Musli Magazine Marzec 2010

Page 1

1/2010 MARZEC

GIERSZAŁ >> MICROMUSIC >> PUNISHER


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Mix, melanż, masala, a może musli?

J T

akoś trzeba zacząć tę paczkę musli, rozgryźć, urżnąć, rozciąć i uwolnić z paczuszki to, co najlepsze. Standardowo w musli znajdziemy mieszankę zbożowych płatków, orzechów, czekolady, rodzynek, suszonych owoców i innych rarytasów. Podlane mlekiem lub jogurtem... mmmmm, niebo w gębie.

akie było założenie. Musli Magazine to melanż tego, co w pojedynkę smakuje wybornie, ale w duecie, trójkącie, a nawet czworokącie... jeszcze lepiej. To, co chcemy połączyć, to lokalny toruńsko– -bydgoski crème de la crème kulturalny, ze smaczkami, które sięgają poza naszą miedzę. I tak, w naszym pierwszym śniadaniowym menu mamy smakowity francuski kąsek w osobie rodowitego bydgoszczanina — Michała, gorące nazwisko i jeszcze bardziej płomienny talent z toruńską maturą — Kubę Gierszała, czyli Kazika z „Wszystko, co kocham”, and last but not least — Natalia Grosiak, nasza dziewczyna z okładki, która już niebawem zaczaruje toruńską i bydgoską publiczność swoim głosem. Dla głodnych nowości mamy świeżutki miejski rozkład jazdy, płynące z serca recki i inne rarytasy. Smakujcie. Do zobaczenia w kwietniu. MAGDA WICHROWSKA

>>2

musli magazine


[:]

>>spis treści

>>2

wstępniak. mix, melanż, masala, a może musli?

>>3

spis treści

>>4

pierwsze kolegium „Musli” brygady, czyli miłe złego początki...

>>6 >>12 >>13 >>14 >>15 >>16

wydarzenia ARBUZIA, SY, ARKADIUSZ STERN, AGNIESZKA BIELIŃSKA, EWA SOBCZAK

na kanapie. bon voayge! MAGDA WICHROWSKA

okiem krótkowidza. wódka, panienki i poker w Bieszczadach KASIA TARAS

elementarz emigrantki. a jak autobus i auto NATALIA OLSZOWA

a muzom. towarzystwo wzajemnej adoracji MAREK ROZPŁOCH

rozjazdy. mój dzień w Rennes MICHAŁ CZAPSKI

>>18

portret. Kuba Gierszał: nie potrafiłbym powiedzieć o sobie „aktor” KASIA TARAS

>>21

poe_zjada. czoło jak rewolwer JAKUB WOLSKI

>>22

zjawisko. quo vadis Punisher, czyli kto komu rozciągnął lateks MACIEK TACHER

>>25

dobre strony MAGDA WICHROWSKA

>>26

porozmawiaj z nią... nie mam wizytówki Z NATALIĄ GROSIAK ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA

>>28

grafika. femimperatyw WIECZORKOCHA

>>30

nowości [książka, film, muzyka] ARBUZIA, EWA SOBCZAK, SZYMON GUMIENIK

>>33

recenzje [książka, film, muzyka, gra] MAGDA WICHROWSKA, AGNIESZKA BIELIŃSKA, SZYMON GUMIENIK, ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI

>>38 >>40

sonda fotografia. z miasta.. SZYMON GUMIENIK

>>50 >>52

redakcja horroskop MACIEK TACHER

OKŁADKA: FOT. MACIEJ ZIELIŃSKI, PRASA I FILM

>>53

słonik/stopka >>3


*

>>kolegium redakcyjne

Pierwsze kolegium „Musli” brygady czyli miłe złego początki...

Magda udaje burzę mózgów, a tak naprawdę myśli już o kolacji

Kasia deklaruje, że przepyta dla nas Kubę Gierszała. Jak widać na dalszych stronach „Musli”, nie robi z gęby cholewy

Ewa, czyli wino, mężczyźni i śpiew >>4

musli magazine


>>kolegium redakcyjne

Maciek, Monika i Ewa pilnie studiują dziesięć przykazań naczelnej. Nie wyglądają na zachwyconych. Co na to naczelna?

Szymon, Leszek, Arek i Marek odkryli wielką plamę na stole, która pobrudziła ich notatki. Jednym słowem, dali plamę

Ewa przez cały wieczór manifestowała swoją przynależność do grupy porucznika Aldo Raine’a

Szymon wymyślił kolację dla naczelnej. Musli!

>>5


>>6

(SY) INSIDE OUT/KOBIE-COŚ 20 lutego–28 marca, Galeria BWA

DYPLOM NA POKAZ

Andrzeja Schmacka z końca XVII wieku oraz dzieło Jacka Malczewskiego Adoracja Matki Bożej z Dzieciątkiem, nad którego konserwacją pracowała Aleksandra Szarszewska. Najlepszym absolwentom przyznawane są nobilitujące młodych artystów wyróżnienia, m.in. Medal im. Tymona Niesiołowskiego. Nagrody i wyróżnienia przyznaje Kapituła, która corocznie akceptowana jest przez Radę Instytutu Artystycznego. W tym roku wręczono je podczas uroczystości przekazania dyplomów w Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”. Prace absolwentów Wydziału Sztuk Pięknych w Wozowni można oglądać do 14 marca. ARKADIUSZ STERN

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

Od 20 lutego w bydgoskiej BWA oglądać można zbiorowy projekt INSIDE OUT. Na wystawie zaprezentowano prace dziesięciu artystów z Patras (Andreas Lyberatos, Dimitris Joumanis, Dionysios Pantelis, Irene Mavrommati, Yannis Kopsinis, Maria Toxavidi, Elli Barbagianni, Yiannis Vlastaras, Makis Kyriakopoulos, Mitsi Cristopoulou) oraz dziesięciu z Bydgoszczy (Waldemar Domagała, Jakub Q Elwertowski, Anna Kubiak, Rafa Jara, Viola Kuś, Grzegorz Pleszyński, Marcin Sauter, Ryszard Wietecki, Wojciech Woźniak, Zbigniew Zieliński — Zby-Ziel). Wystawa jest przekrojem sztuki współczesnej i swoistym dialogiem kulturowym artystów z miast partnerskich. Ekspozycja pokazywana była już w czerwcu 2009 roku w Patras. Teraz czas na nas! Otwarciu wystawy INSIDE OUT towarzyszyła również wystawa KOBIE-COŚ autorstwa Katarzyny Łyszkowskiej — doktorantki w Zakładzie Rysunku, Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika. Prezentowana wystawa w Galerii BWA to nagroda dla Autorki za zdobycie II miejsca w 2007 roku w konkursie POLYGONUM. KOBIE-COŚ to wielowymiarowe postrzeganie stereotypów związanych od zarania dziejów z kobietą i kobiecością — jej społecznych oraz medialnych konotacji/konfrontacji ze współczesnym,

zdominowanym przez reklamę i wizualnie wyestetyzowany przekaz światem. Co znajdziemy m.in. wśród eksponatów, niech zdradzi sama Autorka: „duża sala, w jednym rogu stoi olbrzymi papierowy Rolls Royce (tak tak, na tej wielkiej poduszce!!!), a wokół niego na 6 białych kubikach na bordowych królewskich poduchach z frędzlami moje obiekty z papieru. Chanel no 5, Szpilki Christian Louboutin, Jajo Faberge, Złoty ROLEX, Okulary przeciwsłoneczne Dolce&Gabbana”.

Toruńska Wozownia od 26 lutego prezentuje prace dyplomowe absolwentów Instytutu Artystycznego Wydziału Sztuk Pięknych UMK. Na wystawie obejrzeć można prace najciekawszych dyplomów artystycznych z malarstwa, grafiki, rzeźby, projektowania graficznego i multimediów. W Galerii Wozownia, obok prac dyplomowych absolwentów edukacji artystycznej, prezentowane są także prace konserwatorów, m.in. odrestaurowany przez Karolinę Pyrkosz portret trumienny

Dyplom 2009 26 lutego–14 marca, Galeria Wozownia

MISTRZ PORTRETU W Muzeum Okręgowym można już oglądać dzieła samego Rembrandta. Prace mistrza oraz jego naśladowców będą w Bydgoszczy do 11 kwietnia. Ekspozycja Rembrandt i krąg jego tradycji prezentuje rysunki i akwaforty Rembrandta Harmenszoona van Rijn oraz prace artystów ukształtowanych pod wpływem jego twórczości. Wszystkie pochodzą ze zbiorów Muzeum Narodowego w Gdańsku. Trzonem pokazu są dzieła samego mistrza — dwa cenne rysunki oraz trzynaście rycin. – Dzieła Rembrandta zagoszczą w Bydgoszczy po raz pierwszy — podkreśla Barbara Chojnacka, kierownik Działu Grafiki Muzeum Okręgowego, która przygotowu-

je ekspozycję. — Tematyka prac jest niezwykle ciekawa, a zarazem typowa dla sztuki XVII w. Są to widoki miasta, martwa natura oraz portrety. Rembrandt, najwybitniejszy przedstawiciel malarstwa holenderskiego w XVII w., już za życia cieszył się uznaniem jako artysta o wielkiej osobowości twórczej. Stworzył dzieła o niespotykanej w historii malarstwa głębi i sile wymowy, potrafił w niezwykły sposób oddać charakter i stan ducha portretowanej osoby. FOT. MATRIAŁY MUZEUM OKRĘGOWEGO

>>

FOT. BWA

MARZEC Z BWA

>>wydarzenia

Odegrał wielką rolę w rozwoju i popularyzacji akwaforty, często uzupełnianej inną techniką graficzną — suchą igłą. Rembrandt był również genialnym rysownikiem. Jego geniusz tkwił w tym, że jak żaden inny artysta, oszczędnymi środkami, za pomocą kilku kresek, plam oraz gry światła i cienia potrafił oddać istotę tematu, dramatyzm sceny, jej atmosferę i malowniczość. W portrecie potrafił doskonale przedstawić nie tylko kondycję fizyczną, ale też wydobyć wewnętrzny, psychiczny stan modela. Artyści kolejnych pokoleń wzorowali się bezpośrednio na jego kompozycjach, kopiując obrazy i przetwarzając je w różnych technikach graficznych. Wzorem mistrza podejmowali próbę zmierzenia się musli magazine


FOT. MATRIAŁY PRASOWE

wyfarzenia >> >>wydarzenia

ze skomplikowanymi zagadnieniami psychiki ludzkiej. Wystawie towarzyszą także inne dzieła malarskie. Klimat obrazów Jakoba Isaacsza Swanenburgha i Pietera Lastmana — pierwszych mistrzów i nauczycieli Rembrandta — wprowadza w atmosferę artystyczną Holandii, pozostającej w I połowie XVIII w. w orbicie wpływów sztuki włoskiej. Dopowiedzeniem, malującym scenerię Amsterdamu w czasach Rembrandta, jest płótno Thomasa Heeremansa przedstawiające kanał portowy. Ryciny z widokami budowli miejskich oraz kanałów i okrętów zawijających do portu, autorstwa marynisty Reiniera Noomsa zw. Zeeman, uzupełniają obraz rembrandtowskiej epoki. Na wystawie będzie można zobaczyć m.in. Szkice trzech głów kobiecych Rembrandta, z portretem Saskii — żony artysty. Niewątpliwym atutem i dopełnieniem wystawy jest też specjalny pokaz filmów dokumentalnych o artyście oraz głośnego obrazu z polską obsadą — Straż nocna w reżyserii Petera Greenawaya. FOT. MATRIAŁY MUZEUM OKRĘGOWEGO

AGNIESZKA BIELIŃSKA

Rembrandt i krąg jego tradycji 3 marca–11 kwietnia, Muzeum Okręgowe w Bydgoszczy

IDĄ POD PRĄD

Czerniaków. Również na fali sukcesu Powstania Warszawskiego grupa wystąpiła na Przystanku Woodstock. Trzecia płyta to już zupełnie inna bajka. Muzycy inspirowali się muzyką cyrkową, a także starymi polskimi kreskówkami. Całość nagrania została zrealizowana w technice analogowej. Wykorzystano studio Polskiego Radia, wraz z całym archaicznym zapleczem zapisu taśmy magnetycznej. W warstwie lirycznej pojawia się autorska wizja Spiętego, w której odzwierciedla on współczesny świat człowieka, jego relacje społeczne i religijne. Teksty, groteskowe w swoim wyrazie, mają oddać słabość i ułomność ludzkiej natury. Tytuł płyty Gospel oddaje karykaturalną wizję rzeczywistości. Jak zapewniają na swojej stronie internetowej muzycy, na nowej płycie Prąd stały/ Prąd zmienny każda piosenka to odrębna opowieść. Teksty są pełne wciągających, często absurdalnych historii, w których nie brakuje zabaw słownych charakterystycznych dla twórczości Spiętego. Na czwartym w dorobku zespołu krążku gitary elektryczne ustąpiły nieco miejsca klawiszom i samplerom, a bębny współgrają z automatem perkusyjnym. Realizacją nagrań zajął się Marcin Bors, współpracujący m.in. z Hey i Pogodno. Koncert startuje o godzinie 19.00, bilety w przedsprzedaży kosztują 25 zł, a przed koncertem 35 zł.

>>

5 marca w Estradzie grupa Lao Che będzie promować swoją nową płytę Prąd stały/ Prąd zmienny. Lao Che to polski zespół muzyczny założony przez byłych członków formacji Koli w 1999 roku w Płocku. Muzykę zespołu trudno sklasyfikować, gdyż miesza ze sobą najróżniejsze stylistyki. Na pierwszym albumie grupy zatytułowanej Gusła muzyka miała za zadanie oddać atmosferę zamierzchłych czasów i historycznych relacji rodem z Kresów. Podano to

w mieszance nowoczesnych brzmień, a całość zabrudzono wstawkami sampli oraz szumami radiowymi. Pomysł na drugą płytę Powstanie Warszawskie pojawił się już podczas końcowego etapu prac nad krążkiem Gusła. Do nagrań użyto przede wszystkim starych mikrofonów, pamiętających lata sześćdziesiąte czy nawet trzydzieste ubiegłego wieku. W 2005 roku, po wydaniu tego albumu, zespół stał się znany. W lipcu tego samego roku, na zamówienie Muzeum Powstania Warszawskiego, nagrany został singiel

AGNIESZKA BIELIŃSKA

Lao Che 5 marca, 19.00, Estrada

>>77


ARKADIUSZ STERN Babel, reż. Maja Kleczewska 5 marca, 19.00, Teatr Polski w Bydgoszczy

>>8

Kolorowych barw w szaro-burym marcowym świecie i gorących rytmów w zimowe chłody nigdy za wiele. Studencki Klub Pracy Twórczej Od Nowa po raz drugi tej zimy proponuje spotkanie z toruńską grupą Paraliż Band, której oczywiście nie zabrakło również podczas corocznego styczniowego reggae’owania, czyli na 20. jubileuszowej edycji najstarszego stażem festiwalu muzyki reggae

FOT. SOLEILKA

— Afryka Reggae Festiwal. Zaplanowany na sobotę 6 marca kolejny koncert grupa eksperymentalnie planuje oprzeć głównie na coverach znanych i lubianych klasyków reggae, tj. na przebojach zespołu Marley & The Wailers. Na czas koncertu muzycy przemianują się na Paraliż Cover Band. Ceny biletów dla studentów — 8 zł, pozostali — 10 zł. EWA SOBCZAK Paraliż Cover Band 6 marca, Od Nowa

CSW wystąpi Gówno & Woody Alien. Formacja Gówno pochodzi z Gdańska. Grupa powstała w sierpniu ubiegłego roku. Zespół powstał z inicjatywy Piotra Kalińskiego (gitara), Tomka Pawluczuka (perkusja) i Maćka Salomona (wokal, teksty). Niedługo potem do grupy dołączył Adam Witkowski, a niedawno artysta znany jako Marcin Bober (bas). Jest to propozycja nie do odrzucenia dla wszystkich tych, którzy tęsknią za rasowym punkiem i uważają, że Wszystko, co kocham było zbyt cukierkowe. Z kolei Woody Alien to zespół z Poznania z dużym stażem i bagażem doświadczeń. Do życia w 1999 roku powołali go Marcin Piekoszewski (bas, wokal) oraz Daniel Szwed (perkusja). Marcin gra równolegle także w zespołach Plum i Houdini, a Daniel w zespole Mothra. Brzmienie Woody Aliena charakteryzuje się punkowo-funkowym basem, rytmiczną perkusją i drapiącym wokalem, co razem składa się na konsekwentną i bezkompromisową muzykę. No i ten cudowny minimalizm! (więcej informacji i dźwięków na: http://www.myspace.com/ gownopunk i http://www. myspace.com/likewoodyalien). Natomiast 13 marca (czyli w kolejną sobotę) o godzinie 18.00 Pokój z Kuchnią będzie

L

Maja Kleczewska, po sukcesie Płatonowa, ponownie reżyseruje nad Brdą, w tym sezonie przygotowując Babel — realizację spektaklu austriackiej noblistki. Polska prapremiera sztuki w Teatrze Polskim w Bydgoszczy została zaplanowana na 5 marca o godzinie 19.00. Babel to wielowarstwowa historia o wojnie, naszego jej postrzegania i mówienia o niej. Choć już w swym wcześniejszym dramacie Bambiland Jelinek odpowiedziała na wojnę w Iraku, to tym razem w trzech przeplatających się monologach na temat przemocy, seksualności i religii odszukała jej przyczyn i konsekwencji w obliczu języka mediów i filozofii historii. Bydgoska scena nie po raz pierwszy wprowadza na afisz dramat Jelinek — od trzech sezonów cieszy się niezmiennym uznaniem jej sztuka O zwierzętach. Także w ramach Aneksu Festiwalu Prapremier poświęconego Elfriede Jelinek hamburski Thalia Theater na deskach TPB pokazał gościnnie w 2007 roku Ulrike Maria Stuart.

CZY CHCIELIBYŚCIE BYĆ TAM…, GDZIE REGGAE GRAJĄ NAM

3 X KAPELA, CZYLI PROZA I PUNK W POKOJU Z KUCHNIĄ W marcu do Pokoju z Kuchnią warto wybrać się na dwa wydarzenia. 6 marca (sobota) o godzinie 19.00 w gościnnych progach toruńskiego

promował nową książkę Jasia Kapeli Janusz Hrystus. Na spotkanie warto się wybrać, bo Jaś Kapela (dobry rocznik ‘84) to zwycięzca pierwszego w historii polskiego slamu i niezliczonej ilości następnych. Debiutował tomikiem wierszy Reklama (2005), wydał także Życie na gorąco (2007) oraz powieść Stosunek seksualny nie istnieje (2008). Studiował w Krakowie, mieszka w Warszawie. (SY) Gówno & Woody Alien 6 marca, 19.00, Pokój z Kuchnią

Spotkanie promujące nową książkę Jasia Kapeli „Janusz Hrystus” 13 marca, 18.00, Pokój z Kuchnią

REGRESYWNI ROCKOWCY FOT. NADESŁANE

>>

FOT. MATRIAŁY PRASOWE

JELINEK W POLSKIM

>>wydarzenia

11 marca w Estradzie będzie można posłuchać niezwykle nastrojowego rocka. Zagra znana z oryginalnych tekstów i niezłych aranżacji grupa happysad. Zespół istnieje już od 15 lat. Poszukiwania odpowiedniej nazwy dla formacji trwały wiele lat — początkowo nazywali się Hard Core’owe Kółko Filozoficzne. Później muzycy przemianowali się na Happy Sad Generation. Nazwa happysad uformowała się dopiero w 2002 roku, kiedy to wybrane zostało także logo grupy, a zespół nagrał pierwsze demo z materiamusli magazine


>>wydarzenia

Uwaga! Ważne wydarzenie na kulturalnej mapie Torunia. 11 marca o godzinie 19.30 w Kinie Centrum odbędzie się projekcja filmów Podziemne państwo kobiet i Przełamując ciszę. Impreza nawiązuje do marcowego Święta Kobiet, organizatorzy mają nadzieję, że projekcje wywołają żywą dyskusję nad kondycją i położeniem prawnym kobiet w Polsce. Podziemne miasto kobiet jest zbiorowym głosem kobiet, które postanowiły przerwać kłopotliwe milczenie. Obecnie szacuje się, że liczba nielegalnych aborcji dokonywanych w Polsce to nawet 200 tys. rocznie. — Zajęłyśmy się problemem odmawiania kobietom prawa do decyzji, ponieważ chcemy, by żyły jako wolne, pełnoprawne obywatelki w społeczeństwie, w którym mają możliwość podejmowania autonomicznych decyzji dotyczących kształtu swojego życia — deklarują reżyserki, Anna Zdrojewska i Claudia Snochowska-González. — Tylko ta droga doprowadzi do sytuacji, w której na świat będą przychodziły chciane, kochane, a tym samym szczęśliwe dzieci. Podziemne państwo kobiet ma stać się słyszalnym głosem za prawem kobiet do podejmowania decyzji o swoim życiu. Liczymy na otwarcie publicznej debaty, w czasie której wyłoni się ruch obywatelski, działający na rzecz zmiany ustawy. Wierzymy, że ludzie o różnych światopoglądach mogą być zgodni w tej jednej kwestii — obecne prawo nie rozwiązuje żadnego problemu. Dokument Przełamując ciszę Ewy Pytki wprowadza

>> (AB)

happysad 11 marca, 19.00, Estrada

nas w świat bohaterek z Polski, Litwy, Mołdawii, Ukrainy, Słowacji i Gruzji. Film szeroko porusza temat łamania praw kobiet w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, którego skutkami są choroby, aborcje i ciąże u bardzo młodych dziewczyn. Bohaterką części polskiej jest między innymi Alicja Tysiąc. Dziewczyny, polecam Wam to wydarzenie.

STRACHY W MÓZGU FOT. SŁAWOMIR NAKONECZNY

KOBIETA W DOKUMENCIE

MAGDA WICHROWSKA Podziemne miasto kobiet/Przełamując ciszę 11 marca, 19.30, Kino Centrum

MIKRUSY X 2 FOT. MACIEJ ZIELIŃSKI

łem, który później znalazł się na płycie Wszystko jedno. Singiel promujący płytę Zanim pójdę przetrwał 33 tygodnie na Liście Przebojów Trójki prowadzonej przez Marka Niedźwieckiego. W kwietniu 2007 magazyn „Teraz Rock” umieścił płytę Wszystko jedno wśród 50 najważniejszych albumów historii polskiego rocka. W październiku 2005 ukazał się drugi album zatytułowany Podróże z i pod prąd — świetnie przyjęty przez publiczność, tłumnie wypełniającą wówczas koncertowe sale. 19 października 2009 miała miejsce premiera najnowszego wydawnictwa grupy pod tytułem Mów mi dobrze. Styl zespołu najczęściej określany jest jako gitarowy rock, a nawet punk rock, jednak muzycy zdecydowanie odcinają się od tego nurtu. Sami określają swoją muzykę jako rock regresywny, podkreślając, że nie utożsamiają się z żadną ideologią. Tym romantycznym bezideowcom nie można odmówić oryginalnego i rozpoznawalnego brzmienia, jednak ich znakiem firmowym są teksty, pisane przez lidera i wokalistę grupy Jakuba Kawalca. Zespół promuje obecnie nowe wydawnictwo, jednak na koncercie na pewno nie zabraknie ich najbardziej znanych utworów z pierwszej płyty, jak choćby Ja do ciebie, Zanim pójdę, Czysty jak łza. Bilety można kupić w sklepie „Muzyka” przy ul. Śniadeckich 50 oraz w Estradzie. Cena — 30 zł.

11 marca o godzinie 20.00 w klubie Lizard King w Toruniu oraz dzień później w Akademickiej Przestrzeni Kulturalnej WSG (też o godzinie 20.00) wystąpi wrocławska formacja Mikromusic. Jeśli potrzebna Wam solidna dawka pozytywnej energii, zajrzyjcie koniecznie. Ciepły głos Natalii Grosiak ukoi Was i pozytywnie nakręci. Natalii towarzyszyć będą: Dawid Korbaczyński (gitara), Rober Szydło (bas), Robert Jarmużek (fortepian), Adam Lepka (trąbka) i Łukasz Sobolak (perkusja). Nie może Was zabraknąć! Więcej informacji o zespole i wywiad z Natalią na stronie 25. ARBUZIA Mikromusic 11 marca, 20.00, Lizard King (Toruń) 12 marca, 20.00, Akademicka Przestrzeń Kulturalna WSG

Niedawno odbyła się premiera płyty Dodekafonia, warto więc wybrać się do Mózgu, by posłuchać na żywo nowych piosenek Strachów. Dodekafonia ukazała się dopiero 22 lutego, ale już jest o niej głośno. Album pokrył się złotem w dniu premiery! Uroczyste wręczenie złotych płyt odbędzie się 12 marca podczas warszawskiego koncertu Strachów w Palladium, natomiast dwa dni później zespół przyjedzie do Bydgoszczy. Singiel Żyję w kraju stał się prawdziwym hitem — codziennie możemy go usłyszeć w radiu, oczywiście w tej ocenzurowanej wersji. Na płycie nie brakuje fajnych piosenek, więc być może rok 2010 będzie rokiem Strachów, choć pewnie trudno będzie im powtórzyć sukces z 2005 roku, kiedy to wydali swój najlepszy krążek Piła Tango. Piosenki takie jak Dzień dobry, kocham cię czy Czarny chleb i czarna kawa przez wiele tygodni okupowały pierwsze miejsca list przebojów, zresztą nucimy je do dziś. To właśnie wtedy Strachy wystąpiły na większości znaczących festiwali w Polsce, takich jak: Union of Rock w Węgorzewie, Reggae nad Wartą, Festiwal w Jarocinie czy Off Festiwal w Mysłowicach. >>9


(AB) Strachy na Lachy 14 marca, 20.00, Mózg

W OSIEM DNI DOOKOŁA TEATRU

Teatr Wróbli i Agnieszka Kołodyńska. Oczywiście, jak każdego roku, stałym punktem programu (cenionym przez wielu uczestników) będą rozmowy z twórcami i aktorami, odbywające się po każdym spektaklu. A jako muzyczną niespodziankę festiwalu organizatorzy proponują koncert Noviki, której drugi solowy album ukazał się w styczniu. Ostatniego, ósmego dnia Klamry, czyli 20 marca, dopięcia całości najnowszym spektaklem Paranoicy i pszczelarze dokona, nomen omen, Teatr Ósmego Dnia — wierny gość festiwalu i legenda teatralnej sceny alternatywnej. Karnety: 80 zł — studenci, 100 zł — pozostałe osoby.

>> Marzec to wyjątkowo gorący okres w Klubie Od Nowa i miesiąc, na który w szczególności czekają miłośnicy współczesnych teatrów alternatywnych, nieustannie poszukujących nowych środków wyrazu. 13 marca Teatr Leszka Mądzika, twórcy legendarnej Sceny Plastycznej KUL, swoim najnowszym spektaklem Biesiada otworzy XVIII Alternatywne Spotkania Teatralne KLAMRA 2010. Przez osiem dni (z wybiciem godziny 19.00) Od Nowa zamieniać się będzie w wehikuł przenoszący w inną czasoprzestrzeń kreowaną przez najlepsze polskie teatry sceny niezależnej: Teatr Ósmego Dnia, Teatr Porywacze Ciał, Teatr Kana, A3 Teatr. Zgodnie z tradycją festiwalu w tegorocznej edycji nie zabraknie również teatru tańca współczesnego, tym razem będzie to zbliżenie z Teatrem Okazjonalnym. Taniec jest środkiem wyrazu i poszukiwań również dla Sylwii Hanff, tancerki butho. Na deskach Od Nowy swój ostatni spektakl pokaże też >>10

EWA SOBCZAK

XVIII Alternatywne Spotkania Teatralne KLAMRA 13–20 marca, 19.00, Od Nowa

LEKCJA HISTORII

17 marca o godzinie 18.00 w toruńskim Salonie Kulturalnym „Polityki” (w Dworze Artusa) odbędzie się spotkanie z dziennikarzami „Polityki” oraz laureatem „Paszportów Polityki” — kompozytorem, tekściarzem i producentem Łukaszem Rostkowskim L.U.C.

Artysta pochodzi z Zielonej Góry, ale obecnie związany jest z Wrocławiem. Za sobą ma zarówno studia prawnicze, jak i udane próby reżyserskie, hip-hopowe początki i romans z jazzem oraz elektroniką. To człowiek renesansu, jest autorem tekstów i jednocześnie producentem. Na swoim koncie ma 7 płyt, w tym 3 zrealizowane z Kanałem Audytywnym. Jego znak rozpoznawczy to bardzo specyficzny mariaż muzyki, słowa i obrazu.

Zaraz po spotkaniu w Salonie Kulturalnym „Polityki”, o godzinie 20.00, w Sali Wielkiej Dworu Artusa odbędzie się koncert Łukasza — 39/89 Zrozumieć Polskę. Płyta jest kapitalnym melanżem wspomnień, minionego i tego, co tu i teraz. Słuchowisko Rostkowskiego to bardzo nowoczesna lekcja historii, po którą sięgną zwłaszcza młodzi odbiorcy przyzwyczajeni do lawiny bodźców oraz niejednoznacznej i niedomkniętej koncepcji, która zgrabnie wymyka się wszelkim szufladkom. Przed spotkaniem zajrzyjcie koniecznie na: www.eluce.pl. Bilety: 25—30 zł. Gorąco polecam! ARBUZIA L.U.C. 17 marca, 18.00, Dwór Artusa

WIOSNA PO WĘGIERSKU FOT. MATERIAŁY PRASOWE

Grabaż istnieje na polskiej scenie muzycznej od wielu lat. Był twórcą sukcesu Pidżamy Porno, a później założył Strachy na Lachy. Wydał niejedną płytę i wciąż ma wierne grono fanów. Czy Polskę znów obejmie „strachomania”? Zobaczymy, tymczasem warto wybrać się na koncert, który odbędzie się 14 marca o godzinie 20.00 w Mózgu. Bilety w przedsprzedaży kosztują 40 zł, w dniu koncertu 45. Gorąco polecam.

FOT. BARTEK MAZ

FOT. NADESŁANE

>>wydarzenia

Od 23 do 27 marca Kino Centrum zaprasza na 8. Węgierską Wiosnę Filmową. Zapowiada się gorące wydarzenie — nie tyle wiosenne, co wręcz letnie i upalne, biorąc pod uwagę temperaturę kinowych emocji. W filmowym menu nie zabraknie obrazów ostatnich lat, które dla węgierskiej kinematografii były szczególnie ważne, a których polski kinoman nie miał okazji poznać. Co zobaczymy? Na pierwszy ogień pójdzie Oficer śledczy w reżyserii Gigora Attily. Ta niesamowita historia Tibora Malkava (koronera) otrzymała nagrody m.in. na Międzynarodowym Festiwalu w Clevland oraz Festiwalu Węgierskich Filmów Fabularnych w Budapeszcie. Spokój Alföldiego Róberta to przejmująca opowieść o pisarzu, który postanawia żyć pełnią życia. Jego wiernym towarzyszem jest matka cierpiąca na maniakalną depresję. Skazani na własne towarzystwo walczą o siebie i wewnętrzny spokój. Obraz Töröka Ferenca Overnight to emocjonujące 24 godziny z życia budapesztańskiego brokera. Będzie nerwowo i egzotycznie, zapowiada się walka z czasem musli magazine


8. Węgierska Wiosna Filmowa 23–27 marca, Kino Centrum

GIEŁDA PIOSENKI Z PUSTKAMI Udział w Giełdzie Piosenki to nierzadko pierwszy krok do muzycznej kariery, a przynajmniej szansa na

FOT. FILIP STYLIŃSKI

MAGDA WICHROWSKA

po sukcesie płyty Koniec kryzysu. Od tego czasu zespół odniósł wiele sukcesów, a swą działalność rozszerzył również na pisanie muzyki dla teatru i filmu. Podczas toruńskiego koncertu będzie się można przekonać na własne uszy, dlaczego ostatnia ich pyta Kalambury okazała się również sukcesem. EWA SOBCZAK Giełda Piosenki 25 marca, 18.00, Od Nowa

POŁĄCZENI Z PRZESTRZENIĄ

oka, która odpowiedzialna jest za ostrość wzroku i percepcję barw. Została odkryta przez Samuela Thomasa von Soemmerringa, który (uwaga!) urodził się w Toruniu. Tilman Wendland to artysta funkcjonujący na obrzeżach sztuki i architektury, jego instalacja w twórczy sposób podejmuje z widzem dialog na temat współczesnego pojęcia przestrzeni sztuki. Punktem wyjścia projektu jest jednak relacja Wendlanda z przestrzenią CSW i pytanie: jak związać odbiorcę z przestrzenią? Znak zapytania okazuje się kluczem, aktem otwartości na poszukiwania możliwości poszerzenia FOT. E.WIŃCZYK

wystąpienie w Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie. Potwierdzają ten fakt niewątpliwe sukcesy takich scenicznych osobowości, jak Urszula Sipińska, Zbigniew Zamachowski, Maciej Zembaty, Maryla Rodowicz, Stanisław Sojka, Ewa Demarczyk, Renata Przemyk, Marek Grechuta, Jacek Kaczmarski czy Grzegorz Turnau. 25 marca w toruńskim klubie Od Nowa odbędą się eliminacje do 46. już edycji krakowskiego konkursu. Jeszcze do godziny 15 tego dnia będą przyjmowane zgłoszenia, a sama impreza startuje trzy godziny później. Jako gwiazda wieczoru wystąpi zespół Pustki, który do Torunia zawita bezpośrednio po powrocie z jednego z największych i najbardziej prestiżowych festiwali muzycznych w USA — SXSW, czyli South by Southwest. Jest on swego rodzaju „giełdą muzyczną”, na której wytwórnie wyszukują nowych artystów, a zespoły podpisują kontrakty z agencjami koncertowymi. Sam udział w nim jest dla polskiej grupy dużym wyróżnieniem i szansą na międzynarodową karierę. Pustki powstały w 1999 roku, ale ich kariera nabrała rumieńców pod koniec 2008, zaraz

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

>> na trasie Budapeszt—Berlin— —Bombaj… Intymny strzał w głowę to bardzo udana próba pokazania miłości doby płynnej nowoczesności i charakterystycznego dla niej „związku kieszonkowego”. Szajki Péter pokazuje nam jeden dzień z życia czwórki mężczyzn, ich seksualne wzloty i równie spektakularne upadki. Przegląd filmów fabularnych zamknie laureat Przeglądu Filmów Węgierskich w Budapeszcie z ubiegłego roku — Kameleon. Na tym jednak nie koniec, Kino Centrum zadbało także o entuzjastów krótkich metraży. Zobaczymy: Wilkołaka, Jedziemy, The Counterpart, Twarz oraz Nić Ariadny. Tego wydarzenia nie możecie przegapić! Do zobaczenia w kinie.

>>wydarzenia

Do 30 maja w Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu” można oglądać wystawę berlińskiego artysty Tilmana Wendlanda Plamka żółta. CSW udostępniło mu największą salę, jaką dysponuje (900 m2 i 7 m wysokości!). W tej monumentalnej przestrzeni powstał projekt Wendlanda. To instalacja site-specyfic, stworzona z myślą o toruńskim CSW, która na warsztat bierze zastaną przestrzeń w sensie koncepcyjnym i architektonicznym. Plamka żółta (czyli macula lutea) to część siatkówki

pola widzenia, gdyż artysta świadomie odrzucił kuszącą perspektywę zamknięcia projektu we własnym polu widzenia. Tu do głosu dochodzi widz, bynajmniej nie bierny obserwator, ale aktywny uczestnik tego spotkania z architekturą, która łączy go jednocześnie z przestrzenią. ARBUZIA Plamka żółta/Tilman Wendland 26 lutego–30 maja, Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”

>>11


>>na kanapie

Bon voayge! >>

Magda Wichrowska

Miniony tydzień spędziłam w pociągach, na dworcach i w warsach. Są miłośnicy — podobno pachnących świeżością i czystością (dlaczego mi się to nie zdarza?) — pekaesów i wielbiciele maszyn torowych. Zdecydowanie należę do grupy drugiej, chociaż po ostatnim tygodniu jestem skłonna dać szansę konkurencji. Dreszczyk emocji nie jest zły, ta wielka niewiadoma... Dojadę? Nie dojadę? Utknę w polu, a może w warsie z Czarkiem Pazurą (tak podobno poznał swoją trzecią żonę)? Podniecenie, jakie towarzyszy moim eskapadom z pkp, przypomina pierwsze projekcje Wjazdu pociągu na stację w Ciotat. Uciekać czy nie? Tchórzem przecież nie jestem. Biorę to dzielnie na klatę i idę po bilet. I tu zaczynają się schody... Kupić bilet na toruńskim dworcu „Miasto” często graniczy z cudem. Wszyscy niewtajemniczeni stoją grzecznie w kolejce do pustej kasy, tymczasem stali bywalcy (tacy jak ja) wiedzą, że trzeba zagrzmocić w szybkę (czyt. obudzić kasjerkę), ewentualnie wyprowadzić ją delikatnie z kiosku ruchu, gdzie wstąpiła na małe tête-à-tête przy kawie po turecku. Z biletem ruszamy na peron i czekamy. Przy dobrych wiatrach pociąg przyjedzie z dziesięciominutowym opóźnieniem, a wichura nie zniszczy nam misternie ułożonej fryzury. Czekając, snujemy plan podróży, marzy nam się kuszetka jak z reklamy chanel nr 5, nie, nie... lepiej, w przedziale poznajemy Ethana Hawke’a. W planach mamy Wrocław, tymczasem wysiadamy z nim w Poznaniu i zakochujemy się na zabój. Amen. Pociąg przyjeżdża, uff, tylko 15 minut zwłoki, pukle na miejscu. Wsiadamy do przedziału, Ethana nie ma, ale my wyglądamy całkiem nieźle, szybko łypiemy na umazane lustro, uuuu... nawet lepiej od Julie Delpy. Siadamy. Szybka ocena sytuacji. Po prawej nobliwy pan w kapeluszu, po lewej chyba naukowiec, ma stos mądrych książek i minę, jakby wąchał bąka. Też dobrze, nikt na nas nie napadnie, jesteśmy bezpieczne, otoczone gentlemanami. Zadowolone wyciągamy stos prasy, poprawiamy się na fotelu i... telefon. Mozart! Naukowiec odbiera komórkę i strzał w dziesiątkę — po minucie rozmowy dowiadujemy się, że faktycznie jest doktorem habilitowanym, który w dodatku z plebsem dyskutować nie będzie, ewentualnie z profesorem nauk ścisłych. Cóż, nie pogadamy... Wykład trwa już jakieś 20 minut, tembr głosu rośnie z sekundy na sekundę, odruchowo szukamy pilota, żeby naukowca wyłączyć i wymiękamy.

„ >>12

Uroczy jegomość po prawej wyciąga z torby makrelę. Nie kanapkę z paprykarzem szczecińskim, nie fiszmaka, ale wędzoną makrelę owiniętą w gazetę. Później jest już tylko gorzej, bo pojawia się element zbrodni. Nie łudzimy się już, że nie zostanie użyty. Ryba traci swój szkielet i zaczyna się degustacja. Postanawiamy wyjść i ochłonąć od nadmiaru wrażeń. Na korytarzu dostajemy w oko paznokciem. Pani przy oknie właśnie postanowiła skrócić swoje szpony. W końcu dobry look trzeba mieć w każdych warunkach, także kolejowych. Lekko zdezorientowane trafiamy do warsu, gdzie czeka pierwsze pozytywne zaskoczenie — menu! Tylko dlaczego włoskie? O co kaman z piadą w kraju ruskich i bigosu? Nasza podróż nie przypomina ani reklamy chanel, ani romantycznego spotkania z Przed wschodem słońca, o erotycznym prądzie między Winnicką i Niemczykiem możemy sobie tylko pomarzyć, podobnie jak o walizkach Vuittona z Pociągu do Darjeeling. To raczej masakra pokroju Transsiberian. Na otarcie łez zostaje nam tortilla i herbata darjeeling, co jest już jakimś sukcesem, bo kilka lat temu dostalibyśmy parówki z wody. Dzisiaj znowu ruszam w podróż. Tradycyjnie kupiłam bilet kolejowy i dochodzę do wniosku, że jestem uzależniona od tego folkloru. Bon voyage!

musli magazine


>>okiem krótkowidza

Wódka, panienki i poker w Bieszczadach >>

Kasia Taras

Pierwszy felieton. Jak zrobić, żeby nie zanudzić, nie zrazić i nie znieważyć? Żeby zafascynować i uwieść. Nie przesadzić w epatowaniu wszystkim, co kocham i jakoś się przedstawić. Od czego zacząć? Znajomy doradził: „widzowie lubią seks i przemoc, o tym pisz”. To zacznę w stylu: wódka, panienki i poker w Bieszczadach. O czym jest Tlen Wyrypajewa? To banalne pytanie naprawdę się przydaje, byle kolejnym było: jak ten film jest zrobiony? O miłości raczej nie. O namiętności w czasach zarazy? Pewnie, że tak. Mam kłopot z Tlenem. Parę razy, uwiedziona jego halucynacyjnym rytmem, chciałam zachować się jak widz analfabeta w kinematografie na jarmarku pod koniec XIX w. i zawołać: „Człowieku, po co ci to?” (ostatni raz doświadczyłam takiej pokusy podczas Złego wychowania Almodovara, gdy uświadomiłam sobie pogrążanie się ojca Manolo w człowieku, który mu pisany nie był). W ogóle mam kłopot z filmami o miłości. Bo takie filmy chyba nie istnieją. Nie pomyliłam się, filmy o miłości nie istnieją. Nawet komedie romantyczne nie są o miłości, a melodramaty źle się kończą. Dlaczego możliwa jest realizacja filmu o namiętności, fatalnych związkach i niebezpiecznych zauroczeniach, a filmów o miłości po prostu nie ma? Może dlatego, że miłość jest niefilmowa. Bo co może być filmowego w czymś, co zaczyna się od wzdychania, a i tak kończy wspólnym obiadem. Nuda! A kino niczego tak nie nienawidzi jak nudy. Choć nie… Jest! Znalazłam. Jeden jedyny nienudny film o miłości. Ale nie damsko–męskiej, męsko–męskiej, damsko–damskiej. O miłości w ogóle (ale taka widza przecież nie interesuje, zwłaszcza widza tak celnie zdefiniowanego przez przywołanego wyżej znajomego). To (i już czekam na gromy, ogryzki i gwizdy) Łowca jeleni Cimino, z genialną kwestią wypowiadaną podczas partyjki rosyjskiej ruletki (może to jest właściwy kontekst dla opowiadania o miłości): „Kocham Cię, Nick!”. Miłość jest totalnie niefilmowa. Nudna. Niefotogeniczna. No bo jak niby TO pokazać, nie narażając się na brak zrozumienia (czytaj: niską oglądalność). Filmowe są: romans, zdrada, flirt, zauroczenie, pasja i — niech mi to wybaczą feministki — przemoc, ale miłość (czytaj: intymność, czułość, bliskość)? Nawet to, co wydawało się opowieścią o miłości, po bliższym przyjrzeniu obrazem o miłości nie jest. Weźmy choćby „miłosne” filmy z ostatnich lat (jest to ranking skrajnie osobisty, ale takie felietonistki prawo). Między słowami Coppoli. Film o pogodzeniu się z niespełnieniem. Chyba podziękuję za taką miłość, choć kocham kino Antonioniego, z którego ten film wyrasta, a który obciążył współczesnych widzów traumą wiary, że najpiękniejsze jest to, co się nigdy nie zdarzyło, choć były przesłanki, że jest to nieuniknione i że zdarzy się na pewno.

Carrington Hamptona. Opowieść o poświęceniu, i to dla kogoś, kto osoby poświęcającej się nawet nie dostrzega, choć hołdy przyjmuje. Cały film określa jedno znamienne ujęcie, kiedy Dora Carrington podaje Lyttonowi Stracheyowi szmatkę (!) do wycierania pióra z wyhaftowanym: „Use me”. Tego, co robi wtedy Lytton, przypominać nie zamierzam. Dziewczyna z perłą Webbera — znowu o poświęceniu. W imię sztuki. I co z tego? Poświęcenie to poświęcenie. Wyklucza miłość, bo albo się kocha, albo się poświęca. Przełamując fale von Triera — znowu o poświęceniu. Swoją drogą, dlaczego najczęściej reżyserom miłość kojarzy się z poświęceniem (feminizmie wróć!), i to kobiety dla mężczyzny (mężczyzna może poświęcić się tylko dla mężczyzny, vide Łowca jeleni). Może tak trudno zrobić film o miłości, bo reżyserzy i scenarzyści mają problem z jej definicją. Ale niech się nie martwią, nie oni pierwsi. Kiedy to piszę, w głowie brzmią mi natrętne wersy Synonimów Ciechowskiego. A może po ludzku się boją? Odsłonięcia. Skaza Malle’a — o fatalnym zauroczeniu tym, kto raczej nie powinien zauroczyć. Moje własne Idaho van Santa — o dorastaniu (do fortuny tatusia, jeżeli chodzi o jednego bohatera, do wolności — w wypadku drugiego). Droga do szczęścia Mendesa — o wzajemnym zjadaniu się w małżeństwie. Wreszcie Chinese Box Wanga — o jadeicie, który podobno klei złamane serce. Dlaczego reżyserom, jak już odważą się zrobić „film o miłości”, zawsze gdzieś w tle musi przyplątać się niespełnienie, rezygnacja, poświęcenie? A może dlatego nie ma filmów o miłości, bo najtrudniej jest pokazać codzienną intymność? I to tak, by współczesny, wymagający i rozpieszczony widz w nią uwierzył. Poświęcenie jest fotogeniczne, wciąga. Do tego jeszcze można bezpiecznie się identyfikować z bohaterem-ofiarą, bo przecież nie z egoistyczną szkaradą, najczęściej artystą. A widz to lubi. Namiętność (filmowa, czyli bezpiecznie przeżywana, bo na ekranie) zniewalająca. To też widz lubi. Flirt — dowartościowuje, że (via ekran) go rozumiemy. Ale banalne pakowanie kanapek? A przecież jest coś w kwestii bohaterki Wszystko, co kocham, kiedy, podając te wyeksploatowane znaczeniowo kanapki, mówi do męża: „Uważaj na siebie”. Wierzymy i wiemy, że to znaczy kocham cię. Jest coś w kwestii Janka, kiedy chłopięco zawstydzony mówi do Basi, że punk nie może być romantyczny. Może, żeby zrobić film o miłości, trzeba być dojrzałym reżyserem. Jacek Borcuch udowodnił, że jest. I że punk może być romantyczny.

>>13


>>elementarz emigrantki

A jak autobus i auto >>

Natalia Olszowa

Już zapomniałam, jak to jest objechać miasto w 10 minut autobusem. Mieszkanie w dużych aglomeracjach ma to do siebie, że dużo czasu marnuje się na dojazdy. W centrum drogo, na obrzeżach taniej, ale daleko — i takie błędne koło. Mimo to, ludzie często wybierają opcję dalej—taniej. Chwalić Boga, są autostrady, ale przerzedzają się dopiero po godzinach pracy, tak czy inaczej, stoi się w korku. W Irlandii autobusy mają oddzielne pasy, ponadto są piętrowe i dość dobrze pełnią swoją funkcję transportu, z jednym wyjątkiem — nie są aż tak punktualne i przewidywalne jak w mniejszych miastach, stąd ogólnie znane jest tu spóźnianie się. To akurat była dobra i mocna strona polskich emigrantów — nie spóźniali się do pracy. Różnica między polskimi a dublińskimi autobusami jest przeogromna. Z punktu widzenia praktycznego i społeczno-kulturalnego wozi więcej pasażerów i jest mniejszy tłok w środku, a kierowcy są milsi i mają lepszy kontakt z pasażerem, bowiem nie tylko autobus zatrzymuje się na żądanie pasażera, ale i bilet kupuje się u kierowcy. Ponadto po zakończonym kursie — według tutejszych obyczajów — należy podziękować kierowcy. Autobus nie staje też na każdym przystanku. Jest bardziej flexi, im bardziej flexi jest kierowca. Często wysiąść jest prościej niż wsiąść, a to dlatego, że kiedy autobus jest pełny, kierowca nie ma obowiązku zatrzymywać się i zabierać kolejnych pasażerów. Decyzja zależy od niego. Wszyscy ci machający w deszczu mogą spóźnić się do pracy, ale... z pewnością nie będzie ścisku, nie stworzy się sytuacja dla kieszonkowców i... dla wszystkich starczy miejsca, chociażby w kolejnym autobusie. Stąd płynie nauka, by wyposażyć się we własny automobil. Inna rzecz, jeśli ktoś zapomni machnąć i dać znać kierowcy, że jest zainteresowany tym, a nie innym kursem — jego strata, poczeka i zapamięta, że na autobusy w Irlandii się macha. Kolejna sprawa to fakt, że dublińskie autobusy to odrębne byty, które mogą się zjawić bądź nie, co może być ekscytujące, ale nie w czasie, kiedy ktoś się spieszy do pracy. Rozkład jazdy podaje godzinę wyjazdu z przystanku początkowego i przewidywany czas dojazdu do następnych, kolejno wymienionych

„ >>14

przystanków, jednak... ruchu ulicznego nie da się przewidzieć i, mimo oddzielnych pasów, zdarzają się spóźnienia. Trzeci aspekt dublińskiego busa to multi-kulti. Przekrój sięga całego świata — od Irlandii, przez całą Europę i Azję, a na Afryce skończywszy. Kto jeździ autobusem??? Hm... emigranci i młodzież szkolna, której mundurki zmieniają się w zależności od rodzaju szkoły, jaka znajduje się na trasie. A języki? Miód dla uszu, chaos dla mózgu — totalna wieża Babel. Zamożniejsza część społeczeństwa posiada więc auta. Jest to wygodna, acz kosztowana zabawa. Nie chodzi tu o kupno samochodu, ale o jego utrzymanie. Ubezpieczenie, podatek i... naprawa. Rzadko kiedy naprawia się psujące stare auta, lepiej kupić nowe-stare. A co jest najbardziej uderzającego w zmotoryzowanym świecie Irlandii, to fakt, że rocznik twoich blach jest na rejestracji auta i każdy wie, czy masz samochód z 2009, czy też z 1999 roku. Jest to dość snobistycznym i znaczącym dla Irlandczyków, choć dla mnie mało ważnym zabiegiem odkrywającym wszystkie karty na stół.

musli magazine


Towarzystwo wzajemnej adoracji >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

Miało być profesjonalnie, gładko. Chciałem wybrany starannie temat — tak jak (niedługo już) kafelki do kuchni albo mleko dwuprocentowe w prostej linii od krowy — opracować ze sprawnością felietonisty, który wspaniałą swoją myślność przekuwa w najcelniej rzeczy dane słowo i bez potknięć. A potknięcia pojawiły się jeszcze przed. Potknąłem się o potrzebę minimum autentyzmu, która zażądała ode mnie tych gorszących wyznań. Co więcej, zażądała wyznania uroczystego: nigdy, przenigdy nie pisałem żadnego felietonu! Nawet do gazetki szkolnej. Nawet nie chciało mi się prowadzić bloga. Dziennik tak, ale zamknięty w szczelnym, czarnobylskim niemalże, sarkofagu. Ale widziały gały… Sam sobie zadałem zadanie i muszę je odrobić. Przynajmniej na trzy na szynach. Raz przynajmniej. Czując się jak na maturze i nie znając dnia ani godziny. Czując tremę nie mniejszą, niż występując przed laty ze sporymi zajęczymi uszami przed zebranymi w komplecie gronem pedagogicznym i społecznością pewnej SP. A może to właśnie ta trema — nie wspaniałomyślnie przywołana potrzeba Prawdy — pożarła wybrany temat czekający na przekucie… Nie mając pojęcia o odczuciach sąsiadów felietonistów i recenzentów z „Musli”, nie mogę wykluczyć, że przed zabraniem się do błyskotliwego czy niezmierzonego w swej głębi pochylenia się nad O. Tokarczuk, Quentinem czy zjawiskowo muzykalnym nowym i młodym interpretatorem Jana Sebastiana, może zacznę mnożyć autotematyczne (nie omijające też wątku „Musli” samego w sobie), a ocierające się o pretensjonalność (wołającą o pomstę — tu i teraz! HUK et nunc! — do nieba) wynurzenia. Liryka Jocye’a, który prozą powiedział prawie wszystko i w prawie wszystkich możliwych tonacjach — burząc wszelkie dotychczasowe wyobrażenia o możliwych ścieżkach literatury, jest wyjątkowo monotematyczna. Wszystko o miłości, i to wymawianej z przedwojennym ell. Monotematyzm ma więc może sens, mają go może obsesje. Choć i tu dostrzegamy drobne rysy, anonse obsesji innego już rodzaju:

Gwiazdo boleści! gwiazdo złości! Sercu nie wróci nic młodości, A starość w sercu się nie rodzi, Która zna drwinę, gdy przechodzi1. Budzimy się po drugiej stronie lustra. Okrutnego lustra. Nie tylko jako poczęta, nienarodzona jeszcze starość — ale może i jako potencjalni przestępcy, ludzie przeżarci złem do szpiku kości, których tożsamość potwierdzamy jako świadkowie samych siebie, stojący za szybą. My — „Musli” — budzimy się otoczeni zarysowanymi dotychczas jedynie palcem po mapie obawami. Co wyjdzie z Dzieła? Klapa? Pudło? Nie wiem, nie wiem. Tym radośniejsze i intensywniej odczuwane jest jednak to, co mimo obaw porywa. Już po pierwszym spotkaniu zespołu lewitowałem w obłoczku czegoś miłego i dającego nadzieję na przyszłość — nawet tego po (oddppukkaćć) możliwej klapie. Ależ nie, nie! My tak, my jesteśmy przeżartą do szpiku złem zgrają i uprawiamy bezwstydną prywatę (ja może nawet bardziej niż reszta). Nie będzie żadnego wyłomu, tworzymy kolejne z wielu towarzystw wzajemnej adoracji. Więc po co? I ta wulgarna próżność! Ambicja. Żeby stworzyć coś dobrego. A pamiętamy Wiadomości TVP (godz. 19.30) i niesławnego 8 sierpnia AD 1991. Runęło. Nasza duma narodowa stała się ośmieszającą porażką. A taka Babel… A więc po co? Więc co? Zaszyć się? Siedzieć cicho? Nic ponad miarę. Ok. Pierwsze koty… Teraz już z górki!

Cytat pochodzi z wiersza Bahnohofstrasse w tłumaczeniu M. Słomczyńskiego. J. Joyce, Utwory poetyckie, Kraków 1975. 1

>>15


*

>>rozjazdy

Mój dzień w Rennes Michał Czapski

Z

bliżał się koniec studiów i pytanie, co dalej? Wróciłem do rodzinnej Bydzi, czekając na wyniki aplikacji na zagraniczne studia podyplomowe. Udało się! Wyjeżdzam do Francji. Gdzie? Do stolicy Bretanii — Rennes. Tak zaczęła się moja wielka bretońska przygoda w najbardziej wysuniętym na zachód regionie Francji. Czytając przewodnik w autokarze, przeraziłem się, że jadę do miasta trzy razy mniejszego od Bydgoszczy. Oczekiwałem wielkomiejskiego splendoru, a nie małomiasteczkowej pustelni. Po przyjeździe szybko jednak przekonałem się, że małe nie znaczy nudne! Zakwaterowałem się w Beaulieu, w kampusie akademickim Uniwersytetu Rennes — jednego z dwóch uniwersytetów utworzonych w tym mieście. Francuska biurokracja szybko dała o sobie znać. Na wstępie dostałem listę procedur administracyjnych do wykonania. Co gorsza, angielski może i jest obecnie dominującym językiem komunikacji międzynarodowej, ale Francja za nic nie podąża za nową modą i dalej kreuje trendy na francuszczyznę. Co zrobić? Słownik pod pachę i do dzieła. Trud, który włożyłem na początku, szybko zebrał swe plony w postaci dofinansowania do akademika, które pozwala zaoszczędzić trochę studenckiego grosza. Rennes to miasto, które stawia na studentów, czyli prawie 1/3 mieszkańców bretońskiej stolicy. Studenci zagraniczni dodatkowo na początku semestru dostają zaproszenie do ratusza miejskiego na oficjalne powitanie burmistrza miasta. I na samej pogadance się nie kończy, bo nikt nie wychodzi z pustymi rękami, lecz z torbą pełną zniżek i wejściówek do wielu miejscowych obiektów sportowych i kulturowych.

M

oje życie w Rennes w końcu nabrało rozpędu i zacząłem w pełni korzystać z uroków miasta. Jak to mówią: Jeśli wszedłeś między wrony, musisz krakać tak jak one. Czas zacząć żyć jak bretończyk ze stolicy. Najgorsze w Rennes dla gościa z Polski są poranki. Francja jest w tej samej strefie czasowej co Polska, jednak oddalona na zachód Bretania wita słońce około 2 godziny później niż rodzinne województwo, co nie za-

>>16

Poranna kawa i małe co nieco

chęcało do wyciągania nosa spod kołdry. Aczkolwiek obfitowało dłuższym dniem, zwłaszcza zimą. Następnie poranne śniadanie w stylu francuskim: coś słodkiego i małe espresso pozwalające na ożywczy rozruch szarych komórek. Często ze znajomymi, zwłaszcza w weekendy, na śniadanie wybieramy się do bardzo „francuskiej” kawiarni Bistro a Tartines w centrum miasta. Obok znajduje się plac Sainte Anne, który jest punktem spotkań tutejszej braci studenckiej, jak i miejscem handlu miejscowych bukinistów (sprzedawców używanych książek), u których można wytargować za grosze znane bestsellery ze świata książek i komiksu. W soboty zwykle wybieramy się także na pobliski plac Hoche, gdzie odbywa się cotygodniowy targ, na którym poza warzywami i owocami można bardzo tanio kupić owoce morza (krewetki, przegrzebki, ostrygi czy kraby). O świeżości produktów świadczy żywotność morskich stworzonek w momencie zakupu. Jednych musli magazine


>>rozjazdy

Jarmark świąteczny — skrzynka z życzeniami do świętego Mikołaja Świeże (bo wciąż żywe) krewetki z cotygodniowego targu na placu Hoche

odrzuca, drugich przyciąga taka miejscowa egzotyka. Jednak, będąc w Rennes, warto zapamiętać, że wino, sery i morskie przysmaki są w Bretanii produktami na studencką kieszeń, a wytworna kolacja w postaci małż w białym winie wśród akademickich murów nikogo nie szokuje! Gdy już dobrze się najemy, warto wyskoczyć na miasto wieczorową porą. Tzw. Jeudi soir, czyli studenckie czwartki, stały się tradycją miasta. Rzesze studentów wychodzą odpocząć po tygodniu nauki i bawią się do białego rana. Jednym z punktów docelowych jest Rue St Michel, zwana przez miejscowych Rue de la soif, czyli dosłownie „ulica pragnienia” — sugeruje imprezowy charakter lokalnych pubów. Gdy ze znajomymi mam ochotę na bardziej taneczną noc, wybieram się do jednej z paru miejscowych dyskotek. Moją ulubioną jest Le Pyms, która oferuje imprezę w trzech różnych stylach muzycznych rozlokowanych na różnych piętrach. Wracając do akademika, często wpadam jeszcze na moment na Rue de la soif na najlepsze w Rennes galettes saucisse (kiełbasę zawiniętą w naleśnik z pełnoziarnistej mąki). Jest to przysmak obowiązkowy do skosztowania przez przyjezdnych, gdyż dostępny jest jedynie w Rennes!

Pierwszy głód — galette saucisse

W

siadam w pierwsze poranne metro (tak, Rennes, pomimo swej wielkości, posiada nowoczesną jedną linię metra) i ruszam do domu. Następnego dnia wybieram się często na miejscowy basen St George, którego posadzka wykonana jest specjalną sztuką zwaną Odirico, przez co miejsce przypomina bardziej małe arcydzieło niż zwykły basen. Po kąpieli nic tak dobrze nie robi, jak pyszny crepe lub galette (francuskie naleśniki), które swój rodowód wywodzą z Bretanii — tylko tu można spotkać taką różnorodność przepisów ich przyrządzania. Jedynym minusem, z którego znane jest Rennes, to ponoć częste deszcze, jednak nie warto wierzyć do końca plotkom, gdyż ja w tym roku swój parasol wyciągnąłem tylko kilka razy.

Plac St Anne, czyli polowanie na okazje u buknistów >>17


*

>>portret

Kuba Gierszał: Nie potrafiłbym powiedzieć o sobie „aktor”

T

>>18

o tych, którzy od 1989 roku będą tworzyć „nowe”, a których rówieśników tak mądrze sportretowała w swoim dokumencie Pokolenie ’89 Maria Zmarz-Koczanowicz. Odpowiedź Kazika wywołuje reakcję oczekujących na koncert, która uświadamia, że TEGO zatrzymać się już nie da, że rośnie generacja, dla której wolność jest środowiskiem naturalnym (co zresztą dostrzega wredny Sokołowski i dlatego ucieka).

I

druga zasługująca na wyróżnienie sekwencja. Przez swoją zawadiackość (nostalgiczność?) kojarząca się z filmami Quentina Tarantino. Chłopcy idą na próbę do jednostki, żeby wreszcie zagrać z normalnym nagłośnieniem. W kadrze widzimy wymijających się muzyków i niewiele od nich starszych żołnierzy, a Kazik robi taki jakiś obrót z tą przewieszoną przez ramię gitarą, że… Zachowuje się jakby zobaczył przybyszy z innej planety, a przecież dzieli ich tak niewiele. Lat, doświadczeń. Kuba wspomina: „Zaproponowałem Jackowi, że się obrócę i rzucę za wojskowymi peta. Było kilka dubli, a w końcu usłyszałem — Kuba, jest świetnie”. Kuba Gierszał zapytany, jak budował rolę Kazika, odpowiada, że podstawową emocją było współczucie dla człowieka, który nie ma ani perspektyw, ani poparcia w domu i którego siłą jest młodość i chęć zmiany. Pracę na swoim pierwszym planie filmowym wspomina jako wspaniały czas, przede wszystkim dzięki Jackowi Borcuchowi, który stworzył idealną atmosferę. Autentyczność emocji i sportretowania czasu, którego młodzi aktorzy przecież nie pamiętają, to z kolei wynik wsłuchania się w anegdoty opowiadane i przez reżysera, i przez rodziców. (Notabene młodym artystom — jak wspomina Kuba Gierszał — tak spodobał się punk rock, że „jego idee szerzyli nawet po planie”).

K

uba Gierszał przygotowuje się do ról starannie, z wielką pieczołowitością — i to nie jest za wielkie słowo. Dla realizacji „WCK” nauczył się jeździć na łyżwach i grać na gitarze basowej (choć jego pierwszym instrumentem są skrzypce, do dzisiaj czasami przypomina sobie nagrania muzyki klasycznej — muzycznie przeszedł i przez Michaela Jacksona, Queen, niemiecki hip-hop, a ostatnio słucha Myslovitz). I zaprzyjaźniony muzyk, i zaprzyjaźniony dziennikarz muzyczny (obydwaj roczniki 70.) twierdzą, musli magazine

FOT. PRASA I FILM

eatrolog, któremu ufam, opowiedział mi, jak w XIX wieku angażowano młodych aktorów i aktorki. Obsadzano ich w rolach służących, dawano do wygłoszenia kwestię „Powóz zajechał” albo „Podano do stołu”, a dyrektor ukryty w loży obserwował reakcję publiczności. Jeżeli przestawali patrzeć na głównego amanta bądź heroinę, a „oczy szły” za potencjalnym nabytkiem, angażował. Nie mogę napisać, że Kuba Gierszał „ukradł” swoim kolegom film, bo wszyscy młodzi aktorzy spisali się znakomicie — i to kolejny z atutów Wszystko, co kocham Jacka Borcucha: młodość, brawura, buńczuczność rozsadzają ten obraz, są nieudawane, szczere, autentyczne. Ale jest coś takiego w grze Kuby, że „oczy idą”. Ten fakt potwierdzają widzowie bez względu na wiek (notabene ciekawie przedstawia się odbiór pokoleniowy „WCK” — wiem, bo przetestowałam: czterdziestolatkowie wyciągają z piwnicy martensy i płyty, trzydziestolatkowie cieszą się, że jeszcze na kawałek punk rocka się załapali, dwudziestolatkowie zazdroszczą, że… już nie), choć może to po prostu „magia basisty” — jak to celnie określił zaprzyjaźniony muzyk. Bo jest coś takiego — koncertowi weterani wiedzą, o czym piszę: frontman szaleje na pierwszym planie, a i tak całą uwagę skupia basista (vide koncerty Placebo). Kazika, czyli charyzmatycznego basistę, brutalnie i nazbyt często dyscyplinowanego przez sfrustrowanego ojca (nikt normalny i spełniony nie siniaczy twarzy dziecka), Kuba Gierszał zagrał niezmiernie świadomie i dyskretnie. Kilkoma kreseczkami. Jego Kazik doskonale kontrapunktuje neurotycznego i jeszcze bardzo dziecinnego Janka (Mateusz Kościukiewicz). Doskonale widać to w scenie występu podczas Fali Rocka w Koszalinie czy po uwiedzeniu wokalisty przez Sokołowską (Katarzyna Herman). Kazik to już nie chłopiec, ale młodziutki mężczyzna. Ktoś, komu w dorośnięciu pomógł okrutny ojciec, a przetrwanie umożliwiła muzyka. Ktoś, kto wie, że dorosłość polega na tym, żeby wreszcie się określić, że nie można w nieskończoność być niewinnym — wspomnijmy choćby rozmowę przyjaciół w toalecie, poprzedzającą jeden z moich dwóch ulubionych momentów tego filmu, kiedy Kazik zapytany przez jednego z uczniów, rozczarowanego tym, że chłopcy nie zaśpiewają, kto go tak pomalował, odpowiada, że ZOMO. Od tego momentu zaczyna się zupełnie inny film. Opowieść


FOT. PRASA I FILM

>>

>>portret

że jest bardzo przekonujący i wiarygodny. Łukasz Zaleski, kolega z krakowskiej PWST, który kilkakrotnie jako reżyser pracował z bohaterem niniejszego tekstu (razem zrobili Poskromienie złośnicy i Middlesex), wspomina jego czytelniczy (wręcz męczący otoczenie) upór, kiedy chciał wyśledzić, dlaczego jego bohater nazywa się tak, a nie inaczej. „Lubię wiedzieć. Muszę sam zbadać”. Kuba dużo czyta. Jak mówi, jest uzależniony od książek — ale zaraz szybko dodaje, że „od filmów bardziej” — jak znajdzie taką, która go zainteresuje, to MUSI ją mieć. Choć czasami zdarza mu się nie dokończyć lektury. Zaczyna kilka książek na raz. Ostatnio zaprzyjaźnia się z twórczością Janusza Głowackiego,

Marka Aureliusza i nadrabia zaległości z Szekspira. (Ciekawe, czy bardziej Makbet, czy Sen nocy letniej?) Kuba: „Hamlet. Bo aktualnie fascynują mnie różne odcienie szarości, a to jedna z najbardziej złożonych postaci w dramacie w ogóle”. (To już wiem, czego Kubie i widzom życzyć).

D

użo ogląda. (Kino to jedna — jak się wyraża — z jego miłości). Nie może zapomnieć Drogi do szczęścia Sama Mendesa, uwielbia Jamesa Deana, podziwia grę Ala Pacino, szanuje Daniela Day-Lewisa, bo „bada postać dogłębnie, oddaje ją niezmiernie rzeczywiście, a potem trudno oderwać oczy od ekranu. >>19


>>

>>portret

Ma niesamowitą klasę. I jeszcze Sean Pean. Rzetelny, pracowity. Rolą w Milku mnie powalił”. Kuba nie lubi szufladkowania. „Bardzo nie lubię się określać. Widzieć czarno-biało. Jestem otwarty na wszelkie rodzaje sztuki, od Hollywoodu do offu, od klasyki do hip-hopu, od białych kruków do bzdetów. Staram się w życiu odkrywać te kolejne warstwy, które kryją się pod takim ograniczeniem jak słowo, nazwa”.

F

ascynują go Natalie Portman i Ellen Page, ale to w Krakowie spotkał swojego Mistrza, Jana Peszka. Jan Peszek prowadzi rok Kuby w krakowskiej szkole teatralnej i to od Niego dowiedział się, że aktorem zostaje się po piętnastu latach w zawodzie, i dlatego mówi o sobie: „Nie potrafiłbym powiedzieć o sobie »aktor«. Jestem młodym, poszukującym człowiekiem, jeżeli znajdę kiedyś odpowiedź na pytanie, co mnie zainspirowało, żeby zostać aktorem, będę bardzo szczęśliwy. Fascynujące w tym zawodzie jest próbować zrozumieć i badać ludzi, ich zawody, życie, a co za tym idzie lęki, radości, miłości”. Kuba Gierszał urodził się w Krakowie, wychowywał w Hamburgu (pewnie stąd sympatia dla niemieckiego hip-hopu), maturę zdał w Toruniu i wrócił do Krakowa (choć równolegle zdał również do łódzkiej szkoły filmowej). To, że zdecyduje się na studiowanie aktorstwa, nie od zawsze było jasne. Myślał i o historii sztuki, i o konserwacji zabytków, wreszcie o malarstwie na ASP. Na szczęście (dla widzów i filmowców) zauważył, że ogromna chęć wyrażenia siebie i tego, co ważne, to jedno, ale z drugiej strony… że potrzebuje czegoś bardziej dynamicznego niż martwa natura i kilka godzin przed sztalugą. (I dobrze, bo trudno wyobrazić sobie innego Kazika). Kazik to pierwsza filmowa rola Kuby. W tym roku na ekrany ma wejść pełnometrażowy debiut Jana Komasy Sala samobójców, gdzie Kuba gra główną rolę, a partneruje mu Roma Gąsiorowska. Jeżeli przypomnimy sobie poprzedni obraz Komasy — nowelę warszawską (notabene najlepszą) z brawurowej Ody do radości, to warto czekać. I jeszcze jedno — Kuba Gierszał to bardzo skromny człowiek.

>>20

FOT. PRASA I FILM

KASIA TARAS


>>poezja_da

czoło jak rewolwer

Przyłóż mi do skroni czoło zimne jak rewolwer i trzymaj język na spuście tak by zamarły myśli

Obwiąż mnie sobą jak drutem kolczastym i poraź paznokci prądem wzdłuż labiryntu żył

A gdybym jednak spróbował zbiec Przysuń mi do ucha ust żelaznych pierścień i szeptem... rozwal mi łeb

JAKUB WOLSKI (UR. 1985)

>>21


*

>>zjawIsko

Quo vadis Punisher, czyli kto komu rozciągnął lateks

P

unisher to jedna z drugoplanowych komiksowych postaci uniwersum Marvela. Wymyślony w 1974 roku mięśniak z arsenałem broni przy pasku nazywa się Frank Castle i jest weteranem z Wietnamu, byłym żołnierzem piechoty morskiej, który podczas pikniku w nowojorskim Central Parku wpakował się w sam środek porachunków mafijnych i stracił zarówno żonę, jak i dzieci. Okoliczności te sprawiły, że postanowił na własną rękę łapać przestępców, nie zamierzając przy tym proponować im adwokata z urzędu. Z grubsza tak wygląda biografia Castle’a. Wśród marvelowskich braci i sióstr Punisher wyróżnia się brakiem nadzwyczajnych mocy i skłonnością do przemocy. Nie potrafi chodzić po ścianach, nie dysponuje zdolnościami natychmiastowej regeneracji, a w przypływie furii nie robi się duży i zielony. W wersji papierowej występuje najczęściej w czarno-niebieskawym lateksie, a jego znak rozpoznawczy to graficzna biała trupia czaszka na piersi. Na stronie Marvela czytamy, że Frank Castle planował za młodu zostać katolickim księdzem, ale porzucił ten pomysł, bo nie potrafił wybaczać. Dawne katolickie ciągoty Castle’a, zaznaczone w jego marvelowskim bio, mają — jak sądzę — nieco aksjologicznie zrównoważyć jego późniejszy życiowy wybór i metody. Twórcy postaci chcieli może zasugerować, że bezwzględne i finezyjne łamanie przez Franka piątego przykazania jest w gruncie rzeczy jego istotnym wkładem w budowę „cywilizacji miłości” i że prawdopodobnie nasz bohater byłby za ochroną życia od poczęcia, a w minionych wyborach głosowałby najpewniej na McCaina. Charakterystyczną czaszkę na klacie Punishera uznano za mało istotny szczegół przy pierwszej ekranizacji komiksu. W 1989 roku w rolę Franka Castle wcielił się Szwed Dolph Lundgren, dobrze znany wielbicielom sensacyjnych „kopytówek” z tego okresu. Aktor, grający już wcześniej He-Mana, tym razem pofarbował włosy na czarno, założył skórzaną kurtkę, wsiadł na motocykl i pojechał mścić się na mordercach swojej rodziny. Choć bez kostiumu, Lundgren z rozwichrzoną czupryną i luźno (w przeciwieństwie do wystylizowanego loka u Klarka Kenta) spadającym na czoło kosmykiem włosów był bardzo bliski komiksowemu przedstawieniu Punishera kreski Whil– –ce’a Portacio. Z tą kreską polski czytelnik miał okazję zapoznać się w czerwcu 1990 roku. Wtedy to Punishery i Spider-Many pojawiły się po raz pierwszy w krajowych kioskach, gdzie można je było kupić za 9500 złotych. Drugi raz komiks sfilmowano w 2004 roku. W bliskiej Lundgrenowi stylizacji (na melancholijnego przystojniaczka) wystąpił Amerykanin Thomas Jane. Dostrzegając różnicę między Punisherem a innymi postaciami uniwersum Marvela, twórcy ponownie zrezygnowali z kostiumu, za to na t-shircie mściciela pojawiła się charakterystyczna czaszka. Reboot z Janem i Travoltą po raz kolejny ukazywał narodziny Punishera, odgrzewając i rozwijając po swojemu wątek zbrod>>22

ni na rodzinie Castle. Ponadto w scenariuszu wykorzystano kilka motywów z Witaj w domu, Frank — komiksu wydawanego w Polsce w 2004 roku przez Mandragorę, autorstwa Gartha Ennisa, znanego już polskiemu czytelnikowi z cyklu Kaznodzieja. W komiksie tym brutalność Castle’a staje się, jak na Ennisa przystało, bardziej spektakularna, a sam bohater nabiera cech sadystyczno-psychopatycznych, czego twórcy filmu już nie podchwycili. Wśród fanów komiksowego bohatera sympatyczny Punisher Jane’a nie wytrzymał porównania z mrocznym, bardziej bezwzględnym i „oldskulowym” Punisherem Lundgrena.

P

unisher: War Zone miał premierę w grudniu 2008 roku. Zamiast w nieskończoność wałkowanej tragedii rodzinnej i genezy superbohatera, po raz pierwszy w ekranizacji tego komiksu oglądamy narodziny superłotra, znanego również z zeszytów o Punisherze. Billy Russoti (Dominic West) — okaleczony przez Castle’a boss mafii — przeobraża się w rządnego zemsty Jigsawa, tak jak, nie przymierzając, Jack Napier w Jokera w pierwszym Batmanie Tima Burtona. Czarny charakter Jigsaw to jeden z dwóch (obok Ważniaka musli magazine


>> Kingpina) najbardziej klasycznych wrogów Punishera, nie licząc innych superbohaterów Marvela, z którymi Pogromca miał na pieńku z racji swych bezwzględnych metod. Tych, którzy pamiętają wydawane w Polsce 20 lat temu przez TM-Semic komiksy z tej serii ucieszyć może również obecność w fabule Micro — speca od komputerów, przyjaciela i pomocnika Punishera, służącego mu niezbędnym kevlarem, granatem lub inną wybuchową zabawką (w zależności od potrzeb). Radość tym większa, że Microchip ma znajomą twarz sierżanta Dana z Trzeciej planety od słońca. Ray Stevenson (Titus Pullo w serialu Rzym) jako Frank Castle rzadko się odzywa. Jednak fani pełnych nastrojowej ciszy obrazów Jima Jarmuscha mogą czuć się zawiedzeni. Jego szorstki Punisher krępującą czasem swą powściągliwością warstwę dialogową wypełnia monologiem broni palnej i brzękiem łusek zasypujących podłogę. Trup ściele się tu gęsto i efektownie. Pękających na każdym kroku jak dojrzałe arbuzy głów nie powstydziłby się wspomniany już Irlandczyk Garth Ennis, autor, który — jak mówią znawcy komiksu — wydobył postać Punishera z grobu i razem z rysownikiem Stivem Dillonem tchnął w nią nowe życie. I choć z sentymentem podchodzę do pierwszego Puni-

>>zjawisko

shera, którego w czasach podstawówki oglądałem z kumplami z podwórka na pierwszym odtwarzaczu VHS (kto wtedy nie lubił filmów z Dolphem Lundgrenem, niech pierwszy rzuci kamień!), to muszę przyznać, że Punisher: War Zone jest naprawdę niezłą, a na pewno najwierniejszą ekranizacją komiksu. Przylizany (jak z okładek Tima Bradstreeta) Ray Stevenson pasuje do roli Punishera jak ulał, bo przede wszystkim potężny z niego i zwinny skurczybyk. Z kamienną twarzą, bez zastanowienia opróżnia kolejny magazynek, a tego właściwie głównie od tej postaci oczekujemy. Kiedy nie strzela, gnębią go wyrzuty sumienia z powodu przypadkowej śmierci agenta FBI, który napatoczył mu się podczas akcji wymierzonej w Russotiego. Jest to przyczynkiem do ukazania w filmie „głębszych”, moralnych rozterek Castle’a, rozdartego między etyką Starego (oko za oko) i Nowego Testamentu (będziesz sądzony tą samą miarą). Krótki dialog z księdzem, swoim dawnym przyjacielem z seminarium, Castle kończy deklaracją: „Czasem chciałbym dorwać Boga w swoje ręce...”. Jest to deklaracja w duchu Gartha Ennisa, jednak twórcy Punisher: War Zone, podobnie jak twórcy Punishera z 2004 roku, nie odważyli się konsekwentnie podporządkować postaci wizji irlandzkiego >>23


>>

autora. Postanowili za to dołożyć coś zupełnie od siebie — i dzięki temu udało im się wykreować czarny charakter dużo ciekawszy od komiksowego łotra Jigsawa. W rolę jego szalonego brata Loony Bin Jima, psychopaty będącego karykaturalną wersją Hannibala Lectera, wcielił się, kojarzony z roli Percy’ego w Zielonej Mili, Doug Hutchison — aktor, którego powierzchowność już sama w sobie budzi niepokój. Bracia Russoti stanowią razem zabawny duet superłotrów. I rzec by można, że prawdziwie to męskie, bezpretensjonalnie odmóżdżające kino akcji dla wiecznych chłopców, gdyby nie fakt, że za reżyserię i scenariusz tej krwawej jatki odpowiedzialna jest Niemka Lexi Alexander.

O

puent. Kto wie, być może był to nawet świadomy zabieg stylistyczny twórców Punisher: War Zone.

C

zy z Punishera da się wycisnąć więcej, niż zrobiła to Lexi Alexander? Pomyślmy. Można by zrobić z niego drugiego Rorschacha ze Strażników, uśmiercając go w finale — takie sytuacje jak śmierć zdarzały się już Frankowi w komiksie. Można by konsekwentnie zastosować się do Ennisa, za punkt wyjścia obierając serię Born, w której autor przenosi Castle’a w sam środek wietnamskiej rzezi, czyniąc wojnę główną przyczyną późniejszego „odlotu” Franka. Ang Lee pokazał natomiast, że nawet z przygód zielonego olbrzyma Hulka można zrobić szekspirowski teatr telewizji. Możliwości teoretycznie jest wiele. Odtwórca drugiego Punishera — Thomas Jane, jak się okazuje prywatnie wielki fan superbohatera, w wywiadzie dla MTV stwierdził, że potencjał tej postaci nie został jeszcze dobrze wykorzystany. Jane nie wziął udziału w kontynuacji przygód Castle’a, bo — jak mówił — od początku marzył mu się Punisher mroczny i realistyczny jak Życzenie Śmierci, Taxi Driver lub The Dark Knight, tymczasem z filmu na film jest on coraz bardziej komiksowy. Moda na realistyczne przedstawianie przerysowanych w oryginale fikcyjnych ikon pop kultury sprawdziła się moim zdaniem w Casino Royale, ale już Batman. Początek Nolana pokazał, że w przypadku nawet tak mrocznych, ale jednak lateksowych bohaterów, to nie może się udać, bo wychodzi z tego Rambo przebrany za wielką mysz, z elementami Wejścia Smoka. A jednak parę lat później udało się. Być może tylko dzięki świetnemu Heathowi Ledgerowi, który zdominował Mrocznego Rycerza i jakoś ten realizm zbalansował. A co z Punisherem? Wszak już w 1989 roku wyskoczył z lateksu, ale czy kiedykolwiek lateks wyskoczy z Punishera? MACIEJ TACHER

RYS. SZYMON GUMIENIK

czywiście dla tych, którzy nie zetknęli się z zeszytami, film będzie niezłym gniotem. Sęk w tym, że komiksy o Punisherze, którymi niektórzy z nas jako dzieciaki się zachłystywali, umówmy się, też nigdy do wybitnych (delikatnie mówiąc) nie należały, a fascynacja nimi brała się zupełnie z czegoś innego niż np. fascynacja Thorgalem, Yeansem czy Funky Kovalem. Mniej więcej z podobnych względów pochłaniało się wtedy grube i kolorowe niemieckie Brava — nie dla treści, lecz dla błyszczących posterów z Michaelem Keatonem w masce Batmana, składanych książeczek z Donem Johnsonem, pocztówek z autografem Phila Collinsa lub fotorelacji z trasy Alice’a Coopera. Spośród osiągalnych w polskich sklepach w latach 90. komiksów o amerykańskich superbohaterach da się wyłowić kilka perełek, choćby The Killing Joke, Sąd nad Gotham czy Weapon X, ale próżno szukać w tym zbiorze Punishera, który intrygującą fabułą nigdy nie grzeszył. I właśnie Punisher: War Zone zadowoli przede wszystkim fanów komiksowego bohatera, którzy po prostu nie przejmą się zbytnio brakiem złożonej fabuły. Film przypomina bowiem swoim klimatem sensacyjne nawalanki z lat 80., pełne samotnych mścicieli i mało zaskakujących, za to krwistych

>>zjawisko

>>24

musli magazine


http://

>>dobre strony

>>www.klinika-dla-misia.pl/hol.html Wyślij miśka do lekarza Masz pluszaka? Nie możesz bez niego żyć? Jest jak członek rodziny, ale nieuchronnie zbliża się jego koniec? Z dupki lecą trociny, wypadło mu lewe oczko, ma niedowład prawej łapki i naderwany ogonek? To czas najwyższy na wizytę w Klinice Zdrowego Misia! Na tej stronie możesz zarejestrować swojego pluszaka do najlepszych plusz-specjalistów, którzy zajmą się jego problemami fizycznymi i uwaga... psychicznymi. Odświeżaniem futerek zajmuje się Doktor Zuza, a o prawidłowy przebieg operacji dba Magister Śpioch — anestezjolog. Problem z łapkami? O żwawe przebieranie kończynami dolnymi zadba Doktor Szybki Staszek — ortopeda. Potrzebny pediatra? O pomoc zwróćcie się do ulubieńca najmłodszych... Doktora Marchewy. Pluszowi panowie powinni zapisać się na wizytę do Doktor Pięknej Meli. Podobno pacjenci czują się lepiej już na sam widok Pani Doktor. A teraz konkrety. Wizyta w Klinice kosztuje 50 zł. Specjalistyczne zabiegi to zazwyczaj koszt rzędu 10—25 zł. Pacjenci wyglądają na zadowolonych i niby wszystko cacy, ale jakoś nie wyobrażam sobie wysłać Pocztą Polską swojej Żyrafy i Misia Stefana samych w tak daleką podróż... A Wy?

>>www.lilou.pl/ Lilou nokautuje charmsy Kobiety na całym świecie oszalały na punkcie charmsów. Dla niewtajemniczonych — charmsy to zawieszki, które możemy nosić przyczepione do specjalnie dla nich zaprojektowanych wisiorków i bardzo popularnych bransoletek. Są kolorowe i delikatne, mogą być srebrne, złote, z cyrkoniami, diamentami, malowane, od sztampowych serduszek po fikuśne buciki. Zabawa z Lilou jest dużo ciekawsza. Wybieramy między rodzajem metalu i kształtem, ale możemy także wygrawerować na biżuterii oryginalną wiadomość. „Główną cechą biżuterii Lilou stała się personalizacja, polegająca na grawerowaniu na modelach” — pisze na swojej stronie autorka, Magdalena Mousson-Lestan. „Lilou to nie tylko biżuteria; to także swoisty nośnik pozytywnych emocji, wrażeń, wspomnień. Może być talizmanem, może przypominać o ważnym wydarzeniu albo być po prostu ozdobą” — dodaje. Jest z czego wybierać. Breloczki, wisiorki, bransoletki, a nawet spinki do mankietów. Do wyboru mamy kolorowe sznureczki, a na nich misie, motylki, serduszka... I jeszcze jedna kapitalna wiadomość — równouprawnienie. Na stronie znajdą coś dla siebie panie, panowie, dziewczyny, chłopaki, a nawet bardzo, bardzo młodzi entuzjaści wyjątkowych gadżetów. Tej strony nie możecie przeoczyć! MAGDA WICHROWSKA >>25


Z Natalią Grosiak, wokalistką zespołu Mikromusic, o tym, co było na początku, smakach i temperaturze pracy w zespole oraz braku wizytówek rozmawia Magda Wichrowska

>>porozmawiaj z nią...

FOT. MACIEJ ZIELIŃSKI

Nie mam wizytówki

>>Pewnie słyszałaś to pytanie nie raz, ale „Musli Magazine”

dopiero stratuje i wszystko jest dla nas świeże... Co było na początku? Mikromusic to przede wszystkim Dawid Korbaczyński i ja, ale ten skład zaczął tak naprawdę profesjonalnie funkcjonować dzięki Robertowi Szydło, który jako ten starszy i doświadczony wprowadził zespół w kolejny etap funkcjonowania. To z nim nagraliśmy pierwszą płytę. Historia powstania grupy jest długa i zawiła, ale najważniejsze jest to, że po tylu latach różnych zakrętów życiowych udało nam się stworzyć bardzo zgrany zespół, nie tyle dobrych muzyków, co grupę, która lubi razem tworzyć i być w swoim towarzystwie.

>>Wasza muzyka jest bardzo spójna, mimo gatunkowych

melanży, i bardzo ciepła — to były moje pierwsze skojarzenia. A jak Wam się pracuje? Jest słodko i ciepło, a może gorzko... słodko-kwaśno?

>>26

Osiągnęliśmy po wielu latach taki skład osobowy, który pozwala nam na bardzo przyjemną i efektywną pracę. Najdłużej docieraliśmy się z Dawidem, w przeszłości bywało burzliwie, emocjonalnie i zdarzało się, że kłóciliśmy się o dźwięki. Ale uspokoiliśmy się. Lubimy pracować razem.

>>A spotykacie się czasem w przestrzeni pozamuzycznej?

Zdarza się spotkać na jakimś ognisku, imprezie urodzinowej, na piwku i koncercie. Nie są to częste spotkania, dlatego że każdy z nas ma na tyle intensywne życie zawodowe, że każdą wolną chwilę chce spędzić ze swoją rodziną i bliskimi.

>>Możecie powiedzieć o sobie zgrany team? Z czystym sumieniem możemy. (śmiech) >>A kto ma ostatnie słowo w zespole? Na troje babka wróżyła. Zazwyczaj to jest Robert, potem Dawid, ale czasami i mnie zdarza się wyskoczyć z jakimś niemusli magazine


zapowiedzianym pomysłem, który potrafi trzygodzinną pracę nad piosenką sprowadzić do ponownej pracy z zupełnie innej strony.

>>Nikt nie lubi szufladek, zresztą Was trudno opatrzyć metką, ale dzisiaj słowo wytrych to target... Dla kogo gracie? Dla ludzi spragnionych prawdziwej, zagranej i zaśpiewanej muzyki. Dla wrażliwców, bez przedziału wiekowego.

>>Jakieś inspiracje? Czego słuchasz dzisiaj, a co kręciło

>>Słuchasz polskiej muzyki? Tak, kupuję płyty polskich artystów i dopinguję wielu z nich. Ostatnie płyty, które kupiłam, to: Bipolar Bears, Indigo Tree, Oszibarack, Anita Lipnicka, Kayah, Renata Przemyk. Szerokie spektrum, wydaje mi się. >>Jakie są najbliższe plany Mikromusic? Pisać piosenki i grać koncerty. I potrafić być szczęśliwym człowiekiem. >>To jeszcze przedstaw się, kim jesteś? Co masz napisane na wizytówce? Nigdy nie miałam wizytówki. (śmiech) Jestem niepoprawną miłośniczką istot, które poruszają się na czterech łapach, uwielbiam jeść i kocham muzykę. I każdej tej części mojego życia jestem spełnionym szczęściarzem.

FOT. MACIEJ ZIELIŃSKI

Cię, dajmy na to w podstawówce? W dzieciństwie były płyty winylowe moich rodziców: Grechuta, Demarczyk, Sośnicka, Zieliński. W podstawówce Depeche Mode, Talk Talk. W liceum już odkryłam Pata Methenego, Björk i Massive Attack. Natomiast dzisiaj źródła inspiracji są dosłownie wszędzie. Internet jest skarbnicą muzyki. Portale muzyczne, Myspace, Lasfm.

>>porozmawiaj z nią...

M

ikromusic to wrocławska grupa z ciepłym, kobiecym i bardzo eklektycznym głosem Natalii Grosiak, w muzycznej oprawie: Dawida Korbaczyńskiego (gitara), Roberta Szydło (bas), Roberta Jarmużka (fortepian), Adama Lepki (trąbka) i Łukasza Sobolaka (perkusja). Zespół jest jedną z ciekawszych propozycji na rodzimym rynku muzycznym. Tworzą kapitalny muzyczny melanż, który w perfekcyjnie wyważony sposób przenika jazz, trip hop, funky, a nawet elementy muzyki ludowej. Zespół nagrał już dwa krążki, na których pojawił się muzyczny crème de la crème, m.in. Leszek Możdżer, multiinstrumentalista Sambor Dudziński czy akordeonista Piotr Dziubek. http://www.mikromusic.pl/ http://www.myspace.com/mikromusic >>27


:

>>grafika

>>Femimperatyw — ©wieczorkocha, 2010 >>28

musli magazine


: >>graďŹ ka

>>29


>

>>nowości książkowe

Alicja w Krainie Czarów Lewis Carroll Świat Książki 2010 24.90 zł

Dzidzia Sylwia Chutnik Świat Książki 2010 29.90 zł

W końcu, w wielkiej akcji odświeżania literatury z wykorzystaniem srebrnego ekranu, dostajemy książkę z okładką stricte książkową, klasyczną i nieprzypominającą plakatu filmowego. I dobrze, bo każde medium powinno mieć swoją estetykę i w niej powinno szukać jak najlepszych środków wyrazu. Tym bardziej, że Alicja w Krainie Czarów to klasyczna i pełna cudów baśń, która zasługuje na takąż samą oprawę. Fabuły raczej streszczać nie będę, bo chyba każdy szanujący się baśnioczytarz wie, kto w Alicji zrobił co, nie pytając przy tym: dlaczego i jakie będą tego konsekwencje. Warto jednak przypomnieć tutaj samego Lewisa Carrolla, gdyż bez niego nie miałbym o czym teraz pisać, a Tim Burton zrobiłby pewnie teraz zupełnie inny film, więc szacunek mu się należy. Lewis Carroll (wybitny matematyk i profesor Oxfordu) przed spisaniem przygód Alicji w zaczarowanym świecie opowiadał je swojej córce, a że zyskały jej aprobatę, postanowił przelać swoją wyobraźnię na papier. I chwała mu za to, bo czytelnicy otrzymali świat przepełniony magią i zabawą, gdzie rzadko zdarza się odróżniać sen od jawy, a rzeczywistość od „drugiej strony lustra”, gdzie pełno też metafor i symboli, które zawsze coś znaczą, gdzie mnożone paradoksy i absurdy zdarzeń zamieniają się zawsze w iloczyn logiki, i nie przejmujmy się tym, że jest to logika rządząca się swoimi prawami. Taki już przywilej pisarza. Książka ma także drugie dno — dla dzieci jest fantastyczną opowiastką, a dla dorosłych filozoficzną baśnią i analizą ludzkiego umysłu, do tego stopnia, że w czasach jej świetności czerpali z niej inspiracje najważniejsi ówcześni filozofowie (m.in. T. Huxley). Swoje wyjął z niej także Aleister Crowley i uznał, że książka o Alicji przesycona jest magią i okultyzmem i że zawiera wiele innych ezoterycznych wątków. Szepnę jeszcze tylko, że dużo w niej różnej maści i płynności specyfików, bez których wędrówka po króliczej norze byłaby raczej niemożliwa, a na pewno nie tak kolorowa i „wciągająca”. Widać zatem, że książka Carrolla jest fenomenalną skarbnicą człowieka samego w sobie, jego uniwersum, świadomości, umysłu i wypływających z niego wytworów niematerialnych. Przygody Alicji objawiły się światu w 1865 roku i pozostaje tylko mieć nadzieję, że nigdy się nie zestarzeją, bo szkoda byłoby zmarnować taką historię. Ja już obiecuję, że Alicję w Krainie Czarów na pewno postawię na półce swojego dziecka... tuż obok Kubusia Puchatka.

Druga książka (dodatkowo po świetnym debiucie) to ciężki orzech do zgryzienia. Po fantastycznym Kieszonkowym atlasie kobiet Sylwia Chutnik wraca do swoich spragnionych czytelników Dzidzią. Druga książka laureatki Paszportu „Polityki” osadzona jest w roku 1944 w podwarszawskich Gołąbkach. Opowiada o Stefanii Mutter, która denuncjuje Niemcom dwie kobiety, skazując je jednocześnie na śmierć. Jednak to nie jest finał tej tragicznej historii. Pięćdziesiąt lat później na świat przychodzi prawnuczka Stefani... zdeformowana Dzidzia, zemsta historii. Dzidzia przywodzi na myśl najgorsze senne koszmary. Wytyka narodowe kompleksy i głupotę. Jeśli podobał Wam się mroczny nastrój Kieszonkowego atlasu kobiet, powinniście być usatysfakcjonowani. Kto nie zna wcześniejszej pozycji pisarki, bez wątpienia powinien zacząć od początku, czyli Atlasu. Ja z utęsknieniem czekam już na trzecią propozycję autorki. ARBUZIA

SZYMON GUMIENIK >>30

musli magazine


>>nowości filmowe

Alicja w Krainie Czarów reż. Tim Burton obsada: Mia Wasikowska, Johnny Depp, Anne Hathaway 5 marca 2010 108 min.

Fish Tank reż. Andrea Arnold obsada: Katie Jarvis, Michael Fassbender, Harry Treadaway, Jason Maza 5 lutego 2010 124 min.

Zapewne nie tylko fani Tima Burtona od dawna planują wyjście do kina na początku marca (dla najbardziej niecierpliwych przygotowano specjalne pokazy nocne z 4 na 5 marca) — jego adaptacja Alicji w Krainie Czarów to jeden z najbardziej oczekiwanych tytułów tego roku. Twórca o niebanalnej wyobraźni, kreator nowych światów zmierzył się tym razem z równie wizjonerskim umysłem Lewisa Carrolla. Alicja twórcy Edwarda Nożycorękiego nie jest jednak małą dziewczynką, lecz dziewiętnastolatką powracającą do magicznego świata z dzieciństwa i jego niezwykłych mieszkańców, by odnaleźć swe przeznaczenie i uwolnić Krainę Czarów od despotycznie panującej tam Czerwonej Królowej. Poza rolą Alicji, w którą wcieliła się Mia Wasikowska (australijska aktorka polskiego pochodzenia), w obsadzie nie kto inny, tylko Johnny Depp — doskonałe medium kreacyjnych mocy Burtona (już po raz siódmy ożywa w burtonowskim świecie ekranu), tym razem w roli Szalonego Kapelusznika. Zgodnie z ostatnią kinową tendencją, także w tym przypadku technika 3D ma zadbać o to, by maksymalnie realnym uczynić nierealne.

W ostatnim tygodniu lutego do toruńskich kin dotarł interesujący, bliski klimatom wczesnego Kena Loacha, brytyjski obraz Fish Tank Andrei Arnold. Jest to opowieść o dorastaniu zbuntowanej piętnastolatki z niższych warstw społecznych, która zrywa kolejno wszystkie nici łączące ją z własnym środowiskiem. Dziewczyna nie chodzi do szkoły, a jej agresywne zachowania trzymają na dystans rówieśników — traci nawet najbliższą przyjaciółkę. Również matka nie jest dla niej żadnym oparciem. Szuka go w sobie i tańcu, który jest jej pasją i treścią marzeń. Zmianę w jej życie wprowadza kochanek matki, tajemniczy Connor, który przez swoje pojawienie się burzy jej dotychczasowy świat doznań i wywołuje nieznane dotąd emocje. Pomimo niewielkiego dorobku, patrząc na liczbę wyreżyserowanych filmów, Andrea Arnold zdobyła już wiele ważnych i prestiżowych w świecie filmowym nagród, zaczynając imponująco od Oskara za krótki metraż. Zarówno jej debiut reżyserski Red Road (2006), jak i Fish Tank zostały uhonorowane Nagrodą Jury Festiwalu w Cannes. Ostatnie zaś wyróżnienie to Nagroda BAFTA dla Najlepszego Brytyjskiego Filmu. W marcu do obejrzenia w Toruniu w Kinie Centrum i Naszym Kinie.

EWA SOBCZAK

EWA SOBCZAK

>>31


>

>>nowości płytowe

IRM Charlotte Gainsbourg Warner Music 2010 64.99 zł

Ania Movie Ania Dąbrowska Sony Music Entertainment 2010 36.99 zł

Na początku stycznia do sklepów trafił krążek IRM — trzecia płyta Charlotte Gainsbourg. Po pierwszym albumie z 1986 roku i dwudziestoletniej przerwie, po której otrzymaliśmy album 5:55, dostaliśmy IRM, a wraz z nią nadzieję, że romans z muzyką Charlotte będzie trwał dalej, a na pewno coraz intensywniej. Skrót IRM to z języka francuskiego obrazowanie rezonansu magnetycznego, z którym piosenkarka spotkała się po poważnym wypadku i urazie głowy. Zresztą ten rytmiczny rezonans jest wszechobecny na płycie — słychać go w każdym zakamarku autorskich brzmień. Zacznijmy jednak od początku — pierwsze skojarzenia przy słuchaniu IRM przywodzą na myśl dźwięki wytwarzane dotychczas przez Björk (Master’s Hands, Vanities), ale dalej jest także Portishead (IRM) i (oczywiście) królująca nad wszystkim Charlotte Gainsbourg. A to wszystko spięte klamrą (również wszechobecnego) Becka-demiurga-kameleona, czuwającego tutaj nad każdą nutą — taka mieszanka tworzy bardzo charakterystyczną i nowatorską całość. Beck wsparł Gainsbourg jako producent, współautor tekstów i wokalista. Mariaż z nim dodał pięknemu i kobiecemu wokalowi Charlotte bardzo profesjonalną, odkrywczą, świeżą i równie piękną warstwę muzyczną. Dużo tu charakterystycznych dla Becka bluesowych i folkowych zagrywek, subtelnej elektroniki i lekkiego, nienachalnego rocka — takiego, jak tylko Hansen potrafi. Warstwa muzyczna płyty to nie jedyny jej walor — dużo w niej samej Charlotte, która swoim głosem potrafi wyśpiewać sobie cudowną płytę, tak było chociażby na 5:55. Płyta jest bardzo zróżnicowana, niehermetyczna, z niesamowitą łatwością miesza style i z reguły niepasujące do siebie dźwięki. Niektóre z utworów (Master’s Hands, Greenwich Mean Time czy rytmiczne Voyage) to niesamowite impresje, lekko niepokojące obrazami. Na albumie nie zabrakło jednak także miłych, spokojnych i delikatnych piosenek — w nich króluje kojący głos Charlotte, czy bardzo sympatycznych i pozytywnych utworów (idealnie promujący płytę singiel Heaven Can Wait wykonany wspólnie z Beckiem). Ciekawy jest też Trick Pony, utwór z pazurem, przywodzący na myśl obrazy Quentina Tarnatino, ale nie tylko — na płycie czuć dużo filmowego klimatu. Ze względu na różnorodność stylów IRM trzeba na pewno dać czas, wysłuchać wielokrotnie i nauczyć się nią delektować.

Mimo miłości do kina, nigdy nie byłam fanką muzyki filmowej. Zazwyczaj wlecze się ona jak flaki z olejem i — oderwana od migających obrazków w ciemnej sali kinowej — traci na swoim uroku. I o ile tematy instrumentalne, nawet te najpiękniejsze, chyba nigdy nie znajdą mojego uznania, to uwielbiam ścieżki muzyczne w postaci zgrabnej kompilacji piosenek. Ostatnio przyssałam się do Jagodowej miłości, namiętnie wracam do Jackie Brown, uwielbiam 2 dni w Paryżu, Ukryte pragnienia... lista jest długa! Ania Dąbrowska na swojej nowej płycie Ania Movie wraca do największych song-legend ekranu i przyprawia tak jak lubi i potrafi najlepiej. Na płycie usłyszymy między innymi Sounds of Silence Simona & Garfunkela, Strawberry Fields Forever The Beatles, Bang Bang Sonny & Cher oraz Silent Sigh Badly Drawn Boy. Ten niesamowity melanż muzyczny to pokaźny bagaż olśnień artystki. Krążek nagrała przy współpracy z muzykami, z którymi od kilku lat jeździ w trasy koncertowe, wyprodukował go Kuba Galiński, a materiał zmiksował Bogdan Kondracki. Na płycie usłyszycie także gości — Zespół Smyczkowy Polskiej Orkiestry Radiowej pod dyrekcją Adama Sztaby. Nie wiem jak Wy, ja czuję się bardzo zachęcona. Premiera już 22 marca! ARBUZIA

SZYMON GUMIENIK

>>32

musli magazine


*

Pierwsza była koza

P

o sukcesie Królika po berlińsku Bartka Konopki za punkt honoru postawiłam sobie odkurzyć jego balladę... Balladę o kozie. Wraz z Piotrem Rosołowskim reżyser przygląda się tu z bliska przemianom czterech rodzin, pod dachy których trafili nowi domownicy — kozy. Zacznijmy jednak od samego początku tej historii. Kilka lat wcześniej, z inicjatywy Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Świdnicy oraz Akademii Rolniczej we Wrocławiu, do najuboższych mieszkańców w województwie lubuskim trafił żywy inwentarz, w tym tytułowe bohaterki filmu Konopki. Dokumentalista przygląda się światu swoich ludzkich bohaterów z punktu widzenia początkowo nieufnej, wystraszonej, a z czasem coraz bardziej zadowolonej kozy. Kamera bardzo często ustawiana jest na wysokości wzroku zwierzęcia, nierzadko także przygląda się jej samej poprzez fantastyczne serie zbliżeń. Wokół zwierząt koncentruje się zainteresowanie twórców, bowiem wokół nich koncentruje się życie ludzi. To one pomagają realizatorom wejść w świat człowieka i uruchamiają rzeczywistość ludzką poprzez samą swoją obecność. Na kozach skupia się zainteresowanie wszystkich. Wokół nowych domowników toczy się ożywiona egzystencja do niedawna zrezygnowanych i zatopionych w marazmie mieszkańców wsi. Zwierzaki prowokują do rozmów, snucia planów i — co arcyważne — działania. Przybycie kóz obala mit i schemat ujęcia popegeerowskiej wsi. Konopka z kolei wywraca worek ze zbiorem sloganów i cytatów, którymi zanudzali nas twórcy pokroju Ewy Borzęckiej.

B

allada o kozie nie jest na szczęście kolejnym obrazem polskiej biedy i nieszczęścia, nie jest filmem o stagnacji, rozczarowaniach i niepowodzeniach. Dokument Konopki jest paradoksalnie filmem diabelnie ciepłym i optymistycznym. Reżysera nie interesuje życie na skraju ubóstwa, kłopoty samotnej mamy wychowującej niepełnosprawnego synka, marazm, brak perspektyw czy alkoholizm. Nie idzie na łatwiznę, nie chwyta za gardło taniochą z pierwszych stron gazet. Film tętni życiem, bowiem spotykamy w nim bohaterów w momencie przełomowym, kiedy pojawia się zwiastun lepszego — koza. Koza Konopki nie jest synonimem ubóstwa, jest raczej obietnicą nadejścia lepszych dni, symbolicznym rogiem obfitości. Ludzie zapominają na moment o troskach, nabierają nowej siły i chęci do życia — każdy w inny sposób, ale z taką samą radością i zapałem. Kozy budzą bohaterów z długiego snu, katalizują przemiany, które rejestruje kamera. Cztery rodziny, które poznajemy, znalazły się w historii Konopki nie przez przypadek. Z większością mieszkańców realizatorzy nie nawiązali kontaktu — tkwili w tak olbrzymim marazmie, ogarnięci tak wielką pustką, że ewentualny dialog między nimi okazałby się niemożliwy. Autorzy zrezygnowali z prostego obiektywnego przekazu relacjonującego akcję na rzecz subiektywnej wypowiedzi artystycznej. Naturalnie film dokumentalny obiektywny być nie musi, a nawet nie może, tak długo, jak

>>recenzje

długo pozostaje dziełem autora, jak długo autor ten będzie dokonywał wyborów i prezentował widowni swój punkt widzenia. Prawda nie jest czymś oczywistym. Nie wystarczy patrzeć, trzeba ją zobaczyć, do tego niezbędna jest perspektywa autorska, a także czujność i postawa otwartości na rzeczywistość. Obiektywizm Konopki widzę paradoksalnie w absolutnie subiektywnej postawie otwartości na rzeczywistość, wielości rozwiązań i możliwości. Tak rozumiany obiektywizm to ciekawość świata, a nie stawianie tez, nie domykanie sensów i nie narzucanie się rzeczywistości.

F

ilm Konopki posiada także wszelkie cechy gatunkowe ballady. W Balladzie o kozie historia skonstruowana została epizodycznie, opiera się także na kilku ważnych wydarzeniach, z których najbardziej istotne jest to, które film otwiera — społeczna akcja obdarowywania bohaterów kozami. Ballada ma silne powiązania z kulturą ludową, nie stroni od elementów humorystycznych, które są także jednym z wyznaczników gatunku. Te wszystkie elementy odnajdujemy w obrazie Konopki. Reżyser, pomimo snucia historii w pięknej poetyckiej aurze przepełnionej bogatą refleksją, trzyma się detali, precyzyjnego i klarownego opisu świata. Silna stylizacja, a także subiektywna, autorska wizja reżysera nie przeszkadzają, a wręcz przeciwnie — pomagają widzowi w głębszym zanurzeniu się w historię. Reżyser wobec chaosu świata i nieustannie przepływającej rzeczywistości próbuje zatrzymać się, znaleźć, także w sobie, pewien centralny punkt i wydobyć z niego porządek. Kino Konopki to kino odkrywcy emanującego otwartością na rzeczywistość. Jest to niezwykła umiejętność patrzenia na codzienność i zwykłość. Odkrywcy szukają w świecie tego, co zwyczajne, a przez co paradoksalnie arcyważne, bo bliskie życiu, ludzkim losom i tęsknotom. Wierząc w swojego bohatera i — co istotne — wierząc też jemu, ufając mu, pozwalają kamerze rejestrować cud i piękno bycia. Taki rodzaj kina dokumentalnego stawia sobie za cel zaspokajanie głębszej potrzeby poznania świata. Jego intencją nie jest pozostanie na poziomie chęci wypełnienia zaledwie doraźnej ciekawości, ale wykraczanie zdecydowanie dalej, w zupełnie nowe rejony wrażliwości widza. Obraz Konopki jest filmem niezwykle uniwersalnym, jest w pewnym sensie przypowieścią o ludzkim trwaniu, zmaganiu się z niepowodzeniami, ale też afirmacją życia. Nie drwi, nie epatuje obrazami biedy, wyciąga na światło dzienne prawdy bardziej ogólne, nie fakty, ale głęboką refleksję, co w dobie zachwytu nad krzykliwym reportażem jest podwójnie cenne. MAGDA WICHROWSKA

Ballada o kozie reż. Bartek Konopka 2004 >>33


*

>>recenzje

Wykiwać i dobrze na tym wyjść

M

oże zacznijmy od niepatrzenia w stronę okładki, bo widziałem już wiele ust mówiących, że jest ona niemiła dla oka, ale ja takiego wyróżnika nie stosuję, bo nie okładka zdobi przecież komiks, więc przejdę od razu do sedna, czyli do obrazów i treści zawartych w środku na 350 stronach solidnie opowiedzianej historii. Wykiwani autorstwa Alexa Robinsona to komiks nie wybitny, jak sądzą niektórzy, ale na pewno bardzo dobry, tak dobry, że życzyłbym sobie czytać tylko takie. Jest to pierwszy w Polsce komiks tego autora — twórcy niezależnego komiksu obyczajowego, niezbyt znanego szerszemu kręgowi czytelników, ale bardzo cenionego za swą twórczość na Zachodzie. Na swoim koncie ma tylko kilka tytułów, m.in. Box Office Poison (2001), Too Cool to be Forgotten (2008) czy właśnie Tricked (2005). Na taką częstotliwość wpływa przede wszystkim obszerność jego prac, ale też samotna/samodzielna praca nad historią, a ja właśnie takie historie lubię czytać najbardziej — gdy za rysunki i scenariusz odpowiada jedna osoba, wówczas całość jest spójna, dopracowana i brzmiąca prawdą. Myślę, że to nie jest wyłącznie moje zdanie, gdyż talent Robinsona docenia także krytyka, co potwierdza wiele ważnych nagród: Harveya i Ignatza za Wykiwanych czy Eisnera za Box Office Poison — ta pozycja jest już w planach polskiego wydawcy, dlatego pozostaje nam tylko zacierać ręce i cierpliwie czekać. Ale wróćmy do najważniejszego — wykiwani urzekli mnie przede wszystkim sobą, swoją historią, swoim życiem, swoimi myślami i słowami, co oczywiście zasługą jest autora, który — jak niewielu (z moim ulubieńcem Quentinem Tarantino na czele) — potrafi sam sobie narysować i opowiedzieć historię, w dodatku historię barwną, ciekawą, wielowątkową, z prawdziwymi i wiarygodnymi bohaterami, do których nie można nie poczuć choć nici sympatii czy empatii.

D

uże brawa należą się zatem Robinsonowi za przedstawianie historii właśnie w sposób iście filmowy i „wyreżyserowanie” tak opowieści, że aż widać i czuć wylewające się ze stron kadry, dekoracje i gotowe dialogi. Nawet mamy to napisane na czwartej stronie okładki, gdzie Matt Singer porównuje komiks Robinsona do produkcji Roberta Altmana. A jak już jesteśmy przy filmach, to bardzo chciałbym zobaczyć ekranizację Wykiwanych, tylko nie wiem, kto mógłby się podjąć tego zadania. Niestety, nie widzę w tym wypadku za kamerą moich ulubieńców — Hartleya, Tarantino czy Jarmusha, ale np. taki Terry Zwigoff, >>34

który genialnie śmę filmową komiks przeniósł na taGhost World (tylko głośno tutaj myślę)... Aby wybrnąć jakoś z moich rozterek, pozwólcie, że znowu posłużę się tekstem z okładki: „Większość niezależnych filmów powinna być tak dobra”. Zatem co odpowiada za tę filmowość komiksu Robinsona? Na opowieść składa się sześć oddzielnych historii ludzi, którzy na wstępie nie mają nic ze sobą wspólnego, jednak — jak to zazwyczaj bywa — ich ścieżki zmierzają do jednego, obranego przez niewdzięczny los punktu, bez możliwości zawrócenia czy złożenia zażalenia. Tak właśnie rozumiem tytuł komiksu — każdy z nas może starać się wykiwać los, przechytrzyć go, wyrywać sobie włosy (zęby), gryźć paznokcie, na końcu i tak trafi w wyznaczone odgórnie miejsce i zostanie wykiwany przez siłę wyższą. Tak już jest. I żadna determinacja ludzka tego nie zmieni. Zacznijmy jednak od początku musli magazine


>>

i przedstawmy wszystkie twarze z okładki (układ i mimika zamierzona): po pierwsze, postać według mnie najważniejsza i pośrednio też persona sprawcza finałowego zajścia — Ray Beam — przebrzmiała gwiazda rocka, odcinająca kupony od dawnej sławy, wypalona i próbująca odnaleźć zapomnienie we wszystkim co robi i do czego zmierza... Obok szaleńczy, obsesyjny, ale zawsze wierny fan Raya — Steve, który po utracie pracy i odstawieniu leków pogrąża się w swojej prywatnej psychozie. Jest to motyw rodem z jakiegoś standardowego thrillera, gdzie Steve oczywiście gra rolę tego złego, z tą jednak różnicą, że w komiksie Robinsona zyskuje naszą sympatię przez swoje codzienne przyzwyczajenia, które zapewne są typowe i znane przez wielu z nas. Wiele zrozumienia z naszej strony dostaje też Steve dzięki doskonałemu portretowi psychologicznemu i monologom, które autor wyjął z jego głowy. Idąc dalej, następny w kolejce jest Nick, najmniej chyba sympatyczna postać, bo tworząca według mnie najbardziej przerażającą hybrydę, czyli połączenie drobnego cwaniaczka (niech Woody Allen mi wybaczy) z ofiarą losu, brrrr! W dodatku zdradzającego i okłamującego własną żonę, a tego już Panie i Panowie nie można przecież wybaczyć, prawda? Zostawmy to i chodźmy dalej: Caprice, nie wiem, co zobaczyła w Nicku, mając w dodatku takiego Boyda, ale nasuwa mi się tutaj tylko jedno skojarzenie — pani najzwyczajniej w świecie ma tendencję do toksycznych związków, co ilustruje sytuacja z początkowych stron komiksu — konfrontacja właściciela lokalu Little Piggy z byłym Caprice (mała dygresja tutaj: dialogi w tej scenie są genialnie rozpisane i zaprezentowane). Następna w kolejce jest Phoebe, młoda dziewczyna wyruszająca w tajemnicy przed matką z misją odnalezienia swego ojca, co się potem okazuje i jak to bohaterka odbiera, nie zdradzę, napiszę tylko, że zrodzone z tego sytuacje pierwszorzędnie puszczają oko w stronę stylu telenowelskiego. Bardzo udany zabieg, jak zresztą wszystkie odniesienia i motywy przerobione, zaproponowane i „wykiwane” przez autora. Zostaje Lilly — przypadkowa muza Raya, która pomaga mu wydostać się z impasu twórczego, a w dodatku zostaje jego żoną (w tym upatruję doskonały zabieg usuwający wszelkie bolączki i zmartwienia samotnego dnia codziennego).

P

ostacie występujące w historii to właśnie jej kolejny mocny punkt. Niby są to normalni ludzie, jakich wielu chodzi po świecie, ze społecznym bagażem doświadczeń, ale jednak każda z nich jest osobowością krojoną na własną miarę, indywidualnością z własnymi problemami i osobistymi demonami, o różnym statusie, emocjach, poglądach, planach, marzeniach, w dodatku tak przedstawioną przez autora, że wchodzi w nasze wyobrażenia jak nóż w masło, bez wysiłku, naturalnie, bez żadnego oporu każdy z bohaterów zajmuje swoje miejsce w naszej głowie i przez swoje doświad-

>>recenzje

czenia i myśli jesteśmy w stanie ich przyjąć jak swoich, wszystkich, bez wyjątku i bez względu na dzielące ich różnice. Co więcej, Robinson nie wartościuje zachowań żadnego z nich, nieprzyprawionych podaje czytelnikowi na tacy, pozostawiając mu ostateczną ocenę smaku każdego z nich. Naprawdę chciałbym poznać koncept autora na tak wnikliwe i lekkie zarazem konstruowanie postaci, bo jest to według mnie przepis na fortunność opowieści, przyjęcie jej lub odrzucenie. Przejdźmy do samej fabuły, która prowadzona jest równo, bardzo spokojnie, płynnie i konsekwentnie, przez co jej pokawałkowana konstrukcja nie stwarza żadnych problemów w odbiorze, bohaterów splatają coraz silniejsze więzy losu, a czytelnik układa sobie spójny i — co najważniejsze — logiczny obraz całości. W tym uwidacznia się mistrzowskie prowadzenie akcji i dobry warsztat scenarzysty (wspomniane już genialne dialogi), pośrednio też pomaga odpowiednia kreska dopasowana do historii, która nie męczy, nie przytłacza i nie wybija z rytmu, postacie są zawsze rozpoznawalne — nie zmienia się ich wzrost/proporcje czy cechy charakterystyczne twarzy, z czym czasami niektórzy rysownicy mają problem. Wracając do fabuły, to najciekawsze jest dla mnie tutaj swoiste zastosowanie motywu odliczanki, która, po przedstawieniu wszystkich dramatis persone, rozpoczyna się od numeru 49, zmierzając do nieuchronnego końca i rozwiązania akcji, aż do „jeden” + ∞ (taki mały epilog z furtką)... Więcej nie mogę zdradzić, choć niektórzy pewnie przewidzą zakończenie, ale nie to jest jednak ważne w tej całej historii, historii o ludziach „z krwi i kości”.

O

powieść tę biorę za wielce prawdopodobną, co pozwala mi od razu posłużyć się pewnym banałem: „świat jest mały”. Świat jest rzeczywiście mały, jeżeli tak wiążą i zapętlają się ścieżki życia ludzi z różnych miejsc, o różnym wieku, różnym statusie społecznym i stylu bycia. Świat jest na tyle mały, że ludzie ci spotykają się w jednym miejscu i są zarówno świadkami, jak i uczestnikami zdarzenia dotykającego ich wszystkich razem. To imponujące. Miejmy tylko nadzieję, że nic dwa razy się nie zdarza i świat jest na tyle duży, że nie doprowadzi do kolejnego takiego samego spotkania tych samych bohaterów i identycznego zdarzenia w tym samym miejscu, bo to byłoby dla mnie już too much, poza tym bardzo nie lubię sequeli i innych wszelakich losów dalszych. SZYMON GUMIENIK

Wykiwani scenariusz i rysunek: Alex Robinson Timof i cisi wspólnicy 2009 >>35


*

>>recenzje

Ocalić od zapomnienia

P

onad rok temu na świat przyszło czwarte dziecko zespołu Strachy na Lachy — płyta Zakazane piosenki. Dlaczego piszę właśnie o tym krążku? Bo to do dziś jedna z najczęściej słuchanych przeze mnie płyt. Grabaż pokusił się o nagranie coverów piosenek z lat osiemdziesiątych. Był to zabieg o tyle ryzykowny, że zespół nie sięgnął do najbardziej znanych hitów tamtego okresu, ale raczej do muzyki undergroundowej i zespołów mało znanych dzisiejszej publiczności. Grupy takie jak Holy Toy czy Bikini znają jedynie słuchacze, którzy w burzliwych latach osiemdziesiątych byli piękni i młodzi, albo znawcy sceny undergroundowej w ogóle. Na pewno nie są to powszechnie znane kawałki. Taki był jednak zamysł samych twórców, aby ocalić od zapomnienia muzykę, która ich ukształtowała. I muszę przyznać, że całkiem nieźle im to wyszło, bo utwory z tej płyty nucą teraz małolaty, takie jak ja, które zupełnie nie pamiętają rzeczywistości opisywanej w Fabryce Dezertera czy Nocnych ulicach grupy Bikini. Nowe aranżacje są naprawdę dobre, jak choćby transowy kawałek zespołu Variete pt. Zamknij wszystkie drzwi, zbudowany w dużej mierze na basie. Z kolei w Wojnach gwiezdnych muzycy ujmują charakterystycznymi klawiszami i zaskakują harmonijką ustną. Zespół po raz kolejny potwierdził, że stawianie własnej pieczęci na cudzych kompozycjach jest ich mocną stroną. Oczywiście nie zabrakło złośliwych komentarzy, że pierwszy poeta III Rzeczpospolitej stracił wenę i że Strachy nie są już w stanie stworzyć nic swojego. Grabaż i spółka zadają jednak kłam temu stwierdzeniu swoim nowym krążkiem Dodekafonia, którego premiera miała miejsce pod koniec lutego. Promujący płytę singiel Żyję w kraju dość szybko stał się hitem, pokazując, że Grabaż ma jeszcze wiele do przekazania polskiej publiczności.

celu podkreślenie bardzo dobrych tekstów. A to właśnie słowa decydowały o sile przekazu Izraela czy Dezertera. I to właśnie teksty i trafione aranżacje Strachów złożyły się na ten naprawdę dobry krążek. Pomimo iż wolałam Grabaża w wersji nieco bardziej lirycznej, jak w starych, dobrych piosenkach Pidżamy, to jednak ten krążek, choć inny od jego dotychczasowej spuścizny, jest równie warty polecenia. AGNIESZKA BIELIŃSKA

W

arto jednak na dłużej zatrzymać się przy krążku Zakazane piosenki, który przenosi nas w mroczny klimat schyłku PRL-u. Kwiecień 74 Zespołu Reprezentacyjnego czy utrzymany w klimacie reggae kawałek Dlaczego ja Korpusu X to dla mnie absolutne hity, których jednak na próżno szukać na falach radiowych. Ale może to i dobrze. Są to bowiem utwory, z którymi trzeba pobyć sam na sam. Ta płyta jest bowiem jak dobre wino, można słuchać jej tygodniami, a wyjątkowego smaku nabiera dopiero po jakimś czasie. Nie są to typowe kawałki wpadające od razu w ucho. Wręcz przeciwnie, wiele z nich wydaje się bardzo surowych i ubogich muzycznie, sądzę jednak, że zabieg ten miał na >>36

Zakazane piosenki Strachy na Lachy SP Records 2008 musli magazine


*

>>recenzje

Cytadela, czyli zbuduj sobie miasto

P

ierwszy raz usłyszałem o tej grze na długo przedtem, nim miałem okazję przyjrzeć jej się z bliska. Jej autor, Bruno Faidutti, na co dzień profesor socjologii i fan jarzębinówki, jest dziś jednym z bardziej uznanych twórców gier planszowych — wtedy nie miałem o tym pojęcia. Właściwie zapamiętałem jedynie entuzjazm opowiadającego, więc gdy wypatrzyłem nieduże opakowanie na witrynie sklepu w odległym Trondheim, dołożyłem do cudzego entuzjazmu trochę własnych koron i tak dostała się nam opcja innego spędzania czasu po pracy, jak lektura czy spowszedniały remik. Cytadela wymaga jedynie odrobiny uwagi dla spamiętania prostych reguł, czystego blatu i kilku kwadransów dla siebie i znajomych. Solidne pudełko kryje karty dzielnic i postaci, drewniany pionek króla, żetony złota, które niebezpiecznie przypominają pastylki do ssania, karty pomocy i instrukcję. Ta ostatnia jest niedługa i dobrze skonstruowana (choć ponoć polska wersja kryje drobne nieścisłości), ale w przypadku równie mało skomplikowanej mechaniki inaczej być nie mogło. Ilustracje na kartach utrzymane są w baśniowej stylistyce i lekko przerysowane, mrugną do nas czasem czarnym humorem, szczególnie wizerunki postaci sugerują pewną złośliwość swoich autorów. Zamykając kwestię zawartości opakowania, warto podkreślić, że gra jest dziełem ukończonym, nie wymaga żmudnego dokupowania kolejnych dodatków powiększających talię (jedyny dodatek do gry został zawarty w polskim wydaniu).

C

elem samej gry (prócz podziwiania solidności wykonania, zachwytu ilustracjami i lizania złota) jest wybudowanie ośmiu dzielnic. W wersji podstawowej może brać udział do siedmiu graczy. Na początku rozgrywki każdy z nich otrzymuje dwie sztuki żetonów złota i cztery karty dzielnic z przetasowanej talii, która wraz z pozostałymi dewizami ląduje na środku stołu. Najstarszy gracz obierany jest królem, symbolizowanym przez drewniany pionek (zmieni on właściciela z chwilą, gdy któryś z uczestników wybierze postać monarchy). W zależności od liczby graczy, spośród ośmiu kart postaci odkłada się określoną liczbę losowo wybranych kart awersem do góry, po czym, poczynając od króla, każdy w skrytości swej wybiera jedną spośród pozostałych. Po dokonaniu wyboru przez wszystkich graczy ostatnia karta umieszczana jest rewersem do góry wśród wcześniej odłożonych, po czym przychodzi czas na właściwą rozgrywkę. Król wywołuje kolejne postacie (każda ma swój numer od jeden do ośmiu) zgodnie z ich kolejnością, osoba, której postać została wywołana, ma obowiązek się ujawnić. Gdy to nastąpi, może wziąć albo kolejne dwie sztuki złota, albo dwie karty dzielnic, spośród których wybiera jedną. Następnie za posiadane złoto buduje jedną dzielnicę spośród kart trzymanych na ręce. W dowolnym momencie swojej tury może wykorzystać właściwość postaci, którą wcześniej wybrała. I tak, np. złodziej może okraść dowolną inną postać

(lecz nie osobę, więc musi się domyślić, kogo wybrał np. jego sąsiad z lewej), zabójca zabić, magik zamienić kartami, architekt może zbudować nawet trzy dzielnice, a generał komuś ją zniszczyć. Same dzielnice podzielone są na pięć kategorii, z których cztery przynoszą wymierne profity czterem różnym postaciom, jedna zaś zawiera budynki specjalne, z których każdy daje inne możliwości właścicielowi (np. Kuźnia pozwala raz na turę zakupić trzy karty dzielnic za dwie sztuki złota). Gdy wszyscy gracze wykonają swoje ruchy, karty postaci są tasowane i rozpoczyna się kolejna runda. Cykl kończy się, gdy któremuś z grających uda się zbudować ósmą dzielnicę. Po zakończeniu rundy liczona jest wartość dzielnic każdego gracza, czyli łączny koszt ich wybudowania. Zwycięża osoba z miastem o najbogatszej architekturze. Dodatek do gry zawiera nowe postacie i kilkanaście nowych kart dzielnic.

M

imo równie prostych zasad, Cytadela niesie w sobie dużo radości. Pozbawiona możliwości kooperacji (prócz wygwizdywanych sojuszy) daje solidne szanse na konfrontację, oczywiście z rundy na rundę. Przewidywania co do wyboru postaci przez pozostałych graczy wpadają w kolejne spirale, które kręcą się wokół tak wesołych zasad blefu — skoro dla niej najlepiej będzie teraz wybrać kupca, ja wezmę złodzieja, lecz skoro ona wie, że jej sytuacja jest czytelna, może wybrała biskupa… itd. Przy zauważalnych wycieczkach kolejnych graczy zabawa staje się wkręcającą łamigłówką. To czyni rozwój gry mało przewidywalnym, sporo szczęścia — przy grze z podobnie doświadczonymi przeciwnikami — wymaga zrealizowanie planu na trzy rundy do przodu. Osobiście uważam to za duży plus Cytadeli, która — wśród tylu gier planszowych, wymagających znajomości własnych posunięć na sześć i więcej ruchów w przód (co oczywiście faworyzuje stare wilki) — przez większą część rozgrywki pozostawia sytuację otwartą. Przebiegłość, chytrość i umiejętność blefowania to pożądane cnoty w tym świecie. Sytuacji problematycznych jest oczywiście więcej, choćby pytania, czy szybko budować dużo niewiele wartych dzielnic i szybko dobiec do ośmiu, czy zbierać na droższe i tym samym pozostać w tyle, jak optymalnie wykorzystać dzielnice specjalne itp. Jeśli można mówić o niedostatkach, to są nimi jedynie zauważalne przerwy przy wyborze postaci, niejednokrotnie trzeba kopnąć delikwenta, który spod zmrużonych oczu przygląda się kolejnym graczom. Wszystko, co powyższe, wraz z dobrą ceną (około 80 złotych), pozwala mi zdecydowanie polecić Cytadelę graczom, którzy jeszcze nie mieli szansy jej sprawdzić. ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI

Cytadela Bruno Faidutti Galakta 2005 >>37


^

>>sonda

>>kim jesteś>>co robisz>>o której w szafie >>co masz w lodówcejeździsz>>o czym <<Wojtek z Legnicy <<studentem <<staram się sprzedać

1000 koców z rękawami, które ściągnąłem z kumplem z Chin

<<jak

już jest jasno, około 10.00. Póki mogę, to sobie pozwalam

<<jak się robi jasno. Póki można, to sobie pozwalam <<nieład ciuchowy <<różnie, w zależności od grubości portfela – od światła po pełne „szaleństwo”

<<zdjęcie

ze stylowej lwowskiej knajpy, obrazy Warhola w ultrafiolecie...

<<tramwajem <<o własnym

z jednym „okiem” na przedzie klubie koszykarskim

Emilia z Torunia >> grzeczną dziewczynką >> coś z niczego >> o 6.30 >> o północy >> burdel >> grapefruity >> szklane owoce >> tramwajem >> nie powiem >>

<<Marta <<boską

z Gdyni

przygodą, obserwatorem z konieczności, z zamiłowania podróżnikiem i odkrywcą

<<na poziomie ogółu: jestem <<za wcześnie i za późno zarazem <<jak najpóźniej, jak się już nie

da uciec od fizycz-

nego zmęczenia

<<wielość

interpretacji koloru czarnego uwięzionego w bawełnie, wełnie, lnie

<<z reguły dwa filary <<zdjęcie rudego kota

piramidy Maslowa

przyłapanego na obserwacji tłumu turystów w Gdańsku przy ul. Mariackiej

<<jeśli chcę odpocząć, nie jeżdżę, chodzę <<by swoje życie zawsze móc postrzegać jako >>38

dobre musli magazine


^

>>sonda

wstajesz>>o której zasypiasz>>co masz >>co masz na pulpicie kompa>>czym marzysz Eda z Koszalina >>

jak Bóg da, to magistrem sztuki... niedługo >> dyploma >> to zależy o której zasnę >> to zależy o której wstanę >> o dziwo od niedawna porządek >>

ku radości żołądka, więcej niż światło >> swoje zdjęcie, lubię na siebie patrzeć >> wolę chodzić (choroba lokomocyjna) >>

ostatnio o bałwanie na dachu klatki schodowej... >>

<<Piotr z <<artystą

Warszawy

fotografem, który miał odwagę wejść w świat komercji i zachował swoją tożsamość

<<tworzę

poprzez obraz wizerunek biznesmenów, modelek, gwiazd

<<7.30 <<23.30 <<dużo luzackich kawałków, ale też żelazne klasyki <<dużo wołowiny i ryb, domowy pieczony pasztet z jelenia, sporo warzyw, żadnych nabiałów

<<piękne <<Lancia <<o tym,

tapety z http://www.paintbits.com/ Thesis

by ludzie w końcu mieli czas dla siebie. O tym, bym zalazł swoją drugą połówkę. O wyrażeniu siebie poprzez fotografikę. O bardzo ludzkich subtelnych pragnieniach

Marcin z Bydgoszczy >> chyba człowiekiem >> zdarza mi się myśleć >> kiedy otwieram oczy >> kiedy zamykam oczy >> półki >> powidła >> boskie Buenos >> PKS-em >> o „dźwięku” filiżanek z pewnej kawiarni >>

>>39


:

>>fotografia

z miasta..

>> z miasta berlin

>>Szymon Gumienik jest z miasta Toruń. >>Lubi wszystko, co z miasta jest i co z niego wychodzi. >>Porusza się po przestrzeni miejskiej, korzystając przy tym z wolnego czasu.

>>Poszukuje szczególnie szczegółów, zestawień, zdarzeń, czasami także chwil.

>>Lubi kolor, czernio-biel i wszystko, co pomiędzy... >>A nade wszystko — co z miasta jest.

>>40

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>> z miasta berlin

>>41


:

>>fotograďŹ a

>> z miasta tiznit

>>42

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>> z miasta agadir

>> z miasta marrakesz

>> z miasta agadir >>43


:

>>fotograďŹ a

>> z miasta poznań

>>44

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>> z miasta poznań >>45


:

>>fotograďŹ a

>> z miasta marrakesz

>>46

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>> z miasta berlin

>>47


:

>>fotograďŹ a

>> z miasta toruń

>>48

musli magazine


:

>>fotograďŹ a

>> z miasta toruń

>>49


{

>>redakcja

AGNIESZKA BIELIŃSKA

ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI

dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.

MAGDA WICHROWSKA

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

>>50

EWA SCHREIBER

rocznik 1985, nie znajduje słów, by się przyi podporządkować, wie za to, co lubi: free jazz, smażonego kurczaka i rozmowy o filozofach, których nie czytał.

MACIEK TACHER

rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię, a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.

muzykolog, krytyk muzyczny, a przede wszystkim słuchacz. Częsty gość festiwali i koncertów. Interesuje się muzyką współczesną i twórczością młodych polskich kompozytorów. Pochodzi z Torunia, mieszka w Poznaniu.

KASIA TARAS

jeżeli nie uczy i nie pisze, nie czyta i nie ogląda, to gada albo ratuje świat (koci). Głowę ma w Warszawie, serce w Toruniu. Kocha: kino, dwudziestolecie międzywojenne, dobrą współczesną polską prozę, tango, koty, psy i konie. Ma słabość do: Witkacego, filmów Wojciecha Jerzego Hasa, lat 20. XX w. w Republice Weimarskiej, malarstwa Gustawa Klimta (gdyby mogła, kolekcjonowałaby Witkacego, Klimta i Beardsleya), kina Luchino Viscontiego, Louise Brookes, Marleny Dietrich, garażowego brzmienia i… ciężkich butów. Lubi: kawę, czekoladę z podwójnym chilli, wieczorne spacery po deszczowym jesiennym Toruniu i zimowe poranki w Warszawie. Nałogi: perfumy, kupowanie książek. Nie lubi: zwodzenia, certolenia się i krygowania.

MAREK ROZPŁOCH

rocznik 1980, filozof, fe działu poezja_da w „Mu ka w Toruniu.

musli magazine


} >>redakcja

ANDRZEJ LESIAKOWSKI

ładowanie opisu, ...pisu, ...su.

elietonista i opiekun usli Magazine”. Miesz-

EWA SOBCZAK

ARKADIUSZ STERN

z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.

NATALIA OLSZOWA

jest „free spirytem”, który w intencji poprawy warunków swej egzystencji wyjechał z falą emigracji w roku 2004 i... utknął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych marzeń i realiów, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszłości i sobą „tu i teraz”, kultur i ich różnic, języków, możliwości, horyzontów, a czasem i beznadziei, wiary i niewiary. Kim jest? Kimś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawet rozprostować skrzydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po dwóch stronach lustra, która pobiegła za białym króliczkiem i właśnie rozgrywa partię szachów z królową.

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

SZYMON GUMIENIK

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

WIECZORKOCHA

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

>>51


>>horroskop

WRÓŻYŁ MACIEK TACHER

KOZIOROŻEC 22.12—20.01 Neptun chce ci coś powiedzieć, ale nie wiadomo, w jakim to języku. Cokolwiek usłyszysz kieruj się swoją intuicją. Miedzy 10 i 13 twój kot świśnie ci szynkę z kanapki, 28 świśnie ci cała kanapkę! Nie przejmuj się tym i realizuj plany na marzec. Możesz wiele zyskać dzięki wsparciu kota sąsiada. Nie lekceważ go tylko dlatego, że linieje i nazywa się Ioan Gruffudd. WODNIK 21.01—19.02 Wchodzisz w dobry okres astrologiczny, co oznacza regularne wypróżnianie się aż do maja! (nie dotyczy osób urodzonych po 10.02). Pod względem uczuć pozytywnie, jeśli nie zapomnisz zapłacić zaległych rachunków za mieszkanie. Po 14 niewątpliwie ucieszy cię niespodziewany napływ gotówki, gwiazdy nie kłamią, chodzi o ciebie albo o kogoś spod Ryb. 27 nie wychodź z domu, Księżyc w znaku Barana zrobi z ciebie barana. RYBY 20.02—20.03 Urodzeni w pierwszych dniach znaku mogą spodziewać się mrozów, zwłaszcza ci, którzy mieszkają na północy. Urodzeniu w trzeciej dekadzie znaku mogą czuć się rozdrażnieni tym, że nie urodzili się w pierwszej dekadzie, Słońce jednak będzie ich wspierać. Najgorsze, co można zrobić, to rzucać się w coś na oślep, zwłaszcza że jest tak ślisko i wszędzie leżą rozmokłe psie kupy. BARAN 21.03—20.04 Z powodu obfitych opadów śniegu twój horoskop na marzec jest nieczytelny. Nie wiadomo, czy to Jowisz, Saturn czy Mars ma na ciebie teraz największy wpływ, bo wszystkie planety bardzo podobnie wyglądają i nie sposób je odróżnić. To może oznaczać, że marzec będzie dla ciebie miesiącem dobrym, złym lub średnim. Zwłaszcza w sferze finansów. BYK 21.04—20.05 Po 11 zacznij szukać nowej pracy. Twoja szefowa od stycznia skanuje ci kompa i już wie, że interesuje cię głównie pasjans i damska ejakulacja. W miłości również nastąpią poważne zmiany. W połowie miesiąca zmienisz rękę na lewą, gdyż zafascynuje cię jej nieporadność. Wenus w twoim znaku podpowiada, że ten burzliwy romans ma szansę przerodzić się w stałe uczucie. BLIŹNIĘTA 21.05—21.06 Do 18 Wenus będzie wspierać twe uczucia, a później nagle przestanie i znowu zacznie w październiku. Chce ci w ten sposób zakomunikować, że zazwyczaj wymagasz od swoich partnerów zbyt wiele, tj. miłości, wierności, stałości itp. I to od wszystkich naraz!!! Pamiętaj, że każdy kij ma dwa końce, a marchewka ma jeden koniec zielony, a drugi pomarańczowy. Przemyśl to 20, rozwieszając skarpety. >>52

RAK 22.06—22.07 Głowa do góry! Zimowy krajobraz nie musi koniecznie kojarzyć się z samobójstwem! Między 3 a 28 unikaj wszelkich decyzji. Sekstyl Marsa z Saturnem sprzyja w tym czasie wszystkim znakom, tylko nie twojemu. Akceptuj siebie taką, jaka jesteś (takim, jaki jesteś) ale bierz też pod uwagę współczesne trendy. W połowie miesiąca zgol wąsy i skoryguj botoks nad brwiami. Nie obwiniaj o wszystko sąsiada. On jest spod Bliźniąt i ma jeszcze gorzej. Po 20 dojdzie w końcu, kto co piątek wykręca mu korki. LEW 23.07—23.08 Nadchodzi wyjątkowa aura. Słońce jest w twoim znaku, więc używaj olejku z mocnym filtrem. Stosuj go na sweter raz w tygodniu, a osiągniesz wymarzony sukces. Skieruj swoją energię na właściwe tory, a może twój szef znów wybierze cię motorniczym miesiąca. W ostatnią sobotę marca nie przeocz szansy i skup się na wielkiej kumulacji. Podaję liczby: 1, 13, 7, 29, 47, 2. PANNA 24.08—22.09 Księżyc w Twoim znaku skłania do poszerzenia sukienki, tej, którą kupiłaś miesiąc temu na promocji w Tesco. Jeśli dalej będziesz tak dbać o swoją dietę, po 17 będziesz musiała wołać murarzy, żeby poszerzyli drzwi wejściowe do domu. Pod koniec miesiąca spodziewaj się wizyty Greenpeace. Przyjadą cię uwolnić i wypuścić do morza. WAGA 23.09—23.10 Między 7 a 12 kompletnie rozgotujesz tagiatelle. Wenus w Rybach będzie cię skłaniać do zbyt lekkomyślnego zamówienia sushi. Bądź ostrożny! Twoja teściowa nie potrafi nawet dobrze posługiwać się widelcem, więc spotkanie rodzinne może zakończyć się ogólną katastrofą. Najlepiej zapobiegawczo wyjedź z domu i wróć w kwietniu! SKORPION 24.10—22.11 Musisz właściwie ocenić swoje możliwości, żeby zmiany wyszły ci na dobre. Weź pod uwagę, że twoja intuicja regularnie cię zawodzi. Choć wszyscy wokół mówią ci, że dasz radę, Merkury ocenia twoje możliwości bardzo nisko. Jeśli wytężysz słuch, usłyszysz, jak woła „You are not the champion, my friend”. Jeśli już chcesz coś zmieniać, po 28 zmień dealera. Obecny dosypuje ci jakiegoś świństwa, od którego robisz się jeszcze bardziej apatyczny. STRZELEC 23.11—21.12 To nie będzie łatwy miesiąc, jeśli znów dasz się przekonać do kompromisu! Choć raz pokaż, że masz jaja, postaw się i konsekwentnie trwaj przy swoim! Przecież wiesz, że ta banda kretynów potrafi tylko szukać dziury w całym i forsować coraz bardziej gówniane pomysły. Spece od marketingu, kurwa ich mać! Tak, pokaż im, na czym polega profesjonalizm w tej branży!!! Albo lepiej weź urlop. musli magazine


{ RYS. A

NDRZ

EJ LE

SIAKO

WSKI

>>słonik/stopka

}

Redakcja „Musli Magazine”: redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha stali współpracownicy: Agnieszka Bielińska, Andrzej Mikołajewski, Ewa Sobczak, Marek Rozpłoch, Ewa Schreiber, Maciek Tacher, Kasia Taras, Arkadiusz Stern, Natalia Olszowa korekta: Justyna Brylewska, Andrzej Lesiakowski, Szymon Gumienik

>>53



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.