Musli Magazine Styczeń 2011

Page 1

1[11]/2011 STYCZEŃ

>>GLIWIŃSKA >>DOROSZENKO >>EL MÁS SANTO


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Apetyt na więcej

P

rzed nami nowy miesiąc, nowy rok i nowy numer „Musli”. Jesteśmy już z Wami niemal rok i z pierwszej ręki wiemy, że na naszym podwórku kulturalnym dzieje się dużo i dobrze. Ale nowa rzeczywistość, w jaką co roku wkraczam ze świeżutkim bagażem dwunastu miesięcy, zawsze budzi we mnie ogromy apetyt na więcej. Tak jest i tym razem, dlatego sobie i Wam chciałabym życzyć w 2011 roku ekscytujących odkryć artystycznych. Niech przewodnikiem po nich będzie dla Was nasz miesięcznik! Tego po cichu sobie życzę. MAGDA WICHROWSKA

>>2

musli magazine


[:]

>>spis treści

>>2

wstępniak. apetyt na więcej

>>3

spis treści

>>4

wydarzenia. HANNA GREWLING, EF, PAWEŁ SCHREIBER, ARKADIUSZ STERN,MARCIN GÓRECKI, ANIAL, AB, SY, ARBUZIA

>>14

na kanapie. zabić Mamonia. MAGDA WICHROWSKA

>>15

okiem krótkowidza. seans z Keanu. KASIA TARAS

>>16 >>17 >>18 >>19 >>20

gorzkie żale. kiedy ostatnio byłeś w lesie? ANIA ROKITA

a muzom. ryba psuje się od głowy. MAREK ROZPŁOCH filozofia w doniczce. okiem trzydziestolatki IWONA STACHOWSKA

elementarz emigrantki. j jak język. NATALIA OLSZOWA milczenie nie jest złotem. cosmopolis? JAREK JARRY JAWORSKI

>>21

porozmawiaj z nią... soul wychodzi z ducha Z LENĄ ROMUL ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA

>>24

portret. Agnieszka Holland — „faceci są na ogół miękcy” MARCIN GÓRECKI

>>28 >>30

poe_zjada. AGATA KWAŚNIEWSKA porozmawiaj z nim... magiczna ręka do pisania książek Z JAROSŁAWEM JAKUBOWSKIM ROZMAWIA JUSTYNA TOTA

>>34

zjawisko. kim naprawdę jest El Más Santo? SZYMON GUMIENIK

>>42

porozmawiaj z nimi... cały czas mamy power do grania Z DYMOLEM I MUCHĄ (DUBSKA) ROZMAWIA AGNIESZKA BIELIŃSKA

>>46 >>62

galeria. MARTA GLIWIŃSKA nowości [książka, film, muzyka] ARBUZIA, EWA SOBCZAK, SY

>>65

recenzje [film, muzyka, książka, teatr, festiwal] MARCIN RADOMSKI, KRYSTIAN PESTA, MAGDA WICHROWSKA, ALEKSANDRA KARDELA, ARKADIUSZ STERN, KASIA TARAS

>>74

sonda

>>76

fotografia. EWA DOROSZENKO

>>94

redakcja

>>96

dobre strony. ANIAL

>>97

słonik/stopka

OKŁADKA: IL. MARTA GLIWIŃSKA (I, IV)

>>3


>> STYCZEŃ W KINIE CENTRUM

FOT. JERZY MICHAŁ MURAWSKI

W styczniowym repertuarze Kina Centrum pojawi się kilka premierowych filmów, a nawet jeden pokaz przedpremierowy. 14 stycznia, czyli 2 tygodnie przed polską premierą, będzie można obejrzeć Ludzi Boga Xaviera Beauvoisa — zdobywcę grand prix tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes. To kameralny dramat opowiadający opartą na faktach historię

mnichów w algierskim Tibhirinie, którzy stanęli przed decyzją opuszczenia klasztoru. Żyjących tu przez lata w całkowitej symbiozie z muzułmańską ludnością, służących jej i pomagających bez śladu nawracania zaskoczyła zmiana polityki władz. Kiedy w Algierii doszło do wybuchu konfliktu z islamskimi ekstremistami i eskalacji przemocy, miejscowe władze zaczęły nalegać, by cystersi opuścili Tibhirine. Film stał się kinowym przebojem ostatnich miesięcy we Francji.

W NOWYM ROKU SZAFA GRA Wraz z początkiem nowego roku 2011 (od 2 do 7 stycznia) Teatr Baj Pomorski zaprosi wszystkich widzów na Słowika według Ady Konieczny. Następnie 9 stycznia o godzinie 16.30 zobaczymy Wschód i zachód słonia autorstwa Joanny Klary Teske w reżyserii Ireneusza Maciejewskiego. W pechowy dzień miesiąca (ale również 14 i 16 stycznia) będziemy mieli natomiast okazję przyjrzeć się ze sceny akcji spektaklu pt. Na arce o ósmej w reżyserii Pawła Aignera. W drugiej połowie stycznia w teatrze usłyszymy afrykańskie brzmienia oraz piosenki Kleyffa w spektaklu Afrykańska opowieść, czyli Tygrys Pietrek (w reżyserii Zbigniewa Lisowskiego), który z afisza zejdzie dopiero 23 stycznia. Łgarz w teatrze? Czemu nie! Od 25 do 28 stycznia zapraszamy na Barona Münchhausena, do którego scenariusz i teksty piosenek napisali Wojciech i Maciej Szelachowscy, wyreżyserował Wojciech Szelachowski, scenografią zajął się Jerzy Murawski, a muzyką Krzysztof Dzierga. Na zakończenie miesiąca, czyli 30 stycznia w samo południe zobaczymy Szewczyka Dratewkę. Więcej informacji znajdziecie na stronie www.bajpomorski.art.pl. HANNA GREWLING >>4

>>wydarzenia

Wśród premier znalazł się nowy film twórcy kina niezależnego — Czarny Dominika Matwiejczyka. Tytułową postacią filmu jest zmęczony wielkomiejskim życiem mężczyzna, który po kilkunastu latach wraca do rodzinnej wsi, by dokończyć zarzuconą niegdyś pracę doktorską. Jednak to, co go spotyka, dalekie jest od oczekiwanego spokoju. Niezwykle interesująco zapowiada się dokument niemieckiego reżysera Davida Sievekinga, miłośnika twórczości Davida Lyncha Dawid chce odlecieć. Pomysł zrodził się z odkrycia reżysera, że twórca Blue Velvet z wielkim zaangażowaniem praktykuje i propaguje medytację transcendentalną, wierząc, że jest ona najlepszą drogą do spełnienia i istotnym źródłem artystycznej inspiracji. Tak rozpoczęła się niezwykła przygoda Sieverkinga z naukami Maharishiego, którą z uporem i wnikliwością godną detektywa zapisał na taśmie filmowej. Dokument, którego główną osią jest odkrywanie prawdy o ruchu medytacji transcendentalnej i naturze sekty jako takiej, jest również próbą opowiedzenia o potrzebie odnalezienia duchowości i sensu w życiu. W odpowiedzi na ten obraz Lynch zapowiedział własną wersję filmu o Maharishim! Wśród premierowych zapowiedzi znalazł się też film fabularny Ajami, którego twórcami jest niecodzienna para reżyserska: Palestyńczyk Scandar Copti i Żyd Yaron Shani. Obraz opowiada o dzielnicy Ajami w Jaffie — kulturowym tyglu, miejscu koegzystencji kilku różnych narodowości, przestrzeni codziennego budowania niełatwej stabilizacji, w której sąsiad może okazać się największym wrogiem, gdzie lęk i niepewność to stali towarzysze dnia. Wrażliwy trzynastolatek Nasi oraz jego starszy brat Omar żyją w strachu o rodzinę po tym, jak ich wuj zranił ważnego człon-


>>wydarzenia

ka klanu. Naiwny młody uciekinier z terytoriów palestyńskich — Malek, pracuje nielegalnie, aby zarobić na operację matki. Bogaty Binj marzy o przyszłości ze swoją żydowską narzeczoną, a policjant Dando obsesyjnie próbuje odnaleźć brata, który niedawno zaginął. Film zdobył Złotą Kamerę na MFF w Cannes oraz nominacje do najważniejszych nagród filmowych, w tym Oscara i Europejskiej Nagrody Filmowej. Wśród styczniowych propozycji Centrum znalazło się też wiele filmów, których premiery polskie odbyły się w poprzednich miesiącach. I tak z prawie 3-miesięcznym opóźnieniem trafi do nas Sekret jej oczu Juana Jose Campanelli — zdobywca Oskara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Pojawi się też kilka listopadowych premier, w tym Maczeta Roberta Rodriqueza — obraz, który powstał w dużej mierze dzięki fanom, wiernie wyczekującym na realizację pomysłu ujawnionego w fałszywym trailerze dołączonym do Grindhouse’u. W obsadzie Maczety, oczywiście poza Dannym Trejo, z myślą o którym pisany był scenariusz, znalazły się nazwiska, których zestawienie może by zaskakiwało, gdyby nie fakt, że łączy je nazwisko reżysera, a są wśród nich: Robert de Niro, Steven Seagal, Don Johnson, Jessica Alba, Michelle Rodrigueaz. To po prostu trzeba zobaczyć! Z polskich produkcji obejrzeć będzie można Joannę Feliksa Falka i Skrzydlate świnie Anny Kazejak. A z filmów startujących w Polsce w grudniu dotrze do Torunia Śniadanie ze Scotem Lauriego Lynda — kanadyjska komedia rozprawiająca się z uprzedzeniami wobec homoseksualistów w środowisku sportowców. Zachęcamy do odkrywania premierowych obrazów i nadrabiania zaległości, póki jeszcze można je zobaczyć na dużym ekranie. (EF)

KLUB KAWALERÓW O Michale Bałuckim, polskim komediopisarzu z drugiej połowy XIX wieku, pamiętają dzisiaj już chyba tylko studenci polonistyki (którzy i tak zapominają o jego istnieniu tydzień po egzaminie). Bardzo to nieładnie, bo przecież cały naród wciąż z ochotą śpiewa od czasu do czasu piosenkę Góralu, czy ci nie żal jego autorstwa. Postać tego pisarza przybliża w grudniu i styczniu Teatr Polski w Bydgoszczy, wystawiając jego sztukę Klub kawalerów w reżyserii Łukasza Gajdzisa (aktora i reżysera, którego bydgoska publiczność polubiła choćby za jego Pchłę Szachrajkę czy Brzechwę 2: Szelmostwa Lisa Witalisa). Okazuje się, że Bałucki zasługuje na pamięć nie tylko ze względu na górala — jego twórczość śmieszy i skłania do niegłupiej refleksji tak samo skutecznie, jak ponad sto lat temu. Narodowe poczucie humoru to skarb, którego trzeba pilnować (inaczej zaczyna się nam wydawać, że zbudowane jest tylko na Świecie według Kiepskich i 13. posterunku) — więc bijmy się w piersi, że zapomnieliśmy o Bałuckim i ruszajmy do TPB. PAWEŁ SCHREIBER

FOT. NADESANE

poświęconej choreografii. Prezentowane na wystawie „ZWIERZenia. Czułość istnienia” rzeźby Tomasza Rogalińskiego z Koszalina i wideo-art Filipa Sadowskiego z Warszawy są jednym z komentarzy do zdania „Zwierz-am się, więc jestem” Jacquesa Derridy, sparafrazowanego przez Agatę Araszkiewicz. Poprzez grę słów, możliwą tylko w języku polskim, do filozoficznych rozważań Derridy na temat zwierzęcości autorka dodała warstwę emocjonalną. Tym, co łączy ją z rzeźbami i filmami artystów, jest postać psa — głównego bohatera dzieł. Człowiek pojawia się w nich jako dopowiedzenie, uzupełnienie, bohater drugoplanowy. Wszystkie kontemplują też w jakiś sposób zwyczajność psa, zwierzęcia samego w sobie, nie zaś jako nośnika ludzkich znaczeń i metafor. Kolejna wystawa — „W rytmie”, autorstwa Justyny Grzebieniowskiej — przeniesie nas w malarską krainę tańca, w której scena

zmienia się w płaszczyznę płótna. Autorkę postać w ruchu i taniec fascynują od dawna, to głównie człowiekowi i pasji tańca, sobie i swym najgłębszym marzeniom poświęca ten cykl obrazów. Świat choreografii przenosi w świat malarstwa; w swoich pracach, za pomocą malarskich wartości, takich jak: faktura, kolor, światło, forma i kompozycja, zamienia taniec figur w rytm form. Tymi środkami na płótnie tworzy swoje malarskie choreografie, w których mocno zaznacza rytm i ruch jako główne komponenty obrazu. Tydzień później Galeria Wozownia zaprasza na wernisaż wystawy wybranych prac Wojciecha Bruszewskiego (1947—2009), prezentowanych kilka miesięcy temu podczas retrospektywnego pokazu twórczości tego artysty w Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi. Bruszewski — operator i reżyser — był prekursorem sztuki wideo w Polsce, silnie związanym ze sztuką awangardową, członkiem

>>

Klub kawalerów 2 i 7–9 stycznia, godz. 19.00 Teatr Polski w Bydgoszczy

WOZOWNIA. ZWIERZENIA W RYTMIE I FENOMENACH PERCEPCJI

W nowym 2011 roku toruńska Galeria Wozownia już 7 stycznia zaprasza na otwarcie dwóch wystaw. Pierwszej spod znaku… psa, drugiej zaś

>>5


>> ARKADIUSZ STERN Tomasz Rogaliński, Filip Sadowski ZWIERZenia. Czułość istnienia 7 stycznia–13 lutego, Wozownia Justyna Grzebieniowska W rytmie 7–23 stycznia, Wozownia Wojciech Bruszewski Fenomeny percepcji 7 stycznia–13 lutego, Wozownia

KOLĘDOWANIE W DWORZE ARTUSA 8 stycznia Dwór Artusa zaprasza na koncert kolęd w wykonaniu Haliny Frąckowiak. Recital rozpocznie się o godzinie 17.00. Darmowe wejściówki można nabyć w kasie od 27 grudnia. Podczas koncertu będziecie mieli okazję posłuchać nie tylko znanych z domu świątecznych piosenek, ale również tych mniej popularnych, takich jak Kołysanka Matki Brzemiennej czy Dzień jeden w roku. Główna wykonawczyni to znana z opolskiej estrady gwiazda muzyki rozrywkowej, która sama komponuje i pisze teksty piosenek. Największą sławę przyniosły jej takie >>6

utwory jak: Mały elf, Papierowy księżyc, Napisz proszę. Koncert objęty jest patronatem miasta Torunia.

symbol myśli. Drugi natomiast zaprezentuje kameralną rzeźbę ceramiczną. Wystawa potrwa do 13 lutego.

MARCIN GÓRECKI Kolędy Litanie w wykonaniu Haliny Frąckowiak 8 stycznia, godz. 17.00 Sala Wielka Dworu Artusa

MARCIN GÓRECKI Plantacja ceramiki 13 stycznia, godz. 18.00 Dwór Artusa – Galeria Artus

FOTOREPORTAŻ W DWORZE ARTUSA

12 stycznia o godzinie 18.30 w Dworze Artusa będziecie mieli okazję zobaczyć jedyną w swoim rodzaju relację z podróży do Australii. Jednak nie jest to jedna z tych „wypraw”, podczas których wsiadamy w samolot i wydaje nam się, że odkrywamy cały świat. Karolina Sypniewska tę trasę postanowiła pokonać drogą lądową — odwiedziła Iran, wspięła się na wysokość 5500 metrów, pływała z żółwiami, poznawała nieodkryte tereny Papui-Nowej Gwinei, a wszystko to utrwaliła na zdjęciach, które wraz z komentarzem samej autorki zostaną przedstawione na spotkaniu pod tytułem: „Z Bydgoszczy lądem do… Australii”. Więcej informacji na: www.karolinasypniewska.pl. Zapraszamy gorąco! MARCIN GÓRECKI Świat i okolice – z Bydgoszczy lądem do... Australii 12 stycznia, godz. 18.30 Sala Wielka Dworu Artusa

CERAMIKA W DWORZE ARTUSA 12 stycznia w Dworze Artusa w Toruniu o godzinie 18.00 zostanie otwarta wystawa zatytułowana „Plantacja ceramiki” autorstwa Małgorzaty Wojnowskiej-Sobeckiej i Dariusza Przewięźlikowskiego. Główny motyw prac pierwszej z autorów wystawy to człowiek i jego świat wewnętrzny, z głównym nastawieniem na głowę, która ma stanowić

MUZYCZNE ŚCIEŻKI SOUNDCHECK 3/4 FOT. MATERIAŁY PRASOWE

grupy Zero-61 i Warsztatu Formy Filmowej. Uczestniczył m.in. w ruchu Kina Strukturalnego, w documenta 6 i 8 w Kassel czy w Presences Polonaises w Centrum Pompidou w Paryżu. Przez jakiś czas był także związany z Wydziałem Sztuk Pięknych UMK. Na toruńskiej wystawie „Fenomeny percepcji” zobaczymy prace Wojciecha Bruszewskiego z różnych okresów jego działalności: prace fotograficzne, filmowe, wideo, wideo-instalacje — pokazujące spektrum poszukiwań związanych z badaniem sygnałów zaczerpniętych z rzeczywistości. „W wizji obrazu świata, przekazywanego również językiem elektroniki, daleko wykraczając poza standardy tradycyjnego obrazowania” — jak to określił w eseju z katalogu łódzkiej wystawy Bruszewskiego jej kurator Janusz Zagrodzki.

>>wydarzenia

czoru z głośników popłynie niebiańska mieszanka różnych odmian muzyki house, a oczy klubowiczów uraczą niezwykłe efekty wizualne. Efekty te da się nie tylko zobaczyć, ale i poczuć! Wspaniałe uderzenia orzeźwiającego chłodu z obłoków CO2 czy obecna przez całą imprezę klimatyczna ciężka mgła przeniosą wszystkich w prawdziwie podniebną scenerię. Podczas Liquid Heaven zagrają: DJ Neevald (najpopularniejszy polski DJ 2010), MC Jacob A, DJ C-Tite (mistrz Polski DJ-ów 2010), DJ Martinez, DJ Mike G, DJ Kilan. Każdy bilet bierze udział w losowaniu. Do wygrania m.in. iPod Shuffle! Organizatorem imprezy jest Samorząd Studencki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. ANIAL

W środę 12 stycznia na małej scenie Od Nowy zaprezentuje się formacja Soundcheck 3/4 w składzie: Maciej „Kocin” Kociński — saksofony, elektronika, Andrzej Święs — kontrabas, Krzysztof Szmańda — perkusja. Zespół wykonuje szeroko pojętą improwizację z elementami jazzu oraz muzyki etnicznej, dobarwiając nieco swój występ elektroniką. Brak instrumentu harmonicznego prowadzi artystów na nowe muzyczne ścieżki, po których wędrują z pasją i ciekawością. Stanowi także olbrzymi atut koncertów. Formacja jest muzycznym spadkobiercą znanego i wielokrotnie nagradzanego zespołu Soundcheck. ANIAL Soundcheck 3/4 12 stycznia, godz. 20.00 Od Nowa

HOUSE W PODNIEBNEJ SCENERII Liquid Heaven to impreza, która otwiera 2011 rok na klubowe brzmienia w Toruniu. Tego wie-

Liquid Heaven 13 stycznia, godz. 20.00, Od Nowa bilety: 5 zł (studenci), 10 zł (pozostali)

HISTERIA NA SCENIE The Spinning Globe to grupa teatralna działająca przy Katedrze Filologii Angielskiej UMK. Jej dyrektorem jest Roger Williams. Grupa od kilku lat wystawia corocznie sztuki Szekspira, a także sztuki współczesne reżyserowane przez Jarka Hetmana. Histeria to tragifarsa autorstwa współczesnego brytyjskiego dramaturga Terry’ego Johnsona. Historia pamiętnego spotkania Freuda z Salvadorem Dali, które zakłóca duch z przeszłości w postaci młodej kobiety szukającej trudnych odpowiedzi i wymierzenia sprawiedliwości. Komedia omyłek oraz dramat wielkich win i błędów w jednym. Przez zabawne potyczki oraz zmagania słowne i cielesne przebija ciemna prawda, która domaga się rozpoznania. A wszystko to w pełnym energii, pulsującym starciu pomięmusli magazine


>>wydarzenia

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

dzy czterema ekscentrycznymi postaciami. Sztuka wystawiana jest w języku angielskim. ANIAL Spektakl Histeria 14 stycznia, godz. 19.00 Od Nowa

WSPÓLNA TRASA THESIS I IRENA Zespół Thesis powstał na początku 2007 roku w wyniku spotkania muzyków zespołów April Ethereal i Licorea/Homicide. Jego muzykę można określić jako psychodeliczny progresywny post-rock. Wraz z początkiem 2008 roku ukazało się Thesis Promo 2008. Tego roku utwór Like a Child pojawił się na składankowej płycie Minimax vol. 5, przygotowanej przez Piotra Kaczkowskiego z radiowej Trójki. Rok 2008 przebiegł pod hasłem koncertowania i promowania materiału Promo 2008 oraz krystalizowania się zarówno stylu muzycznego, jak i ostatecznego składu zespołu. Debiutancka płyta pt. Channel 1 ukazała się w 2010 roku. W Toruniu zespół zagra w ramach wspólnej trasy zespołów Thesis i Irena. Na przestrzeni listopada, grudnia i stycznia obie formacje zaprezentują się w ponad dziesięciu polskich miastach. Dla Thesis będą to ostatnie koncerty w ramach promocji debiutanckiego materiału Channel 1, który spotkał się z bardzo pozytywnym przyjęciem przez branżę i słuchaczy. Dla zespołu Irena będzie to pierwsza seria koncertów po udanych występach na Coke Live Festival i Open’er Festival 2010, na których został bardzo ciepło przyjęty i zyskał pierwszych oddanych słuchaczy. ANIAL Thesis i Irena 15 stycznia, godz. 20.00 Od Nowa

TANIEC MISTRZÓW 15 stycznia toruński klub eNeRDe zaprasza na wyjątkowe wydarzenie – drugą edycję Urban Dance Meeting. Raczkująca przed rokiem impreza spotkała się z tak dużym zainteresowaniem tancerzy z regionu, że tegoroczną edycję postanowiono poszerzyć o zmagania ogólnopolskie. Tancerze zmierzą się w wielu bitwach tanecznych, by poczuć nutkę rywalizacji i smak świetnej zabawy. Bitwy będą rozegrane w czterech kategoriach: hip hop dance, break dance, dancehall i popping. Do rzetelnego sędziowania turnieju zaproszono czołowych graczy na polskiej scenie tanecznej. Pojawi się jedna z najlepszych polskich tancerek hiphopowych — Ryfa, także twórca 3 Styles Tournament (jednej z największych imprez street-dance w naszym kraju), tancerz i choreograf Pitzo oraz Kaczorex — doskonale znany rewelacyjny popper, zdobywca wielu nagród i finalista drugiej edycji programu „Mam Talent”. Wśród jurorów zasiądzie również bboy Karuzel. Ostateczna decyzja, kto zostanie najlepszym z najlepszych, będzie jednak należała do publiczności! A ta zapewne bawić się będzie świetnie, gdyż jej i tancerzom przygry-

ZGRZYT I MRÓZ ZAGOSZCZĄ W CENTRUM Pasjonatów sztuki animacji poklatkowej zainteresuje z pewnością pokaz specjalny krótkometrażowego Zgrzytu Michała Mroza — 20-latka, który na swoim koncie ma już kilka filmów zrealizowanych tą metodą i blisko 50 nagród zdobytych na festiwalach w kraju i za granicą. Na premierowy pokaz filmu, krótki making of, spotkanie z twórcą i prezentacje trzech najważniejszych jego animacji: Drzewo, Szczęście i Marionetki, zaprasza Kino Centrum 16 stycznia o godzinie 19.00. W swoim nowym, 15-minutowym filmie Michał buduje świat robotów w zaśmieconej i wysmarowanej olejem fabryce. Jest to historia robota, który sam musi zmierzyć się z przytłaczającym go światem, sprostać jego presji i zmierzyć się z własnymi słabościami. Wstęp wolny!!! (EF) Zgrzyt, reż. Michał Mróz 16 stycznia, godz. 19.00, Kino Centrum

>> wać będą Dj Stosunkowodobry, Dj Fun_Key i Dj War. A wraz z nimi na after party do białego rana zagra sam Dj Furia! Hip hop i funk w najlepszym wydaniu, liczne nagrody i zmagania uczestników na scenie — czyli będzie tak, jak to określa Ryfa: „bo w hip hopie chodzi o to, żeby bezustannie rosnąć w siłę, walczyć ze sobą, dochodzić do perfekcji ze swoim umysłem i ciałem... i mieć z tego satysfakcję! Many elements, One idea, One love!”. Tę karnawałową noc tak właśnie spędzimy! ARKADIUSZ STERN

Urban Dance Meeting Vol. 2 15 stycznia, godz. 20.00, eNeRDe bilety: 10 zł

>>7


>>

>>wydarzenia

PIOTR JAROS W TORUNIU

KULT BEZ PRĄDU

Kult jest czwartym, po Kayah, Hey oraz Wilkach, polskim wykonawcą, który zaprezentował swoją twórczość w specjalnym koncercie z serii MTV Unplugged. Formacja, która od lat uchodzi za jeden z najlepszych zespołów koncertowych w kraju, po raz pierwszy zaprezentowała się publiczności w całkowicie akustycznej odsłonie podczas koncertu MTV Unplugged, który odbył się 22 września w warszawskim Och-Teatrze. Zapis tego występu został wydany na płytach CD i DVD i 1 grudnia pojawił się w sprzedaży. Po sześciu dniach od premiery wydawnictwo znajduje się na pierwszej pozycji oficjalnej listy sprzedaży OLiS, osiągając status platynowej płyty. Na fali tego sukcesu Kult wyrusza w akustyczną trasę promującą wydawnictwo Kult MTV Unplugged, w ramach której zaprezentuje największe przeboje w wersji bez prądu. Więcej informacji na www.kult.art.pl. ANIAL

Kult MTV Unplugged 16 stycznia, godz. 19.00, Aula UMK bilety: 70–110 zł

Piotr Jaros — absolwent krakowskiej ASP — jest jednym z najciekawszych artystów debiutujących na początku lat 90. ubiegłego wieku. Znany jako autor monumentalnego cyklu fotografii „Umarmen”. „Umarmen I” to czarno-białe fotografie, którym towarzyszą nagrania wideo z sesji zdjęciowych. „Umarmen II” to czarno-białe fotografie i realistyczne figury modeli, którzy pozowali do zdjęć. „Triumf”, ostatnia jak do tej pory praca z tego cyklu, to czarno-białe fotografie, nad którymi zawieszone są szklane kule z rzeźbami głów pozujących do zdjęć modeli przypominające głowy Wita Stwosza i dwie figury w stylistyce manekinów. Jego instalacja „Modern Hero”, będąca komentarzem na temat zmian świadomości i obyczajów w rzeczywistości wczesnego kapitalizmu, została zaprezentowana na wystawie „After the Wall” (Moderna Museet, Sztokholm), reasumującej dekadę transformacji w sztuce krajów postkomunistycznych. Jako jedyny Polak został zaproszony do pierwszego międzynarodowego biennale sztuki „Manifesta” w Rotterdamie. ANIAL Połączenia bezpośrednie – spotkanie z Piotrem Jarosem 17 stycznia, godz. 20.00 Od Nowa (mała scena)

OSTATNIE LĄDOWANIE SPUTNIKA Czwarta edycja Festiwalu Filmów Rosyjskich „Sputnik nad Polską”, a dokładniej jego objazdowa część, kończy w Bydgoszczy swoją prawie 3-miesięczną wędrówkę po polskich miastach. Na ostatnie sputnikowe seanse można wybrać się do Klubu Mózg, w którym w dniach 17—23 stycznia uruchomione zostanie specjalnie w tym celu Kino Moment. „Sputnik nad Polską” jest największym festiwalem filmów rosyjskich na świecie, nie licząc rzecz jasna Rosji. Inicjatywa ta, poza oczywistym faktem stwarzania możliwości przyjrzenia się temu, co interesującego dzieje się w rosyjskiej kinematografii, ma również przyczyniać się do poprawy stosunków polsko-rosyjskich. Ma ułatwić pozbycie się, narosłych przez wiele lat wspólnej i zazwyczaj niełatwej historii, narodowych uprzedzeń i pomóc w przezwyciężeniu panoszących się w zbiorowej świadomości stereotypów. Bydgoska replika festiwalu podzielona została na bloki. Najważniejszy pojawi się pierwszego i ostatniego dnia przeglądu — będą to wybrane filmy konkursowe. Znalazły się wśród nich wszystkie nagrodzone obrazy. Pierwszego dnia będzie więc można obejrzeć zdobywcę I nagrody Półtora pokoju w reżyserii Andrieja Chrżanowskiego — obraz inspirowany biografią i utworami Josifa Brodskiego, który festiwalowe jury zaliczyło do „jednego z najbardziej odważnych na tym

festiwalu”. Wtedy też odbędzie się pokaz filmu nagrodzonego III miejscem: Ja w reżyserii Igora Wołoszyna — oryginalny w formie portret straconego pokolenia, które dorastało w latach 80., czyli schyłkowym okresie ZSRR. Ostatniego zaś dnia pojawi się zdobywca II nagrody, wyróżniony również przez widzów nagrodą publiczności oraz Nagrodą Kanału Wojna i Pokój — Pochowajcie mnie pod podłogą Siergieja Snieżkina. Drugi i trzeci dzień poświecony będzie retrospektywom. Na początek dwa najbardziej znane dzieła Siergieja Paradżanowa: Barwy granatu i Cienie zagubionych przodków. Kolejnego dnia pokazy trzech filmów Aleksieja Bałabanowa, czołowego pesymisty rosyjskiego kina: Brat, To nie boli i Ładunek 200. Czwartego dnia będzie można obejrzeć dwa filmy rosyjskich reżyserek: Babunię Lidii Bobrowej i fabularny debiut słynnej dokumentalistki Mariny Razbieżkiny Czas żniw. Tego dnia wyświetlony także będzie jeszcze jeden film z sekcji konkursowej — Dzień bestii Michaiła Konowalczuka — opowiedziana bez dialogów historia miłosna z wojną w tle. Piąty dzień wypełnią dwa obrazy oparte na Czechowowskich motywach. Pierwszy z nich to Sala numer 6 Karena Szachnazarowa — uwspółcześniona wersja jednego z opowiadań Czechowa, zdobywca II nagrody w ubiegłorocznym „Sputniku”. Drugim jest dzieło zaliczane do klasyki kina światowego — Dama z pieskiem Iosifa Kheifitsa. Przedostatniego dnia w ramach panoramy kina rosyjskiego zobaczyć będzie można dwie propozycje: Człowiek przy oknie Dmitrija Meschijewa i Jak anioł Nikołaja Drejdiena. Na zakończenie wieczoru — blok animacji. (EF) Sputnik nad Polską 17–23 stycznia, Bydgoszcz, Klub Mózg bilety: 10 zł (jeden seans), 70 zł (karnet) musli magazine


FOT. NADESŁANE

FOT. NADESŁANE

>>wydarzenia

JAMAJSKI PO POLSKU Ekipa East West Rockers już od kilku lat działa z powodzeniem na naszym rynku i koncertuje na największych i najbardziej uznanych imprezach w kraju oraz za granicą. Zaliczyli już takie eventy, jak: Heineken Open’er 2007, Coke Live 2007, Bielawa Reggae Dub Festiwal 2007/2008, Ostróda Reggae 2007/ 2008, Hip-Hop Kemp 2007/2008 czy Ethnic Session 2008. Od tego czasu zespół zbiera najwyższe noty za żywiołowość na scenie oraz łączenie w swojej muzyce jamajskiego stylu z polskim klimatem. Toruńscy słuchacze już niedługo będą mieli okazję przekonać się o ich wyjątkowości — 20 stycznia East West Rockers wystąpią w Lizard King. Dwa dni później pojawią się także na scenie bydgoskiej Estrady.

>> (SY)

East West Rockers 20 stycznia, godz. 19.00, Lizard King 22 stycznia, godz. 19.00, Estrada Bilety: 20–25 zł >>9


>> FESTIWALOWE PRZEDBIEGI

FILMOWA ANIA

(AB) Ania Dąbrowska 21 stycznia, godz. 20.15 Filharmonia Pomorska im. I. J. Paderewskiego bilety: 55–65 zł >>10

skich sound systemów reggae Joint Venture Sound Sysytem — DJ Bass Reprodukktor Xiądz Maken I, niepokorny Skadyktator oraz ostródzki duet Real Cool Sound. Na tej balandze nie zabraknie również Pawła Sołtysa, znanego jako Pablopavo. Muzyk grał i śpiewał w wielu formacjach, m.in. Saduba i Zjednoczenie Sound System. Jednak najbardziej znany jest z nawijania w grupie Vavamuffin, która jest bez wątpienia jednym z czołowych bandów grających reggae w naszym kraju. Ta reggae-impreza zapowiada się więc naprawdę ciekawie. Będzie to z pewnością noc pozytywnych wibracji, na której nie może Was zabraknąć. Bilety będzie można nabyć w klubie eNeRDe już od 4 stycznia. Gorąco polecamy! (AB) Afrykańskie Przedbiegi 21 stycznia, godz. 20.00, eNeRDe bilety: 10 zł (przedsprzedaż), 12 zł (w dniu imprezy)

THRASH WETERANÓW FOT. NADESŁANE

Jedna z najbardziej obiecujących młodych wokalistek, która — mam nadzieję — nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, wkrótce wystąpi w Bydgoszczy. Ania Dąbrowska koncertuje rzadko, ale zawsze są to recitale zapadające w pamięć. Tak pewnie będzie i tym razem, tym bardziej, że artystka wystąpi na scenie Filharmonii Pomorskiej. W tej niecodziennej jak na występy popowych wokalistek scenerii Ania wykona utwory ze swojej ostatniej płyty Ania Movie. Krążek został wydany niecały rok temu, tak więc z największymi kinowymi hitami w wykonaniu tej piosenkarki zdążyliśmy się już na pewno osłuchać. Jednak myślę, że występ na żywo w towarzystwie big bandu może dostarczyć jeszcze wielu muzycznych wrażeń. Tym bardziej, że Ania wykonuje pop z klasą i charakterem, a także aranżacyjnym rozmachem nawiązującym do klasyki z lat 60. i 70. ubiegłego wieku. W filharmonii usłyszymy na pewno Sounds of Silence, Strawberry Fields Forever, Bang Bang czy Silent Sigh. Warto wybrać się na ten koncert również dlatego, że Ani Dąbrowskiej w tej odsłonie już raczej nie usłyszymy. Album miał być bowiem zwieńczeniem jej dotychczasowych artystycznych poszukiwań, jak i pożegnaniem z brzmieniami retro. W oczekiwaniu na nowe dokonania artystki warto razem z nią odkurzyć niezapomniane kawałki rodem z szalonych gangsterskich filmów czy melodyjne brzmienia dzieci kwiatów.

Styczeń to miesiąc, w którym w Toruniu niepodzielnie rządzić będzie reggae. Nie dość, że w Od Nowie gościć będzie Afryka Reggae Festiwal, to jeszcze tydzień wcześniej, w piątek 21 stycznia, w eNeRDe odbędą się Afrykańskie Przedbiegi. Impreza (już po raz czarty organizowana przez Feel Like Jumping Sound System) adresowana jest do wszystkich miłośników jamajskich rytmów. Będzie to szczególna i jubileuszowa zabawa, ponieważ dokładnie trzy lata temu ten sound system po raz pierwszy zorganizował jamajską balangę w klubie eNeRDe. To właśnie w 2008 roku reggae powróciło na ulicę Browarną 6. Należy dodać, że muzyczny skład tego wieczoru będzie nie byle jaki. Oprócz gospodarzy wystąpią: założyciel jednego z pierwszych pol-

>>wydarzenia

Wielbiciele solidnego metalu już mogą zacierać ręce — 22 stycznia w Klubie Muzycznym Bunkier wystąpi Alastor, zespół grający muzykę thrash metalową i jeden z weteranów tego gatunku na polskiej scenie muzycznej. Grupa powstała w Kutnie w 1986 roku. Zespół ma na swoim koncie występy na wszystkich większych festiwalach metalowych oraz rockowych: Wacken Metal Battle, Metalmania, FMR Jarocin, Rock Festiwal Węgorzewo, Strash’ydło w Ciechanowie, Mayday Rock Festiwal, Dramma, Wojna z trzema schodami, Hunter Fest i wiele innych. Alastor koncertował też z wieloma czołowymi wyko-

nawcami: Nasty Savage, Exumer, Living Death, Sodom, KAT, Turbo, Wilczy Pająk, Dragon, Tankard, Death Angel oraz Flotsam&Jetsam. Swoją działalność zawiesili pod koniec lat 90. ubiegłego stulecia, aby reaktywować się w 2005 roku, wydając cztery lata później płytę Spaaazm. Dodatkową zachętą do uczestnictwa w tym wydarzeniu może być fakt, że od jakiegoś czasu wokalistą Alastora jest Michał „Mish” Jarski, postać dobrze znana w toruńskim półświatku muzycznym. Lokalna publiczność miała możliwość poznać atuty tego artysty m.in. podczas jego występów z grupą Briff. Tego dnia oprócz Alastora na scenie uwijać się będą zespoły Vidian i Nihil Quest. ANIAL Alastor, Vidian, Nihil Quest 22 stycznia, godz. 18.30, Klub Muzyczny Bunkier bilety: 14 zł (przedsprzedaż), 18 zł (w dniu koncertu) musli magazine


>>wydarzenia

FOT. LILIANNA „LEJCZER” BRYSZEWSKA

WIDOWISKO W WYKONANIU ŁĄKI ŁAN Łąki Łan to zgodnie z opinią samych muzyków prekursorzy gatunku łąki funk, natomiast recenzenci wskazują na sympatię grupy do stylów punk oraz funk. Ich ostatnia płyta Łąkiłanda pozostawiła niezmywalny ślad we wszystkich sercach, które mogły się kołysać w jej rytmie. W lutym 2010 roku krążek ten uzyskał nominację do nagrody polskiego przemysłu fonograficznego „Fryderyk” w kategorii muzyka alternatywna. Koncerty Łąki Łan przez lata owiała legenda, a sam zespół został okrzyknięty najlepszą kapelą koncertową. Ich niesamowite kostiumy i performance sceniczny tworzą niezapomniane widowisko, które mogli zobaczyć uczestnicy największych festiwali w kraju i za granicą.

W skład zespołu wchodzą: Poń Kolny — Jarosław Jóźwik, Bonk — Michał Chęć, Megamotyl — Piotr Koźbielski, Paprodziad — Włodzimierz Dębowski, Zając Cokictokloc — Bartek Królik, Jeżus Marian — Marek Piotrowski. ANIAL Łąki Łan 22 stycznia, godz. 19.00 Od Nowa

JAZZ W ARTUSIE 22 stycznia o godzinie 18.00 w Dworze Artusa wystąpi Piotr Wojtasik Quartet. Koncert przewidziany jest w ramach cyklu „Jazz w Artusie”. Lider grupy to znany w Polsce jazzman specjalizujący

się w grze na trąbce. Pozostali to Adam Pierończyk — saksofonista zaangażowany poprzednio w wiele projektów muzycznych, które przyniosły mu sławę i pozwoliły zagrać obok najbardziej znanych w świecie jazzu, Thomas Baros — kontrabasista z Czech oraz perkusista John Betsch z USA. Reprezentowany przez tę czwórkę nurt muzyczny to tzw. akustyczny jazz utrzymany w stylistyce nawiązującej nie tylko do postcoltrane z elementami frez, ale również do muzyki etnicznej i współczesnej. MARCIN GÓRECKI Piotr Wojtasik Quartet 22 stycznia, godz. 18.00, Dwór Artusa bilety: 20–25 zł

CIEMNA STRONA MOCY Lubisz zimne i złowrogie brzmienia z tekstami odkrywającymi ciemne zakamarki duszy? W takim razie nie może Cię zabraknąć 22 stycznia w Yakizie. Szykuje się tam wyjątkowa imprezka, na której, dzięki współpracy bydgoskiego Teamu Industrial Unleashed z Halotan Records, będzie można posłuchać na żywo aż pięciu różnych projektów i siedmiu DJ-ów z kręgu Dark Independent. Tego wieczoru, podczas HALOTAN UNLEASHED, działać będą dwie sceny. Na pierwszej z nich odbędą się live acty zespołów: Lily of the Valley, Unsinn, Industria Ex Machina, RSM, H.exe, uzupełniane setami Teamu Industrial Unleashed. W drugim pomieszczeniu zagrają zaproszeni DJ-e: Cień Soulwhore (Dirty Needle/Bydgoszcz), Throt (Music Brain Fistfuck/Toruń), Adnistral (CybORGY/Poznań) i Nathashah (CybORGY/Poznań). To jednak nie koniec atrakcji. Na gości czeka specjalny wystrój odnowionych wnętrz Yakizy i liczne upominki od wytwórni Halotan (koszulki i płyty). Wejściówki kosztować będą 15 złotych, ale jeśli chcecie wejść na imprezę za free, weźcie udział

w konkursie przygotowanym przez organizatorów. Zwycięzca otrzyma również koszulkę i płytę od Halotan Records. Zadanie jest proste — należy przesłać na adres industrial_unleashed@vp.pl listę wszystkich imprez Industrial Unleashed i wydawnictw Halotan (stan na 31 grudnia 2010). Zadanie z pewnością ułatwi Wam zajrzenie na oficjalne strony i profile obu organizatorów. Wygra osoba, która do 20 stycznia 2011 udzieli najbardziej wyczerpującej odpowiedzi. W przypadku kilku pełnych i dobrych odpowiedzi wygrana zostanie przyznana w wyniku losowania. Zachęcamy Was zarówno do udziału w konkursie, jak i do zabawy podczas HALOTAN UNLEASHED.

mi wizualizacjami. Grupa złożona z australijskich muzyków jest co prawda substytutem Floydów, jednak udało im się odnieść niesamowity sukces. Zarówno fani, jak i media zgodnie podkreślają, że ich występy to prawdziwe święto dla miłośników Pink Floyd. Zespół występował już w prawie wszystkich zakątkach świata, poczynając od Sydney, poprzez największe sale koncertowe i stadiony Europy, a kończąc na krajach Ameryki Południowej. Zresztą show zyskało akceptację samych muzyków z Pink Floyd. Grupa została zaproszona na 50. urodziny Davida Gilmoura, podczas których do muzyków na scenie dołączyli Richard Wright i Guy Pratt, aby wspólnie wykonać utwór Comfortably Numb. Nadchodząca światowa trasa koncertowa „Pink Floyd Greatest Hits World Tour 2011” ma być — jak zapowiadają organizatorzy — największym i najbardziej spektakularnym przedsięwzięciem muzycznym wszechczasów. Miejmy nadzieję, że widowiskowa forma show nie przysłoni ducha muzyki Floydów, którzy dzięki takim koncertom są wiecznie żywi.

>> (AB)

The Australian Pink Floyd Show 25 stycznia, Hala Łuczniczka bilety: 105–250 zł

(AB)

HALOTAN UNLEASHED 22 stycznia, godz. 18.30, Yakiza bilety: 15 zł

PRZEŻYJMY TO JESZCZE RAZ

Pod koniec stycznia w Łuczniczce będziemy mieli okazję zobaczyć i posłuchać The Australian Pink Floyd Show. Muzycy ponownie odwiedzą Bydgoszcz, aby przypomnieć nieśmiertelne przeboje legendy rocka. Tym razem mają pokazać jeszcze lepsze show z nowymi animacjami wideo, laserami oraz widowiskowy-

MARTYNA Z ŻONĄ LOTA

Na rynku ukazała się właśnie nowa płyta Martyny Jakubowicz i zespołu Żona Lota pt. Okruchy życia, na którą składa się dwanaście zróżnicowanych utworów autorstwa Andrzeja Jakubowicz i Martyny Jakubowicz. Jak mówi sama artystka: „Płyta nie jest trendy i nie nabije nam kabzy […]. Jest to dwanaście różnych opowieści, stąd i muzyka jest różna. Ryzykuję. Może to jakaś wada i skaza, że nie chcę się zamykać w szufladkach z nazwami. Mam nadzieję, że dla kilku osób nie będzie to >>11


FOT. NADESŁANE

>>

>>wydarzenia

ROTTENBERG ZAPRASZA

Spotkanie z Andą Rottenberg 27 stycznia, godzina 17.00 Książnica Kopernikańska, Filia nr 1

(SY)

Martyna Jakubowicz & Żona Lota 27 stycznia, godz. 19.00, Lizard King bilety: 35–45 zł >>12

studni w południowym Sudanie w ramach Kampanii Wodnej PAH. Na Afryka Reggae Festiwal grało już sporo legendarnych grup, takich jak chociażby: Izrael, Daab czy niemiecka Yellow Umbrella. Również tegoroczna edycja zapowiada się niezwykle ciekawie pod tym względem. Zagrają pierwszoplanowi wykonawcy polskiej sceny reggae: Bakshish, Dubska, Vavamuffin i Paraliż Band.

ARBUZIA

FOT. T. ROLKE

miało wielkiego znaczenia. Ważne, aby wibracje były pozytywne!”. A o to przecież zawsze w muzyce chodzi. Na płycie obok głosu Martyny można będzie usłyszeć basy Pawła „Muzzy” Mikosza, bębny Przemka Pacana, akordeon i klawisze Łukasza Matuszyka i wszelkiej maści gitary Darka Bafeltowskiego — to Żona Lota, a jest jeszcze Kwartet Smyczkowy Kwadrat, który także wziął udział w nagraniu płyty. Tworzą go: Grzegorz Lalek — pierwsze skrzypce, Marta Orzęcka — drugie skrzypce, Sergiusz Pinkwart — altówka, Patryk Rogoziński — wiolonczela. Na koncercie obok najnowszych piosenek usłyszymy oczywiście także stare szlagiery, które każdy fan chętnie zaśpiewa razem z artystką. Jak zwykle będzie też trochę folku, trochę etno, bluesa, rocka i popu, trochę nastroju i melancholii, trochę refleksji, miłości, nadziei, ale też i gniewu oraz typowej dla Martyny przekory. Dla takich emocji warto tam być. Koncert 27 stycznia o godzinie 19.00. Gościnnie wystąpią Marcin Pospieszalski (cymbały rzeszowskie i skrzypce) oraz Thomas Sanchez (instrumenty perkusyjne, harfa).

27 stycznia o godzinie 17.00 w Książnicy Kopernikańskiej (Filia nr 1, ul. Jęczmienna 23) odbędzie się spotkanie autorskie z Andą Rottenberg — historykiem i krytykiem sztuki oraz autorką książki Proszę bardzo. Gość Książnicy Kopernikańskiej znany jest z szerokiej działalności na polu sztuki współczesnej. Przez wiele lat Anda Rottenberg kierowała Galerią Zachęta. Jest współzałożycielką niezależnej Fundacji Egit, Fundacji Instytut Promocji Sztuki oraz Ośrodka Sztuki Współczesnej Fundacji Batorego.

wieść Proszę bardzo. Rottenberg na stronach książki kreśli losy własnej rodziny — przedstawia ją jako ciekawy melanż kulturowy i etniczny. Autorka ma bowiem korzenie rosyjskie ze strony mamy, jej tata z kolei pochodził z rodziny o ortodoksyjno-żydowskich korzeniach. Miniony świat swoich przodków zestawia w książce z teraźniejszością, która jest już jej udziałem, zamieniając chwilami powieść w dyskretny pamiętnik. Jej debiut literacki został doceniony, Rottenberg była nominowana do Nagrody Nike i Nagrody Literackiej Gdynia. Została także laureatką w X Konkursie Literackim Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek.

Anda Rottenberg na swoim koncie ma wiele wystaw, które organizowała na całym świecie. Była także współscenarzystką filmu Hanki Włodarczyk Bluszcz. Obok wielu publikacji związanych ze sztuką autorka Sztuki w Polsce 1945—2005 w minionym roku wydała bardzo osobistą po-

SERCE DLA AFRYKI 28 stycznia rusza ulubiony festiwal reggaemanów z naszych stron. Jak co roku w Od Nowie zagrają najbardziej uznani wykonawcy reggae i ska. Afryka Reggae Festiwal odbywa się w Toruniu od 1991 roku, jest to więc jeden z najstarszych festiwali reggae w naszym kraju. Na początku impreza znana była pod nazwą Africa is Hungry, dopiero w 1999 roku przyjęła spolszczoną nazwę Afryka Reggae Festiwal. Od początku swego istnienia festiwal jest akcją dobroczynną. Pieniądze przekazywane są do najbiedniejszych regionów Afryki. Pomoc fanów pozytywnych brzmień trafiła już do Zambii, Kenii, Ruandy, Burundi, Sudanu, Kongo czy Tanzanii. Tym razem dochód z imprezy, podobnie jak w zeszłym roku, zostanie przeznaczony na budowę nowych

Jak co roku oprócz uznanych gwiazd zagrają również młode kapele, które stawiają pierwsze kroki na toruńskiej scenie. Warto tu wspomnieć o nieźle zapowiadającej się grupie Lemon Grass. Zespół z Ciechanowa opiera się na standardach reggae, ale w ich muzyce można usłyszeć także elementy dub, ska, rocka czy indie popu. Nie możecie też przegapić koncertu formacji Pajujo, której sława dotarła już do rastamanów w całym kraju, głównie za sprawą niezwykle energetycznego grania. Zresztą cały festiwal zapowiada się bardzo ciekawie, bo dobrej muzyki i pozytywnej energii na pewno na nim nie zabraknie. Pomimo srogiej zimy pod koniec stycznia Od Nowa będzie najcieplejszym miejscem na ziemi! (AB) Afryka Reggae Festiwal 28–29 stycznia, Od Nowa bilety: 30 zł (jednorazowy), 50 zł (karnet) musli magazine


>>wydarzenia E

OW

AS

LY

A RI

PR

E AT

.M OT

F

ŁYK DOBREJ MUZYKI

<< (AB)

Janek Samołyk z zespołem 29 stycznia, godz. 21.00, Mózg bilety: 10 zł

SŁOWIAŃSKA DUSZA

Zespół Samokhin Band to niesamowita i energetyczna mieszanka jazzu, funky, ska, starego rock’n’rolla oraz wschodniego folku wzmocniona i spięta mocnym rockowym brzmieniem. Występują w niej: trąbka, klawisze, perkusja, saksofon, puzon, kontrabas, gitara i konga. „Na początku tej historii był swing. Nosiłem go w sobie od zawsze — mówi o swoim bandzie Pavel Samokhin. — Później pojawiły się latino i funk, a Wojtek zaskoczył swoją rock’n’rollową ekspresją. Wyobraźcie sobie cztery gramofony grające naraz różne gatunki muzyki. Teraz dodajcie do tego piąty gramofon. To folk, który dostaliśmy w prezencie od Pawła. I co? Jeśli udało się Wam spleść to

FOT. NADESŁANE

Bydgoski Mózg znany jest z tego, że na jego scenie występują zarówno uznani artyści, jak i debiutujący muzycy. Możemy tam usłyszeć prawdziwe perełki, które — choć nie zawsze są znane szerszej publiczności — zasługują na jak najszybsze poznanie. Jedną z takich perełek jest właśnie Janek Samołyk, który gra mieszankę brytyjskiego rocka z polską poezją śpiewaną. Pochodzący z Wrocławia wokalista, gitarzysta i autor piosenek przygodę z muzyką zaczął już w liceum, kiedy to założył własny zespół Sztumbrrr. Następnie przez kilka lat grał indie rocka w The Ossis, którego był też liderem. Od dwóch lat występuje pod własnym nazwiskiem. W 2009 roku opublikował własnym sumptem minialbum Don’t think too much oraz teledysk do tytułowego utworu. Piosenki Samołyka zachwyciły jurorów konkursu debiutów na Off Festiwalu 2009. Rok później został finalistą Konkursu Młodych Zespołów w Jarocinie, a także otrzymał nagrodę Prezydenta Gdańska na festiwalu im. Grzegorza Ciechowskiego w Tczewie. We wrześniu nakładem Polskiego Radia ukazała się płyta Janka Wrocław, na której znajdziemy jedenaście kawałków — zarówno wykonanych po polsku, jak i po angielsku. Próbkę możliwości wrocławskiego songwritera będziemy mogli usłyszeć już 29 stycznia w Mózgu. Janek wystąpi tam z grającym na basie Piotrem Wojniuszem, skrzypkiem Tomkiem Mreńcą oraz klawiszowcem Przemkiem Mikołajczykiem.

wszystko w jeden wątek, to usłyszycie wcześniej nieznany styl — Samokhin Band. Logika absurdu doprowadziła nas do cudownych urodzin — oto jesteśmy!”. Samokhin Band powstał w 2003 roku z inicjatywy Pavla Samokhina — trębacza i lidera grupy. Zespół tworzy aż ośmiu muzyków z różnych przestrzeni kulturowych, którzy dodając od siebie wszystkiego po trochu, wypracowują swój niepowtarzalny styl. A ich pasja i muzyczna energia zamieniają każdy koncert w niepowtarzalny show. I nie jest to czcza gadanina, bowiem stoją za tym wysokie liczby — grupa ma na swoim koncie już ponad 700 koncertów w kraju i za granicą, wystąpili m.in. na wielu festi-

walach muzycznych, filmowych, teatralnych, na Festiwalu Kultury Polskiej w Berlinie i Polsko-Niemieckim Festiwalu UNITHEA we Frankfurcie nad Menem. Grała także jako suport Joego Cockera. Więcej nie zamierzam przekonywać, bo wszyscy wiedzą, że fanów takich dźwięków na pewno nie może zabraknąć 29 stycznia w Lizard King — zapowiada się na typową słowiańską i bezkompromisową imprezę! Więcej info i samej muzyki znajdziecie na stronach www.samokhinband.pl i www.myspace.com/samokhinband.

EKSPERYMENTY Z SYNCOTONE Koniec stycznia w Lizard King wybrzmi dźwiękami Syncotone, czyli nowego projektu Waldka Pietkiewicza — muzyka związanego wcześniej z Trismegistos (późniejszego Dick4Dick), Valdology i XbeatPM. Syncotone stylistycznie korzysta ze wszelkich dóbr nu jazzu, soulu, popu, elektroniki i eksperymentu, a swoje inspiracje — jak podają źródła — czerpie z zespołów takich jak: Jazzanova, Nuspirit, Massive Attack, Björk, Erykah Badu i wielu podobnych. Syncotone wystąpi 30 stycznia w Lizard King w kwartecie: sam Waldek Pietkiewicz zajmie się syntetyzatorem i śpiewem, Kapitan Chaos zagra na gitarze, samplerze i instrumentach klawiszowych, Anna Myszkiewicz — na flecie poprzecznym i także instrumentach klawiszowych, a Rafał Rakoczy obejmie we władanie sekcję rytmiczną. Zapowiada się ciekawy koncert, tym bardziej że można będzie wejść za free. (SY) Syncotone 30 stycznia, godz. 20.00, Lizard King wstęp wolny

(SY) Samokhin Band 29 stycznia, godz. 20.00, Lizard King wstęp wolny >>13


>>na kanapie

Zabić Mamonia >>

Magda Wichrowska

— Mam nadzieję, że podczas tego występu poleje się krew. I to muzyczna — tak zapowiadał występ grupy Paris Tetris Leszek Biolik, basista Republiki, podczas ostatniej edycji Koncertu Pamięci Grzegorza Ciechowskiego. Tak też się stało! A wszystko za sprawą umysłów ścisłych! — Proszę pana, ja jestem umysł ścisły — zadeklarował inżynier Mamoń. — Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Przez... No, reminiscencję. No, jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę? Widać, może jestem stuprocentowo nieścisła. Koncertem Paris Tetris, zdobywców Nagrody Artystycznej Miasta Torunia im. Grzegorza Ciechowskiego byłam absolutnie pobudzona, a nawet emocjonalnie rozanielona, podobnie jak kapitalnymi interpretacjami Gaby Kulki. Śmierć w bikini, Sexy doll i Biała flaga wyśpiewane przez artystkę, podobnie jak bardzo udany występ Paris Tetris nie przypadły do gustu grupie oldboyów skandujących „RE-PU-BLIKA”. Nie ten głos, nie ten aranż... Więc może pora na karaoke? Bo szanse na to, że Grzegorz Ciechowski zmartwychwstanie są raczej marne. Ta żenująca wtopa części toruńskiej publiczności zrodziła w mojej głowie kilka pytań. Czy i ja przystąpię kiedyś do szarych szeregów oldboyów lukrujących młodość? Czy stępi mi się otwartość na to, co nowe i wymykające się schematom. Wszystko na to wskazuje, przecież to właśnie entuzjaści Grzesia Ciechowskiego wraz ze swoim idolem przecierali kiedyś ścieżki nowych brzmień, poruszając się po zupełnie nowych meandrach muzycznych. A jednak... przyszła kryska na Matyska! U mnie proces stawiania laurek idolom z przeszłości też zaczyna nieśmiało postępować. Zamiast sięgać po nowości, szukać nowych horyzontów filmowych, pełznę na manowce tego, co znajome. Zamiast wyruszyć, jak jeszcze kilka lat temu, w gradobicie do kina na przegląd kina libańskiego, zaszywam się w kącie z kubkiem kawy, zakładam skarpety frotte, wskakuję w dres i oglądam klasyków. Bogu dzięki — jeszcze nie gwiżdżę w kinie na młodych gniewnych! Po latach miłości do alternatywy w tym roku przed świętami opowiedziałam mężowi o mojej młodzieńczej miłości do zespołu New Kids on the Block i o tym, jak dwadzieścia lat temu

„ >>14

czekałam na ich kasetę magnetofonową pod choinką. Prezent dotarł do mnie z lekkim opóźnieniem, w te święta. Co prawda w wersji płytowej z hologramem, a nie w postaci pirata ze stadionu, ale podziałał na mnie jak magdalenka. W jednej chwili przypomniałam sobie szkolną dyskotekę, przystojniaka z 8a i trzepak przy śmietniku. Ta podróż sentymentalna była raczej chwilowa, ale uświadomiła mi, jak bardzo idealizujemy to, co było i jak coraz mniej jesteśmy gotowi na nowe. Dzieci zawsze na coś czekają, są ciekawe tego, co może się przytrafić. Biorą na klatę niespodzianki losu. Tymczasem my, dorośli, coraz bardziej asekurujemy się, paranoicznie bojąc się nowego czy jakichkolwiek zmian, które mogłyby wprowadzić twórczy ferment w nasze życie. Nie chce nam się? Cholera, czas to zmienić, bo jeśli nie teraz, to kiedy? Niebawem do reszty już zwiotczeją nam mięśnie rewolty! A o życie trzeba nieustannie walczyć, wywracać je do góry nogami, przemontowywać, składać i rozkładać jak układankę. Inaczej wieje bezpieczną nudą, od której uciekaliśmy jeszcze nie tak dawno. Lukrowanie przeszłości nie ma z tym nic wspólnego. Trzeba chyba znaleźć w sobie ufnego wobec siebie i świata wariata. Może zamiast postanowienia o rzuceniu palenia i zdrowej diecie warto przypatrzyć się maluchom, które z łapczywą zachłannością biją się o świat. Mamy na to ostatni dzwonek, bo za kilka czy kilkanaście lat karty rozdawać będzie już inne pokolenie. I kto wie, czy pozwoli nam na marsz oldboyów. Zrzucamy kapcie, przyzwyczajamy fejzbuczane awatary poszukujące reliktów przeszłości do wyszukiwania gorących wydarzeń i ruszamy do ataku. Jest jeszcze tyle rzeczy do odkrycia. Plan na nowy rok: zabić w sobie Mamonia!

musli magazine


Seans z Keanu >>

>>okiem krótkowidza

Kasia Taras

Nie zamierzam ukrywać, że inspiracją dla niniejszego felietonu jest zdarzenie z cyklu niemożliwych, o których się marzy, które ratują w parszywe dni i kiedy nie można zasnąć, cud z gatunku, które zazdrośnicy płci obojga określają jako „prędzej wyłysieję” (najczęściej faceci z bujną czupryną), „polecę w kosmos” (kolesie z gatunku nieposiadających prawa jazdy), „kaktus mi wyrośnie” (reszta świata). Zobaczyć swojego idola, gwiazdę pierwszego formatu, mężczyznę, który jakoś tam (czyli bardzo) kształtował egzekwowane przeze mnie kanony urody męskiej, którego… ech. Na starość robię się coraz bardziej sentymentalna, a może nadal nie mogę się otrząsnąć, że był. Tak, Keanu Reeves był w Polsce. W Bydgoszczy. Na początku grudnia. I tu powinnam zakończyć felieton, ku uciesze Czytelników oczywiście, ale skoro odezwał się we mnie duch groupie, to, co tam. Podzielę się swoją radością. I oczywiście swoją wiedzą. Keanu Reeves przyjechał i był taki, jaki jest w filmach. Pełen wdzięku, ciepły, chłopięcy, bezpośredni (polskie gwiazdeczki serialowe powinny uczyć się od Niego szacunku do widza i dystansu do siebie). Nienadęty. Przetrwał drogę, którą ja z powodów zawodowo-rodzinnych pokonuję średnio co dziesięć dni. Zniósł nagły atak zimy. Przystojny. Charyzmatyczny. Uwodzicielski. W każdym calu profesjonalny. Nigdy nie myślałam, że zobaczę swojego idola. Wiem, będąc krytykiem, a nawet krytyczką filmową, i do tego nauczycielem akademickim, poważną felietonistką (i to podwójną), nie powinnam przyznawać się do tego rodzaju wzruszeń, ale czy nie lepiej jest mieć świadomość czytania czy bycia uczonym przez żywego człowieka, niedoskonałego w swoich wyborach i emocjach niż przez doskonały automat? Tak, idola. Idole są kinu potrzebni. Idole są nam potrzebni. Może powinnam zacytować Barthesa, może Baudrillarda… Zwłaszcza ten ostatni umie pisać o uwodzeniu, którego tak brakuje naszym czasom. Uwodzeniu, czyli balansowaniu między rozumem i emocjami. Uwodzeniu, czyli grze. Uwodzeniu, czyli wyzwaniu dla głowy, z pominięciem tzw. innych rejonów. Idole, gwiazdy nas uwodzą. Bez gwiazd nie byłoby kina. Ale przede wszystkim bez uwodzenia. Zaprzyjaźniony reżyser, któremu wierzę, mówi, że robienie filmu polega na uwodzeniu właśnie. Że scenariusz musi uwieść reżysera. Reżyser musi uwieść aktorów. Aktor musi uwieść operatora — intelektualnie oczywiście. Operator widzów. I tak dalej… Ale najbardziej uwodzą gwiazdy. To w nich się

zakochujemy, to dla nich chodzimy do kina i wybaczamy im udział w najbardziej głupich produkcjach, za które walczymy do krwi ostatniej. W gwieździe zawsze jest coś magnetycznego. Gwiazda udowadnia, że aktorstwo filmowe polega bardziej na byciu, mniej na graniu. I Keanu Reeves bardziej jest, niż gra (choć w swoim dorobku ma także role teatralne, i to szekspirowskie, zatem grać potrafi, a za najgenialszego dramaturga uważa Czechowa). Gwiazda udowadnia, że w prawdziwym widzu jest coś z dziecka. Naiwnego, ale bystrego, potrafiącego dostrzec każdy fałsz, ale również godzącego się na zachwyt, dającego się porwać. Keanu Reevesa pierwszy raz zobaczyłam, kiedy w Polsce zaczęła nadawać MTV. W teledysku Pauli Abdul Rush, Rush, zainspirowanym Buntownikiem bez powodu. Jak stanęłam w niemym zachwycie, tak trwam do dziś. I wyjątkowo tej pasji, tej fascynacji, jestem wierna. Potem było Moje własne Idaho i ta kwestia o „miłości, która jest jak księżyc”. Był i Siddharta, tak pięknie sfotografowany przez Vittorio Storaro, i Neo. I Don John. I wesoły przygłup z Kocham cię na zabój, i kochanek ze Sweet November, i śpiew w Spacerze w chmurach, i pojedynek w Niebezpiecznych związkach, i pocałunki w Draculi, i cyrograf w Adwokacie diabła, i zbliżenie z Cameron Diaz w Feeling Minnesota, i surfowanie w Na fali, i autobus w Speed. Do tego jeszcze Keanu Reeves gra na gitarze basowej, śpiewa, jeździ na motorze, kręci film dokumentalny — dlatego przyjechał na festiwal sztuki operatorskiej — o ewolucji sztuki filmowej, o przejściu od negatywu do zapisu cyfrowego. Keanu, you are absolutely divine!

>>15


>>gorzkie żale

Kiedy ostatnio byłeś w lesie? >>

Ania Rokita

Kiedy tydzień obiera kurs na weekend, a mrok zalewa ulice, ze swych kryjówek wychodzą wytrawni myśliwi i pozbawieni wszelkich zasad kłusownicy. Miasto staje się areną walki o łupy, trofea i zasługi. Łowca nie jest konkretnej płci, nie określają go lata ni status społeczny. Także metody mające doprowadzić do szczęśliwego finału nie są jednolite. Jasno określony jest za to sam cel — dopaść zwierza. Tak jak myśliwy plądrujący lasy w poszukiwaniu zwierzyny ma różne ambicje (satysfakcja z celnie oddanego strzału, zdobycie poroża czy wreszcie wzbogacenie menu przy wykorzystaniu dziczyzny), tak i knajpiany łowca może mieć wobec ofiary różne zamiary. Chęć podłechtania ego rozmową, mniej lub bardziej niewinny flirt czy wreszcie kolacja ze śniadaniem — wszystko zależy od determinacji polującego i tego, czy obiekt chce być namierzony. Bierny obserwator z zaciekawieniem może podziwiać barowe tarło, a nawet zachwycić się mnogością, wyrafinowaniem i poziomem skuteczności wszystkich zabiegów. Strzelcy stali, i każdy ze strzelbą gotową Wygiął się jak łuk naprzód, z wciśnioną w las głową; Nie mogą dłużej czekać! Już ze stanowiska Jeden za drugim zmyka i w puszczę się wciska (...)* O, znam ja takich, którzy miejsce weekendowych wojaży wybierają pod kątem dostępności ofiar. Pośród wszystkich mężczyzn na przód peletonu wysuwają się egzemplarze nie do końca zadowolone z regularnego, domowego pożycia, rozczarowane związkiem, czyli panowie przeżywający, słusznie bądź nie, kryzys wieku średniego. Wiszą tacy na barach, dokonują prezentacji na parkiecie, prężą muskuły przy toaletach, a wszystko po to, aby zwabić ofiarę w misternie zastawioną pułapkę. Najczęściej upatrują sobie konkretny cel i dokładają wszelkich starań, by urobić zwierzynę. Inni działają po calaku, czyli co się nawinie, to nawinie. Pani jednak zawsze będzie za stara, za brzydka, za głupia, by móc obdarzyć ją zainteresowaniem na dłużej. Wyciska się z niej, ile wlezie i, nie tracąc czasu, rozpoczyna dalsze poszukiwania. I tak co weekend. Panowie na miejsce łowów z reguły wybierają kluby, w których można potańczyć, by ocenić warunki potencjalnej ofiary w akcji. Po rekonesansie i konsultacji z kolegami przychodzi czas na atak. Można przyłączyć się na parkiecie albo zaczekać, aż pani postanowi odsapnąć.

„ >>16

Czy polowanie jest domeną mężczyzn? Otóż nie. Kobiety działają jak prawdziwi ludzie lasu. Zastawiają sidła, rozkładają wnyki, a później zbierają to, co uda się złapać. Najpierw jednak muszą podłożyć myszce serek. Wszystkie przygotowania do polowania mają początek w toalecie. Co się dzieje przed lustrem, niekiedy trudno do końca wytłumaczyć. Próby opanowania niesfornej fryzury, pudrowanie noska i poprawianie szminki — niektóre zawodniczki na tych zabiegach nie poprzestają. Dochodzić więc może do zmian odzieży, wypychania staników, wywalania na wierzch cycków, ćwiczenia min, eksponowania pośladków — wszystko w imię powodzenia akcji. Po opuszczeniu garderoby, skrojonej na miarę aktualnych potrzeb, dochodzi do właściwego natarcia. Wymowne spojrzenia, uwodzicielskie uśmiechy, wodzenie na pokuszenie — któż nie ulegnie? Przynajmniej na parę chwil, bo nie każdy zwierz pozwoli się wypchać. Podczas knajpianego tarła często zacierają się granice pomiędzy agresorem a ofiarą. Pan, który poluje, może nieoczekiwanie dać się pożreć modliszce, tak jak pani, która zastawia sidła na męża, może dostać po nosie, gdy rano złoży nogi i dowie się, że to by było na tyle. Głupi niedźwiedziu! gdybyś w mateczniku siedział, Nigdy by się o tobie Wojski nie dowiedział; Ale czyli pasieki zwabiła cię wonność, Czy uczułeś do owsa dojrzałego skłonność, Wyszedłeś na brzeg puszczy, gdzie się las przerzedził, I tam zaraz leśniczy bytność twą wyśledził (...) Także niczego niepodejrzewający obserwator może zostać zaproszony na polowanie i do końca nie zorientować się, w jakiej zabawie bierze udział. Z ryzykiem trzeba się liczyć i czujnie obserwować nie tylko innych, lecz także siebie samego. Jednak nie tak łatwo porachować, o co chodzi już na etapie nagonki. Często refleksja przychodzi dopiero po przebudzeniu w zaskakującym anturażu i towarzystwie. Lecz czy to powód do tego, by z dumą zawiesić kolejne poroże na ścianie? Jest jedna metoda na tyle skuteczna, że z powodzeniem pozwoli nie angażować się, mniej lub bardziej świadomie, w te igrzyska. W tygodniu chodzić do roboty, w weekend siedzieć w domu. I tyle. A Ty, kiedy ostatnio byłeś w lesie? * Cytaty pochodzą z Pana Tadeusza Adama Mickiewicza. musli magazine


Ryba psuje się od głowy >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

Może byś wrócił do Piotrka Urbankowskiego. To jest świetny koleś — pracowity i lojalny, lubię go i cenię. Precz z siepactwem. Chwała nam i naszym kolegom. Ch... precz! (pewien sms ujawniony przez pewnego Rokitę)

Czemu wielokropek? Czy nie lepiej byłoby napisać w całości? Nie wiem — nie chodzi o jakąś krzyżówkę puryzmu z purytanizmem, ani o doprowadzony do skrajności elitaryzm. Bardziej o nonkonformizm i przekonanie, że tracąc kontrolę nad wypowiadaną substancją nieciekawej konsystencji, powielamy tylko złe emocje. Nie uwalniamy się od nich, lecz je rozpylamy — jak purchawka; jak kukułka podrzuca swe jajo, tak i my podrzucamy zgniłe jajo naszym towarzyszom ziemskiej wędrówki. I po co, i na co... Może i ma to nieraz sens — zamiast podkreślenia w tekście, zamiast sporej liczby wykrzykników, zamiast kichnięcia na przykład. Może niektórym z nas jest to potrzebne do osiągnięcia satysfakcji, rozkoszy szczególnego rodzaju: nie gratuluję, ale i nie odwracam głowy albo się na pięcie. Jeden lubi kuchnię meksykańską, inny fish and chips, christmas pudding lub schabowego popijanego denaturatem. Można też docenić pikantną mowę, gdy jest formą zawierającą treść tak intensywną, tak doniosłą, że w ustach wypowiadającego wieprze przeistaczają się w perły, a słuchający czuje się nie opluty, wysmarowany dziegciem, lecz uwznioślony. Trzeba też pochylić się nad samą formą na tyle ciekawą i wartościową literacko, że nie sposób wyobrazić sobie utworów na przykład pewnych poetów (przychodzą mi na myśl głównie lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte) wyprane z brudów. Właśnie brudne są piękne. Więc może każdy powinien się pobrudzić, wysmarować... Może powinienem zastanowić się, czy to aby normalne, aby moi — najbliższsi nawet — znajomi, przyjaciele przepraszali mnie w momentach tego typu niedyspozycji... Na razie jednak niedyspozycjom mówię NIET. I ch...!

— jako przedstawiciele pierwszej, drugiej, trzeciej, czwartej czy piątej władzy — pod płaszczykiem noszą brudne, ociekające czymś i cuchnące odzienie. Wprawdzie śmieszy mnie święte oburzenie osób, które postępują w podobny sposób, jak np. D... i L..., i jeszcze L... — jednakowoż w moim przypadku występuje efekt opadających rąk: jeśli wszyscy i wszędzie, to biada, biada i jeszcze raz biada... I jeszcze jeden. I jeszcze raz. Czyli ogólne zezwierzęcenie? Nie, albowiem zwierzęta mają znacznie sprawniej przyswojony niepisany zbiór zasad właściwy danemu gatunkowi, my zaś tych zasad musimy szukać po omacku, czego skutki często są opłakane. Sobie samemu sugeruję właśnie obserwację świata sióstr i braci zwierząt w celu uzyskania wizji mniej subtelnego wprawdzie od świata ludzkich wartości, ale harmonijnego współżycia. Chciałbym też się dowiedzieć, czy faktycznie moja zodiakalna, nieszczęsna ryba psuje się od głowy, czy to tylko chodzi o grubą. PS Oglądając któryś raz The Way We Were Pollaka, zastanawiałem się, czy czytelnik ma mnie bardziej za Barbrę Streisand, czy Roberta Redforda... Oto jest pytanie...

* Wyjątkowo źle się czujemy, gdy okazuje się, że osoby, które w taki czy inny sposób mają reprezentować interesy nasze, obywateli

>>17


>>filozofia w doniczce

Okiem trzydziestolatki >>

Iwona Stachowska

Daglezja zielona (Pseudotsuga menziesii) to gatunek najwyższych na świecie drzew iglastych z rodziny sosnowatych. Próżno szukać tych iglastych olbrzymów na naszej szerokości geograficznej. Jest jednak miejsce, gdzie prezentują się w pełnej okazałości. Co to za miejsce? Miasteczko Twin Peaks. Właśnie tam spędziłam ostatnie święta. Bożonarodzeniową i noworoczną aurę wyznaczały mi bowiem długie spacery z psem oraz kolejne odcinki serialu nakręconego przez Davida Lyncha i Marka Frosta (oglądane obowiązkowo przy filiżance mocnej kawy i talerzu słodkości). Jak się okazało, była to nie tylko obfita porcja przyjemności, lecz również spora dawka wspomnień. Po raz pierwszy oglądałam ten serial w roku 1990, a więc jako dziesięciolatka. Z wypiekami na twarzy zasiadałam przed telewizorem i chłonęłam ów oniryczny spektakl. W tym miejscu muszę koniecznie podziękować rodzicom, którzy podczas emisji serialu nie przeganiali mnie do mojego pokoju. Może to i mało pedagogiczne zachowanie (wszak serial nie był adresowany do początkujących nastolatków), ale z perspektywy czasu śmiało mogę powiedzieć, że żadnej krzywdy mi w ten sposób nie wyrządzili. Jedyne skutki uboczne, jakie pozostały do dziś, to fascynacja twórczością Lyncha i zamiłowanie do kina. Potem przyszedł czas na platoniczną miłość do Jima Morrisona, zgłębianie szamańskiej wiedzy tajemnej i lektury obowiązkowe, czyli Drzwi percepcji Aldousa Huxleya, W drodze Jacka Kerouaca, Tako rzecze Zaratustra Fryderyka Nietzschego czy Niemyte dusze Stanisława Ignacego Witkiewicza. Pamiętam dobrze dyskretny uśmiech pani bibliotekarki (skądinąd absolwentki filozofii), która wręczając mi książki, rzucała w przestrzeń frywolny komentarz — „No proszę, takie narkotyczne lektury”. Ale wróćmy do Twin Peaks. Wizyta w tym miejscu po zgoła dwudziestu latach nie mogła przecież nie wywrzeć na mnie pewnego wrażenia. Cóż mogę powiedzieć? Agent FBI Dale Cooper i mieszkańcy miasteczka nie zawiedli. Po raz kolejny z ogromną przyjemnością poddałam się ich osobliwemu urokowi. Muszę jednak przyznać, że konfrontacja obrazu zapisanego w młodzieńczej pamięci z jego ponownym doświadczeniem dotkliwie obnażyła luki w moim filmoznawczym przygotowaniu. Dopiero dziś, patrząc na Twin Peaks, mam podwójną frajdę. Z jednej strony nadal mogę rozkoszować się nastrojem serialu

„ >>18

i emocjonalnie uczestniczyć w losach postaci, z drugiej zaś rozszyfrowywać zakodowane w nim treści. Nagle czytelna staje się zabawa twórców z serialowo-kryminalną konwencją, a teatralna, nieco przerysowana gra aktorów śmieszy do łez. W tym wszystkim najsmutniejsze jest jednak to, że agent Cooper nie jest już tym przystojnym mężczyzną, za którym kiedyś wodziłam rozmarzonym wzrokiem, tylko nieco zabawnym panem z archaiczną, mocno wyżelowaną fryzurą i w wykrochmalonej koszuli. Czar prysł! Zmienił się mój odbiór agenta Coopera, zmieniłam się i ja. I to nie tylko jako widz, ale również jako człowiek. I tu dochodzimy do kwestii najważniejszej, mianowicie świadomości upływu czasu. Wszak zmiana mojego odbioru wymownie pokazuje, jaka mnogość doświadczeń odcisnęła ślad na mojej biografii przez ostatnie lata. Wypadałoby zrobić wnikliwy rachunek sumienia, a po nim spowiedź szczerą przed samym sobą, czyli usiąść i zacząć przypominać sobie, co przeżyłam przez ten czas (a do tego już nie wystarczy filiżanka mocnej kawy). Co mi się udało, co mogłam zrobić inaczej, a czego w ogóle nie zrobić, i inne truizmy. Jakkolwiek nie wypadłby ten życiowy bilans, to nieuchronnie wskazuje ścieżkę, którą trzeba było przejść, by znaleźć się tam, gdzie jest się teraz. W języku filozofii doświadczenie to kryje się pod pojęciem „ciągłości tożsamości”, czyli (używając fachowej nomenklatury) trwałego poczucia bycia sobą związanego z ciągłością doświadczeń własnego „ja”. Inaczej mówiąc, przeżycia dziesięciolatki budują świadomość trzydziestolatki, i tak dalej. A co z upływem czasu? Konkluzja jest taka, że kiedy ja po raz pierwszy oglądałam Twin Peaks, to tegorocznych osiemnastolatków nie było jeszcze na świecie. Na szczęście dreszcz emocji, jaki nadal odczuwam, gdy na ekranie pojawiają się tańczące na wietrze korony daglezji, a po nich tablica z napisem „Witajcie w Twin Peaks. 51 221 mieszkańców” utwierdza mnie w przekonaniu, że chyba nie zestarzałam się tak bardzo.

musli magazine


>>elementarz emigrantki

J jak język >>

Natalia Olszowa

Jestem tu pięć lat i wciąż nie przechodzi mi przez gardło podstawowe „How are You?”. Owszem, może czasem, kiedy staram się być formalna i grzeczna, na przykład w kontakcie z klientem, ale dla mnie osobiście pytanie „Jak się masz?” jest bezsensowne, zwłaszcza jeśli pyta się o to każdy. Nasz polski odpowiednik „Co słychać?” nie jest lepszy, ale wtedy pada krótka piłka w stylu: „stara bida” i koniec konwersacji, a tu... należy odpowiadać: „Thank’s, fine” — i nie trzeba opowiadać przy tym całego swojego życia, tak jak ja robiłam to dotychczas, przez co już po trzech dialogach dziennie robiłam się nerwowa, pytając samą siebie: „Ile można mówić to samo?”. Dziś już wiem, że cokolwiek by się działo, czy masz pracę, czy dom ci się spalił, czy wracasz z kolejnych naświetlań masz odpowiadać z uśmiechem: „fine”, „great”, „not to bed” itd. Używanie języka polskiego przy Irlandczykach było traktowane początkowo jako atrakcja, która z czasem stała się nietaktem, następnie zaś pojawiły się restrykcje, by nie rozmawiać przy kliencie w języku polskim, bo to niegrzeczne, a potem, by w ogóle nie rozmawiać, ale... tak się nie da. Kiedy Polak spotka Polaka czy Słowaka, to woli użyć mowy ojczystej, co jest całkiem naturalnym zjawiskiem i nie do wyplenienia, chociaż zdarzają się i tacy ambitni, którzy mimo polskiego pochodzenia używają tylko angielskiego, bo tak sobie założyli. Nie wiem, co lepsze, czy zachowanie tożsamości, czy całkowite wtopienie się w nową. Wiem tylko tyle, że ani mój język angielski się nie rozwinął, ani też polski. Wręcz przeciwnie — straciłam to, co było we mnie najwartościowsze, czyli elokwencję. Stałam się mrukiem, który za wszelką cenę chce pływać na emigracyjnej fali i odwołuje się do najprostszych i najbardziej żenujących zabiegów komunikacji — poruszania rękami i gestykulacji. Nie bardzo mogę już sobie polawirować na „lingwistycznych polach elizejskich”. Kiedy na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej zostałam zapytana o to, czy osoba obsługująca klienta musi znać język, odpowiedziałam, że jeśli ktoś jest komunikatywny, to wcale nie musi. Z czasem dochodzę jednak do innego wniosku. Niektórzy są tu całe lata i nie nauczyli się języka, bo nie odczuwali takiej potrzeby, co jest dodatkowym czynnikiem

frustrującym. Myślą sobie: „Skoro już mam pracę, to będę się jej trzymać” — i tak płynie ich życie bez rozwoju. Co do języka irlandzkiego, to ojciec zawsze wspierał mnie w mojej emigracji, mówiąc: „Nauczysz się irlandzkiego, wrócisz i będziesz uczyć dzieci w szkole”. Tyle tylko, że języka irlandzkiego używają tylko starsze pokolenia, i to w niektórych regionach — nie bardzo więc poczuwam się do jego pojęcia, choć brzmi poetycko. I tak, nie rozwijając swojej ojczystej mowy, z dnia na dzień czuję się mniej komunikatywna i bardziej zamknięta, chociaż menadżerka zwykła mi mówić: „Otwórz się, każdego dnia porozmawiaj z kimś kogo nie znasz i dowiedz się czegoś, o czym nie wiedziałaś wcześniej. Używaj też mózgu, skoro go masz”. Jeśli zaś chodzi o naukę języków, to trzeba mieć do nich predyspozycje. Ja takich nie mam, ale pocieszam się tym, że służy on do komunikacji, a nie zaliczenia kolejnych egzaminów i certyfikatów. Mówi się, że organ nieużywany zanika. Podobnie jest z językiem — trzeba go używać, inaczej lipa. W moim przypadku było tak, że z osoby świetnie mówiącej po niemiecku stałam się osobą anglojęzyczną, najzwyczajniej zamieniając sobie te dwa języki na rzecz potrzeby egzystowania w anglojęzycznym kraju, ale poligloci mają tę zdolność, że potrafią używać ich kilku naraz i... tego im zazdroszczę. Okazuje się, że ludzie na całym świecie, emigranci, zwłaszcza dzieci z rodzin mieszanych znają ich po kilka, co niegdyś robiło to na mnie wrażenie, dziś — dla dziewczyny wychowanej w jednym języku, która z trudem łapała język kolejny, ucząc się słówek z kartki, a jak już jeden pojęła, to myślała, że złapała byka za rogi — jest to normą, bo wiem, że ludzie, którzy walczą o lepszy byt bardzo często są poliglotami, a ci, którzy nie muszą się ich uczyć zatrudniają tłumaczy.

>>19


>>milczenie nie jest złotem

Cosmopolis? >>

Jarek Jarry Jaworski

Nadszedł już czas, by poważnie zastanowić się, czego Toruń chce jako miasto? Chcemy być miastem sportu, kultury czy Radia Maryja? Nieważne, co wybierzemy, ale wybierzmy w końcu i bądźmy w tym konsekwentni. Przed takim samym wyborem stoją inne miasta w regionie kujawsko-pomorskim. Felieton w „Musli”. Wydawało mi się, że powinien być ponadczasowy i ponadterytorialny. Postanowiłem, że napiszę coś mądrego o kulturze w ogóle, w końcu „Musli” to nie pismo lokalne, toruńskie. Ale gdy tak się zastanawiałem, zrozumiałem, że poszukiwany efekt osiągnę, właśnie pisząc o swoim podwórku. Bo kłopot z tożsamością Torunia to problem większości miast w rodzinnym regionie pisma „Musli”. A to przekłada się na kłopoty… ich mieszkańców. Bo brak skonkretyzowanej marki to mniejsza turystyka, rozpoznawalność, a co za tym idzie — mniejszy wpływ pieniędzy do kasy miasta i tak dalej… Na razie tylko kilka polskich miast dobrze poradziło sobie ze sprecyzowaniem, kim chciałyby być. Piszę „kim”, bo dziś nie chodzi już w marketingu miejsc o bycie „czymś”. Miasto musi być twoim kumplem, wyniosłą damą, zwiewną panienką, solidnym robotnikiem czy artystą. Jedno jest pewne: musi być Kimś konkretnie. Takie konkrety zaproponowały na pewno Poznań i Gdańsk. Poznań to miasto „know-how”. Poznaniacy mówią światu, że wiedzą, jak robić biznes, kulturę, jak rozwiązywać problemy. W swoim logotypie nie sięgają jednak do poznańskich koziołków, tradycji targowej czy wspomnień po romańsko-gotyckiej katedrze, ale przetwarzają międzynarodowy symbol nawigacyjny poznańskiego lotniska, który zapisuje się po prostu trzema literkami: POZ. Unikają też przy okazji, jakże trudnej dla wygodnego dzisiejszego odbiorcy, polskiej literki „ń”. Mamy więc hasło „POZ-nan* – miasto know-how”. Konkret, trafny i jasny przekaz. Polskie literki gubi też w swoim logotypie Szczecin. Dlaczego? Szczecinianie sami doszli do tego, że utrudniają one wyjście w świat i w strategii rozwoju piszą: „Nazwa Szczecina jest niewymawialna przez cudzoziemców”. Miasto u ujścia Odry chce być „Pływającym Ogrodem — Flying Garden”, a na datę realizacji projektu wskazuje rok 2050. Dlatego swoją nazwę zapisuje jako „Stsetsin” w oparciu o międzynarodowy alfabet fonetyczny IPA. Cel? „Zwrócenie uwagi na Szczecin, który ma być

„ >>20

otwarty, wielokulturowy i chce komunikować się z przedstawicielami wielu narodów”. Gdańsk, co zrozumiałe, stawia na wolność. Ekipa Europejskiej Stolicy Kultury, kierowana przez toruńskiego speca od teatru Romka „Wiczę” Pokojskiego, promuje Gdańsk pod hasłem „Kultura wolności, wolność kultury”. To świetnie pasuje do Gdańska i precyzuje miasto w światowym topie marek. „Musli” zajmuje się szeroko pojętą kulturą i stylem życia. Zapytacie więc: Na co nam te wszystkie PR-owskie przemyślenia? Ano na to, że żadna kultura nie będzie mogła osiągnąć sukcesu, jeżeli miejsce, w którym się rozwija, nie będzie wiedziało, do czego dąży. Świetnie zrozumiała to Bydgoszcz, ogłaszając wszem i wobec prawdę, że w kulturze ma wiele do zrobienia. Bez fałszywego wstydu jako hasło przewodnie starań o Europejską Stolicę Kultury wybrano hasło „Kultura w budowie”. Jasne, konkretne, pociągające. Bo budowanie czegoś nowego przyciąga zawsze i wszędzie. Zwłaszcza zaś twórczych ludzi ze znudzonego i zrobionego już na picuś-glancuś Zachodu. „Tam nie ma już nic do zrobienia, przyjedźcie do Bydgoszczy robić nowe z nami” — tak rozumiem to hasło i popieram. Może grudniowa zmiana prezydenta nad Brdą nie zaburzy rozwoju tej idei, bo byłoby szkoda. Z kolei Toruń nie musi już dążyć do tego, by być postrzeganym jako miasto piękne, historyczne i z tradycją. Tacy już jesteśmy… Warto przedstawić coś nowego. Nową drogę. Dla mnie są nią debiuty artystyczne. Już kilka lat temu zaproponowałem, by Toruń był Miastem Debiutów. Taki jest festiwal filmowy Tofifest, który mam przyjemność współtworzyć i który koncentruje się na debiutach filmowych. Ostatnio Teatr Horzycy ogłosił, że co dwa lata będzie organizował zamiast „Kontaktu” przegląd debiutów scenicznych. Świetnie! Grzegorz Kopcewicz, znany też jako „Butelka”, od wielu lat promuje muzycznych debiutantów. Chciałoby się powiedzieć: „Ludwiku Dorn i Sabo — idźcie tą drogą!”. Tożsamości potrzebujemy wszyscy, by móc określić, kim właściwie jesteśmy. Tak samo my, jak i miasta, w których żyjemy. Tożsamości miejsc potrzebuje też kultura, by móc się do niej odnieść. Zresztą to właśnie kultura może decydować o kształcie tej tożsamości. I mocno wierzę, że nadejdzie czas, gdy tak będzie.

musli magazine


>>porozmawiaj z nią...

FOT. TOMASZ KAJDASZ

Soul

wychodzi z ducha z Leną Romul, śpiewającą saksofonistką, rozmawia Magda Wichrowska >>21


>>porozmawiaj z nią...

>>Przedstaw nam się krótko. Lena Romul to… Niewysoka dziewczyna, która urodziła się w Poznaniu, śpiewała od przedszkola, a potem tak szukała swojej drogi, że ostatecznie ją odnalazła. >>Śpiewasz, grasz na saksofonie, jesteś zaangażowana w

wiele projektów muzycznych... Jak to ogarniasz? Są rzeczy ważne i mniej ważne? Opowiedz nam trochę o swoich muzycznych wędrówkach. Zawsze muszą być rzeczy ważne i mniej ważne, człowiek potrzebuje podziału, bo inaczej blisko mu do wariactwa. Niestety, na razie mam za dużo inspiracji, w związku z czym gram w zespołach, które mocno różnią się stylistyczne, soundowo. Często w czasie doby myślę o zupełnie innych sprawach, innych dźwiękach, ale da się to połączyć. Jak się coś czuje, to wychodzi to naturalnie.

>>To dobre czasy dla jazzu? Trudno powiedzieć. Nie wiem, czy jeszcze istnieje coś takiego, jak jazz w czystej postaci. Jeśli spojrzysz na dokonania skandynawskie — jak Esbjorn Svensson czy Bugge Wesseltoft — jest to muzyka inspirowana jazzem, improwizowana, ale nie >>22

jest to już jazz pod względem formy i zawartości. Abstrahując od jazzu, jakie wytwórnie tworzą się na świecie — w Berlinie czy Londynie, czego na myspace i youtube słuchają ludzie najczęściej? Nie mogą to być łatwe czasy dla muzyki, która była muzyką pop siedemdziesiąt lat temu, ale można czerpać z jazzu inspiracje do robienia nowej muzyki. Teraz elektronika przeżywa rozkwit.

>>A skąd Twój pomysł na życie? Muzykowaliście w domu?

Mój tata gra na gitarze, często robi to w domu. Mama z kolei podśpiewuje pod nosem. Teraz sobie myślę, że rodzice dużo jej słuchali, byli młodzi. Muzyka definiuje kolejne pokolenia, więc to, czego słuchali, musiało mieć na mnie wpływ.

>>Muzykę masz zatem w genach. Jestem jednak ciekawa,

czy samo tworzenie boli i uwiera, czy może jest dla Ciebie dziecinną igraszką, zabawą w muzykę? Pytam, bo creatio masz wypisane na… plecach. Różnie, tatuaż nie bolał aż tak. Tworzenie boli, kiedy zaczynam się za dużo zastanawiać. Jednak jest głównym przeznaczeniem każdego z nas. Cytując Osho: „Twórz swoje życie i bierz za to pełną odpowiedzialność”. musli magazine


>>porozmawiaj z nią...

FOT. TOMASZ KAJDASZ

>>Presidents Of Soul różni się od muzyki, z którą wcześniej Cię kojarzyłam, jak zrodził się pomysł na wspólne muzykowanie i płytę? Marcin Rak, perkusista zespołu, namówił mnie na śpiewanie, czym zmienił moje życie, obudził pierwsze marzenia. A jak już śpiewanie, to coś co wychodzi z ducha — soul wychodzi z ducha. Po prostu.

>>Od jakiegoś czasu kolekcjonujesz nagrody na konkursach

muzycznych, wygląda to jak miękkie lądowanie, czy rzeczywiście takie jest? Poznałaś już twarde reguły polskiego rynku muzycznego? A może to mit? Są twarde, muszą być. Nie ma miejsca dla miękkich osób, dla niewierzących w siebie. Trzeba znać swoją muzykę, tę ze środka. To, co się kocha najbardziej. I iść pewnie tą drogą, wtedy wszystko przychodzi łatwiej.

>>Marzy Ci się kariera w blasku fleszy?

Marzy. Marzy mi się zrobić coś na tyle dotykającego wnętrz ludzi, by sami z siebie chcieli tego słuchać, rozmawiać o tym, wpadać w trans na koncertach. Trzeba nad tym pracować, dążyć do celu.

>>Jest ktoś z kim chciałabyś zagrać?

Może bardziej kogo chciałabym poznać. Na pewno Björk, Marley’a — choć to już niemożliwe, porozmawiać z Waynem Shorterem, Meshell Ndegeocello, zagrać u Jacksona. To by było coś!

>>To jeszcze powiedz mi, gdzie chciałabyś zagrać?

Nie ma takich miejsc. Chciałabym za kilka lat mieć możliwość grać w wielu miejscach swoją muzykę. „Swoją” jest ważniejsze niż „gdzie”.

>>Nad czym teraz pracujesz?

Nad samorozwojem. Codziennie się czegoś uczę, jeśli nie nut, to życia, jeśli nie życia, to nut. Jeszcze nie wiem, co z tego wyniknie... Mam nadzieję, że coś pięknego.

>>A jeśli nie muzyka, to co? Masz plan awaryjny?

Jeśli by nie wyszło, to trudno. W końcu każdy człowiek czasem wzlatuje, czasem spada w dół, ale „zawsze swoją drogą”. Ważne, żeby z sercem, nie ważne co.

>>23


...

>>portret

Agnieszka

Holland —

„faceci są na ogół miękcy” Tekst: Marcin Górecki Ilustracje: Gosia Herba

>>24

musli magazine


*

>>portret

Są tacy, którzy mówią, że reżyser to zawód typowo męski. Wymaga ponoć cech przypisywanych tej płci: stanowczości, odwagi, determinacji. Stąd też zaszczytne grono wielkich, takich jak Fellini, Bergman, Lucas, von Trier, Ozon. Warto by zauważyć przy tym, że ich filmy charakteryzują się „typowymi” cechami kobiecymi – bawiąc się dalej w klasyfikowanie, przypinanie i generalizowanie. Są bardzo sensualne, delikatne, wręcz wysublimowane. Na szczęście trafiają się i tacy, którzy potrafią kopnąć ten cały, jakże komiczny, układ. Agnieszka Holland stanęła w roli reżysera jako kobieta z „kobiecymi” cechami, nakręciła kilkadziesiąt filmów, dowodząc, że nie ma czegoś takiego jak kino kobiece czy męskie. Jest tylko kino czysto ludzkie

A

gnieszka Holland urodziła się zaraz po wojnie. Oboje rodzice byli komunistami, pracowali jako dziennikarze dla ideowych pism. Ojciec zmarł w tajemniczych okolicznościach, gdy miała 13 lat. Jego śmierć będzie ciążyła na niej przez całe życie. Zginął on bowiem podczas partyjnej nagonki na obywateli pochodzenia żydowskiego w latach 60. Nie wiadomo, czy sam wypadł przez okno, czy raczej został wypchnięty przez agentów SB, gdy dokonywali rewizji w ich mieszkaniu. Nazwisko Holland zapisało się wówczas na licznych drukach, dokumentach i teczkach — od tego rozpoczyna się jej trudny start. Już w wieku 17 lat zdawała do znanej praskiej szkoły filmowej FAMU (Wydział Filmowy i Telewizyjny Akademii Sztuk Scenicznych w Pradze). Chciała ominąć skomplikowane egzaminy w łódzkiej Filmówce, poza tym obawiała się ingerencji wiadomych służb. Na kilka lat opuściła Polskę, zamieszkała w Pradze. Okres do 1968 roku w Czechach to szczyt formy tamtejszej sztuki filmowej. Cechowała się ona oryginalnością, wyrafinowaniem, niezwykłym wyczuciem sytuacji, opisu otoczenia — jak sama Holland mówi, „to była najsilniejsza dla mnie fala w europejskim kinie”. Podczas studiów poznała śmietankę czeskiej kinematografii. Już wtedy po raz pierwszy spotykała Milana Kunderę, który wykładał wówczas historię literatury — ona przetłumaczyła na język

polski jego książkę Nieznośna lekkość bytu. W Pradze poznała również swojego męża Laco Adamika. Niestety, duch wolności został stłamszony przez interwencję wojsk układu warszawskiego w 1968 roku. Holland trafiła na kilka miesięcy do więzienia. Została oskarżona o współpracę z tzw. grupą taterników, osób przerzucających nielegalne teksty do Polski (chodziło m.in. o paryską „Kulturę”). Po pobycie w więzieniu stworzyła swoją pracę dyplomową — 25-minutowy film pod tytułem Grzech Boga. Po ukończeniu szkoły wraz z mężem wróciła do Polski. W Warszawie zaczynała od asystowania Zanussiemu przy filmie Iluminacja. Następnie wstąpiła w szeregi Zespołu „X” pod kierunkiem Andrzeja Wajdy. Ten postanowił uczynić z niej swoją asystentkę przy filmie Człowiek z marmuru. Tym razem jej nazwisko znowu zaczęło przeszkadzać — Ministerstwo Kultury nie dopuściło jej na to stanowisko. Zaczęła więc robić własne filmy — rozpoczynała od telewizyjnego Wieczoru u Abdona i Niedzielnych dzieci. Pisała scenariusze, również dla samego Wajdy, m.in. do filmu Korczak. Pracowała też jako aktorka — wcieliła się w postać więźniarki w filmie Bugajskiego Przesłuchanie. Zaprzyjaźniła się z Krzysztofem Kieślowskim i Filipem Falkiem. Jej otoczenie składało się głównie z mężczyzn, to z nimi nawiązywała prawdziwe przyjaźnie. Została włączona do grupy reżyse>>25


... rów tzw. kina moralnego niepokoju, którego początków można upatrywać w dziele Kieślowskiego Personel. Charakterystyczny rys tego nurtu to losy człowieka na tle historii — kino zaangażowane społecznie. Lata 70. to okres swego rodzaju wolności kina. Po wielu latach sama Holland stwiedza, że „ j a k o twórca nie była tak wolna jak w Polsce za czasów Gierka”. Tworzy filmy takie jak Samotna kobieta, Niedzielne dzieci, Mężczyzna niepotrzebny, Gorączka. Jej filmy charakteryzuje niebywała równowaga, co uważa się za cechę szczególną jej twórczości, a nawet za pewien znak firmowy. Z jednej strony przedstawia problemy społeczne, łamie tabu, z drugiej ukazuje je w taki sposób, że nie przekracza pewnych granic — stosuje swego rodzaju cenzurę odpowiedzialności: „Nie zrobiłabym na przykład sceny w komorze gazowej. Jednocześnie nie widzę potrzeby, by w kinie istniało jakieś tabu, ale powinno być zawsze poczucie odpowiedzialności. Zwłaszcza w upowszechnianiu pewnych obrazów”. Centrum jej zainteresowań stanowi człowiek, jego więzy ze światem i innymi ludźmi. Często przedstawia losy kobiet, ich stosunek do mężczyzn, typowe w jej warsztacie jest pokazywanie aktu seksualnego jako wyzbytego emocji, czułości, jest on raczej niesmaczny, wręcz odpychający. Okres względnej wolności kończy stan wojenny — Holland wyjeżdża na emigrację, najpierw do Szwecji, następnie osiedla się w Paryżu. Pomieszkuje u swoich przyjaciół, również u Wajdy, który wówczas kręcił we Francji Dantona — kolejny raz pomaga >>26

>>portret

przy pisaniu scenariusza. Sama zaczyna pracować dla francuskiej telewizji, ekranizując sztukę Vaclava Havla Largo desolato, współpracuje z Niemcami, tworząc z nimi Miłość w Niemczech i Gorzkie żniwa. Za ten ostatni film otrzym a ł a nominację do Oskara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Z większych produkcji w tamtym okresie nakręciła Zabić księdza, film o zabójstwie Popiełuszki. W projekt zaangażowała jednych z najlepszych amerykańskich aktorów, m.in. uwielbianego przez nią Eda Harrisa. Film we Francji, z racji przypisywanemu temu krajowi antyklerykalizmu, został przyjęty dość chłodno, natomiast w Polsce jego dystrybucję hamował sam episkopat, gdyż nie podobała mu się forma — śmierć Popiełuszki według nich była przedstawiona zbyt mało męczeńsko, a poza tym oprawcy ukazani byli jako ludzie, nie jako potwory.

D

rzwi do światowej kariery otworzył jej dopiero film Europa, Europa, który również otrzymał nominację do Oskara. Został on oparty na wspomnieniach żyda z getta, któremu udało się uwolnić od zagłady dzięki wejściu w szeregi Hitlerjugend. Film został przyjęty przez środowisko żydowskie jako „swój”. Poza tym wprowadzał on nowatorskie metody przedstawiania rzeczywistości — chodzi tu m.in. o słynną scenę ukazania życia w getcie poprzez zastosowanie motywu jadącego tramwaju. Następnym z wielkich i znaczących dla historii kina był film musli magazine


...

>>portret

U

W

racając do problematyki płci, „męskiego” i „kobiecego” kina, męskości zawodu reżysera, warto na to wszystko spojrzeć trochę inaczej. Nie chodzi tu o poprawność, parytet, obronę kobiet, mężczyzn, ale trzeba zauważyć, że coś się zmienia. Ostatni Oskar dla najlepszego reżysera przypadł kobiecie za stricte „męski” film, a nie reżyserowi mężczyźnie za stricte „kobiecy” film. Agnieszka Holland w jednym z wywiadów powiedziała, że kobiety mogą coś jeszcze zyskać, charakteryzuje je bowiem pewien dynamizm, natomiast mężczyzn schyłkowość i ewidentne niedopasowanie — bo w końcu, kto stwierdził, że reżyser to męski zawód… Cytaty pochodzą z książek Stanisława Zawiślińskiego Reżyser: Agnieszka Holland oraz Marii Kurnatowskiej Magia i pieniądze

>>

Oliver, Oliver, który wprowadził — powtarzany następnie przez innych reżyserów — motyw pustej huśtawki. Również opowiedziana w nim fabuła, dotycząca zaginięcia dziecka i następnie jego powrotu, otwierała jakby furtkę do nowej tematyki w kinie. Pasmo sukcesów pozwoliło Holland zaistnieć w Hollywood. Przeprowadziła się do Los Angeles i rozpoczęła nowy etap w swojej karierze — etap walki o przeforsowanie swojego pomysłu, etap walki z producentami: „We Francji znalazłam się w potrzasku snobizmu, a w Ameryce w potrzasku pieniądza”. Zmierzyła się z nową istotą kina — amerykańska kultura nastawiona jest na filmy akcji, natomiast nieprzyzwyczajona jest do filmu z charakterystyczną dla europejskiego kina fabułą. Tajemniczy ogród, choć nietypowy ze względu na tematykę, którą zazwyczaj się zajmowała, przyniósł jej rozgłos i duże pieniądze. Po walce z producentami, którzy uważali, że film jest mało „amerykański”, i tym samym chcieli przeładować film słodkimi akcentami w stylu „dużo, kolorowo, bogato”, przeforsowała swoją wizję i stworzyła jedną z najmniej „przedobrzonych” bajek w historii kina nowego kontynentu. pór Holland przy tworzeniu filmów na jej własny sposób — choć nie bez problemów — pozwolił jej wyreżyserować mniej komercyjne i nieprzemawiające do masowego widza produkcje. Były to przede wszystkim: Red Wind, Całkowite zaćmienie, Plac Waszyngtona. Wyróżniała się ekranizacją powieści amerykańskich pisarzy, notabene nieznanych wśród amerykańskich widzów. W swoich filmach poruszała tematykę śmierci (Trzeci cud), co dla Hollywood jest nie do przeforsowania — temat mało filmowy, mało marketingowy. Sama po latach stwierdza: „Kiedyś w Europie było kino reżyserów, a w Ameryce kino producentów. Dziś mamy kino specjalistów od marketingu”. Zajęła się również reżyserią seriali, takich jak Dowody zbrodni (Cold case) czy Ekipa. W pewien sposób zmieniła główne tło swoich filmów, odeszła od tzw. kina moralnego niepokoju: „Kiedy robiłam filmy takie jak Zabić księdza czy nawet Europa, Europa, wydawało mi się, że ludzkość jest w stanie wyciągnąć jakieś wnioski z historii, czegoś się nauczyć, że przystawiając ludziom lustro kina, ukazując rzeczy straszne, mogą jakoś wpływać na ludzkie postawy. Późniejsze lata dowiodły, że ludzkość jest absolutnie nie wyuczalna. Zaczęłam więc w swoich filmach tworzyć świat magiczny, wypełniony nadzieją w większym stopniu niż rzeczywistość realna”.

>>27


>>poe_zjada

Agata Kwaśniewska >>rocznik ’90, z pochodzenia lublinianka. Laureatka olimpiady Literatury i Języka Polskiego,

stypendystka Krajowego Funduszu na Rzecz Dzieci i stypendium Ministra Edukacji Narodowej. Zadebiutowała na łamach miesięcznika „Akant” i w Zaułku poetów „Gazety Wyborczej”. Obecnie studiuje na II roku psychologii i kulturoznawstwa w Kolegium Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Interesuje się m.in. poezją nowogrecką, semiotyczną analizą obrazów Magritte’a i filozofią Gadamera. W przyszłości chciałaby zająć się psychoterapią.

Rzetelność

„Czy Budda będzie gruby czy chudy, zależy to od rąk rzeźbiarza” /przysłowie koreańskie/ Drzwi otwierają się, by zwęzić źrenice kotu. Nikt nie wie, jak silnie przypisany temu miejscu posążek Buddy, w sklepie z mydłem, zwiększa pozór prawdziwości świata.

Miasteczko

wiśny ranek połykamy mnóstwo czerwieni aż chce się tym czerwonym krzykiem zbudować kościół w środku miasteczka w którym dzisiaj...

>>28

musli magazine


>>poe_zjada

*** „Jakaś idée fixe, wyrosła poza granice ich istoty, wyżej ponad głowę, i wynurzona nagle w światło, zastygła w materię dotykalną i twardą. Tam przybierała kształt dziki, nieobliczalny i niewiarygodny (...)” jeśli żyjemy dzięki starym kosmogoniom które nas potworzyły ze słów to napiszmy to podpiszmy się jeszcze raz na sobie nawzajem jeśli droga istnieje tylko w spotkaniu można by to napisać że wśród tych planet dziś wieczór wśród materii słów odbijających się od atmosfer moje ciało jest wszechszeptem

Zioła „Te zioła, które zasadziłem wokół domu, rosną mi teraz w nocy na wszystkich chodnikach, ulicach i afiszach (...)” /Różycki/ „Oniemiały – zmysłami chłonę piękno pieśni bez początku i bez końca. Schylam się w głębokim pokłonie” /Chich Chat Hanh/ przestrzeń konkretna mięta umiera przerażona nakręcam korbki roślin bastylia burzy się wśród traw śnię w górę wciąż

>>29


>>porozmawiaj z nim...

Magiczna ręka do pisania książek

Jarosława Jakubowskiego – poetę, pisarza, dziennikarza – o najnowsze „Flow”, czas PRL-u, „Świerszcza”, miejsce na Ziemi i noworoczne postanowienia zapytała Justyna Tota

>>Lubisz czytać publicznie swoje wiersze czy wolisz, gdy

ktoś za Ciebie je recytuje? Lubię czytać samemu. Ale nie wszystkie wiersze, tylko te, które dają szansę wpadnięcia w coś, co nazywam „flow”. Doświadczenia z czytania moich wierszy mam różne. Jedni mieli świetny głos, ale gubili sens frazy. Inni świetnie wyczuwali frazę, ale brakowało im emocji. Oczywiście są też tacy interpretatorzy, których cenię i podziwiam. Na ogół jednak recytatorzy sprawdzają się w przypadku prozy.

w których pojawiają się osobiste wątki. Może wynika to z tego, że ludzie lubią podglądać cudze życie, a może też z tego, że pisanie o sobie, o swoich bliskich wychodzi mi najlepiej. Dyskusje wynikają przede wszystkim z tego, że proponuję czytelnikowi rodzaj gry i albo zgodzi się on na jej reguły, albo pozostanie obojętny. Reguły są proste: każdy z wierszy ma ponad 40 wersów. Wczytaj się i zobacz, czy dasz się ponieść, czy mój język, moja wyobraźnia dadzą radę twoim dotychczasowym przyzwyczajeniom i oczekiwaniom, które masz wobec poezji.

>>Twój najnowszy — pachnący jeszcze farbą drukarską

— tomik wierszy Flow jest swego rodzaju eksperymentem językowym, który, jak słyszałam, wywołuje sporą dawkę emocji pobudzających do dyskusji. Nad czym? Jeśli tak jest, to mogę się tylko cieszyć. Podczas dotychczasowych publicznych czytań zauważyłem, że ludziom podobają się zwłaszcza te wiersze z tomu,

FOT.

ANAD ESŁA

NE

Złota Strzała Łuczniczki „przeszyła” Jarosława Jakubo wskiego i to dwukrotnie: w 2007 roku za tom Pseudo i w 2009 za debiutancki tom prozy Slajdy — to tytuły, które zyskały miano Bydgoskich Książek Roku

>>30


” >>porozmawiaj z nim...

Między jedną reklamą a drugą 2 tysiące ludzi zamienia się w proch, 2 miliardy widzą to na żywo. Czy ludzie zamienieni w proch zmartwychwstaną? Zakładam słuchawki i płynę, miękko uderzam w czułe klawisze. Gdzie jesteś? jakiego masz nicka? moja ty rybko w widmowej ławicy. [Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA. FRAGMENTY, Z TOMU FLOW]

>>W grudniowym numerze miesięcznika „Dialog” opublikowano Twoją sztukę Generał. Komedia Polska. W krzywym zwierciadle rozprawiasz się z PRL-em? „Rozprawienie się z PRL-em” oznacza dla mnie Norymbergę komunistycznych zbrodniarzy, a także licznej, kilkumilionowej rzeszy ich popleczników, czyli członków partii i jej przybudówek. Nic takiego nie miało dotąd miejsca, mimo że zdecydowana większość Polaków oczekuje takiego aktu elementarnej sprawiedliwości i zadośćuczynienia ofiarom komunizmu. Byłbym naiwny, gdybym sądził, że moją sztuką mogę rozprawić się z kimkolwiek. Rozprawiam się raczej z moim wyobrażeniem o tyranie, który z wysokiej trybuny honorowej spadł w domowe pielesze, z dyktatora narodu stał się dyktatorem swojej żony. Komedia polega na tym, że to ona, ta rzekomo sponiewierana żona, okazuje się prawdziwym tyranem. Jeśli jako pisarz mogę cokolwiek zrobić w sprawie niesprawiedliwości, jakiej nasz kraj po 1989 roku stał się areną, to jest to z pewnością oddziaływanie na emocje czytelników. Żeby ich choć trochę w anioły (anioły sprawiedliwości dziejowej) przerobić.

>>Dziś żyjesz w wolnym kraju, w którym mamy

wolność słowa, a Ty sam jesteś dziennikarzem w niezależnej gazecie — nie możesz czy nie chcesz zapomnieć o „generale” z tamtych czasów? Rozumiem, że Twoje pytanie ma wydźwięk ironiczny... Jeśli mamy wolność słowa, to dlaczego ci, którzy głosują na partię opozycyjną, są nazywani „bydłem”, „watahą”, którą trzeba dorżnąć? Generał z tamtych czasów jest dziś zapraszany na wysokie salony. Więc nawet gdybym chciał, nie mam szans go zapomnieć. Ale w sumie to dobrze, że mamy dziś w kraju tylu

wysoko postawionych miłośników generała. Wzbudzają tylko reakcję, wściekłość mas, która oby doprowadziła w końcu do ukarania zbrodniarzy. Czuję że będę musiał jeszcze usiąść rano nie wypróżniłem się dokładnie nie mogę się dobrze wypróżnić nie mogę się uwolnić od tego wszystkiego

[Z DRAMATU GENERAŁ. KOMEDIA POLSKA]

>>Dla współczesnej młodzieży hasło PRL kojarzy się głów-

nie z komediami Barei. Myślisz, że młodzi są w stanie zrozumieć, co tak naprawdę znaczyło być obywatelem zgwałconym przez system? A czy młodzi są w stanie zrozumieć, co to znaczy kłamstwo i prawda, dobro i zło? Jeśli nie, to mam ich gdzieś, są straconym pokoleniem, idą na przemiał. Jeśli jednak rozumieją takie elementarne sprawy, to PRL nigdy nie ograniczy się im do filmowych gagów. Nie jestem też wcale taki pewny, że PRL tak zupełnie się skończył. On trwa i ma się dobrze w wielu miejscach. On jest częścią rzeczywistości również tych młodych urodzonych już po historycznym okresie zwanym „PRL”. Walka z PRL-em nie skończyła się i nigdy się nie skończy, „nigdy” w tym sensie, że do końca świata będzie istniało kłamstwo i ci, którzy w kłamstwie dostrzegą szansę na zrobienie kariery. PRL był jedynie zagęszczeniem tego kłamstwa do postaci systemu. Obecnie jest nieco rozmyty dzięki istnieniu różnych instytucji i mechanizmów, w których to kłamstwo może się świetnie zakamuflować, pod pozorem prawa na przykład.

>>Myślę, że do młodzieży bez problemu możesz dotrzeć

formą swoich opowiadań, które — jak sam to określasz — są krótkie i treściwe. Co ciekawe, Slajdy — Twój pierwszy i jak na razie jedyny tom prozy — od razu został zauważony, stając się Bydgoską Książką Roku 2009. Wcześniej, będąc głównie poetą, spodziewałeś się takiego sukcesu w prozie? Pisząc, niczego się nie spodziewam. Nie mam oczekiwań wobec widowni. Natomiast jako człowiek z natury próżny, chcę być czytany i słuchany, ale jeśli nie będę, nie przestanę z tego powodu pisać. Istnienie czytelnika nie jest dla mnie warunkiem uprawiania literatury. Mam jakieś poczucie graniczące z pewnością, że każdy pisarz staje sam na sam nie z czytelnikiem, ale z własną ciemnością, nicością, w którą rzuca kolejne słowa i zdania. Nie>>31


FOT. ANADESŁANE

>>porozmawiaj z nim...

Jarosław Jakubowski >>rocznik 1974 >>Z zawodu dziennikarz — „Express Bydgoski”, współpracownik miesięcznika „Topos”

>>Z zamiłowania literat — autor ośmiu tomów poetyckich:

Wada wymowy (1996), Kamyki (1998), Marta (2001), Wyznania ulicznego sprzedawcy owoców (2003), Wszyscy obecni (2006), Pseudo (2007), Ojcostych (2007), Flow (2010), tomu prozy Slajdy (2009) oraz dramatów, m.in. Dom matki — sztuka w 2007 roku czytana w Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka; Generał. Za komedię Życie zdobył w 2010 roku I nagrodę w konkursie łódzkiego Teatru Powszechnego

>>Komentator rzeczywistości m.in. na blogu: Uliczny Sprzedawca Owoców

Jarosław Jakubowski, jak sam przyznaje, najbardziej lubi czytać samemu sobie, nie stroni jednak od częstych spotkań i dyskusji z czytelnikami w całym kraju

kiedy, niezmiernie rzadko z tej ciemności, z tej nicości wraca do niego coś w rodzaju odpowiedzi. Ale na ogół i tego nie ma. Tylko ciemność i nicość.

>>A skoro jesteśmy przy temacie prozy. Lubię opowiadania

z dreszczykiem, balansujące gdzieś na granicy jawy i snu, dlatego bardzo mi się spodobał Świerszcz, którego zamieściłeś na swoim blogu. Nie będziesz już próbował swych sił w nurcie fantasy, horror czy science fiction tylko dlatego, że jednej redaktorce nie mieściło się w językowych normach, że Twój świerszcz „łypie wyłupiastym, nieruchomym okiem” i ma górne oraz dolne odnóża, przez co nie doszło do publikacji opowiadania? Tamte pożałowania godne doświadczenia z redaktorami i redaktorkami literatury s.f., horror i fantasy uświadomiły mi, że prawdziwy pisarz nie może dawać się wtłaczać w żadne szufladki. Te szufladki jak w filmie Kingsajz są całymi światami dla krasnoludków, które uważają, że poza ich szufladką nie ma nic. Dlatego żyją w tak świetnym samopoczuciu, np. jako znakomici pisarze s.f. albo znakomici pisarze fantasy. Nigdy nie będą po prostu znakomitymi pisarzami, bo utknęli w swoich szufladkach. Ja na szczęście tego uniknąłem, co nie znaczy, że składam broń, łamię pióro, wyrzucam kałamarz. Myślę że w 2011—2012 roku ukażą się dwie książki z moimi opowiadaniami. Jedna z nich będzie zawierała teksty z nurtu, który tak lubisz.

Żona powiedziała zza drzwi coś niewyraźnego, a ja zabrałem się za wieczorne przeglądanie Internetu. Po paru >>32

godzinach wyłączyłem komputer, pewny że żona będzie już w łóżku. Łóżko było jednak puste, natomiast przy łóżku siedział dwumetrowy, zielony świerszcz. Łypał na mnie wyłupiastym, nieruchomym okiem i co pewien czas poruszał którąś z części ciała, odnóżem górnym, dolnym bądź jednym z czułków. Jego trójkątna głowa rzucała wielki cień na ścianę, świerszcz bowiem usadowił się przy oknie, przez które wpadało rzęsiste światło ulicznej latarni. Usadowił się w miejscu, w którym zwykłem siedzieć czytając książki lub prasę. Ponieważ owad zatarasował również przejście do kuchni, pozostało mi wycofać się do pokoju „komputerowego”. Postanowiłem przeczekać. [ŚWIERSZCZ, Z PRZYGOTOWANEGO DO PUBLIKACJI TOMU OPOWIADAŃ POTWÓR]

>>Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, zdradziłeś mi, że chcesz

napisać bydgoski kryminał w stylu retro. Czy ta mroczna powieść dojrzewa gdzieś w szufladzie? Napisałem kilkadziesiąt stron i odpuściłem. Na razie nie mogę znaleźć w sobie zapału do dalszej pracy nad tą historią. Nic na siłę.

>>Na co dzień jesteś też krytykiem literackim i prezesem

Bydgoskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Jak oceniasz kondycję współczesnej polskiej literatury? Jakich pisarzy cenisz sobie najbardziej? musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

bywają dla Ciebie inspiracją? Napisałem trochę wierszy im dedykowanych, pojawiają się w kilku opowiadaniach. Inspiruje mnie moje życie. Dzieci i żona są jego częścią, więc trudno, żeby nie inspirowali.

>>Jak każdy artysta, masz swój świat, ale w Twoim przypadku można powiedzieć, że w sposób dosłowny. Pracujesz w Bydgoszczy, ale mieszkasz w Koronowie. To jest właśnie Twoje miejsce na Ziemi? To prawda, że masz z okna widok na jezioro? Z okna mam widok na ogród. Ale jezioro, i to niejedno, jest bardzo niedaleko. Koronowo to miasteczko, w którym dorastałem, są z nim związane najważniejsze momenty mojego życia: chrzest, pierwsza komunia, ślub. Rodzimy się tylko w Bydgoszczy, bo w Koronowie nie mamy kliniki położniczej. Musimy więc w brzuchu mamy udać się do Bydgoszczy, po to tylko, żeby ten brzuch opuścić. Dziwne to, dlatego postuluję do stosownych władz: pozwólcie nam rodzić się w Koronowie! Gdybym też znalazł jakąś sensowną pracę w Koronowie, to nie ruszałbym się z niego. Koronowo to w porównaniu z Bydgoszczą prawdziwe miasto. Proporcjonalnie więcej tu rodowitych mieszkańców niż bydgoszczan w Bydgoszczy. Wystarczy spojrzeć w niedzielny wieczór na drogi dojazdowe do Bydgoszczy. Ciągną nimi sznury samochodów. To „bydgoszczanie” wracają z wałówką z rodzinnych wsi. Dlatego śmieszą mnie próby szukania „tożsamości bydgoskiej”? Szukajcie jej w Sicienkach, Maksymilianowach, Osielskach, Drzewianowach i Mochlach. Ja mam swoją tożsamość, tożsamość koronowską, nie muszę jej sztucznie kreować i jestem z niej dumny jak jasna cholera!

>>A Ty dla swoich pociech jesteś na tyle fascy-

>>Gdy kończy się stary rok, a zaczyna nowy,

Musiałabyś zapytać specjalistę od kondycji literatury, jakiegoś fizjologa albo filologa, czy jak ich tam nazywają. Mnie interesuje przede wszystkim kondycja mojej literatury, nad nią pracuję tyle, na ile sił i kondycji starcza. A cenię pisarzy, w których odnajduję własne doświadczenia albo których doświadczenia są całkiem przeciwne moim, ale są mi bliscy np. ideowo. Z Polaków lubię Andrzeja Bobkowskiego, z Austriaków Thomasa Bernharda, z Rosjan Dostojewskiego, z Amerykanów Caldwella, z Norwegów Hamsuna, z Niemców Manna, z Brytyjczyków Chestertona. Nie lubię natomiast młodych polskich prozaików na czele z Kuczokiem i Witkowskim. Są sprawni językowo, słowiarsko, ale kompletnie puści, jeśli chodzi o sferę idei. Nawet gdybym chciał się z nimi pokłócić, to nie mogę, bo jak tu kłócić się z pustką??? W poezji polskiej natomiast męczy mnie niezmiernie dehnelizm, synonim nadętego nudziarstwa. Generalnie lubię pisarzy, którym chodzi o coś więcej niż o napisanie utworu. Nie muszę się z nimi zgadzać, ale podziwiam za żar, jaki w sobie mają. Tak jak np. Wojciech Wencel z jednej i Marcin Świetlicki z drugiej strony.

>>Masz dwójkę dzieci — Zosię i Olafa. Czy one

nujący, że któreś z nich głośno mówi, że też chce zostać poetą-pisarzem jak tata? Ostatnio Olaf narysował prezent, jaki chciałby mi sprawić. Magiczną rękę piszącą tylko takie książki, za które dostaje się wysoko płatne nagrody. Takich „magicznych rąk”, niekoniecznie piszących książki, życzę też moim dzieciom.

Na odcinku kilkudziesięciu metrów leżały pozrzucane ze skarpy fragmenty macew. Betonowe obramowania mogił wyglądały tak, jakby pod nimi ktoś leżał. Na jednej z płyt widniał napis po hebrajsku i symbol trochę podobny do krzyża. Panowała cisza i tylko dzieci zarzucały mnie pytaniami: tatusiu, co to jest? To jesteśmy my, moje kochane dzieci. To my leżymy tutaj porozbijani, pokryci mchem, niemi. Czekający na przyjście Tego, który ma to wszystko zmartwychpozbierać. I osądzić. [WOLNE POPOŁUDNIE, Z TOMU SLAJDY]

zwykle człowiek chce coś w swoim życiu zmienić na lepsze. Masz już jakieś noworoczne postanowienia? Tak, mam postanowienie, żeby rzetelniej pracować nad swoimi obsesjami. Obsesje to dla literatury prawdziwe eldorado!

Pseudo — jak przyznaje sam autor — to swego rodzaju rozrachunek z życia trzydziestolatka, próba szukania odpowiedzi na pytanie „kim jestem?”. Bydgoska Książka Roku 2007

Flow — dziesięć utworów, każdy zbudowany z ponad 40 wersów wyobraźni ubranej w słowa poety są najnowszą propozycją wydawniczą spod magicznej ręki Jarosława Jakubowskiego

Slajdy — krótkie i treściwe opowiadania prozy życia z nutą liryki dla smaku, czyli Bydgoska Książka Roku 2009 >>33


*

st e j ę d aw r p a n Kim

>> zjawisko

El Más S Tekst: Szymon Gumienik

E

l Más Santo jest bohaterem narodowym, bożyszczem tłumów. El Más Santo jest patronem sierot, jest Najświętszym spośród świętych Meksyku, choć niebeatyfikowanym przez Watykan z racji uprawianego zawodu. Jest też wojownikiem, który nigdy nie zszedł z ringu pokonany. Jest luchadorem, a jego życie to zarówno ciągła walka, jak i wierność przysiędze, to idea, pod którą ukrywa twarz przed innymi. Poznajcie El Más Santo — człowieka, który na zawsze odmienił twarz Meksyku.

Geneza El Más Santo urodził się 1 maja 1930 roku w Meksyku. Dzisiaj albo nie żyje, albo jest osiemdziesięcioletnim staruszkiem, który z łezką w oku wspomina dawne czasy świetności, a jego maska leży gdzieś pod stertą brudnych skarpet. Całkiem możliwe, jednak nie mniej pewne jak to, że El Más Santo narodził się na nowo i żyje teraz całkiem nowym życiem, zupełnie odmiennym od poprzedniego. Może ścieżkę ringu i walki zamienił na spokojniejszą i bardziej zabawną drogę podróżnika i znanego performera. Może. O tym, że wszystko może się zdarzyć i że wszystko jest możliwe (jak w życiu), przekonują nas Kinga Offert i Maciej Dobosiewicz — duchy sprawcze, rodzice chrzestni i inspiratorzy samego Najświętszego. Wszystko zaczęło się od pracy dyplomowej Kingi Offert (poznańskiej artystki) i jej fascynacji kulturą meksykańską, a konkretnie fenomenem lucha libre, czyli meksykańskimi zapasami w stylu wolnym. Dla laików mogą one kojarzyć się z wrestlingiem amerykańskim, jednak w swym wymiarze ideologicznym lucha libre stoi znacznie wyżej — aby wygrać, nie wystarczy jedynie pokonać przeciwnika, trzeba zerwać mu jeszcze maskę lub obciąć włosy (co jest jednoznaczne z symboliczną utratą przez niego siły). Do tego dochodzą jeszcze tradycje teatru europejskiego i japońskiego, mieszanina wielu kultur oraz tragiczna historia Ameryki Południowej. Wszystko to sprawia, że luchadores nie są tylko cyrkowcami dostarczającymi ludziom rozrywki, ale przede wszystkim bohaterami narodowymi, o których się mówi, pisze i układa pieśni. >>34

SZWAJCARIA (FOT. SANDRA GOLAY)

NOWA KALEDONIA (FOT. DARIUSZ) musli magazine


Santo?

>>zjawisko

Foto: www.elmassanto.com

Aby jednak historia El Más Santo trafiła pod strzechy, trzeba było ją spisać. Zadania tego podjął się Maciej Dobosiewicz (pisarz i copywriter), który — zarażony pomysłem Kingi — wymyślił już konkretną postać i nadał jej imię. Prototypem bohatera był prawdziwy luchadores El Santo (Święty). „Początkowo miał to być dramat, ale szybko wpadłem na pomysł, by stworzyć fikcyjną biografię — mówi Maciej. — Szczerze powiedziawszy, nie zagłębiałem się zbytnio w życiorysy luchadores, ani też nie poznawałem zbyt dogłębnie historii Meksyku. Postanowiłem przyjąć założenie, by tworzyć tekst z kalek kulturowych, gotowych skojarzeń, znanych wszystkim elementów kultury masowej. Pobawić się literaturą tak samo jak Tarantino kinem”.

Zabawa z konwencją

LONDYN (FOT. KATE MOROSS)

PARYŻ (FOT. BERNARD)

Historia El Más Santo została opowiedziana zatem zgodnie z konwencją filmów klasy B, razem z całym ich sztafażem i gotowymi kliszami. Nie znaczy to jednak, że jest wtórna, kiczowata i pozbawiona jakiegokolwiek autorskiego komentarza, bowiem Maciej Dobosiewicz zrobił dokładnie to, co Quentin Tarantino robi zazwyczaj w swoich filmach, a jego dokonania przekuł na słowa, które zgrabnie opowiedziały historię meksykańskiego wojownika. W książce poza kliszami i ich twórczymi manipulacjami pojawiają się liczne odwołania do zjawisk i osób zamieszkujących naszą współczesną kulturę masową. Sam autor zachęca wszystkich do poszukiwania i rozszyfrowania postaci za pomocą przeglądarki Google, a ja już teraz pozwolę sobie przywołać kilka nazwisk i ich umiejscowienie w świecie: przede wszystkim rodzice małego JMROMRA (El Más Santo) — ojciec Mickey Knox (główny bohater Urodzonych morderców w reżyserii Olivera Stone’a) oraz cnotliwa matka Maria Onori (w rzeczywistości meksykańska modelka, która w grudniu 2008 roku wystąpiła roznegliżowana na okładce rodzimej edycji „Playboya” — przykrywała ją jedynie luźno zarzucona biała szata stylizowana na strój Matki Bożej, a w tle widniał kościelny witraż. Numer ukazał się dzień przed świętem Matki Bożej z Guadelupy, czyli najważniejszego święta w Meksyku, a na okładce widniał napis: „Kochamy cię Mario”). >>35


>>zjawIsko

SZWAJCARIA (FOT. ARIS ZENONE)

WENEZUELA (FOT. PABLO E. PENA)

ALASKA (FOT. AREK WOJDAT)

MAROK MALEZJA (FOT. MONIKA)

WIELKA BRYTANIA (FOT. TOM CRAWSHAW) >>36

LIVERPOOL (FOT. MARK ADAMSON) musli magazine


>>zjawisko

SAN FRANCISCO (FOT. SUBNAV)

POZNAŃ (FOT. MAREK PRUS)

LIVERPOOL (FOT. MARK ADAMSON)

SAN FRANCISCO (FOT. KEITH PARISH)

KO (FOT. ASIA&RSO196)

HAMPSHIRE (FOT. CLAIRE SAMBROOK)

FOT. LILIAN

SAN FRANCISCO (FOT. KEITH PARISH)

SEVILLA (FOT. LU)

SZWAJCARIA (FOT. IPDURE)

SAN FRANCISCO (FOT. SPENCER EAKIN) >>37


>>zjawIsko

BERLIN (FOT. NATALIA POTYRALSKA)

TORUŃ (FOT. NATALIA POTYRALSKA)

POZNAŃ (FOT. MAREK PRUS)

SAN FRANCISCO (FOT. KAYVEE)

POZNAŃ (FOT. MAREK PRUS)

CHORWACJA (FOT. ADAM EVANS)

NEW YORK CITY (FOT. JOHN LEE)

SZWAJCARIA (FOT. IPDURE)

>>38

GENEWA (FOT. GVA)

musli magazine


* >>zjawisko

Sam JMROMRA, gdy tylko nauczył się chodzić, co rano klękał przed wizerunkiem patronki i modlił się do niej żarliwie, w trudnych chwilach odwiedzał także jej ołtarz. Matka Boska uzdrowiła chłopca, gdy był ciężko chory i wspierała go w obranej przez niego drodze. Niestety, nie miała już takiej chęci, gdy chodziło o jego rodzinę — ojciec zginął tragicznie w niewyjaśnionych okolicznościach, a matka niedługo potem oszalała i również zmarła, brat natomiast zaginął. JMROMRA trafił wówczas pod opiekę przyjaciółek mamy — Arii Giovani i Niny Mersedes (warto poczytać o tych paniach w sieci), które prowadziły bar o znamiennej nazwie „Pentjouse”. Na drodze El Más Santo stanęło później jeszcze kilka ważnych postaci — nauczyciel Li Junfan, organizator lucha libre w Meksyku Quentino czy kobieta fatalna Elma Hayec. Myślę jednak, że każdy powinien poznać tę historię osobiście i na swój sposób, a jeżeli będzie miał jakieś wątpliwości co do aluzji autora, niech zajrzy na Google — tam znajdzie większość rozwiązań.

Kariera na miarę bohatera W tym samym czasie, w którym powstawała historia El Más Santo, Kinga Offert lepiła figurki luchadores, wysyłała je w świat i przygotowywała wystawę. Na początku bowiem cały projekt miał zawojować tylko ulice Poznania i naszą polską rzeczywistość, jednak bardzo szybko zaczął żyć własnym życiem i domagać się większej popularności. Tak właśnie luchadores wyszli w świat. Jak podają źródła i potwierdzają zdjęcia na stronie www. elmassanto.com, mali wojownicy zdążyli już zawędrować między innymi do Paryża, Rzymu, Tokio, Berlina, Los Angeles, Nowego Jorku, Moskwy, Sao Paolo, Londynu, Hamburga, Guadalajary, Amsterdamu, Strasburga czy Sydney, a jeden z nich zaprzyjaźnił się nawet z naszym toruńskim Filusiem. I mam nadzieję, że dopóki będzie trwała legenda El Más Santo, dopóty oni będą wędrować po świecie, dając wyraz swojej woli i wiary w ideę i kult samego Najświętszego, a ludzie cały czas będą przekazywać sobie modelinowe wyobrażenia zapaśników, tak jak zapisane jest to w książce: „Co roku 8 sierpnia w Święto Sierot meksykańscy chłopcy bawią się zrobionymi przez siebie glinianymi figurkami luchadores. Chłopcy wykonują podobizny El Más Santo oraz jego przeciwników, a po skończonej zabawie nie zabierają ich ze sobą, lecz zostawiają w różnych punktach miasta. Zgodnie ze zwyczajem, ten, kto znajdzie jedną z nich, powinien przenieść ją w inne miejsce i tam znów pozostawić, tak aby luchadorzy krążyli po Meksyku i całym świecie. Z czasem ten zwyczaj przejęli ludzie odwiedzający Meksyk jako turyści. Oni zaczęli robić zdjęcia figurkom, zabierać je ze sobą i stawiać w nowych miejscach w innych krajach i na innych kontynentach. Fotografie luchadores trafiały do ich rodzinnych albumów, były pokazywane znajomym tak jak inne uwiecznione atrakcje Meksyku. W ten sposób El Más Santo zaczął być znany nie tylko w Meksyku i Ameryce Południowej, ale także na całym świecie...”. I w ten sposób również fikcja literacka wdarła się szturmem do rzeczywistości i ukształtowała ją na swój sposób. A wszystko to za sprawą pasji, pracy i talentów młodych ludzi, którzy z niszowego zjawiska zdołali stworzyć osobliwość na miarę XXI wieku, a tym samym połączyć jedną ideą globalną społeczność. Rok po starcie projektu, gdy było już dość figurek wykonanych przez Kingę i zdjęć fanów z wypraw luchadores po świecie, a książka o El Más Santo ujrzała światło dzienne, można było wejść z projektem na „salony” galerii i przedstawić efekty

wspólnej pracy z innej strony. 23 kwietnia 2010 roku w Galerii Ego w Poznaniu odbyły się zatem wernisaż i promocja książki El Más Santo. Człowiek, który odmienił twarz Meksyku. Wydawnictwo składa się z dwóch części, pierwsza to powieść autorstwa Macieja Dobosiewicza z oryginalnymi grafikami Kingi, druga natomiast to album z wyselekcjonowanymi zdjęciami luchadores wykonanymi przez ludzi z całego świata.

Facebook rulez!

Wernisaż, książka, globalny fanklub, własna strona internetowa — to nie wszystkie pola działalności El Más Santo. Swoją drogę i poglądy luchador rozwija dalej poprzez najefektywniejsze narzędzie komunikacyjne naszych czasów — Facebook. Ma tutaj swój profil i już 122 znajomych (co znaczy, że jest bardziej popularny niż ja), a ich liczba cały czas rośnie. Na profilu można dowiedzieć się o nim kilku rzeczy, chociażby tego, że lubi słuchać NoNe i Something Like Elvis, że interesują go zarówno kobiety, jak i mężczyźni, że szuka sieci kontaktów, że mieszka w Poznaniu, jest chrześcijaninem i katolikiem, a swoje poglądy polityczne ukrywa pod maską. Autorzy zapowiadają także, że na profilu będą się pojawiać cyklicznie zdarzenia i wpisy nawiązujące do życia El Más Santo — jak sami o nim mówią —„najbardziej interaktywnego bohatera literackiego”. Ale czy nie jest tak, że żyje on już własnym życiem i sam za siebie odpowiada? Spróbujcie wysłać do niego na przykład wiadomość albo porozmawiać na czacie, może się przekonacie jak ja, że jest w tym coś więcej niż tylko opowiedziana historia, figurki i zdjęcia. Ja tymczasem idę po modelinę...

KONKURS

Projekt książki El Más Santo. Człowiek, który odmienił twarz Meksyku powstał w agencji reklamowej Ostecx Créative, która nie tylko jest sponsorem głównym projektu, ale zajęła się również składem, wydaniem i dystrybucją książki. Wydawnictwo jest dostępne za pośrednictwem strony internetowej www.elmassanto.com oraz w wybranych księgarniach w największych miastach Polski.

Dla naszych czytelników przygotowaliśmy konkurs, w którym nagrodą jest egzemplarz książki El Más Santo. Człowiek, który odmienił twarz Meksyku. Trafi on do osoby, która jako pierwsza odpowie na pytanie: Kim w rzeczywistości jest nauczyciel Najświętszego Li Junfan? Na odpowiedzi, przesyłane na adres redakcji: musli.magazine@gmail.com czekamy do 15 stycznia. >>39



SEVILLA (FOT. IGNACIO SANCHEZ NAJARO)


>>porozmawiaj z nimi...

Cały czas mamy powe

>>Zacznijmy od początku. Kiedy zaczęliście razem grać?

Dymol: Kiedy Dubska powstawała, nas jeszcze nie było w zespole. W pierwszym składzie grali nasz perkusista Jarek, saksofonista Filip oraz basista Artur. Ja gram w tej formacji od jesieni 2003 roku. Mucha: Po raz pierwszy usłyszałem zespół Dubska w studiu Sanatorium, które prowadził Grzegorz Kazimierczak. To on polecił mnie chłopakom, którzy właśnie wtedy szukali wokalisty. W zespole potrzebny był jeszcze jeden gitarzysta, więc dołączył do nas Dymol, który — jak się okazało — też fajnie śpiewa i ma dobre >>42

pomysły. Przedtem zespół Dubska grał muzykę dubową, która była wtedy mało popularna. Zresztą do dzisiaj jest niewiele kapel, które grają instrumentalną muzykę tego rodzaju, z sekcją dętą prowadzącą utwory. Dymol: Potem wspólnie wydaliśmy album Dubska, trochę inny muzycznie od tego, co zespół robił wcześniej. Choć nadal nawiązywaliśmy do dubowych korzeni, na przykład na płycie Avokado, to jednak poszliśmy w trochę inną stronę. Jak wiadomo, reggae to bardzo pojemna kategoria, w której mieszczą się różne style. musli magazine


” FOT. MARCIN MANIEWSKI

>>porozmawiaj z nimi...

er do grania >>A teraz, w jakim kierunku zmierzacie? Na nowej

płycie Loko Loko czasem oddalacie się od reggae… Mucha: Tak, na tej płycie są momenty latynoskie, a nawet chwilami trochę popowe. Reggae to nasze korzenie, ale lubimy też eksperymentować. Dymol: Nie mamy założeń programowych, na próbach gramy różne kawałki, od rock’n’rolla po soul. Wszystko zależy od tego, jaki mamy nastrój. Płyta Avokado była bardziej stonowana,

z Dymolem i Muchą, wokalistami zespołu Dubska, rozmawia Agnieszka Bielińska

smutniejsza, na nowej jest więcej humoru i energii. Ta płyta oddaje to, co obecnie dzieje się w naszej kapeli.

>>Czego obecnie słuchacie?

Mucha: Ja ostatnio amerykańskiego hip-hopu z lat 90. Generalnie starych Amerykańców z Bronxu (śmiech). Kupiłem sobie też płytę Tiny Turner. Dymol: A ja słucham alternatywnego rocka z lat 80. i 70. >>43


„ >>A reggae?

Dymol: (śmiech) No, reggae też, oczywiście!

>>W swoich tekstach najczęściej opisujecie polską rzeczy-

wistość, rzadziej odnosicie się do typowej dla reggae symboliki. Jaki jest Wasz stosunek do kultury rasta? Dymol: Jeśli ktoś mówi w Polsce, że jest ortodoksyjnym rastafarianinem, to jest to bardzo karkołomne przekonanie. Oni wierzą na przykład, że cesarz Etiopii Haile Selassie był reinkarnacją Chrystusa. Jest też tam wiele przekonań wywodzących się z ludowych afrykańskich wierzeń. Jednak interesujemy się tą muzyką i kulturą reggae; jest ona nam bardzo bliska. Traktujemy ją raczej metaforycznie, na przykład Babilon rozumiemy jako zło na świecie, Syjon jako miejsce, do którego każdy chce dotrzeć, a Jah jako dobrą, pozytywną energię. Nasze teksty są o miłości, inne są żartobliwe, a jeszcze inne mają ważny społeczny przekaz — a jest to przecież tematyka, którą poruszał Bob Marley czy Denis Brown. Mucha: Nie odcinamy się od ruchu rasta, ale rozumiemy go bardziej uniwersalnie, jako przynależność kulturową, a nie jako religię.

>>Gracie już tyle lat i macie na koncie wiele piosenek

lubianych przez publiczność. Które z nich najbardziej lubicie grać podczas koncertów? Mucha: Mamy wiele takich piosenek, ale wszystko zależy od publiki. Jeśli koncert idzie dobrze i mamy dobry kontakt z publicznością, to każdą piosenkę, niezależnie od tego, czy jest wolna i nastrojowa, czy bardziej żywiołowa, gra nam się świetnie. >>44

>>porozmawiaj z nimi...

>>Jak fani odebrali Wasz nowy krążek Loko Loko?

Dymol: Sądzę, że bardzo dobrze. Podczas koncertów okazało się, że ludzie znają już teksty piosenek i fajnie się przy nich bawią. Jesteśmy mile zaskoczeni.

>>Jak się Wam gra na lokalnym podwórku, w Bydgoszczy

czy Toruniu? Dymol: Wiadomo, że nigdzie nie mamy tak licznej publiczności, jak w Bydgoszczy i tutaj, gdzie zawsze koncerty są super. Ostatnio gramy tu aż za często, występowaliśmy w Mózgu w listopadzie, potem koncert charytatywny, teraz gramy w sylwestra. Musimy trochę przystopować, bo będzie nas za dużo.

>>Macie już zaplanowane koncerty na nadchodzące

miesiące? Dymol: Tak, można je sprawdzać na naszym profilu na Facebooku oraz na My Space.

>>Ale nie macie strony internetowej...

Mucha: Tak, strona na razie jest w budowie, ale będzie to naprawdę wypasiona (śmiech) wielka strona, więc trochę to potrwa.

>>Teraz trochę z innej beczki. Na pewno słyszeliście o Ka-

milu Bednarku, który zajął 2. miejsce w programie „Mam talent”. Dzięki temu reggae stało się ostatnio bardzo popularne, a sam Kamil jest rozpoznawany. Myślicie, że to pozytywne zjawisko, czy to raczej „obciach” promować się w programie komercyjnym? musli magazine


Dymol: To bardzo fajnie, chociaż na razie to sam Kamil i jego zespół jest popularny, a nie reggae. Ale to bardzo dobrze, tym bardziej że już dawno nie było w Polsce takiego zespołu reggae, który by był znany szerszej publiczności. Był zespół Daab w latach 80., który miał przebój W moim ogrodzie, kojarzony przez ludzi niesłuchających reggae. Teraz Kamil ma też taką szansę. Jest bardzo dobrym wokalistą, ale ważne, żeby nie zapomniał o swoich korzeniach i korzeniach polskiej muzyki. Mucha: Na razie jednak Star Guard Muffin dopiero zaczynają, jeszcze nie są na tym poziomie, co Daab. Zgodzę się z tym, że Kamil ma dobry wokal, ale jest młodym człowiekiem i wiele jeszcze musi przeżyć, żeby samemu pisać dobre piosenki. Dymol: Mam nadzieję, że to wyjdzie na dobre całej scenie reggae. Na razie na jego koncerty przychodzą tłumy, za jakiś czas może będzie trochę mniej ludzi, ale to będą jego wierni fani. Być może dzięki niemu zagłębią się bardziej w muzykę reggae i zobaczą, że przed Star Guard Muffin był Vavamuffin, a jeszcze wcześniej Black Uhuru.

>>Czyli nie obciach? Mucha: Nie, zobaczymy, jak się to dalej potoczy. Na razie — jak wspomniałem — Kamil jest bardzo młody i jest na bardzo głębokiej wodzie. My zaczynaliśmy od 20, 30 osób na koncercie, a publikę zbieraliśmy przez lata. Tak więc życzymy mu jak najlepiej. >>Spotykamy się pod koniec roku, jak byście podsumowali rok 2010? Był dobry dla zespołu?

FOT. MARCIN MANIEWSKI

>>porozmawiaj z nimi...

Dymol: Tak, nagraliśmy płytę, zagraliśmy sporo fajnych koncertów. Zapoznaliśmy się ze Smokiem, czyli Jackiem Smakiem, który robił mastering do naszej płyty, a następnie stał się naszym akustykiem. Tak więc gramy w poszerzonym składzie, ze stałym dźwiękowcem, co bardzo pozytywnie wpływa na jakość naszych koncertów. Cały czas też mamy power do grania, mimo tego, że upłynął kolejny rok i kolejna zmarszczka na czole. Mucha: Ja też jestem bardzo zadowolony z tego roku, i pod względem osobistym, i zespołowym. Był to dla mnie przełomowy rok, bo skończyłem trzydziestkę, a jest to taki wiek, kiedy człowiek dostaje „kopa”. Czuję, że to jest moment, kiedy trzeba to wykorzystać i mocno pracować. Teraz albo nigdy.

>>Jakie macie plany na nadchodzący rok?

Dymol: Mamy fajne pomysły, ale nie chcemy ich na razie zdradzać. Mucha: Nasze plany związane są z polską muzyką rockową... Dymol: Ale więcej nie możemy powiedzieć, bo jeszcze nic nie zrobiliśmy. Mucha: Nagraliśmy niedawno płytę i, jak to zazwyczaj bywa, nadszedł czas na oddech. Chyba że przyjdzie nam nowy imperatyw twórczy, to nie będziemy się przed tym wzbraniać.

>>Zrobiliście jakieś postanowienia noworoczne?

Dymol: Generalnie nie robię takich postanowień. Mucha: Spełniłem staroroczne postanowienie — spłaciłem długi, co niezwykle uszczęśliwiło moją żonę. A noworoczne? Wykorzystać tego pozytywnego „kopa”, o którym mówiłem. >>45



>>

Marta Gliwińska

>>galeria

>>Nigdy nie wie, co o sobie napisać, więc po prostu przyzna się do kilku rzeczy.

>>Pojawiła się 26 lat temu. Od tego czasu patrzy, od niedawna widzi.

>>Zbiera, tnie i koloruje. Jest w zmowie ze swoim komputerem, z którym spędza całe dnie. Razem planują podbój co najmniej świata.

>>Poza piciem kawy i jedzeniem naleśników studiuje na

ASP we Wrocławiu, maluje, nie rysuje, współpracuje z zespołem Kolegi.

>>dzięki IllustrateYourself tworzy ilustracje dla „Przekroju”, powoli też odkrywa, że konkursy to bardzo miła sprawa!

>>47


:

>>galeria

złowrogie balony

>>48

musli magazine


:

>>galeria

dzikie osty

>>49


:

>>galeria

natrętni starcy

>>50

musli magazine


:

>>galeria

ukryte robaki

>>51


>>galeria

złodziejskie rzeki

>>52

musli magazine


:

>>galeria

autoportret

>>53


trzy muzyki

:

>>galeria

>>54

musli magazine


>>galeria

>>55


>>graďŹ ka

>>52


fak bojs

znak twój orzeł biały

zły pies niezła suka

: >>galeria

>>57


śnią o skromnisi

vibra finger

:

>>galeria

>>58

musli magazine


>>graďŹ ka


: >>52

>>graďŹ ka


znaczki pocztowe pol.end


>

>>nowości książkowe

Lacan. Przewodnik Krytyki Politycznej Slavoj Žižek Wydawnictwo Krytyka Polityczna 2010 29,90 zł

Wielka księga science fiction (tom 1 i 2) Mike Ashley (oprac.) Fabryka Słów 2011 36,00 zł (tom 1 i 2)

Cieszy mnie, że od kilku lat znowu nastała moda na czytanie filozofów. Duża w tym zasługa znakomitych publikacji, które zachęcają (a nie odstraszają!) czytelników do sięgania po tę — wcale niełatwą — tematykę. Tak też jest w przypadku Jacquesa Lacana, który przez znawców tematu zgodnie określany jest jako twardy orzech do zgryzienia współczesnej humanistyki. Przełomowość i odkrywczość jego myśli przezwycięża jednak problem trudnego i dla wielu niejasnego wywodu. Tym razem Lacan stał się bohaterem wznowionego przewodnika Krytyki Politycznej. Kto zabrał się za przeżucie myśli francuskiego psychoanalityka? Tego wyzwania mógł się podjąć tylko jeden człowiek! Tak, Lacana na warsztat wziął Slavoj Žižek. I jak zwykle w jego przypadku nie zabrakło odniesień do literatury, filmu i rzeczywistości dziejącej się na naszych oczach. Dzięki nim czytelnik, mimo ważkich i często trudnych meandrów ludzkiej myśli, czuje się bezpiecznie w środowisku standaryzacji, którą wyssał z mlekiem matki popkultury. W tej otwartości na świat i czujności wnikliwego badacza rzeczywistości tkwi — jak się zdaje — siła pióra słoweńskiego filozofa, socjologa, psychoanalityka i krytyka kultury, który już w latach 90. ubiegłego wieku zasłynął jako niezwykle oryginalny komentator myśli Jacquesa Lacana. Žižek skutecznie pokazuje nam, jak — idąc tropem Lacana — zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość. Robi to po mistrzowsku, nie dziwi więc fakt, że to już drugie wydanie przewodnika. Tym razem zostało poszerzone o dwie rozmowy z Lacanem: Klucz do psychoanalizy autorstwa Madeleine Chapsal (1957) oraz Forever Freud przeprowadzoną przez Emilię Granzotto (1974). Jeśli poczujecie niedosyt pióra Žižka, polecam Wam inne książki autora, które ukazały się w serii „Krytyki Politycznej”: Rewolucja u bram (Kraków 2006, 2007) oraz Lacrimae rerum. Kieślowski, Hitchcock, Tarkowski, Lynch (Kraków 2007). Wielkie brawa dla „Krytyki Politycznej” za przewodniki! Czytajcie i kolekcjonujcie je. Ja już do wielu wracam po raz drugi.

Dobra wiadomość dla wszystkich tych, którzy jeszcze nie przekonali się do literatury science fiction, ale bardzo by chcieli lub jeszcze nieśmiało się wahają. Na rynek księgarski wchodzą dwa tomy Wielkiej księgi science fiction w opracowaniu Mike’a Ashleya, na którą składają się — jak zapewnia wydawca — „najbardziej intrygujące i zaskakujące utwory fantastyczno-naukowe ostatniego półwiecza”. Jeżeli półwiecza, to jest już dobrze, bo wierzcie mi — żadne współczesne teksty tego gatunku nie mają takiej wizjonerskości, twórczego fermentu i pomysłowości, jak te sprzed 40, 30 i 20 lat. W dodatku wiadome jest, że dobra science fiction nigdy się nie starzeje, tak samo zresztą, jak dobra literatura mainstreamowa. Zatem czyja wyobraźnia tym razem wprowadzi nas do tego nieznanego wszechświata, kto nam opowie bajki o robotach, sztucznych inteligencjach, wirtualnych wędrówkach, obcych cywilizacjach i nieistniejących utopiach, czyje pióra opiszą dla nas historie alternatywne, odrębne rzeczywistości, odmienne stany świadomości, senne wizje, podróże w czasie, zmierzchy i narodziny światów, kto nas wreszcie ostrzeże przed konsekwencjami zbyt daleko posuniętej nauki czy też skutkami ingerencji w ludzką naturę? Mike Ashley zebrał dla nas w dwóch tomach prace ludzi, którzy wszystko, co powyżej, potrafią, i robią to w dodatku genialnie. W pierwszym tomie będziemy mogli poznać m.in. prozę Grega Egana, który zajmuje się twardą fantastyką, a w swoich utworach eksploatuje tematy związane z matematyką, ontologią, genetyką czy symulacją rzeczywistości, Roberta Sheckleya — nieżyjącego już klasyka gatunku, czy samego Philipa K. Dicka — mistrza krótkich form oraz wybitnego wizjonera, zainteresowanego głównie naturą człowieka, jego psychiką, stosunkiem Boga do swej kreacji, jak i kwestią postrzegania otaczającej nas rzeczywistości. To na podstawie jego książki Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? powstał w 1982 roku kultowy film Ridleya Scotta Blade Runner. Poza tym w Wielkiej księdze science fiction znajdziemy również utwory Michaela Swanwicka, Briana W. Aldissa, Erica Browna, Stephena Bastera, Clifforda D. Simaka, Kima Stanley Robinsona i wielu innych twórców szeroko pojętej literatury science fiction. Jak każda inna antologia, także i ta ma na pewno mocniejsze i słabsze punkty, jednak jeżeli w kilkunastu dobrych i przeciętnych tekstach znajdziemy kilka lub choćby nawet jedno genialne opowiadanie, to zawsze warto. Nigdy nie zapomnę najlepszego tekstu ze zbiorówki Arcydzieła. Najlepsze opowiadania science fiction stulecia pod redakcją Orsona Scotta Carda autorstwa Georga R.R. Martina — Piaseczniki. Choć nie były to najlepsze opowiadania stulecia, to jednak… I właśnie o to chodzi. (SY)

ARBUZIA

>>62

musli magazine


>>nowości filmowe

Soul Kitchen reż. Fatih Akin obsada: Adam Bousdoukos, Moriitz Bleibtreu, Birol Ünel 7 stycznia 2011 99 min

Czarny łabędź reż. Darren Aronofsky obsada: Natalie Portman, Mila Kunis, Winona Ryder, Vincent Cassel 21 stycznia 2011 108 min

Po obsypanym nagrodami dramacie Na krawędzi nieba i dokumencie o muzycznym świecie Stambułu Życie jest muzyką Fatih Akin, niemiecki reżyser i scenarzysta o tureckich korzeniach, powraca do komedii — gatunku, w którym, jak dowiódł filmem drogi W lipcu czy scenariuszem do Kebab Connection Anno Saula, doskonale się odnajduje. Jego ostatni obraz Soul Kitchen, który trafia do naszych kin z megapoślizgiem, to faworyt festiwalowej publiczności i zdobywca nagrody specjalnej w Wenecji w 2009 roku. Niezależnie jednak od gatunku, jakim się posługuje, Akin po prostu chwyta za serce, bawi, doprowadza do łez, wprawia w osłupienie. Bohaterowie jego filmów, ponad normę emocjonalni, całym serem oddani swojej pasji czy celowi, z nadzwyczajną lekkością wpadający po uszy w przeróżne tarapaty, to postaci, które szybko się pokochuje, nawet jeśli ich postępowanie jest pełne absurdu, a charakter niepozbawiony złych cech. W Soul Kitchen wśród takich typów możemy przebierać. Poczynając od głównego bohatera Zinosa — Greka, właściciela tytułowej restauracji, jego brata Illiasa (w tej roli ulubiony aktor reżysera — Moritz Bleibtreu) — odsiadującego wyrok złodzieja, który nie wie, co to praca, poprzez Shayna — Hiszpana, bezkompromisowego kucharza artystę (granego przez Birola Ünela, odtwórcę głównej roli w Głową w mur), aż po Sokratesa — starego Greka, mieszkańca knajpy. Sama fabuła, która krąży wokół problemów, co zrobić, by nie utracić restauracji i ukochanej, zdaje się wypadkową zebranych tu osobowości. Nieszczęścia mnożą się z każdą kolejną sceną filmu. Lecz wcale nie pech jest ich sprawcą, jak by to można ocenić w przypływie współczucia i sympatii. Odejście ukochanej, przepuklina międzykręgowa, najścia sanepidu i urzędu podatkowego są naturalną konsekwencją sposobu funkcjonowania Zinosa. A pomimo to i właśnie dlatego, co i jak robi w swoim życiu, nie oceniamy, że zasłużył na to, co go spotyka. Akin znany jest ze swojej umiejętności portretowania środowiska emigrantów i tego, jak to robi. Te szkicowane czasem tylko, czasem starannie odmalowane filmowe obrazy naznaczone są wyraźnie ręką i wrażliwością reżysera. Są stworzone z duszą, jak lokal Zinosa, w którym jedzenie i muzyka (świetny soundtrack!) stają się strawą dla duszy, w którym każdy choć przez chwilę znajdzie dla siebie miejsce, żeby ją pokrzepić.

Po Zapaśniku i mało udanym Źródle Darren Aronofsky wkracza na ekrany polskich kin z Czarnym łabędziem. Czy uda mu się powtórzyć sukces niepokojącego Pi i rozkładającego na łopatki Requiem dla snu? To się okaże. Jedno jest pewne, wierni entuzjaści talentu reżysera oraz ci, którzy pokochali jego wrażliwość na początku drogi artystycznej z pewnością sprawdzą, co zafrapowało go tym razem. Temat jest niezwykle wdzięczny! Reżyser prześwietla bowiem środowisko nowojorskiego zespołu baletowego. Co zrobi baletnica, aby zdobyć upragnioną rolę? Łakomym kąskiem jest Jezioro łabędzie. To trudne zadanie, gdyż odtwórczyni głównej roli musi łączyć w swojej kreacji temperament zarówno białego, jak i czarnego łabędzia. To także nie lada wyzwanie dla Niny (Natalie Portman), która jest wymarzonym białym łabędziem, ale czy udźwignie ciemną stronę roli? Sytuacja zaczyna się klarować, gdy na horyzoncie pojawia się Lilly (Mila Kunis) — dziewczyna do złudzenia przypominająca Ninę. Dlaczego warto wybrać się do kina? Reżyserowi znakomicie udało się wejść w hermetyczne środowisko tancerzy i jednocześnie zrealizować film wymykający się jakimkolwiek uproszczeniom i schematom. Czarny łabędź dryfuje gdzieś ponad sztywnymi ramami gatunkowymi, ocierając się o mroczną baśń na granicy horroru. Na końcu przyspiesza i nie daje widzowi ani chwili wytchnienia, by po skończonym seansie pozostać w pamięci na długo. Bez wątpienia usatysfakcjonowani powinni być entuzjaści znakomitych zdjęć Matthew Libatique’a. Wisienką na torcie są jednak znakomite role. Sama Natalie Portman do roli Niny uczyła się podstaw baletu. Nie do przeoczenia jest również drugi plan. Pojawia się w nim zakurzona już nieco Winona Ryder i intrygujący Vincent Cassel. Znakomitym dopełnieniem tej mrocznej historii jest piękna ścieżka dźwiękowa Clinta Mansella. Mistrz nastroju powraca. Atmosfera zapowiada się gęsta, a klimat mroczny. W sam raz na długie ciemne wieczory. Nie możecie przegapić tego seansu. Obecność absolutnie obowiązkowa. ARBUZIA

EWA SOBCZAK >>63


>

>>nowości płytowe

Ritual White Lies Universal Music Polska 2011 64,90 zł

Jazzowanki Various Artists 4BNB 2010 39.99 zł

Choć co roku wzrastają na Wyspach nowe gitarowe zespoły i co roku wypuszczają swoje gorące krążki, to jednak zazwyczaj po kilku miesiącach słuch o nich ginie. Dzieje się tak dlatego, że nie potrafią zaproponować, niestety, niczego nowego słuchaczom, którzy bardzo szybko weryfikują nie tylko umiejętności rzemieślnicze muzyków (czy bardziej artystów), ale przede wszystkim ich zaangażowanie i twórcze podejście do tematu. Podobna historia może przytrafić się także White Lies, czyli zeszłorocznej „nowej” nadziei wyspiarskiego przemysłu muzycznego i gwiazdy naszych ostatnich festiwali (Orange Warsaw Festival 2010 oraz Heineken Open’er Festival 2009). Jednak zdaje się, że chłopcy z zachodniego Londynu rosną w siłę i, być może, niedługo zmienią tę niepokojącą tendencję, a potwierdza to ich wysoka pozycja na listach sprzedaży poprzedniego debiutanckiego albumu To Lose My Life, a także nagrody miesięczników „Q” i „Mojo”. Być może to talent, być może tylko wielka machina reklamy — czas i dokonania grupy zweryfikują wszystko. A czas jest bardziej niż odpowiedni, gdyż właśnie na rynek wchodzi drugi krążek White Lies pt. Ritual. Dużym plusem nowego materiału jest nazwisko producenta Alana Mouldera, czyli człowieka odpowiedzialnego za brzmienie wielu genialnych albumów, m.in. grup The Smashing Pumpkins i Nine Inch Nails. Na płycie znajdzie się dziesięć nowych piosenek, a utworem premierowym będzie Bigger Than Us, który już od grudnia poprzedniego roku gości w wielu stacjach radiowych. Na Ritual chciałbym usłyszeć na pewno dużo więcej świeżości i dużo więcej odważniejszych poszukiwań brzmieniowych niż na debiutanckim krążku grupy, jednak — jak zapowiada lider White Lies, Harry McVeigh — na muzyczną rewolucję nie mam raczej co liczyć. Harry zmienił jedynie sposób śpiewania, styl grupy pozostał jednak ten sam, czyli dużo tradycyjnego alternatywnego rocka spod znaku szorstkiego basu i perkusji, wzniosłych klawiszy i melancholijnego śpiewu wspartego nowofalowymi naleciałościami Joy Division z nutką smutku i depresyjności ocierających się o nieznośną monotonię. Do tego wszystkiego Ritual to płyta o religii i miłości — co dla niektórych będzie na pewno ostatnim gwoździem do trumny. Nie krytykujmy jednak dnia przed wschodem słońca, a nuż do 14 stycznia niektórzy zdążą się zakochać i wziąć ślub kościelny?

Edukację muzyczną warto rozpocząć od najmłodszych lat. To właśnie wtedy główki maluchów są najbardziej otwarte na nowości i żądne nieustannego zdobywania doświadczeń, także tych muzycznych. Na przeciw dziecięcym podbojom w świecie dźwięków wychodzi trójpłytowe wydawnictwo Jazzowanki. To płyta uszyta na miarę potrzeb najmłodszych słuchaczy, sprawnie podzielona na trzy części: Rozrabianki, które bawiąc rytmem, nastrajają do wesołej zabawy; Tańcowanki, z którymi parkietowe pląsy i podrygi będą szczególnie udane; oraz Wyciszanki, które po dniu zabawy pozwolą dzieciakom słodko spać. Jeśli spodziewacie się kolejnej różowej, brokatowej, jednym słowem obciachowo-infantylnej płyty dla dzieci, od której rodzicom puchną uszy, jesteście w błędzie. Jazzowanki to dobra propozycja zarówno dla małych, jak i dużych. Na krążku z Tańcowankami nie mogło zabraknąć In The Mood i Chattanooga Choo Choo Glenna Millera. Do tańca maluchów prosi też mistrz nastroju Nat King Cole. Pojawia się też fantastyczna Red Rank Boogie Count Basie. Najlepsze Rozrabianki z kolei wychodzą przy dynamicznym Swing That Music Louisa Armstronga, I Got Rythm Art. Tatum i Cotton Tail Duke’a Ellingtona. A przy czym najsmaczniej się śpi? Niezawodny jest Frank Sinatra, zwłaszcza jego Brahm′s Lullaby i I Fall In Love To Easly. Wyciszanki nie mogłyby wyjść bez Rhapsody in Blue Glenna Millera, Nature Boy Nat King Cole’a i Carnegie Blues Duke’a Ellingtona. Ta płyta to bajeczne melodie i fantastyczni artyści: Louis Armstrong, Ella Fitzgerald, Frank Sinatra, Nat King Cole, a także fenomenalna okazja do obcowania z żywymi instrumentami. Wzbogaćmy świat naszych maluchów o piękny pejzaż dźwięków i rozbudźmy ich muzyczną wrażliwość. To wydawnictwo skutecznie obala mit, że jazz jest przeznaczony tylko dla wytrawnego słuchacza. Kapitalna zabawa dla całej rodziny. Gorąco polecam! ARBUZIA

(SY) >>64

musli magazine


*

>>recenzje

Jej portret — Joanna

N

ajnowszy film Feliksa Falka Joanna kompletnie nie pasuje do kina naszych czasów. A to za sprawą samego reżysera, który konsekwentnie kroczy swoją autorską drogą — wciąż realizuje kino moralnego niepokoju (zapoczątkowane Wodzirejem) i wciąż staje w obronie podstawowych ludzkich wartości, opisując i potępiając przy tym degradację międzyludzkich więzi. Również jego obrazy cały czas są kameralne i pozbawione jakiejkolwiek efektywności. Tak jest i tym razem. Tytułowa bohaterka (akcja toczy się w czasie II wojny światowej) decyduje się na heroiczny krok — postanawia ukryć dziewczynkę żydowskiego pochodzenia. Nie mogąc wyjaśnić nikomu swojego sekretu, zostaje zmuszona do współpracy z okupantem. Wydaje się, że Joanna nie ma wielkich ambicji zmieniania rzeczywistości (tym bardziej, że Różę spotyka przypadkowo w kościele), jednak postawiona w takiej sytuacji, zaczyna (czy raczej jest zmuszona) forsować własne poglądy i decyzje, narażając się przy tym na ataki najbliższego otoczenia. Sąsiadka, koleżanka z pracy oraz rodzina nie pomagają jej sparaliżowani strachem — raczej krytykują, a w końcu odwracają się całkowicie. Życie bohaterki zostaje wystawione na próbę, obsesją stają się wizyty matki czy ciągły strach o zdrowie dziecka. W dodatku, ratując Różę, Joanna jest zmuszona oddać się niemieckiemu oficerowi. Posądzona wówczas przez podziemie o kolaborację z okupantem, w konsekwencji zostaje skazana, upokorzona i oszpecona. Z kolei ukrywana Róża, pomimo okoliczności w jakich się znajduje — wywołanych strachem okupacji, niepewnością i przymusem przebywania w ciągłym zamknięciu i ciemności — cechuje się niespotykaną dojrzałością. Przy życiu trzyma ją przede wszystkim nadzieja, że w końcu uda jej się spotkać z matką. Warto zwrócić tu uwagę na kreację stworzoną przez Sarę Knothe — pełną wdzięku, młodziutką adeptkę aktorstwa.

C

hciałoby się zatem powiedzieć, że jest to banalna historia, jakich w kinie wiele. Jednak Joanna niesie ze sobą więcej znaczeń i treści. Falk uświadamia nam i pokazuje, na czym polega prawdziwa siła humanizmu oraz afirmacja człowieka. Tytułowa bohaterka staje się iskrą w świecie wypalonych wartości. Jej antagonistyczna postawa pełna determinacji, a z drugiej strony kolaboracja sprawiają, że historia zyskuje wymiar uniwersalny, tracąc tym samym na banalności. Tajemnica Joanny ukryta została w prostej formie, a ukazane emocje bohaterek nie są — par excellence — unaocznione. Wydaje się nawet, że Falk specjalnie stara się je dawkować, jednocześnie rekonstruując tragiczność tamtych czasów. Reżyser w kameralnej opowieści o czasach reifikacji doskonale prezentuje sferę wrażliwości relacji międzyludzkich, używa przy tym prostych środków, które konstruują swoistą tragedię grecką — bohaterka postawiona przed wyborem musi ponieść klęskę, gdyż w konflikcie jednostki z siłami wyższymi (w tym przypadku prawem historii) wynik jest z góry przesądzony.

P

amiętamy Komornika i Enen, w których Falk kreuje silnych i bezwzględnych bohaterów, maksymalnie zaangażowanych w realizację własnych zamierzeń. Te postaci same wybierają ścieżkę swojego postępowania, licząc się przy tym z konsekwencjami podjętych decyzji. W Enenie główny bohater — lekarz szpitala psychiatrycznego — odkrywa wśród pacjentów chorego na amnezję, przenosi go do domu i samodzielnie poddaje terapii. Z kolei Lucjan Bohme, tytułowy komornik, który bezwzględnie egzekwuje wszystkie długi, w pewnym momencie postanawia się zmienić, gdyż dostrzega, że swoją pracą krzywdzi innych ludzi, i to przeważnie tych, którzy na to nie zasługują. Wyraźnie zarysowane charaktery oddają uwikłanie w konkretne obyczajowe zdarzenia, czym udowadniają ducha moralnego niepokoju. Omawiana Joanna wybiera drogę bezinteresownie szlachetnej i sprawiedliwej, niebaczącej na reakcję otoczenia. Gotowa jest do poświęceń w imię drugiego człowieka. I choć nie daje sobie rady z tym całym ciężarem doświadczeń i ciągłą walką, choć nie ma już siły i wpada w depresję, to jednak ma świadomość, że obok cały czas jest Róża, która równie mocno potrzebuje jej pomocy, co sama ją daje. To wsparcie Róży uwidacznia autentyczne uczucie, jakie zrodziło się między kobietami — doskonale oddane w filmie przez Urszulę Grabowską (w pełni zasłużona nominacja do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego).

F

alk w całej swojej twórczości wciąż zadaje pytania: Czy jesteśmy w stanie poznać drugiego człowieka? Jak oceniać postępowanie osoby kierującej się dobrą wolą? Czy potrafimy walczyć w imię obrony wartości? Temat jest głęboki i daje do myślenia. Reżyser podejmuje próbę identyfikacji, stara się pokazać okres jednostkowo, poprzez pojedynczy życiorys. Buduje postać w ekstremum doświadczeń, bez upiększeń. Joanna nie jest zatem filmem o II wojnie światowej, opowiada jedynie o wartościach etycznych ukazanych na takim a nie innym tle. Nie ma prostych rozwiązań, a zakończenie jest otwarte. W Joannie nie widzimy jak ludzie umierają i giną w walce, otrzymujemy natomiast historię o uczuciach i pięknych chwilach przeżytych w piekle czasów wojny. W tym kontekście nasuwają się wspomnienia Marka Edelmana, który w I była miłość w getcie pisze, że „Miłość jest wszechogarniająca, bez niej nie można żyć. To widzi się dopiero w sytuacjach ekstremalnych”. Sytuacja graniczna wymusza radykalne postawy, ale i skłania do rudymentarnego humanizmu. Właśnie taki świat kreuje Joanna, a Falk po raz kolejny dobitnie podkreśla, iż wierzy w człowieczeństwo. MARCIN RADOMSKI

Joanna reż. Feliks Falk 2010 >>65


*

>>recenzje

Czekając na... Godota?

W

yobraź sobie, że jesteś pogrzebany żywcem. Masz kilkadziesiąt minut na powzięcie jakichkolwiek prób ratunku. W kieszeni odnajdujesz tylko zapalniczkę, długopis i komórkę. Obleciał cię strach? Niewątpliwie! Tytułowy pogrzebany — Paul (Ryan Reynolds) — nie brał udziału w żadnym naukowym eksperymencie. Nie pojawił się także w zamkniętej trumnie na własne życzenie. Nie doświadczył nocnych koszmarów. Po prostu pewnego dnia przyszło mu się zmierzyć z zastaną rzeczywistością. Paul jest Amerykaninem i pracuje w Iraku jako kierowca, do czasu, gdy wraz z zespołem zostaje napadnięty przez Irakijczyków. Cała załoga ginie. Z wyjątkiem Paula. Niejeden widz stawia sobie pytanie, czy lepiej umrzeć w walce od kuli, czy zostać pogrzebanym żywcem kilka stóp pod ziemią. Paul nie może wybierać — gdy zdaje sobie sprawę z własnego położenia, niezaprzeczalnie wie, że zdarzenie to stanie się najgorszym momentem w jego dotychczasowym życiu.

P

ółtorej godziny filmu utrzymane jest w ciągłych ciemnościach. Sam widz ma wrażenie jakby współtowarzyszył pogrzebanemu, a żarząca się zapalniczka i wszechogarniająca ciemność tylko pogłębiają to wspólne odczucie klaustrofobii, ale i paradoksalnie potęgują alienację bohatera. Dodatkowo do trumny wkrada się ciurkiem piasek, coraz więcej i więcej… I jakby jeszcze było mało — pojawia się wąż, wzmagając strach bohatera i widzów. Wielu z nas, uświadamiając sobie marność sytuacji, poddałoby się. W przypadku bohatera filmu widzimy coś zupełnie odwrotnego. Do ostatniego momentu (choć doświadcza wielu psychicznych kryzysów) wierzy w swoje wybawienie i nie traci nadziei. Widz wciąż ma wrażenie, że ufność go nie opuszcza. Fałszywą nadzieją napełnia Paula jeden z koordynatorów akcji, która ma na celu uwolnienie go. W końcu jak najskuteczniej odciągnąć kogoś od zamierzonego planu? Wciąż dawać nadzieję i przekonywać, że wszystko będzie dobrze! Rozmówca z centrali udostępnia nazwisko wyratowanego przed laty mężczyzny oraz podaje okoliczności akcji, by uwiarygodnić bohaterowi >>66

chęć pomocy. Paul nabiera się na bajeczkę(?). W obliczu śmierci i tykającego zegara wszystko wydaje mu się proste i szybkie do zrealizowania. Każda rzecz ma być zrobiona teraz, zaraz. Nie uzmysławia sobie, jak trudno jest wpaść na trop człowieka leżącego pod ziemią, mającego przy sobie zaledwie komórkę, która w dodatku szwankuje. W telefonie kolejno odzywają się urzędnicy, których dzieli od Paula kilkaset kilometrów, a którzy nie potrafią przedsięwziąć żadnych środków ułatwiających ratunek na irańskiej ziemi. Paradoks za paradoksem. Pada kilka niepotrzebnych słów z obu stron. Również przyjacielskie znajomości w aurze stresu i chwytania się ostatniej deski ratunku przechodzą perturbacje. W wydostanie się z podziemnego więzienia wierzy sam pogrzebany, wierzy jego rodzina, wierzą urzędnicy, wierzy widz. Do ostatniej sekundy (dosłownie!) filmu jesteśmy przekonani, że Paul ujrzy światło dzienne. Końcówki nie zdradzę, niech to pozostanie tajemnicą. Mogę jedynie powiedzieć, że czekając na wybawienie, Paul czeka na przysłowiowego Godota.

P

ogrzebany jest ciekawy od strony formalnej. Marazm na twarzy Paula, cichy płacz, a nawet nagle pojawiający się wąż uchwycone zostały z niezwykłą precyzją. Film Rodrigo Cortésa jest utrzymany w skrajnie innej konwencji niż wszystkie amerykańskie produkcje. Trudno jednoznaczenie sklasyfikować Pogrzebanego. Nie jest to typowe kino akcji, nie jest to też klasyczny dramat. Jednak tytuł ten zawiera z każdego gatunku po szczypcie, by ostatecznie stać się kunsztownym miszmaszem, trzymającym w napięciu do samego końca. KRYSTIAN PESTA

Pogrzebany reż. Rodrigo Cortés 2010

musli magazine


*

>>recenzje

Muzyka. Nie przeszkadzać

P

rzede mną Do Not Disturb 4, czyli czwarta już odsłona bestselleru wydawniczego Do Not Disturb. Poprzednie edycje postawiły poprzeczkę bardzo wysoko, znalazły się na nich numery takich indywidualności polskiej i światowej muzyki, jak choćby: Moloko, Maria Peszek, Novika, Smolik, Faithless, Silver Rocket, Husky, Massive Attack, Sade czy Kate Nash.

P

o welurowych kanapach i błękitnej pościeli przyszedł czas na skórzaną sofę. Czy jest ostrzej? Mniej wygodnie? To drugie zdecydowanie tak, bowiem paradoksalnie mocną stroną dwupłytowego albumu jest jego nieoczywistość, nieprzewidywalność i niedomknięcie tematu. Jeśli spodziewacie się muzycznego gotowca pod upojny wieczór, spudłowaliście. Jeśli bawi Was odkrywanie nowych dźwięków i huśtawka nastrojów, trafiliście idealnie. Zaczyna się nastrojowo. David Bowie piosenką Thursday’s Child delikatnie wprowadza nas w nastrój, w którym wszystkie chwyty są dozwolone. Tańczymy z kieliszkiem szampana, ściągamy pończochy i luzujemy krawaty. Grace Jones mówi mu stanowcze NIE, raptownie zmieniając klimat. Jej Nightclubbing to muzyczne pójście na całość. Razem z artystką stawiamy pierwsze muzyczne kroki, podrygując w swoich czterech ścianach. Grace jest oszczędna i władcza, nie sposób nie dać się porwać tej parkietowej wprawce przed upojną nocą w klubie. I kolejna huśtawka. Numer trzeci to zmysłowa Sabrina Einsturzende Neubauten. Formacja powstała w Berlinie trzydzieści lat temu. Warto zatrzymać się przy tym utworze na dłużej i wsłuchać w fenomenalne dźwięki. Zespół znany jest bowiem z tego, że eksperymentuje z instrumentami i wykorzystuje do narodzin muzyki bardzo niesztampowe przedmioty… Z tym numerem idealnie współgra kolejny. Anja Garbarek i jej The Cabinet intryguje oraz otwiera swoim słuchaczom niemal wszystkie szufladki percepcji natłokiem sączących się dźwięków, które otulają jej głos i z impetem wdzierają się z głośników w nasz świat. Mroczna, tajemnicza opowieść, której chce się słuchać z niemal masochistycznym upodobaniem. Kolejny numer — Little Bit szwedzkiej artystki indierockowej Lykke Li utrzymuje muzyczną temperaturę Garbarek. To jedno z moich odkryć tej kompilacji. No Surprises Radiohead rzeczywiście bez niespodzianek. To piosenka idealnie skrojona dla potrzeb kanapowców, którzy w kinie i w życiu kochają slow motion. Fantastyczny numer na wyhamowanie! Podszczypuje nas i delikatnie przebudza lekkością dźwięków Miike Snow i jego Burial. Piękny temat muzyczny Move On Me docenią entuzjaści dyskretnych klawiszy. Eyes Were Blue Marit Bergman czaruje opanowanym i bardzo kobiecym głosem szwedzkiej gwiazdy pop z Brooklynu. W kanapowej kompilacji nie mogło zabraknąć numeru, który jest idealnym podkładem do wtulania się w silne męskie ramiona. Nie znam lepszego (wypróbowane!). Mowa oczywiście o Into My Arms Nicka Cave’a & The Bad Seeds. Po mistrzu Cave’ie każdy wypadłby blado. Tak też stało się w przypadku utwo-

ru Colder Jay-Jaya Johansona. Faithless z Not Enuff Love frapuje ciekawym melanżem stylistycznym, a Barbara Morgenstern zadziwia, jak pięknie można śpiewać w języku Goethego. Trudno przeoczyć rodzime akcenty. W piosence Driving My Car z wielką gracją, niemal bezszelestnie zmienia języki, zahaczając też o język polski. Jest hipnotyczna i eteryczna, trudno wyjść ze świata jej dźwięków. Ostatni utwór na pierwszej płycie rozczarowuje. Comforting Sounds Mew rzeczywiście są wygodne i nie uwierają słuchacza, ale przechodzą bez echa. W takim towarzystwie zrobienie szału to rzeczywiście wyczyn. Jestem na półmetku historii i to, co najlepsze, mamy już niestety za sobą. Drugi krążek, w porównaniu z pierwszym, wypada dużo gorzej. Prawie niezauważenie przemykają ładne, lekkostrawne i mało wyraziste numery: Faith Parov Stelar i Odette DiMaio, Brighton Beach Telepopmusik i Angeli McCluskey, Gaze Sweetback, Don’t Call Komëit, Lost Where I Belong Andreya Triana i Just Bedore My Thougts The Sound of Lucrecia. Nie przepadam za remiksami, zwłaszcza gdy ich przedmiotem są utwory takich ikon jak Billie Holiday, ale doceniam I’m Gonna Lock My Heart po liftingu. Otwiera drugą płytę i daje obietnicę czegoś dobrego i odważnego. Tak też dzieje się w przypadku Nicole Atkins — The Way It Is to piękny, ciężki kaliber wokalny. Słuchając tego numeru, aż chce się zapalić papierosa, siąść za kierownicą i stoczyć się na niejedną zagubioną autostradę. Mocnym akcentem tego wydawnictwa jest znakomity Air z fenomenalnym Run oraz Nova Amona Tobina. Polecam waszej uwadze Short Change Hero The Heavy. Zaczyna się jak w westernie, później jest nie mniej intrygująco. Jako ciekawostkę, ale bez fajerwerków, polecam wam Theme From Behind The Curtain formacji Skalpel oraz piękny utwór Breathe The Cinematic Orchestra. Mówi się, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Przyznam, że nie mogłam wymarzyć sobie lepszego zakończenia dla tej kompilacji. Utwór Le Ritournelle Sébastiena Telliera pozostawił mnie pełną optymizmu. Zdarza mi się dość często słuchać obrazem. Tak sobie myślę, że ta piosenka mogłaby być dobrym zakończeniem dla filmu, w którym głównemu bohaterowi na końcu wszystko się udaje. To znakomita kropka nad i tego wydawnictwa.

D

o Not Disturb 4 (podobnie jak jej starsze siostry) zachęca do wejścia w świat dźwięków w wygodnych zakamarkach kanapy. Co w nich odnajdziemy? Wyciszenie, ale też pobudzenie, zwłaszcza gdy za oknem zimowa zawierucha. Płyty jednak zdecydowanie nie polecam na zabiegany poranek, bo może to się skończyć urlopem na żądanie! MAGDA WICHROWSKA Do Not Disturb 4 Various Artists 2010 >>67


*

>>recenzje

O pariasach Europy świadomie i z zaangażowaniem

„Dezider miał akurat na sobie nieskazitelnie czysty czerwony pulower z napisem «Success Kids». Bez złości i oburzenia potwierdził, że nie ma ani jednego przyjaciela wśród Białych, a także w szkole. Ale dlaczego jecie w osobnej sali, a nie razem z innymi dziećmi, zapytałem go. Dezider był jednym z najinteligentniejszych chłopców, jakich kiedykolwiek spotkałem, i kiedy zwlekał przez chwilę z odpowiedzią, to nie ze względu na siebie, tylko na mnie. Czuł, że jego odpowiedź mnie zmartwi, rozzłości, ale nie znał żadnej innej, więc z ociąganiem, ale tak, jakby to było oczywiste, powiedział: — Bo jesteśmy tylko Romami”.

P

oznaję tego chłopca, widnieje na okładce książki. Jest promiennie uśmiechnięty, przytula do siebie rozkosznie puszystego pieska, na bluzie widzę napis „success kids”. W tle jakieś sklecone domki. Fotografia w kolorze sepii. Tytuł w połączeniu z okładką daje z lekka przerażającą wymowę: Psożercy ze Svini. Zainteresowana notką na ostatniej stronie sięgnęłam po lekturę. Karl Markus-Gauss, autor reportażu, wędruje po Słowacji. Stop, nie jest on przecież turystą. Jest to nie wędrówka czy podróż, ale ryzyko, gdyż zapuszcza się w okolice, o których niektórzy boją się nawet rozmawiać, w rejony, „które są tuż obok, ale ich się nie widzi”. Rzecz jest o romskich osiedlach na Słowacji, przekazana jasno i precyzyjnie, bez zbędnej afektacji czy oburzenia, jak na przyzwoity reportaż przystało.

Z

anim dotrzemy do tytułowej osady romskiej Svinia, poznamy skupiska, slumsy, w których żyją cygańskie pokolenia. Jak się dowiaduję, największe cygańskie getto to część Koszyc, miasta dużego i znanego z uroczej Starówki. Pamiętam stamtąd również secesyjny budynek teatru i spokojnych starszych panów grających na ławeczkach w szachy. Teraz żałuję młodzieńczej ignorancji, nie wiedziałem, że pod Koszycami znajduje się największe w Europie romskie osiedle. W latach 70. ubiegłego już wieku został zbudowany Lunik IX, jako idealne miejsce do życia dla policjantów, żołnierzy i garstki Romów. Wystarczyło niespełna dziesięć lat, by społeczność Luniku tworzyli w pięćdziesięciu procentach Romowie. Z czasem zamieszkali tu pozostali nielegalnie zajmujący staromiejskie kamienice, później osiedlono tu „nieprzystosowanych” społecznie i niepłacących czynszu. Dziś praktycznie mieszkają tu sami Romowie. Żaden z mieszkańców Koszyc czy Lunika zapytany o genezę wybudowania osiedla nie poda jednej i tej samej odpowiedzi. Miejsce jest osnute legendą, „niewidzialne”. To jest ich domena. „Istotą slumsów nie są ani bieda, ani przemoc, ani bezrobocie, ani ogólny rozkład. Istotą slumsów jest ich niewidzialność. Slumsy są tuż obok, ale się ich nie widzi”. Widzi je jednak autor i postanawia, po licznych przestrogach i spojrzeniach jak na idiotę, je odwiedzić. „Nie wydarzyło się nic niebezpiecznego ani nic poruszającego, ale im dłużej tam przebywałem, tym mocniej >>68

czułem, jak bardzo i jak paraliżująco to «nic» ciąży na osiedlu. […] Kiedy wróciłem do punktu wyjścia i skręciłem w ulicę prowadzącą do przystanku autobusowego, obejrzałem się i spostrzegłem, że pięćset osób patrzy w ślad za mną”. Oprócz tej osobistej relacji Gauss częstuje nas faktami, mówi o ogromie nędzy, zupełnej izolacji, o kompletnym braku wiedzy urzędników, o Romach milionerach i lichwiarzach, o przymusowych żebrach na zachodzie Europy w zamian za spłatę długów. Uświadamia o sztywnych podziałach i nienawiści w samej społeczności romskiej. Kto wiedział, że oni sami dzielą siebie? „Rom”, „cigani”, „degesi”, gdzie ci pierwsi to najwyższa kasta (Rom = człowiek), następni to klasa średnia oszustów. Ostatni to wyklęci, brudni „psożercy”, wystarczy tylko opinia innych, a nie przodek, który rzeczywiście jadł psy, by stać się „degesi”. Tych porównać można do nietykalnych w Indiach.

N

ie jest ważne to, że Karl, dotarłszy do tytułowej Svini, został osaczony przez tłum radosnych i bosych dzieci, że został otoczony przez kobiety z jednym dzieckiem u piersi, z drugim i trzecim u fartucha i czwartym w okrągłym brzuchu. Nie zaskakuje obraz chłopców z dumą wciągających klej z papierowych torebek. Zaskakuje, że każda z tych osób klepnęła przyjaźnie po ramieniu naszego eseistę, że każdy chciał go ugościć w swoich progach. Na bardzo ważnej rzeczy skupia się Gauss. Podaje, jako świetny zapalnik do dyskusji, z lekka może nawet filozoficznej, przykład pewnego etnologa z uniwersytetu w Preszowie. Badacz zajmuje się stricte społecznością w Svini i widzi ją jako cofniętą w rozwoju lub nawet będącą poza obecnym czasem. Mieszkańcy Svini mają też swoisty zwyczaj. Zostawiają w bagażu przybysza jakiś element swojej codzienności, nie jest to prezent pożegnalny ani upominek. Jest to raczej łącznik ze światem zewnętrznym, światem, który tak bardzo nie chce o nich wiedzieć. Ogrom informacji socjologiczno-kulturowych, ciekawych i precyzyjnie przekazanych.

B

łądząc po Internecie, szukając informacji dodatkowych o problemach Romów, natknęłam się na zdjęcia przedstawiające Lunik IX. Widziałam uśmiechnięte dziewczynki i „fajnych” chłopaków na swym osiedlu lub podczas spotkań na kółkach zainteresowań. Sam Lunik ma swoją oficjalną stronę internetową. Sam wszechobecny Facebook ma wśród tysiąca innych grupę „modlime sa za Lunik 9”. To się dzieje naprawdę. Zachęcam do pobudzającej lektury. ALEKSANDRA KARDELA

Psożercy ze Svini Karl-Markus Gauss Wydawnictwo Czarne 2005 musli magazine


Lewa dziurka od nosa mnie... sfędzi

S OJTEK FOT. W

*

>>recenzje

.PL EPRESS KI/FRE ZABELS

K

ompilacja dwóch dramatów zawsze pozostawi u widzów pewien niedosyt, nawet gdy takiego mariażu podejmuje się świetny reżyser Grzegorz Wiśniewski. Tym bardziej kiedy dotyczy to tekstów Witkacego. Sztuką jest nie popaść w efekciarstwo w bardzo błyskotliwych tekstach St. I. Witkiewicza, ale i nie pilnować się za bardzo, by nie wyszedł z tego mieszczański i niestrawny strindbergizm. Wiśniewski w najnowszej sztuce pt. Śnieg, wystawionej w Teatrze im. Wilama Horzycy, skłonił się raczej w tę pierwszą stronę, choć z umiarem, godnym mistrza adaptacji polskiej klasyki scenicznej. Niedosyt pozostawił bardziej w sferze tekstowej połączonych dramatów Matka i Kurka wodna.

P

rzedstawienie rozpoczyna się kameralnie, delikatnym pastiszem dramatu rodzinnego z Matki, noszącej jeszcze znamiona realności. Tytułowa Matka (w tej roli przejmująca Jolanta Teska), zubożała arystokratka, siedząc na proscenium, przegląda na wielkim ekranie zdjęcia ukochanego syna Leona (świetny Jarosław Felczykowski). My widzimy obrazy żartobliwie nawiązujące do słynnych portretów fotograficznych wykonywanych przez Witkacego (te XX-wieczne wykonał Wojtek Szabelski). Leon — myśliciel, wieszczący koniec cywilizacji — nonszalancko wkracza na scenę z wózkiem kijów golfowych… już w postaci nowobogacza z aktu drugiego. Pozbył się swych ideałów, ale na Boga jak?! Przy tak okrojonym tekście nie bardzo wydaje się to jasne. Jego ideologiczny konflikt z Matką rozmywa się, rozchodzi na boki i zmierza wyraźnie ku locie w narkotyczną wizję. Po zażyciu tytułowego „śniegu” droga prowadzi już tylko do Kurki wodnej. Do wielkiego cudzysłowu, swoistego piekła dla reżysera i aktorów, czeluści psychologicznych nawiasów i balansowania na cienkiej granicy formy i treści. Horzycowi aktorzy wybrnęli z niej różnie: jedni z przekonaniem, inni nieco nieufnie. Michał Marek Ubysz — z wdziękem jako… Lucyna Beer, Tomasz Mycan — brutalnie, a kolejnego genialnego ruchu Matyldy Podfilipskiej jak zwykle nie sposób było przewidzieć. Najlepiej z tego arcytrudnego zadania wywiązał się Grzegorz Woś w roli Tadzia. Zagrał bardzo nietypowe dziecko, w postaci odrealnionej, pojawiającej się w Kurce wodnej nie wiadomo skąd. Trudno oderwać wzrok od tego ośmiolatka z pluszowym psem, który znika i wynurza się z lóż prosceniowych, snuje pomiędzy postaciami, w finale starzejąc się o lat kilkanaście. Snem on czy tylko odbiciem bohaterów w lustrze? Zwierciadłem szaleństwa tytułowej Kurki i wszystkich dookoła? W nim widać konflikty, podejrzane moralnie teorie i rozczarowania bohaterów. Leon-Edgar ma wątpliwości, mniemania najlepszego o sobie niewiele, albo miota się artysta przegrany, albo poszukuje rozwiązania Tajemnicy Istnienia — jak Witkacy — a lęki we własnej głowie zmuszony będzie zwyczajnie utopić. W ostatnim akcie adaptacji następuje poślizg: Wiśniewski w swojej wizji maksymalnie skondensował tutaj absurdy obu trzyaktówek: łącząc walkę ideową Leona z Matki z wycofaniem Edgara z Kurki wodnej. Nie były one zbyt czytelne, gdyż tak widać być mu-

siało — jak to u Witkacego w kokainowym śnie, wyssanym z katastroficznej jednostki, która za nic nie chce brać odpowiedzialności. Tak było, kiedy powstała Kurka — po wielkiej rewolucji, gdy nadzieje mieszały się z kompletnym rozczarowaniem — jak mówiono wówczas: „świat się pas…”. Dziś podobnie: fobie i przeczucie końca świata — często to słyszymy. Witkacy zalecał na nie swoje humoresco, u Wiśniewskiego bardzo go zabrakło. Ale i tak wielki pissage drwić z nas będzie nieustannie, wystarczy przecież, jakimi chałapudrami okazaliśmy się jeszcze naście lat temu: Komunikat Komisji powołanej przez Ministra Kultury i Sztuki do spraw pochówku Stanisława Ignacego Witkiewicza. Zgodnie z planem prac Komisji, w dniu 26.XI.94 r. przeprowadzono ekshumację domniemanych szczątków St. I. Witkiewicza z grobu jego matki na Starym Cmentarzu w Zakopanem. Trumnę przewieziono do prosektorium Szpitala Miejskiego, gdzie nastąpiło jej otwarcie. Członkowie Komisji — eksperci paleopatologii (…) — dokonali oględzin i pomiarów szczątków kostnych w obecności Komisji. Przeprowadzone badania wykazują, że szczątki kostne, przywiezione ze wsi Jeziory na Ukrainie należą do kobiety w wieku 25—30 lat, o wzroście około 164 cm (…).

W

dniu uroczystego pogrzebu St. I. Witkiewicza na Pęksowym Brzysku w kwietniu 1988 roku było zimno i padał… śnieg (!). Pierwszy tej zimy spadł także w dniu toruńskiej premiery, gdy scena mieniła się elegancką bielą oraz lustrzaną poświatą, chłodząc tę ponurą ironię przedstawioną w sennym koszmarze Witkacego. Z zainteresowaniem patrzyłem na bardzo plastyczny Śnieg Grzegorza Wiśniewskiego z jego scenicznymi fantazjami: nałogowym ogrywaniem aparatów fotograficznych, mikrofonów i pończoch na męskich nogach. Jednak bardziej od niespodziewanego wpadania w poślizg wolę zdecydowanie nierozczarowujące sfędzenie w lewej dziurce od nosa. ARKADIUSZ STERN Śnieg (na podst. Kurki wodnej i Matki Stanisława Ignacego Witkiewicza) reż. Grzegorz Wiśniewski premiera 27 listopada 2010, Teatr im. Wilama Horzycy

>>69


*

>>recenzje

Gry piaskowe

P

iaskownica to miejsce, które odwiedzaliśmy wszyscy w dzieciństwie z łopatką, teraz zaglądamy do niej ze swoimi pociechami, w piaskownicy może się wiele wydarzyć — nawet gdy jest się w niej samemu. Do teatrów zagląda może mniejszy odsetek milusińskich, a sztukę monodramu poznają dopiero jako widzowie już doświadczeni, gdyż aktor sam na scenie może wydawać się im mało interesujący. Nic bardziej mylnego — podczas ostatniej, jubileuszowej edycji Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora, zwanych też Festiwalem Festiwali, dorośli widzowie mieli możliwość zobaczenia sztuk wysokich lotów. Dziesięć monodramów, w tym kilka w gwiazdorskiej obsadzie, po raz kolejny uświadomiło, jak trudny jest dialog samotnego aktora z widzem i jak wiele w tym przekazie znaczą zajmujący tekst i maestria jego gry. Po tej edycji kojarzące się z… piaskownicą.

P

KRZYSZTOF GRABOWSKI — MIŁKA (MATERIAŁY PRASOWE)

omysł organizatorów Festiwalu, by Piaskownicę Michała Walczaka skonfrontować w dwóch aktorskich monodramach wydawał się rozwiązaniem dość ryzykownym, ale okazał się strzałem w dziesiątkę. Twórczość Walczaka jest w polskim teatrze modna, chętnie wystawiana i oglądana, dlatego też m.in. Kapituły Publiczności i ZASP nagrodziły obu aktorów prezentu-

jących ten sam tekst, zagrany wyśmienicie, ale w bardzo różnych konwencjach. Znany dobrze publiczności TSTJA rosyjski aktor Wsiewołod Czubenko relacje bohaterów Piaskownicy — Protazka, miłośnika Batmana, bawiącego się w ratowanie i zabijanie ludzi, oraz spokojnej Miłki — przedstawił bardzo delikatnie i z mistrzostwem. Alienację Protazka pokazał naturalnie: mimiką i grą ciała oraz kilkoma rekwizytami, wspaniale tworzącymi iluzję placu zabaw. Dokonał tego w tak perfekcyjny sposób, że w odbiorze sztuki nie zaszkodziła nawet awaria urządzenia tłumaczącego tekst przedstawienia. Ot, technika sprawiła, iż widzowie nieznający języka rosyjskiego mogli skupić się na warstwie plastycznej gry Czubenki, która ich wręcz zahipnotyzowała — co skończyło się długą owacją. A tekst już po prostu znali, gdyż tego dnia obejrzeli Miłkę drugiego laureata Festiwalu — Krzysztofa Grabowskiego — na podstawie tejże samej Piaskownicy. O ile monodram Czubenki pozostanie w pamięci wielu swego rodzaju aktorską fatamorganą, o tyle Miłka Grabowskiego kojarzyć się będzie już bardziej fizycznie, m.in. z… zapachem spalin. Oglądałem dotąd spektakle

>>70

musli magazine


* >>recenzje

w różnych warunkach: na basenie, dachu, sali gimnastycznej, na leżąco i dusząco w majowej Od Nowie, ale w garażu jeszcze nie. Swoje przedstawienie Grabowski, aktor Teatru im. A. Sewruka w Elblągu, najchętniej prezentuje w takich nieteatralnych przestrzeniach, jednak tym razem wymógł na widzach wyjątkową wytrzymałość. Za scenę jego monodramu posłużył podest, a źródłem światła scenicznego były reflektory dwóch aut z pracującymi silnikami. Te niedogodności aktor zadośćuczynił jednak (ku szczęściu publiczności) oryginalną grą: od wystraszonego chłopca i obłąkanego samotnika przez brutalnego Batmana, wreszcie po przegranego mężczyznę. Jego dialogi z nieistniejącą Miłką i rozmowa z jej wizerunkiem narysowanym na poduszce bardzo silnie podkreśliły chorobliwe odizolowanie i skrajny smutek Protazka. Nagroda wielce zasłużona, warto przy okazji wspomnieć, że Krzysztof Grabowski prosto z Torunia pojechał z Miłką do Rosji. I tam na 8. Moskiewskim Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Jednego Aktora — jako jedyny Polak, i to grający częściowo po rosyjsku — otrzymał drugą nagrodę.

B

ryza wyjątkowych pokładów humoru sprowadziła z Gdyni Marka Sadowskiego z jego autorskim monodramem Dylemat niebieski. Na festiwalu w Słupsku ten młody, bardzo zdolny aktor zdobył już wszelkie możliwe nagrody, a w Toruniu pokazał, że będąc amatorem, można stanąć w konkursowe szranki z profesjonalistami, i to najlepszymi. Jak to zrobił? Urokiem wielkim i talentem, uśmiechem cyniczno urzekającym, dowcipnym wykładem o trudach życia, miłości, depresji — i to jawnie, przy zapalonych światłach. Nam nie pozwolił się ukryć i wyjątkowo umiejętnie wciągnął w swą grę. Rzadko w teatrze

można zaobserwować tak niewymuszony dialog z publicznością: widz przecież zwykle czuje się bezpiecznie na zaciemnionej widowni, w Dylemacie… tymczasem jest trochę uczestnikiem to grupowej terapii, to jakby oazowego zlotu. Nie ucieka i ufnie poddaje się intrygującemu „terapeucie”, który w przewrotnym finale okaże się doradcą dość specyficznym — strażnikiem dziesięciu dylematów.

W

teatrze jako sztuce konwencji porozumienia z publicznością monodramy silniej chyba od przedstawień zespołowych działają na widza skrajnie — pociągająco lub odstręczająco. Mam od lat wrażenie, że już pierwsze chwile z samotnym aktorem na scenie wpływają na to, czy chcemy wejść z nim w dialog, czy też nie. Jak w życiu — w tłumie wytrzymać łatwiej. Nie chwycił za serce klasyczny już monodram Opowieść o Sonieczce pięknej i efemerycznej aktorki Vjery Mujovic z Serbii. Faktem jest, że ostatnia godzina życia pewnej artystki, opisana przez Cwietajewą, nie może być radosna, ale jeśli aktorka płacze już w drugiej minucie monodramu, to czyżby w piątej miała popełnić sepuku? A takich minut, ze zbyt dużą ilością teatralnej rozpaczy i ckliwości, było jeszcze trochę. W przeciwieństwie do pozakonkursowego monodramu Ewy Błaszczyk Rok magicznego myślenia. Aktorka w gęstym i równie tragicznym tekście według książki Joan Didon nie pozwoliła sobie na tani sentymentalizm, emocje trzymała na wodzy tak, jak dzierży się najbardziej narowiste konie. I nie stroniła od sarkazmu, choć opowiadała o śmierci męża i chorobie córki. Świetny tekst, wspaniała autoanaliza i autoterapia… O monodramach gwiazd TSTJA napisano wcześniej tysiące akapitów, przy okazji 25 (5) edycji cudownie było przypomnieć sobie lub zobaczyć po raz pierwszy zwycięzców sprzed lat i ich artyzm na scenie. Jan Peszek wielkim aktorem jest i w granym od 34 lat Scenariuszu dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego ma ciągle wiele do przekazania. Dorotę Stalińską energia roznosi nie tylko w monodramie Żmija (premiera w 1978 roku!), w którym targana namiętnościami i nienawiścią zaraża nas podekscytowaniem i… niepaleniem. Równie gwałtowną siłę miało zetknięcie z tekstem Ecce Homo według Nietzschego w wykonaniu Janusza Stolarskiego. Trzydniowy maraton niespodzianek, spotkania, rozmowy i lektura pierwszego Informatora Festiwalowego. Działo się — jak to w piaskownicy… a wirusy też były, ale to już nie temat na teatralną recenzję. ARKADIUSZ STERN

5 (25) Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora, Festiwal Festiwali 26–28 listopada 2010, Teatr Baj Pomorski >>71


*

Dobry festiwal, dobre zdjęcia

T

o był dobry festiwal. To był dobry werdykt. Jury osiemnastej edycji festiwalu sztuki operatorskiej nagrodziło zdjęcia, które — co z uporem maniaka powtarzam pytana, co to są dobre zdjęcia — TYLKO OPOWIADAJĄ HISTORIĘ. Wybór jury Camerimage 2010 konsekwentnie potwierdza to, co robili jurorzy edycji poprzednich, tropiący najważniejsze tendencje w sztuce operatorskiej bądź nobilitujący to, co malkontentom kojarzyło się z działaniami amatorów, a Oni widzieli w tym coś na wskroś profesjonalnego. Myślę tu oczywiście o sytuacji z 2002 roku, kiedy ex aequo nagrodzono inspirowane powieścią rysunkową, ale przede wszystkim film noir, zdjęcia Conrada Halla do Road to Perdition i zrealizowanego „na cyfrze” przez Krzysztofa Ptaka Ediego. Sytuacja powtórzyła się i tym razem. Złotą Żabę (i to po raz drugi w swojej karierze) zdobył Artur Reinhart za zrealizowaną w całości (biję się w pierś za moje niedowiarstwo i przepraszam wszystkich, których jak ten niewierny Tomasz, choć powinnam pewnie napisać jak niewierna Kasia, męczyłam pytaniami, czy aby to na pewno nie negatyw, czy aby na pewno to była… cyfra, fakt, że najdoskonalsza, że najnowsza, że najbardziej czuła i w ogóle naj) kamerą typu RED Wenecję Jana Jakuba Kolskiego. Takim werdyktem jury udowodniło, że nie jest ważne narzędzie, jakim się posługujemy, ale to JAK tym narzędziem się posługujemy. Nie waham się napisać, że dzięki Wenecji pojawiła się w kinie polskim nowa jakość. Reinhart udowodnił, że o polskiej historii można opowiadać prowokująco zmysłowo. Nie nudzić. Pokazać, że historia jest kobietą. Dawno nie widziałam takich portretów kobiet w kinie polskim. Wolnych, celebrujących swoją urodę dla siebie samych, a nie dla jakiegoś facecika, który i tak w najważniejszym momencie zniknie. Historii o zmierzchu pięknego świata, o ludziach tak łaknących piękna, że płacących za to życiem nie można było opowiedzieć inaczej. Ten film zniewala. Pięknem.

N

agrodzonego Srebrną Żabą za zdjęcia do Trznadli Aleksieja Fiedorczenki Michaiła Kriczmana kojarzymy z historiami opowiadanymi przez Zwiagincewa. To dzięki Kriczmanowi Powrót i Wygnanie ogląda się jak coś więcej niż filmy o zagmatwanych ludzkich losach. Ich tajemnica, również Trznadli wyróżnionych za zdjęcia nomen omen w Wenecji, tkwi w niezwykłym świetle i kompozycji kadru, jakie proponuje nam Kriczman, którego mistrzem był Caravaggio. I dlatego te historie o niepięknych ludziach oglądamy jak historie biblijne. To, co banalne i brzydkie, zyskuje na duchowości. Kriczman potrafi uwznioślić nie zawsze doskonałe ludzkie ciało, a to szczególne i rzadkie osiągnięcie we współczesnym kinie. Pozornie nudną historię o reprezentantach mniejszości kulturowej wiozących ciało kobiety, by ją pogrzebać — jeden był jej mężem, a drugi kochankiem — ogląda się na podobieństwo uczestniczenia w seansie terapeutycznym, tak silnego ukojenia doświadczamy. Wreszcie młody (1981) Eduard Grau nagrodzony Brązową Żabą za Buried. Grauowi udało się przekroczyć kolejne ograniczenie, udowodnić, że dla zdolnego i inteligentnego operatora nie ma rzeczy niemożliwych. Czytając streszczenie Libanu — historii o czterech >>72

Jerzy Skolimowski i Marek Żydowicz

Jay Rosenblatt i Kasia Taras

Obiektywy Carl Zeiss’a do lustrzanek systemu EOS

Marek Żydowicz

musli magazine


>>recenzje facetach w czołgu (notabene Liban zdobył Złotą Żabę w 2009 roku) — myślałam, że dalsze ograniczanie przestrzeni jest niemożliwe, o ile nadal chcemy mieć do czynienia z magią kina, i dlatego tak sceptycznie odniosłam się do Buried — kierowca budzi się w trumnie. Ale co dalej? Buried to film trzymający widza w napięciu przez ponad półtorej godziny, uruchamiający takie emocje, że przestaje się liczyć (wreszcie) cała technika, gdyż przestaje być dostrzegalna. Eduard Grau dowodzi, że jest operatorem, który radzi sobie i z wyrafinowanym Tomem Fordem — wspomnijmy piękne ziarno (tak, ziarno może być piękne) i wycyzelowane detale w Samotnym mężczyźnie — i z totalnym wariactwem, jakim jest Buried. Przez pełnego wdzięku młodego Hiszpana zaczynam tracić wiarę, że operator ma swój styl! Bo Grau potrafi sfotografować wszystko!

Keanu Reeves

B

ydgoska edycja festiwalu sztuki operatorskiej swoim bogactwem przekroczyła możliwości nawet zaprawionego w bojach festiwalowych kinomana, wszystkiego nie dało się po prostu obejrzeć, bo oprócz konkursu głównego były również: konkurs filmów polskich, dwa pasma dokumentalne — ciekawe, jak ocenia się zdjęcia w filmie dokumentalnym — konkurs etiud studenckich, przegląd filmów o sztuce, panorama kina austriackiego, konkurs debiutów reżyserskich i operatorskich, konkurs teledysków, retrospektywy — Jerzego Skolimowskiego, Michaela Ballhausa, Joela Schumachera, przegląd dorobku Darrena Aronofsky’ego i Matthew Libatique’a, oraz Roberta Epsteina — laureata bagatela dwóch Oscarów za filmy dokumentalne, kilka panoram oraz pokazów specjalnych. Uff!

K

onkurs polski wygrała Różyczka Jana Kidawy Błońskiego ze zdjęciami Piotra Wojtowicza. Zmysłowymi, zręcznie przeprowadzającymi widza od melodramatu do filmu historycznego, do dramatu psychologicznego. Fizjologicznie odczuwa się zwłaszcza ostatnie 15 minut. I ten finał, praktycznie bez koloru, z którego rezygnowano subtelnie, eterycznie… i tak, że widz nagle znajduje się w zupełnie innej rzeczywistości. Wojtowicz potrafił tak poprowadzić światło i tak doskonale skomponować kadr, że korekcja barwna nie była (chyba) wcale potrzebna, że nie czuło się nawet archiwalnych wykopiowań. O ile oglądając konkurs główny, chwilami nie do końca rozumiałam, czemu akurat ten film pojawił się na takim festiwalu, to poziom konkursu polskiego był bardzo wysoki. Należy wspomnieć oczywiście o Chrzcie i nieludzko doskonałych, pełnych emocji zdjęciach Pawła Flisa, i o Erratum Marka Lechkiego ze zdjęciami Przemysława Kamińskiego, którzy operując prawie jednorodnymi kolorystycznie ujęciami, posługując się zbliżeniami i detalami, opowiedzieli wiarygodną historię o ojcostwie. Gdyby przyznawano nagrodę za rozładowywanie emocji, przepędzanie patosu, to Erratum dostałoby Grand Prix, gdyby nagradzano najlepsze kreacje aktorskie, to zwyciężyłby Tomasz Kot, czyli również film Marka Lechkiego. Złota Kijanka po raz kolejny powędrowała do studenta łódzkiej szkoły filmowej. Jakub Giza opowieść o trzech pokoleniach kobiet, czyli Jutro mnie tu nie będzie Julii Kolberger, zamknął w spokojnych, chłodnych kadrach. I dlatego wygrał. W tym filmie nie ma histerii, szantażu, jest prezentacja wzajemnego zjadania się najbliższych sobie osób. No i nie przestraszył się tego, czego operatorzy nie lubią i starają się unikać. Bieli.

Arthur Reinhart

Matthew Libatique

KASIA TARAS

Magda Mołek FOT. ADAM ZASZKOWSKI

18. Międzynarodowy Festiwal Autorów Zdjęć Filmowych PLUS CAMERIMAGE 27 listopada–4 grudnia, Bydgoszcz >>73


^

>>sonda

>>kim jesteś>>co robisz>>o któr >>co masz w szafie>>co masz w kompa>>czym jeźdz TOMEK Z WROCŁAWIA I TOURS

>>studentem

historii sztuki i histerii zwyczajnej, hipochondrykiem semitofilem

>>czytam, piszę, szukam, zawracam ludziom głowę etc. >>zwykle o 5 minut za późno… >>zaraz po pracy i nauce, nad ranem >>koszulki, spodnie i walizki >>wino, ser i czekoladę >>obrazy albo stare grafiki (obecnie Raję Chardina) >> rowerem >>o rudym kocie i 200-metrowej kawalerce z wielką biblioteką

OLA Z WARSZAWY człowiekiem od kultury >> zajmuję się młodym polskim kinem >> po imprezie nawet o 16.00 >> zawsze za późno >> dużo czerwonych i różowych rzeczy >> rybę, jajka, camembert, piwo >> zwykle tapetę Windowsa, choć obiecuję sobie, że to zmienię >> metrem, a chciałabym Fordem Mustangiem albo Abarthem >> o satysfakcji >>

MARINA Z TORUNIA

>>idąc

za Jastrunem: „jabłkiem” — mam tylko głowę... wciąż czekam, aż słowo stanie się ciałem

>>waruję

przed ciekawością, zagaduję ją i zabawiam, by

została

>>ciałem czy duchem? >>kiedy noc speszona na widok świtu blednie >>o ile ŻYCIE jest szafą, to mam w niej sporo

niespodzia-

nek

>>czasami tkanki mięśnia sercowego >>a w dzisiejszych czasach komputerem

jest bardziej Serce

czy Mózg?

>>wszystkim, co >>by skradzione

mieści w sobie tłumy ludzi

dokumenty odsyłali nie tylko ludzie bezdomni – co na śmietniku szukają chleba

>>74

musli magazine


^ >>sonda

rej wstajesz>>o której zasypiasz w lodówce>>co masz na pulpicie zisz>>o czym marzysz ILONA Z BYDGOSZCZY mówię o sobie Anioł Wcielony >> na ile mi rzeczywistość pomaga, cieszę się życiem >> jak każą >> następnego dnia >> „bagałan” >> żółty ser, lecha pils i jeszcze piwko dla męża >> Bono pokazującego faka >> vw golf kombi rocznik ‘96 >> by pół roku pracować, a drugie pół spędzać w domku nad Adriatykiem, najchętniej w Dalmacji oraz o profesjonalnym nożu kuchennym >>

EL MÁS SANTO Z POZNANIA

>>wojownikiem, bohaterem, patronem >>biorę udział w walkach luchadores >>wcześnie rano, aby zdążyć na odmówienie

Anioła

Pańskiego o 6.00

>>po wieczornej modlitwie i treningu >>nie potrzebuję szafy >>nie potrzebuję lodówki >>nie potrzebuję komputera. Nad moim łóżkiem

wisi obraz mojej patronki Matki Boskiej z Gwadelupy

>>mam

wiele aut, te, których najczęściej używam to: czerwona pabieda (gaz-m20), aston martin db4, renault frégate w wersji grand pavois

>>aby

nikt już nie utracił ojca ani brata

ASIA Z BRODNICY kobietą, matką, psychologiem, nauczycielem, przyjaciółką... >> za dużo pracuję, wychowuję 9-letnią córkę, spotykam się ze znajomymi, sprzątam, piorę, robię zakupy, czytam, jeżdżę na rowerze, spaceruję, ćwiczę jogę... >> zazwyczaj ok. 6.15 >> ok. 22.30 >> ubrania w dużych ilościach, torebki, pościel i ręczniki >> jogurty, ser, mleko, masło... >> zdjęcie z wakacji na Capri >> Skodą Octavią >> o podróżach, chciałabym też spotkać swoją drugą kompatybilną połówkę >> >>75


:

>>galeria

>>Polska artystka zajmująca

się fotografią, malarstwem, rysunkiem oraz ilustracją. Jest absolwentką malarstwa oraz doktorantką sztuk plastycznych na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jest autorką wielu cykli fotograficznych oraz projektów artystycznych. Jej ilustracje znalazły się w książkach pt. Dziewczyńskie bajki na dobranoc oraz Nie pytaj o Polskę. Jest współautorką projektu audiowizualnego pt. „Tonopolis”. Na przestrzeni ostatnich lat organizowała wiele wystaw artystycznych oraz brała udział w festiwalach sztuki i ekspozycjach zbiorowych.

>>Całą twórczość artystki można zobaczyć pod adresem: www.ewa-doroszenko.com

The Sad Diary


>>galeria

Copy Cat

Hunting


: >>78

>>galeria

musli magazine

:


:

>>galeria

>>79


: >>80

>>galeria

musli magazine

:


:

>>galeria

>>81


:

>>galeria


:

>>galeria

>>53


:

>>galeria


:

>>galeria


: >>86

>>galeria

musli magazine


:

>>galeria

>>87


:

>>galeria


: >>galeria


>>galeria

: >>90

musli magazine


: >>galeria

>>91


: >>92

>>galeria

musli magazine


: >>galeria

>>93


{

>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

SZYMON GUMIENIK

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

WIECZORKOCHA

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

ANIA ROKITA

archeolog z wykształcenia, dziennika przypadku, penera z wyboru. Zamierz w totka i żyć z procentów. Póki co, ni ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako p na domatorka stara się nie opuszczać powiatu, czasem jednak mknie pociąg wprost w paszczę bestii. Uwielbia pop przygrywając sobie na gitarze, oraz z intensywny smak czarnego Specjala.

MACIEK TACHER

MAREK ROZPŁOCH

rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.

rocznik 1980, filozof, felietonista i opiekun działu poe_zjada w „Musli Magazine”. Mieszka w Toruniu.

EWA SOBCZAK

z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.

NATA

jest „free swej egzy i... utkną i realiów, sobą „tu horyzont jest? Kim wać skrzy lustra, kt rozgrywa

JAROSŁAW JAWORSKI

historyk sztuki z wykształcenia, dziennikarz i PR-owiec z zawodu. Specjalista z zakresu PR świata kultury. Ma na koncie wiele sukcesów artystycznych jako rysownik, aktor, scenarzysta, felietonista. Jako rysownik zdobywał nagrody na międzynarodowych konkursach od Azerbejdżanu po Włochy. Współpracował z gazetami, takimi jak „Rzeczpospolita”, „Szpilki” czy „Playboy”. Był współzałożycielem kolektywu artystycznego Kompania M3, z którym zrealizował blisko 1000 materiałów radiowych. Wraz z M3 wystąpił na największym europejskim festiwalu teatralnym w Awinionie. Jest współtwórcą pełnometrażowej komedii o Krzyżakach 1409 — afera na zamku Bartenstein z Janem Machulskim, Borysem Szycem i Joanną Brodzik w rolach głównych. Współorganizuje Międzynarodowy Festiwal Filmowy Tofifest — jedną z pięciu największych imprez filmowego lata w Polsce. Prowadzi jedyny w kraju blog internetowy sprofilowany na informacje o kinie danego regionu — w tym wypadku kina kujawsko-pomorskiego. Był też redaktorem naczelnym kujawsko-pomorskiego miesięcznika kulturalnego „Ilustrator” oraz założycielem portalu satyrycznego Humoria.pl. >>94

musli magazine


} >>redakcja

JUSTYNA TOTA

GOSIA HERBA

na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.

arz z za wygrać iczym przykładć granic giem płakiwać, zgłębiać

rocznik 1985

podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl

www.gosiaherba.blogspot.com

AGNIESZKA BIELIŃSKA

MARCIN GÓRECKI

dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.

(MARTINKU)

rocznik 1986. Robi wszystko, a nawet nic. Tak poza tym jest za pokojem na świecie.

KASIA TARAS

ALEKSANDRA KARDELA

jeżeli nie uczy i nie pisze, nie czyta i nie ogląda, to gada albo ratuje świat (koci). Głową w Warszawie, sercem w Toruniu. Kocha: kino, 20-lecie międzywojenne, dobrą współczesną polską prozę, tango, koty, psy i konie. Ma słabość do: Witkacego, filmów Wojciecha Jerzego Hasa, lat 20. XX w. w Republice Weimarskiej, malarstwa Gustawa Klimta, kina Luchino Viscontiego, Louise Brookes, Marleny Dietrich, garażowego brzmienia i… ciężkich butów. Lubi: kawę, czekoladę z podwójnym chilli, wieczorne spacery po deszczowym jesiennym Toruniu i zimowe poranki w Warszawie. Nałogi: perfumy, kupowanie książek. Nie lubi: zwodzenia, certolenia się i krygowania.

ALIA OLSZOWA

absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.

ARKADIUSZ STERN

e spirytem”, który w intencji poprawy warunków ystencji wyjechał z falą emigracji w roku 2004 ął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych marzeń w, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszłości i i teraz”, kultur i ich różnic, języków, możliwości, tów, a czasem i beznadziei, wiary i niewiary. Kim mś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawet rozprostoydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po dwóch stronach tóra pobiegła za białym króliczkiem i właśnie a partię szachów z królową.

JUSTYNA BRYLEWSKA

rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

ANDRZEJ LESIAKOWSKI

ładowanie opisu, ...pisu, ...su.

>>95


http://

>>dobre strony

>>mamawmiescie.pl Mam czas, czyli czas mam Choć, wysuwając taką tezę, nie mogę posiłkować się własnymi doświadczeniami, to jednak z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że życie matki nie należy do najłatwiejszych. Kto jednak powiedział, że musi wiązać się z nudą, frustracjami i wykluczeniem społecznym? Dwie sympatyczne torunianki, prywatnie żony i matki, postanowiły wziąć na warsztat kwestię wychowania dzieci i organizację czasu wolnego mam. Ze swoim pomysłem trafiły w dziesiątkę i z powodzeniem wspierają kobiety w codziennej walce już ponad 3 lata. „Mama w mieście” to nazwa strony internetowej, a także cykl spotkań organizowanych w ramach jednego z pierwszych w Polsce „klubów mamowych”, które prowadzone są przez zaproszonych specjalistów z różnych dziedzin. Celem projektu jest stworzenie kobietom okazji do wyjścia z domu, oderwania się od codziennych obowiązków i spotkania w gronie innych mam. Koordynatorki — Joanna Dardzińska i Małgorzata Musiał — chcą przekonać mamy do tego, by znalazły czas tylko dla siebie, dla pielęgnowania swoich zainteresowań i pasji, aby mogły odpocząć, a także nauczyć się czegoś nowego, bez obawy o to, że ucierpi na tym ich rodzina. Wierzą, że szczęśliwa mama to szczęśliwsza rodzina. Na stronie internetowej mamawmiescie.pl regularnie pojawiają się zapowiedzi kolejnych spotkań i warsztatów, a także relacje z już odbytych imprez. Aktualnych informacji na temat działalności klubu można szukać także na www.facebook.com/MamaWMiescie. „Poślij kartkę zamiast sms-a!” (akcja tworzenia kartek świątecznych wspólnie z pociechami), „Kocykowo, czyli poranny chillout z dziećmi”, „Klub Kangura” (spotkania rodziców, którzy noszą swoje dzieci w chustach oraz zainteresowanych tematem świadomego rodzicielstwa) — to tylko niektóre z inicjatyw, w których biorą udział klubowiczki. W ramach projektu „Mama w mieście” prowadzone są również cykle spotkań tematycznych: „Jak pięknie wyglądać, Mamo?”, „Czas Mam!” czy też „Sztuko-Matki”. Pomysłodawcą i inicjatorem projektu jest Stowarzyszenie „Rodzina Inspiruje!”. Nie tylko mamy doceniają fakt istnienia klubu w mieście. W listopadzie 2009 roku projekt „Mama w Mieście” został laureatem konkursu „Rodzynki z pozarządówki” na najlepsze inicjatywy społeczne województwa kujawsko-pomorskiego. ANIAL

>>96

musli magazine


WSKI J LES IAKO NDRZ E RYS. A

{

>>słonik/stopka

}

MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Agnieszka Bielińska, Marcin Górecki, Gosia Herba, Aleksandra Kardela, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Kasia Taras, Justyna Tota współpracownicy: Karolina Bednarek, Hanka Grewling, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski

>>97



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.