Musli Magazine Maj 2010

Page 1

3/2010 MAJ

DEHNEL >> FILIPIAK >>

DOBRZELECKA >>


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Majówka bez napinki

D O T

o niedawna Islandia kojarzyła mi się głównie z Björk i filmem 101 Reykjavík. W kwietniu żywo zainteresowałam się jej pejzażem… Nieszczęsny islandzki wulkan obrócił w pył mój długo wyczekiwany urlop i przy okazji skłonił do refleksji... d kilku tygodni niczego nie planuję i z przymrużeniem oka podchodzę do mojego organizera. Odkryłam, że to idealna perspektywa na maj, który można spędzić bez napinki i obsesyjnego planowania. Sprzyjają temu majówki, juwenalia, festiwale i rozleniwiająca wszystkich pogoda.

ym razem Musli Magazine ruszyło w miasto, żeby zobaczyć, co piszczy w modowej miejskiej dżungli. Po drodze natknęliśmy się na toruńskiego fotografa Zbyszka Filipiaka, który zaopiekował się razem z Grażyną Dobrzelecką naszą galerią. Kasia przepytała dla nas Jacka Dehnela, który z wdziękiem i na bosaka (w końcu mamy maj!) zgodził się zostać twarzą tego numeru. W Toruniu i Bydgoszczy jak zwykle dużo się dzieje, o czym donosimy na kolejnych stronach, ale pamiętajcie — majujemy bez napinki, z luzem i fantazją! MAGDA WICHROWSKA

>>2

musli magazine


[:]

>>spis treści

>>2

wstępniak. majówka bez napinki

>>3

spis treści

>>4 >>12 >>13 >>14 >>15 >>16 >>20

wydarzenia ARBUZIA, AB, EWA SOBCZAK, ARKADIUSZ STERN, SY

na kanapie. z mlekiem Matki Europejki MAGDA WICHROWSKA

okiem krótkowidza. jak to się robi KASIA TARAS

elementarz emigrantki. c jak czas NATALIA OLSZOWA

a muzom. Księga Wyjścia MAREK ROZPŁOCH

zjawisko. moda miejska. okiem foto-voyeurystów SONIA MIELNIKIEWICZ

poe_zjada. w takie dni jak ten (czasem...), *** MAŁGORZATA DRĄŻEK

>>22

portret. Jacek Dehnel. teraźniejszość to proszek, którym posypujemy przeszłość, czyli: Gotem nie jestem KASIA TARAS

>>24

porozmawiaj z nim... wypełnianie pustki Z RAFAŁEM ZAPAŁĄ ROZMAWIA EWA SCHREIBER

>>26

galeria. statement/filozofia GRAŻYNA DOBRZELECKA

>>40

porozmawiaj z nim... tłumy porywają poeci Z SIELAKIEM ROZMAWIA WIECZORKOCHA

>>44

nowości [książka, film, muzyka] SZYMON GUMIENIK, MAREK ROZPŁOCH, ARBUZIA, AGNIESZKA BIELIŃSKA

>>47

recenzje [film, teatr, muzyka, książka] MAGDA WICHROWSKA, ARKADIUSZ STERN, MACIEK TACHER, SZYMON GUMIENIK

>>53

dobre strony MARCIN GÓRECKI

>>54 >>56

sonda fotografia ZBYSZEK FILIPIAK

>>66 >>68

redakcja horroskop MACIEK TACHER

>>69

słonik/stopka

OKŁADKA: FOT. PIOTR SUNDERLAND (I), ZBYSZEK FILIPIAK (IV)

>>3


CIĘŻKOSTRAWNI I POCIĄGAJĄCY

1 maja, o godzinie 21.00, Mózg zaszczycą Anna Patrini i Michał Skórka, czyli dream team Skinny Patrini, a to oznacza, że Wasza obecność jest obowiązkowa! Mniej wtajemniczonych uświadamiam, że ta formacja to absolutna perła polskiej alternatywy muzycznej. Osobliwi, ekscentryczni i do bólu wciągający… Swoją muzyką i klimatem korespondują z bardzo żywą i nieustannie ewoluującą światową sceną postpunkową, zahaczając o ciężkostrawne (w tym wypadku to komplement!) electro z wyraźną nutą neo-cold wave. Porównuje się ich często do Peaches i IAMX. Skinny Patrini łączą świat dźwięków ze sztuką wizualną, która hipnotyzuje publiczność na koncertach. Ich występy to zazwyczaj zapadający na długo w pamięć ekstrawagancki spektakl, w którym obok głosu równie ważne są ruch, wizualizacje, ale też genialna garderoba. Głosem zespołu jest Ania, królem syntezatora — Michał. Oboje nie boją się eksperymentowania, przenikania stylów, konwencji i gatunków. Znani nie tylko w Polsce, podróżują też po Europie. Wystąpili razem z: Ladytron, Mylo, Tiga, Fischerspooner, Stereo Total, Adriano Canzian i AdamSky. Gorąco polecam!

ARBUZIA

Skinny Patrini 1 maja, 21.00, Mózg >>4

ŚWIĘTO PRACY W YAKIZIE

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

FOT. NADESLANE

>>

>>wydarzenia

Propozycja w sam raz na takie święto, jak Międzynarodowy Dzień Solidarności Ludzi Pracy, popularnie zwany 1 Maja. Muzyka Teatr Taniec Słowo Światło, czyli Scena Teatralna Yakizoff zaprasza na teatralizowany koncert, podczas którego usłyszycie Pchełki i Miąższ. Impreza startuje 1 maja o godzinie 20.00, a Wy tego wydarzenia po prostu nie możecie przegapić! ARBUZIA

Pchełki/Miąższ 1 maja, 20.00, BCSK Yakiza

Juwenalia! Już na początku maja studenci przejmą władzę nad Bydgoszczą i Toruniem. Nie zabraknie imprez, grillowania, quizów, warsztatów i koncertów. W Bydgoszczy wyższych uczelni nie brakuje, dlatego juwenalia odbędą się jak zawsze z przytupem. W dniu 5 maja świętowanie zaczną studenci z Uniwersytetu Technologiczno-Przyrodniczego. Na ten dzień zaplanowany jest piknik przy akademiku w Fordonie. Kolejny dzień zapowiada się

koncertowo — na scenie pojawi się Lao Che i happysad. Żacy pozostałych uczelni rozpoczną juwenaliowe szaleństwo 12 maja. Habakuk, Wiosna, Pogodno, Sydney Polak, Enej, Coma... — to gwiazdy, które już zapowiedziały przyjazd do Bydgoszczy. Lista wykonawców być może będzie jeszcze dłuższa, pewne jest jedno — jak zawsze podczas bydgoskich juwenaliów nie zabraknie pozytywnej energii i dobrej zabawy, jak to było na przykład w zeszłym roku, gdy tłumy balangowiczów bawiły się na koncertach mimo strug deszczu. Podobne emocje czekają nas także w tym roku, tym bardziej że gwiazdą juwenaliów będzie freestyler, brytyjska grupa grająca muzykę electro i breakbeat. Zespół wstrząsa posadami klubów już od ponad dekady. Na swoim koncie ma hity goszczące na listach przebojów, sprzedał ponad pół miliona płyt na całym świecie, towarzyszył

samemu Lennemu Kravitzowi podczas trasy koncertowej i był pierwszą w historii grupą, która wystąpiła całkowicie live w programie „top of the pops” brytyjskiej stacji BBC. Koncerty odbędą się przy akademikach UKW przy ulicy Łużyckiej, przy WSG, Collegium Medicum i na stadionie Polonii. Nie mniej atrakcyjnie zapowiadają się juwenalia toruńskie. Lista artystów, którzy przyjadą do grodu Kopernika, jest bardzo długa. Swoją obecność zapowiedzieli: Myslovitz, Kukiz i Piersi, happysad, Jelonek, Abradab, Cool Kids of Death, Grubson, Paraliż Band, Sofa, Benzyna, Weekend, Leniwiec i Akuratt, który wystąpi jako cover band. W Toruniu startujemy 13 maja. (AB)

Bydgoszcz 5–15 maja

Toruń 13-15 maja musli magazine


>>

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

>>wydarzenia

5 maja, o godzinie 18.00, Dwór Artusa zaprasza na wernisaż prac Ewy Bińczyk, Marii Boguszewskiej i Marty Dziomdziory „Nie — jednorodne”. Co zobaczymy? Prace dyplomowe absolwentek Grafiki warsztatowej na Wydziale Sztuk Pięknych UMK. To, co łączy artystki, to technika, którą wybrały do wyrażania własnych emocji — wklęsłodruk. Bińczyk w swoich pracach przedstawia postacie bożków, które przywodzą na myśl baśnie i marzenia senne. Boguszewska skupia się przede wszystkim na fakturze. Dziomdziora wklęsłodruk wykorzystuje jako punkt wyjścia do tworzenia osobliwych pejzaży — fantomów, przewidzeń i widziadeł. To bardzo osobne i niezwykle ważne głosy młodych artystek — tego nie możecie przegapić! Wystawa potrwa do 16 maja. ARBUZIA

— ich konstrukcja nakłania do ingerencji: rozpięcia guzika, podwinięcia fragmentu materiału. W ten sposób widz postawiony zostaje na pozycji agresora, kogoś, kto rozbiera, dotyka… i właśnie o granicach cielesnej nietykalności i ich naruszaniu starają się mówić prace Basi. Krótko, bo tylko od 17 do 24 maja, ale wyjątkowo w powszechnie dostępnej przestrzeni można będzie zapoznać się z małym wycinkiem twórczości Piotra Jargusza, absolwenta krakowskiej ASP, malarza, rysownika i pedagoga, artysty znanego z bezustannego poszukiwania nowych środków wyrazu i nowej materii. W Toruniu artysta zaprezentuje dziesięć malarskich prac, wykonanych na papierze pakunkowym, przyklejonych na słupach

ogłoszeniowych w różnych częściach Starego Miasta! Bohaterem ulicznej prezentacji będzie sytuacja: Człowiek Myślący, który leży, wstaje, kuca, stoi... raz będzie mężczyzną, raz kobietą, raz dzieckiem… raz będzie podparty, innym razem odwrócony plecami...

FOT. EWA BIŃCZYK

Maj w Wozowni jawi się jako miesiąc wystaw indywidualnych. Do 9 maja można obejrzeć jeszcze wystawę prac Moniki Worsztynowicz, prezentowanych pod wspólnym tytułem „in statu nascendi”, o której pisaliśmy w numerze poprzednim. Od 7 do 23 maja zaplanowano wystawę dzieł Sylwii Jakubowskiej, absolwentki gdańskiego ASP, obecnej asystentki w pracowni prof. Katarzyny Józefowicz. W Wozowni artystka zaprezentuje zestaw prac pod tytułem „Współistnienie”, w których odwołuje się do relacji międzyludzkich. Absolwentem ASP w Gdańsku (Wydział Malarstwa i Grafiki) i asystentem pracującym na rodzimej uczelni (Pracownia Rysunku i Malarstwa Krzysztofa Gliszczyńskiego) jest również kolejny artysta — Sławomir Lipnicki, na którego wystawę „Rekonstrukcje/Odzyskanie pamięci zadomowienia” można wybrać się w terminie od 14 maja do 6 czerwca. Prezentowane obrazy są interpretacją wybranych przez autora rozproszonych rodzinnych zdjęć. Jak mówi o nich sam twórca: „Ważne jest na nich nie tylko to, co jest przedstawione. Równie istotne staje się pragnienie rozpoznania”. W tym samym terminie w ramach projektu „Laboratorium sztuki 2010” uczestniczyć będzie można w drugiej prezentacji z cyklu „Dotykać bardzo proszę” Basi Bańdy. W sali laboratorium sztuki artystka stworzy instalację złożoną z obiektów prowokujących do dotykania. Duża część wcześniejszych prac Basi Bańdy operuje prowokacją dotykową

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

Wozownia w maju

GRAFIKA — DAMSKI TRÓJGŁOS

EWA SOBCZAK

Współistnienie 7-23 maja

Rekonstrukcje/Odzyskanie pamięci zadomowienia 14 maja-6 czerwca

Laboratorium sztuki 2010. Projekt: Dotykać bardzo proszę 14 maja-6 czerwca

Wędrowiec. Obrazy uliczne Piotra Jargusza 17-24 maja

Nie – jednorodne 5-16 maja, Dwór Artusa >>5


>> GO EAST!

6 maja, o godzinie 19.00, Niebieski Kocyk zaprasza na „Młode kino rosyjskie”. Zobaczymy Tlen Iwana Wyrypajewa i Wyspę Pawła Łungina. Tlen dla entuzjastów Euforii, wcześniejszego obrazu reżysera, był sporym szokiem. Swoją poetyką bliższy jest wideoklipowi niż filmowi fabularnemu. W ogromnym skrócie to historia miłości rudowłosej Saszy i Sańka, który dla tego uczucia zabił swoją żonę. Ta z pozoru prosta historia jest jednak zaledwie przyczynkiem do dużo ważniejszych pytań, na które nie zawsze warto szukać odpowiedzi.

>>6

Cudowny, hipnotyczny obraz, który bez dwóch zdań powinien zobaczyć każdy nieidący na łatwiznę z X Muzą kinofil. Wyspa w zestawieniu z Tlenem jest dużo bardziej wyciszona. Łungin w swoim filmie opowiada historię człowieka, który nosi w sobie piętno minionego. W opowieści przenikają się dwa światy — klasztorny i tego poza jego murami. Tego wydarzenia nie powinniście przegapić. Start o godzinie 19.00. ARBUZIA

Młode kino rosyjskie – Niebieski Kocyk 6 maja, 19.00, Od Nowa

>>wydarzenia

ARCHITEKCI EKRANU W Kinie Centrum toruńskiego CSW na początku maja odbędzie się ArchFilmFest, czyli festiwal filmów o architekturze. Festiwal potrwa cztery dni i zaprezentuje w tym czasie sześć filmów. Projekcje będą podzielone na trzy tematy. W pierwszym dniu będzie to „Język emocji”, w ramach którego zobaczymy obraz Architekci dekonstrukcji, przygotowany przez nowojorską firmę Michael Blackwood, a traktujący o ruchu architektury dekonstrukcji, jego założeniach, nurtach, odniesieniach i inspiracjach, wśród których znalazł się np. Jacques Derrida. Film pokazuje także pewien fenomen: jak spójny program grupy, wcielony w życie, przekształca się z ideowego sukcesu w towar rynkowy. W tym samym dniu będziemy mogli obejrzeć także swoistą wycieczkę po Muzeum Żydowskim w Berlinie, którą oprowadzi sam Daniel Libeskind — budowa obiektu zajęła temu architektowi dekonstrukcji ponad 10 lat. Interlokutorem twórcy i przewodnika w filmie jest Alan Riding, nowojorski krytyk architektury — ich rozmowa poprowadzi nas do poznania wszelkich idei architektonicznych i filozoficznych, które były podstawą powstania tego dzieła i zarazem atrakcji turystycznej. W drugim dniu w ramach tematu „Cyfrowy barok?” zobaczymy tylko jeden film, jak poprzednie — produk-

cji USA. Szkice Franka Gehrego to obraz zrealizowany na prośbę bohatera przez jego przyjaciela — reżysera Sydneya Pollacka. Kamera przez 5 lat śledziła proces przekształcania się szkiców Gehrego w realne budynki. Zażyłość obu twórców pozwoliła stworzyć bardzo osobiste dzieło. Trzeciego dnia festiwalu zaprezentują się nam „Ojcowie ikon” — temat ten reprezentować będzie australijski obraz Na krawędzi. Historia Opery w Sydney, czyli historia Utzona, wielkiego twórcy dzisiejszego symbolu Austrii, oraz czeski Profil. Jan Kaplicky — opowieść o wzlotach i upadkach czeskiego architekta, któremu nigdy nie udało się powrócić do Pragi, a który zmarł na początku 2009 roku w czasie realizacji swojego największego marzenia, czyli budowy Biblioteki Narodowej w Pradze. Ostatni dzień festiwalu to Jeden dzień z Zahą Hadid — tym filmem powrócimy do produkcji amerykańskich i tematycznego bloku „Cyfrowy barok?”. Iracka architektka opisuje tu historię swojej twórczości i zapoznaje z tajnikami swojej pracy, oprowadzając przy tym widzów po wystawie Zaha Hadid has Arrived w wiedeńskim MAK (Museum für Angewandte Kunst). Pokazom filmu będzie towarzyszył wykład na temat architektury generatywnej. ArchFilmFest to propozycja nie tylko dla architektów, miłośników i zapaleńców tego zawodu, redakcja Musli zapramusli magazine


>>wydarzenia

(SY) ArchFilmFest 6–9 maja, Kino Centrum

I LOVE FOLK, CZYLI 5. ETNICZNY ZAWRÓT GŁOWY W dniach 8 i 9 maja czeka nas w Od Nowie prawdziwy zawrót głowy, dokładniej 5. Etniczny Zawrót Głowy. Ten międzynarodowy event powstał z inicjatywy Koła Naukowego Studentów Etnologii

ARBUZIA 5. Etniczny Zawrót Głowy 8–9 maja, 19.00, Od Nowa

>>

PAMIĘCI ANDRZEJA ZAUCHY FOT. K. CZUDOWSKA, N. JAKUBOWSKA/SONY MUSIC

sza do Kina Centrum również wszystkich tych, którzy chcą poznać ciekawe koncepcje, idee, historie, a przede wszystkim sylwetki niezwykłych indywidualności.

i stał się niezwykle cenionym festiwalem kulturowej różnorodności. To multi-kulti spotkanie będzie znakomitą okazją do radosnego dialogu, artystycznego przenikania i poznania twórców z Kurpi, Podlasia, Kaszub... Nie zabraknie też silnej grupy zza miedzy - na scenie pojawi się m.in. białoruski zespół Nastka&FolkRoll, laureat ubiegłorocznego festiwalu „NowaTradycja”, organizowanego przez Polskie Radio oraz Čechomor z Czech. Torunian ogarniętych narodowo-taneczną histerią z pewnością ucieszy fakt, że podpatrzyć będzie można irlandzkich tancerzy, kubańską salsę i zmysłowe flamenco. Mamy też niszę dla fashion victims w postaci wystawy „Etno Moda” i jarmarku rękodzieła. Patronat honorowy nad wydarzeniem objął Marszałek Województwa Piotr Całbecki.

Maj upłynie w Bydgoszczy pod znakiem festiwali. Jednym z nich jest „Serca bicie” — poświęcony pamięci Andrzeja Zauchy. Urodzony w 1949 roku w Krakowie instrumentalista i wokalista jazzrockowej grupy Dżamble od 1971 roku związany był także z zespołem Anawa. Po występie na festiwalu w Opolu w 1988 roku stał się jedną z największych gwiazd polskiej muzyki rozrywkowej. Jego najbardziej popularne piosenki to: C’est la vie — Paryż z pocztówki, Byłaś serca biciem oraz Rozmowa z Jędrkiem — nagrana wspólnie z Andrzejem Sikorowskim. O czym niewielu z nas pamięta, Zaucha odszedł przedwcześnie u szczytu kariery. Aby ocalić od zapomnienia jego piosenki, organizatorzy tego przedsięwzięcia zaprosili do współpracy znanych wykonawców, krytyków muzycznych i przyjaciół ze sceny Andrzeja Zauchy. Jury pod przewodnictwem Eli Zapendowskiej wybrało młodych wokalistów, którzy najlepiej ich zdaniem wykonywali piosenki Andrzeja. W kwietniu uczestniczyli w warsztatach

wokalnych, które miały ich przygotować do koncertu finałowego. Odbędzie się on 10 maja w Operze Nova. Na scenie nie zabraknie również starych wyjadaczy, takich jak: Krystyna Prońko, Dorota Miśkiewicz, Kayah, Grzegorz Turnau czy Mieczysław Szcześniak. Dla bydgoskiej publiczności wystąpi również Kuba Badach, który w zeszłym roku zachwycił krążkiem Tribute to Andrzej Zaucha — Obecny. Festiwal poprowadzą znani dziennikarze muzyczni — Maria Szabłowska oraz Krzysztof Szewczyk. Fani twórczości polskiego jazzmana mogą zaopatrywać się w wejściówki w cenie 80—130 zł w salonach empik, bydgoskiej operze oraz na stronie ebilet.pl. (AB) Serca bicie – Festiwal pamięci Andrzeja Zauchy 10 maja, Opera Nova

KATAR AMATORA, CZYLI ARTYSTYCZNE KONFRONTACJE W tym roku Katar, czyli Konfrontacje Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu wystartują 16 maja o godzinie 15.00 w Od Nowie. Publiczność będzie świadkiem konkursowych potyczek

>>7


ARBUZIA FOT. FILIP STYLIŃSKI

Katar 2010 16 maja, 15.00, Od Nowa

PRZENIKANIE WRAŻLIWOŚCI

To będzie znakomita uczta dla entuzjastów jazzu. W dniu 20 maja o godzinie 19.00 w Sali Wielkiej Dworu Artusa, w ramach cyklu „Jazz w Artusie”, wystąpi The Lirium Tremens. Grupę tworzą artyści bardzo „osobni”, którzy w spotkaniu odnajdują zupełnie nową, inną jakość. Efekt? Niezwykłe połączenie absolutnego porozumienia, współgrającej wrażliwości i frywolnej improwizacji. Ladies and gentleman — Robert Kusiołek (accordion, elektronics), Anton Sjarov (violin) i Ksawery Wójciński (double bass, voice), czyli The Lirium Tremens. Polecam. ARBUZIA The Lirium Tremens 20 maja, 19.00, Dwór Artusa

SPOWIEDŹ CIAŁA

Od 17 do 20 maja Od Nowa otworzy się na… poezję! Rusza 11. Majowy BUUM Poetycki. Jak co roku Toruń opanują młodzi poeci i niezależne pisma poetyckie. To spotkanie jest genialnym przyczynkiem do dialogu środowisk i promocji kultury niezależnej, >>8

11. Majowy BUUM Poetycki 17–20 maja, 20.00, Od Nowa

GRACJAN KAJA, BEZ TYTUŁU, 2009

W dniu 20 maja w Galerii Autorskiej odbędzie się wernisaż wystawy Aliny Kluze i Gracjana Kai „Rytm przecho-

MAJ MIESIĄCEM POETÓW

dzenia”. „Prace rysunkowe Aliny Kluze i Gracjana Kai łączy badawcza dociekliwość” — mówi Mateusz Soliński. „Ludzkie ciało poddane zostało wnikliwej obserwacji. Od pierwszej chwili obcowania z tymi pracami ma się wrażenie, że to przyczynek do poznania czegoś ważniejszego niż tylko cielesność. Ubranie jest jak konwenans, który odsyła nas »gdzieś indziej« i zafałszowuje prawdziwy obraz. Nagie ciało modela jest jak intymne wyznanie uczynione w czterech ścianach pracowni. Tym, co decyduje o ostatecznej wymowie rysunku, jest pojęcie szczerości” — dodaje. ALINA KLUZA, BEZ TYTUŁU, 2010

ARBUZIA

w tym znakomitym wypadku literatury. Tym razem festiwal będzie twórczo krążył wokół dwóch tematów: „Koniec literatury” oraz „Parytet 100%”. Kogo usłyszymy? Jakuba Winiarskiego, Piotra Makowskiego, Jarosława Lipszyca, Piotra Siweckiego, Jakobe Mansztajn, Tadeusza Dąbrowskiego, Pawła Konjo Konnaka, Beatę Gulę, Marię Cyranowicz, Justynę Radczyńską, Joannę Mueller, Emilię Walczak, Joannę Roszak, Karolinę Mełnicką, Paulinę Danecką i Katarzynę Kaczmarek. Podobnie jak w latach ubiegłych — nie zabraknie spotkań z twórcami, koncertów, prezentacji poezji, wystaw oraz targów. Novum będzie akcent filmowy i slam poetycki, a wisienką na torcie — Tymon Tymański i zespół Pustki.

FOT. NADESŁANE

>> oraz koncertu nagrodzonych zespołów. Organizatorem tego wydarzenia jest Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Toruniu. Kogo usłyszymy? Zespół Garmonbozia z Golubia-Dobrzynia, Grandę z Chełmży, Living On Venus z Mogilna, Menace z Gniewkowa, Neutral Noise z Solca Kujawskiego, toruńskie grupy: Mr Lajt, H5N1, Homo Faber i Zagadka, bydgoskie formacje: Mordercy P i Arytmia, z Włocławka przyjedzie Crashback oraz Killing Nullity, a z Grudziądza Wallstreet, Off The Cuff i Dechlebs. Gwiazdą wieczoru będzie ubiegłoroczny laureat konkursu — zespół Soima. Szczegółowe info na temat Kataru 2010 znajdziecie na: www.woak.torun.pl.

>>wydarzenia

Alina Kluza jest absolwentką Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy. Studiowała malarstwo, a obecnie związana jest z Wydziałem Rzeźby ASP w Gdańsku. Na swoim koncie ma dwie wystawy indywidualne: rysunku i fotografii reportażowej, oraz kilka wystaw zbiorowych. Gracjan Kaja — artysta i podróżnik, pochodzi z Bydgoszczy. Dwa lata temu ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku. Dyplom obronił na Wydziale Rzeźby w pracowni Sławoja Ostrowskiego. W kręgu jego zaintemusli magazine


ARBUZIA Rytm przechodzenia 20 maja, 18.00, Galeria Autorska

FILMOWA BYDGOSZCZ Entuzjaści kina niezależnego powinni tłumnie pojawić się 20 maja w Mózgu. To kapitalna okazja, żeby zobaczyć dokumenty made in KolorOFFon, a także oryginalne, by nie powiedzieć osobne komedie Grupy Filmowej Stealtheapple. Wtajemniczeni wiedzą, a żółtodziobów informujemy, że obie filmowe grupy spaja klamrą nazwisko twórcy — bydgoszczanina Krzysztofa Nowickiego. Na tym nie kończy się lokalny patriotyzm. Większość obrazów, które zobaczymy w Mózgu, realizowana była w minionych latach właśnie w Bydgoszczy. Wydarzeniem wieczoru bez wątpienia będzie premiera dokumentu Basen. Co jeszcze zobaczymy w filmowym menu? Fabuły: Jebus, Sen na jawie, Irish Pride i Oskarowy hicior oraz dokumenty: Niepośpieszni, Przez życie i Najstarszy człowiek świata. Wieczór filmowy startuje o godzinie 20.00. Po projekcji spotkanie autorskie. Nie przegapcie! ARBUZIA KolorOFFon 20 maja, 20.00, Mózg

IDEALNA WYSTAWA. SUPERGUPA AZORRO

Już od 21 maja ironia, humor i groteska wypełnią przestrzenie toruńskiego Centrum Sztuki Współczesnej. A stanie się to za sprawą Supergrupy Azorro, istniejącej już od 2001 roku grupy artystycznej, której członkom — jak zauważyła Magdalena Ujma — udało się być artystami bez tworzenia sztuki. W jej skład wchodzą: Oskar Dawicki (ur. 1971, performer), Igor Krenz (ur. 1959, twórca wideo i akcji artystycznych), Wojciech Niedzielko (ur. 1959, fotograf i twórca wideo) oraz Łukasz Skąpski (ur. 1958, rzeźbiarz, autor instalacji). Wspólnie realizują filmy wideo i akcje artystyczne, w których zazwyczaj sami występują. Grupa Azorro słynie z tego, że materią swych działań czyni samą sztukę, a pod lupę bierze często światek galerii, wystaw, kuratorów i marszandów. W jej filmach przewija się problem roli artysty w społeczeństwie, stawianych przed nim oczekiwań, mitów i stereotypów z nim związanych. Azarro podejmuje też kwestię funkcjonowania dzieła sztuki i jego odbioru. Nowy projekt Azarro, zatytułowany „Idealna wystawa”, opiera się na koncepcji wystawy retrospektywnej i stanowi obszerną prezentację dorobku samej grupy. Oczywiście — jak sama nazwa sugeruje — ironia jest i w tym przypadku narzędziem głównym. Na wystawę składać się będą prezentacje

wybranych filmów oraz archiwum złożone z obiektów, rysunków i dokumentacji w różnej formie, będące z założenia ironicznym komentarzem, przez który artyści kolejny już raz stawiają pytania o sens produkcji artystycznej oraz kondycję artysty we współczesnym świecie zdominowanym przez rynek sztuki. Wybór materiałów na ekspozycję i położenie nacisku na wybrane wątki jest próbą nowego spojrzenia na działalność Supergrupy Azorro i reinterpretacji jej twórczości. Wystawa potrwa do 26 września. EWA SOBCZAK Idealna wystawa 21 maja–26 września, Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”

SMOOTH NA WYSPIE Smooth Festival to wydarzenie, na które czekamy już od dawna. Choć twórczość niektórych gwiazd jest bardziej znana pokoleniu moich rodziców, to jednak trzeba przyznać, że rozpoznawanych nazwisk nie zabraknie. Swoją obecność zapowiedziała już „Cesarzo-

wa Wysp Zielonego Przylądka” — Cesaria Evora. Zdobywczyni m.in. jednej z najważniejszych nagród przemysłu muzycznego Grammy Awards w kategorii world music, nie bez powodu nazywana jest „bosonogą divą”. Jej piosenki zdobyły uznanie krytyków i publiczności na całym świecie. Diva śpiewa wyłącznie po kreolsku i portugalsku, a charakterystycznym dla niej gatunkiem jest morna. Na Wyspie Młyńskiej usłyszymy również Vaya Con Dios. Prawie każdy zna piosenki What’s a Man without a Woman czy Puerto Rico — tak charakterystyczne dla tego zespołu. Grupa tworzy już od 24 lat, a każdy z albumów zaskakuje swoją odmiennością i świeżością. Krążek Roots And Wings inspirowany był muzyką r&b oraz elementami muzyki arabskiej i indyjskiej, The Promise nagrany został z prawdziwą cygańską orkiestrą, a Ain’t No Love in the Heart of The City to prawdziwy soulowo-bluesowy klasyk. Wielu ucieszy również przyjazd Brazylijki Ive Mendes, która urzeka barwą głosu. Artystka zaśpiewa piosenki z debiutanckiego krążka Ive Mendes oraz z nowego albumu Magnetism, na którym znajdziemy również utwór Yellow zespołu Coldplay oraz kawałek Don’t wanna know niedawno zmarłego brytyjskiego wokalisty Johna Martyna. FOT. MATERIAŁY PRASOWE

>> resowań artystycznych znajdują się rzeźba i fotografia. Tworzy głównie reportaże. Odwiedził z aparatem m.in. Argentynę, Boliwię, Brazylię, Chile, Peru i Wenezuelę. Za sobą ma już cztery wystawy indywidualne.

>>wydarzenia

>>9


>> Kontakt FESTIWAL, KTÓRY PRZERÓSŁ MIASTO 22 maja w Toruniu rusza jubileuszowa 20. edycja Międzynarodowego Festiwalu Kontakt, podczas którego przez sześć kolejnych dni z radością otrzemy się o światy z szerokiego spektrum teatralnej maestrii. W konkursie wystartuje 13 teatrów i będą to zarówno zespoły z najwyższej półki, jak i wiele znanych teatrów z jakże modnego obecnie nurtu postdramatycznego. Z grona tych pierwszych polecamy świetne Tango Teatru Narodowego w Warszawie, w reżyserii Jerzego Jarockiego, z doborową obsadą (Wiśniewska, Szapołowska, Englert, Hycnar, Frycz). Widzów ceniących klasykę graną na scenach narodowych połechce zapewne obecność także Teatru Starego w Krakowie z Werterem w reżyserii Michała Borczucha. Ciekawe, z jakim odbiorem spotka się ten dość męczący wywód literackiego romantyka? Kto w ostatnim czasie ma dość smutku i tragedii, tego z pewnością ucieszy wizyta wielokrotnie nagradzanego gościa Kontaktu — Rimasa Tuminasa. Tym razem genialny litewski re>>10

FOT. ARNO DECLAIR

Cięcie FOT. LEO VAN VELZEN

(AB) Smooth Festival 22 maja, Wyspa Młyńska

żyser przybywa z moskiewskim zespołem Państwowego Akademickiego Teatru im. J. Wachtangowa i Czechowowskim Wujaszkiem Wanią. To będzie Czechow bez wiejskich płotków, odczytany zgoła nowocześnie, ot uwolniony od bagażu stareńkich serwantek na rzecz wielkich ludzkich namiętności — już jesteśmy podekscytowani! Jarocki, Tuminas, także Alvis Hermanis (pokaże dwa spektakle Marta z Błękitnego Wzgórza i Dziadek Teatru Nowego z Rygi) oraz Thomas Ostermeier to laureaci festiwalu, znani dobrze kontaktowej publiczności i swym reżyserskim kunsztem gwarantujący bardzo wysokie tony. Ten ostatni wraz z berlińskim zespołem Schaubühne am Lehniner Platz zaprezentuje Cięcie, dysput o tym, czy ograniczenia swobód obywatelskich nie są zbyt wysoką ceną, jaką płaci się za bezpieczeństwo. Zaś gospodarze pokażą w konkursie przejmujący spektakl o ekstremach kolejnej laureatki Kontaktu — Lies Pauwels (o Caritas. Dwie minuty ciszy piszemy na stronie 46—47). I tak, jubileuszowe grono laureatów stanie w szranki z równie mocnym nurtem spektakli nieopartych na literaturze dramatycznej. W tym cyklu zobaczymy Węgrów w Blokowych historiach w reżyserii Viktora Bodo, Wietnamczyków w spektaklu Vung bien gioi Teatru Państwowego w Dreźnie/Rimini Protokoll oraz Holenderki w Matkach Teatru RO z Rotterdamu. Oprócz nich powieje nieco egzotyką (ach, te pierwsze edycje Kontaktu…) w koreańskiej pieśni epickiej wg Brechta Teatru Pansori Project z Seulu; będzie odważnie i rockowo (kielecki Teatr im. S. Żeromskiego w Samotności pól bawełnianych) oraz absolutnie rewelacyjnie za sprawą słynnego już muzyczno-teatralnego

Matki FOT. MACIEK ŻURAWIECKI

Nie zabraknie też śpiewających Polek. Do Bydgoszczy przyjadą Maria Peszek i Natalia Kukulska. Festiwal odbędzie się 22 maja na Wyspie Młyńskiej. Niestety — w tym roku impreza jest biletowana. Wejściówki w cenie 50—300 złotych można kupić m.in. na stronie ticketpro.pl, a także w sieci salonów Empik.

>>wydarzenia

Samotność pól bawełnianych musli magazine


FOT. BARTŁOMIEJ SOWA

>> FOT. MATTHIAS HORN

Werter

>>wydarzenia

projektu Stolik wrocławskiej grupy Karbido. Czterech muzyków i ich magiczny stół to oryginalność pomysłu i wykonania, wzruszenie i zabawa, do tego pełen profesjonalizm — czegóż chcieć więcej w te kilka majowych dni teatralnego maksimum! Na tym dużym festiwalu, będącym sumą nieprawdopodobnych kompromisów, organizowanym za średnie pieniądze, granym na ciasnych scenach, w mieście średniej wielkości — jak mówi jego dyrektor Jadwiga Oleradzka. Pozostaje sobie i Pani Dyrektor życzyć, byśmy 25. edycję Kontaktu oglądali już na pełnowymiarowej scenie. I nieważne czyjego będzie imienia, byle stanęła. A teraz do kas i zobaczenia na Kontakcie braci teatralna! (www. teatr.torun.pl). ARKADIUSZ STERN 20. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt Teatr im. W. Horzycy, Teatr „Baj Pomorski”, CSW, Od Nowa, Hala Olimpijczyk 22-28 maja

TRIO W BULWARZE

FOT. BIRO ISTVAN

Vung bien gioi

Urodzony na nigdy

28 maja, o godzinie 20.00, w hotelu Bulwar wystąpi trio w składzie: Mieczysław Litwiński (viola, string instruments), Zofia Dowgiałło (harp), Mateusz Walerian (saxophone, woodwinds). Mieczysław Litwiński przez wiele lat mieszkał w Nowym Jorku, gdzie jego muzyka rozbrzmiewała w najznakomitszych salach koncertowych, muzeach i galeriach. Swoje kompozycje wykonywał, solo i w zespołach, m.in. ze swoim Litwinski Ensemble & Choir w wielu różnych miejscach — od słynnej Carnegie Hall, po takie legendarne już dziś downtown venues jak LaMama, Dance Theater Workshop i Knitting Factory. Jako muzyk brał też udział w realizacji wielu fil-

mów, m.in. braci Coen (Raising Arizona, Barton Fink, muz. Carter Burwell) oraz występował obok innych znanych postaci świata muzycznego, jak John Cage czy Pauline Oliveros. Zofia Dowgiałło specjalizuje się w interpretacjach muzyki współczesnej, improwizacji oraz w wykonywaniu muzyki dawnej na instrumentach historycznych. Występowała na międzynarodowych festiwalach muzyki współczesnej, takich jak Warszawska Jesień, Audio Art czy Laboratorium Muzyki Współczesnej. W 2006 była rezydentem w Music Omi International Arts Center w Nowym Jorku. Mateusz Walerian jest autorem wielu projektów muzycznych z udziałem topowych muzyków europejskich, jak na przykład MATEUSZ WALERIAN trio z udziałem braci Oleś, uważanych za największy fenomen i najlepszą sekcję rytmiczną w historii polskiego jazzu, spotykającego się ze znakomitymi recenzjami światowej krytyki TRIO ZEN oraz projektu LITWIŃSKI _ DOWGIAŁŁO _ WALERIAN TRIO. Współpracuje również ze znakomitościami chicagowskiej sceny jazzowej oraz nowojorskiej awangardy. Muzycy koncertowali m.in. w USA, Japonii, Anglii, Austrii, Szwajcarii, Meksyku, Ukrainie, Białorusi, Rosji, Litwie, Niemczech, Estonii, Egipcie, Słowacji, Belgi, Holandii. MATEUSZ WALERIAN LITWIŃSKI _ DOWGIAŁŁO _ WALERIAN TRIO Sala Koncertowa hotelu Bulwar 28 maja, 20.00,

>>11


>>na kanapie

Z mlekiem Matki Europejki >>

Magda Wichrowska

Kiedy patrzę na ludzi kilka lat młodszych od siebie, czuję się staro. Być może przeżywa to każdy, kto przekracza magiczną trzydziestkę, ale chyba nie w tym rzecz. Moje pokolenie (rocznik ‘80) było, i mam wrażenie, że w wielu przypadkach nadal jest, bo pokutuje dawne swoje decyzje, pokoleniem lekko straconym. Kiedy walczyliśmy o indeksy, najważniejszy był status studenta studiów dziennych. Dzisiaj nikt o dzienność lub wieczorowość nie pyta, liczy się doświadczenie. Nasze doświadczenie, po pięciu latach studiów, to przeczytane tony książek, obejrzane tysiące filmów... I chociaż znamy klasyków, brylujemy w towarzystwie, spuszczamy się nad własną erudycją, to nie pomaga nam to w wypłynięciu na powierzchnię. Gdzieś z tyłu głowy plącze się myśl, że to nie są lata stracone, że nikt nam tego nie odbierze, ale nie oszukujmy się — jesteśmy tu i teraz. A tu i teraz wymaga ciągłej zmiany, nieustannych przepoczwarzeń, życia na walizkach, pobieżnego weryfikowania i udoskonalania, życia na pół gwizdka. Nie warto wchodzić w coś głębiej, bo za chwilę zdezaktualizuje się, a przecież trzeba zostać na fali. Tymczasem moje pokolenie przywiązuje się do autorów, do miejsc i ludzi. Nasze konta na fejsbuku nie pękają w szwach, bo są tam tylko nasi prawdziwi znajomi. Pokolenie kilka lat młodsze kolekcjonuje natomiast „przyjaciół” i znakomicie korzysta z tych kontaktów. Nie chodzi tu jednak o wspólne wypicie wódki (choć zdarza się!). Zazwyczaj ta pajęcza sieć pomaga im w odnalezieniu się w rzeczywistości, zaczepieniu się gdzieś, wmiksowaniu w nową modę, świeży projekt… Co na to moje pokolenie? Patrzymy z zazdrością. Kiedy dostaliśmy dyplom, wszyscy pytali: co dalej? Część przezimowała na studiach doktoranckich, reszta — z mniejszym lub większym sukcesem — zaczęła budować ścieżkę kariery. Tymczasem dzisiaj dyplom nie jest żadnym momentem przejściowym. Dzisiaj młodzi ludzie nie stawiają wszystkiego na jedną kartę, studiują na kilku kierunkach, uprawiają wolne zawody, tworzą artystyczną bohemę, a to przecież nam wydawało się, że nią jesteśmy. Ich spotkania jednak w niczym nie przypominają jałowych dywagacji na temat braku idei i pustki intelektualnej przy piwie za 5 zł. Oni działają. Fakt, że trochę chaotycznie i po omacku, bo nikt im wcześniej nie pokazał, jak to zrobić,

„ >>12

ale nie stoją w miejscu i nie czekają, aż ktoś ich znajdzie. To pokolenie cudownie wchłonęło z mlekiem Matki Europejki styl swoich zachodnich kolegów. Jeżdżą po świecie, z wdziękiem rzucają studia, podejmują kolejne, zajmują się fotografią, za miesiąc porzucają ją na rzecz poezji, później kochają, przeżywają zawód miłosny, robią o tym film telefonem komórkowym, zdobywają za niego nagrodę na festiwalu filmowym… A my? My mieliśmy kompleksy. Jeśli zamarzyła się nam np. kariera operatora, zdawaliśmy po kilka razy do Łodzi. Dzisiejsze pokolenie kolorowych dandysów nie ma kompleksów, idzie na żywioł… I chwała im za to! Musi być jakaś równowaga w naszym polskim pejzażu. Dosyć już mam słuchania narzekań i ciągłych pretensji ludzi z mojego pokolenia, że w życiu im nie wyszło, a mieli przecież stypendium naukowe... Czas przewartościować to i owo i nauczyć się czegoś od pokolenia, które nie pamięta siermiężnej Polski, pustych półek i walki o wolność. Trzeba nauczyć się od nich walki o siebie, nie o wielkie idee, ale o siebie, o to, żeby czuć się dobrze ze sobą i u siebie.

musli magazine


Jak to się robi >>

>>okiem krótkowidza

Kasia Taras

W Polsce się tego nie robi. A ściślej — w polskim kinie. Tyle razy zabierałam się za „tknięcie” tego tematu, i równie często odpuszczałam. Bo nie warto. Bo i tak niczego nie zmienię. Bo nie lubię narzekać. Ale teraz mnie poniosło. Będę biadolić, bo nie wytrzymałam. Wszystkiemu winna Mistyfikacja Jacka Koprowicza. Nie zamierzam szczególnie szeroko rozpisywać się o tym filmie, bo nie warto. Choć zapowiadało się przednio. Co by było, gdyby Stanisław Ignacy Witkiewicz nie zdecydował się na „jedyne wyjście” i grał z tajnymi służbami PRL-u? Ach, jak kusiłoby opowiedzieć o samotnej, starzejącej się kobiecie, która musiała przeżyć samobójstwo mężczyzny swojego życia. I to jakiego mężczyzny. Ach… Och… Ech… Mistyfikacji nie pomogłyby nawet makbetowskie Wiedźmy zebrane przy kotle, do którego wrzucono: samobójstwo Witkacego, sprawę Zawieyskiego, okraszono jeszcze Schulzem, przyprawiono ekshumacją i… Czerwonym Kapturkiem. Tak. Jestem trzeźwa, przytomna, w pełni władz umysłowych. Czerwonym Kapturkiem. I proszę się nie doszukiwać podtekstów. A jako wisienka na torcie — PRL, czyli bajzlowaty hotel, którego pensjonariuszki przyznają odznaczenia. Ale nie o tym chciałam. To, co szczególnie mnie zirytowało, zdenerwowało, zniesmaczyło… to scena erotyczna. Pociągowa. (Skoro Leon Chwistek mógł mieć — jak to określała jego żona — „kochankę automobilową”, to scena erotyczna może być pociągowa, choć słowo honoru, trzeszczy mi laptop, jak to piszę, bo jeżeli to jest erotyka — to ja jestem Herod, król żydowski i Królowa Saby w jednym). Uzasadniająca, trzymajcie się wszyscy witkacolodzy świata, skąd Witkacy czerpał natchnienie. Już wiem skąd, objawiono mi to. Ale nawet nie to mnie wkurzyło, bo Ken Russell nie takie rzeczy pokazywał. Zniesmaczył mnie poziom realizacji. Brak pomysłu. Przede wszystkim brak uzasadnienia, dlaczego reżyser akurat to, akurat tak i akurat teraz chce pokazać. Brak smaku. Brak fantazji. Brak finezji. No… głupie toto takie, że nawet nie rozbrajające (podobno głupota może być nawet pociągająca, w tym wypadku nie jest). Przez chwilę czułam się jak recenzent pracujący w latach 80. ubiegłego wieku, kiedy to ściągnięto cugle artystom chcącym robić filmy

o tu i teraz, a popuszczono tym, którzy pragnęli okraszać filmy erotyzmem (hamuję się, żeby nie określić tego innym słowem, czasami kindersztuba naprawdę przeszkadza). Tyle golizny, ile wtedy objawiło się w polskim kinie, pewnie już nie zobaczymy, i może w niektórych wypadkach na szczęście. Lubię sceny miłosne. Dobrze zagrane. Dobrze oświetlone. Dobrze zainscenizowane. Uzasadnione. Lubię erotykę na ekranie (podobnie jak przemoc). Ostatecznie jedno i drugie to tylko środki artystyczne, byle umieć je stosować. Niektórzy potrafią. Peckinpah, Penn — w jednym wypadku. Visconti, Fellini, Bertolucci, Malle, Chereau, Lee — w drugim. Skoro czasami niektórym udaje się nawet jedno połączyć z drugim, to dlaczego polscy reżyserzy erotykę pokazują w stylu „Jak sobie Jasio wyobraża wojnę”? Dlaczego od stu paru lat na palcach jednej ręki można policzyć udane sceny miłosne w polskim kinie? Dlaczego sceny erotyczne w polskich filmach realizowane są zgodnie z trzema strategiami: wyzwoloną — „kogut wskakuje na kurę”, romantyczną — „usta Ziemowita wreszcie spoczęły na ustach Bożenki”, i przaśną — „pódź dziewcę na siano”? Kocham polskie kino, zajmuję się polskim kinem, obrywałam za polskie kino, walczyłam o polskie filmy do krwi ostatniej, ale może jak się nie potrafi, jak to krępuje, to lepiej się nie zabierać? Wszak najważniejszym organem widza jest wyobraźnia, i dlatego niekoniecznie wszystko, łopatologicznie, na talerzu i oświetlone halogenem trzeba pokazywać? Bo jak się widz naogląda, to ma ochotę uciec. A z czego nie miałam ochoty uciekać? Z Magnata Bajona, kiedy bohaterka grana przez Grażynę Szapołowską mówi: „Cała jestem w maku”. Z Gier ulicznych Krauzego, które naznaczyły wyobraźnię dzisiejszych trzydziestolatków. I z Przemian Barczyka. Czyli jednak można.

>>13


>>elementarz emigrantki

C jak czas >>

Natalia Olszowa

Ostatnio na jakimś blogu przeczytałam genialny tekst, napisany przez kogoś nieważnego dla ludzkości, ale jakże ważnego dla mnie: „wykreślasz dni, które stworzyły przygnębiający dzień, marnujesz i tracisz te godziny. Niedbale szarpiesz się na tym kawałku ziemi w swoim rodzinnym mieście. Czekasz na kogoś lub na coś, co pokaże ci drogę. Zmęczony leżeniem na słońcu, wracasz do domu, by oglądać deszcz. Jesteś młody i życie przed Tobą jest długie, wciąż jest czas, by zabić teraźniejszość. Ale pewnego dnia zauważysz, że minęło tak już 10 lat i nikt nie powiedział Ci, by zacząć biec. Przegapiłeś strzał do startu i biegniesz, biegniesz. Coraz krótszy oddech, z każdym dniem bliżej do śmierci i każdy rok coraz krótszy”. Zanim tu przyjechałam czas dla mnie stał w miejscu. Budzik nie śmiał ani drgnąć, lustro miało to samo odbicie, po lewej słonko mówiło mi „dzień dobry”, po prawej „dobranoc”, przychodził księżyc, a wraz z nim sny. Ale kiedyś przyszedł taki dzień, że wskazówka ruszyła naprzód, a mi w tych czterech błękitnych ścianach zrobiło się za ciasno. Ruszyłam w drogę, w której nadal jestem. Życie emigranta łączy się z przerwaniem linii czasu i oderwaniem się od swojej przyszłości, a to, kim byłeś/aś w przeszłości traci znaczenie na rzecz tego, kim teraz jesteś. Nie ma sensu szukać siebie z przeszłości, bo wraz z przekroczeniem granic stajesz się kimś nowym i ważne jest tylko, by wiedzieć kim. Ponadto odwiedzanie kraju łączy się z byciem pomiędzy tym, co pamiętamy, a tym, co nas ominęło podczas naszej nieobecności. Starałam się niczego nie przegapić, żyć, a jednak... W Irlandii zawsze się gdzieś spieszę. Pytanie brzmi: dlaczego i do czego? Przecież ranek jest od tego, żeby był rankiem, południe, by było południem itd. Każda pora dnia ma swój cykl, któremu powinno się oddać odpowiednią cześć! Cześć wschodzącemu słońcu, krzepiącej kawie czy herbatce z ciasteczkiem po południu i jakiejś lampce na wieczór bądź gorącej czekoladzie. Mam wrażenie, że styl życia tutaj zapomniał, co to znaczy cieszyć się z drobnych rzeczy, za to nadużywa słowa: MUSZĘ! (spłacić rachunki, kredyt, raty, kupić to czy tamto). I gdzie ja się spieszę?... Przecież nie do śmierci. Kontrakt miał być na pół roku — i tak minęły cztery lata. Zdążyłabym zrobić dyplom przez ten czas. Utknęłam. Czas stanął dla mnie w miejscu. A od stagnacji do depresji niedaleka droga. Chociaż

„ >>14

podobno nie istnieje poczucie straty życia, czasu i młodości, bo nie ma młodości czy starości, są tylko wydarzenia w życiu — jak mawiał mój przyjaciel. Czy ten jednostajnie bijący zegar odmierza dla nas czas tak samo? Czy nasze subiektywne jego odczucie nie jest dla każdego inne? Kapuściński pisał o teorii czasów lokalnych, o tym, jak inny jest czas w Nowym Yorku, a inny na Saharze, a równie dobrze w obydwu miejscach można go tak samo mierzyć, choć to całkowicie jest pozbawione sensu. A może to kulturowe ujęcie czasu? I tak np. w Polsce w okresie letnim można zobaczyć starszych ludzi, jak wysiadują sobie na ławkach przed domami, czekając końca dnia, zaś w Irlandii zbytnia wilgotność powietrza na to nie pozwala, a zasobniejszy portfel daje inne możliwości w poszukiwaniu słońca. Coraz częściej w wyniku tempa, w którym aktualnie żyję, mam wrażenie, że czas upłynął mi bez mojego udziału, chcę coś zrobić, zacząć, wystartować, spełnić się i… czas mija. Czasem czekam na coś, co nigdy nie nastąpi. W wieku 30 lat nauczyłam się, że niekontrolowany czas ulatuje jak niekontrolowane pieniądze, co więcej, zrozumiałam znaczenie słów „czas to pieniądz” i kupiłam sobie zegarek, by móc lepiej organizować się w życiu codziennym, robić plan działania i obliczać potencjalny czas na jego realizację. Wydaje mi się jednak, że często możemy wybierać, w jakim czasie aktualnie chcemy żyć, czy przemy naprzód, czy wracamy do pewnych zdarzeń. Z jednej strony — jeśli chcesz, by czas płynął wolniej, musisz go oznaczać, ale z drugiej może się to skończyć pętlą czasową. Tak czy inaczej, spędzając w jednej pracy 4 lata, nie ma nad czym dyskutować — kolisty, zdecydowanie, każdego dnia! Może brak mi odwagi, by to przerwać, a może właśnie to rozsądek podpowiada mi, co mam robić? Mój ojciec był niezwykle podekscytowany, kiedy przejął zegarki, które niegdyś odmierzały czas mojego dzieciństwa. Zrozumiałam wtedy rolę wszystkich zegarków w jego pokoju, który przypomina muzeum eksponatów. Jednym z nich jest budzik brata, innym zegar po matce, ciotce, wujku, a teraz moje dwa szkolne budziki. Jest czas przyjścia i czas odejścia, może nadszedł ten drugi?

musli magazine


Księga Wyjścia >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

Bo nie ma ziemi wybieranej, Jest tylko ziemia przeznaczona, Ze wszystkich bogactw – cztery ściany Z całego świata – tamta strona. (K. Wierzyński, Ktokolwiek jesteś bez ojczyzny)

W zeszłym miesiącu apelowałem (a może „apelowałem”?) o pewien rodzaj żarliwości, o zaangażowanie płynące zarówno z serca, jak i z istoty szarej. Apelowałem też o większe zainteresowanie sprawami polskimi, o przełamanie niedoboru altruizmu. I zgoda. Ale chodzi tak naprawdę o coś jeszcze trudniejszego. Myślę o ciągłym ruchu na zewnątrz, o przezwyciężaniu naturalnego — zdaje się — pragnienia emerytalnego kominka, podnóżka i fotela. Nie chodzi o pokonanie jednej postawy, jednego dążenia na rzecz jego odwrotności, ale o akceptację przezwyciężanego wraz z tym, co przezwyciężenie umożliwia. Rozwinięta świadomość obywatelska i towarzysząca jej chęć większej aktywności nie może oznaczać zamknięcia w światku, w którym wraz ze współtowarzyszami czujemy się bezpiecznie, miękko i wygodnie. Na dłuższą metę — dwója z wykrzyknikiem na komisyjnym, albowiem ani ten mały, ani ten większy nie są bezpieczne, miękkie i wygodne. Nie należy pielęgnować złudzeń, które za moment, za ułamek sekundy ukażą swą ulotność. Nawet w Polsce przekształconej w Drugą Szwajcarię Kaszubską nie wymażemy z rejestru: chorób, śmierci, ciemniejszych stron natury ludzkiej... Jedynym uzasadnieniem zamknięcia się w bezpiecznej norce byłoby poczucie przynależności, tożsamości, lojalności. Ale, czy przezwyciężając egoizm na poziomie indywidualnym, zapominamy automatycznie o sobie, o swych własnych potrzebach? Nawet przykłady najbardziej oddanych ludzkości ascetycznych oraz otoczonych aurą świętości postaci świadczą o tym, że nie. Chodzi o nieprzecenianie rangi troski o ego i niechęć trwania w bojaźni i drżeniu o koszulę bliższą ciału. Myślę, że podobnie rzeczy się mają w przypadku przywiązania do lokalnej, wspólnotowej czy też narodowej tożsamości. Mogę tkwić w błędnym mniemaniu, wydaje mi się jednak, że potrzeba tego typu — nawet bombar-

dowana ze wszystkich stron albo ograniczona do niezbędnego minimum (jako niezbędna właśnie) — nigdy nie wygasa. Tylko, jak w ogóle w tych ojczyźnianych okopach okopać się, skoro sama tradycja na to nie pozwala? Kultura polska od zarania stanowi fragment większej układanki, której korzenie same są układanką. Odkrywanie podstaw naszej kultury wiązać się więc musi z owym ciągłym ruchem na zewnątrz, ciekawością nowego i nieznanego. Największa tragedia narodu polskiego, najtragiczniejsza katastrofa w naszych dziejach (prócz trzech milionów niewinnych ludzkich istnień zabitych z racji żydowskiego pochodzenia) odebrała urodzonym po wojnie pokoleniom możność obcowania — nie wirtualnie, nie powierzchownie, lecz przez poczucie wzajemnej bliskości, obecności — z innością, która jednocześnie wskazywała wychowanym w tradycji chrześcijańskiej najgłębsze tej tradycji korzenie. Wesołe Alleluja przeplatało się z wesołym Pesach, a hebrajskie słowa Tory słychać było równocześnie z ich łacińskim tłumaczeniem dochodzącym z drugiego końca ulicy. Próbując ocalić pamięć o tym unicestwionym świecie — w najłatwiejszy, ale też i najgłębszy sposób — możemy uświadomić sobie sens życzliwego, serdecznego, otwartego wychodzenia ku temu, co inne. Zdajemy sobie wreszcie sprawę z tego, że różnica między innym a swojskim, między dalekim a bliskim jest wyjątkowo płynna, niemalże złudna. Ale zanurzając się w bliskim nam świecie relacji polsko-żydowskich, nie można zapominać o tym, co na zewnątrz nich. Trzeba zatem w pewnym momencie przywdziać skąpe wdzianko pielgrzyma i wyruszyć ku nieznanemu. Wraz z towarzyszami, albo i bez nich. Bo też i wybór przez pustelnika drogi (lub przynajmniej jej odcinka) — w najszerszym znaczeniu słowa „pustelnik” — stanowi przykład zmierzenia się z tym, co łatwe i wygodne. Samotność nie jest ani konsekwencją egoizmu, ani okrutnym zrządzeniem losu, ale drogą ku nieznanemu. Gdy chęć przemożna, a współtowarzyszy trudno zachęcić — nawet kijem, marchewką nie da rady. Również umiejętność płynięcia pod prąd, odwaga formy lub treści (lub formy i treści) — niepasujących nikomu innemu. Samotne przejście przez Morze Czerwone.

>>15


*

Moda miejska

>>zjawIsko

Okiem foto-voyeurystów

tekst: Sonia Mielnikiewicz

W

świecie, gdzie moda na dobre zaczęła przeglądać się w swoim elektronicznym odbiciu, liczy się już nie tyle ekskluzywność czy też trwałość ubrań, ile szybkość zmian i refleks ich denotacji. Zjawisko zwane „fast fashion” nie bez przyczyny wywołuje często odruchowy grymas protestu, kojarząc się z… „fast foodem”. Brzmi niedorzecznie? Firmy odzieżowe dostarczają nam świeżych kolekcji na tyle często, że jakość ubrań pozostawia wiele do życzenia. Niestety, nie o jakość tu chodzi, a o szybkość upłynnienia gigantycznych mas odzieży. Trendy pojawiają się i znikają w coraz szybszym tempie. To już nie dekady czy lata, ale miesiące wyznaczają granice nachodzących na siebie tendencji w modzie. Jak połapać się w tej dżungli modowych „must have”?

O

dpowiedzi dostarcza ulica. To ona jest papierkiem lakmusowym, który podsuwa inspiracje projektantom, szefom odzieżowych koncernów i dyrektorom kreatywnym agencji reklamowych. Moda to nie tylko sztuka dla sztuki, to gigantyczny biznes — nie będzie na siebie zarabiał, jeśli nie dotrze do potencjalnego (czytaj masowego) odbiorcy. Największe firmy korzystają więc z usług tak zwanych trend-hunterów, których zadanie polega na weryfikowaniu tego, jaki trend ma szansę przyjąć się „w realu”, a jaki nie. Jednak coraz częściej takimi samozwańczymi trend-hunterami zostają zwyczajnie pasjonaci lub pasjonatki mody, którzy dokumentują styl rówieśników na założonych przez siebie blogach, stronach internetowych czy w serwisach społecznościowych. Eksperci twierdzą, że moda uliczna to zjawisko, które charakteryzuje się łączeniem tego, co globalne, z tym, co indywidualne. Osobowość ma wpływ na twoją garderobę oraz na sposób łączenia „starego” z „nowym”, czyli tradycyjnych elementów z modowymi nowinkami. To, co niegdyś należało do sfery niedostępnych antypodów haute-couture, dziś straciło swój nimb elitarności. Świat mody doszczętnie utracił swoją aurę kastowości z chwilą, gdy pojawił się „it man”, czyli Amerykanin Scott Schuman vel the Sartorialist. Zanim w 2005 roku rozpętał boom na dokumentowanie stylu mieszkańców światowych metropolii, odebrał specjalistyczną edukację w zakresie kroju i szycia (w tym np. haftowania mereżką). Przez następnych kilka lat obracał się w przemyśle modowym, pracując między innymi dla marki Valentino. Zdobywając kolejne stopnie wtajemniczenia w tym światku, przekonał się, że większość modowych guru w końcu się wypala — ludzie z branży na gwałt szukają nowych inspiracji, dzięki którym mogliby stworzyć odnoszącą sukcesy kolekcję. Schuman wpadł na genialny pomysł — postanowił im sam owe inspiracje dostarczyć. Zaczął fotografować mieszkań>>16

ców Nowego Jorku. Udało się. Schuman odniósł sukces, który przerósł jego oczekiwania — narodził się kultowy thesartorialist. blogspot.com. W dobie elektronicznego przepływu informacji sława pierwszego ulicznego bloga z łatwością zaczęła się rozprzestrzeniać. Schuman zdobył sympatię samej Carine Roitfeld i otrzymał propozycję publikacji w magazynie „Vogue”, nie wspominając o rubryce w „GQ”, galerii zdjęć na stronie internetowej Burberry (Art of the Trench) czy wydaniu własnej książki.

U

lica to niekończąca się kopalnia inspiracji. Wkrótce po debiucie Sartorialista w Internecie zabłysła gwiazda Yvana Rodica, ukrywającego się pod pseudonimem Face Hunter. Ten młody Szwajcar otworzył podwoje swojego blogowego królestwa dokładnie w styczniu 2006 roku. W przeciwieństwie do swojego kolegi po fachu Yvan poluje tam, gdzie otoczenie wzmaga kulturowy ferment — na przykład w Berlinie, Izraelu czy Londynie. Dla niego ważne jest nie tylko samo ubranie, ale i osobowość modela: „Przyciąga mnie charyzma i wyjątkowość. Osoba, tło — wszystko musi idealnie współgrać. Dopiero wówczas jestem w stanie wydobyć czyjś jednostkowy styl. Moda uległa globalizacji i łatwo jest wyglądać jak klon. Staram się fotografować ludzi podążających własną drogą”. Yvan nie może narzekać na brak popularności. Właśnie wydał własną książkę, a jego zdjęcia pojawiają się w „Elle”, „Vogue” czy „Cosmopolitan”. Ma fanów na całym świecie, którzy marzą o tym, aby pojawić się na jego blogu. Jeśli i ty do nich należysz, pamiętaj, że styl, który najbardziej urzeka Yvana to coś, co on określa mianem „a simple with a twist”, czyli klasyka doprawiona szczyptą modowej perwersji. Samodzielnie ozdobione rajstopy, koszulka uszyta z firanki, własnoręcznie malowane okulary, neseser po dziadku — to tylko kilka przykładów na to, jak wylądować na osobistym Macbooku Face Huntera. W miejscach odwiedzanych przez bloggerów, takich jak Rodic, Schuman, Brian Boy, Tommy Ton, autor Jak and Jil lub dziewczyna Sartorialista — Garance Doré, kiełkują i rozkwitają też lokalne blogi dokumentujące street fashion. Niczym grzyby po deszczu w Internecie pojawiają się liczne strony ukazujące modną stronę miejskich molochów i ich przedmieść, na przykład: Stil In Berlin, Hel Looks, Stockholm Street Style, Streethearts, Copenhagen Street Style czy Glamcanyon, Easy Fashion. Wszystkie te blogi zdają się mieć pewną wspólną cechę — globalną świadomość mody. Świat przypomina coraz częściej wielki komercyjny magiel, który wypluwa przeżute trendy z przerażającą, konsumpcyjną zachłannością. Na przekór tej fali, coraz mocniej zaczyna być widoczny kierunek regresywny. Młodzi ludzi celebrują przeszłość, szukając w niej tego, czego nie jest musli magazine



>> >>22

>>zjawisko

musli magazine


<<

>>zjawisko

w stanie zapewnić im współczesny świat — unikalności. Niegdyś przedmioty nabywało się „na lata”. Dziś buty rozpadają się po miesiącu użytkowania, a biżuteria kupiona w sieciówce to kiepskiej jakości metal lub plastik.

S

łowo „vintage” stało się zaklęciem, którym karmią się ludzie zmęczeni tekstyliami z Chin. Moda na vintage rozpowszechniła się do tego stopnia, że wręcz „wypada” mieć coś, co będzie z drugiej ręki. Im więcej patyny, tym wyższa wartość przedmiotu. To nie tylko moda na oryginalność, to także sposób na ekologiczne zużytkowanie efektów ludzkiej produktywności. Tendencja, by nosić ciuchy i dodatki vintage, stała się niezbywalną zasadą współczesnych stylizacji. Podczas gdy Zachód zachłystuje się od niedawna potencjałem tkwiącym w modzie z odzysku, my, Polacy, powinniśmy się śmiać do rozpuku. Kto inny ma tak imponujące doświadczenie na polu reinterpretacji ciuchów jak my? W latach 50. ubiegłego wieku mieszkanki polskich miast, pozbawione zagranicznych żurnali i skazane na ubogą konfekcję, przerabiały sukienki swoich mam i farbowały trampki, by przemienić je w wymarzone balerinki, tak zwane „trumniaki”. Pierwsze second handy, zwane też ciuchlandami, powstawały w powojennej Warszawie, na Placu Różyckiego. Pisał o nich Leopold Tyrmand w Złym, który stwierdzał, że są one wylęgarnią elegancji i ulicznej mody — co prawda lekko ekscentrycznej, ale jednocześnie autentycznej.

S

treet fashion, czyli po polsku moda uliczna, to jednak nie tylko moda ulicy jako takiej. W dzisiejszych czasach to miasto generuje wszelkie ciekawe inicjatywy skupiające i przyciągające młodych trendsetterów. Tak jest też i w Polsce, na przykład w Warszawie, której styl dokumentują Maciek i Mariusz na blogu The Whole Hole. Zdjęcia ich autorstwa są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, co widać po starannej selekcji sylwetek oraz miejsc, w których je sfotografowano — pofabryczne hale, duże przestrzenie oświetlone zimnymi jarzeniówkami, galerie i showroomy, w których spotykają się moda i èlan vital. Jednak inne polskie miasta również mogą się pochwalić regularnie aktualizowanymi stronami z modą miejską, między innymi Urban Chic we Wrocławiu, Street Fashion In Poznan lub Street Fashion In Cracow.

M

oda uliczna to zjawisko nierozerwalnie związane z procesami zachodzącymi w społeczeństwach. Jak stwierdził niegdyś John Berger — każdy z nas, chcąc nie chcąc, obserwuje i jest obserwowany, gdyż ludzie są w głębi duszy voyeurystami, lubiącymi śledzić życie innych, o czym przypomina motto Rodica: „eye candy for the style hungry”. Wypada jednak czasem zadać sobie pytanie, czy to my nosimy ubrania, czy one nas?

W sesji udział wzięli: Dagmara (fot. K. Kosowicz) Ania, Paweł i Grażyna (fot. S. Mielnikiewicz)

>>19


>>

>>poe_zjada

w takie dni jak ten (czasem...)

(tymczasem znikam czasem kiedy nie patrzysz)

w takie dni jak ten podróżuję neguję wartość tego co dla ciebie było osią czasu w takie dni jak ten kluczę uczę ptasiej mowy pospiesznej we wszystkich językach

w takie dni jak ten pytam przenikam przez wspomnienie do wnętrza tego co było poezją w takie dni jak ten pozbieraj mnie po cichu i sprowadź na ziemię

>>20

musli magazine


>>poe_zjada

***

wczoraj wieczorem zamordowałam pamięć i pochowałam ją cicho w ogrodzie za domem ogród rozkwitł po raz pierwszy od lat

spaceruję po nim czasem sama muszę uważać bo teraz świeża ziemia osuwa mi się pod nogami

MAŁGORZATA DRĄŻEK STUDENTKA PIERWSZEGO ROKU KULTUROZNAWSTWA UMK, ZAFASCYNOWANA ŻYCIEM Z POGRANICZA FANTASTYKI I SNU. W POEZJI CENI SOBIE GRĘ W SKOJARZENIA I ZABAWĘ SŁOWEM. PISZE, BO LUBI, BO SZUKA I MA NADZIEJĘ, ŻE ZNAJDZIE. NA POETYCKIM POLU BITWY JEST DEBIUTANTKĄ, CHOCIAŻ WIE, ŻE JEJ PRZYGODA DOPIERO SIĘ ROZPOCZYNA.

>>21


*

Jacek Dehnel Teraźniejszość to proszek, którym posypujemy przeszłość, czyli:

>>portret

Gotem nie jestem

J

acek Dehnel, czyli gdańszczanin w Warszawie, absolwent MISH UW, Honorowy Ambasador Polszczyzny, tłumacz Larkina i Verdinsa, laureat Nagrody Kościelskich w roku 2005, zdobywca paszportu Polityki 2006 za Lalę, nominowany za Balzakiana do NIKE. Ale również noszący dżinsy (fakt, że czasami), nieoceniony towarzysz wypraw do supermarketów budowlanych, potrafiący opanować logoreę sprzedawców oferujących buraczkowe kafelki do sinomajtkowej glazury (doświadczyłam tego na własnej skórze!), serwujący najlepsze Campari w Warszawie, smakosz na przykład pepperonaty w Gdyni, idealnie dopasowujący muzykę do nastroju gościa (Jacku, dziękuję za — jak zwykle — tanga), który głodnego i spragnionego z domu nie wypuści. Wreszcie dowcipny bywalec festiwali filmowych, komentujący złośliwie i przezabawnie — zwłaszcza etiudy studenckie — w ogóle dowcipny człowiek, umiejący cuda wyczyniać z mową, nie tylko polską. A także prawie zawodowy opowiadacz dowcipów (ostatnio o poruczniku Rżewskim) i miłośnik starych fotografii, niekoniecznie rodzinnych. Gdybym nie polubiła Jacka jako Jacka, to polubiłabym go za Lalę — antypody 33 scen z życia Małgorzaty Szumowskiej. Lala powstała wcześniej, ale obydwa utwory dotyczą tego samego. Odchodzenia, umierania. W Lali jest to odchodzenie oswojone, w 33 scenach z życia ogołocone. Może dlatego że w jednym wypadku obcujemy ze słowem, w drugim z bezlitosnym obrazem. Właśnie, słowo. Przestrzeń Lali jest tak przyjazna, bo powieść jest sagą rodzinną. „A to gatunek — mówi Jacek Dehnel — wszystkim nam bliski, słuchaliśmy przecież wspomnień babć, ciotek. W sadze czujemy się bezpiecznie — ale to tylko pułapka na czytelnika, który wchodzi w książkę oswojoną po to, żeby przeczytać o śmierci i odchodzeniu. A o tym boimy się czytać”. W Lali najbardziej podoba mi się, że narracja ulega dezintegracji, podobnie jak rozpadają się osobowość, sposób mówienia i ciągi wspomnieniowe bohaterki, że najpierw czytamy wycyzelowane opowieści snute przez erudytkę, a w finale dostajemy komunikaty: „Babciu, nie jedz ogórka, wytrzyj się, napijmy się herbaty”. A chodzi przecież o tę samą osobę. Dzięki Lali trochę przestałam bać się starości, odchodzenia, utraty pamięci. W tej książce jest coś, co pozwala wierzyć, że nie wszystek umrę…

J

acka Dehnela irytuje pytanie o zanurzenie w przeszłości, ale nie mogłam go nie zadać, choć swojej wrażliwości na współczesność dowiódł i Balzakianami, i współprowadzeniem „Łosskotu”. „Co wy z tą przeszłością? Nie jestem przecież

>>22

żadnym Gotem. Po prostu uważam, że teraźniejszość głównie składa się z przeszłości, to cienka warstwa proszku, którą posypujemy wszystko, co już było — nie da się opisać świata dookoła, zostawiając wcześniejsze okresy za drzwiami”. Zapytany o inspirację odpowiada: „Wszystko się nadaje na inspirację, słowem: życie. (Fakt — zauważam złośliwie — będąc Twoim znajomym, można trafić do literatury). I znowu: nieraz to, co aktualne, najlepiej sportretować, korzystając z czegoś, co już było: teraz piszę o rządzonej przez despotę patriarchalnej rodzinie, w której wszelka komunikacja emocjonalna jest właściwie niemożliwa. A służy mi do tego opowieść o Goyi, zresztą symbolicznie wręcz głuchym, jego synu i wnuku”. I rzeczywiście trudno znaleźć bardziej współczesny temat. A jak się to wszystko zaczęło? Jacek Dehnel debiutował w 1999 roku Kolekcją, zbiorem opowiadań, które wygrały Konkurs Literacki Miasta Gdańska. „Nie jestem szczególnie dumny z mojej pierwszej książki, ale trudno. Może gdybym wtedy nie dostał nagrody, dziś bym w ogóle nie pisał. Myślałem, że będę żył z malowania, ale wejście w literaturę okazało się łatwiejsze; do tego nie trzeba było kończyć tych wszystkich akademii, walczyć o wystawy. Pisanie okazało się, przynajmniej dla mnie, dostępniejsze”.

A

le dlaczego w ogóle zaczął pisać i malować? „Dostałem w domu taki przekaz, że człowiek powinien coś tworzyć. Nie musi z tego żyć, ale musi robić coś twórczego. Choćby grać dla własnej przyjemności na pianinie. Moja mama jest malarką, więc bardzo wcześnie miałem nieograniczony dostęp do albumów o sztuce. Najwcześniej rysowałem «obrazy gotyckie», wielokrotnie składane poliptyki, bo narracyjny gotyk najsilniej oddziałuje na dzieci. Potem w podstawówce zacząłem pisać wypracowania takie tylko dla siebie, dla własnej przyjemności, w liceum oczywiście wiersze. Ale można się było spodziewać, że tak czy inaczej pójdę w jakiś wolny zawód, bo to daje i wolność od etatu, i wolność ogólnożyciową”. Gdyby Jacek Dehnel nie pisał i nie malował, byłby archeologiem albo handlowałby antykami. „Mam do tego feblik” — śmieje się. A czy jest ktoś, coś szczególnego, co go ukształtowało, oprócz atmosfery w domu oczywiście? Jakiś mistrz? „Poza rzadkimi przypadkami, kiedy ktoś ma długotrwałą relację ze starszym twórcą, to mamy raczej instruktorów, i to wielu. Nie, nie mam mistrza. musli magazine


>>portret

FOT. PIOTR SUNDERLAND

Jak ktoś pisze — zresztą to wiesz, bo sama piszesz — powinien przede wszystkim czytać”. Już wiem, że nie wyciągnę od niego ani listy lektur, ani spisu filmów, ani zestawu ulubionych utworów. Akurat teraz (rozmawiamy pod koniec marca) Jacek Dehnel czyta zbiór reportaży zebranych przez Mariusza Szczygła z okazji dwudziestolecia „Gazety Wyborczej”. Ostatnio obejrzane filmy? „Zafundowałem

sobie przegląd filmów braci Quay, bo zamówiono u mnie tekst o ich twórczości. A w przerwie — Avatar”. Jacek Dehnel i Avatar? „Z Piotrem stwierdziliśmy, że o wiele bardziej od tej przewidywalnej historyjki, ekscytowałby nas film o faunie i florze Pandory. Koniecznie czytany przez Krystynę Czubównę”. KASIA TARAS >>23


Z Rafałem Zapałą - jednym z założycieli an_ARCHE NewMusicEnsemble - o pasji muzyki, jej warsztacie i eksperymentach rozmawia Ewa Schreiber

>>porozmawiaj z nim...

FOT. Z ARCHIWUM ZESPOŁU

Wypełnianie pustki

>>Jak zrodził się pomysł powstania zespołu, jakie były Wa-

sze potrzeby i oczekiwania? Potrzeba zespołu zrodziła się z pustki, jaką odczuwaliśmy jako muzycy zafascynowani nowym brzmieniem. Sytuacja muzyki współczesnej, powstającej w Polsce tu i teraz, była wówczas zła. Trudno było jej posłuchać w naszym mieście, w którym odbywały się przypadkowe wydarzenia. Równocześnie zauważałem zainteresowanie najnowszymi utworami wśród moich znajomych ze środowisk studenckich. I nie były to raczej środowiska związane z Akademią Muzyczną — skoncentrowaną na szlifowaniu osiągnięć wykonawczych i odkurzaniu zabytków muzyki europejskiej. Muzyką współczesną nazywano tam Debussy’ego czy Bartoka, a Szkoła Wiedeńska była totalną awangardą. My chcieliśmy dotykać tego, co aktualne, poznawać, doświadczać, tworzyć, ale też rozumieć, o co we współczesnej >>24

twórczości chodzi. Sam myślałem o zorganizowaniu podobnego zespołu od dłuższego czasu. Zależało mi na swego rodzaju warsztacie kompozytorskim, grupie ludzi, z którymi mógłbym współtworzyć i badać możliwości brzmieniowe tradycyjnych instrumentów. Interesuje mnie zwłaszcza połączenie brzmienia instrumentów akustycznych z elektronicznym przetworzeniem dźwięku. Tego typu pisanie wymaga wspólnych doświadczeń i eksperymentów. Z kolei Filip chciał grać współczesny repertuar. W końcu pomysł stworzenia zespołu dojrzał w naszych głowach na tyle, że trzeba było go tylko wypowiedzieć na głos podczas rozmowy. Zastanawialiśmy się, z kim z naszych kolegów muzyków chcielibyśmy współpracować. Postanowiliśmy działać. Filip ze swoimi zdolnościami lidera zajął się organizowaniem pracy z ludźmi. Ja, z moją potrzebą działań oddolnych, pozarządowych, doprowadziłem do założenia fundacji. musli magazine


>>Jakiego typu repertuar najbardziej Was interesuje

i w jaki sposób chcecie nad nim pracować? Interesuje nas twórczość aktualna. Każdy w tym zespole ma własne powody, by w nim być. Ja mogę mówić tylko za siebie. Marzę o zespole łączącym postawę akademicką z podejściem, które znam z pracy w wielu grupach grających najróżniejszą muzykę improwizowaną, offową itd. W środowisku tzw. „zawodowych muzyków” panuje przekonanie o tym, jak profesjonalnie wykonują muzykę zespoły zawodowe i jak amatorsko muzykują np. kapele rockowe. Świetnie znam oba te środowiska i widzę taki obraz: z jednej strony ambicją orkiestr i zespołów kameralnych jest przygotowanie występu jak najszybciej — trzy, cztery wspólne próby i koncert, z drugiej strony młodzi chłopacy w garażach (sam siebie takim pamiętam) tygodniami zastanawiają się nad dźwiękiem swojego instrumentu, szukają swojego brzmienia, swojego języka, cyzelują na domowych komputerach każde uderzenie bębnów. Marzy mi się grupa pasjonatów otwartych na dyskusję i eksperyment, gotowych do wykorzystania swojego warsztatu wykonawczego, ale też do rezygnacji z niego na potrzebę konkretnej kompozycji.

>>porozmawiaj z nim...

>>Jakie są Wasze plany na najbliższe miesiące?

Obecnie zespół przygotowuje się do pierwszego koncertu zagranicznego, organizowanego od dłuższego czasu przez Filipa. Będzie to występ na zaproszenie organizatorów Susaa Festival w Naestved w Danii. Ja przygotowuję się do tegorocznych kursów Acanthes w Metz, na których będę miał okazję do pracy nad swoją partyturą z wybitnymi kompozytorami: Tristanem Murailem i Beatem Furrerem. Kompozycja ma być wykonywana przez Quatuor Diotima, a warstwę live electronics zrealizują studenci paryskiego IRCAM-u. Szykuje się więc niezwykła szansa na zdobycie doświadczeń i skorzystanie z nich przy pracy z zespołem!

>>Do jakiej publiczności chcielibyście kierować swoje kon-

>>Występujecie w różnych miejscach — nie tylko w salach

koncertowych, ale także galeriach handlowych. Czy macie pod tym względem jakieś preferencje? Jedynym kryterium przy wyborze miejsca jest akustyka. I nie myślę tu o ograniczaniu się do miejsc o najlepszej akustyce, ale raczej o traktowaniu zastanej przestrzeni jako elementu koncertu, który ma się w niej wydarzyć. Nie ograniczam miejsc wykonywania muzyki. Każda przestrzeń ma swój charakter i swoje uwarunkowania akustyczne. Ma też swoje stereotypy: np. sala koncertowa to szlachetne brzmienie, ale obciążone nudą i akademizmem. Przestrzeń miejska, otwarta, przynosi skojarzenia happeningowe, ludyczne, ale wymusza też użycie prostych i wyrazistych środków. Galeria handlowa łączy się z kontekstem sprzedaży, światem reklam, muzyką użytkową. Każda z takich przestrzeni ma swoje wady i zalety. Uwzględniając te cechy oraz akustyczne właściwości przestrzeni, można wykreować ciekawe wydarzenie muzyczne w każdym miejscu.

FOT. Z ARCHIWUM ZESPOŁU

certy? Czy uważacie, że łatwo będzie do niej dotrzeć? Nie wybieramy publiczności. Tak jak wspomniałem, zauważyłem wśród wielu moich znajomych zainteresowanie muzyką współczesną. Pytają, co to takiego, o co w tym wszystkim chodzi, dlaczego najnowocześniejszą twórczość plastyczną, teatralną, video łatwiej nam przyjąć i zrozumieć, a muzyka pozostaje tak oddalona i zamknięta? Istnieje duża grupa osób zmęczonych propozycją kulturalną mass mediów. Są to często młodzi ludzie zainteresowani np. eksperymentalną elektroniką, zdarzeniami improwizowanymi czy happeningami muzycznymi. Takie jest nasze naturalne środowisko. Nie zapominajmy jednak, że mówimy o zjawisku niszowym.

an_ARCHE NewMusicEnsemble to zespół kameralny, specjalizujący się w wykonywaniu muzyki współczesnej. Założony został w październiku 2007 roku przez Filipa Wałcerza i Rafała Zapałę. Tworzą go studenci i absolwenci Akademii Muzycznej im. I.J. Paderewskiego w Poznaniu. Filip Wałcerz jest pianistą, Rafał Zapała perkusistą, didżejem i kompozytorem muzyki współczesnej, filmowej oraz elektronicznej. http://www.an-arche.com/ http://www.myspace.com/anarchenewmusicensemble

>>25


:

>>galeria

>>Odpadająca głowa. Drzeworyt na miodowym papierze, 15x18 cm (2010)

>>GRAŻYNA DOBRZELECKA

Statement/filozofia, kwiecień 2010

Moja twórczość związana jest z historią i materialnością przedmiotów codziennego użytku, a także z odkrywaniem nowego potencjału w zużytych lub znalezionych przedmiotach w celu rozpoczęcia dialogu z otaczającą rzeczywistością. Poprzez transformację i zestawianie materiałów, a także tworzenie obiektów wtórnych i konstrukcji poddaję w wątpliwość balans pomiędzy czymś solidnym i kruchym, lekkim i ciężkim, trwałym i chwilowym. Charakterystyka przedmiotów, która zawsze odgrywała ważną rolę w mojej pracy, dyktuje sposób podejmowania tematu i traktowanie materiałów. Swego rodzaju gimnastyka — badanie oporu i elastyczności pewnych zwykłych lub ordynarnych przedmiotów — daje mi możliwość ujęcia ich znaczenia i funkcji w nowym kontekście. Moje obecne rozległe dociekania i eksperymenty z lotkami wyprodukowanymi z użyciem piór krążą wokół mitologicznego Ikara, który chciał pokonać ocean przy pomocy skrzydeł zbudowanych z piór i wosku. Moja praca zwykle balansuje pomiędzy narracją, abstrakcją i portretem. Koncept może być związany z historią zamkniętą w wybranym przedmiocie i jest zwykle oparty na niejasnych metaforach i osobistych symbolach. Postać jest często wprowadzona poprzez użycie półabstarkcyjnego portretu, który sygnalizuje obecność osoby. Próbuję uchwycić chwilowe relacje międzyludzkie poprzez zależności między materiałami w kontekście skali i przestrzeni, dając w ten sposób wyraz tego, co dzieje się lub może się dziać na poziomie codziennej aktywności i interakcji. Moja praca zakorzeniona jest w malarstwie, mimo że ostatnio często przybiera formę instalacji, książki artystycznej, obiektu, rzeźby, rysunku, grafiki, fotografii, dźwięku lub kolażu.

>>26

musli magazine


: >>galeria

>>Armia. Instalacja: 784 zuĹźyte lotki (2009)

>>Negocjacje. Instalacja: zuĹźyte lotki (2009)

>>27


:

>>galeria

>>Lot. Konstrukc

>>Wieża. Konstrukcja: 80 bezgłowych lotek, 73 cm wysokości (2009)

>>28

musli magazine


cja: dwie koperty i nitka (2010)

>>galeria

>>Torsy. Drzeworyt bezpośrednio z desek do krojenia na kremowym papierze, 56x76 cm (2009)

: >>29


:

>>galeria

>>Ikar 2. Obiekt: korona lotki i wosk pszczeli (2009)

>>Ikar 4. Obiekt: fragment lotki, wosk pszczeli i nitka (2010) >>30

musli magazine


: >>galeria

>>Ikar 2. Obiekt: korona lotki i wosk pszczeli (2009)

>>Upadek. Obiekt: piasek, bibułka, wosk pszczeli i szklanka (2010)

>>31


:

>>galeria

>>Napięcie. Obiekt: papier, wosk pszczeli i nitka (2010)

>>32

musli magazine


: >>galeria

>>Żółte kartki. Obiekt: książka telefoniczna i sznurek (2010)

>>33


:

>>galeria

>>Żółte kartki. Instalacja na suficie: zrolowany papier i nitka (2010)

>>34

musli magazine


: >>galeria

>>Napięcie. Instalacja: blok papieru do drukarki, nitka

>>Napięcie. Fragment

>>35


:

>>galeria

>>Gimnastyka. Obiekt: papierowa taśma klejąca (2010)

>>36

musli magazine


: >>galeria

>>Lot. Obiekt: bezgłowe lotki i miotła (2010)

>>37


:

>>galeria

>>Wysiłek. Obiekt: ksiąşka telefoniczna, farba, klej (2010)

>>38

musli magazine


: >>galeria

>>Wysiłek. Obiekt: książka telefoniczna, farba, klej (2010)

>>39


>>porozmawiaj z nim...

Tłumy porywają poeci

Z Sielakiem, wokalistą i autorem tekstów zespołu Radio Bagdad, rozmawia Wieczorkocha

>>Wydaliście drugą płytę Kupując czerń. Dlaczego akurat

taki tytuł? Od jednej z piosenek. Mam w niej na myśli czerń jako atrybut alternatywnej młodzieży. Trzeba się wgryźć w to, o co w tym tekście chodzi. Można powiedzieć, że kontynuuje pewną myśl zawartą na pierwszej płycie. Wtedy też tytuł płyty (Słodkie koktajle Mołotowa — przyp. red.) wzięliśmy od piosenki, która traktuje o pseudobuncie. I tak samo w przypadku drugiej płyty — dalej ten temat eksplorujemy.

>>Pseudobunt? Wy udajecie, że się buntujecie, czy bunt

globalny jest nieprawdziwy? Nie dostrzegam jakichś specjalnych idei, które by dziś szeroko targały młodzieżą. Między innymi o tym traktuje tekst Kupując czerń. Teraz nawet bunt kupuje się w centrum handlowym. Ubierasz się odpowiednio, idziesz na koncert alternatywny i na tym się kończy. Nie ma spójnych prądów, które by porywały młodzież. Cały ten bunt to wyłącznie część młodości, a nie pewien sposób myślenia, postrzegania świata, kontestacji uzasadnionej czymś więcej niż wynikiem potrzeby zaznaczenia swojego ego. My też w jakimś stopniu jeste>>40

>>Radio Bagdad w komplecie — Przemo, Sielak i Dzik

śmy tego częścią, bo nie stoimy na barykadzie, i chociaż tekstami dotykamy tego problemu, to jednak w gestii artysty pozostaje, czy na tę barykadę iść, czy tylko o niej śpiewać. Chociaż niby tłumy porywają poeci. Zresztą nie chcę stawiać się w roli wieszcza. Ja po prostu jestem zwykłym grajkiem, choć mam swoje poglądy. Nie chciałbym też przesadzić ze znaczeniem tekstów piosenek. Przecież gramy rocka.

>>Bardziej rocka czy punkrocka?

Ja mówię „rocka”, bo dla mnie w tym jednym słowie zawiera się również punkrock. Jestem bardzo daleki od tego, by jako zespół przynależeć do konkretnej sceny czy nurtu. Z jednej strony może być dla nas problemem, że ani nie jesteśmy punkowcami, ani nie jesteśmy rockowcami ze sceny indie. Staramy się czerpać z tych gatunków to, co akurat nam się podoba. A to, że teksty zmierzają w kierunku tych kontestujących, wynika z moich przekonań. Jednak pod względem muzycznym broń boże nie chcę trzymać się niczego kurczowo. Naszą dewizą jest, żeby się nie dać zaszufladkować, staramy się łączyć różne gatunki. musli magazine


FOT. DAMIAN KRAMSKI

>>porozmawiaj z nim...

>>Wasz pseudobunt też jest na sprzedaż?

Jeżeli się dużo czasu i energii poświęca muzyce, to fajnie, że jak się dokądś jedzie, nie gra tylko za piwo. Trudno mi odpowiedzieć na pytanie, czy fajnie jest napychać sobie kieszenie pieniędzmi z grania i czy dobrze się z tym czuję, bo ja tak po prostu nie robię. Wszyscy w zespole pracujemy na pełnych etatach, a jak mamy jakieś dodatkowe pieniądze z koncertów, to sobie kupujemy lepszy wzmacniacz lub odkładamy na następną sesję nagraniową. Nie mam dylematu, że trzepię kasę na poglądach, które prezentuję w swoich tekstach. Bardzo często wręcz dokładam do muzyki. Na przykład teraz mam stałą pracę, ale przez parę lat, żeby mieć czas na pchanie zespołu do przodu, nie podejmowałem stałej pracy, tylko miałem parę dorywczych. Więc jadąc na koncert, trzeba było z którejś zrezygnować — i tak naprawdę człowiek rezygnował wtedy z dochodu.

>>Wytwórnie to instytucje komercyjne, płyty są drogie.

Piractwo jest współczesną formą buntu? Też byłem taki radykalny, kiedy nie znałem tego od drugiej strony, czyli kiedy nie mieliśmy jeszcze podpisanej umowy z wytwórnią. Mamy akurat podpisaną umowę z wytwórnią stricte alternatywno-

>> -punkową. Jeśli człowiek policzy, ile kosztuje wytłoczenie płyt, a tych płyt sprzedaje się coraz mniej, i do tego doda nakłady na promocję, to tak naprawdę zrozumie, że wydawanie zespołów niszowych jest mało opłacalnym interesem. Ceny płyt windują hurtownie i sklepy. Płyta od naszego wydawcy wychodzi w cenie parunastu złotych. Po drodze na półkę sklepową dokładane jest prawie 100% marży. My właściwie też musimy od naszego wydawcy kupić płyty, bo choć jesteśmy właścicielami muzyki, która tam jest nagrana, nie jesteśmy właścicielami samego nośnika, czyli plastiku i okładki. Jeśli np. sprzeda się trochę więcej naszych płyt, z których moglibyśmy dostać pieniądze, to bierzemy je w postaci płyt, które sprzedajemy na koncertach. I gdy okazuje się, że potrzeba nam na trasę 5000 plakatów, za te pieniądze je drukujemy.

>>Muzycy dawno machnęli ręką na dochód z płyt, żyją z

koncertów. W naszym przypadku nie można mówić o życiu, bo nie jesteśmy zawodowym zespołem. Oczywiście są takie zespoły, które wyszły z garażu i teraz żyją z grania. Gra się tych koncertów jak najwięcej. >>41


Takie same zasady dotyczą i marnego zespołu popowego, i ambitnego zespołu rockowego. Wszyscy grają w tej samej Polsce, w której ludzie nie chcą wyjmować z portfela pieniędzy na kulturę.

>>Produkował was Wieża, klawiszowiec zespołu Lao Che.

Jak doszło do współpracy? Wiedziałem, że Lao Che nagrywał płytę w jakimś studiu analogowym i zadzwoniłem do Spiętego, którego znałem. On poradził, żebym zadzwonił do Wieży, bo to Wieża płytę nagrywał, żebym się z nim dogadał à propos produkcji w ogóle. Polecał też, żeby do tego studia nie jechać samemu, licząc tylko na Wojcka Czerna — właściciela, który jest złotym człowiekiem, ale to nie znaczy, że musi się na wszystkim znać. Że warto przyjechać z kimś, kto by ogarnął to również produkcyjnie, z dystansu. Zresztą Wieża w tym samym studiu produkował Powstanie Warszawskie, a także płytę zespołu Naiv i niespecjalnie był zadowolony z tego, czego dokonał podczas pracy nad tą ostatnią. Chciał chyba udowodnić sobie i światu, że można tam dobrze nagrać płytę rockową. Bo płyty w innych klimatach, np. zespołów Robotobibok albo Oranżada, bardzo fajnie zabrzmiały. Wracając do tematu studia analogowego, teraz nagrywa się od razu na komputerze. W studiu Rogalów Analogowy nagrywa się na 16-śladowym magnetofonie szpulowym — tak samo jak nagrywało się do końca lat 80., a nawet jeszcze w początkach 90. To brzmienie ma specyficzną głębię i ciepło. Słychać to na Powstaniu Warszawskim zespołu Lao Che, chociaż oni z zamierzenia nagrywali płytę tak, by brzmiała jak najbardziej archaicznie. Myśmy chcieli, żeby nasza brzmiała tak jak nagrania zespołów z lat 80. Takie było założenie. No i Wieża nagrał i wyprodukował tę płytę. Dograł też miejscami klawisze i teraz, gdy gramy z Lao Che koncerty, to w jednym numerze gra z nami na klawiszach.

>>porozmawiaj z nim...

je. Wydaje mi się, że dzięki medialnej promocji nazwy zespołu laureata jakąś siłę rażenia promocyjnego ten konkurs ma… Choć nie przeceniałbym tego. Na pewno wszystkie tego rodzaju festiwale dobrze wyglądają w zespołowym CV. Organizatorzy koncertów różnej maści, szczególnie z budżetówki, lubią takie historie i to ich przekonuje. Ale czy dla młodych ludzi, którzy tak naprawdę stanowią o sile zespołu i przychodzą na ich koncerty, takie Węgorzewo ma jakiś sens? Myślę, że nie. Jest mnóstwo zespołów, które w ogóle nie wygrały Węgorzowa, a są popularne. Co więcej, są zespoły, których w Węgorzewie kiedyś w ogóle nie chciano zaprosić do konkursu, a teraz przyjeżdżają tam jako gwiazdy. Oczywiście inicjatywa jest fajna, bo gdzie te młode zespoły mają się pokazywać, jak nie tam. Myśmy tam grali rok później i czułem, że właściwie jesteśmy na podobnym etapie. Że aby dalej promować zespół, trzeba jeździć po Polsce, trzeba grać koncerty przy większej lub mniejszej frekwencji, samemu ciągle o coś zabiegać. Nie jesteśmy zespołem, który przez wsparcie mediów i np. tzw. hulanie w Trójce zwraca uwagę ludzi. My raczej tak spokojnie — zagramy koncert, tu lepszy, tam gorszy, gdzieś ktoś o nas usłyszy.

>>Wspólna trasa, tak po koleżeńsku?

Tak. Zakolegowaliśmy się, bo to są bardzo mili ludzie. Gramy razem także dlatego, że zespół w dużym stopniu przyczynił się do powstania naszej płyty — Spięty polecił, Wieża nagrał, a Dimon pożyczył nam perkusję do studia. Oni zapełniają duże kluby, a zarazem to bardzo otwarci kolesie. Trochę starsi od nas, ale nie na tyle, żeby być dinozaurami polskiego rocka. Chcieli mieć support, który by ich satysfakcjonował. Myśmy też chcieli grać z Lao Che, chociaż generalnie ostatnio zakładaliśmy sobie, że wolimy ograniczać supporty. Tak się złożyło, że z ich strony była chęć, z naszej też, więc się dogadaliśmy.

>>W 2007 roku, przed festiwalem w Węgorzewie, mieliście praktycznie gotową debiutancką płytę. Wygraliście go i co — promocja, fajerwerki, dobra prasa, kariery początek? W momencie gdy graliśmy na scenie w Węgorzewie, byliśmy akurat po nagraniu i wydaniu płyty. Graliśmy tam w lipcu, a płyta wyszła w maju. Wygrana na festiwalu to zbiór rzeczy, które bardzo trudno oszacować, trudno zmierzyć, jaką taki festiwal ma siłę rażenia. Gdy grają zespoły konkursowe, to niewiele jest ludzi pod sceną i mało kogo to w ogóle interesu>>42

musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

>>Może i nie hulacie, ale orientujesz się, czy często grają

>>Masz poczucie jako poeta, że wypowiadasz myśli mło-

was w radiach? Na pewno nie jesteśmy takim zespołem, który jest grany regularnie. Wiem, że studenckie radia nas grają, czasami Trójka i lokalne rozgłośnie Polskiego Radia. To zależy, co uznamy za częste granie. Niektórzy usłyszą Radio Bagdad, bo dwa razy włączyli Trójkę i akurat tak się zdarzyło, że leciało. I potem przyjeżdżamy na koncert i na pytanie: „Nie wiesz, co to jest?” — odpowiadają: „To Trójka gra”. A stały słuchacz Trójki i tak nie wie, co to jest Radio Bagdad. Nie jesteśmy zespołem jak Czesław Śpiewa czy Muchy, które Trójka wzięła na ząb i wałkowała non stop.

dych ludzi ze swojego pokolenia? Nie mam takiego sprzężenia zwrotnego na koncertach, że gdy na sali jest 1000 osób, to z 500 gardeł wyrywa się ten sam tekst. Oczywiście na koncertach na kilkadziesiąt osób widać, że część śpiewa ze mną, ale nie ma atmosfery, by człowiek mógł ewentualnie poczuć się wybrańcem. Trudno mi się do tego odnieść. Skoro ktoś chce przychodzić na nasze koncerty, to zakładam, że oprócz muzyki jest dla niego ważny również tekst.

>>A może to tylko kwestia skali? Może zadaniem zespołu

niszowego jest eksplorować tę niszę w jej obrębie, co nie umniejsza wcale jego siły oddziaływania? Zapewne dobrze jest, gdy o zespole świadczy przede wszystkim jakość, a nie ilość. Staramy się robić swoje i robić to jak najlepiej. Skoro wiemy, że mamy dla kogo grać, to to robimy. Niezależnie czy to mały pub, czy coś większego.

>>Jesteś autorem tekstów. Masz potrzebę mówienia o rze-

FOT. DAMIAN KRAMSKI

czach ważnych? Wychowałem się między innymi na polskich zespołach wywodzących się z połowy lat 80., gdzie tekst był bardzo istotny i często do dzisiaj pozostaje aktualny. Nie przepadam za tekstami o niczym. Nie wyobrażam sobie, że miałbym coś takiego pisać. Często praca nad niektórymi naszymi numerami opóźnia się, bo dochodzę do wniosku, że tekst nie osiągnął jeszcze tego pułapu, jaki powinien.

>>Radio

Bagdad, kontestujący zespół gdańskiej sceny alternatywnej. Oscyluje na styku rocka, punka, rock’n’rolla i indie rocka. Oszczędni w formie, maksymalnie ekspresyjni. Trio powstało wiosną 2004 r. Ma na koncie dwa albumy: debiutancki Słodkie koktajle Mołotowa (2007) oraz Kupując Czerń (2009).

>>Aktualny skład: Sielak — wokal, gitara, teksty;

Dzik — bas i wokal; Przemo — perkusja. Szukać na http://www.radiobagdad.art.pl Odsłuchać na http://www.myspace.com/radiobagdad

>>43


>

>>nowości książkowe

Muzeum niewinności Orhan Pamuk Wydawnictwo Literackie 2010 42.00 zł

Prawo, nie zemsta. Wspomnienia Szymon Wiesenthal Znak 2010 39.90 zł

Już w maju na polskim rynku ukaże się nowa powieść Orhana Pamuka — zdobywcy literackiej Nagrody Nobla, obrońcy Salmana Rushdiego oraz niedoszłego malarza, architekta i dziennikarza. Muzeum niewinności to opowieść o miłości, ale nie tej wspaniałej i spełnionej, ale odwróconej, nietypowej i niemożliwej, która opowiedziana została na tle magicznego i pięknego Stambułu — rodzinnego miasta autora. Pochodzący z Turcji Orhan Pamuk jest jednym z najbardziej cenionych współczesnych pisarzy, zdobył wiele prestiżowych nagród literackich, a jego książki przetłumaczono na ponad 30 języków. W Polsce dotychczas nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazało się sześć jego publikacji: Śnieg, Nazywam się Czerwień, Nowe życie, Stambuł. Wspomnienia i miasto, Dom ciszy oraz Biały zamek. Teraz wydawca proponuje nam pierwszą książkę Pamuka napisaną po przyznaniu mu Nagrody Nobla (2006) — podobno pisarz pracował nad nią aż 10 lat. Głównym bohaterem jest Kemal, mężczyzna zafascynowany osiemnastoletnią Füsun. Spotykają się w kamienicy „Zmiłowanie”. Tam właśnie ze wspólnie spędzonych chwil próbują stworzyć osobisty świat miłości, namiętności i grzechu, gdyż Kemal szykuje się do zaręczyn z piękną Sibel... Po śmierci Füsun, która ginie w wypadku samochodowym, kochanek urządza w jej domu swoiste muzeum — gromadzi stare fotografie, biżuterię, szklanki i inne drobne przedmioty ukochanej kobiety, które (przez emocjonalny do nich stosunek Kemala) mają opowiadać historię ich niespełnionej miłości. Na koniec mały fragment z książki w przekładzie Anny Akbike Sulimowicz na spróbowanie smaku tego gorzko-słodkiego uczucia: „To była najszczęśliwsza chwila w moim życiu, a ja nawet o tym nie wiedziałem. Czy gdybym wiedział, zdołałbym to szczęście zatrzymać? Czy wszystko potoczyłoby się inaczej? Tak. Gdybym się zorientował, że to najcudowniejszy moment w moim życiu, nie pozwoliłbym uciec szczęściu. Ta złota chwila napełniająca duszę i ciało głębokim spokojem trwała zaledwie kilka sekund, jednak mnie wydawało się, że upłynęły godziny, lata. 26 maja 1975 roku, w poniedziałek, za kwadrans piętnasta, przez moment świat zdawał się wolny od czasu i grawitacji, a my od winy, grzechu, kary i skruchy”.

Jak żyć po końcu świata? Jak żyć, gdy nie ma się już nikogo? Gdy ciąży balast obrazów minionych lat — tych przedwojennych wypełnionych duchami — lat koszmaru, lat piekła na ziemi... Ocalenie... radość, zgorzknienie, rozpacz, czy może zobowiązanie? Szymon Wiesenthal po latach tułaczki obozowej uznał, że jedynym sensem jego ocalonego życia musi być łaknienie sprawiedliwości. Stał się postacią kontrowersyjną, wytykając bezceremonialnie Austriakom nazistowską przeszłość przedstawicieli ich świata polityki i stosując niekonwencjonalne (choć najczęściej skuteczne) metody poszukiwania i łapania zbrodniarzy z czasów panowania ideologii hitlerowskiej. Czasem siatka współpracujących z nim ludzi — przez niechęć czy wręcz wrogość rządów państw dających schronienie byłym funkcjonariuszom III Rzeszy — musiała uciekać się do porwań. W taki sposób został pojmany przez Wiesenthala Adolf Eichmann, ludobójca w najwyższym stopniu odpowiedzialny za Holocaust. Czy nadużycia stosowane przez Wiesenthala były usprawiedliwione? Czy potrzeba ścigania zbrodniarzy nie była owocem obsesji i czy nie była tylko żądzą zemsty? Odpowiedzi na te pytania będziemy zapewne mogli znaleźć w książce Prawo, nie zemsta. Wspomnienia (przetłumaczonej z języka niemieckiego przez Andrzeja Albrechta). Zainteresowanym postacią można polecić także wydaną w zeszłym roku biografię Wiesenthala autorstwa Witolda Stankowskiego. Wojownik, marszałek bez armii, ale za to z gronem oddanych mu ludzi — wierzących, że to, co robił, nadawało sens życiu po końcu świata. MAREK ROZPŁOCH

SZYMON GUMIENIK >>44

musli magazine


>>nowości filmowe

Samotny mężczyzna reż. Tom Ford obsada: Colin Firth, Julianne Moore, Matthew Goode 7 maja 2010 99 min.

Prorok reż. Jacques Audiard obsada: Tahar Rahim, Niels Arestrup, Adel Bencherif 21 maja 2010 149 min.

Tego filmu nie możecie przegapić z kilku względów... Po pierwsze, bądźmy patriotami i doceńmy wkład Polaka w historię światowego kina. Muzykę do Samotnego mężczyzny napisał Abel Korzeniowski, kompozytor między innymi znakomitej ścieżki dźwiękowej do filmu Duże zwierzę. Drugi powód to późny debiut, czyli pierwszy film kreatora mody — Toma Forda, związanego z takimi markami jak Gucci czy Yves Saint-Laurent. Trzecim i najważniejszym powodem, dla którego musicie zjawić się w kinie, jest absolutnie zachwycająca kreacja Colina Firtha. Rolą Georga Falconera aktor bez wątpienia zburzył słodką laurkę, jaką wysmażyły mu miłośniczki Jane Austen i pana Darcy’ego. Przedsmak nowego Colina mieliśmy już w Wojnie domowej Stephana Elliotta, teraz mamy pewność, że to danie główne w wykonaniu Firtha. Samotny mężczyzna opowiada historię angielskiego profesora, homoseksualisty, który zupełnie nieoczekiwanie traci miłość swojego życia. Ta niegotowość na śmierć najbliższej osoby budzi w nim nie tylko poczucie ogromnej pustki, ale także pytania o sens. Samotny mężczyzna to bardzo wyciszony, piękny film o samotności i utracie, który cudownie dopełniają bardzo sugestywne zdjęcia Eduarda Grau. Film jest adaptacją prozy Christophera Isherwooda o tym samym tytule, jednak reżyser postanowił dodać do treści książki także doświadczenia ze swojego życia. — Moja wersja George’a ma wiele moich cech — mówi reżyser Tom Ford. — Duchowy kryzys wieku średniego dotyka wiele osób. W materialnym świecie osiągnąłem bardzo wiele w bardzo młodym wieku: finansową niezależność, sławę, sukces zawodowy i więcej dobytku, niż było mi potrzebne do szczęścia. Byłem spełniony w życiu osobistym, miałem wspaniałego partnera od 23 lat, dwa piękne psy i mnóstwo przyjaciół, a jednak czułem się zagubiony. Jako projektant mody nieustannie żyłem przyszłością. Tworzone kolekcje trafiają do sklepów z kilkuletnim opóźnieniem. Nasza kultura promuje przekonanie, że wszystkie nasze problemy można rozwiązać za pomocą rzeczy materialnych. Kompletnie zaniedbałem duchowy aspekt swojego życia. Zanim zobaczycie film, warto zajrzeć do książki, a ja życzę Wam bardzo refleksyjnego seansu.

Prorok to film, o którym jest już głośno od 2009 roku, czyli od dnia, w którym na Festiwalu Filmowym w Cannes zdobył Grand Prix. Później było już tylko lepiej — w roku 2010 dostał nominację do Oscara za najlepszy film obcojęzyczny i nagrodę BAFTA w tej samej kategorii, a także dziesięć Cezarów, m.in. za najlepszy film, reżyserię, scenariusz oryginalny, zdjęcia, rolę pierwszo- i drugoplanową, montaż. Do głównej roli Audiard zaangażował początkującego aktora Tahara Rahima, który według niego zdawał się odpowiedni jako odtwórca postaci Malika — młodego przestępcy, odbywającego wyrok i zdobywającego przy tym swoistą edukację pod skrzydłami bossa więziennego gangu. Sam reżyser tak wypowiada się o aktorze i jego angażu: „Zawsze fascynowali mnie bohaterowie, których siłę niekoniecznie określa poziom testosteronu. Jest wiele podobieństw pomiędzy Taharem Rahimem i Matthieu Kassovitzem, z którym kilkakrotnie pracowałem [...] obaj stanowią pewien obraz mężczyzny, który wydaje mi się intrygujący”. I dalej: „Do roli Malika potrzebowaliśmy kogoś niezwykle polimorficznego, kto znakomicie oddawałby motyw rodzącej się tożsamości. Młody mężczyzna, który nie ma swojej historii, ale napisze ją na naszych oczach. Od początku wiedzieliśmy, że tej roli nie może zagrać znany aktor, ponieważ jest to opowieść o wyjściu z cienia”. Dziewiętnastoletni Malik zostaje skazany na sześć lat więzienia — jest wówczas samotnym chłopakiem, niepotrafiącym ani czytać, ani pisać. Od razu jednak dostrzega go boss korsykańskiego gangu (w tej roli Niels Arestrup), który odpowiednio się nim zajmuje. Malik otrzymuje kolejne misje, dzięki którym zyskuje coraz większy szacunek współwięźniów, a umiejętność szybkiego uczenia się i dostosowywania do otoczenia pozwala mu bardzo szybko sięgnąć po władzę. Jednak Malik, w przeciwieństwie do innych tak zwanych antybohaterów, nie jest opętany żądzą władzy i bardzo dobrze potrafi odróżnić dobro od zła... Prorok to mocne i trzymające w napięciu kino, w dodatku skłaniające widza do refleksji za sprawą niezwykle złożonego obrazu człowieka „stającego się na naszych oczach”. Film polecam także wszystkim tym, którzy lubią mroczną i ciemną atmosferę w kinie, przyprawioną dodatkowo przewrotnym humorem i gorzką wizją ludzkiego losu. Dla takich widzów to danie dnia (miesiąca).

ARBUZIA

SZYMON GUMIENIK >>45


>

>>nowości płytowe

Starsi panowie Maciej Maleńczuk, Paweł Kukiz QM Music 2010 39,99 zł

Here Lies Love (CD+DVD) David Byrne, Fatboy Slim Warner Music Poland 2010 119,99 zł

Maciej Maleńczuk po raz kolejny pokazuje, że muzyka rozrywkowa nie musi być tandetna. Ten niepokorny artysta bluesa zaczął grać w więzieniu, do którego trafił po odmówieniu służby wojskowej. Po wyjściu przez siedem lat grał na ulicy, zarabiając w ten sposób na życie. Dopiero w 1986 roku Maciek dołączył do zespołu Pudelsi. Grupa wystąpiła w Jarocinie, a ich utwór Rege — kocia muzyka stał się jednym z przebojów festiwalu. W latach dziewięćdziesiątych założył kapelę Homo Twist, koncertując na przemian z jednym i drugim zespołem. Maleńczuk brał już udział w wielu muzycznych projektach, tym razem wspólnie z Pawłem Kukizem postanowił przypomnieć piosenki Kabaretu Starszych Panów. Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski tworzyli swoje telewizyjne show w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, pozostawiając po sobie takie szlagiery jak Addio pomidory, Moja dziewuszka nie ma serduszka, Wesołe jest życie staruszka. Programy kabaretu nadawano na żywo w telewizji, wykorzystując jako playback piosenki zarejestrowane wcześniej. Kabaret ukazywał się również na antenie Polskiego Radia jako przygotowane osobno słuchowiska, powtarzające telewizyjną fabułę z tą samą obsadą. Zawierający 11 utworów krążek pt. Starsi panowie ukaże się w sklepach 7 maja, jednak już teraz możemy posłuchać singla promującego to wydawnictwo — Tanie dranie. Do produkcji panowie zaprosili także nieco młodsze od nich panie. Na płycie usłyszymy wyśmienite żeńskie głosy — Kayah, Renatę Przemyk oraz Ewelinę Flintę. Założeniem projektu Maleńczuka i Kukiza było ponowne nagranie wybranych utworów, przypominając tę absolutną klasykę rozrywki telewizyjnej nie tylko ówczesnym fanom kabaretu, ale także ich dzieciom i wnukom. Jak im to wyszło, możecie ocenić sami, sięgając po krążek — pewne jest, że atmosferę tamtych lat bardzo trudno uchwycić.

Kiedy dowiedziałam się o tym wydawnictwie, nie mogłam uwierzyć. Szatański, fantastyczny, a przede wszystkim znakomicie skrojony koncept autorstwa Davida Byrne’a, skomponowany przy współpracy z brytyjskim dj’em Fatboy Slimem — Here Lies Love. Na dwóch krążkach znajdziecie niewiarygodnie przemyślany melanż utworów ilustrujący z wdziękiem życie Pierwszej Damy Filipin — Imeldy Marcos. Oprócz męża dyktatora, aresztowania i oskarżenia o malwersacje finansowe, Imelda zasłynęła w świecie z pokaźnej kolekcji luksusowych butów. Zanim związała się ze światem wielkiej polityki była, o czym często zapomina się, laureatką konkursu Miss Manila… Podczas rządów męża mianowano ją gubernatorem Regionu Stołecznego, ministrem ekologii i budownictwa mieszkaniowego. Po śmierci męża walczyła o fotel prezydencki, jednak bez skutku. Album poświęcony tak niezwykłej, a przede wszystkim barwnej osobowości musiały zasilić równie nietuzinkowi artyści. Kogo usłyszymy? Lista jest długa, m.in. Róisín Murphy, Cyndi Lauper, Natalie Merchant, wokalistkę Dap-Kings — Sharon Jones, Tori Amos, Się, Florence Welch czy Kate Pierson z B-52’s. Pojawia się także demiurg — autor koncept albumu David Byrne w American Troglodyte. Jeśli możecie upłynnić trochę więcej keszu, warto zaopatrzyć się w wersję z krążkiem DVD, na którym znajdziecie sześć kapitalnych wideoklipów. ARBUZIA

AGNIESZKA BIELIŃSKA

>>46

musli magazine


*

>>recenzje

Pamięć kina

D

okumentem Po-lin. Okruchy pamięci Jolanta Dylewska sięga po marginalizowaną w polskim dokumencie historię polsko-żydowskich miasteczek. Autorka próbuje wskrzesić miejsca, których już nie ma i mieszkańców, którzy odeszli. Znakomitym wstępem do obejrzenia tego filmu jest Elegia miasteczek żydowskich Antoniego Słonimskiego, która kapitalnie oddaje klimat dokumentu: Nie masz już, nie masz w Polsce żydowskich miasteczek, W Hrubieszowie, Karczewie, Brodach, Falenicy Próżno byś szukał w oknach zapalonych świeczek, I śpiewu nasłuchiwał z drewnianej bóżnicy. Znikły resztki ostatnie, żydowskie łachmany, Krew piaskiem przysypano, ślady uprzątnięto I wapnem sinym czysto wybielono ściany Jak po zarazie jakiejś lub na wielkie święto.

Błyszczy tu księżyc jeden, chłodny, blady, obcy, Już za miastem na szosie, gdy noc się rozpala, Krewni moi żydowscy, poetyczni chłopcy, Nie odnajdą dwu złotych księżyców Chagala (...)

Nie ma już tych miasteczek, przeminęły cieniem, I cień ten kłaść się będzie między nasze słowa, Nim się zbliżą bratersko i złączą od nowa Dwa narody karmione stuleci cierpieniem.

T

ytułowa Po-lin to Polska w języku hebrajskim. Pomysł na dokument zrodził się przez przypadek, gdy przy pracy nad innym projektem reżyserce wpadły w ręce amatorskie filmy realizowane przez amerykańskich Żydów, którzy odwiedzali swoje rodziny w Polsce. Dzięki ich niezwykłej wartości — nie tyle faktograficznej, co emocjonalnej — udało się Dylewskiej stworzyć niezwykły portret dawnego kraju. Dokument jest świadectwem ciepłych relacji sąsiedzkich Polaków i Żydów początku lat 30. minionego wieku. Niezwykle cenne jest to, że autorce udało się wymknąć wszelkim politycznym dyskursom i pułapkom dyskusji o antysemityzmie. W zamian otrzymujemy bardzo ciepły i kameralny obraz świata, który skończył się wraz z wrześniem 1939 roku. Kamera towarzyszy mieszkańcom miasteczek podczas rodzinnych spotkań i przy pracy, pokazuje najważniejsze postacie społeczności. Pod nieme filmy reżyserka podłożyła odgłosy ulicy i życia miasteczek. Ten prosty zabieg w niezwykły sposób pomógł złamać dystans i poczuć bliskość. Przyglądamy się rzeczywistości, która jest dla nas absolutnie egzotyczna, ale nie tylko my patrzymy. Patrzą i oni. Niemi bohaterowie filmu, którzy swój wzrok kierują na obiektyw, a zatem na nas. Te ujęcia to emocjonalna petarda. Ten „emocjonalny dotyk”, jak mówi o przenikaniu się spojrzeń w swoim filmie Jolanta Dylewska, jest swego rodzaju spotkaniem z drugim człowiekiem, gotowością poznania prawdy o nim. Amatorskie filmy w dokumencie reżyserki nie są komentarzem czy ilustracją do problemu zagłady (do czego przyzwyczaili nas inni twórcy). One żyją własnym życiem, odsłaniając prawdę. Siła Po-lin tkwi

w otwarciu się na drugiego człowieka, na jego historię. To także hołd dla kina, które ma moc przywracania tego, co minione, które w cudowny sposób ocala od zapomnienia. Obrazom archiwalnym towarzyszy świadectwo tych, którzy pamiętają świat sprzed ponad 70 laty — polskich sąsiadów, a także współczesne oblicza miejsc, które zarejestrowano na amatorskich filmach dekady temu. Współczesne wypowiedzi mieszkańców miasteczek autorka rejestruje w ciasnych kadrach, tak, aby absolutnie nic nie dekoncentrowało widza, aby chłonął ich wspomnienia, aby udało mu się wejść w historię. Dylewska posługuje się narracją, która dotyka swoją subtelnością, ale także ogromną gorliwością. Bardzo rzadko współcześni twórcy z tak wielkim taktem i wrażliwością rozmawiają o tak delikatnej materii, jaką jest pamięć. Dylewskiej się to udało, ale nie tylko to.

K

omentarz do filmu powstał dzięki Księgom Pamięci spisanym przez ocalałych. Niezwykle cenne jest to, że reżyserce udało się pokazać pamięć o Żydach, która wykracza poza wygodne uproszczenie — ofiary Holocaustu. Zbudowała ją z okruchów wspomnień, którymi podzielili się z nią jej rozmówcy. Dokumentalistka przenika do zamkniętego świata i chłonie go, świadomie odrzucając kontekst polityczny. Zapomnianą rzeczywistość przedstawia jako sielankę, jedynie muzyka Michała Lorenca przywodzi na myśl nastrój żałoby i każe nieustannie zadawać pytanie: ile im jeszcze tego życia zostało? Dokument historyczny w naszych czasach jest gatunkiem niezwykle istotnym. Nie tylko ocala pamięć i rozlicza z minionym, ma także ogromną (jakkolwiek patetycznie to zabrzmi) wartość edukacyjną. Gdy weźmiemy pod uwagę dramatyczny spadek czytelnictwa, w tym także literatury o wartości historycznej, wówczas okazuje się, że dokument historyczny pokazany przez telewizję (o przyzwoitej porze!) może okazać się jedyną formą edukacji historycznej, oczywiście poza suchymi faktami zapamiętanymi ze szkoły. Często jest też od nich o niebo bardziej atrakcyjny. Fragmenty filmów dokumentalnych kształtują naszą pamięć historyczną, a zdarzenia, w których nie braliśmy bezpośredniego udziału, stają się nam bliższe poprzez wielokrotne przeglądanie materiału filmowego. Stają się rdzeniem wspomnień, czasami zastępują też pamięć. Myślę tu o zdarzeniach z naszego dzieciństwa, które uległyby zapomnieniu, a które są w nas cały czas niezmiennie żywe dzięki wielokrotnie odtwarzanym materiałom dokumentalnym rodzinnej taśmoteki. MAGDA WICHROWSKA

Po-lin. Okruchy pamięci reż. Jolanta Dylewska 2008 >>47


*

>>recenzje

Caritas, czyli krwawa Mary (według Pauwels)

O

becny sezon w Teatrze Horzycy zapowiadano jesienią przez duże S — jako super — i przyznam, że pod tą literą, nie tylko z nieskromnej sympatii dla własnego inicjału, z przyjemnością się podpisuję. Tym bardziej, że w jego finale toruński teatr sprawił widzom bardzo ambitną niespodziankę.

B

elgijska aktorka i reżyserka Lies Pauwels potrafi nieźle zaskoczyć. Kto przed pięciu laty obejrzał jej spektakl White Star, zdobywcę głównej nagrody XV Festiwalu Kontakt, ten wiedział mniej więcej, jakiej stylistyki scenicznej może się po niej spodziewać. Kto nie miał wówczas okazji, teraz musiał poradzić sobie z lżejszą lub większą konsternacją w zetknięciu z flamandzkim teatrem eksperymentalnym, jakiego na deskach Horzycy jeszcze nie widziano. Pauwels pracowała bez konkretnego tekstu, po raz pierwszy z zespołem teatru repertuarowego, właściwie jego wybraną przez siebie częścią, co okazuje się największą pozytywną niespodzianką. Ale o tym później, najpierw tytułowa łamigłówka: dlaczego Caritas. Dwie minuty ciszy? W autorskim projekcie Belgijki odpowiedź na pytanie, komu mamy okazać dobroczynność, jest dość dwuznaczna. Pomóc należałoby może jedenastu zagubionym, anonimowym i dziwacznym postaciom, które przewijają się przez scenę, czy zająć się najpierw samym sobą? Na wstępie nic nie zapowiada jeszcze psychologicznych dylematów kolorowych bohaterów, gdy dumnie i musicalowo wkraczają na scenę w rytm pompatycznego Naturtraene Niny Hagen. Na razie wszyscy nam się zaprezentują od swej najlepszej strony, jak w obrzydliwie tandetnym telewizyjnym show. Aktorom przydzielono numery, widowni zaś nie kazano jak zwykle wyłączać telefonów, za to przypomniano, aby nikt nie próbował być sobą. Zasiano absurd niepewności? O to pewnie chodziło Pauwels, by tłumnie, jak w wielkim lustrze, przejrzeć się w startujących w konkursie piękności indywiduach — jak się szybko okazuje — niepięknych, tragicznych i żałosnych, okaleczonych na ciele i duszy. Tacy są: kobieta pooperacyjna, transwestyta na gigantycznych koturnach, sparaliżowana kobieta, matka tresująca córkę, wytatuowana dziewczyna, a na przeciwnym biegunie — konserwatywny Polak. Stylistyka popkultury queer zderzona groteskowo z betonem, a wszystko podlane antysemityzmem, rasizmem, homofobią i czym tam jeszcze aktualnym… Mocno i dosadnie — ot, wiadomo, że w tego typu konfrontacji każde odstępstwo od normy będzie złe. Zniszczyć, co inne — jak w orwellowskich Dwóch minutach nienawiści… Z wielką ironią postrzega nas belgijska reżyser, i choć na >>48

pewno warto docenić jej tak surrealistyczny styl pokazania polskiego piekiełka, dla mnie jednak najważniejszą siłą tego spektaklu pozostaną EMOCJE.

L

ies Pauwels doskonale potrafi po nich (i również na nich) jeździć, jak kobieta wyczyniająca szalone akrobacje na wózku inwalidzkim (Małgorzata Abramowicz). Jest w spektaklu wiele podobnych scen, będących przejmująco zagranymi etiudami czy wręcz brutalną psychodramą bohaterów. Kilka z nich wciska widza tak mocno swą dramaturgią w fotel, że prawie wysysa jego poruszone wnętrze. Jak krzyk kobiety po operacjach plastycznych (w tej roli Maria Kierzkowska) wzywającej pomocy w różnych językach. Otrzyma ją, a jakże! Każdy pochyli się nad jej rozpaczą, lecz za chwilę kopnie, popchnie, rozerwie bandaże i zmasakruje to kruche i sztuczne ciało. Podobny los spotka drag queen. Wielu lubi przecież pogrzebać w cudzych odstępstwach od „normy” i dorwać tabu niezależnej intymności, by popisać się swą nienaganną moralnością. Inni w pijanym widzie podpowiedzą dziecku, jakie pytania powinno zadać dorosłym. Świetnie pokazała to w drugim planie Mirosława Sobik, poruszając tą sceną bardziej niż swą główną (wytatuowaną) spowiedzią przed zawziętym konserwatystą (Sławomir Maciejewski). On w musli magazine


I K BELS K SZA OJTE W FOT.

>>

finale pokaże jeszcze swoje drugie oblicze. I to nie jemu własne grzechy wyzna żołnierz, uwiedziony przez dziewczynkę z wojennego miasta. Zdradzi je nam — i to z arcysilnym wywrotem bebechów — sołdat wyzwoliciel, pedofil w extra ciele i zielonych kolanówkach… uff, ale też aktorska super świeża krew Teatru Horzycy — Łukasz Ignasiński. Widać wyraźnie, że temu młodemu, nieskażonemu jeszcze manierą aktorowi najlepiej wyszło eksperymentowanie z Lies, była to bowiem najlepsza rola męska w Caritas. Za to przydługim i pijackim wywodem Michała Marka Ubysza niespecjalnie udało się skupić uwagę widza. Na szczęście jednak dla niego na pewno niezapomniana pozostanie wykonana wspólnie z Marią Kierzkowską przecudna etiuda miłosno-taneczna — „wykochana” niemo do haendlowskiej arii.

>>recenzje

C

aritas. Dwie minuty ciszy to gorzki koktajl, Bloody Mary z kunsztu legendarnej reżyser z Gandawy i horzycowych aktorów. Spektakl nieco nieklarowny, w skąpej scenografii, bez spójnej fabuły, z goryczą tabasco i rozedrganiem akcji — to jednych może zniechęcać. Innych zachwycą popisy gry aktorskiej, pochłoną emocje, eklektyczna muzyka i asocjacje filmowe. Jakie? Ja na deskach Horzycy widziałem Julianne Moore, Helmuta Bergera i Ewę Kasprzyk. Kto widział, kto nie — inny może zobaczy więcej? Kto po spektaklu wysłucha przy wódce kolejnego nieszczęśnika; kto prędko zapomni, co widział i — kupując masło w nocnym sklepie — skapnie od niechcenia złotówkę biedakowi? Nic nie jest takie, jak się wydaje. Dank u Lies! ARKADIUSZ STERN

Na Caritas. Dwie minuty ciszy Teatr im. Wilama Horzycy zaprasza 15 i 16 maja. Więcej szczegółów: www.teatr.torun.pl.

N

atłok emocji, ekstremów — w spektaklu narastających i opadających sinusoidalnie, w hałasie, kilku planach i zwrotach akcji. Apogeum osiągnęły w wykrzyczanej modlitwie dziewczyny zbierającej datki (w tej roli Matylda Podfilipska) z minutą ciszy za… i biciem jej serca. Potem tytułowe dwie minuty. Po takiej rozpaczliwej logorei jeszcze nigdy w teatrze milczenie nie było jednocześnie kojącym i równie przytłaczającym doświadczeniem. Wywracało się wnętrze i wielu pewnie pragnęło, by nikt tego nie usłyszał, nie pozwolono nam przecież być sobą. Wydawałoby się, że po tej trwającej „wieczność” ciszy nastąpi finał, że dość już błagania o miłosierdzie, pytań: co prawdą, co kłamstwem. To prawdziwe życie — pewnie jest gdzie indziej, tylko kto zna jego adres? Może kobieta tragiczna: przyszła kupić baterie, kondomy (czuje, że ma dobry dzień) i żyletki na wszelki wypadek. Świetnie obsadzona w tej roli Agnieszka Wawrzkiewicz, największa reżyserska siurpryza Pauwels: uwodzi mimiką twarzy i grą rozpaczy pchniętą w pogodny obłęd. Widać, ile harmonii aktorka włożyła w tę rolę, jak precyzyjnie ją skonstruowała, przyciągając przez cały spektakl uwagę i zaskoczenie widzów. I to ona przytrzyma ich w swoim KRWIOOBIEGU w zachwycie bądź konsternacji do samego finału…

Caritas. Dwie minuty ciszy reż. Lies Pauwels Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu >>49


*

>>recenzje

Cudowne lata

J

est maj, a tak naprawdę siódmy kwietnia, co oznacza, że wszyscy (ściślej studenci wzwyż) wracają właśnie z domów rodzinnych do swoich nowych gniazd, odświeżywszy swe dziecięce traumy przy okazji obchodzonych (lub nie) katolickich świąt. Jedni z większą, inni z mniejszą częstotliwością odprawiają ten nietzscheański wieczny powrót, przybliżając lub oddalając się za każdym razem od ideału dojrzałości i suwerenności. Ja na przykład wykorzystałem ten czas w taki sposób, że wyrzuciłem do śmieci znaleziony w szufladzie zeszyt z jakimiś grafomańskimi wierszami z końca podstawówki i początku szkoły średniej. I tu płynnie (sic!) przechodzimy do recenzji projektu Niwea Wojtka Bąkowskiego i Dawida Szczęsnego, bowiem teksty tego pierwszego eksplorują właśnie owe coraz bardziej odległe tereny dzieciństwa — pokłady obrastającego kurzem banału, spisanego i gnijącego gdzieś w szufladach naszych zapomnianych pokoików w rodzinnych i odmalowanych już pięć razy blokach.

B

ąkowski przenosi nas w czasy prawie prehistoryczne, kiedy człowiek jeszcze nie do końca zszedł z trzepaka. Jego betonowy egzystencjalizm blokowisk przywołuje znajome obrazy i jest jak flashback z dzieciństwa: „Ciemno. Każdy pies Murzyn./ Patrz za okno, no, świeci tylko Tesco/ I lampa kuchenna UFO./ No, mam to na wideo, Czarne mrówy tańczą”. Pierwsze papierosy przy automacie, pierwsze pornosy w czyjejś chacie, pierwsza śmierć widziana na własne oczy (że tak polecę Sydney’em) — to wszystko za sprawą poezji (a szerzej sztuki Bąkowskiego) staje nam przed oczami w formach komicznych i pozbawionych patosu (na przykład w animacji pt. Idziesz ze mną? — Gdzie? — W dupę ciemną artysta przedstawia i relacjonuje różne warianty podwórkowej nieodpowiedzialności, kończącej się za każdym razem przyjazdem karetki pogotowia). Pokolenie przełomu lat 1970/1980 odnajdzie w tej poezji prześwit prawdy — jak powiedziałby Martin Heidegger, gdyby żył. Bo tak się złożyło, że „target” Bąkowskiego (rocznik ‘79) to dzisiejsi trzydziestolatkowie. Swoją specyficzną penerską NO-womową, podwórkowym kulawym slangiem ten poznański performer przypomina czasy, w których człekokształtny (latem przed blokiem) z braku innych zajęć wyrywał osom skrzydełka, nie miał bowiem jeszcze MTV, telefonu z kamerą i Internetu z bezpłatnym, 24-godzinnym dostępem do juporna.

S

łuchając introwertycznych monologów Bąkowskiego, poczujemy zapach placka i spojrzymy w załzawione, pełne niezrozumienia oczy matki. Przypomni nam się gorzki smak przedszkolnego ostracyzmu i bezradność wobec butów wiązanych. Odnajdziemy w sobie pokłady penerstwa i społecznego

>>50

marginesu, na którego granicy egzystowaliśmy jako człekokształtni, wchodząc w interakcje osiedlowo-podstawówkowe, a także patologiczne interakcje ze swoim osobistym ówczesnym nieukształtowaniem.

W

ystarczy spojrzeć na lidera Niwei, by wiedzieć, że mamy do czynienia ze zjawiskiem, kimś pomiędzy Nosferatu i Daugiem Hitchesonem, przeciskającym się przez wąskie otwory wentylacyjne w jednym z pierwszych odcinków X-Files. Bąkowskiego i Szczęsnego połączyła miłość do amerykańskiego hip-hopu lat 90. Niwea to podobno projekt muzyczny, tak podkreślają artyści, ale dla mnie — fana Beatelsów i Billy Joela, melomana i kompletnego ignoranta w dziedzinie hip-hopu — najważniejsza jest tu, podobnie jak w przypadku twórczości grupy KOT, przede wszystkim literatura, a elektronika stanowi raczej tło dla hipnotyzującej i neurotycznej narracji Bąkowskiego — nie umniejszając przy tym Dawidowi Szczęsnemu, który w swoim dorobku ociera się również o jazz i jest bardzo utalentowanym młodym muzykiem. Innymi słowy, artyści nie stworzyli płyty do samochodu, choć, jak podkreślali w wywiadzie trójkowym, starali się być maksymalnie popowi. Chociaż nie wiem... Być może są na płycie Niwea też piosenki? Szczerze mówiąc, przesłuchałem tylko to, co wisi na majspejsie. Śmiem jednak wątpić, że reszta płyty może oscylować bardziej w klimatach Celine Dion, choć nie mogę tego całkowicie wykluczyć. Lepiej samemu sprawdzić, niż tracić czas na czytanie recenzji.

G

rupę KOT, w której Bąkowski deklamuje, a jego dwóch kolegów „gra” na magnetofonach kasetowych przystawionych do mikrofonów, miałem okazję zobaczyć i usłyszeć na żywo w toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej na zeszłorocznym Festiwalu Animacji i Nowych Mediów Pole Widzenia 2. Filmy Wojtka Bąkowskiego, puszczane również wtedy w CSW, są świetnym uzupełnieniem, a właściwie przedłużeniem jego post-rapperskiej twórczości. Cieszy fakt, że za sprawą Niwei artysta wyrwał się z przestrzeni galeryjnych i wkroczył również na sceny klubowe i że singiel Miły młody człowiek puszcza Trójka. PS Płytę Niwea można zamówić przez majspejs grupy. Zróbmy to razem. Się nie bójmy. No. I niech to trwa. MACIEK TACHER

01 Niwea Qulturap 2010 musli magazine


*

>>recenzje

Dwa światy/dwie tradycje

N

iech żyje przyjaźń polsko-ukraińska! Tak zaskakującej płyty dawno nie miałam okazji słuchać. Podchodziłam do niej na zimno, trzeźwo, bez oczekiwań, uprzedzeń i zachwytu przyjaciół. Czysta karta. I pach! Trafiony — zatopiony. Maleńka polsko-ukraińskiej formacji Dagadana to krążek, który jak przylepi się do głowy i sprzętu grającego, to pozostanie tam na długo, a kto wie, czy nie na zawsze. Recepta na sukces? Bardzo prosta. Spotyka się grupa przyjaciół, bawi się w najlepsze i przy okazji tworzy rzeczy niezwykłe, płynące — jakkolwiek pretensjonalnie to zabrzmi — z serca i duszy.

T

a płyta nie jest efektem zimnej kalkulacji, ale produktem zrobionym z nerwem, z miłości do dźwięków, z nutą wzajemnej przyjaźni i humoru. Coś, co wydaje się oczywiste, a na rodzimym rynku muzycznym zdarza się niezwykle rzadko.

P

o pierwsze i najważniejsze — zarówno Dagadana, jak i krążek Maleńka mają rodowód multi-kulti — w tym wypadku polsko-ukraiński. Po drugie, równie ważne, płyta jest absolutnie trafionym i znakomicie wyważonym melanżem styli muzycznych. Mamy folk, który trąci elektro i odbija się jazzem najlepszego gatunku. Wisienką na torcie są dziecięce instrumenty muzyczne, których artyści używają, by — jak deklarują — oczarować słuchacza. Mnie uwodzą i czarują dość skutecznie. Brzęczyki i przeszkadzajki wszelkie nadają tej płycie ludzkiego wymiaru, przypominają, że dźwięki nie powinny być tak gładkie, jak próbują nas do tego przekonać duże rozgłośnie radiowe. Przez ten prosty (wielu pewnie określiłoby naiwny) zabieg płyta nabiera bardziej ludzkiego i niejednoznacznego wymiaru. Nie ma prostych skojarzeń, nie ma prostych odpowiedzi, za to wyobraźnia pracuje. Nie ma też jednoznacznej poetyki, natykamy się na balladę, a za moment potykamy o disco.

W

okalem uszczęśliwiają nas Daga Gregorowicz (Polska) i Dana Vynnytska (Ukraina). Ich głos to balsam na duszę (uszy?) wszystkich słowianofili. Na płycie słychać wiele inspiracji muzyką ludową (Świniorz, Roman, Szumila liszczyna). Ten zachwyt nad ludowością nie jest jednak krótkowzroczny, to zaledwie przyczynek do zabawy w dźwięki. Folk na płycie Maleńka stoi w jednym szeregu z wieloma gatunkami, m.in. synth pop, disco czy drum&bass. Na płycie przenikają się zarówno dwie tradycje — polska i ukraińska, jak i dwa światy — dla wielu nieco archaiczny, bo ludowy, i bardzo nowoczesny, bo elektro.

Dziewczyny wspiera i trzyma w jazzowych ryzach kontrabasista Miko Pospieszalski.

K

rążek zaczyna się sennie, piękną kołysanką (?!) Kolir szczastia, ale nie dajcie się zwieść. Im dalej w las, tym bardziej gorąco i egzotycznie. Tango to numer, przy którym równie dobrze można tańczyć, uwodzić, ale także całkiem skutecznie zmywać naczynia w dobrym nastroju (sprawdziłam!). A dalej? Pach! Kolejne zaskoczenie/olśnienie. Z szafy wyfruwa odkurzona i przyprawiona elektro ludowość. Ballady przełamuje najbardziej taneczny utwór na krążku Dagadana, ale prawdziwe spełnienie czeka na samym końcu. Nie znam kobiety, która nie mięknie przy ciepłej i cholernie zmysłowej Maleńkiej. Mam ogromną przyjemność polecić Wam ten krążek. Ladies and gentleman — Dagadana i jej Maleńka! MAGDA WICHROWSKA

Maleńka Dagadana Mystic Production 2010 >>51


*

>>recenzje

Złoto dla zuchwałych

M

am problem z Chamowem. Z jednej strony jest to cenny prezent dla wszystkich czytelników lekko znudzonych już wyrazem i językiem ówczesnej literatury polskiej. Z drugiej jednak — myślę, że nie jest to aż tak świeże i spójne dzieło, jak mogłoby się wydawać. Choć może już do tego stopnia jestem przesiąknięty współczesnym sposobem wyrażania, że nie potrafię docenić i odnaleźć perełki w Chamowie, nawet u Białoszewskiego — pisarza, którego cenię właśnie za nowatorskość myśli, języka i rytmu. W czym rzecz? Książkę czyta się poniekąd jak powieść, są tu bogate opisy, jest akcja, bohaterowie są wyraźni, bo przecież „złożeni” z krwi i kości, są też typowe dla Białoszewskiego zabawy językowe oraz wszystko to, za co autora Zwału kochamy — ale dialogi, choć ciekawych ludzi, irytują banałem, a z niektórych kątów Chamowa wieje nudą. Ale może to tylko przekleństwo dzienników, zapisków dnia powszedniego, które opisują właśnie codzienność i banalne rozmowy, od których nie da się uciec inaczej niż w fikcję literacką? Bo przecież sama historia, miejsce i czas akcji powinny czytelnika wciągać do samego dna, bezdennie — razem ze słowami mistrza i jego warsztatem. Dlatego właśnie mam z Chamowem problem. Doceniam bardzo i jednocześnie ubolewam nad moimi wybujałymi oczekiwaniami, które po tylu latach chciały przeżyć spektakularne językowe katharsis... Coś jest jednak na rzeczy, jeżeli nawet sam autor czuł bardziej swoje wiersze, a jego przyjaciele uważali, że ta proza jest zbyt nudna — może dlatego aż do teraz pozostała zapisana wyłącznie na kasetach magnetofonowych i wydrukowana tylko we fragmentach (m.in. w Rozkurzu).

B

iałoszewski pisał swój dziennik od czerwca 1975 do maja 1976 roku, po pierwszym zawale serca, rekonwalescencji i decyzji, że po powrocie z sanatorium Miron i Le. (Leszek Soliński) zamieszkają osobno. Chamowo zaczyna się od przeprowadzki z placu Dąbrowskiego na ulicę Lizbońską — do wielkiego mrówkowca położonego na prawym brzegu Wisły, na obrzeżach Saskiej Kępy. Autor formą dziennika oswaja nieznane sobie tereny, ludzi i zachowania, również własne. Poznaje i opisuje świat i życie od początku — świat przedstawiony mu i zastany po przeprowadzce oraz życie po zawale, podarowane mu jakby na nowo. Podobnie jak Robinson Crusoe — bohater książki, którą Białoszewski właśnie czyta, a który jak on mierzył się z nieznanym miejscem i samym sobą. Pierwsze etapy eksploracji i oswajania nowej rzeczywistości są najciekawsze, choć jak dla mnie mało tu opisów z samego Chamowa, które doceniam jako przedstawiciel „mrówczej” społeczności — i nie jestem chyba nadto odosobniony w tej kwestii, gdyż nas są miliony! Ale za to mamy tu inne smaczki, np. trzymanie książek w nieużywanym >>52

piekarniku, tajemnicze postukiwania sąsiadów, problemy z rurami, wyrzucanie śmieci przez okno, instrukcje administracyjne, a ponadto wszechogarniającą biurokrację oraz kolejki, które wyczekują zarówno po mięso, jak i zdrowie — czyli nic się zbytnio nie zmieniło (no, może poza ogólnym opakowaniem naszych ulic i wyprofilowanymi siedzeniami w tramwaju), nadal żyjemy w takim a nie innym systemie ról, wśród takich a nie innych przepisów i celów życiowych, coraz dalej od siebie i coraz bliżej niezrozumienia w szerszym kontekście: „Na ulicy nieraz wpadnięcie na siebie zdań, słów, trzask i rozlecenie. Albo przelecenie przez siebie — dwa powietrza”.

W

arszawa u Białoszewskiego nie jest tak do końca oswojona i ugłaskana (pomimo starań opisowych autora), podobnie jak samo Chamowo, które do końca nie zdobędzie miana upragnionego azylu. „Chce mi się stąd wyprowadzić. Z tych mrówek” — pisze na końcu autor. Ale wśród tej fatalności i nieprzystosowania jest nieprzerwana próba ocalenia własnej rzeczywistości, nieustanne podlewanie jej, podsycanie przez odpowiednie podejście, wchodzenie, wychodzenie, jeżdżenie, bywanie, gadanie, czytanie, poszukiwanie, wypuszczanie się na miasto nawet w nocy czy o świcie, kiedy może zdarzyć się coś lub przytrafić nic… Ale zawsze może. „Zerwałem się, żeby jechać. Odwiedzać. Czytać. Wozić jednych do drugich”. I nawet jeżeli tramwaj ucieka, to zawsze przecież można „wdać się w piesze iście”. I właśnie to szczególnie doceniam w prozie Mirona Białoszewskiego — język i iście poetycką wyobraźnię, również własną i jedyną metodę oglądu świata, w którym bałagan mieszkania znajomego urasta do miana „idei niedostępności przez ilość”, doceniam również nazywanie istniejących i nazwanych już rzeczy w imieniu własnym, nowe znaczenia, piękne zdania, niekiedy wypowiedzianą prawdę, zdrowy stosunek do religii i proste spostrzeżenia, o których nam, niechwytającym ich prostoty, trzeba przypominać czasami, bo oczywiście zdajemy sobie sprawę, że np. „nieraz rzeczy niepotrzebne świetnie zastępują potrzebne”, ale czy na pewno tak jednoznacznie i do bólu?

O

swoiłem zatem swoje Chamowo, opisałem je, nazwałem i postawiłem na półce obok moich ulubionych książek. Czyli jednak warto było — katharsis zaliczone i zdobyte złoto dla zuchwałych też. SZYMON GUMIENIK Chamowo Miron Białoszewski Państwowy Instytut Wydawniczy 2009 musli magazine


http://

>>dobre strony

>>www.hel-looks.com Helsinki style Na północ od najsłynniejszych stolic mody, zupełnie inne od Paryża, Mediolanu czy Rzymu, jest pewne miejsce, do którego na pewno nie przyjeżdżają najsłynniejsi, aby zrobić zakupy w sklepach pseudo- lub realprojektantów. Chodzenie z papierową torbą z emblematem Chanel czy Armani nie jest tu wyznacznikiem smaku i bycia „kimś”. Mowa o Helsinkach, stolicy Finlandii, kraju jezior, reniferów, społecznego egalitaryzmu. Choć na próżno szukać tu „Rodeodrive” czy ulicy Montenapoleone, to właśnie to miasto powoli staje się stolicą mody, ale tej w stylu Vintage. Wysyp raybanów, kolorowych butów i plastikowych klipsów — tu w cenie są najbardziej wyszukane fryzury, liczy się odróżnianie od innych. Modna jest stara torebka, wytarte kurtki, kiczowate dresy, a nawet zapomniane czapki z daszkiem. Na zakupy chodzi się do secondhandów, a omija wielkie, oświetlone salony tekstylnych koncernów. Tylko w stercie używanych ciuchów wyszukać można jedyne w swoim rodzaju czerwone spodnie rurki czy zmechacone marynarki w kratkę. „Fusion” to mantra, którą przy doborze ubrań kierują się obywatele tej „zimnej” aglomeracji. Ważne jest, aby kompozycja miała idee i była jak dobra książka, a więc intrygująca, czasami śmieszna, nawet wzruszająca. Zjawiskowość stroju dotyczy zarówno obu przedstawicieli płci, jak i młodszych i starszych. Jeśli szukasz inspiracji, nudzą cię sieciowe, powielane ubrania, zajrzyj koniecznie i zobacz, jak można stać się ikoną stylu, dziełem na miarę muzeum sztuki współczesnej. Są oni przecież dowodem na to, że najbardziej szalone artystyczne wizje można nosić na sobie, a tym samym urozmaicać życie innych — widząc tak ubranych ludzi, świat staje się od razu lepszy. Strona www.hel-looks.com to setki zdjęć osób, przechodniów głównych ulic Helsinek. Od uniformów po najbardziej zakręcone kompozycje stroju. Fluorescencyjne barwy, wszelkie odcienie szarości — wszystkie sprzeczności mody na każdym z osobna. Przeczesując te fotografie, możemy zobaczyć, jak szarą, żyjącą przez dłuższy czas w ciemnościach stolicę — tak podobną do naszych miast — można za pomocą strojów uczynić weselszą i ciekawszą. To właśnie ci ludzie swoją wyobraźnią tworzą przestrzeń miejską, która w naszej szerokości geograficznej nie należy do najlepiej rozwiniętych. Dlatego też zmieńmy to! Bierzmy przykład z najlepszych! W poszukiwaniu pomysłów zaglądajmy na www.hel-looks.com. MARCIN GÓRECKI

>>53


^

>>sonda

>>kim jesteś>>co robisz>>o któr >>co masz w szafie>>co masz w kompa>>czym jeźdz MARTA Z FRANKFURTU

>>homo sapiens >>sadzę kwiatki >>o której chcę >>wcześnie >>czarne ciuchy >>jogurty i białą >>żółwia >>latem na koniu, >>o happy endzie

kiełbasę

zimą na łyżwach

MICHAŁ Z WARSZAWY gwiezdnym chłopakiem >> recycling muzyczny – składanki, reklamy, muzyka do filmów itp. itd. >> 8.15 >> jak zasypiam, to nie patrzę na zegarek >> zło! >> the best of LIDL >>

dużo, dużo małych ikon na szarym tle >> metro, tramwaj, autobus, samochód >> o podróżach, choćby do Radomia >>

KAROLINA Z GRUDZIĄDZA

>>piękną trzydziestoletnią >>nakręcam sprężynę >>o 7.20 >>po północy >>mole i to, co jedzą >>światło i to, co jem >>musiałam zerknąć – tapetę >>białą damką. Wymaga przeglądu >>o spełnionych marzeniach

>>54

musli magazine


^ >>sonda

rej wstajesz>>o której zasypiasz w lodówce>>co masz na pulpicie zisz>>o czym marzysz TOMEK Z POZNANIA studentem >> udaję, że piszę pracę magisterską >> staram się przed południem >> nie patrzę wtedy na zegarek >> bałagan >> szron >> jakiś dworzec kolejowy >> zielono-żółtym Solarisem >> o jachcie, na którym będę pływał z moją japońską żoną >>

AGA Z AMIENS

>>poszukiwaczką przygód, ciekawych opowieści i obrazów >>jestem na Erasmusie we Francji i kończę psychologię >>między 9.00 a 10.00 >>około 2.00 >>bałagan, jakieś 15 kg plus 10 kg podręcznego – tyle, ile WizzAir pozwolił wziąć z domowej szafy

>>pustka,

czasami przerywana przysmakami regionalnymi, szczególnie serami

>>rysunek

świnki, która kroi się sama – reklama kiełbasek z Owernii z lat 60.

>>rowerem >>chciałabym

trochę poszwendać się po świecie i znaleźć w tym wszystkim jakąś drogę do siebie

THOMAS Z PARYŻA studentem urbanistyki >> lubię Paryż >> 45 minut później >> około 1.00 >> rysunki przyklejone do drzwi >> gotowy tort >> widok miasta z lotu >> metrem >> o spokoju w Warszawie >>

>>55


: >>56

>>fotograďŹ a

musli magazine


:

>>fotografia

>>Zbyszek Filipiak

Fotograf z Torunia. Ucieka od nudy, powielania, szuka dla siebie coraz to nowych tematów, kolorów, odcieni. Obrazy kojarzą mu się z muzyką, którą czasem jest też cisza; próbuje opowiadać nimi historie. Fotografuje różnorakimi maszynami, ale najczęściej jest to chiński majstersztyk o imieniu Holga załadowany średnioformatową kliszą. Nie lubi zadęcia i samouwielbienia. Lubi długie rozmowy z właściwymi ludźmi.

>>57


: >>58

>>fotograďŹ a

musli magazine

:


:

>>fotograďŹ a

>>59


: >>60

>>fotograďŹ a

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>>61


: >>62

>>fotograďŹ a

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>>63


: >>64

>>fotograďŹ a

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>>65


{

>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

SZYMON GUMIENIK

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

zaczął być w roku osiemdziesiąty już studia filologii polskiej, pracę bliotece. Lubi swoje zainteresow pracę. Chciałby chodzić z głową ale permanentnie nie pozwala m wzrost, a czasami także bezchmu

MACIE

rocznik 197 skończył fil śpiewa. Ży dzień, nie z

ARKADIUSZ STERN

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

ANDRZEJ

EWA SCHREIBER

muzykolog, krytyk muzyczny, a przede wszystkim słuchacz. Częsty gość festiwali i koncertów. Interesuje się muzyką współczesną i twórczością młodych polskich kompozytorów. Pochodzi z Torunia, mieszka w Poznaniu.

MIKOŁAJEWSKI

rocznik 1985, nie znajduje słów, by się przy- i podporządkować, wie za to, co lubi: free jazz, smażonego kurczaka i rozmowy o filozofach, których nie czytał.

EWA SOBCZAK

NATALIA OLSZOW

z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.

jest „free spirytem”, swej egzystencji wyje i... utknął pomiędzy w i realiów, niedojrzało sobą „tu i teraz”, kul ści, horyzontów, a cza Kim jest? Kimś, kto ni prostować skrzydeł. K stronach lustra, która właśnie rozgrywa part

ANIA ROKITA

archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala. >>66

musli magazine


} >>redakcja

KASIA TARAS

ym. Zaliczył ę w szkole i biwania i obecną w chmurach, mu na to jego urny nastrój...

jeżeli nie uczy i nie pisze, nie czyta i nie ogląda, to gada albo ratuje świat (koci). Głową w Warszawie, sercem w Toruniu. Kocha: kino, 20-lecie międzywojenne, dobrą współczesną polską prozę, tango, koty, psy i konie. Ma słabość do: Witkacego, filmów Wojciecha Jerzego Hasa, lat 20. XX w. w Republice Weimarskiej, malarstwa Gustawa Klimta, kina Luchino Viscontiego, Louise Brookes, Marleny Dietrich, garażowego brzmienia i… ciężkich butów. Lubi: kawę, czekoladę z podwójnym chilli, wieczorne spacery po deszczowym jesiennym Toruniu i zimowe poranki w Warszawie. Nałogi: perfumy, kupowanie książek. Nie lubi: zwodzenia, certolenia się i krygowania.

EK TACHER

79, kiedyś lozofię a teraz yje z dnia na zapamiętując.

AGNIESZKA BIELIŃSKA

ANDRZEJ LESIAKOWSKI

dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.

ładowanie opisu, ...pisu, ...su.

MAREK ROZPŁOCH

WIECZORKOCHA

rocznik 1980, filozof, felietonista i opiekun działu poezja_da w „Musli Magazine”. Mieszka w Toruniu.

WA

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

JUSTYNA TOTA

który w intencji poprawy warunków echał z falą emigracji w roku 2004 wymiarami: młodzieńczych marzeń ości i dojrzałości, sobą z przeszłości i ltur i ich różnic, języków, możliwoasem i beznadziei, wiary i niewiary. ie potrafi jeszcze latać, a nawet rozKimś z pogranicza, Alicją po dwóch a pobiegła za białym króliczkiem i tię szachów z królową.

JUSTYNA BRYLEWSKA

rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...

na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym – niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.

MARCIN GÓRECKI (MARTINKU)

rocznik 1986. Robi wszystko, a nawet nic. Tak poza tym jest za pokojem na świecie.

>>67


>>horroskop

WRÓŻYŁ MACIEK TACHER

KOZIOROŻEC 22.12—20.01 Cokolwiek postanowisz będzie powodem do satysfakcji dla twoich wrogów. WODNIK 21.01—19.02 W maju aura wyjątkowo sprzyjająca. Przed 16 na chwilę odzyskasz radość życia, dobrą kondycję i poczucie humoru. RYBY 20.02—20.03 Dzieci i Ryby głosu nie mają.

BARAN 21.03—20.04 Po 14 skup się na tym, co najistotniejsze albo na czymkolwiek. Pewne sprawy ułożą się same, a pewne nie — to pewne. BYK 21.04—20.05 Nie siedź z założonymi rękami, rozłóż je! — taki gest znacznie celniej odzwierciedla twoje położenie w tym miesiącu. BLIŹNIĘTA 21.05—21.06 Po 20 twoje myśli zaprzątać będzie problem, o którym rozmawiałaś z teściem 10 lat temu. Okaże się on pretekstem do posprzątania klatki schodowej i przejścia na Islam.

RAK 22.06—22.07 Zdobędziesz ciekawe informacje od osoby, po której nigdy byś się tego nie spodziewała. Poznasz ją po dużych zielonych oczach, mackach, czułkach i niewielkiej trąbce do wysysania mózgu. Pod koniec miesiąca musisz znaleźć chwilę na rozmowę z lekarzem. LEW 23.07—23.08 Z trudem podołasz wszystkim obowiązkom, jednak po 15 okaże się, że umknęła ci jedna szczególnie ważna, a z pozoru zupełnie nieistotna sprawa. Otuchy doda ci fakt, że Charlize Theron też jest spod Lwa. PANNA 24.08—22.09 Pod twoim wpływem osoba z twojego otoczenia zmieni otoczenie. W połowie miesiąca przypadkowo odkryjesz, że grasz na skrzypcach. WAGA 23.09—23.10 To, co jest ci pisane, na pewno cię nie ominie, choć jest efektem błędów translacyjnych i ma też sporo stylistycznych oraz zwykłych ortografów. SKORPION 24.10—22.11 Postaw na diametralne zmiany, a może szczęście zacznie ci sprzyjać. W uczuciach nie słuchaj serca, lecz koleżanek. STRZELEC 23.11—21.12 Twój upór niczego nie rozwiąże. Skarpety, które kupisz, okażą się za małe, a ich kolor nietrafiony. W maju możesz pozwolić sobie na pewną rozrzutność i kupić nowe.

>>68

musli magazine


WSKI J LES IAKO NDRZ E RYS. A

{

>>słonik/stopka

}

Redakcja „Musli Magazine”: redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha stali współpracownicy: Agnieszka Bielińska, Andrzej Mikołajewski, Ewa Sobczak, Marek Rozpłoch, Ewa Schreiber, Maciek Tacher, Kasia Taras, Arkadiusz Stern, Natalia Olszowa, Justyna Tota, Ania Rokita, Marcin Górecki (Martinku) korekta: Justyna Brylewska, Andrzej Lesiakowski, Szymon Gumienik

>>69



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.