. Bohaterowie nie mają imion, nie zawsze jasna jest ich motywacja, poruszają się jak we śnie i upłynniają swoje istnienie w spokojnych japońskich pejzażach. Mimo atmosfery oniryzmu i eteryczności wrażeń nie brakuje tu także groteskowej i momentami drastycznej cielesności. Paradoksalnie staje się ona źródłem cierpienia i przemijania, ale jednocześnie stanowi jedyne constans w świecie, który ciąży ku śmierci. Powieść Ogawy można odczytywać na wielu płaszczyznach: to piękna historia o miłości, przywiązaniu i szacunku, a także pogodzeniu się ze śmiercią. Ogawa zwraca uwagę na trudną sztukę milczenia, które jest jedynym właściwym językiem opisującym śmierć. Podczas lektury muzeum tworzymy sami — tonąc w ciszy między wersami i wypełniając przestrzeń pamięcią i wyobraźnią. To dlatego ta proza tak urzeka i koi — jest jak lustro. Cisza ma tutaj swoją gęstość, stopniuje się, przenika spokojną i kojącą narrację, spogląda na nas spomiędzy poszczególnych wersów. To niebywałe, że taka powieść powstała w kraju mikroprocesorów, nowoczesnych technologii i karōshi. Paradoksalnie to również opowieść o ety-

>>recenzje ce rzetelnej i skrupulatnej pracy. Muzeum ciszy bez pomocy farmaceuty daje ukojenie w czasach pędu, fajerwerków i nieustannej, bezsensownej ucieczki przed tym, co przecież nieuniknione. KASIA WOŹNIAK Muzeum ciszy Yoko Ogawa W.A.B. 2012

Są takie miejsca, w których przegrani są wszyscy

Nie mogę uwolnić się od wrażenia, że jedna z moich ostatnich, a jednocześnie najbardziej emocjonujących lektur jest dla mnie przede wszystkim wielką przestrogą. Musimy porozmawiać o Kevinie jest przestrogą na każdym możliwym poziomie — i jako taka jawi się jako doznanie wyjątkowo intensywne. Główną bohaterką i narratorką tej znakomitej powieści psychologicznej jest Eva, która przeszło półtora roku po zbiorowym morderstwie w Liceum Gladstone High zaczyna pisać pamiętnik. Pisany w formie listów do męża (nie mogę zdradzić wszystkich szczegółów, by nie psuć Wam przyjemności z lektury) ma stać się sposobem na wytłumaczenie sobie i innym tego, co się stało, czy też — dlaczego do tego doszło? Mordercą był bowiem jej syn Kevin, który zabił wówczas dziewięć nieprzypadkowych osób. >>69


>> Narracja jest bezwzględnie szczera i otwarta, a Eva dokładnie opisuje fakty, które krok po kroku doprowadziły do finalnej tragedii, poza tym — poprzez dogłębną, a przy tym bardzo inteligentną dekonstrukcję i autoinwigilację swoich obserwacji, wrażeń, emocji, kolejnych przeobrażeń, przez które przechodzi, na każdym etapie swojego małżeństwa i macierzyństwa — pozwala nam zrozumieć o wiele więcej. Jest jej to zresztą potrzebne (nam, czytelnikom, chyba także) i na swój sposób traktuje to terapeutycznie, by poradzić sobie, przynajmniej w pewnym stopniu, z towarzyszącym jej poczuciem wstydu i strachu, a nade wszystko z osaczającym ciężarem społecznego odrzucenia. Opisy wzajemnych zależności matki i niezwykle trudnego syna stanowią prawdziwy majstersztyk — zarówno w warstwie psychologicznej, jak i literackiej. Odnosimy wrażenie, że Eva i Kevin toczą ze sobą nieustanną i wyjątkowo zaciętą grę. Poddawani wzajemnej, ciągłej, drapieżnie skupionej obserwacji tylko przed sobą nie udają, odkrywając swoje prawdziwe uczucia i myśli. Miraże — bardzo zgrabnie tworzone dla wszystkich innych (i tutaj Kevin jest niekwestionowanym mistrzem okrucieństwa) — w konkretnych sytuacjach ujawniają prawdziwe oblicze ich wzajemnych relacji. Przyznaję, bycie niemym świadkiem tych nieustannych spektakli, pełnych finezji i niejednoznaczności, było dla mnie ciągłym zaskoczeniem, ale i niemałą przyjemnością. Polecam tę książkę szczególnie, bo całkowicie na to zasługuje. Tak jak każda, nawet najmniejsza wątpliwość (zwłaszcza gdy na szali stoi ewentualne rodzicielstwo) powinna zasłużyć na naszą prawdziwie skupioną i dogłębną analizę. Polecam tę książkę również jako obowiązkowe uzupełnienie dla tych, których skusił już ostatni znakomity film Lynne Ramsay oparty na tej powieści. A wszystkim tym, którzy rozpoczną dopiero od lektury swoje spotkanie z Kevinem, gwarantuję jakość, której nie sposób zapomnieć. EWA STANEK Musimy porozmawiać o Kevinie Lionel Shriver Videograf II 2012

>>70

teatr

RECENZJA

Moc Estery?

Literatura i teatr — jak to w długich relacjach żeńsko-męskich związanych na dobre, ale także na złe, bo wysysających z NIEJ tylko to, czego potrzeba dla sceny JEMU — będą związkiem zawsze budzącym wielkie emocje. Gdy przy okazji mamy do czynienia z książką przewrotną, będącą wysokiej próby studium ludzkich uczuć, która zawiera do tego multum niedopowiedzeń, to zmęczeni docierając do jej końca, chcemy albo nigdy nie wracać do innych dzieł tegoż autora, albo też spróbować przetransponować jego myśli na scenę. Adaptacji i reżyserii książki Sándora Márai’a Dziedzictwo Estery na deskach Teatru im. Wilama Horzycy podjęła się młoda reżyserka Pia Partum, oddając wszak wiernie atmosferę fatum wiszącego nad jej główną bohaterką, lecz niestety skrajnie beznamiętnie. Co bowiem przemówi emocjonalnie do czytelnika, nie musi równie silnie zadziałać w teatrze. Tak też się stało: powstał nużący, operujący wypracowanymi formułkami spektakl, w którym zespół grał zimnymi chwytami bez najmniejszego emocjonalnego rezonansu. Akcja dramatu ogranicza się do jednego dnia, który obejmuje w rzeczywistości historię całego życia tytułowej Estery (Maria Kierzkowska). Bohaterkę z początku widzimy najpierw na dużym ekranie, potem w realu: jej głos płynie

>>recenzje to z głośnika, to na żywo, pośród kompletnej pustki sceny, otwartej dodatkowo na klatkę schodową. Te zabiegi scenograficzne wydają się ciekawe — jednak w dalszym przebiegu niemrawej akcji nie mają już zupełnie znaczenia, gdyż ekran zlewa się z delikatną wizualizacją ogrodu, a bohaterowie wychodzą tradycyjnie zza kulis. Tylko ten oczekiwany pojawi się „z daleka”: Lajos, dawny ukochany Estery, przybędzie do niej po latach, z tym że nie będziemy tutaj jednak mieli do czynienia z kolejną schadzką miłosną, gdyż tych dwoje dzieli nie tylko wiele lat milczenia, ale i kłamstwa mężczyzny. Na razie rodzina Estery porusza się jak w transie, wewnętrznie przerażona czekaniem, jakby skostniała — w założeniu reżyserki aktorzy mieli być chyba bardziej drewniani niż nie wiadomo w jakim celu stale przestawiana kanapa. Widz równie jak oni czeka na przyjazd Lajosa, by wreszcie coś się działo — przecież jest w teatrze, pragnie też widzieć, nie tylko słuchać — do tego wystarczyłby mu audiobook… Przybywa Lajos (Sławomir Maciejewski — jedyna w tym spektaklu dobra kreacja) z atrakcyjną córką Ewą (Mirosława Sobik). Światowi i bezkompromisowi, wpadają w świat Estery i jej rodziny: Lajos, człowiek lubiący dobre życie i niezbyt skrupulatny w sprawach finansowych, przed dwudziestu laty zawrócił w głowie nie tylko Esterze, ale i jej siostrze oraz całemu otoczeniu. Teraz on i główna bohaterka znów stają obok siebie, by z pozoru tylko wszystko uporządkować — zaś ich pobudki pozostaną sekretem dla widza, bowiem Partum prześlizguje się nad zagadkami tekstu i nie podejmuje się choćby ich delikatnej sugestii. I tak to wieczny kłamca oraz złodziej, człowiek, który Esterę ograbił, odnosi kolejne zwycięstwo. Z dzisiejszego punktu widzenia jej decyzja, by oddać dom Lajosowi, może wydawać się bardziej naiwna niż szlachetna. Czyżby w ten sposób miała pogodzić się z siostrą, której nie cierpiała? Albo uświadomić sobie, że tytułowe dziedzictwo to nie pierścionek, dom czy zaniedbany ogród, a przede wszystkim świadomość wielkiej siły własnej wartości? Wielkiej — bo stawia Esterę po stronie ludzi z charakterem, małej — ponieważ tę młodą jeszcze kobietę skazuje na całkowite poddanie się losowi, czyli nieszczęsnej miłości. Chciałem zobaczyć „moc” Estery w grze Marii Kierzkowskiej — zniknęła zupełnie pod stukotem obcasów maszerującej musli magazine


>>recenzje wkoło Ewy; na chwilę tylko pojawiając się w pieczętującym jej tragedię dialogu z Lajosem — ale tam zagłuszył ich już odgłos fajerwerków (premierę zaplanowano równo z finałem WOŚP). Trudno przejść obojętnie obok psychologicznej przenikliwości w twórczości Máraia, jednak patrząc na aktorów Horzycy, z których moc (poza Sławomirem Maciejewskim) za sprawą nieudolnej reżyserii Partum gdzieś kompletnie uszła — wolę o spektaklu nie pamiętać. ARKADIUSZ STERN Dziedzictwo Estery / Sándor Márai reż. Pia Partum premiera 8 stycznia 2012 Teatr im. W. Horzycy

Zima w teatrze

Opowiadanie dzieciom baśni to bardzo trudna sztuka. Zwłaszcza dzieciom z początku XXI wieku, przyzwyczajonym do historii z telewizyjnych kreskówek — coraz szybszych, coraz głośniejszych, z prostym morałem i przerwą na reklamę ślicznych, błyszczących zabawek. Przy takiej konkurencji może się jeszcze utrzymać kilka dynamiczniejszych baśni, tych o smokach, potworach i mrocznych intrygach złych czarownic. Ale, przyznajmy szczerze, baśnie Andersena — powolne, ciche, wieloznaczne, w których nawet zabawki się starzeją i umierają — są skazane na porażkę. Mimo to Iga Gańczarczyk w swoim pierwszym spektaklu przeznaczonym dla dzieci Opowieściach

zimowych w bydgoskim Teatrze Polskim postanowiła zająć się właśnie Andersenem. Było warto. Opowieści to wspaniałe przedstawienie i dla dzieci, i dla dorosłych. Liczba mnoga w tytule wynika z tego, że Gańczarczyk zdecydowała się na scenariusz przeplatający ze sobą kilka baśni. Łączącym je tematem jest przemijanie i stopniowa utrata rzeczy, które się kiedyś miało. Rosnąca w lesie Choinka (Anita Sokołowska) krótko cieszy się życiem — najpierw trafia do domu, gdzie zostaje pięknie przystrojona, ale w końcu ląduje w piecu. Próbuje się pocieszać usłyszaną kiedyś bajką o Klumpe-Dumpe, który najpierw spadł ze schodów, a potem poślubił księżniczkę — ale sama nie doczeka happy endu. Bałwanek (Mateusz Łasowski) zakochuje się w widzianym przez okno piecu, a potem zostaje roztopiony przez odwilż. Gerda (Marta Ścisłowicz) długo szuka porwanego przez Królową Śniegu Kaja (Grzegorz Twaróg). Kiedy wrócą razem do domu, okaże się, że są już dorośli. Odzyskali siebie, utracili dzieciństwo. Opowieści nie próbują konkurować z tym, co dzieci mogą zobaczyć w telewizji. Nie budują rozbuchanych plastycznie wizji krainy Królowej Śniegu ani nastrojowych XIX-wiecznych uliczek duńskiego miasteczka, gdzie topnieje biedny Bałwanek. Na scenie widać raczej to, co jest największą siłą teatru — umowność. Aktorzy płynnie przechodzą od roli do roli. Rzeczy, które można naturalistycznie odegrać albo opowiedzieć słowami, można też pokazać piękniej i intensywniej kilkoma prostymi ruchami. Piękna ascetyczna scenografia Dagmary Latały i Jacka Paździora wyczarowuje z wiszących na ruchomej konstrukcji trójkątów z gąbki ogrody, zaśnieżone równiny, zorze polarne i lodowe jaskinie. Na tym właśnie polega magia teatru — chodzący po scenie człowiek nagle staje się kimś innym, a najprostszych przedmiotów wystarczy dotknąć, żeby wyczarować z nich całe światy. Gańczarczyk zrobiła przedstawienie, które świetnie to pokazuje — zupełnie jakby budowała prostą instrukcję obsługi teatru dla najmłodszych widzów, tłumacząc im, na czym polega sceniczny symbol, jaką rolę ma gest aktora, jaką kostium, jaką głos, a jaką wyobraźnia widza. Cały zespół aktorski spisuje się świetnie, choć postawiono przed nim duże wyzwanie, bo jako że spektaklowi cały czas towarzyszy muzyka Daniela Pigońskiego,

większość ról oparta jest na skomplikowanych układach choreograficznych. Opowieści zimowe w Teatrze Polskim w Bydgoszczy to rzadki przykład spektaklu świetnego i dla dzieci, i dla dorosłych. Młodsi zobaczą tu, może pierwszy raz, prawdziwą magię teatru, a starsi uśmieją się i wzruszą, wybaczając przy okazji kilka niepotrzebnych dłużyzn i doklejony na siłę happy end. Kiedy wchodziłem do teatru, na ulicach było mokro i szaro. Kiedy z niego wychodziłem, w Bydgoszczy padał piękny gęsty śnieg — pierwszy taki tej zimy. Ukryte we mnie dziecko pomyślało, że wypada za niego podziękować Idze Gańczarczyk. PAWEŁ SCHREIBER Opowieści zimowe reż. Iga Gańczarczyk premiera 13 stycznia 2012 Teatr Polski w Bydgoszczy

>> >>71


>>

KASIA GUMPE >>Talk-yo


ERT


>>




>>



>>



<<


>>




<< KASIA GUMPERT urodziła się w 1985 roku w Katowicach. Obecnie mieszka w Nowym Jorku, gdzie skończyła Fine Arts w dziedzinie fotografii na Hunter College. Studiowała również Kulturoznawstwo i Filologię Polską na Uniwersytecie Śląskim. Lubi mieszać: fotografuje, filmuje, kolażuje. W 2010 roku jej polaroidy zostały pokazane podczas wystawy Instant Gratification w Copro Gallery w Los Angeles. Talk-yo to nowy cykl zdjęć dokumentujący codzienne życie Tokio — kobiety pracujące, młodych Japończyków z Harajuku czy miejsca ze street foodem. Jej najnowsze prace można oglądać na kasiagumpert.tumblr.com


>>warsztat qlinarny

Tęskniąc za ciepłem Zima w pełni. W końcu wyciągnęłam puchową kurtkę — długą po kostki, którą się opatulam jak śpiworem. Ile razy pomyślę, że za oknem jest minus dziesięć, przypominam sobie jesień, moją ulubioną porę. Tęsknię za wiosną. Za wschodami słońca o piątej, a nie siódmej rano. Śpiewem skowronków i piskiem jaskółek. Za pierzyną liści i pajęczynami odbijającymi pomarańczowe promienie słońca. Śniadaniem i kawą na balkonie… Zimą właściwie nie wiem, czy bliżej mi do wiosny czy do jesieni. Rozleniwiam się. Nie chce mi się pichcić wyszukanych dań, bo nie ma z czego. To nie maj ani czerwiec, kiedy nie nadążam z gotowaniem kolejnych pęczków szparagów i botwinkowych cudów. Zakupy robię teraz jakoś po macoszemu. W sklepie zastanawiam się nad każdym zakupionym warzywem. Pomidory nie pachną słońcem, ogórki twardo sterczą w foliowych kondomach, bakłażany są podejrzane. Ile w nich warzyw, a ile chemii? Ufam tylko temu, co suszone, temu, co niegdyś leżało nietknięte przez ząb czasu i pleśni w piwnicy przez całą zimę. Kupuję cebulę, torebkę suszonej ciecierzycy. Wącham te najbardziej śmierdzące sery. Wybieram twarde gruszki i jeszcze zielone importowane banany, które w mojej kuchni, nabierając koloru, przypominają mi o słońcu. Nagle na targ zrobiło mi się tak strasznie daleko i zupełnie nie po drodze. Nie ryzykuję wyprawy, w końcu kto chciałby sprzedawać zamarznięte marchewki i sam zamieniać się w sopel…? Chociaż nigdzie indziej nie mogę znaleźć moich ulubionych ligoli. Miód kończy się w domu szybciej niż cukier, a hektolitry wypitej rozgrzewającej herbaty świadczą tylko o tym, że jest luty. Buty już podkułam. Serio! Myślałam o czymś ekstrawaganckim, imprezowym, ale moje menu na karnawał poznaliście w poprzednim numerze. Może faworki — chrusty? Eee, nikt nie robi lepszych niż moja mama, a jej przepisu nie zdradzam nikomu. To moja tajna broń. Może pączki? Nigdy nie odważyłam się ich smażyć, patrzeć, ile wchłaniają tłuszczu, jak nurkują i pokonują patelnię kraulem albo żabką. Wolę, udając nieświadomą, kupić tłuściutką, słodką i jeszcze ciepłą bułeczkę w cukierni. W domu gotuję zimą różne dania. Jest tłuściej (od masła — nie oliwy) i ciężej niż latem, kiedy składam hołd sałatkom, pastom i grillowi. Dzisiaj grilla zastępuje mi patelnia. Jeżeli jeszcze nie macie takowej — do grillowania, szczerze Wam polecam. Naprawdę można wyczarować na niej pachnące latem pyszności. Przez ten miesiąc zbierałam dla Was ciepłe, aromatyczne, tanie (w obliczu kryzysu, a jak!) i sycące pyszności. I cóż, na koniec okazało się, że luty na moim talerzu ma kolory jesieni. Wszystko się miesza i moja zimowa kuchnia jest beżowo-brązowym patchworkiem. Trochę tu Francji, trochę Azji, kuchni żydowskiej i szybkiej wariacji włoskiej. Wszystko po to, by zjeść dobrze, a ten tłuszczyk pod skórą, który będziemy wiosną uparcie zrzucać, niech nas grzeje. Na wieczne mrozy.

>> MARTA MAGRYŚ Zabytko- i kulturoznawczyni. Muzealnik. Z zamiłowania kucharka i amatorka kuchni fusion.

>>86

musli magazine


>>warsztat qlinarny WŁOSKA PASTA Z GRUSZKĄ I SEREM GORGONZOLA

FRANCUSKA ZUPA CEBULOWA 1/2 kg cebuli 5 dag masła 1/2 szklanki białego wytrawnego wina ok. 750 ml bulionu drobiowego łyżeczka suszonego tymianku łyżeczka suszonej szałwii 1–2 ząbki czosnku liść laurowy łyżeczka miodu sól i pieprz 4 kromki bagietki 5 dag sera grojer (lub inny ostry)

(porcja dla 2 osób) 250 g spaghetti ok. 30 g masła 200 g gorgonzoli (może być inny ser pleśniowy, np. lazur) 50 ml mleka 1 spora dojrzała gruszka

Gotujemy spaghetti w osolonej wodzie do momentu, aż będzie al dente. W międzyczasie na patelni roztapiamy masło, dodajemy mleko oraz ser i mieszamy do jego roztopienia. Dodajemy obraną i pokrojoną w kostkę gruszkę, delikatnie mieszamy. Wyłączamy gaz. Makaron odcedzamy i mieszamy z sosem.

Cebulę kroimy w plasterki i wrzucamy na patelnię z roztopionym masłem. Dusimy, aż się zeszkli i dodajemy liść laurowy, szałwię i tymianek. Smażymy przez 30 minut (często mieszając). Następnie dodajemy pokrojony drobno czosnek i miód. Smażymy jeszcze 5 minut i wlewamy wino. Redukujemy ogień. Dodajemy gorący bulion i podgrzewamy na małym ogniu kolejne 30 minut. Przyprawiamy solą i pieprzem. Kromki bagietki posypujemy serem i zapiekamy kilka minut, aż się lekko zrumienią. Nalewamy zupę do talerzy lub miseczek, na wierzch kładziemy grzanki i jemy!

ŻYDOWSKI HUMMUS, CZYLI PASTA Z CIECIERZYCY

>> 3–4 łyżki gotowej pasty tahini lub 5 łyżek ziaren sezamu łyżka oleju sezamowego 2 łyżki dobrej oliwy z oliwek 1 ząbek czosnku sok z połowy cytryny 250 g ciecierzycy z puszki lub ok. 100 g suszonej pół szklanki wody sól ostra papryka ulubiony chleb

Jeżeli używamy suszonej ciecierzycy, należy ją przez noc wymoczyć w wodzie. Następnie wodę wylać i ugotować w świeżej z odrobiną (około pół łyżeczki) sody oczyszczonej, aż ciecierzyca będzie miękka. Ciecierzyca z puszki nadaje się od razu do przyrządzenia humusu.

Jeżeli nie mamy sezamowej pasty tahini, możemy szybko przyrządzić ją samodzielnie. Ziarna sezamu prażymy na suchej patelni, aż lekko zbrązowieją. Dodajemy olej sezamowy i oliwę, a następnie całość miksujemy na pastę blenderem. Następnie dodajemy czosnek, sok z cytryny i dalej miksujemy. Do powstałej masy dorzucamy ciecierzycę i wszystko dokładnie miksujemy. Doprawiamy solą. Gotową pastą możemy smarować chleb. Doskonale smakuje posypany ostrą suszoną papryką albo kuminem.

AZJATYCKIE BANANY W CIEŚCIE 2 duże banany 1/2 szklanki mąki ryżowej 1/2 łyżeczki cynamonu 1/2 łyżeczki kardamonu 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia łyżeczka cukru pudru szczypta soli mleko olej do smażenia miód

Banany obieramy, przekrajamy wzdłuż na pół i jeszcze raz na pół. Mieszamy razem mąkę, przyprawy, proszek do pieczenia, sól i cukier. Następnie, mieszając, dodajemy

mleka, aby powstało ciasto o konsystencji ciasta naleśnikowego. Rozgrzewamy olej w głębokiej patelni lub woku. Banany maczamy w cieście i smażymy z każdej strony, aż się zezłocą. Odsączamy z tłuszczu na ręczniku papierowym. Układamy na talerzu i polewamy miodem. Jemy póki są ciepłe i chrupiące. >>87


>>poe_zjada

Maciej Krzyżyński >>urodzony w roku 1987. Absolwent biologii i student ochrony środowiska na Uniwersytecie

Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autor wierszy i prozy poetyckiej. Publikował m.in. w „Szafie”. Wielokrotnie uczestniczył w slamach poetyckich w toruńskim klubie Od Nowa.

Teraz i raz

Rokowania były bardzo dobre. Pomimo stu dwudziestu kazań jasnogórskich na liczniku opasłego osiemnastokołowca. Pomimo zaczętego autorecyklingu blach jej Citroëna, w którym rdzawe bakcyle tworzyły nowe ogniska zapalne barwy harcerskiej cegły. Obawy chirurgów były zbyt niskiego stanu, by wykreować tak bardzo przecież realną wizję tuzina otwartych złamań. Pomimo nogi na gazie. Pomimo dekapitacji. Pomimo nagłej ochoty na utratę chęci. (5.12.2011)

>>88

musli magazine


>>poe_zjada

Gawrony, Maklerzy i Halibut Wojna zaczęła się wczoraj. Siedziałem na parapecie pełen podziwu dla praw bezruchu, z dyspensą okazaną jedynie prawej nodze miarowo uderzającej zbyt chłodny kaloryfer. Miast kuli trafił mnie zbłąkany szept. Czerń piór miejskich podchwycił z radością temat wypowiadany z obu ich krtani. Krach. Dwunożne kalectwo miejskiego mrowiska założyło sztywne garnitury i garsonki krochmalone oparami naftalenu. Różowe krawaty, gładkie twarze. Szept płyt chodnikowych. Wertykalne wahania walut stały się zamiennikiem oper mydlanych, doskonalej jeszcze odzwierciedlając labilność charakteru menopauzy. Pragnący coraz to młodszych ciał mężowie, siedząc wieczorami w zatęchłych knajpach, zmienili repertuar okrzyków. Nie było już piersi, ud i ogółu smukłej figury córki szefa. Czterdziestolatkowie, nieświadomi eksplozji kryzysu własnego, zaczęli wyśpiewywać nazwy państw i spółek giełdowych tym głośniej, im gorzej prosperowały. To nic wstydliwego pluć na chodnik. Suche płyty chłoną spragnione każdą wydzielinę. W przeciwieństwie do granitu, który mnie hejże ho. Lecąc, przegoniłem ptaki. Przechodnie zatrzymali się, a chłodny bruk zaśpiewał krótkim, cichym basem. Każdy centymetr sześcienny mojego ciała pod wpływem brukowej pieśni zamienił się w kwadratowy. Wojna szeptana, wojna giełdowa. Krótka wojna to była.

(13.12.2011)

>>89


{

>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

SZYMON GUMIENIK

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

WIECZORKOCHA

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

ANIA ROKITA

archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.

MACIEK TACHER

rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.

EWA STANEK

pomiędzy jednym nieprzytomnym zaczytaniem a kolejnym przygląda się ludziom i światu z głodną uwagą. Pomiędzy jednym uważnym zmarszczeniem czoła a kolejnym zaśmiewa się do i z niego, a jeszcze bardziej z siebie samej. Czasem myśli, że nie jest nikim więcej i nikim mniej.

>>90

IWONA STACHOWSKA

z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.

AGNIESZKA BIELIŃSKA

dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.

MARCIN ZALEWSKI

rocznik 1989. Nowomieszczanin z pochodzenia, student dziennikarstwa, lubi kulturę i naturę.

NATALIA OLSZOWA

jest „free spirytem”, który w intencji poprawy waru swej egzystencji wyjechał z falą emigracji w roku 20 i... utknął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych mar i realiów, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszł i sobą „tu i teraz”, kultur i ich różnic, języków, moż ści, horyzontów, a czasem i beznadziei, wiary i niew Kim jest? Kimś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawe rozprostować skrzydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po stronach lustra, która pobiegła za białym króliczkiem właśnie rozgrywa partię szachów z królową.

musli magazine


unków 004 rzeń łości żliwowiary. et dwóch mi

} >>redakcja

JUSTYNA TOTA

GOSIA HERBA

na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.

MAREK ROZPŁOCH

rocznik 1980, filozof i ktoś lub coś w rodzaju dziennikarza. Mieszka w Toruniu.

ARKADIUSZ STERN

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

EWA SOBCZAK

rocznik 1985

podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl

www.gosiaherba.blogspot.com

KASIA WOŹNIAK

wychowana na Bałutach, sercem torunianka. Polonistka, zakochana w życiu bez wzajemności, przez przypadek PR-owiec. W godzinach urzędowych redaktor, po godzinach — tropicielka absurdów i miłośniczka lat 20. Dźwiękoczuła i światłolubna, kompulsywna czytelniczka. Ze względów humanitarnych już nie śpiewa. Od dwóch lat w Warszawie jej życie bezlitośnie reżyseruje Gombrowicz i na Szaniawskiego się nie zanosi.

ALEKSANDRA KARDELA

absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.

KRZYSZTOF KOCZOROWSKI

z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.

ANDRZEJ LESIAKOWSKI

ładowanie opisu, ...pisu, ...su.

urodzony w 1988 roku, mocno zaangażowany w życie. Przez ostatnich sześć lat intensywnie wojował słowem i pomysłem, pracując jako copywriter i specjalista ds. PR. Od 2010 roku z powodzeniem prowadzi własne studio brandingowe. W celu lepszego poznania swojego największego obiektu zainteresowań — człowieka, ukończył socjologię. Humanistyczne zacięcie rozwija na studiach kulturoznawczych.

JUSTYNA BRYLEWSKA

rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...

>>91


http://

>>dobre strony

>>www.atsukokudo.com Atsuko, królowa lateksu

Były już wymagające delikatności i uwagi ubrania z papieru i jednorazowa mięsna sukienka Lady Gagi projektu Franca Fernandeza, która po gali z powodzeniem wykarmiłaby sporo wygłodniałych hien bankietowych. Atsuko Kudo, japońska projektantka z Londynu, sięga po materię równie delikatną. Swoje ekskluzywne projekty tworzy bowiem z lateksu. A właśnie, czym jest lateks? To koloidalny roztwór kauczuku naturalnego lub syntetycznego. Do niedawna stosowany był w przemyśle gumowym do produkcji opon, pianki lateksowej przy produkcji mebli i materaców, klejów, nici, prezerwatyw, rękawic oraz ubrań, ale głównie wykorzystywany był w przemyśle porno. To zmieniło się wraz z wejściem na rynek Atsuko Kudy. Projektantka ukończyła tokijską szkołę projektowania i mody, ale swoją przygodę z lateksem rozpoczęła dopiero w Londynie, kiedy zaczęła pracować w sex shopie. Bardzo szybko przekonała się jednak, że prostota, powtarzalność i przewidywalność sex przemysłu nie jest dla niej. Wraz z Simonem Hoare, którego tam poznała, zdecydowała się na stworzenie swojego lateksowego imperium. Oferta sklepu internetowego Kudo jest niewiarygodna. Obok elementów bielizny, które wyglądają raczej jak tradycyjne gadżety erotyczne, projektantka prezentuje ogromną kolekcję pięknie malowanych sukienek w różnych kolorach i deseniach, klasycznych, stylizowanych na vintage topów, fikuśnych kapeluszy, eleganckich toczków, ascetycznych berecików z antenką (moje ulubione — przy okazji to znakomita alternatywa dla moheru!), rękawiczek, legginsów i pończoch. Mamy klasyczne, proste wzory, ale też wymagające upięcia, drapowania i falbany. Aż trudno uwierzyć, że wszystkie wykonane są z lateksu. Brzmi bajecznie, są jednak pewne minusy mody lateksowej. Materiał jest niezwykle delikatny i łatwo można go uszkodzić. Wymaga od nas także nienagannej sylwetki. Każda fałdka na brzuchu powoduje mało atrakcyjny efekt parówki we flaczku. Jest też dosyć niewygodny i wymaga odpowiedniej pielęgnacji. Musimy zapomnieć o przyjemnych balsamach, masłach, olejkach i przerzucić się na tony talku. Z drugiej strony to kreacje, w których raczej nie występujemy na co dzień, więc chyba warto spróbować. Co ciekawe, po projekty Kudo sięgają nie tylko gwiazdy, ale też kolorowa londyńska ulica. Może zbliżające się walentynki to dobry moment, żeby wprowadzić trochę bajkowego lateksu do naszej garderoby? W tym dniu wszystkie erotyczne chwyty dozwolone! MAGDA WICHROWSKA

>>92

musli magazine


WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A

{

>>słonik/stopka

}

MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Karolina Natalia Bednarek, Agnieszka Bielińska, Gosia Herba, Aleksandra Kardela, Krzysztof Koczorowski, Marta Magryś, Andrzej Mikołajewski, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Paweł Schreiber, Iwona Stachowska, Ewa Stanek, Arkadiusz Stern, Justyna Tota, Grzegorz Wincenty-Cichy, Kasia Woźniak, Marcin Zalewski korekta: Justyna Brylewska, Edyta Peszyńska, Andrzej Lesiakowski

>>93



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.