3[13]/2011 MARZEC
>>PORTER >>HAPPYSAD >>KORWIN-PIOTROWSKA
Gotowy do spożycia
M
arzec nieodmiennie wszystkim kojarzy się z wiosną i erupcją zieleni. W minionym roku, obok wykwitów przyrody, na kulturalnej mapie Torunia i Bydgoszczy pojawił się „Musli Magazine”. Zaczynaliśmy w małym składzie, ale z dużymi ambicjami i nadzieją na to, że będziecie chcieli zaglądać na nasze łamy. Udało się! Dzisiaj rodzina „Musli” nieustannie się powiększa. Bez kompleksów sięgamy po nowe — spychane na margines niszy — tematy, odważnych artystów, nieoczywiste zjawiska i grzechu wartych rozmówców, których jesteśmy niezmiennie ciekawi.
N
ie inaczej będzie i tym razem. W jubileuszowym numerze znajdziecie pikantne szczegóły z życia MM i soczyste fotografie Beaty Stańskiej (na okładce!), która — jak sama mówi — uwielbia bałagan i kobiece tyłki. Kilka stron wyrysował nam Kamil Czapiga, a rozmowę o komiksie w kinie zagaił Szymon Gumienik. Rozmawialiśmy z Karoliną Korwin-Piotrowską, Johnem Porterem i happysad. Jak zwykle ruszyliśmy w trasę po kulturalnych przybytkach BiTCity, by sprawdzić u źródła marcowe menu i zrecenzować lutowe premiery. Całość doprawiliśmy garścią nowości i nutą poezji. Produkt gotowy do spożycia. Smacznego! MAGDA WICHROWSKA
[:]
>>spis treści
>>2
wstępniak. gotowy do spożycia
>>3
spis treści
>>4 >>20 >>21 >>22 >>23 >>24 >>25
wydarzenia. ARKADIUSZ STERN, ARBUZIA, AB, ANIAL, SY, PAWEŁ SCHREIBER, HANNA GREWLING, JUSTYNA TOTA
na kanapie. jakie czasy, taka cenzura MAGDA WICHROWSKA
gorzkie żale. strach się bać? ANIA ROKITA milczenie nie jest złotem. kultura może zmieniać świat JAREK JARRY JAWORSKI
a muzom. zainfekowani. MAREK ROZPŁOCH filozofia w doniczce. człowiek też zwierzę IWONA STACHOWSKA
elementarz emigrantki. l jak lubię i (nie)lubię NATALIA OLSZOWA
>>26 >>28
rozjazdy. caput mundi. KS. STANISŁAW ADAMIAK porozmawiaj z nią... nie ma świętości Z KAROLINĄ KORWIN-PIOTROWSKĄ ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA
>>32
portret. MM — marzenie milionów. EMILIA ZAŁEŃSKA
>>36
poe_zjada. LECH KRZYSZTOF LANDECKI
>>38
porozmawiaj z nim... John wraca do miasta! Z JOHNEM PORTEREM ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA
>>42
porozmawiaj z nim... nie będzie ogni i wybuchów Z ŁUKASZEM CEGLIŃSKIM (HAPPYSAD) ROZMAWIA AGNIESZKA BIELIŃSKA
>>46
zjawisko. a kreska ciałem się stała. komiks w filmie (cz. 1) SZYMON GUMIENIK
>>52 >>66
galeria. KAMIL CZAPIGA nowości [książka, film, muzyka] SY, ARBUZIA, EWA SOBCZAK, AGNIESZKA BIELIŃSKA
>>69
recenzje [film, muzyka, książka, teatr, gra] KRZYSZTOF KOCZOROWSKI, MAGDA WICHROWSKA, ZBYSZEK FILIPIAK, MARCIN ZALEWSKI, WIECZORKOCHA, EWA SCHREIBER, ARKADIUSZ STERN, ALEKSANDRA KARDELA, PAWEŁ SCHREIBER
>>80
fotografia. BEATA STAŃSKA
>>100
redakcja
>>102
dobre strony. ARBUZIA, IWONA STACHOWSKA
>>103
słonik/stopka
OKŁADKA: FOT. BEATA STAŃSKA (I), PIOTR FURMAN (II, IV)
>>3
>>wydarzenia MUZEUM UNIWERSYTECKIE WYSTAWA
do 6.03
MELA MUTER W COLLEGIUM MAXIMUM Niezliczony tłum gości przyciągnął wernisaż wystawy Meli Muter (jednej z najwybitniejszych i najciekawszych postaci polskiego malarstwa XX wieku), który odbył się w Muzeum Uniwersyteckim w Toruniu. Wystawa prezentuje przeszło 50 obrazów olejnych ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Toruniu (kolekcja Bolesława i Liny Nawrockich), obejmujących cały okres twórczości Muter, począwszy od końca XIX wieku, aż do śmierci artystki. Mela Muter (wł. Maria Melania Mutermilch; 1876— —1967) pochodziła z zamożnej rodziny żydowskiej, silnie związanej z polskim kręgiem kulturowym. Jej kariera rozwijała się w Paryżu, do którego przyjechała w 1901 roku. We Francji przez kilka miesięcy uczyła się w Académie de la Grand Chaumiére, później w Académie Colarossi. Podkreślała jednak, że jako malarka jest samoukiem. Od 1902 roku prezentowała swoje prace na dorocznych salonach paryskich i licznych krajowych zbiorowych wystawach (w Krakowie, we Lwowie, w Warszawie). W okresie międzywojennym była jedną z egerii intelektualnych elit
Paryża. Przed jej sztalugami przewinęły się najbardziej interesujące osobistości stolicy Francji pierwszej połowy XX wieku. Muter stworzyła tysiące prac obejmujących rozmaite techniki, głównie obrazy olejne, akwarele i rysunki, wykonywane na płótnie, tekturze i sklejce. Zajmowała się też grafiką. Obok scen rodzajowych, martwych natur i pejzażu szczególne miejsce w jej dorobku artystycznym zajmuje portret. Malowała swoich bliskich, kolegów artystów, architektów, muzyków, literatów, polityków, dyplomatów, działaczy, marszandów, arystokratów, laureatów Nagrody Nobla, a także anonimowe postaci dzieci, kobiet, starców. Temat macierzyństwa był jej szczególnie bliski. Była przyjaciółką bądź towarzyszką życia tak niepospolitych umysłów, jak: poeci Leopold Staff i Rainer Maria Rilke czy pisarz Władysław Reymont. Malarstwo Meli Muter w Muzeum Uniwersyteckim można podziwiać we wtorki i w środy w godz. 10.00—15.00 oraz w czwartki i piątki w godz. 12.00—18.00. Wstęp wolny.
>> >>4
ARKADIUSZ STERN
Mela Muter / Malarstwo Muzeum Uniwersyteckie w Toruniu
FOT. ŁUKASZ OSTALSKI
MELA MUTTER — AUTOPORTRET (OK. 1936)
DWÓR ARTUSA
DWÓR FOTOREPORTERÓW Już tylko do 6 marca Galeria Artus zaprasza na wystawę pokonkursową BZ WBK Press Foto 2010. To już szósta edycja tego niezwykle popularnego konkursu dla fotografów prasowych, tym razem wzbogacona o kategorię Fotokast — fotoreportaż multimedialny. W siedmiu kategoriach (Społeczeństwo, Portret, Wydarzenia, Cywilizacja, Sport, Przyroda i środowisko naturalne oraz Fotokast) 368 fotoreporterów przysłało 7 tysięcy zdjęć i kilkadziesiąt fotokastów. Laureatem konkursu został Łukasz Ostalski, a nagrodę specjalną Banku Zachodniego WBK zgarnął ponownie Krzysztof Koch. Fotografia Ostalskiego przedstawia Władimira Putina i Donalda Tuska podczas uroczystości upamiętniających siedemdziesiątą rocznicę wybuchu II wojny światowej. Koch tym razem zaprezentował fotoreportaż, którego tematem była powódź i jej dramatyczne skutki. Czym kierowało się jury przy wyborze laureatów? — Zasadą nagrody jest nie tylko wyróżnienie autora zdjęcia lub fotoreportażu, lecz również wsparcie w rozwiązy-
waniu problemów, o których opowiadają wybrane przez bank fotografie — mówi Grzegorz Adamski z biura prasowego Banku Zachodniego WBK. — Autor nagrodzonego fotoreportażu otrzymał od Banku Zachodniego WBK 10 tysięcy złotych. Taką samą kwotę fundacja banku przekazała gminie Wilków, która została najdotkliwiej doświadczona tegoroczną powodzią. ARBUZIA BZ WBK Press Foto 2010 15 lutego–6 marca / Dwór Artusa
musli magazine
>>wydarzenia
2.03
5.03 MÓZG
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
OD NOWA
AWANGARDOWO I ZE SMAKIEM
KINO POD KOCYKIEM
W marcu do Torunia i Bydgoszczy zawita zespół uważany za jeden z najciekawszych debiutów sceny okołojazzowej ostatnich lat. Jazzpospolita to formacja potrafiąca w doskonałym stylu mieszać muzyczne style, uzyskując charakterystyczną dla siebie mieszankę. Znakomity warsztat, melodyczna wyobraźnia, doskonała znajomość współczesnego muzycznego języka — to wszystko sprawia, że warszawski kwartet można uznać za kontynuatorów świetnej tradycji polskiej alternatywy jazzowej. Jazzpospolita z szacunkiem dla kanonu, ale i śmiałością w wykraczaniu poza gatunkowe wzorce, kieruje się w nieznane, łącząc i deformując to, co absorbuje jej członków. O tym, czy eklektyzm jest jedynym atutem grupy, będziecie mogli się przekonać już 2 i 5 marca podczas koncertów.
Marzec w Kinie Niebieski Kocyk zapowiada się naprawdę ciekawie. Pierwszą okazją, by się o tym przekonać, będzie projekcja filmu Wyjście przez sklep z pamiątkami, którą zaplanowano na pierwszy wtorek miesiąca. Bohaterem filmu jest Therry Guetta, ekscentryczny właściciel butiku z vintage’ową odzieżą w Los Angeles. Ten filmowiec-amator obsesyjnie i za wszelką cenę pragnie odnaleźć i zaprzyjaźnić się z Banksym, człowiekiem enigmą, znanym na całym świecie z niesamowitych dzieł sztuki, które można znaleźć na ulicach Londynu, Nowego Orleanu czy „murze bezpieczeństwa” w Izraelu. Czarny humor, ekscytujący thriller i świat miejskich partyzantów w jednym filmie. Wyjście przez sklep z pamiątkami jest reżyserskim debiutem i genialną prowokacją, podobną do zaskakujących akcji ulicznych Banksy’ego. Film został nominowany do Oscara w kategorii Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny. Kolejny wtorek (8 marca) to kolejny film. Tym razem widzowie zobaczą zabawną Tamarę i mężczyzn. Obyczajowa komedia Stephena Frearsa jest adaptacją popularnej powieści graficznej autorstwa Posy Simmonds. To historia nowoczesnej wyzwolonej dziewczyny, znanej londyńskiej dziennikarki, która po latach
>> (AB)
Jazzpospolita 2 marca, godz. 20.00 / Od Nowa 5 marca, godz. 21.00 / Mózg
powraca do rodzinnego miasteczka. Jej nagłe pojawienie się w uporządkowanym życiu byłych kochanków i narzeczonych spowoduje, że wyjdą na jaw długo skrywane tajemnice i odżyją dawne namiętności. Pojawienie się Tamary w rodzinnej wsi sprawi, że życie jej mieszkańców zostanie wywrócone do góry nogami, a w miejsce spokojnej rzeczywistości angielskiej prowincji wkradnie się zazdrość, romanse i ambicje. Światowa premiera filmu Frearsa miała miejsce na tegorocznym festiwalu w Cannes. Film został okrzyknięty najlepszą brytyjską komedią roku. W rolach głównych wystąpili Gemma Arterton i Dominic Cooper. W marcu nie zabranie także klasyki, tym razem pod postacią dzieła Obywatel Kane — debiutu reżyserskiego Orsona Wellesa z 1941 roku. Obywatel Kane był filmem nowatorskim zarówno pod względem technicznym, jak i narracyjnym — do tego stopnia, że przerósł oczekiwania ówczesnej publiczności. Poznali się na nim dopiero europejscy kinomani, gdy po wojnie dotarł na Stary Kontynent. Kino Niebieski Kocyk pokaże film 22 marca. Z kolei na tydzień później zaplanowano przegląd filmów Michaela Haneke. Widzowie zobaczą jego obraz Ukryte z 2005 roku (nagrodzony w Cannes) oraz Białą wstążkę z 2009 roku. ANIAL >>5
>>wydarzenia KSIĄŻNICA MIEJSKA FILIA 1 WYSTAWA
4.03
od 4.03
DWÓR ARTUSA FOT. KAROLINA KURAN
CSW
Z OBIEKTYWEM WŚRÓD KSIĄŻEK Na niezapomnianą podróż fotograficzną 3 marca o godz. 17.30 zaprasza Książnica Kopernikańska. W Filii nr 1 zostanie otwarta wystawa fotografii Karoliny Kuran pt. „W podróży — miejsca i ludzie”. Autorka zaprezentuje kilkadziesiąt zdjęć ze swoich podróży, które wykonała w rozmaitych i niepowtarzalnych miejscach. Będzie można obejrzeć fotografie przedstawiające zarówno sielską polską prowincję, jak i tętniące życiem centrum Tokio. Jak mówi sama autorka: „Tematyka moich fotografii jest bardzo zróżnicowana; inspirowała mnie głównie twórczość Henri Cartier-Bressona, jego koncepcja decydującego momentu. Innymi słowy — dodaje — starałam się pokazać miejsca, do których mnie zaniosło, z nietypowej perspektywy, przez pryzmat detali oraz ludzi, których spotkałam”. Karolina Kuran urodziła się w 1982 roku, ukończyła japonistykę i aktualnie pracuje jako tłumacz. Przyznaje jednak, że interesuje ją wielka mnogość rzeczy i zjawisk. Dlatego nie skupia się jedynie na swojej pracy, ale też pisze, fotografuje, podróżuje i niezmiennie dziwi się światu. (SY)
NIEME OŻYŁO
WIOSNA W CSW. KOSMOS I TEORIA
Dwór Artusa w ramach nowego cyklu „Artus Cinema” zaprasza na seans Metropolis w reżyserii Fritza Langa. Zwykłe z pozoru wydarzenie w niezapomniany wieczór zamieni muzyka grana na żywo. Niemy obraz ożyje za sprawą multiinstrumentalisty Marcina Pukaluka. Jego twórczość nawiązuje do popularnego w latach 60. nurtu minimal music, a muzyczna intuicja sprawia, że znakomicie wychwytuje nastrój obrazów i przekłada go na język dźwięków. Co do wisienki na torcie tego wieczoru, czyli liczącego niemal wiek filmu Metropolis, jedno jest pewne — jeśli jeszcze go nie widzieliście, musicie nadrobić tę wstydliwą zaległość jak najszybciej. Dzieło Langa to prawdziwa perła końca niemieckiego ekspresjonizmu, w którym nastąpiła erupcja wszystkich lęków i wątpliwości człowieka początku XX wieku. Czy są one odległe od dylematów ludzkości niemal sto lat później? Okazuje się, że nie. Mamy więcej wspólnego, niż nam się wydaje. Nie przegapcie!
>>
Punktem wyjścia najnowszej międzynarodowej wystawy „Statek kosmiczny Ziemia” w toruńskim CSW jest fullerowska idea statku kosmicznego Ziemia (do którego nie ma instrukcji obsługi), mająca podkreślić wizje artystów inspirowanych holistycznymi i ekologicznie świadomymi postawami, skoncentrowanymi na refleksji wokół człowieka i jego planety. „Jak sztuka może wpłynąć na technologię?” — rozmyślał teoretyk sztuki i badacz nowych mediów Matko Mestrovic. Pytanie to — postawione odwrotnie niż zwyczajowa refleksja nad tym, jak zaawansowane technologie oddziałują na sztukę — wskazuje perspektywę kluczową dla wystawy. Obejmuje ona zarówno doświadczenia związane z „nowymi trendami” i wczesną sztuką komputerową (information art), ze szczególnym uwzględnieniem Europy Wschodniej, jak i najbardziej interesujące i futurystyczne badania współczesnych artystów młodego pokolenia.
Wystawa kładzie nacisk na twórców i zjawiska artystyczne, które odegrały pionierską rolę w tak zwanej sztuce mediów, rozpoczynając od konstruktywistycznych i pozytywistycznych stanowisk wobec postępu technologicznego i naukowego lat 50. i 60. XX wieku, poprzez tendencje, które zakładały walkę o przemianę świata przez syntezę sztuk, aż do aktualnych badań artystycznych, łączących sztukę z najbardziej zaawansowanymi dziedzinami współczesnej nauki i technologii (takich jak na przykład bio- czy nanotechnologia). Wśród wszystkich pionierów pojawiających się na wystawie szczególny nacisk położony jest na twórców z Europy Wschodniej, których dorobek — niezwykle istotny i innowacyjny — jest jednak mniej widoczny w skali międzynarodowej. Projekt ma zbadać, jak badacze percepcji kolorów, światła i ruchu ewoluowali oraz jak młode pokolenia odnoszą się do utopijnych wizji lat 60. ubiegłego stulecia, a także jak poprzez ścisłą współpracę między artystami i naukowcami wypracowywane są
ARBUZIA
Metropolis z muzyką na żywo 4 marca, godz.19.00 Dwór Artusa
W podróży – miejsca i ludzie Wystawa fotografii Karoliny Kuran 3 marca, godz. 17.30 Książnica Kopernikańska (Filia nr 1)
>>6
musli magazine
>>
>>wydarzenia
4.03
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
OD NOWA
przez Ludwińskiego synergii sztuki nowoczesnej z nauką i techniką nawiązuje Jan Chwałczyk, badając relacje światła i przestrzeni. Katarzynę Krakowiak z kolei interesuje zależność przestrzeni i dźwięku. Inny rodzaj fascynacji zdradza Stefan Müller w swoich wizjonerskich, ale i utopijnych projektach urbanistycznych z lat 70. XX wieku. Wątek eliminacji przedmiotu i podmiotu porusza Włodzimierz Borowski. Pogranicze sztuki i rzeczywistości przekraczają zarówno Wojciech Gilewicz, zacierający granice między rzeczywistością a jej przedstawieniem w sztuce, jak i Mateusz Kula, odkrywający potencjał sztuki w codziennych aktywnościach. Swoistym wizualnym namysłem nad biografią Ludwińskiego staje się mapa (diagram) Rafała Jary, która również ma ułatwić podróżowanie po samej ekspozycji.
Iron Maiden to legenda, z którą za bary postanowili się wziąć Gaba Kulka oraz zespół Baaba, tworząc na tę okazję projekt o nazwie Baaba Kulka. Pierwotnie była to jednorazowa przygoda, której owocem stał się koncert w Hard Rock Café w Warszawie. Sukces pierwszej odsłony zachęcił artystów do zagrania razem trasy koncertowej, promowanej m.in. przez magazyn „Aktivist”. To było jakiś czas temu. Od momentu narodzin projektu Baaba Kulka, Piotrek i Tomek współpracowali z wokalistką przy jej płycie Hat, Rabbit, Maciek zaprojektował okładkę do jednej z płyt z udziałem Gaby i Piotrka, a z kolei Gabriela zaśpiewała gościnnie na płycie Baaby pt. Disco Externo. Oczywistą konsekwencją owocnej współpracy jest płyta grupy Baaba Kulka, która ujrzy światło dzienne 21 marca 2011 roku. Materiał muzyczny dopełnia koncertowe DVD zarejestrowane w warszawskim klubie „Powiększenie”. Toruńska publiczność będzie miała okazję zapoznać się z tym repertuarem już 4 marca w Od Nowie. ANIAL Baaba Kulka 4 marca, godz. 20.00 Od Nowa
ARKADIUSZ STERN Statek kosmiczny Ziemia
Wypełniając puste pola 25 marca–24 kwietnia Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”
FOT. MICHAŁ SZLAGA / MYSTIC
4 marca–22 maja
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
nowe paradygmaty. Kosmiczno-technologiczna wystawa, której kuratorką jest Dobrila Denegri, będzie dla wielu zapewne bardzo ciekawym wydarzeniem. Druga marcowa wystawa w CSW „Wypełniając puste pola” poświęcona jest Jerzemu Ludwińskiemu (1930—2000) — historykowi, krytykowi, teoretykowi i kuratorowi sztuki, jednemu z najważniejszych animatorów polskiej sceny artystycznej drugiej połowy XX wieku. Projekt, oparty w zasadniczej części na dokumentach dotyczących działalności Ludwińskiego, przyjmuje formę nietypowej podróży przez archiwalia. Takie ujęcie w dużym stopniu zdeterminowała sama biografia krytyka, który w swojej praktyce zawodowej działał w różnych ośrodkach i środowiskach twórczych, dążąc do decentralizacji sztuki i do sformułowania swoistego języka krytyki artystycznej. Wystawa prezentuje artystów, których prace stanowią komentarz do trwającej reinterpretacji — ta ekspozycja jest być może jedynie jej etapem. Do tak cenionej
KULKA W HOŁDZIE IRON MAIDEN
>>7
>>wydarzenia
5.03
5.03
4.03
BUNKIER
YAKIZA
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
NRD
POZYTYWNE WIBRACJE W piątek, 4 marca, w toruńskim klubie NRD królować będzie muzyka w klimacie ragga jungle. Na dwóch scenach wystąpią specjalni goście z Czech, a także stali bywalcy toruńskiej sceny. Wszystko za sprawą trzeciej już edycji imprezy Lion In The Jungle, która jest częścią polsko-czeskiej trasy Lion Beatz Foundation Tour vol. 2. Na pierwszej scenie wystąpią specjalni goście z Czech — Zero Rockers sound w składzie: Vargas, JahRider, La. zoo i Mc Bushmasta. To właśnie oni stoją za większością najważniejszych ragga junglowych eventów w Czechach, które zrealizowali pod szyldem Lion Beatz Foundation. Razem z nimi przybędzie Cagi — jeden z najbardziej utalentowanych czeskich beatboxerów. Drum’n’bassową selekcję zapewni Gruesome — gość z Łodzi, związany także ze sceną bydgoską. Dopełnieniem będzie występ gospodarzy imprezy, czyli Track Numba1 w składzie: FreedomSound, Hoody Dread, Cook/e. Na drugiej scenie zobaczymy i usłyszymy Feel Like Jumping Sound System, Jah-
Ridera, który zaprezentuje swoją reggae twarz, oraz króla barowej sceny klubu NRD — Fun_Key’a. Kolorytu imprezie dodadzą wizualizacje przygotowane specjalnie na tę okazję. Zapowiada się niezły balet, na którym nie może Was zabraknąć! (AB) Lion In The Jungle 3 4 marca, godz. 20.00 NRD
>> >>8
PIERWSZY POWIEW WIOSNY W sobotę, 5 marca, w Yakizie odbędzie się trzecia edycja imprezy Ragga In The Jungle, która jest częścią polsko-czeskiej trasy Lion Beatz Foundation Tour vol. 2. W skład tego komanda wchodzą: Track Numba1, Zero Rockers, Feel Like Jumping oraz zaproszeni przez nich goście. Czego możemy się spodziewać po tak energetycznym składzie? Na pewno całej masy pozytywnych dźwięków i perfekcyjnej nawijki, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić podczas poprzednich edycji imprezy. Emanująca z parkietu energia na pewno przyniesie pierwszy powiew wiosny, pożądany tym bardziej, że zdążyliśmy się już namarznąć podczas tej szarej zimy. Miłośnicy rytmów jungle powinni wybrać się na ten balet choćby ze względu na obecność Zero Rockers — najważniejszych DJ-ów czeskiej sceny ragga. Pod tą nazwą kryje się para niestrudzonych promotorów, którzy stoją za organizacją większości najważniejszych eventów jungle w Czechach w przeciągu ostatnich czterech lat. (AB) Ragga In The Jungle 3 5 marca, godz. 20.00 / Yakiza
NORTH HAMMER FEST Wielbicieli mocniejszych brzmień czeka nie lada gratka — 5 marca w Klubie Muzycznym Bunkier wystąpią cztery zespoły, które przejadą po scenie niczym walec, równając wszystko z ziemią. Gospodarzami imprezy będzie toruński North. Zespół funkcjonuje od 1992 roku, a jego sława dawno przekroczyła granice Torunia. Panowie, którzy wykonywaną przez siebie muzykę określają terminem „crushing pagan war metal”, będą promować najnowszą płytę, rodzącą się w bólach już od jakiegoś czasu. North wystawia cierpliwość fanów na ciężką próbę, jednak — jak twierdzą członkowie zespołu — dążenie do perfekcji podczas nagrywania krążka zaowocuje naprawdę dobrym materiałem. Kolejnym zespołem, który zaprezentuje się na bunkrowej scenie, będzie Abusiveness. Grupa na dobre zaczęła działać w 1993 roku. Od tamtego czasu aktywnie udziela się koncertowo. Czego może spodziewać się po nich toruńska publiczność? Na pewno black metalu w najlepszym wydaniu. W Klubie Muzycznym Bunkier zobaczymy także Mordhell — poznański zemusli magazine
>>wydarzenia
5.03
PREMIERA
5.03
5.03
ESTRADA
TEATR POLSKI
OD NOWA
FOT. SŁAWOMIR NAKONECZNY
KNŻ WRACA DO OD NOWY
spół założony w 2003 roku. Jak sami mówią, grają prosty black metal bez klawiszy i innych pierdół. W ich twórczości wyraźne są wpływy norweskiego Carpathian Forest. 5 marca sceną zawładnie także Ulcer — zespół z Lublina, od 2006 roku grający old school death metal. Szykuje się naprawdę niezła impreza, a na deser zapewne ekscytujące after party. ANIAL North Hammer Fest 5 marca, godz. 18.30 Klub Muzyczny Bunkier
BUNTOWNICY Z WYBORU Strachy na Lachy to zespół, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Formacja stworzona przez Grabaża i Kozaka istnieje na polskiej scenie muzycznej już od 9 lat. Wcześniej muzycy grali razem w grupie Pidżama Porno, która do dziś pozostaje jednym z najważniejszym zespołów na polskiej scenie punk-rockowej. Pomimo tak bogatej historii i wielu wydanych krążków, Grabaż, autor tekstów i kompozytor większości utworów zespołu, nadal tworzy wartościowe projekty. Dowodem na to jest ostatni krążek Strachów pt. Dodekafonia, który zebrał bardzo pozytywne recenzje. Melancholijne, a zarazem buntownicze teksty Grabaża to znak rozpoznawczy grupy. Nie brakuje ich również na ostatniej płycie. Warto więc 5 marca wybrać się do Estrady, aby posłuchać na żywo piosenek Żyję w kraju, Ostatki — nie widzisz stawki, Chory na wszystko czy Twoje oczy lubią mnie. Taka okazja może się szybko nie powtórzyć. (AB)
Kazik Na Żywo to zespół rapcorowy, który działalność rozpoczął w składzie: wokalista Kazik Staszewski, gitarzysta Adam „Burza” Burzyński, basista Michał „Kwiatek” Kwiatkowski i perkusista Kuba Jabłoński. Zespół początkowo grał wyłącznie utwory z solowych projektów Kazika, później uległo to zmianie. Najważniejszym koncertem na początku istnienia kapeli był występ podczas festiwalu w Sopocie w 1992 roku. W 1994 roku wydana została płyta Na żywo, ale w studio. Tuż po nagraniu płyty modyfikacji uległ skład — perkusistę Kubę Jabłońskiego zastąpił Tomasz Goehs, a niedługo po tym w szeregi wstąpił Robert „Litza” Friedrich. W 1995 roku ukazała się druga płyta Porozumienie ponad podziałami, a w 1999 Las Maquinas de la Muerte. W 2002 roku wyszła ostatnia płyta podsumowująca działalność koncertową zespołu — Występ. 25 stycznia 2004 roku odbył się teoretycznie ostatni występ grupy. Jednak 29 maja 2008 roku zapadła decyzja o reaktywacji zespołu Kazik Na Żywo. Pierwszy koncert po reaktywacji odbył się 14 lutego 2009 w toruńskiej Od Nowie. Jak twierdzą eksperci, formacja ta, ze wszystkich stworzonych przez Kazimierza Staszewskiego, gra najostrzej. Fanom zdaje się to bardzo odpowiadać, ponieważ każdy występ KNŻ zapełnia wnętrza klubów po same brzegi.
2500 LAT Na prapremierę, jak się okazuje, nigdy nie jest za późno. Od napisania tragedii Hekabe do jej pierwszego wystawienia w Polsce minęło prawie 2500 lat. W Teatrze Polskim w Bydgoszczy będzie można zobaczyć inscenizację starożytnego tekstu w reżyserii Łukasza Chotkowskiego (znanego już bydgoskiej publiczności dzięki spektaklom O zwierzętach oraz Łaknąć). Hekabe to opowieść o krwawej zemście i nienawiści rosnącej z pokolenia na pokolenie, opowieść, w której dzieci odpowiadają za konflikty rozpętane przez rodziców… Taka zemsta i taka nienawiść są przecież tematami bardzo żywymi na początku XXI wieku. Jak starożytna historia o spirali przemocy zabrzmi w roku 2011? Zapraszamy do TPB 5 marca na godzinę 19.00.
>>
Strachy na Lachy 5 marca, godz. 20.00 Estrada
PAWEŁ SCHREIBER
Hekabe reż. Łukasz Chotkowski premiera 5 marca, godz. 19.00 Teatr Polski w Bydgoszczy
ANIAL
Kazik Na Żywo 5 marca, godz. 19.00 Od Nowa
>>9
>>wydarzenia
6.03
GALERIA LES ARTES WYSTAWY
7.03
MÓZG
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
FOT. KUBA DĄBROWSKI
OD NOWA
KOBIETA I CISZA
Z JAMAJKI DO MÓZGU Pozytywne wibracje dotrą w marcu do Mózgu, w którego progach zagości prawdziwa gwiazda reggae. Rootz Underground to muzyczne objawienie, które w błyskawicznym tempie podbija serca miłośników rytmów rasta nie tylko na Jamajce, ale również w Europie i USA. Artyści bardzo lubią polską publiczność, czego niezaprzeczalnym dowodem jest fakt, iż bardzo często goszczą na naszych reggae festiwalach i w klubach. W 2009 roku zagrali na Ostróda Reggae Festival, a rok później mogliśmy usłyszeć ich na żywo na Reggaeland w Płocku. W swojej muzyce sięgają do korzeni reggae, jednak nie brak w niej również współczesnych odniesień. Gitarowe sola, klawiszowe przejścia, afrykańskie bębny i przenikliwe chórki — ich twórczość jest pełna niespodzianek. Do tego pozytywny przekaz — doskonale znany wszystkim rastamanom — o życiu wolnym od kajdan Babilonu. Rootz Underground to kwintesencja współczesnego reggae. Tego wieczoru w Mózgu wystąpią również dwa rodzime zespoły: Paraliż Band oraz Parasol. Paraliż Band to zna-
komita toruńska roots reggae orkiestra. Zespół występuje w rozbudowanym 12-osobowym składzie i zawsze świetnie brzmi na koncertach. Muzyka Paraliżu to łagodne, przebojowe, korzenne reggae. Z kolei Parasol to grupa muzyków pochodzących z Solca Kujawskiego, którzy grają razem od 2007 roku, skupiając się na roots reggae z elementami dubu. W twórczości zespołu czuć również polskie inspiracje i rodzimą tradycję muzyki reggae, którą tworzyły takie zespoły, jak Izrael czy Daab. Ten koncert to bez wątpienia pozycja obowiązkowa w kalendarzu każdego reggae-fana.
>> >>10
(AB)
Rootz Underground / Paraliż Band / Parasol 6 marca, godz. 18.00 Mózg
SPOTKAJ SIĘ Z ARTYSTĄ 7 marca w Od Nowie, w ramach cyklu „Połączenia Bezpośrednie” odbędzie się spotkanie z Karolem Radziszewskim. To polski artysta, malarz, performer, publicysta, autor instalacji, akcji, fotografii i filmów wideo. Absolwent Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Dwukrotny stypendysta Ministra Kultury, laureat nagrody im. Marcina Kołodyńskiego w 2006 roku i głównej nagrody III edycji konkursu Samsung Art Master. Otrzymał Paszport „Polityki” w kategorii Sztuki wizualne za rok 2009. Jego najważniejsze wystawy to: „Pedały” (prezentowana w prywatnym mieszkaniu w Warszawie), „Biuro” (w Zachęcie) oraz „Dom — Blok — Ulica” (w warszawskiej Galerii Program). Wybór jego polaroidowych fotografii z cyklu „Lubiewo” stanowi ilustrację czwartego, złotego wydania powieści Michała Witkowskiego o tym samym tytule. Radziszewski jest założycielem, wydawcą i redaktorem naczelnym magazynu „DIK Fagazine”. Prowadzi blog z polaroidowymi autoportretami. Współtworzył duet Ute & Endi. Mieszka i pracuje w Warszawie.
Na marcową rundkę po wystawach zaprasza Fundacja Les Artes. 7 marca w ramach interdyscyplinarnego projektu „Czemu 8, a nie 7?” zostanie zaprezentowana twórczość czterech artystek: Anny Pilewicz, Moniki Mausolf, Magdaleny Głockiej i Ewy Bińczyk. Punktem stycznym ich artystycznych zainteresowań są ludzka natura, cielesność oraz problem sacrum i profanum. Pilewicz przez swoje video-booki dotyka tematów kobiecości, klitoridektomii i ciała w kulturze. Mausolf interesuje w malarstwie biologia, którą konfrontuje z kobiecą nagością. Bińczyk w swoich rysunkach pochyla się nad tym, co ułomne i doskonałe. O oprawę muzyczną wydarzenia zatroszczy się Magdalena Głocka. Z kolei 18 marca warto zajrzeć na wernisaż wystawy malarstwa Jacka Wiśniewskiego — „Wielkoformatowa Cisza Zen”. — Artysta medytuje wyciszając kolor, ujednolica uderzenia pędzla, które stają się jednolitym i spójnym znakiem — czytamy w zaproszeniu na wystawę. — Ta forma to delikatne muśnięcia wiatru na spokojnej tafli jeziora, kolor to stałość uczuć. Więcej szczegółów na temat wydarzeń w Galerii Les Artes znajdziecie na stronie: www.lesartes.xt.pl. ARBUZIA
ANIAL Spotkanie z Karolem Radziszewskim 7 marca, godz. 20.00 Od Nowa
Czemu 8, a nie 7? 7 marca, godz. 19.00 Wielkoformatowa Cisza Zen 18 marca, godz. 19.00 Galeria Les Artes
musli magazine
>>wydarzenia
8.03
WOZOWNIA WYSTAWY
SALON WIOSENNY W WOZOWNI Do 13 marca w toruńskiej Galerii Wozownia można oglądać wystawę fotografii Tadeusza Żaczka pt. „Rzeczywistość i niezwykłość polskiego prawosławia. Fotografie z lat 1987—2010”. Ekspozycja prezentuje ok. 100 prac artysty — w fotografii kolorowej, czarno-białej oraz projekcji slide show. Autor od prawie 30 lat utrwala w kadrze polskie prawosławie i jest to najważniejszy aspekt jego twórczości. Niezwykle wszechstronna i dogłębna dokumentacja pokazuje najważniejsze święta: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Święto Jordanu, oraz uroczystości i życie prawosławnej społeczności, w tym msze, pielgrzymki, śluby, pogrzeby czy postrzyżyny mnichów w klasztorze. Prawosławie z tej idealizującej i realistycznej interpretacji jawi się jako religia optymistyczna i żywa, w której skromność chat i ludzi z Podlasia sąsiaduje z dostojeństwem mszy i otwartością mnichów z klasztoru św. Onufrego w Jabłecznej. 11 marca Wozownia zaprasza na otwarcie dwóch wystaw. Pierwszą z nich jest „Malarstwo” Dariusza Delika. Będzie to okazja do poznania twórczości malarskiej arty-
OBIEKT MO1, AKRYL NA PŁÓTNIE, POWYŻEJ: OBIEKT J7, AKRYL NA PŁÓTNIE
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
BWA
sty, który od 50 lat związany jest z naszym regionem. Najczęściej postrzegany poprzez swoją działalność i osiągnięcia w dziedzinie edukacji plastycznej (artysta od 23 lat pracuje w Galerii i Ośrodku Plastycznej Twórczości Dziecka, a od 2008 roku jest dyrektorem tej instytucji), czynnie uczestniczy także w życiu artystycznym naszego miasta — brał udział w wielu wystawach, przeglądach i plenerach malarskich. Planowana wystawa będzie największą z dotychczasowych wystaw indywidualnych Dariusza Delika, a towarzyszący jej katalog jest pierwszym tak obszernym materiałem o artyście i jego twórczości. Druga wystawa — „Model zredukowany” Kamy Sokolnickiej, absolwentki Wydziału Grafiki ASP we Wrocławiu, otworzy „Laboratorium Sztuki 2011/ Wielkie mi rzeczy!” Cały projekt skoncentrowany będzie na problematyce związanej z minimalizacją i makietowością w sztuce, a wrocławska artystka pokaże w nim prace dotyczące procesów związanymi z miejscem, terytorializmem i obrazem jako funkcją ludzkiej pamięci. Tydzień później, 18 marca, ostatnie i największe wydarzenie miesiąca w Wozowni — otwarcie cyklicznej impre-
zy organizowanej przez Zarząd Okręgu ZPAP w Toruniu — DZIEŁO ROKU 2010/ „Salon wiosenny”. Będzie to pokonkursowa wystawa XXVII edycji Dzieło Roku, która zaprezentuje aktualną twórczość artystów plastyków środowiska toruńskiego i pozwoli na bieżąco śledzić ich działalność artystyczną we wszystkich dyscyplinach plastycznych. ARKADIUSZ STERN
POSTINDUSTRIAL W BWA Bydgoskie BWA zaprasza na wernisaż wystawy prac Joanny Pałys „Obiekty”. Autorka jest laureatką nagrody specjalnej przyznanej przez dyrektora Wacława Kuczmę w Ogólnopolskim Przeglądzie Malarstwa Młodych „Promocje 2008” w Legnicy, którą jest właśnie wystawa w bydgoskiej BWA. Na swoim koncie ma wiele nagród i wyróżnień, była także stypendystką Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Artystka urodziła się trzydzieści lat temu w Świdnicy. Studiowała na wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Pałys znakomicie czuje się w przestrzeni postindustrialnej. Opuszczone obiekty przemysłowe to główny temat jej prac. W tych monochromatycznych obrazach czuć ogromną nostalgię i tęsknotę za dawną świetnością fabrycznych pejzaży, niegdyś tętniących życiem, dzisiaj niszczejących i odchodzących w zapomnienie.
>> Tadeusz Żaczek / Rzeczywistość i niezwykłość polskiego prawosławia. Fotografie z lat 1987–2010 18 lutego–13 marca
Dariusz Delik / Malarstwo 11 marca–3 kwietnia
ARBUZIA
Joanny Pałys / Obiekty 8 marca, godz. 18.00 BWA
Laboratorium Sztuki 2011 / Wielkie mi rzeczy! – Kama Sokolnicka / model zredukowany 11 marca–3 kwietnia
DZIEŁO ROKU 2010 / „Salon wiosenny” 18 marca–3 kwietnia Galeria Sztuki Wozownia
>>11
>>wydarzenia
10.03
10.03
9.03
LIZARD KING
LIZARD KING
11.03 MÓZG
RADIO BAGDAD / FOT. D.KRAMSKI
FOT. WIECZORKOCHA
AKURAT / MATERIAŁY PRASOWE
OD NOWA
ZAŚPIEWAJ DLA NAS JESZCZE RAZ, CZESŁAW! Fanów talentu Czesława Mozila nawet nie muszę specjalnie zachęcać do odwiedzenia 9 marca toruńskiego klubu Lizard King. Pozostałych może przekonam. Czesław Mozil, znany bardziej jako Czesław Śpiewa, jest polskim wokalistą i kompozytorem, wychowanym i wyuczonym w Danii (absolwent Duńskiej Królewskiej Akademii Muzycznej). Niedawno jednak muzyk wrócił do Polski na stałe (wcześniej też bardzo często koncertował u nas), na miejsce zamieszkania wybierając Kraków. Czesław tworzy bardzo trudną do sklasyfikowania muzykę, noszącą znamiona rocku, popu, kabaretu, a nawet punka, choć sam mówi, że jest to po prostu „pop” (sam dopowiem, że z lekkim ukłonem w stronę alternatywy). Dodać należy do tego charakterystyczny głos, który brzmi jak brzmi, ale na pewno nie można odmówić mu pasji i „głębokiej” szczerości. W 2008 roku nakładem Mystic Production muzyk wydał debiutancki album pt. Debiut, który w sześć tygodni po premierze uzyskał status platynowej płyty, a następnie podwójnej platyny. Dwa
lata później w tej samej wytwórni ukazała się płyta Pop. Drugi krążek został bardzo dobrze przyjęty przez słuchaczy i szybko zdobył certyfikat płyty złotej. W międzyczasie Czesław udzielał się także wraz ze swoim akordeonem w wielu krajowych projektach — w 2007 roku wystąpił wraz z grupą Hey na koncercie z cyklu „MTV Unplugged”, a ostatnio na najnowszym krążku Acid Drinkers Fishdick Zwei — The Dick Is Rising Again odśpiewał po swojemu cover zespołu Metallica — Nothing Else Matters. Toruńska publiczność ostatnio miała okazję usłyszeć go na Koncercie Pamięci Grzegorza Ciechowskiego, na którym bardzo pięknie bronił wolności artystycznego wyrazu. Kto zatem chce gwizdać, niech lepiej gwiżdże we własnym domu. Kto woli posłuchać człowieka z pasją, niech rezerwuje czas i bilety na 9 marca — Czesław Śpiewa dla nas w Lizard King!
>> >>12
(SY)
Czesław Śpiewa 9 marca, godz. 19.00 Lizard King
MUZYCZNY SPRZECIW 10 marca na małej scenie w Od Nowie wystąpią zespoły Akurat i Radio Bagdad. Akurat to polski zespół muzyczny założony w 1994 roku w Bielsku-Białej. Graną przez grupę muzykę trudno zaliczyć do jednego, konkretnego nurtu muzycznego. Zawiera ona w sobie elementy rocka, ska, reggae, punk rocka, pop oraz funk rocka. Członkowie grupy określają swoją muzykę jako poezję ska-kaną. Cechą charakterystyczną ich tekstów jest zabawa słowami. W Od Nowie zespół wystąpi w ramach trasy „Muzyka Przeciwko Rasizmowi”. Jest to wspólna inicjatywa Stowarzyszenia Nigdy Więcej, Akurat i Radio Bagdad. Podczas koncertów odbędzie się wystawa pokazująca działalność stowarzyszenia pod hasłem „Razem przeciwko rasizmowi”. Będzie można obejrzeć działania związane z takimi kampaniami, jak: „Muzyka przeciwko rasizmowi”, „Wykopmy rasizm ze stadionów” czy „Nazizmu nigdy więcej na allegro”. Dodatkowo będzie można spotkać się z aktywistami zajmującymi się na co dzień działaniami na rzecz tolerancji i praw człowieka. ANIAL
Akurat / Radio Bagdad 10 marca, godz. 19.00 Od Nowa
NO STRESS, TYLKO REGGAE W marcu w toruńskim Lizard King i bydgoskim Mózgu rządzić będą jamajskie rytmy. Niecały tydzień po koncercie Rootz Underground w Mózgu na scenach naszych miast wystąpi polska gwiazda reggae i dancehall. Junior Stress, choć kojarzony jest z lubelskim soundsystemem Love Sen-C Muzsic, udziela się również wokalnie w grupie Geto Blasta. Jego debiut wydawniczy to utwór Korupcja z 2004 roku, który zaśpiewał razem z Natty B. W 2009 roku związał się z wytwórnią Karrot Kommando. Jej nakładem ukazał się debiutancki longplay Juniora pt. L.S.M. Często występuje gościnnie lub na łączonych imprezach z zaprzyjaźnionymi artystami. Podczas występów nierzadko akompaniuje mu zespół instrumentalny Sun El Band. I to właśnie z tą grupą wystąpi 11 marca w Bydgoszczy. A dzień wcześniej we własnym składzie zagra koncert w Toruniu. (AB)
Junior Stress 10 marca, godz. 19.00 Lizard King Junior Stress / Sun El Band 11 marca, godz. 20.00 Mózg musli magazine
>>wydarzenia
10.03
11.03
11.03
12.03
KONCERT BRODKI
NIEZŁY FLOW BLOW
BUNKIER
OD NOWA
YAKIZA
GORĄCE RYTMY Toruński klub NRD i bydgoska Yakiza znane są z gorących imprez i zamiłowania do jamajskich rytmów. W ramach stałego cyklu Feel Like Dee Jay’s kluby zapraszają wszystkich spragnionych dobrej muzyki rastamanów na imprezkę w klimatach dubstep, jungle, dub i dancehall. 10 i 11 marca zagrzewać do tańca będzie skład Feel Like Jumping Sound System oraz ich goście z miasta nad Brdą: Kresman, Shpiouu, Legoman oraz Gee Sista. Nie zabraknie też stałych bywalców tego cyklu, czyli załogi Track Numba1. Gościem specjalnym będzie Bogumił Morawski, znany jako Bob One. Ten bardzo lubiany przez miłośników reggae artysta obecnie zasila skład sound systemu Rub Pulse, do którego dołączył w 2003 roku. Jest także, wraz z Mioushem i Bas Tajpanem, członkiem formacji Fandango Gang. (AB)
FOT. ASIA SZUTKOWSKA
FOT. NADESŁANE
NRD
Monika Brodka to polska wokalistka popowa. Kamieniem milowym w jej artystycznej karierze był udział w telewizyjnym programie „Idol”. Debiut fonograficzny Brodki zatytułowany Album ukazał się w 2004 roku. Ciesząca się popularnością w Polsce płyta uzyskała status złotej, sprzedając się w nakładzie 35 tys. egzemplarzy. 20 listopada 2006 roku został wydany drugi album wokalistki zatytułowany Moje piosenki. Jesienią 2010 roku ukazał się trzeci album studyjny wokalistki pt. Granda. Muzykę na płytę skomponował Bartosz Dziedzic wraz z Moniką Brodką. Wyjątek stanowi utwór Hejnał, który przygotował ojciec piosenkarki Jan Brodka oraz Dziedzic. Słowa do piosenek napisała sama piosenkarka wraz z Radkiem Łukasiewiczem z formacji Pustki oraz Jackiem „Budyniem” Szymkiewiczem z zespołu Pogodno. ANIAL
>>
Monika Brodka 11 marca, godz. 19.00 Od Nowa
Feel Like Dee Jay’s with Bob One 10 marca, godz. 20.00 NRD 11 marca, godz. 20.00 Yakiza
Blow to pionierski na polskim rynku muzycznym duet — wokalistka i autorka tekstów plus producent. Oryginalna barwa i teksty urodzonej w Warszawie Flow (choć w jej genach znajdziemy też ślady Petersburga i Hawany) znajdują zaskakujące oparcie w twardych, bezkompromisowych beatach Świętego Mikołaja. Niepokorny charakter Flow od zawsze miał duży wpływ na życiowe wybory. Podejście do kariery wyróżnia ją z szeregu głodnych sławy wokalistek i konsekwentnie neguje „parcie na szkło”. W poszukiwaniu własnego stylu zrezygnowała ze szkoły muzycznej, odrzuciła też wiele propozycji związanych z karierą na ekranie i w showbiznesie muzycznym — gdyż, jak twierdzi — nie były zgodne z jej estetyką i osobowością. W jej śpiewie liczą się emocje, zadziorne poglądy, buddyjski spokój i niepowtarzalny styl, czyli flow właśnie. Do tej pory współpracowała m.in. z awangardowymi artystami wytwórni Tone Industria, zespołem Door Selection, raperem Mesem, Pjusem, 2cztery7, Wdową czy duetem Stereotyp. Święty Mikołaj, poza profesjonalną produk-
cją muzyczną (2cztery7, Emil Blef, Marika, Ten Typ Mes), zajmuje się jubilerstwem. Święty, raczej z przekory niż z zachowania, porzucił więcej szkół niż przeciętny amerykański rockman, w całości poświęcając się szeroko rozumianej sztuce. Producent wypracował kilka lat temu unikalne i rozpoznawalne brzmienie. Sprawnie łączy ciężkie bębny, klimatyczne sample i hipnotyczny bas z żywymi dźwiękami swoich stałych funkowo-jazzowych współpracowników. Jak mu się to udaje, przekonamy się 12 marca, kiedy duet opanuje scenę Klubu Muzycznego Bunkier. ANIAL
Blow 12 marca, godz. 20.30 Klub Muzyczny Bunkier
>>13
>>wydarzenia
12.03
od 12.03
MÓZG
OD NOWA
MUZYCZNE SZALEŃSTWO Łąki Łan to jedna z najbardziej barwnych formacji na polskiej scenie muzycznej. Według samych siebie grają muzykę o nazwie łąki funk, natomiast według recenzentów jest to połączenie rytmów punk oraz funk. Debiutancki krążek grupy ukazał się we wrześniu 2005 roku. Jednak to ich ostatnia płyta ŁąkiŁanda, która zebrała znakomite recenzje, uznawana jest za najlepszą w ich dorobku. Znani są przede wszystkim z niezapomnianych koncertów, podczas których potrafią stworzyć prawdziwe show. Ich niesamowite kostiumy i performance sceniczny tworzą widowisko, które mogli zobaczyć uczestnicy największych festiwali w kraju i za granicą, m.in. Tbilisi Open Air Alter/ Vision, Heineken Open’er, Coke Live Music Festival czy Przystanek Woodstock. Już 12 marca ich niesamowity performance będą mogli zobaczyć mieszkańcy Bydgoszczy. Gorąco polecamy!
SZYMBORSKA, MĄDZIK, PONIEDZIAŁEK I 1023 KJ — CZYLI KLAMRA! Trzeci tydzień marca to tradycyjne święto miłośników teatrów alternatywnych w Toruniu. Już po raz dziewiętnasty Od Nowa zaprasza na Alternatywne Spotkania Teatralne KLAMRA 2011. Przegląd otworzy jej rówieśnik — Teatr Cinema z Michałowic ze swym najnowszym spektaklem Hotel Dieu. Od razu mocnym uderzeniem — to przedstawienie oparte na tańcu śmierci i historii pensjonariuszy pewnego przytułku. Nazajutrz Leszek Mądzik w spektaklu Sceny Plastycznej KUL pt. Przejście tradycyjnie nie będzie oczekiwał, by widz zrozumiał, tylko „przeczuł i emocjonalnie poddał się” jego sztuce. W następnych dniach zobaczymy spektakle taneczne. Pierwszy z nich to Z nieba do ziemi… Fizycznego Teatru Tańca Iwony Gilarskiej, w którym tancerka jako kobieta-motyl dążyć będzie do granic poznania samej siebie. Z kolei Teatr SOMA (dawniej Grupa Tańca Współczesnego) zaprezentuje spektakl 1023 kJ w reżyserii Marty Zawadzkiej do muzyki m.in. Kronos Quartet i Massive Attack. Dużym wydarzeniem Spotkań będzie zapewne głośny spektakl Indukcje w reżyserii i choreografii Tomasza Bazana z Teatru Maat Projekt z udziałem Jacka Poniedziałka.
>> (AB)
Łąki Łan 12 marca, godz. 20.00 Mózg
>>14
To zespół sekwencji tanecznych wynikających bezpośrednio z przestrzeni miejskiej, z których Tomasz Bazan tworzy laboratorium ruchowe, wykorzystując choreografię konceptualną. W spektaklu poruszającym zagadnienia pustki, samotności i tożsamości odnajdziemy wpływy zarówno baletu klasycznego, jak i tańca butoh. Po mocnej triadzie tanecznej KLAMRA przemieni się w scenę humoru i gramatyczno-stylistycznego cyrku w spektaklu Święci tego tygodnia krakowskiego Teatru KTO. Reżyser — Krzysztof Niedźwiedzki, założyciel grupy kabaretowej Formacja Chatelet — dobrze wie, jak operować absurdem, dlatego też spróbuje porwać narowistym tempem znudzonych i sfrustrowanych (zimą) widzów. Kolejny, wielce utytułowany gość KLAMRY — Teatr Wiejski Węgajty zaprezentuje Prolog komedii, sceny pomiędzy poezją i dokumentem. To projekt artystyczny zainspirowany poezją Wisławy Szymborskiej i Anny Wojtyniak, mieszkanki warmińskiej wsi Nowe Kawkowo, która równie „letko” jak Noblistka znajduje właściwe słowa. Kolejnego dnia nietypowy spektakl 777 poznańskiego Teatru Republika — USTA USTA, który specjalizuje się w akcjach-spektaklach, angażujących ciało, pamięć i wyobraźnię widzów. Teatr zagra nie dla nich,
a z nimi, do tego z rozmachem inscenizacyjnym, paradoksalnie nie burząc osobistego charakteru tych doświadczeń. Także bez roszczenia sobie praw do ich interpretacji, jak czyni to Komuna Warszawa, która spektaklem Księgi zamknie dziewiętnaste Alternatywne Spotkania Teatralne. Opowie nam historie trzech ksiąg: pierwszej — dedykowanej wynalazcy Richardowi Buckminsterowi Fullerowi (1895—1983), amerykańskiemu architektowi i wizjonerowi, twórcy pojęcia „kosmiczny statek ziemia” poświęcona jest paralelna wystawa w toruńskim CSW. Drugiej, mówiącej o podpalaczu i chińskim cesarzu Yongle z dynastii Ming. Trzeciej zaś po prostu o ogrodzie, poszukiwanej oazie spokoju i odpoczynku po dobrze wykonanej pracy. Dziewięć spektakli. Osiem dni. Zawsze w Od Nowie. Od godziny siódmej wieczorem. Plus imprezy towarzyszące. KLAMRA rokrocznie zaskakuje, szuka nowych dróg ekspresji i pomysłów scenicznych oraz spina dalekie bieguny alternatywy. Tak zapewne będzie i tym razem! ARKADIUSZ STERN
XIX Alternatywne Spotkania Teatralne KLAMRA 12–19 marca / Od Nowa musli magazine
>>wydarzenia
14.03
LIZARD KING
TEATR CINEMA Hotel Dieu reż. Zbigniew Szumski 12 marca, godz. 19.00
SCENA PLASTYCZNA KUL Przejście reż. Leszek Mądzik 13 marca, godz.19.00
FIZYCZNY TEATR TAŃCA IWONY GILARSKIEJ Z nieba do ziemi… koncept i wykonanie: Iwona Gilarska
WIEŻA RADOŚCI, WIEŻA SAMOTNOŚCI
TEATR SOMA 1023 kJ choreografia: Marta Zawadzka 14 marca, godz.19.00
TEATR MAAT PROJEKT Indukcje reż. Tomasz Bazan 15 marca, godz.19.00
TEATR KTO
TEATR WĘGAJTY Prolog komedii – sceny między poezją a dokumentem pomysł i realizacja: Zofia Bartoszewicz, Erdmute Sobaszek 17 marca, godz.19.00
TEATR USTA USTA REPUBLIKA 777 reż. Wojciech Wiński 18 marca, godz.19.00
KOMUNA WARSZAWA Księgi realizacja zespołowa 19 marca, godz. 19.00
>> FOT. NADESŁANE
Święci tego tygodnia reż. Krzysztof Niedźwiedzki 16 marca, godz.19.00
W połowie marca w toruńskim klubie Lizard King zrobi się trochę sentymentalnie, ale z odpowiednią dawką rockowego poweru — 14 marca wystąpi bowiem legenda polskiego rocka, która co prawda lata największej popularności ma już za sobą, ale gra dalej — i to się liczy najbardziej. Sztywny Pal Azji, bo o nim mowa, powstał w 1986 roku. Jego założycielem był Jarosław Kiksiński — gitarzysta i twórca większości utworów. W pierwszym roku swojej działalności zespół wystąpił na festiwalu w Jarocinie, kwalifikując się do jego „złotej dziesiątki” i wykonując utwór Nasze reggae, który stał się nieoficjalnym hymnem Jarocina A.D. 1986, a następnie zdobył szczyty list przebojów. W roku następnym Sztywny Pal Azji wydał swoją debiutancką płytę Europa i Azja, z której pochodzą takie przeboje, jak: Kurort, Nieprzemakalni, Spotkanie z... i Wieża radości, wieża samotności, które bardzo szybko znalazły się na liście przebojów Programu Trzeciego. Sztywny Pal Azji zagrał już tysiące koncertów, zdobył dziesiątki tysięcy fanów
i wydał siedem własnych albumów — po Europie i Azji w następnych latach pojawiły się krążki: Szukam nowego siebie (1989), Emocje (1992), Dewiacje na wakacje (1993), Spotkanie z... (1995), Szpal (2001). W międzyczasie zespół nagrał także muzykę do filmu Macieja Ślesickiego Sara z 1996 roku. Po siedmiu latach milczenia Sztywny Pal Azji postanowił przyjąć do zespołu Bartka Szymoniaka (znanego z IV edycji „Idola”) i wydać swój kolejny materiał. Na początku 2008 roku światło dzienne ujrzał album Miłość jak dynamit. Czy zespół odpali go na koncercie w Lizard King? Przekonajmy się sami. (SY)
Sztywny Pal Azji 14 marca, godz. 19.00 Lizard King
>>15
>>wydarzenia BAJ POMORSKI REPERTUAR
Idą marce, spiesz ku bajce…
FOT. JERZY MICHAŁ MURAWSKI
Początek miesiąca w Baju Pomorskim powitamy najnowszą premierą sztuki Pod-Grzybek. Autorką przedstawienia jest Marta Guśniowska, reżyserii podjął się Jacek Malinowski, a twórcy z Litwy — Giedrė Brazytė i Antanas Jasenka zajęli się scenografią oraz muzyką. W Dzień Kobiet (8 marca) oraz Dzień Teatru (27 marca) najmłodszym widzom zaśpiewa Słowik w reżyserii Ady Konieczny, ze scenografią Dariusza Panasa i z muzyką Krystiana Segdy. Również 8 marca zamiast goździków teatr zaproponuje sztukę dla widzów o wybujałym poczuciu smaku i humoru, czyli Barona Münchhausena w reżyserii Wojciecha Szelachowskiego i scenografią Jerzego Michała Murawskiego. Między 9 a 13 marca powróci przedstawienie w reżyserii Piotra Tomaszuka pt. Jabłoneczka. W spektaklu będzie można zobaczyć nieme etiudy filmowe. W dniach 15—18 oraz 20 marca teatr zaprosi nieco starszych widzów na Jaskółeczkę Tadeusza Słobodzianka.
>> 26 i 27 marca dorośli widzowie będą mogli zobaczyć spektakl pt. Krótki kurs piosenki aktorskiej. Rolę główną zagra Krzysztof Dzierma — kompozytor teatralny, znany widzom m.in. z filmu U Pana Boga za piecem. Na koniec miesiąca zobaczymy sztukę Kto z Was chciałby rozweselić pechowego nosorożca? na postawie tekstu Leszka Kołakowskiego, w inscenizacji i reżyserii Zbigniewa Lisowskiego, ze scenografią Pavla Hubicki, muzyką Piotra Nazaruka, tekstami piosenek Leszka Kołakowskiego, choreografią Władysława Janickiego oraz grafikami Zbigniewa Lisowskiego i Sylwestra Siejny, którzy w swoich pracach wykorzystali obrazy Rene Magritte’a. Teatralna Szafa otwarta jest także na gości z zewnątrz. Już 19 marca zobaczymy Gąskę z rolą Katarzyny Figury, a dziewięć dni później (28 marca) Zgagę z Dorotą Stalińską. Szczegóły na stronie: www.bajpomorski. art.pl. HANNA GREWLING
>>16
GALERIA AUTORSKA WERNISAŻE
LUDZIE I ANIOŁY Czy zastanawialiście się kiedyś, co to znaczy własne mieszkanie? Czy meble i inne przedmioty wypełniające przestrzeń, do której co dzień wracacie, śpicie, jecie i oddychacie, określają waszą tożsamość, są przekazem tego, kim jesteście? Jeśli nie przyszło wam na myśl, by spojrzeć w ten sposób na swoje „M”, to warto do 19 marca wybrać się do Galerii Autorskiej, by zobaczyć „Współczesne biuro osobiste”. Autor tego projektu — Grzegorz Cieślak — próbując zdefiniować własną odrębność, w ciągu 8 lat na 30 metrach kwadratowych stworzył eksperymentalno-artystyczną instytucję, która jest wyrazem siedliska nie jednego z wielu mieszkańców miasta, lecz wrażliwości „ja”. Dopełnieniem wymowy tego projektu jest wystawa zdjęć Tytusa Żmijewskiego pt. „Reportaż w skali osobistej”. Tu wrażliwość „ja” obecna jest po obu stronach obiektywu. Po bardzo osobistych refleksach wiosna w Galerii Autorskiej zacznie się od filozoficznych przemyśleń krążących wokół pierwiastka anielskości. Gdzieś w podświadomości mamy zakodowane, że piękne znaczy
dobre. Z tego też powodu szybciej zaufamy twarzy o „jasnym pięknie” niż tej z bliznami czasu — tak jakby estetyczne wrażenie miało być gwarantem szlachetnej natury. Czy to z naszej strony tylko naiwność, której powinniśmy się wstydzić? — wszak wśród nas nie brak Dorianów Grayów… Swoimi przemyśleniami na ten temat podzieli się — a później pewnie też chętnie podyskutuje — filozof i pedagog Marcin Lewandowski w czasie swojego odczytu o fenomenach jasności oblicza pt. „Twarz jego zajaśniała...” (21 marca o godz. 18.00). Anioła, który wskaże drogę, ugości, poczęstuje herbatą lub podaruje od serca jakiś drobiazg na pamiątkę, niejeden raz spotkał na swej drodze Mieczysław Franaszek, wybitny aktor i podróżnik, który z ogromną pasją dokumentuje swe wyprawy po świecie. Tym razem kadry prosto z Iranu, Syrii, Jemenu czy Libanu pozwolą ujrzeć tak naprawdę mało znane nam wciąż bogactwo różnorodności Orientu. Będzie więc okazja nacieszyć oko niezwykłymi krajobrazami, ale też i życiem codziennym, oryginalną architekturą i obejrzeć niejeden osobliwy portret, bo — jak powiedział musli magazine
>>wydarzenia
20.03
21.03
LIZARD KING FOT. MIECZYSŁAW FRANASZEK
OD NOWA
aktor w jednym z ostatnich wywiadów — twarze ludzi są zawsze ciekawe. I chociaż Mieczysław Franaszek mówi o sobie, że jest wzrokowcem, to jednak wrażliwość artysty nie pozwala mu rejestrować podróżniczych wrażeń jedynie na karcie pamięci aparatu fotograficznego. Wiele z nich przelewa też na papier, można więc po cichu liczyć, że podczas otwarcia wystawy aktor zaprezentuje nam kilka poetyckich tekstów inspirowanych podróżą. JUSTYNA TOTA
PROGRESYWNIE 20 marca będzie dobrym dniem dla wszystkich fanów rocka progresywnego. Tego dnia w Lizard King wystąpi bowiem lubelska formacja Qube, której nieobce są wspomniane wyżej klimaty. Muzyka Qube to przede wszystkim mieszanka hardcore’u i nu-metalowych riffów, połączona z typowym progresywnym, technicznym, ale i psychodelicznym graniem. Zespół powstał w 2005 roku w Lublinie; na początku swojej muzycznej drogi zdecydował się skupić głównie na komponowaniu i koncertowaniu. Jednak już rok później Qube nagrał swoją pierwszą płytę Shapes i ponownie ruszył na podbój koncertowej i festiwalowej publiczności. Po czterech latach grania lublinianie w wytwórni Electrum zarejestrowali swój drugi krążek Incubate, który właśnie promują. Na ich muzycznej ekspresji będzie można się poznać już niedługo w Lizard King.
>> Grzegorz Cieślak / Współczesne biuro osobiste Tytus Żmijewski / Reportaż w skali osobistej do 19 marca
Marcin Lewandowski / Twarz jego zajaśniała Mieczysław Franaszek / wystawa fotografii 21 marca, godz. 18.00 Galeria Autorska
(SY)
Qube 20 marca, godz. 19.00 Lizard King
KAMIL BEDNAREK Z ZESPOŁEM 21 marca w Od Nowie wystąpi grupa Starguardmuffin. Zespół powstał w Brzegu w maju 2008 roku, a ich pierwszym występem był support przed koncertem EastWest Rockers w brzeskim klubie BigStar. Grupa nagle i efektownie zyskała ogromną popularność. Wszystko za sprawą wokalisty Kamila Bednarka, który dał się poznać szerszej publiczności, biorąc udział i omal nie zwyciężając w telewizyjnym formacie „Mam Talent”. To wydarzenie było bezpośrednią motywacją do przyspieszonego wydania debiutanckiej płyty, która według wydawcy na początku grudnia 2010 roku uzyskała status złotej. W styczniu następnego roku album Szanuj uzyskał status podwójnej platyny. ANIAL Starguardmuffin 21 marca, godz. 19.00 Od Nowa
>>17
>>wydarzenia PREMIERA
27.03
26.03
TEATR IM.W. HORZYCY
GODY ŻYCIA W HORZYCY Po Witkacym Teatr im. Wilama Horzycy proponuje kolejne spotkanie z twórczością innego artysty skandalisty, związanego przez pewien czas z Toruniem. Tym razem zobaczymy Gody życia — mało znany dramat Stanisława Przybyszewskiego, po który sięgnęła Iwona Kempa. Przybyszewski — duchowy przywódca bohemy młodopolskiej, okrzyknięty za życia legendą, a w Berlinie „genialnym Polakiem” — pamiętany jest dzisiaj głównie jako postać kontrowersyjna i prowokator łamiący tabu obyczajowe; zapominamy nieraz, że był artystą i myślicielem. Ten prozaik, eseista, dramatopisarz i teoretyk sztuki rozpoczynał naukę w toruńskim niemieckojęzycznym gimnazjum (1881—1884); w 1905 roku na kilkanaście miesięcy powrócił do miasta. To tutaj poddał się kuracji odwykowej i doprowadził do rozwodu Jana Kasprowicza z żoną Jadwigą, z którą od kilku lat romansował. Przed stu laty kobieta odchodząca od męża traciła prawa do dzieci, i ten tragiczny aspekt ówczesnej obyczajowości jest też tematem sztuki Przybyszewskiego Gody życia. Dramat napisany w 1910 roku to historia Hanki Bielskiej, która opuściła męża i córkę, by dzielić życie z ukochanym mężczyzną. Świadoma konsekwencji swego czynu młoda kobieta cierpi. Tęsknota za dzieckiem i poczucie winy z czasem niszczą wspólne życie z Wacławem. To pretekst do analizy duchowego stanu bohaterów i postawienia pytań: Czy sumienie może zniszczyć pragnienie szczęścia? Czy można być szczęśliwym, ra-
LIZARD KING
niąc innych? Ciekawe, czy mimo zmian w obyczajowości te kwestie ciągle zachowują swą aktualność? Na scenie w głównej roli zobaczymy Mirosławę Sobik oraz m.in. występującą gościnnie Aleksandrę Bednarz. A muzykę do spektaklu komponuje obdarzony wielką wyobraźnią i swobodą twórczą Bartosz Chajdecki, jeden z pięciu najlepszych kompozytorów świata! Nominowany w tym roku przez IFMCA (Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyków Muzyki Filmowej) w kategorii „Najlepsza muzyka do serialu telewizyjnego” za Czas honoru. Premierę spektaklu zaplanowano jako część obchodów Międzynarodowego Dnia Teatru, po której tradycyjnie zostaną wręczone Wilamy 2010. Dzięki plebiscytowi na „Najpopularniejszą Aktorkę lub Aktora” publiczność, głosując na specjalnych kuponach (dostępnych tylko do 10 marca w foyer Teatru), może przyznać statuetki swoim ulubieńcom ze sceny.
>> >>18
ARKADIUSZ STERN
Gody życia Stanisław Przybyszewski reż. Iwona Kempa premiera 26 marca Teatr im. Wilama Horzycy
JAZZ INACZEJ Contemporary Noise Sextet (wcześniej Contemporary Noise Quintet) to formacja założona przez braci Kapsa, czyli współtwórców i członków legendarnego zespołu Something Like Elvis, który niedawno gościł na scenie toruńskiego Lizard King. W tym miesiącu na tej samej scenie bracia zaprezentują swój kolejny oryginalny projekt, będący fuzją i wspaniałą mieszanką jazzu, punka, muzyki filmowej i wielu innych dźwięków, których różnorodność i proweniencja nie pozwala jasno sklasyfikować wykonywanego przez sekstet gatunku. W składzie grupy oprócz braci Kapsa (Kuby grającego na syntetyzatorze i rhodes piano oraz Bartka zasiadającego za perkusją) znaleźli się także Tomek Glazik (saksofon) oraz Wojtek Jachna (trąbka). W listopadzie 2006 roku do grupy dołączył gitarzysta Kamil Pater oraz basista Patryk Węcławek, który zastąpił Pawła Urowskiego. W tym też roku ukazała się
debiutancka płyta zespołu Pig Inside The Gentleman, która zebrała wiele pozytywnych recenzji i została jedną z płyt roku Programu Trzeciego Polskiego Radia. Dwa lata później wydali jeszcze dwa krążki — Theater Play Music, który jest muzyką do spektaklu Przemysława Wojcieszka Miłość ci wszystko wybaczy, oraz Unaffected Thought Flow. Kto chce się przekonać, jak smakuje jazzowa elegancja w pikantnym sosie punka i innych pośrednich ostrych przypraw, podana dodatkowo w bogatej przestrzeni rodem z dźwiękowych ścieżek filmowych, niech 27 marca zajrzy do Lizard King. Polecamy! (SY) Contemporary Noise Sextet 27 marca, godz. 19.00 Lizard King
musli magazine
>>wydarzenia
27.03
31.03
31.03
LIZARD KING
O.S.T.R. NA OSTRO
WARSZAWA—TORUŃ
OD NOWA
O.S.T.R. to muzyk, raper, producent, absolwent Akademii Muzycznej w Łodzi i laureat kilku renomowanych konkursów skrzypcowych. Własne próby z hip hopem rozpoczął w wieku 12 lat — wtedy jeszcze przy pomocy domowego radiomagnetofonu Kasprzak. O.S.T.R. jest niezwykle żywiołowy na koncertach i nie ogranicza się do sztywnego repertuaru. W powszechnej opinii jest najlepszym polskim freestyle’owcem. Jego najnowsze wydawnictwo, jedenasty album Tylko dla dorosłych ukazał się w lutym 2010 roku. Tekstowo to najbardziej hardcore’owa płyta w dyskografii O.S.T.R. i powrót do stylu z jego pierwszych albumów. Płycie towarzyszy komiks autorstwa Grzegorza „Forina” Piwinickiego, który jest swoistym uzupełnieniem płyty (choć równie dobrze płytę można uważać za soundtrack do komiksu). W Od Nowie jako support wystąpi DJ Who?list. ANIAL O.S.T.R. 27 marca, godz. 21.00 Od Nowa
Dobra wiadomość dla wszystkich mieszczuchów — 31 marca do Torunia z wyjątkowym programem artystycznym przyjedzie Kapela ze Wsi Warszawa. Grupa muzyków wystąpi w klubie Lizard King. Tego dnia będziemy mogli posłuchać bardzo oryginalnych i awangardowych interpretacji muzyki tradycyjnej, wywodzącej się z terenów Mazowsza. Choć w instrumentarium Kapeli słychać głównie tradycyjne instrumenty, takie jak: skrzypce, cymbały czy barabany, to muzycy bardzo zręcznie wydobywają z nich całkiem nowoczesne brzmienia, nierzadko łącząc je z bardziej współczesnymi rozwiązaniami i muzycznymi technikami. Zespół powstał w 1997 roku i już po kilku miesiącach grania zdobył II nagrodę oraz Nagrodę Publiczności podczas Radiowego Konkursu Muzyki Folkowej „Nowa Tradycja”. W 1998 roku grupa wydała debiutancką płytę Hop SaSa. Od 2000 roku zaczęła koncertować w Europie Zachodniej, spotykając się tam ze znacznym zainteresowaniem mediów i publiczności. Jej występ na festiwalu Tanz & Folk Fest Rudolstadt uznany został przez magazyn muzyczny „Folk World” za drugi najlepszy występ folkowy 2001. W następnym roku ukazała się ich druga płyta — Wiosna Ludu, któ-
ra miała także edycję niemiecką. Kolejne lata to także kolejne sukcesy — w 2004 roku Kapela została laureatem prestiżowego konkursu Radia BBC i wydała płytę Uprooting (polska edycja pt. Wykorzenienie ukazała się rok później); w 2006 roku muzycy otrzymali nagrodę Fryderyka w kategorii „Album roku etno/folk” — podobnie jak za dwie kolejne płyty z 2008 roku (Wymixowanie i Infinity); w 2007 roku z kolei zdobyli dwie „Machinery” w kategorii „Najlepszy zespół” oraz „Sukces na świecie”; w 2010 roku album Infinity uzyskał dodatkowo tytuł Folkowego Fonogramu Roku. Dokonania Kapeli na pewno robią wrażenie, jednak jej siłą są przede wszystkim koncerty, których zagrała już setki (niestety, głównie poza granicami naszego kraju). Grupa odwiedziła już takie miasta, jak: Osaka, Tokio, Taipej, Moskwa, Paryż, Lizbona, Nowy Jork, Toronto, Chicago, Seattle, Los Angeles czy Vancouver. Miejmy nadzieję, że muzycy również w Toruniu poczują się dobrze i na miejscu. Już nasza w tym głowa…
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
OD NOWA
THE CUTS ZELEKTRYZUJĄ The Cuts tworzy muzykę, którą można określić mianem electro-rocka. Zespół powstał w 2006 roku w Pile. Po dwóch latach spędzonych na tworzeniu piosenek, koncertowaniu i pracy w studio, w styczniu 2008 roku grupa podpisała kontrakt płytowy z wytwórnią SP Records. Współpraca zaowocowała wydaniem ich debiutanckiej, polsko-angielskiej płyty Syreny nad miastem. W lipcu 2008 roku z piosenką Kochać cię chcę zespół wystąpił w sopockiej Operze Leśnej na organizowanym przez telewizję Polsat festiwalu TOPtrendy 2008. W roku 2009 grupa zagrała na 46. Krajowym Festiwalu Piosenki w Opolu, gdzie na koncercie „Premiery” zaprezentowała utwór Pokój na jedną noc. Wiosną 2010 roku The Cuts zagrał dużą trasę koncertową. Zespół jest także zdobywcą wyróżnienia w plebiscycie „Człowiek Roku 2008” w kategorii „Kultura”, przyznawanego przez dziennikarzy grupy wydawniczej Polskapresse. We wrześniu 2010 roku ukazała się druga płyta zespołu Czarny Świat. Utwory zarówno z nowego krążka, jak i starsze na pewno będzie można ANIAL usłyszeć w Toruniu.
>> (SY)
Kapela ze Wsi Warszawa 31 marca, godz. 18.30 Lizard King
The Cuts 31 marca, godz. 20.00 / Od Nowa >>19
>>na kanapie
Jakie czasy, taka cenzura >>
Magda Wichrowska
Właśnie wróciłam z kina, dodam, że z kina studyjnego. Film był niewygodny politycznie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu położyłaby na nim swoje łapy cenzura. Władza w państwie totalitarnym ponad wszystko chciała przekonać obywateli, że żyją w świecie najlepszym z możliwych. Wydawałoby się, że te smutne dla artystów czasy dawno za nami. Okazuje się, że nic bardziej mylnego. Filmowcy mogą mówić swoim głosem i mają większą szansę na zrealizowanie debiutu, bo ciężki, bardzo kosztowny sprzęt zastąpiła lekka i dostępna wszystkim kamera cyfrowa, ale czy mają szansę obejrzeć swój film w kinie? To już zupełnie inna historia. Polska kapitalistyczna poszła bowiem o krok dalej i ponad wszystko chce mnie przekonać, że żyję w świecie idealnym. Ta absurdalna wizja ze zmasowanym atakiem dociera do mnie z wielosalowych kompleksów kinowych, nie dając szans na wybór. Alternatywą jest wymierający gatunek kin studyjnych, które cienkim, bo przerzedzonym głosem krzyczy o istnieniu rzeczywistości ekranowej, będącej bliżej życia i jednocześnie rewersem gładkiej wizji świata proponowanej przez cenzurę z multipleksów. Młodsze o kilkanaście lat pokolenie z pewnością zakrzyczy mnie, że prawdziwe kino jest w sieci, na festiwalach i w przywożonych z całego świata łupach w postaci skarbów na DVD. Mają rację, sama korzystam ze wszystkich możliwych sposobów, żeby dotrzeć do filmowych nowinek z różnych stron świata. Mam jednak świadomość, że odkrywając niezwykłego twórcę na małym ekranie telewizora czy notebooka, tracę bardzo wiele. Świeższe pokolenie kinomanów tej świadomości nie ma, bo rzeczywistość od samego początku zmusiła ich do szperania w sieci i nadrabiania filmowych zaległości w zaciszu czterech ścian. Dla nich to normalne, dla mnie to profanacja, bo cztery, nawet najbardziej wygodne i ukochane ściany z fortunnie wysiedziałą kanapą nie są świątynią X Muzy. Jakiś czas temu wynajmowałam pokój u pani Marii. Dama po siedemdziesiątce miała swoje rytuały — jednym z nich były piątkowe wizyty w kinie. Rzadko oglądała telewizję, mówiła, że to nie kino, bo dla niej kino jest wtedy, kiedy „ma wyjście”. Zagadnęłam ją, domyślając się odpowiedzi, na czym polega różnica. Odpowiedziała, że te cotygodniowe wizyty w kinie
„ >>20
traktuje jak świętość. Ubiera elegancki kostium, maluje na czerwono usta i, przechodząc przez drzwi kina, przenosi się do zupełnie innego świata. To było dla niej doświadczenie niemal mistyczne. Dzisiaj doświadczenie mistyczne zastąpiły centra rozrywki oferujące stoiska z mini-gastronomią, a w pakiecie film. Nie ma już atmosfery oczekiwania, która nadal funkcjonuje w teatrze. Ciemność zastąpiła szarówka z reklamami, która zamiast wprowadzać nas w nastrój, skutecznie nas z niego wybija. Jakie kino, taka publiczność. Trudno dzisiaj też o wspólne doświadczanie kina, kiedy co chwilę rozpraszają nas ekrany telefonów i przewracające się kubki z popcornem. Tę moją, przesadzoną rzecz jasna, nostalgię za innym kinem znakomicie rozumieją inne trzydziestoparolatki, które z rozrzewnieniem wspominają gęstą mapę kin studyjnych, w których królowały przeglądy i DKF-y. Pamiętają, jak uruchamiało się w ich głowach to, co najistotniejsze w spotkaniu z X Muzą — magia kina. Dzisiaj mamy do wyboru dobre kino w wersji kino domowe, które z magią i mistycznym doświadczeniem pani Marii mają niewiele wspólnego, lub kino w kinie z ubogim repertuarem dyktowanym przez wskaźniki oglądalności. Tymczasem cenzura multipleksów rozszerza swoje macki coraz bardziej. Wydawałoby się, że jej ofiarą pada kino artystyczne, autorskie i niskobudżetowe produkcje, które wymagają od widza chwili refleksji, ale jakiś czas temu przekonałam się, że nie tylko. Nie ma też litości wobec mainstreamu. Cenzorzy z multipleksów tak bardzo zagalopowali się w swoich kompetencjach, że decydują o tym, kogo mamy oglądać na dużym ekranie w Święto Zakochanych. Komedia romantyczna, która ma premierę w okresie walentynek, powinna — jak się okazuje — spełniać pewne wymagania. Jednym z nich jest przydatność do spożycia głównych bohaterów. Sześćdziesięcioletnia hollywoodzka ikona światowego kina nie miała szans i przepadła w rankingach. W końcu kto w walentynki chce oglądać zmarszczki?
musli magazine
”
Strach się bać? >>
>>gorzkie żale
Ania Rokita
Efekt cieplarniany, przeludnienie, światowy kryzys ekonomiczny, rychły koniec świata, a może atak UFO, zmutowanych pijawek czy innych nietoperzy-wielkoludów? Czym jeszcze postraszą nas media? Kto ma największy interes w tym, byśmy nie mogli spać po nocach, czekając na koniec? Gdyby wierzyć wszystkim rewelacjom, którymi karmią nas telewizja, gazety i Internet, najprościej byłoby położyć się pod płotem i umrzeć. Jeśli jednak zachowaliśmy resztki optymizmu i rozsądku, po prostu wypnijmy się na proroctwa i nie bierzmy wszystkiego, o czym wieszczą media, za pewnik. Choć niektórym trudno w to uwierzyć, media często mają w tym interes, by mijać się z prawdą. Dlaczegóż to? Przede wszystkim dla pieniędzy, wpływów, pieniędzy, ale też władzy i pieniędzy (zarówno tych własnych, jak i cudzych). Wielu sen z powiek spędza efekt cieplarniany. Naukowcy straszą nas, że za jakiś czas Ziemia będzie wielką patelnią, na której smażyć się będą ludzie. Trwająca zima pozwala mi wątpić w słuszność tych teorii. Sypie, wieje i pizga, i kolejny rok zmagamy się z „zimą stulecia”. Panie Alu Gore, pozdrawiam z toruńskiej Syberii! Podobno zmiany klimatu to proces nienowy, a wpływ na taki stan rzeczy mają nie tylko czynniki związane z działalnością człowieka. Niektórzy twierdzą, że bajeczka o globalnym ociepleniu to jedna wielka mistyfikacja napędzana chciwością. Jednym z cieplarnianych sceptyków jest niejaki Larry Bell, który na kartach swojej nowej książki sugeruje, że globalne ocieplenie to bujda, kłamstwo służące szczególnie politykom i przemysłowi „zielonej” energetyki, która dotąd będzie miała rację bytu, dokąd wierzyć będziemy, że tylko za jej pomocą zdołamy ocalić naszą chylącą się ku zagładzie planetę. Dobry będzie przykład świetlówek — śliczne, podobno ekologiczne i rzekomo energooszczędne. Trochę za drogie, ale dobro Matki Ziemi nie ma ceny. Zagadnienie dbałości o środowisko naturalne jest zresztą bardzo aktualne i medialne, a do tego jak najbardziej słuszne. Co jednak, jeśli przybiera formę ekologicznego terroru? Jakiś czas temu kanadyjskie media obiegła informacja o występku pewnego sześciolatka, który... przyniósł do szkoły śniadanie w plastikowej torebce. Niby nic, a rozpętała się burza. Dziecko zostało ukarane za nieekologiczną postawę i nie mogło wziąć udziału w szkolnej loterii. Miał gówniarz nauczkę! Ekologia
zaserwowana w takiej postaci to już chyba dogmatyzm. Edukowanie groźbą i karą ma spowodować łatwiejsze przyswajanie wiedzy i utrwalanie jedynych słusznych nawyków? Szczerze wątpię. Nie wiem, czy przeludnienia Ziemi faktycznie powinniśmy się obawiać, co niektórzy lękają się jednak do tego stopnia, że proponują rozstrzygnięcia dalece radykalne. Jak za jednym zamachem walczyć z przeludnieniem i emisją dwutlenku węgla do atmosfery? Na pomysł rodem z kiepskiego horroru wpadł Bill Gates, który podczas jednej z konferencji poświęconych zmianom klimatycznym zaproponował, by ograniczyć szkodliwą emisję CO2 m.in. poprzez zredukowanie liczby ludności na Ziemi (nawet o 15%). W jaki sposób? Poprzez zastosowanie szczepionek, które będą wyniszczać organizm, doprowadzając do stopniowego zwyrodnienia niektórych organów. Mogą zawierać także substancje powodujące bezpłodność. Czy dożyjemy czasów, gdy wszystkie gatunki roślin i zwierząt będą pod ochroną, a dla zachowania równych proporcji eksterminacji poddany zostanie gatunek ludzki? Od jakiegoś czasu zmagamy się z kryzysem ekonomicznym. Nie da się temu zaprzeczyć, lecz im więcej zabiera się nam (bo przecież jest kryzys!), tym więcej daje się innym — tak właśnie kryzys stworzył 16 tysięcy nowych milionerów w samej Hiszpanii. Ale przecież powinniśmy się cieszyć, że mamy cokolwiek i dawać z siebie jeszcze więcej, oczekując coraz mniej, a wszystko w imię tak zwanego wspólnego dobra. Na koniec pod rozwagę pragnę poddać chwytliwy ostatnio medialnie temat końca świata. Nie udało się w roku 2000, może lepiej pójdzie w 2012. Ciekawa jestem, ilu potencjalnych samobójców szykuje już pętlę, którą zarzucą na szyję w przeddzień końca, nie mogąc psychicznie wytrzymać wizji nadejścia wielkiego „bum”. Nie każdy przecież znajdzie miejsce w latającym talerzu, lepiej więc skrócić swoje męki. A może po prostu nie wierzyć? Nie, my przecież tak lubimy się bać.
>>21
>>milczenie nie jest złotem
Kultura może zmieniać świat >>
Jarek Jarry Jaworski
W Polsce politycy wciąż traktują kulturę jako coś mało istotnego. Ale zbliża się wielkimi krokami wielki front tysięcy reżyserów, redaktorów, pisarzy, informatyków, muzyków, producentów i managerów kultury, który może niejednego, niedoceniającego tego sektora polityka po prostu zetrzeć ze sceny. Bo to najinteligentniejsza i najlepiej wykształcona armia współczesnej Europy. Obrót sektora kultury Unii Europejskiej w 2003 roku (jeszcze bez wschodniej „dziesiątki”) to 654 mld euro. W tym samym roku przemysł samochodowy obracał sumą 271 mld euro. Sektor kultury zatrudnia około 4,7 mln pracowników w obecnej Europie, co daje 2,5% wszystkich zatrudnionych na kontynencie. W sektorze kultury zatrudnionych jest najwięcej osób z wyższym wykształceniem, wpływowych intelektualistów i managerów rynku. Politycy ignorujący ten sektor, już dziś są skazani na wymarcie. „Skończyła się epoka przemysłowa i rozpoczęła, przynajmniej w krajach rozwiniętych, epoka poprzemysłowa” — jak napisał słusznie na swoim blogu Edwin Bendyk, dziennikarz wpływowej „Polityki”. W Unii Europejskiej już to zauważono i od końca XX wieku czynione są ruchy na rzecz sprecyzowania definicji i stworzenia warunków dla rozwoju przemysłów kreatywnych i przemysłów kultury, o czym już pisałem w poprzednim numerze „Musli”. U nas, zwłaszcza w mniejszych miastach, wciąż panuje przekonanie, że bez tej armii dziwaków, „artystów” (co to przecież nigdy nie wiadomo o co im chodzi) będzie się żyło spokojnie i przyjemnie. Nic bardziej błędnego! „Nowe pomysły to bogactwo naszych czasów” — mówi Karl-Heinz Brandenburg, wynalazca mp3 i dyrektor Fraunhofer Institut for Digital Media Technology. Bez zapewnienia w swoim mieście (nawet najmniejszym) miejsca dla ludzi kreatywnych, z pomysłami i bez słuchania tego, co mają do powiedzenia oraz bez wcielania tego, co wymyślą — możemy od razu zapisać się do ligi dziur zabitych dechami i niewartych nawet ziewnięcia. Rozumie to np. Wrocław, który próbuje przebić Karków i jego Kongres Kultury Polskiej z 2009 roku. „Kultura dla zmiany społecznej. Art for social change” — to hasło przewodnie
„ >>22
Europejskiego Kongresu Kultury, który odbędzie się na jesieni 2011 roku właśnie we Wrocławiu. Będzie on jednym z najważniejszych wydarzeń programu kulturalnego polskiej prezydencji Unii Europejskiej w drugiej połowie tego roku. Wrocław — jak to Wrocław — wie co robi. Spośród podobnych inicjatyw kongres w stolicy Dolnego Śląska wyróżniać będzie fuzja teorii z praktyką. W ciągu 4 dni monumentalna Hala Stulecia zgromadzi 300 artystów, naukowców, filozofów i aktywistów, wśród których będą m.in. Amos Oz, Brian Eno, Oliviero Toscani, Zbigniew Libera i Mirosław Bałka. Punktem wyjścia do refleksji na temat roli sztuki we współczesnym świecie będzie tworzona specjalnie na Kongres książka profesora Zygmunta Baumana na temat ewolucji kultury europejskiej i scenariuszy jej rozwoju. Wydawnictwo ukaże się w Polsce i Wielkiej Brytanii. Po co aż takie zaangażowanie? Bo „jeżeli chcemy pozostać konkurencyjni w coraz bardziej zglobalizowanym świecie, będziemy musieli w większym stopniu postawić na gospodarkę opartą na wiedzy” — mówi Dirk Ahner, dyrektor generalny w dyrekcji generalnej Komisji Europejskiej ds. Polityki Regionalnej. A wiedza rodzi się w sektorze kreatywnym, do którego należy kultura, wynalazczość, innowacyjność. Dlatego Europejski Kongres Kultury we Wrocławiu będę obserwował z większym zaciekawieniem niż zlot biznes-polityki w Davos. Bo to we Wrocławiu będą rodzić się idee.
musli magazine
”
Zainfekowani >>
>>a muzom
Marek Rozpłoch
Infekcje o tej porze roku są tematem felietonowym, który leży na ulicy niczym śmieci w Neapolu — nic tylko jeść garściami. Jest to temat, który leży, a przynajmniej powinien leżeć, w łóżku, o ile poważnie myśli się o możliwych powikłaniach — ich listy nie będę przedstawiał — zależnych od rodzaju, stopnia itd. Takie chwilowe wyłączenie z gonitwy dnia powszedniego, obfitujące wprawdzie w wiele niemiłych doznań, ma też sporo dobrych stron. Los na moment podaje w wątpliwość oczywistość pierwszeństwa wszystkich spraw, które w tym czasie wymykają się z rąk. Przez chwilę nasz wizerunek herosów i heroin dzielnie walczących z wiatrakami, płynących pod prąd wszelkich przeciwności zostaje nadwątlony. Jakby dobry los sugerował nam: wątpmy we wszelką oczywistość, którą codzienna rutyna każdego dnia wbija nam do głowy, a — na zasadzie psa wdrożonego do swej obroży — my tej rutynie. Inna odczytywana przeze mnie dyskretna sugestia od losu: przez parę dni znajdujemy się w położeniu całej rzeszy ludzi z różnych powodów trwale zmuszonych do obcowania z własnym cierpieniem, chorobą, niedogodnościami starości, samotnością, bliskością śmierci — pomyślmy o nich. Widząc rosnący słupek rtęci na termometrze i jego koniec, sami zostajemy skonfrontowani z pewnym wyobrażeniem tej bliskości. Jednak w momencie zrywu do walki z wrogiem, który nie śpi, z wirusem, bakterią czy innym cholerstwem, które nas dopadło, nie możemy jedynie odurzać się na potęgę wyliczankami dobrych stron. Przecież to wróg, który brutalnie, totalnie i totalitarnie kpi sobie z naszej wolności. Podporządkowuje sobie człowieka niczym Kimowie i inni miłościwie panujący ojcowie narodów. Albo jak wszelka ideologia, która w sposób niewidoczny i przyczajony podporządkowuje sobie wyznawcę. Kiedy kolejny dzień zaczyna się od nielekkiego samopoczucia i zwiastującego kolejne odsłony niemiłego stanu ciągnącego się do późnego wieczora, to aż chce się rewolucji — najlepiej pokojowej, skoro taki wynalazek już opatentowano. Ale jak marchewką nie, to kijem. Bagnet na broń! Minął rok. Nie wiem, co w bliższej lub dalszej przyszłości powiemy wnukom o „Musli”, ale wiem, że sobie — tzn. zarówno
czytelnikom, jak i wewnątrzzespołowo — możemy pogratulować. Coś ciekawego, niemającego wprawdzie — a może i nieszukającego — jeszcze ostatecznego kształtu, wyłoniło się z tego kameralnego i ostrożnego początkowo przedsięwzięcia. Chciałbym — uprawiając oczywiście prywatę — podziękować osobom, które umożliwiły nawiązane kontaktu z poetkami i poetami, mogącymi dzięki temu opublikować na naszych łamach swoje wiersze. Dziękuję Ani Derezińskiej, Hani Grewling, Zosi Nowakowskiej, Arkowi Sternowi, Pawłowi Schreiberowi i Szymonowi Gumienikowi. Jak widać, są infekcje, które mają same dobre strony!
>>23
>>filozofia w doniczce
Człowiek też zwierzę >>
Iwona Stachowska
Od kilku miesięcy niemalże co tydzień otrzymujemy dawkę niepokojących informacji o stosowaniu przemocy wobec zwierząt. A ponieważ sama wykazuję większą empatię do zwierząt niż ludzi, dlatego postanowiłam w tym miesiącu porzucić świat flory na rzecz fauny i mobilnie przejść od doniczki do kuwety. Prawa naszych czworonożnych współtowarzyszy (bo głównie o psach i kotach tu mowa) oraz nasze obowiązki wobec nich to temat ważny, ale i niełatwy. Trudno przy jego okazji obejść się bez umoralniania, górnolotnych porównań i pojęć. Mimo wszystko spróbuję go jakoś ugryźć, unikając niepotrzebnego patosu. Zgodzimy się (raczej bezdyskusyjnie), że akcje mające na celu poprawę egzystencji zwierząt są słuszne. Pytanie tylko, do jakich środków powinniśmy się odwołać, by działać skutecznie. Dotychczas większość takich akcji odbywała się pod szyldem „Zwierzę nie jest rzeczą”. Muszę przyznać, że zawsze miałam sceptyczny stosunek do tego sloganu. Wydawało mi się, że umieszczenie obok siebie słów „zwierzę” i „rzecz” pozostawia w naszych głowach dość niefortunne skojarzenie i wbrew pierwotnym intencjom kusi postawieniem między nimi znaku równości. Dlatego cieszę się, że wreszcie pojawiło się hasło, które ma szansę właściwie spełnić swoją funkcję. Maksyma „Zwierzęta są jak ludzie, czują” zwraca uwagę na kilka istotnych spraw. Po pierwsze, nawiązuje do przysługujących nam zobowiązań moralnych względem tych gatunków, które same nie mogą się upomnieć o swoje prawa. Po drugie, przypomina o tym, co skutecznie wyparliśmy w procesie cywilizowania, mianowicie, że człowiek to też zwierzę. Nie zapominajmy bowiem, że w klasyfikacji biologicznej homo sapiens, podobnie jak canis lupus familiaris i felis domesticus, również należy do królestwa zwierząt. Po trzecie, kształtuje naszą świadomość moralną i uwrażliwia na krzywdę żywych istot, odwołując się do czytelnego komunikatu, że cierpienie zwierząt nie różni się od znanego nam z autopsji odczucia bólu. Mając takie argumenty, śmiało możemy zbudować relację opartą na współodczuwaniu, a w dalszej kolejności na współczuciu, a to właściwy punkt wyjścia. W akcje na rzecz obrony zwierząt ostatnio mocno zaangażowały się media. Nie da się ukryć, że rozmaite kanały infor-
„ >>24
macyjne prezentują wymowne sceny ludzkiego okrucieństwa, goniąc za sensacją, ale są też ewidentne plusy takiego działania. Oprócz poszukiwania newsów media pełnią również funkcję prewencyjną, upominając się o prawa zwierząt. I dobrze. Jestem przekonana, że im więcej mówi się o tych sprawach, tym większe szanse na poprawę losu zwierząt. Jest jednak coś, co mnie irytuje w tych medialnych komunikatach. To zastosowana strategia działania, często agresywna, a co za tym idzie — nie zawsze skuteczna. Wydaje się, że wysiłki podejmowane na rzecz poprawy losu zwierząt powinny być dobierane w sposób przemyślany i dostosowany do konkretnego przypadku oraz grupy ludzi, do których pragniemy dotrzeć. O ile akty celowego znęcania się nad zwierzętami zasługują na stanowcze potępienie oraz rygorystyczną karę, o tyle walka z zakorzenionymi w wiejskiej mentalności przyzwyczajeniami wymaga użycia innych środków perswazji. Los psów łańcuchowych jest smutny, ale nie wiem, czy to, że jakiś dziennikarz przed kamerą zaatakuje właściciela takiego czworonoga, wyrzucając z siebie niczym z karabinu maszynowego potok haseł i rad dotyczących właściwego traktowania zwierząt coś tu zmieni. Moim zdaniem raczej wywoła reakcję odwrotną i sprowokuje złośliwe komentarze pod adresem mieszczuchów, którzy nie mają pojęcia o realiach życia na wsi. Coś jest jednak na rzeczy. Musimy mieć świadomość, że taka postawa niektórych środowisk wiejskich to wynik kultywowanego przez lata pragmatycznego podejścia do zwierząt, w tym do samych siebie. Na tradycyjnej wsi podział obowiązków był, a często nadal jest czytelny: ludzkie ciało służy jako narzędzie pracy, krowa daje mleko, kura znosi jajka, a pies pilnuje gospodarstwa. Pewnie, że ten przedmiotowy kontekst powinien ulec zmianie, ale tych zmian nie wywoła krótkotrwała nagonka medialna. Aby doszło do widocznej poprawy, potrzebny jest długofalowy proces. Dlatego nie oceniajmy tak jednoznacznie tych osób, ale taktownie i konsekwentnie pokażmy, że można inaczej. Edukujmy w zakresie dbania o potrzeby, prawa oraz zdrowie zwierząt, a przede wszystkim nie czyńmy tego jednorazowo, nie pozostawiajmy ich bez stałej pomocy i kontroli.
musli magazine
”
>>elementarz emigrantki
L jak lubię i (nie)lubię >>
Natalia Olszowa
Ostatni tydzień stycznia planowałam spędzić na egipskich plażach, jednak ostatecznie wylądowałam na drugim piętrze dublińskiego szpitala (w skrzydle św. Kamili). Tyle było mojego szczęścia, że nie jako pacjentka, ale jako odwiedzająca koleżankę, z którą to właśnie miałam się smażyć w tych egzotycznych plenerach. Obok niej leżały dwie wiekowe panie, które niekoniecznie miały świadomość tego, w jakim skrzydle się aktualnie znajdują. Nie wiem, czy w ogóle miały świadomość czegokolwiek. Obiecałam sobie wtedy nie żłopać tyle kawy dziennie, ale jak tu nie pić kawy, kiedy uwielbiam jej smak, zwłaszcza gdy piję ją z cienkiej białej porcelany w ciepły i jasny poranek. Wtedy pomyślałam o tych wszystkich rzeczach, które są dla mnie przyjemne i z których powinnam zrezygnować dla własnego dobra, ale... Jak odmówić Słońcu smagania mojej twarzy promieniami i nie tylko? Jak nie pić czekolady z wiśniami, miętówki z migdałami czy czerwonego porto, skoro są tak aromatyczne? No jak? Lubię jeździć konno, tworzyć dźwięki muzyki przez zwykłe przyciśnięcie klawiszy, obcować z ciekawymi ludźmi i przebywać z przyjaciółmi. Lubię, kiedy ktoś dotyka moich włosów i masuje ciężko spracowane plecy. I jeszcze spędzać wakacje nad jeziorem, jeść pieczoną na grillu karkówkę, pływać kajakiem i pozwalać unosić się nagrzanej w Słońcu wodzie. Oczywiście jest też tysiące rzeczy, których nie lubię, chociażby: wstawać, kiedy jest ciemno czy robić coś, co muszę (patrz: praca na opłacenie rachunków). Chociaż tu sprawa wygląda inaczej, bo rzadko kiedy ktoś płaci nam za przyjemności, i jak ktoś kiedyś powiedział: „trzeba cały czas pedałować, bo inaczej spadnie się z rowerka”. Kiedyś zastanawiałam się nad pasją, czym jest i jak długo trwa. Wydawało mi się, że to coś, co cię pochłania dniem i nocą, wyrywa z łóżka i nie pozwala spać. Z czasem mam wrażenie, że i ona słabnie, ostyga, a na jej miejsce pojawia się nowa. Ludzie dorastają, a wraz z nimi ich drobne przyjemności i pasje. Jeszcze parę lat temu nie miałam pojęcia, czym jest salsa, która kojarzyła mi się bardziej z sosem niż tańcem. Dziś wiem, że jest jej dziesiątki rodzajów, że istnieją tańce, o których pewnie do tej pory mam nikłe lub żadne pojęcie,
wiem także, że lubię kluby salsy i całą tę gorącą atmosferę, która w nich panuje. I wiem — niestety — że to tylko kwestia czasu, gdy na horyzoncie pojawi się nowa pasja. W rozpoczętym już roku zająca dedykuję te słowa boyfriendowi, który twierdzi, że nie wszystko w życiu jest przyjemne. Mnie trudno się z tym pogodzić, wychowana bowiem zostałam w przekonaniu, że mam robić to, co lubię, bo wtedy będę tego robić więcej i więcej i zacznie przynosić mi to profity. Tymczasem spotykam człowieka z innej kultury, któremu powtarzano zupełnie coś innego. I kto tu ma rację? Pewnie prawda leży po środku, a od osoby trzeciej mogłabym usłyszeć słowo klucz: „balans”. Kompromis pomiędzy przyjemnym a nieprzyjemnym, tym, co chcę, a tym, co powinnam. Na świecie jest kilkaset krajów, a w każdym z nich tysiące miast i miliony domów, gdzie powtarza się do znudzenia to samo: „rób tak i tak”, a później wychodzisz z tego domu i widzisz, że inni robią inaczej. I zastanawiasz się, czy robią źle? Nie! Tylko inaczej. Zanim zatem zaczniemy kogoś oceniać, miejmy na uwadze fakt, że według czyichś standardów „tak, a nie inaczej” zawsze znaczy „prawidłowo”.
>>25
*
>>rozjazdy
Caput mundi ks. Stanisław Adamiak
G
łówne lotnisko Rzymu, Fiumicino, jest zbudowane na miejscu starożytnego portu, ale mało kto zdaje sobie z tego sprawę, a lotnisko wygląda tak jak wszystkie lotniska na całym świecie. Podobnie ma się sprawa ze słynnymi zabytkami. Ludzie przybywają z dalekich stron, by obejrzeć Koloseum, Circus Maximus lub Schody Hiszpańskie (które zresztą zbudowali Francuzi), ale dla rzymian to przede wszystkim nazwy stacji metra. Na placu Largo Argentina (od łacińskiej nazwy Strasburga, nie od południowoamerykańskiego kraju, w którym połowa mieszkańców ma włoskie korzenie) tłum ludzi przesiada się z tramwaju na autobus, nie zwracając uwagi na to, że to właśnie tutaj padł pod ciosami zamachowców Juliusz Cezar. Nikt się też nie zastanawia nad tym, że nazwa głównego dworca kolejowego, Termini, pochodzi od pobliskich ruin Term Dioklecjana, a tym, co przeszkadza w biegu labiryntem korytarzy, są zachowane resztki murów republikańskich z IV wieku przed Chrystusem!
K
ażde inne miasto tak bardzo nafaszerowane pamiątkami zbieranymi bez przerwy przez ostatnie 2800 lat zostałoby zamknięte jako skansen archeologiczny, a ludzie wysiedleni w jakieś dogodniejsze miejsce. Tymczasem w Rzymie mieszka i pracuje prawie 3 miliony ludzi, codziennie próbujących poradzić sobie z drobnymi niedogodnościami płynącymi z przebywania w mieście o takiej historii. Budowa trzeciej linii metra ślimaczy się, bo co się ruszy łopatą, to cenne znaleziska. Pierwszą linię („B”) zbudował Mussolini, nie przejmując się niczym, drugą („A”, żeby nie było za prosto) próbowano poprowadzić trochę z boku, wskutek czego stacje są niekoniecznie tam, gdzie by się najbardziej przydały. A metro to często jedyna metoda, żeby przez Rzym w miarę szybko przejechać. Ciągłe korkowanie się Rzymu jest częściowo spowodowane dolegliwościami typowymi dla każdej stolicy: przejazdy oficjalnych delegacji, demonstracje, kontrdemonstracje itd. Polityka >>26
jest wszechobecna, w dużej mierze poprzez plakaty, którymi partie próbują przekonać do siebie wyborców (mają na to jakiś coroczny budżet, bo ta wojna plakatowa trwa nie tylko podczas kampanii wyborczej, ale na okrągło). Przyklejane jeden na drugim szpecą ulice, podobnie jak niesprzątane śmieci, zepsute samochody i motocykle czy niezamiatane od kilku lat liście. Te liście blokują potem studzienki burzowe, których jest i tak o wiele za mało, co przy ulewach (często tropikalnych) powoduje małe powodzie. Pogoda w Rzymie to zresztą osobny temat — kto tu nie był w zimie, nie uwierzy, jak przenikliwe zimno może być spowodowane wiatrem i wilgocią, mimo że temperatura w zasadzie nigdy nie spada poniżej zera. Z kolei w sierpniu Rzym zamiera. Kto może, ucieka z miasta, po ulicach włóczą się tylko psy i turyści. Tych nigdy tu nie brakuje — i trudno się temu dziwić. Bo Rzym jednak co chwila olśniewa swoim pięknem. Atrakcje turystyczne znane na cały świat — Bazylika św. Piotra, Koloseum, Panteon, Fontanna di Trevi, Muzea Watykańskie — są rzeczywiście godne swojej sławy. Dlatego też prawie zawsze są tam tłumy. Ale często niewiele dalej można znaleźć miejsca równie ciekawe, a prawie w ogóle nieuczęszczane: wspaniale zachowane ruiny Ostii, mozaiki z czasów cesarstwa chrześcijańskiego (w mauzoleum Konstancji, musli magazine
>>rozjazdy
FOT. JAN BURDZIEJ FOT. JAN BURDZIEJ
w bazylice Santa Maria Maggiore, u św. Pudencjany, św. Praksedy, św. Kosmy i Damiana), muzeum rzeźby antycznej w dawnej elektrowni Montmartini...
Z
jednej strony Rzym to w miarę normalne i nowoczesne miasto (choć mniej normalne i mniej nowoczesne niż miasta północy Włoch, o innych krajach Europy nie wspominając). Z drugiej strony chyba nigdzie indziej w Europie nie ma się tak silnego poczucia współistnienia przeszłości i teraźniejszości. Rada miejska wciąż obraduje na Kapitolu, na studzienkach ściekowych i budkach policji municypalnej dumnie widnieje monogram SPQR, z miasta wyjeżdża się drogami konsularnymi (Via Appia, Via Aurelia, Via Salaria itd.), woda płynie starożytnymi akweduktami do barokowych fontann. Czy trochę nie za dużo w tym przeszłości, a za mało miejsca na przyszłość? Niektórzy tak uważają, winiąc za to ciążącą nad Rzymem potęgę Oltretevere (Pozatybrza, czyli Watykanu, w odróżnieniu od Trastevere — Zatybrza, dzielnicy położonej bardziej na południe). W zasadzie to też nienowa opinia, znana już cesarzom rzymskim widzącym w chrześcijaństwie zagrożenie przyszłości imperium jak i Garibaldiemu, który podobno w czasie zjednoczenia Włoch proponował zmienić bieg Tybru, zalać Watykan i w ten sposób zlikwidować za jednym zamachem dwa problemy: papiestwa i powodzi. Tymczasem papieże przetrwali w Rzymie nie tylko prześladowania cesarskie i zjednoczenie Włoch (zwane tu czasem inwazją piemoncką), ale również najazdy Wizygotów, Wandalów, Ostrogotów, Longobardów, Arabów, Normanów i Niemców oraz coroczne derby Romy i Lazio. W oczekiwaniu na dalsze najazdy dalej błogosławią „urbi et orbi” — „miastu i światu”. Każdy prawdziwy rzymianin uważa, że te dwa słowa określają rzeczywistości równej wagi albo że „urbs” jest nawet trochę ważniejsza niż cały pozostały „orbis”. Bo Rzym to nie jakieś miasto, ale Miasto.
FOT. JAN BURDZIEJ
FOT. JAN BURDZIEJ
>>27
„
Nie ma
>>porozmawiaj z nią...
świętości
z Karoliną Korwin-Piotrowską o polskim szołbizie, granicach intymności i dziennikarskim etosie rozmawia Magda Wichrowska
>>Co takiego pociągającego jest w pracy dziennikarza?
Mnie nakręca ciekawość drugiego człowieka. Jeśli jej nie ma, nie ma rozmowy. Co nakręca Panią? Zawód dziennikarza jest najlepszym zawodem świata. Polecam. Nie można się tu nudzić, jeśli dziennikarz się nudzi, to znaczy, że powinien zmienić zawód natychmiast.
FOT. TVN/ROCHSTAR („TOP MODEL”/TVN/NIEDZIELA/GODZ. 12.25)
>>„Magiel Towarzyski” odczarował polukrowany świat lu-
dzi ze szklanego ekranu. Udało Wam się pozostać blisko rzeczywistości i jednocześnie nie wybebeszać gwiazd, jak robią to tabloidy. Mam wrażenie, że lubicie swoich bohaterów, pomimo wpadek. Tak po ludzku. Tak, wielu naprawdę lubimy, mało tego — zdarza się nam besztać znajomych. Proszę mi wierzyć, to naprawdę boli. Moje „Piotrek, why?” do wieloletniego kumpla Piotra Kraśki było autentyczne. Podobnie kiedy beształam Agatę Młynarską... Zresztą potem rozmawiałyśmy na ten temat. Ona ma poczucie humoru i nigdy się nie obraża. Obrażają się wyłącznie ludzie głupi i pozbawieni inteligencji.
>>W „Maglu” powiedzieliście też głośno o bajce z photo-
shopa, o której środowisko zwykło milczeć. Czy polskie gazety mają kompleksy i chcą ciągle młodziej, ładniej, lepiej. Zachodnia prasa od tego odchodzi. Sądząc po
ostrych reakcjach na forach internetowych, obudziliśmy się już ze snu o bytach idealnych, których — jak wiadomo — nie ma. Polacy nie lubią być oszukiwani, a photoshop to kłamstwo. Stąd w cywilizowanych krajach moda na sesje „naturalne”, z niezbędnym tylko dla drukarni retuszem, czyli między innymi wyrównaniem kolorów, ale już bez prasowania twarzy. Jednak w Polsce to photoshop jest królem, ale to głównie dlatego, że polskie gwiazdy należą do najbardziej zakłamanych i niedoceniających inteligencji odbiorcy we wszechświecie.
>>A co Pani czuje, otwierając kolorową prasę? Kolejne
zwierzenia gwiazd szokują czy raczej żenują, zobojętniają, rozczarowują? Mnie już nic nie szokuje. Raczej śmieszy i przeraża, zresztą czas zwierzeń gwiazd w gazetach mija. W erze Internetu wygrywa informacja, news plus zdjęcie. Gwiazdy i tak potwornie bredzą, może więc będzie mniej bredni.
>>No właśnie, nie wystarczy być i bredzić, ale też umieć
sprzedać się z klasą, zachowując przy tym trochę tajemnicy. Dodatkowo być w tym względzie nieugiętym i bezkompromisowym. Kto według Pani jeszcze to potrafi? Anna Maria Jopek, Wojciech Mann, Maja Ostaszewska, Renata >>29
”
>>porozmawiaj z nią...
Przemyk, Katarzyna Nosowska, Aga Chylińska, Magda Schejbal, Marcin Dorociński, Piotr Adamczyk... sporo tego jest, na szczęście.
>>A teraz z drugiej strony — który z polskich dziennikarzy
według Pani ma jeszcze swój osobisty etos? Wojciech Mann. To mój pierwszy szef w życiu, dzięki niemu jestem tu, gdzie jestem i zawsze będę mu za to wdzięczna. Poza tym, sądząc po tym, co napisał w swej książce, mamy podobny stosunek do wielu spraw. Marek Niedźwiecki i Mariusz Szczygieł oraz Teresa Torańska to nazwiska, które poważam i czczę.
>>Jakiej granicy, wywiadując drugiego człowieka, nie przekroczyłaby Pani nigdy? Granicy intymności. Szczególnie, gdy osoba, z którą rozmawiam, nigdy sama na to sobie nie pozwalała.
FOT. TVN/KRZYSZTOF DUBIEL
>>Trudno mówić dzisiaj o intymności. Właściwie było już
niemal wszystko. Czy jest jeszcze coś, co nie jest na sprzedaż? Mamy jakieś świętości? Nie ma świętości. Wszyscy płakaliśmy po Papieżu, po Smoleńsku, potem gwiazdy stały w kolejce, aby oddać szpik. Mam do tego cyniczny stosunek, bo wiem, że łzy są w tym świecie świetnym ratunkiem dla kiepskiego wizerunku. Sprzedajemy USG ciąży, a nawet to, że chodzimy na lewatywy. Teraz, jak widzę śpiewającą Górniak albo mówiącą cokolwiek Małgorzatę Foremniak, zastanawiam się, co robiła godzinę temu... Smutne to. Bo intymność to jedyne, co mamy tylko dla siebie. Kiedyś ekshibicjoniści byli leczeni. Dziś zostają gwiazdami szołbizu.
>>Zaczęło się od victim documentary spod znaku szkoły
Fidyka, dokumenty przekraczały wszelkie granice ekshi-
”
>>porozmawiaj z nią...
bicjonizmu, godziły w jednostkę. Później była telenowela dokumentalna, która nie dopuściła bohatera do głosu. Wreszcie „Big Brother”, który zesłał nam na ziemię nowy typ gwiazdy. Co nas jeszcze czeka? Wrócimy do intymności, zresztą taka ekshibicjonistyczna bajka to obecnie bardzo polska specjalność. Zabraknie nam ciszy, intymności… Ale zawsze będą tacy, którzy do brukowców sprzedadzą swoje USG czy wzorem Ibisza każdy element jego życia będziemy śledzić w tabloidach...
Czy jest dla niej szansa na szklanym ekranie o ludzkiej porze? Kanały tematyczne — na świecie też tak jest — nie tylko o gotowaniu czy pieczeniu szarlotki, ale kulturalne — jest Arte czy Mezzo — u nas bidna TVP KULTURA, gdzie kilku smutnych panów na tle tekturki coś opowiada. Nasze środowisko kulturalne jest też trochę sobie samo winne. Nieuzasadnione poczucie wyższości i traktowanie popkultury jako czegoś gorszego to głupota i kopanie sobie grobu. Ale to też polska specjalność. Na świecie cały czas powstają fajne kulturalne gazety, programy, ale tam nie mają złudzeń, że to niszowa sprawa. Nie oznacza to, że trzeba się mniej starać, ani narzekać, że ludzie to debile. Trzeba tylko mieć świadomość, gdzie się jest, co się chce i że robiąc kulturę, na Ferrari nie zarobimy. Poza tym filmy dokumentalne — jest ogólnoświatowe szaleństwo na ten temat i bardzo dobrze. Internet też jest świetnym miejscem na kulturę. Mając smartphona czy iPada, możemy być w kontakcie z kulturą cały czas...
>>Wiele wywiadów z ciekawymi ludźmi już za Panią. Na
jakiego rozmówcę jeszcze Pani czeka? Ja już nie czekam na rozmówców. Przeszłam przez to. Teraz podoba mi się robienie mediów.
FOT. TVN/PIOTR POREBSKI/METALUNA („MAGIEL TOWARZYSKI”/TVN STYLE/ SOBOTA/GODZ. 21.30)
>>Gdzie w tym wszystkim widzi Pani miejsce kultury?
MM
*
>>portret
Marzenie Milionów
Tekst: Emilia Załeńska Ilustracje: Gosia Herba
Marylin Monroe praktycznie przez całe życie pozostawała dzieckiem, które nieustannie błaga o miłość. Wyjątkowa uroda, olbrzymia sława, pożądanie mężczyzn nie przyniosły jej jednak nigdy ukojenia. Jej wewnętrznemu dziecku nie podobał się ten świat. Nie dał jej bowiem tego, czego pragnęła najbardziej.
M
arilyn Monroe na świat przyszła 1 czerwca w 1926 roku jako Norma Jean Baker, a właściwie Norma Jeane Mortenson. Była trzecim nieślubnym dzieckiem Gladys Baker — montażystki w Hollywood. Swego ojca nigdy nie poznała. W dzieciństwie traktowana była jak walizka, którą można przekazywać różnym osobom, w zależności od sytuacji i okoliczności. Opieka nad własną córką okazała się dla jej matki ponad siły. Norma wychowywana była więc przez dziewięć rodzin zastępczych oraz sierociniec. Przez jakiś czas opiekowała się nią także przyjaciółka matki. Ochłapy uczuć od opiekunów nie wystarczyły jednak wrażliwej dziewczynce. Każdy związek, w jaki wchodziła z mężczyznami w dorosłym życiu, był dla niej nadzieją, że wreszcie skończy się ból i otrzyma kojący zastrzyk uczuć. Marilyn mówiła: „Kariera to piękna rzecz, ale nie możesz się do niej przytulić w zimną noc”. Jej pierwsze małżeństwo zostało zaaranżowane przez przyjaciółkę matki. 16-letnia Norma wyszła za mąż za chłopaka z sąsiedztwa, 21-letniego pracownika fabryki lotniczej Donalda Dougherty’ego. Dla małżeństwa przerwała naukę, co później było przyczyną jej kompleksów. Ich związek przetrwał 4 lata. To był początek jej kariery, dlatego wytwórnia zmusiła ją poniekąd do tego rozwodu, bojąc się, że dziewczyna od razu zajdzie w ciążę i nie będzie mogła grać. Jako rozpoznawalna aktorka w 1954 roku (miała już na koncie rolę w filmie Mężczyźni wolą blondynki) poślubiła Joe Di Maggio — legendę baseballu. Para wyjechała do Japonii (baseball zyskiwał tam na coraz większej popularności). Okazało się jednak, że za granicą to ona błyszczała bardziej od niego. Joe był bardzo zazdrosny, ona z kolei niewierna. Para rozwiodła się po zaledwie dziewięciu miesiącach małżeństwa. Dwa lata później aktorka ponownie wyszła za mąż. Wybrankiem jej serca był znany dramatopisarz — Arthur Miller. Napisał dla swojej żony scenariusz filmu Skłóceni z życiem, w którym oczy-
wiście zagrała. Na tydzień przed jego premierą, po pięciu latach małżeństwa, para rozwiodła się. Pod koniec 1961 roku Marilyn pogodziła się z Joe Di Maggio i postanowiła wyjść za niego ponownie. Data ślubu została wyznaczona na dzień 8 sierpnia 1962 roku. Los chciał jednak inaczej. Dokładnie tego dnia odbył się… pogrzeb aktorki. arilyn miała wielu kochanków. Najsłynniejszym z nich, jak głosi plotka, był oczywiście prezydent Stanów Zjednoczonych — John Kennedy oraz jego brat Robert. Romansowała również z Frankiem Sinatrą i Marlonem Brando. Z tajnych raportów FBI wynika podobno, że Marilyn i John Kennedy oraz jego bracia bywali na imprezach przypominających orgie. Na zlecenie mafii, której zależało na szantażowaniu polityków, organizował je Frank Sinatra. Po wystąpieniu Marilyn na urodzinach prezydenta, na których zaśpiewała słynne Happy Birthday Mr President, FBI zaczęło zacierać wszystkie łączące tę parę sprawy. Jeden z biografów gwiazdy uważa również, że Marilyn Monroe miała niezbyt udany romans z aktorką Joan Crawford. Olbrzymim życiowym dramatem dla gwiazdy był fakt, że nie miała dziecka, choć na początku sama zdecydowała się usunąć wiele ciąż (niektóre źródła mówią nawet o 19 aborcjach!). W czasie trwania małżeństwa z Arthurem Millerem dwukrotnie poroniła i dowiedziała się, że nigdy nie zostanie matką. „Jeżeli nie mogę być matką, niech przynajmniej będę aktorką. Ja muszę być kimś! I cokolwiek to jest, chcę być w tym dobra!” — mówiła Marilyn. ycie aktorką to życiowa rola, którą rzeczywiście zagrała najlepiej. Wymagała ona jednak od niej dużego poświęcenia, również w kwestii wyglądu. Zanim Norma Jean wspięła się na wyżyny, zażądano, by poddała się kilku operacjom plastycznym. Między innymi z czubka jej nosa usunięto niewielki guzek, a poniżej dolnych dziąseł umieszczono silikonową protezę. Ponadto musiała przefarbować włosy na blond. Aby uzyskać magnetyzujące spojrzenie, aktorka zaczęła doklejać sztuczne rzęsy, obrysowywać kontur oczu brązową kredką i malować powieki cieniem w kolorze jasnego różu. Również na lewym policzku podkreślano jej jasny pieprzyk kredką (w filmie Pół żartem, pół serio ma domalowany drugi na podbródku). Na początku kariery przyjęła także pseudonim artystyczny i została Marilyn Monroe. Imię zasugerowała wytwórnia, nazwisko należało do jej prababci ze strony matki. Gdy po raz pierwszy Marilyn dawała autograf, nie wiedziała, gdzie postawić „i”.
M
B
>>33
>> O
sobiste, życiowe niepowodzenia aktorki miały przełożenie na jej sposób odżywiania. Marilyn była bulimiczką. Na przemian tyła i chudła. Jej waga wahała się w przedziale 55—70 kg (miała około 165 cm wzrostu). Kiedyś zażartowała, że chciałaby, aby na jej grobie znalazł się napis: „Tu leży Marilyn Monroe 95—57—90”. Sex appeal był jej znakiem rozpoznawczym (w 1999 roku magazyn „People” uznał ją za najbardziej seksowną kobietę wieku). Niewinna twarz i wyjątkowo kobiece kształty stworzyły prawdziwą mieszankę wybuchową. Dzięki niej stała się najgorętszą aktorką Ameryki, figurując m.in. na okładce pierwszego numeru magazynu „Playboy”. Aktorka uwielbiała podkreślać swoją figurę. Sukienka, w której zaśpiewała na urodzinach prezydenta Kennedy’ego została zszyta dopiero na niej. Plotka głosi również, że skracała o kilka milimetrów jeden z obcasów, aby jej chód był jeszcze bardziej seksowny. Marilyn, będąc już z Arthurem Millerem, brała całe garście tabletek nasennych oraz zastrzyków, które umożliwiały jej normalne funkcjonowanie. Prawdopodobnie przedawkowanie tych środków było bezpośrednią przyczyną jej śmierci. Okoliczności, w jakich zakończyło się jej życie, nie są jednak znane do dziś (Marilyn znaleziono nagą w łóżku w jej własnej sypialni, na komodzie stały buteleczki po tabletkach). Wiele dowodów wskazuje na nieszczęśliwy wypadek, nie brakuje jednak zwolenników teorii, że było to zabójstwo, które miało związek z romansem aktorki z braćmi Kennedy. Marilyn pochowana została w zielonej sukience. Miała bardzo kameralny pogrzeb. Uczestniczyło w nim 30 najbliższych znajomych i przyjaciół. Wśród nich był również Joe Di Maggio. Przed zamknięciem trumny pocałował ją i włożył w dłonie bukiet różowych róż. Przez 20 lat, co tydzień, pojawiały się na jej grobie świeże kwiaty dostarczane na jego prośbę. arilyn Monroe zmarła w wieku 36 lat. W tym roku obchodziłaby swoje 85 urodziny. Czy potrafiłaby się zestarzeć z godnością? Czy zniosłaby widok swojego starzejącego się ciała? Jak potoczyłoby się jej życie prywatne? Czy kolejne małżeństwo z Joe Di Maggio nie skończyłoby się tak szybko jak wszystkie poprzednie? Czy dostałaby lepsze role? Marilyn nie pozwoliła nam odpowiedzieć na te pytania. Jest jednak gwiazdą, która mruga do nas z nieba i nie pozwala o sobie zapomnieć. Mimo iż od jej śmierci minęło blisko 50 lat, nie ma roku, w którym na światło dzienne nie wychodziłyby kolejne, nieznane fakty z jej życia. Pamiątki po niej osiągają na licytacjach horrendalne sumy. Do tej pory pod młotek poszły już m.in.: akt małżeństwa, które w 1954 roku zawarła z Joe Di Maggio, jej paszport, list, który Joe przecho-
M
>>34
>>portret
wywał w swoim portfelu aż do śmierci, piłka do gry w baseball z ich podpisami, autograf z 1954 roku z odciskiem jej ust i napisem „To Lou, a great soldier, Luck and Love Marilyn Monroe”, jedwabna piżama, książki, biżuteria, buty, torebki. Wiele emocji budzą wystawiane na sprzedaż legendarne suknie aktorki. Wylicytowano już m.in. białą suknię z filmu Słomiany wdowiec, którą w słynnej scenie unosi podmuch z kanału wentylacyjnego (kupiona za 19 tys. funtów), oraz różową, w której wystąpiła w filmie Mężczyźni wolą blondynki, śpiewając Diamond are a girl’s best friends (kupiona za 313 tys. dolarów). Trudno będzie chyba jednak przebić sumę, za jaką sprzedano suknię, w której aktorka wystąpiła na urodzinach Kennedy’ego, śpiewając mu Happy Birtday Mr President. Tę kreację sprzedano bowiem za 1,35 mln dolarów! Z kolei Mariah Carey, która jest wielką fanką gwiazdy, zamiast jednej z sukni Marilyn kupiła fortepian, na którym Norma Jean grała w dzieciństwie (zapłaciła za niego 662 tys. dolarów). użą popularnością wśród fanów aktorki cieszą się również mniej typowe pamiątki. Niedawno sprzedano zdjęcie rentgenowskie klatki piersiowej gwiazdy (za 45 tys. dolarów) oraz 15-minutowy niemy, czarno-biały film, na którym Marilyn Monroe uprawia seks oralny. Gwiazda występuje w nim ubrana, a głowa mężczyzny jest poza kadrem. Film nabył nowojorski biznesmen za 1,5 mln dolarów. Nabywca przez szacunek do gwiazdy zobowiązał się, że nie będzie publicznie odtwarzał tego nagrania. Wysokie stawki padają również przy sprzedaży fotografii Marilyn. W lutym tego roku RMF FM podało, że Polska jest w posiadaniu imponującej kolekcji zdjęć aktorki. Podobno przechowywane są one w Stanach Zjednoczonych, jednak Polska płaci 1,5 tys. dolarów miesięcznie za ich magazynowanie. Właścicielem zdjęć jest likwidator polskiego Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Minister finansów ma zdecydować, czy zbiór ten trafi do polskiego muzeum.
D
W
tym roku wszyscy miłośnicy najseksowniejszej legendy kina będą mieli okazję zobaczyć ciekawy obraz Simona Curtisa zatytułowany My week with Marilyn. O główną rolę w tym filmie ubiegało się kilka aktorek, m.in. Lindsay Lohan, Amy Adams, Kate Hudson, Naomi Watts oraz Scarlett Johansson. Wszyscy byli pewni, że dostanie ją ta ostatnia, jednak casting wygrała ostatecznie Michelle Wiliams (znana między innymi z ról w filmach Tajemnice Brokeback Mountain czy Wyspa tajemnic). Czy uda jej się choć na chwilę powołać do życia Marilyn? O tym przekonamy się już wkrótce. musli magazine
>>zjawisko
>>25
”
>>poe_zjada
Lech Krzysztof
>>gdańszczanin, urodzony w Kołobrzegu w maju 1965 roku. Zadebiutował tomem
Jesienią 2008 roku wydał drugą książkę — Niewymowne (Towarzystwo Słowakó Poetyckiej „ALMANACH” (1993—1996). Publikował m.in. w „Literach”, „Autog „Tyglu Kultury”, „Migotaniach, przejaśnieniach”, „Toposie”, „Śladzie”, poloni antologiach, np. Galera poetów Trójmiasta (Gdańsk 1999). W serii „Biblioteka r (Gdańsk 1999). Zdobył m.in. nagrody i wyróżnienia w konkursach: „Kujawska L „Połowy poetyckie” (2003, 2004, 2007).
Wierszydło wystarczy wzmożona czujność w planetarium głowy duchowa wiwisekcja zaufanie do instynktu ręki odwaga do skreśleń słuch wyczulony na szepty dopieszczanie słów wystarczy jasnowidzenie summa doświadczeń wzniosłych i upodlających (twarze i trywialia) wrodzona potrzeba samoobserwacji i pycha istnienia wystarczy dopiąć płaszcz Formy zamiast przesłania szczypta dwuznaczności wielość interpretacji odbita w obcych oczach ostatniego wersu gorzka pieczęć i odwrócenie pleców
>>36
musli magazine
”
>>poe_zjada
Landecki
m Drzazgi pod powiekami (PiT, Kraków 2000). ów w Polsce, Kraków). Współzałożyciel Inicjatywy grafie”, „Protokole kulturalnym”, „Poboczach”, ijnym „a-ha!” (Vancouver), prasie lokalnej oraz rękopisów” GTPS wydał kserotomik Usta bez strun Lira” (1998), „Autoportret jesienny” (1999),
Przedzieleni psem
wiele zawdzięczamy kanapie Twych rodziców tam przybierasz komiczne pozy i dzikie miny stroisz domagasz: abym ci dokuczał a brzmi to zalotnie w tej odległości po obu stronach zwierzęcego futra kolekcjonuję siniaki po tobie precyzyjną piąstką wymierzone i potwarze gdy nie potrafię udowodnić swej niepowtarzalności krzyczysz: jesteś przeterminowanym poetą! i domagasz sonetu na twą cześć choć masz dopiero 16 lat i nie zostaniesz mą muzą to moja wina że tylko warczę jak bezradny kundel gdy dopada kociokwik mam drewniany ryj i trzeszczą kości a my poukładani w tej chorej konfiguracji - Ekscentryczna Para ledwie psem przedzielona i filuternym ogonem... Legwan
>>37
nh o J
John
>>porozmawiaj z nim...
wraca do miasta!
”
O najnowszej płycie „Back In Town”, analogowym „biciu serca” i angielskim humorze z Johnem Porterem rozmawia Magda Wichrowska zdjęcia: Jacek Poremba
>>Ostatnią płytę Back In Town, która na półki sklepowe trafi w marcu, zrealizowałeś w błyskawicznym tempie kilkunastu dni. Rozumiem, że udało Ci się świetnie zgrać z resztą muzyków. Kapitalnych, nawiasem mówiąc. Kluczem jest doświadczenie. Piosenki miałem już przygotowane w bardzo konkretnym formacie i samo to było ogromnym plusem pracy w studio — wiadomo jakie było podejście i kierunek muzyczny. Język angielski też nie był przeszkodą.
>>Słyszałam już kilka utworów, są znakomite, bardzo świe-
że. Co podkusiło Cię, aby przy większości z nich posiłkować się wyłącznie analogową technologią? Nagrywanie analogowe sprawia, że płycie nadaje się inny klimat — subtelny, ale bardziej dokładny, ponieważ kontrola dźwięku następuje poprzez dotyk palców i ich nacisk na gałki, a nie poprzez myszkę komputerową. Moim zdaniem dźwięk dzięki temu ma tak zwane „bicie serca”.
>>Skoro mowa o „biciu serca”, jestem fanką Twoich ballad, mają w sobie emocjonalny pazur. Wszystko dzięki tekstom, a to niezwykłe w czasach bredzenia o pierdołach. Jak powstają? Uważam, że ballada to bardzo maltretowany gatunek muzyczny, a poprzez nią można przekazać naprawdę wiele. Jeśli chodzi o mnie, to zazwyczaj — mimo wielkich starań — moje teksty są po prostu słodko-kwaśne. Najlepiej jest też, kiedy melodia nie jest o miłości, wtedy zwraca się większą uwagę na tekst. Ja na ogół staram się nie bredzić w moich piosenkach, uważam bowiem, że to zbyt dobra okazja przekazania czegoś ważnego od siebie, żeby tracić ją na brednie. Tworzę piosenki z całego mego serca, a nie poprzez patrzenie na stan mojego konta w banku.
>>Zapowiada się, że Back In Town to materiał idealnie
skrojony do intymnej przestrzeni, ale nie miałabym nic przeciwko słuchaniu Twoich piosenek w radiu. Nie irytuje Cię obecny poziom rozgłośni radiowych i etykietowanie dobrej muzyki jako niszowej i trudnej? Może przez ten stan rzeczy powracamy do jakiejś bohemy? Wszystko jest w dość kiepskim stanie, a myślę nawet, że lepiej nie będzie. >>39
” Trzeba jednak pamiętać, że często najlepiej sprzedające się płyty są właśnie tych artystów, których brakuje na antenach radiowych. Wiele osób poddaje się medialnemu praniu mózgów, ale na szczęście jest coraz więcej ludzi, którzy wiedzą, co tak naprawdę jest dobre.
>>Co powinno się zmienić, żeby
poprawić ten kiepski stan? Przecież na Zachodzie artyści undergroundowi mają równe szanse na zaistnienie co gwiazdki pop. Publiczność ma tam wybór, czego nie można powiedzieć o nas. Uważam, że to, o czym mówisz, jest już za nami, a muzyka undergroundowa istnieje w klubach i pubach. I można
>>40
ją także bez problemu kupić. Właśnie czytałem angielski artykuł o zamykaniu klubów muzycznych na wyspie. I to jest rzeczywiście kiepski znak.
>>Zdecydowaliście się z Anitą Lipnicką nie odcinać kuponów od sławy, ale odkrywać nowe przestrzenie muzyczne w pojedynkę. To odważny krok, zwłaszcza w polskim szołbizie, gdzie jeśli coś raz zaskoczyło, trzeba to wycisnąć do pierwszych wymiotów. Odradzał Wam ktoś tak radykalne posunięcie? Trudno mi powiedzieć. Są tacy „za” i tacy „przeciw”. Projekt Anity i mój nie był niekończącą się kopalnią złota, dlatego
>>porozmawiaj z nim...
też nie było aż tak trudno podjąć nam tę decyzję.
>>Prawdziwi artyści przenieśli się
do Internetu i klubów, w mediach mamy zalew tańczących i gotujących owsiankę na wizji gwiazdek. Ciekawa jestem, czy dostajesz takie propozycje? Nie, widocznie nie jestem atrakcyjnym towarem medialnym! No i nie jestem Polakiem.
>>To nie jest przeszkodą, nie tak
dawno na polskim parkiecie wywijała Helena Vondrackova. Ale skoro jesteśmy przy Polakach. Słuchasz polskiej muzyki?
musli magazine
” Ponieważ — tak jak słusznie wcześniej zauważyłaś — nie ma w dzisiejszych czasach gdzie słuchać dobrej muzyki, nie mam także orientacji, co się obecnie dzieje i kto jest teraz na topie (śmiech). Nie słucham radia. Słucham za to dużo płyt, zarówno tych nowych, jak i starych.
>>To teraz z innej beczki. Cie-
kawi mnie, czy przez tyle lat mieszkania w Polsce stępił Ci się angielski humor? Absolutnie nie. Każdy, kto mnie zna, nie raz obraził się na mnie z powodu mojego angielskiego humoru. Więc to dalej działa.
>>Od humoru całkiem blisko do
polityki. Słyszałam, że jesteś politologiem, śledzisz z zapartym tchem sytuację polityczną w naszym kraju? To, co się obecnie dzieje w Polsce, przypomina raczej dziwny kabaret niż świat polityki. Był moment, kiedy wydawało się, że będzie już normalnie, ale łańcuchy ostatnich zdarzeń spowodowały, że znowu wracamy do chorych sytuacji.
>>Mam szansę usłyszeć Cię w najbliższym czasie w Toruniu? Jak na razie nie, ale zawsze jest nadzieja.
>>W takim razie zostawiasz mnie z ogromną nadzieją na live!
”
Nie będzie og
z Panem Latawcem, czyli Łukaszem Ceglińskim – gita rozmawia Agnieszka Bielińska
>>To jubileuszowe wydanie naszego magazynu, który w
tym miesiącu kończy „roczek”. Natomiast Wy w tym roku świętować będziecie 10-lecie istnienia happysad. To dla Was szczególny rok, czy nie przywiązujecie do tej rocznicy większej wagi? Niezauważenie tej rocznicy świadczyłoby o tym, że nie potrafimy się cieszyć z tego, co razem osiągnęliśmy podczas ostatnich dziesięciu lat. A to nieprawda. Jesteśmy bardzo zadowoleni zarówno z naszych płyt, jak i z przyrostu fanów na koncertach. A to dla skromnego zespoliku, który nie jest zespołem „showmańskim”, duże osiągnięcie. Znaczy to tyle, że ludzie przychodzą na nasze koncerty po jakieś emocje, po muzykę, a to jest dla zespołu wartość najwyższa. Pewnie dlatego coś wymyślimy na ten skromny jubileusz. Coś w naszym stylu — ogni i wybuchów na scenie nie będzie. >>42
>>Jak wspominacie te pierwsze lata, gdy pod sceną stało
najwyżej kilkadziesiąt osób i mało kto kojarzył nazwę happysad. Z nostalgią czy ulgą, że najgorsze czasy macie już za sobą? To jest droga każdego zespołu i to wtedy, tak jak w pierwszych trzech latach życia dziecka, kształtuje się jego charakter. My, widząc nawet dwadzieścia osób pod sceną, które zapłaciły za bilet na nasz koncert, czuliśmy się, jakbyśmy właśnie chwycili Pana Boga za nogi. I trudno byłoby wspominać te czasy z uczuciem ulgi czy szczęścia, że „było, minęło”. Teraz przyzwyczailiśmy się już, że nawet w największych klubach w Polsce możemy liczyć na publiczność. Chyba mamy u niej kredyt zaufania, że na koncercie będzie fajnie. Największe koncerty, z powodu liczby osób na widowni, nadal robią na nas ogromne wrażenie. musli magazine
FOT. KRYSTIAN DRÓŻDŻ
gni i wybuchów
arzystą zespołu happysad
>>10 lat to szmat czasu. Czy przez ten czas były takie
chwile, kiedy myśleliście, że nic z tego nie będzie i może lepiej zająć się czymś innym? Po przeprowadzce do Warszawy z naszego rodzinnego Skarżyska była chwila, kiedy każdy z nas gdzieś pracował, a sprawy zespołu i grania były na marginesie. Nikt jednak nie dopuszczał myśli, że radość z grania koncertów może do nas już nie wrócić. Gdy tylko się pojawiła możliwość zostawienia roboty za biurkiem i wyjechania w trasę, wszyscy chętnie te biurka i komputery zamienili na przytulnego busa i wieczną tułaczkę w doborowym towarzystwie.
>>Czy w tym czasie był jakiś moment przełomowy, który wspominacie jako najważniejszy w historii zespołu?
Tak, było ich kilka. Pierwszy z nich to wspólny koncert z zespołem Porter Band w skarżyskim klubie Semafor. Po naszym 30-minutowym występie ich gitarzysta Krzysiek Zawadka podszedł do nas i powiedział, że to było superprzeżycie. Po kilku dniach wysłał do nas maila. Napisał, że jeśli zechcemy, to możemy korzystać z jego sali prób w Warszawie za darmo. Obiecał również, że postara się załatwić jakieś koncerty, bo demówka, którą od nas dostał, jest rewelacyjna. To była pierwsza wypowiedź osoby spoza naszego miasta na nasz temat, a do tego profesjonalnego muzyka. Dała nam niewyobrażalnego kopa. Wydrukowaliśmy sobie tego maila i czytaliśmy przez kilka następnych dni (śmiech). Drugi ważny moment to pierwszy koncert w Warszawie w Galerii Off, do której zaprosili nas nieznani nam wtedy muzycy z zespołów NAIV oraz Stan Miłości i Zaufania. To oni wydali póź>>43
„ niej składankę Rock po 89 — m.in. z naszymi dwoma utworami — i wręczyli ją Sławkowi Pietrzakowi z SP Records. Po jej przesłuchaniu Sławek zadzwonił do nas i w ten sposób rozpoczęła się nasza przygoda z tą wytwórnią.
>>Ostatnio modne są nagrania unplugged. Myśleliście kie-
dyś, żeby wydać tego typu krążek? A może planujecie jakieś inne wydawnictwo, które byłoby podsumowaniem 10-letniej działalności? Myśleliśmy o tym poważnie jeszcze przed płytą Unplugged zespołu Hey. Nie zdążyliśmy się do tego zabrać na poważnie, a już koledzy z Hey zaskoczyli nas tak rewelacyjnym krążkiem z akustycznego cyklu, że nie pozostało nam nic innego, jak podnieść ręce do góry i wywiesić białą flagę. Póki co odłożyliśmy ten pomysł na bardzo odległą i wysoką półkę. Trochę się on ograł, bo teraz wszyscy chcą zagrać akustycznie. Jesteśmy też przeciwnikami wydawnictw typu „Best Of”, bo pomijając kilka sensownych powodów, są one zazwyczaj atakiem na kieszeń fana. Tak więc szczególnych wydawniczych planów raczej nie mamy. Choć z nami to pieron wie… Może nam się nagle odmieni i coś wymyślimy.
>>Podczas nagrywania ostatniej płyty Mów mi dobrze roz-
poczęliście współpracę z Mystic Production. Jak się ona Wam układa? Zagrzejecie tam miejsca na dłużej? Jeśli pojawi się firma, która bardziej profesjonalnie podchodzi do artysty i poważniej go traktuje, a także jeśli jej szef i pracownicy będą nawet odrobinę bardziej zajebiści od tych z Mystic, to wtedy stamtąd odejdziemy (śmiech). Na szczęście jest to tak prawdopodobne, jak to, że nie skończymy tego wywiadu, bo zaraz w Ziemię uderzy meteoryt. Nie zaryzykujemy stwierdzenia, że Mystic to przykład firmy idealnej, bo nie byliśmy w katalogu wszystkich firm fonograficznych w Polsce. Jednak bez przypalania możemy zapewnić o jej profesjonalizmie, o niespotykanym, serdecznym, koleżeńskim, przyjacielskim podejściu pracowników wytwórni i szefostwa do swoich podopiecznych. W tej branży spotkać takich ludzi, to jak pojechać po raz pierwszy w Himalaje i od razu natknąć się na yeti, którego fotografia ustawi cię na resztę życia.
>>Podobno niektóre wytwórnie starają się wpływać na ar-
tystów, narzucając im swoją wizję krążka, lub przynajm-
>>44
>>porozmawiaj z nim...
”
FOT. KRYSTIAN DRÓŻDŻ
>>porozmawiaj z nim...
niej promującego go singla, aby album lepiej się sprzedawał. Zdarzyło Wam się kiedyś doświadczyć podobnej presji? W życiu. Choć chyba braliśmy pod uwagę zdanie wytwórni. Przecież jej pracownicy też chcą dobrze, a poza tym mają doświadczenie w typowaniu utworów spełniających wymogi radiowe. Dodatkowo są to osoby z pewnego dystansu traktujący płytę, w przeciwieństwie do zespołu, który takiego dystansu nie może mieć tuż po jej nagraniu.
>>Na płycie Mów mi dobrze słychać w kilku utworach głos
Kasi Gierszewskiej z zespołu trzydwa%UHT. Czy w przyszłości planujecie współpracę z artystą spoza Waszego składu? Może jest ktoś, kogo chętnie usłyszelibyście na kolejnym krążku? U nas wszystko rodzi się chwilę przed. Nie planujemy niczego z rocznym wyprzedzeniem. Jeśli pojawi się naturalna potrzeba ugoszczenia kogoś na naszym nowym albumie czy na koncertach, to pewnie swego dopniemy, ale nie jest to sprawa największej wagi. My to tak po swojemu, powoli i pomalutku (śmiech).
>>Teledysk do piosenki Made in China jest dość nietypowy.
Więcej tam scenek rodzajowych z Garwolina niż Was. Skąd pomysł na taki klip? Dlaczego akurat Garwolin? Garwolin jest rodzinnym miastem kolegi odpowiedzialnego za zdjęcia do tego klipu. Znał okolicę, wiedział, gdzie można to spokojnie zrobić, a my z Warszawy nie mieliśmy jakoś za daleko. A pomysł skąd? No z głowy (śmiech). A czemu taki? No bo w głowie tak się wymyśliło. Nie ma większej filozofii (śmiech).
>>Ostatnio sporo koncertujecie. Udało Wam się znaleźć
czas, żeby pomyśleć o nowej płycie? A może już coś nagraliście? Po rekonwalescencji naszego Jareczka powróciliśmy do próbowania i coś tam rzeźbimy. Ciężko mówić o jakichś terminach czy klimacie płyty, bo póki co mamy kilkanaście szkiców utworów, które wymagają rozbudowania, doszlifowania i napisania tekstów. Może znajdziemy na to czas w trasie, a może w chwili odpoczynku po niej. Zazwyczaj w busie, pomiędzy jednym a drugim miastem, albo w trakcie hotelowych imprez powstają rzeczy najfajniejsze (śmiech). Zobaczymy, jak będzie tym razem. >>45
*
>>zjawisko
A kreska ciałe
w filmie (cz
Tekst: Szymon Gumienik
R
amki komiksowe przypominają swoją formą filmowe kadry. Nie tylko przedstawiają gotowe scenariusze, ale i storyboardy. Pomijając rysunki naskalne, ilustrowane żywoty świętych czy średniowieczne rycerskie historie oraz późniejsze barokowe emblematy, za początek komiksu możemy przyjąć wiek XIX, czyli czas rozwoju prasy drukowanej, w której to zaczęły pojawiać się w odcinkach pierwsze historyjki obrazkowe. Z kolei historia kina rozpoczęła się w grudniu 1895 roku — podczas pierwszej publicznej projekcji filmu. To była zatem tylko kwestia czasu, by komiksy szturmem zaczęły zdobywać ekrany kin i telewizji. Ostatnia dekada w przemyśle filmowym należała niezaprzeczalnie do nich. Wytwórnie filmowe na początku XXI wieku szeroko otworzyły komiksowi drzwi, przyjmując z zapałem jego różnorodne formy i treści. Po wielu latach mniej lub bardziej udanych romansów filmowcy mogli w końcu pójść na całość. I to przede wszystkim dzięki współczesnej technice i >>46
możliwości korzystania z wielu dostępnych na rynku nowinek z serii FX. Pewnie czekali na ten czas z niecierpliwością, kiedy Superman mógł w końcu, ot tak, wzlecieć ponad miasto, nie zważając na obowiązującą na Ziemi grawitację, albo Spider-Man rozwinąć swoje sieci nad Manhattanem (równie realistycznie i z typowym dla siebie rozmachem jak w komiksie). Worek z obrazkami rozwiązał się w 2000 roku, jego zawartość została rozsypana i zaadaptowana na potrzeby rynku. W myśl świętej zasady — jeżeli jest zapotrzebowanie na dany produkt, trzeba po prostu go produkować — zaczęto adaptować komiksy na masową skalę, a wszelkiej maści bohaterowie, od superherosów po zwykłych ludzi, zaczęli wychodzić ze swoich ramek na ekranowe salony. Jedni ubrali się bardziej stosownie, inni zachowali się z większą ogładą, jeszcze inni byli po prostu uroczy, ale byli i tacy, którzy weszli na przyjęcie tylnymi drzwiami bez zaproszeń. Na szczęście o nich bardzo szybko zapomnimy. musli magazine
*
>>zjawisko
em się stała
zęść 1)
Raczkujący superherosi i dojrzała kobieta
Z
acznijmy jednak od samego początku, czyli od połowy XX wieku. Były to czasy, gdy filmowe sztuczki nie pozwalały dzielić się jeszcze z widzami historiami o superbohaterach w sposób godny i adekwatny do narysowanych pierwowzorów. I chodzi tu głównie o samą technikę, bo tylko ona pozostawała twórcom, biorąc pod uwagę płytką tematykę i treść ówczesnych komiksów. Produkcje te charakteryzowały się przede wszystkim bardzo niskim budżetem, co nie pozwalało nadto wznieść się twórcom na wyżyny „artystycznego” wyrazu. Były to najczęściej filmy i seriale robione na potrzeby telewizyjne z kiczowatymi kostiumami, przerysowanymi bohaterami, tandetnymi efektami specjalnymi i śmiesznymi rozwiązaniami fabularnymi, gdzie latający i pełzający herosi (Superman, Batman i Spider-Man) byli niezbyt ruchawi i źle ubrani, a innych po prostu malowano na zielony kolor (Hulk, który był swoistą wariacją na temat wątku Dr. Jekylla i Mr. Hyde’a). Nawet mroczny rycerz Batman zyskał
wówczas wesołą i campową oprawę w filmie Batman. The Movie z główną rolą Adama Westa. Wszystkiemu winien był target, do którego skierowano ten gatunek — młody czytelnik czy widz potrzebował jedynie bajeru, fajerwerku i zabawy. Nic ponad to. Komiks otrzymał wówczas swoje miejsce w kulturze i przez wiele lat kojarzył się jedynie z czymś niedojrzałym i niewartym uwagi. Pomimo że bohaterowie z czasem dorastali, poważnieli, starzeli się, zyskiwali ludzką twarz, zmagając się przy tym z własnymi problemami, nierzadko sięgając też głębiej w swoją psychikę, ciągle nie mogli przedostać się do mainstreamu — zostali osądzeniu już na początku, gdy jeszcze raczkowali.
W
latach 60. XX wieku wiele komiksów powstawało w podziemiu, z dala od gazetowych dodatków i spojrzeń młodzieży. Jednym z takich dzieł, które w 1968 roku trafiło na ekrany kin, była Barbarella Jean-Claude Foresta >>47
*
— erotyczna historia o kobiecie z przyszłości, międzygwiezdnej agentce, która miała uratować wszechświat od zakusów szalonego naukowca Durand Duranda, a której niestraszne były nawet Maszyna Rozkoszy i niekończące się orgazmy. Film wyreżyserował Roger Vadim, w roli tytułowej obsadzając swoją żonę Jane Fondę. Obraz zdobył miano jednego z najbardziej kiczowatych filmów, jednak pomimo braku smaku i campowej stylistyki zyskał też grono wiernych wielbicieli na całym świecie. Polecam wszystkim jako ciekawostkę.
Peleryny i trykoty wchodzą na salony
P
rzełom dla kina komiksowego przyszedł dopiero w 1978 roku wraz z adaptacją przygód Supermana — niestety, jak dla mnie jednego z najbardziej nudnych bohaterów w historii światowej popkultury. Docenić jednak należy pracę samego reżysera Richarda Donnera, który zdecydował się podjąć wówczas taki temat, zdobywając na ten cel niebagatelną sumę, wystarczającą na produkcję filmową dorównującą swoją wizją papierowemu oryginałowi. Obsada miała być gwiazdorska — na początku planowano w głównej roli obsadzić m.in. Clinta Eastwooda, Sylwestra Stalone’a, Roberta Redforda czy Paula Newmana, jednak stwierdzono, że żaden znany aktor nie może latać na ekranie, gdyż nie będzie odebrany na serio. Zorganizowano więc casting, na którym pojawił się nikomu nieznany wówczas Christopher Reeve, o aparycji bardzo przypominającej komiksowego bohatera. Obok niego zagrali Gene Hackman i Marlon Brando (w małym epizodzie, za który zgarnął pokaźne honorarium). Jednak film odniósł wielki sukces kasowy i zarobił 300 mln dolarów — więc było warto! Komiks zaczął wówczas coś znaczyć, ale jego dobra passa nie trwała zbyt długo — w latach 80. XX wieku adaptacje komiksowe znowu były zagrożone, ponieważ Superman i jego kolejne ekranizacje poniosły klęskę, a z kolei drugi flagowy bohater ze stajni DC Comics czekał aż dziesięć lat na swoją szansę przejścia z papieru na srebrny ekran. Powodem były ciągle zmieniające się scenariusze i przeróżne wizje reżyserskie. W końcu w 1989 roku postanowiono dać szansę młodemu amerykańskiemu reżyserowi Timowi Burtonowi, który >>48
>>zjawisko
wcześniej zachwycił publiczność swoim Sokiem z żuka. Burton zgodził się podjąć temat, jednak warunkiem była zupełna swoboda twórcza. Wytwórnia zaryzykowała, dając wolną rękę reżyserowi i jego nieprzewidywalnej wizjonerskości. Tak powstał mroczny film o czarnym mścicielu z Gotham niczym nieprzypominający poprzednich campowych realizacji. Reżyser oparł się na rysunkach Franka Millera, który bardzo odważnie jak na tamte czasy wykreował postać Batmana. Sam Burton wystylizował film tak, że idealnie odwzorował klimat komiksu Millera, a tym samym trafił głównie do dorosłych widzów. Burton osiągnął sukces artystyczny i komercyjny, a producenci postanowili już bez obaw powierzyć mu drugą część przygód Człowieka Nietoperza. W 1992 roku powstał Powrót Batmana — obraz jeszcze bardziej makabryczny i brutalny niż pierwsza część. Tak duże natężenie przemocy było dla wytwórni już nie do przyjęcia (choć dorosłym widzom przypadło do gustu). Producenci postanowili za wszelką cenę odzyskać młodszy target, przekazując pałeczkę Joelowi Schumacherowi wraz z przykazaniem nakręcenia obrazu bardziej przyjaznego młodemu widzowi. Kolejne części Batmana przynosiły co prawda duże dochody, ale pod względem artystycznym były niezbyt udanymi produkcjami. Czarę goryczy widzów przelała produkcja z 1997 roku Batman i Robin, która ponadto okazała się wielką klapą finansową mimo wyłożonego kapitału. Dopiero Christopher Nolan w 2005 roku przywrócił mroczną estetykę postaci, oddając widzom co batmanowskie i realizując swojego Batman: Początek z główną rolą Christiana Bale’a. Ale trzymajmy się chronologii.
Kilku przegranych i jeden sprawiedliwy
L
ata 80. i 90. ubiegłego stulecia mimo chlubnych wyjątków nie były zbyt łaskawe dla adaptacji komiksowych. W dużej mierze winę ponosiły ograniczenia techniczne i finansowe, które postawiły pod ścianą wielu producentów. W efekcie powstawały filmy mało znaczące, o których bardzo szybko zapomniano, takie jak np.: Flash Gordon Mike’a Hodgesa (1980), Kaczor Howard Willarda Huycka (1986), Dick Tracy Warrena Beatty’ego (1990), Cień Russella Mulcahy’ego (1994), Kruk Alexa Proyasa (1994) z pamiętną rolą musli magazine
*
>>zjawisko
>>49
*
Brandona Lee czy totalny koszmarek ze stajni Image Comics — Spawn Marka A.Z. Dippe’a (1997). Według mnie z tego okresu wart uwagi jest jedynie Punisher w reżyserii Marka Goldblatta z 1989 roku, w którym Dolph Lundgren wcielił się w postać Franka Castle’a, byłego żołnierza Marines i weterana z Wietnamu, któremu podczas pikniku w Central Parku mafia morduje rodzinę. Sam Frank wychodzi cało z masakry, staje się Punisherem i bierze odwet nie tylko na zabójcach swojej żony i córki, ale na wszystkich większych i mniejszych przedstawicielach nowojorskiego światka przestępczego. Okrucieństwo Punishera uczyniło go swoistym antybohaterem świata komiksu, który przez swoje metody często popadał także w konflikty z innymi bohaterami uniwersum Marvela, m.in. z Daredevilem czy Spider-Manem. Punisher był jedną z licznych postaci wydawnictwa Marvel Comics — drugiej po DC Comics liczącej się firmy na rynku. Na jej czele stał Stan Lee, który stworzył wiele flagowych postaci oficyny. Marvel co prawda wyczuł w tych czasach rynek filmowy, jednak miał on (poza nielicznymi przypadkami) bohaterów, których dużo trudniej było pokazać na ekranie niż bohaterów DC. Takich postaci, jak: Spider-Man, X-Men czy Fantastyczna Czwórka nie można było przenieść na ekran w zadowalający sposób, tak by w pełni oddać typowy rozmach komiksowej rzeczywistości. Bez efektów komputerowych nie można było jak na razie przeskoczyć tej po>>50
>>zjawisko
przeczki, dlatego Marvel na początku swej filmowej drogi postawił na bardziej ludzkich herosów, którzy zamiast nadludzkich mocy dysponowali sporym arsenałem broni i gadżetów. Poza Punisherem drugim bohaterem, który mógł pojawić się na ekranie bez większego wkładu efektów specjalnych (bo nie latał, nie tkał sieci i nie miał płonącej czaszki zamiast głowy), był Blade, czyli czarnoskóry wampir, który dla dobra ludzkości trzebi swoich braci. Główną rolę w filmie Stephena Norringtona zagrał Wesley Snipes. Obraz z 1998 roku cechował się sporym natężeniem brutalności i niezbyt mądrą fabułą. Tak zresztą było również w przypadku kolejnych części. Przełom w przedstawianiu komiksowych superbohaterów miał się pojawić dopiero za kilka lat.
Bliżej ziemi
P
odczas gdy świat oczekiwał z niecierpliwością na kolejne — coraz lepsze i barwniejsze — opowieści o postaciach Marvela, na początku nowego stulecia zaczęły się pojawiać ekranizacje bazujące na nietypowych, najczęściej niezależnych musli magazine
*
komiksach, które były raczej literaturą faktu aniżeli fantastyczną fikcją. Ich bohaterami nie byli superherosi, ale zwykli ludzie ze swoimi problemami i bolączkami. Mniej lub bardziej zwariowani, stąpający twardo po ziemi, postępujący czasami niezgodnie z prawem czy próbujący po prostu przeżyć jakoś we współczesnym świecie. Co ciekawe, były to bardzo dobre ekranizacje — wśród nich warto wymienić na pewno Ghost World Terry’ego Zwigoffa (2001) ze znakomitymi rolami Steve’a Buscemi, Thory Birch i Scarlett Johansson. Film opowiada o dwóch zblazowanych i cynicznych nastolatkach, które postanawiają zakpić z mężczyzny szukającego na łamach gazety poznanej wcześniej nieznajomej kobiety. Niespodziewanie między jedną z nastolatek a mężczyzną rodzi się swoista przyjaźń, mająca swoje wzloty i upadki, jak to w życiu bywa. Ciekawe dialogi, świat przedstawiony filmu i główne role tworzą obraz pełny intrygujących momentów i odniesień. Później powstały jeszcze: Droga do zatracenia Sama Mendesa (2002) ze świetnymi rolami Toma Hanksa, Jude’a Lawa i Paula Newmana oraz Oscarem za najlepsze zdjęcia, Amerykański splendor Shari Springera Bermana i Roberta Pulciniego (2003), do którego twórcy włączyli także sceny animowane, czy Historia przemocy Davida Cronenberga (2005), która została nagrodzona Oscarem za scenariusz (spora w tym zasługa Johna Wagnera i Vince’a Locke’a — twórców komiksu). Filmy te stworzyły
>>zjawisko
nową jakość, zdobywając wiele głosów uznania i przedostając się do świadomości widzów i krytyków przede wszystkim jako historie niebanalne i warte uwagi głównego nurtu. Szkoda tylko, że powstało wówczas ich tak mało, pozostawiając daleko z przodu opowieści dużo bardziej kolorowe i nośne komercyjnie. Pierwsza dekada XXI wieku niezaprzeczalnie należała bowiem w kinie do superherosów, którzy otworzyli worek z technicznymi nowinkami i podzielili je między sobą wedle uznania. W kinie zaczęło być szybciej, efektowniej i głośniej. I jak na razie nikt nie zdołał zatrzymać tej rozpędzonej machiny złożonej z wszelkiej maści mutantów, mścicieli i demonów.
O złotym okresie komiksu w kinie przeczytacie już w numerze kwietniowym „Musli Magazine” >>51
Kamil Czapiga
Na świat przyszedł 20 lat temu. Ilustracją i projektowaniem obrazu zajmuje się od 2 lat. Jest studentem I roku Projektowania Graficznego na Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach. Jak na razie na swoim koncie ma jedną wystawę indywidualną. Na te większe osiągnięcia oczywiście cały czas czeka…
Kamil Czapiga www.czapajew.wordpress.com
>
>>nowości książkowe
Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya Jacek Dehnel W.A.B. 2011 39,90 zł
Miasta pod Skałą Marek S. Huberath Wydawnictwo Literackie 2011 44,90 zł
Na początku marca na półkach księgarskich pojawi się nowa książka Jacka Dehnela — Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya. Po roku milczenia autor powraca historią o Franciscu Goi — wybitnym hiszpańskim malarzu przełomu XVIII i XIX wieku. Akcja powieści rozgrywa się w okresie, w którym Goya na fali swej popularności zarówno dużo pracuje (maluje dla królewskiego dworu i bierze zlecenia z całej Hiszpanii), jak i dużo romansuje. Ale w tym wszystkim jest też starym i schorowanym człowiekiem, mającym w dodatku syna, który niezbyt mu się udał — zamiast tworzyć jak ojciec, woli studiować książki. Rozczarowanie Francisca przekłada się na ich relacje, które są dość trudne. Życie w cieniu wielkiego ojca na pewno jest dość uciążliwe dla Javiera, tym bardziej że sam Goya nie ma łatwego charakteru — nie tylko decyduje o małżeństwie syna, ale kokietuje również swoją synową. A nuż wnuka będzie mógł urobić na swój obraz i podobieństwo? Historia podzielona jest na dwa głosy — mówi Francisco i mówi Javier. Opowiadając o swoim życiu i sobie nawzajem, obydwaj kreślą wspólne portrety i relacje niezbyt przychylnymi emocjami. Saturn „to mroczna historia, w której w zasadzie nie ma bohatera, z którym można by sympatyzować” — jak mówi sam autor. Podobno proces twórczy przyprawił pisarza o pierwszą w życiu depresję. Jednak do książki podszedł jak zwykle profesjonalnie, przygotowując bardzo skrupulatnie grunt do pisania, analizując wiele biografii, listów i monografii z czasów XVIII-wiecznej Hiszpanii. Zresztą wielka staranność i szczegółowość przygotowania jest wpisana w każdą pracę autora Lali. Zapowiada się więc ciekawa lektura, tym bardziej wyczekiwana, że od czasu Lali z 2006 roku (nagrodzonej Paszportem „Polityki”) Jacek Dehnel sięgał raczej po mniejsze formy literackie — albo po nowele i opowiadania, zebrane w zbiorze Balzakiana (2008), albo po szkice i krótsze eseje, zamieszczone w ciekawie wydanym Fotoplastikonie (2009), w którym obok tekstów zamieścił stare fotografie ze swoich zbiorów (i nie tylko). Dehnel w swoich książkach odnosi się bardzo często do czasu przeszłego, odwołuje do tradycji, nierzadko też stylizuje opowiadaną historię zgodnie z dawnymi kanonami. Jego twórczość jest też pięknie udekorowana i uestetyzowna, przez co wyróżnia się i zupełnie nie przystaje do naszej współczesnej literatury. Oceńcie sami, czy jest to wada, czy zaleta?
Marek S. Huberath pisze niezbyt często, każąc swoim czytelnikom czekać zazwyczaj po kilka lat na kolejną książkę. Jednak trud czekania rekompensuje zawsze wysoka jakość jego prozy, która jest na tyle intrygująca i złożona, na ile potrafią być skomplikowane filozofia, matematyka, fizyka i religia w jednym. Huberath na co dzień jest krakowskim fizykiem, wykładającym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jako autor fantastyki debiutował w 1987 roku na łamach „Fantastyki” opowiadaniem Wrocieeś Sneogg, wiedziaam. Opowiadanie to zdobyło wówczas pierwsze miejsce w konkursie organizowanym przez miesięcznik i na lata ugruntowało pozycję pisarza (mimo małego dorobku autor może pochwalić się już kilkoma nagrodami — Srebrnym Globem, Śląkfą czy potrójną Nagrodą im. Janusza A. Zajdla). Obecny rok jest bardzo dobrym rokiem dla fanów twórczości Huberatha, na początku lutego na rynek księgarski trafiła bowiem najnowsza powieść pisarza Vatran Auraio, natomiast w tym miesiącu mamy okazję sięgnąć do drugiego wydania Miast pod Skałą — powieści wydanej w 2005 roku. Książka ta, jak cała twórczość Huberatha, jest złożona i trudna do ogólnego streszczenia, jednak mogę zarysować sam jej początek, pozostawiając całą resztę autorowi i mając jednocześnie nadzieję, że moje niedopowiedzenie zachęci wszystkich do zejścia głębiej i sięgnięcia po tę pozycję. Bohaterem opowieści jest młody profesor Humprey Adams, który w Murze Watykańskim odkrywa wejście do labiryntu prowadzącego do podziemi Świętego Miasta. Tak z naszej „poukładanej” rzeczywistości trafia do świata, w którym ożywają i atakują go starożytne posągi — gigantyczne muchy, mechaniczne skorpiony, jednorożce. Twardo stąpający po ziemi Adams bierze wszystko za zły sen, tym bardziej że otoczenie samo w sobie jest oniryczne, a wszystkie zdarzenia tak absurdalne i niedorzeczne, jak tylko potrafią być senne majaczenia. Co z tego, skoro Humprey za nic nie może się obudzić, a to dopiero pierwsze z kilku miast, do których przyjdzie mu trafić… Opowieść bogata jest w motywy biblijne, ale i pełna odniesień do historii, kultury i światowej sztuki. Kto lubi złożone wątki, literackie odwołania i rozbudowaną metaforykę, ten koniecznie musi sięgnąć po tę książkę. I nie musi być przy tym miłośnikiem fantastyki, bo Miasta pod Skałą to po prostu kawał dobrej literatury, stawiającej poprzeczkę nieco wyżej niż wiele pozycji z półki mainstreamu.
(SY) >>66
(SY) musli magazine
>>nowości filmowe
Poznasz przystojnego bruneta reż. Woody Allen obsada: Anthony Hopkins, Naomi Watts, Josh Brolin, Antonio Banderas 11 marca 2011 98 min
Jeż Jerzy reż. Wojtek Wawszczyk, Tomasz Leśniak, Jakub Tarkowski obsada (głos): Borys Szyc, Maria Peszek, Marcin Hycnar, Wojtek Wawszczyk 11 marca 2011 80 min
Wychodzi na to, że pierwsza jaskółka wiosny nie czyni, ale filmy Woody’ego Allena owszem! Dodajmy, że tylko w Polsce i z niemal rocznym opóźnieniem (w porównaniu z premierą światową), ale kto by się nad tym teraz rozwodził. Ważne, że jest! Okazuje się, że reżyser do ukochanego Nowego Jorku wrócił z kamerą tylko na moment, przy okazji filmu Co nas kręci, co nas podnieca. Po krótkim przystanku na Manhattanie znowu spakował walizki i powrócił do Londynu. Czy i tym razem dostaniemy od niego mrożącą krew w żyłach opowieść spowitą londyńską mgłą, jak było w przypadku Wszystko gra, Scoop — Gorący temat czy Snu Kasandry? Wszystko wskazuje na to, że nie! Allen po ostatnim filmie na nowo rozsmakował się w miłosnych potyczkach. Poznasz przystojnego bruneta to historia dwóch par — Alfiego (Anthony Hopkins) i Heleny (Gemma Jones) oraz ich córki Sally (Naomi Watts) i jej męża Roya (Josh Brolin). I żyli długo i szczęśliwie? Nie w głowie Allena, który uwielbia dzikie żądze, seksualne potyczki, miłosne emocje, ekscytacje i sercowe palpitacje! Kostki domino tym razem w ruch wprawi głowa rodziny — Alfie, który zostawi swoją żonę dla dziewczyny lekkich obyczajów. Porzucona Helen uwikła się z kolei w toksyczny związek z... wróżką. Ich córka nie umknie przed urokiem i temperamentem swojego szefa (Antonio Banderas), a zięć? Cóż, nie ma nic bardziej podniecającego od tajemniczej i egzotycznej sąsiadki (Freida Pinto). Jak zwykle u Allena mamy soczystą galerię osobowości, które wypełniają pierwszy i drugi plan. Mamy też nieodparte wrażenie, że to wszystko już było: podobne pytania i ograne dylematy, przewrotny finał i egzystencjalny ból istnienia, zaś gabinet psychoanalityka zgrabnie zamieniony został na mieszkanie wróżki. Ale czy to ważne? Czy właśnie nie za to kochamy filmy Allena? Niezależnie od tego, ile razy je widzieliśmy, nieustannie chcemy więcej. Zagraj to jeszcze raz, Woody!
Jeż Jerzy to szalona i niepoprawna politycznie, surrealistyczna komedia społeczno-obyczajowa z cynicznym spojrzeniem na współczesną popkulturę i sztukę. Z góry i bez niedopowiedzeń trzeba jednak podkreślić, że przeznaczona jest raczej dla widzów dojrzałych. Jak uprzedza Wojtek Wawszczyk, jeden z reżyserów filmu, jego treści mogą obrazić niejedną osobę, adresowany jest więc do „ludzi, którzy są w stanie zrobić dwa kroki do tyłu, przyjrzeć się rzeczywistości przez zmrużone oczy i umieć się zaśmiać”. Pasjonatom komiksu głównego bohatera nie trzeba przedstawiać — albumy Rafała Skarżyckiego (scenariusz) i Tomasza Leśniaka (rysunki) należą do jednej z najpopularniejszych serii komiksowych w Polsce. Animacja rozwija wątek z albumu In vitro — pojawia się tu niedoskonały klon Jeża Jerzego, który ma zostać gwiazdą popkultury i dziełem sztuki jednocześnie. Miłośnicy długometrażowych animacji, którzy dorobili się już pociech, muszą tym razem zapomnieć o integracyjnym weekendzie z maluchami i wybrać się do kina w gronie przyjaciół, którzy dobrze znoszą soczysty język i mało wybredny humor. Pełno tu nagości i seksu, bo Jerzy to czystej wody hedonista z urokiem osobistym, któremu nie potrafi oprzeć się żadna kobieta. Nie brakuje przekleństw, bo trudno oczekiwać takich mankamentów po języku osiedlowych skinheadów, którym takie dziwadło jak Jeż Jerzy nie może być obojętne. Jerzy, choć to jeż z prawdziwymi kolcami, upodobał sobie życie wśród ludzi i niczym się specjalnie od nich nie różni. Może poza tym, że jest mniej zwierzęcy w swoich zachowaniach od człekokształtnych. Ale niech ktoś spróbuje to wyjaśnić skinheadom! Przyszedł na świat w Lasku Bielańskim, ma 21 lat i mieszka na Powiślu w zaniedbanej kawalerce, lubi wypić, zajarać i jeździć na deskorolce. Z życia stara się czerpać pełnymi garściami, nie wadząc nikomu. Ale kto to potrafi w dzisiejszych czasach? Twórcom udało się pozyskać dla projektu gwiazdorską obsadę. Jerzemu głosu użyczył Borys Szyc, a jego przyjaciółce Yoli — Maria Peszek, głosem jej męża przemówił Marcin Hycnar. Grają też m.in. Leszek Teleszyński, Krystyna Tkacz i Maciek Maleńczuk. Jest też parę głosów niespodzianek — Krystyna Czubówna, Włodzimierz Szaranowicz, Monika Olejnik. Są także elementy musicalowe — Budyń z Pogodno napisał piosenki, Jan Duszyński muzykę ilustracyjną na orkiestrę.
ARBUZIA
EWA SOBCZAK >>67
>
>>nowości płytowe
Collapse Into Now R.E.M. Warner Music 2011 59,99 zł
Back In Town John Porter EMI Music Poland 2011 cena jeszcze nieznana
Nie ma chyba osoby, która nie znałaby piosenek Losing My Religion czy Everybody Hurts. Grupa R.E.M. obecna jest na scenie już od 31 lat, wydała 14 albumów studyjnych i 6 kompilacji. Mimo imponującego dorobku członkowie zespołu nie spoczywają jednak na laurach — 7 marca ukaże się kolejny (już 15) krążek formacji Collapse Into Now.
Wielki powrót Johna Portera! Dodajmy, że wielki solowy powrót, bo dotychczas artysta nie dawał o sobie zapomnieć dzięki wieloletniemu duetowi z Anitą Lipnicką. Po kilku udanych płytach para postanowiła rozstać się muzycznie i wrócić do swoich osobnych przestrzeni artystycznych. Efekt? Myślę, że usatysfakcjonowani powinni być zarówno entuzjaści mariażu z Lipnicką, jak i wierni fani Johna jeszcze z czasów Helicopters. Krążek powstał na przełomie listopada i grudnia ubiegłego roku w iście rock’n’rollowym tempie! Jak donoszą wtajemniczeni — w rekordowym czasie 12 dni! Album w całości zarejestrowano w londyńskim studiu nagraniowym. Nie obyło się bez gwiazd! U boku Johna w roli współproducenta Back In Town pojawił się Phill Brown, który wcześniej pracował z takimi sławami, jak choćby: Bob Marley, Robert Plant, Dido, Dave Gilmour czy Faithless. Ogromną niespodzianką jest to, że aż dziewięć z jedenastu numerów pojawiło się na płycie w wersji „live”. Kolejny bonus na muzyczne podniebienia smakoszy to analogowa technologia, która nadała całości bardzo oryginalne, nieprzefiltrowane, płynące z duszy i trzewi brzmienie. Czego możemy się spodziewać po Back In Town? Bez wątpienia dojrzałego albumu artysty, który przede wszystkim wie czego chce i który w niezwykle finezyjny sposób bawi się muzyką. Wtórujący Porterowi muzycy znani są z niesztampowego podejścia do tworzenia i pracy z instrumentem. To bez wątpienia również wpłynęło na nieoczywisty i bardzo osobny klimat krążka. Trudno go ubrać w ramy i opatrzyć metką, co z pewnością okaże się szczególną wartością dla wymagającej publiczności. Nie brak też znanego fanom hipnotyzującego wokalu, niesamowitych historii i mrocznych klimatów, które od lat są spécialité de la maison artysty. Panuje za to duża rozbieżność w temperaturze numerów — od niespiesznych ballad po niezwykle dynamiczne utwory — co nadaje całości smaczną strukturę samonapędzającej się, ale niezwykle spójnej machiny. Premiera już 18 marca! „Musli Magazine” gorąco poleca Waszej uwadze świeżutką płytę Back In Town i wywiad z Johnem, w którym szerzej o jego najnowszym projekcie i nie tylko…
Oczekiwania wobec nowego wydawnictwa są ogromne, gdyż R.E.M. to jedna z najważniejszych formacji ostatniego ćwierćwiecza. Jak wiadomo, najtrudniej jest się zmierzyć z własną legendą, jednak doświadczeni muzycy zdają się wytrzymywać tę ogromną presję. Z biegiem lat stają się coraz odważniejsi w swoich aranżacjach, coraz częściej łącząc różne muzyczne style. Po ostrym i rockowym albumie Accelerate, Amerykanie proponują nam bardziej eklektyczny zestaw — bawiąc się muzyką, przedstawiają nam zarówno typowe dla siebie łagodne i trochę rockowe ballady (Discoverer), jak i szybkie, punkowe numery (Alligator Aviator Autopilot Antimatter). Zespół z Athens wspomogli znakomici goście, między innymi: Patti Smith, wokalista Pearl Jam — Eddie Vedder, gitarzysta i wieloletni współpracownik Patti Smith — Lenny Kaye oraz Joel Gibb — frontman znany z formacji The Hidden Cameras. Udział artystów spoza składu wzbogaca płytę, jednak, jak to zwykle w przypadku R.E.M. bywa, najlepszym elementem ich utworów jest charakterystyczny głos Michaela Stipe’a. Lider grupy jest nadal w świetnej formie, niezmiennie zachwycając słuchaczy swoją barwą. Na krążku usłyszymy też bogate instrumentarium: smyczki, fortepian, tamburyn i akordeon w połączeniu z gitarami i perkusją. Największym zaskoczeniem płyty jest utwór Blue. Jest to najbardziej alternatywna propozycja na płycie, w zasadzie pozbawiona melodii. Ten rodzaj dźwiękowej impresji, ze sprzężonymi, metalicznymi gitarami, brzmi jak komunikat ze statku kosmicznego. Wrażenie to potęguje zmodyfikowany komputerowo, gorzko brzmiący wokal Patti Smith. Singlem promującym krążek jest Mine Smell Like Honey. Teledysk do utworu został nakręcony metodą poklatkową, nawiązując tym samym do animacji i niemych filmów z lat 20. XX wieku. Zespół wybrał ten sposób na promowanie płyty, ponieważ — jak mówi basista zespołu Mike Mills — prawdopodobnie nie wyruszy w trasę koncertową. Jeżeli zatem nie będzie nam dane zobaczyć zespołu na żywo, proponuję od razu 7 marca pobiec do sklepu po ich nowy krążek i cieszyć się samą muzyką. Płyty takiej formacji nie wypada nie mieć w domowej płytotece.
ARBUZIA
AGNIESZKA BIELIŃSKA >>68
musli magazine
*
>>recenzje
Krwawiąca dusza
M
ając wszystko, można stracić jeszcze więcej. Helen Sandry Nettelbeck to opowieść o pięknej kobiecie, doskonale odnajdującej się w roli żony, matki, kochanki, przyjaciółki, zadowolonej z dotychczasowego życia i spełnionej zawodowo. Jej codzienność zmącona zostaje przez ciężką depresję, która wyniszcza ciało, duszę, niszczy rodzinę i stosunki z przyjaciółmi. Miłość, przyjaźń, praca — wartości, które na co dzień są dla większości ludzi celami samymi w sobie, do których sukcesywnie dążą, w tym przypadku stają się lekarstwem, antidotum na straszną, zabijającą od środka chorobę. Film obejrzałem przez przypadek. Jak się okazało, przypadki mogą być inspirujące, przypadki są potrzebne. Depresja jest chorobą, o której rzadko mówi się w telewizji. Chorych spotykamy na ulicy, lecz często ich nie zauważamy. Chora dusza nie zawsze wpływa na wizerunek człowieka, sposób jego zachowania w towarzystwie. Skrywane emocje wygrywają z wyuczonym zachowaniem dopiero w domowym zaciszu, w samotności.
G
łówna bohaterka filmu jest nauczycielką muzyki na jednym z amerykańskich uniwersytetów. Oddana swoim studentom, inteligentna, niezwykle wrażliwa. Prywatnie od dziesięciu lat szczęśliwa żona Davida, troskliwa matka Julie — córki z poprzedniego małżeństwa. Film rozpoczyna się kolejnymi urodzinami kobiety, które spędza wśród przyjaciół i rodziny. Nic nie zwiastuje tego, co ma nastąpić. Jednak każdy kolejny dzień coraz bardziej wypełniają rozpacz oraz fizyczny i psychiczny ból, którego nie da się opowiedzieć słowami. Depresja jest dla głównej bohaterki powodem do wstydu. Zataiła przed Davidem fakt, iż dwa lata przed ich ślubem, tuż po urodzeniu córki przeszła przez podobne piekło. Wówczas rozstała się z pierwszym mężem, który nie potrafił udźwignąć ciężaru jej choroby. Film Helen jest idealnym studium przypadku depresji klinicznej. Reżyserce udało się pokazać totalną niemoc i wszechogarniające poczucie bezradności. Temat ciągle świeży, nieprzemaglowany przez twórców, nie do końca poznany. Nie znajdziemy w tym filmie gwałtownych zwrotów akcji, wszystko dzieje się powoli, przewidywalnie. Spokojne ruchy kamery powodują, że do pewnego momentu oglądamy piękną baśń o królewnie, jej cudownym życiu i pasji. Magia obrazu tkwi jednak w swobodnym dryfowaniu pomiędzy czarnym a białym, złem a dobrem. Momentami film wydaje się jednak zbyt mocno szargać nasze uczucia. W czasie gdy główna bohaterka przechodzi największy kryzys, stopień natężenia jej zaburzeń może wywołać fizyczny ból u widza. Widzimy ją siedzącą z nożem na kuchennej podłodze, wstrząsaną drgawkami, ubrudzoną jedzeniem, zatraconą w szaleństwie. Ciągle moim zdaniem niedoceniona, a doskonała w tej roli Ashley Judd potrafi skupić na sobie uwagę. Tak naprawdę bowiem Helen jest
niejako monodramem. Każda osoba chora na depresję musi zmagać się z nią w pojedynkę. Świetna jest kreacja Ashley Judd, która w ciągu dwóch godzin filmu przechodzi dwie przemiany — ze statecznej, wyważonej kobiety w szarganą emocjami, neurotyczną, lekko zwierzęcą dziewczynkę, by wrócić do statecznej postaci pod koniec filmu. Jej męża — Davida gra Goran Visnjic, szerszej publiczności znany z roli doktora Luki Kovaca, w którego wcielił się w bijącym rekordy popularności serialu Ostry dyżur. Na szczególną uwagę zasługuje Lauren Lee Smith, która choć przez większą część filmu przewija się na drugim planie, doskonale buduje swoją postać. Poznajemy ją jako Mathildę — uczennicę Helen, zmagającą się z depresją i stanami lękowymi. Kobiety zaprzyjaźniają się, tworzą tandem, który nie dopuszcza do siebie osób trzecich, wspólnie przeżywając najgorsze momenty.
O
trudnych sprawach trzeba mówić z wyczuciem, delikatnie. Tymczasem Sandra Nettelbeck, która wyreżyserowała film będący koprodukcją kanadyjsko-niemiecko-amerykańsko-brytyjską, sięga po bardzo mocny przekaz — realistyczne próby samobójcze, przelewającą się przez ekran krew, nieustanny szloch, dziki seks i przemoc. W pewnym momencie miałem dość zła, które wyłaziło z każdego kąta. Bardzo dobrze, że oszczędne dialogi ustępują miejsca muzyce i pojawiającej się raz po raz ciszy, którą przerywa bezdźwięczny krzyk duszy. Gratulacje należą się autorom zdjęć, którzy potrafili stworzyć niesamowity klimat, przenosząc widzów do zimnej, szarej i surowej krainy, w której główną rolę grają uczucia, a nie malownicze widoki. Helen to opowieść o zmianach, które potrzebne są każdemu człowiekowi, by żyć. W jednej chwili niebo zmienia się w piekło, wybrukowane monotonną codziennością. Nigdy nie wiemy, co wydarzy się jutro, jakie niespodzianki szykuje los. Film daje nadzieję tym, którzy zmagają się z przeciwnościami losu, że będzie lepiej. Dla tych, którzy z radością przyglądają się swojemu życiu, jest przestrogą, że natura zawsze dąży do równowagi, bez względu na to, jak bardzo byśmy się przed tym wzbraniali. Mądry film dla wszystkich, którzy oczekują czegoś więcej aniżeli dwóch godzin drętwych dialogów i miałkiej rozrywki. To nie jest kolejna opowieść o smutnej kobiecie i jej rodzinie. Helen jest portretem psychologicznym ciężko chorego człowieka. Kwintesencją całego obrazu jest nadzieja, która pomaga przetrwać najtrudniejszy nawet czas. KRZYSZTOF KOCZOROWSKI
Helen reż. Sandra Nettelbeck 2009 >>69
*
>>recenzje
Schody donikąd
S
chody to konstrukcja, która umożliwia komunikację między poziomami, jest swego rodzaju ścieżką, tyle że bardziej skomplikowaną, bo przenieść nas może na inną kondygnację. W obrazie Schody (1987) Zbigniewa Rybczyńskiego są one w pewnym sensie właśnie metaforą przeniesienia widza na inny poziom, w świat kina. Film możliwy jest do odczytania na wielu płaszczyznach. Jest tworem nowatorskim, zrealizowanym pod koniec lat 80. ubiegłego stulecia, w systemie HDTV, który już przez samą formę zapisu staje się dla nas, zwłaszcza dzisiaj, projektem niezwykle interesującym. Istotnym zjawiskiem, o którym nie sposób nie wspomnieć przy okazji filmu Schody, jest jego intertekstualność. Reżyser w swym obrazie wykorzystuje bowiem sekwencję słynnych schodów odeskich z Pancernika Potiomkina Siergieja Eisensteina (wątek ten wykorzystany był w historii kina wielokrotnie, m.in. przez Woody’ego Allena w Bananowym czubku, Briana de Palmę w Nietykalnych czy Juliusza Machulskiego w Déjà vu). Idąc tropem Michaiła Bachtina, każda wypowiedź odznacza się możliwością dialogu, jest zaledwie odpowiedzią na wypowiedź wcześniejszą i zaczynem kolejnych. Na tym polu prawdziwy przełom kulturowy nastąpił w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia. Inspiracją okazała się tu jawnie wykorzystywana tendencja oparta na zapożyczeniu, powtórzeniu, cytacie, aluzji i pastiszu. Geniuszem doby postmodernizmu stawał się, nie jak to było wcześniej, ktoś, kto dokonywał czegoś absolutnie nowego, przewrotu w swojej dziedzinie, ale wynalazca metafor, mistrz persyflażu, żonglerki cytatem, który przypomina i zaskakująco miksuje. Takim obrazem bez wątpienia są właśnie Schody.
W
idz jest świadkiem wchłonięcia bohaterów Rybczyńskiego (amerykańskich turystów) w czarno-biały świat zbudowany przez Eisensteina. Postacie przenikają się nawzajem, a w pewnym momencie nawiązują ze sobą relację. Ciekawym zjawiskiem jest wykorzystanie przez Rybczyńskiego nie tyle samego świata, miejsca makabrycznych wydarzeń, ale też teorii typażu, charakterystycznej dla kina radzieckiego lat 20. Uderza nas jaskrawość kostiumów i krzykliwa charakteryzacja postaci, jest punk, jest wielbiciel muzyki disco z nieodłącznym magnetofonem, którego bez trudu można by było spotkać na ulicy jeszcze dwadzieścia parę lat temu, jest także turysta z kamerą, który próbuje uwiecznić krwawe zajście, oraz pan w czapeczce baseballowej. Bohaterowie Rybczyńskiego podróżują, ale zamiast poszukiwać, drepczą w miejscu, przybierając maski i uciekając w bezpieczne role, które narzuca im społeczeństwo. Są przerażająco przewidywalni i mało ciekawi. Dla Rybczyńskiego to chwilowe zamieszanie na odeskich schodach jest metaforą niechcianej wolności, krótkiego, absurdalnego, często nie dość wykorzystanego istnienia, ale wydreptanego niepotrzebnie na błahostki, w popłochu przed odpowiedzial>>70
nością i samotnością. I chociaż sam reżyser częstokroć w wywiadach odżegnywał się od tego, jakoby jego obrazy podszyte być miały głębią filozoficzną (doprawdy w najlepszym wydaniu!), to nie sposób nie mieć skojarzeń chociażby z francuskim egzystencjalizmem. Dlatego nie sądzę, by właściwe było odczytywanie jego filmów jedynie przez pryzmat eksperymentu czy zabawy w kino. Owszem, Rybczyński odchodzi od realizmu, bawi się czasem i przestrzenią, ale przede wszystkim opowiada historię człowieka zagubionego w świecie. Reżyser zwraca naszą uwagę także na inną, niezwykle ważną kwestię — wpływ filmowego medium na widza. Już w starożytności zastanawiano się nad wpływem obrazu (przedstawienia teatralnego) na człowieka. Czy widz jest bezpieczny? Czy sztuka w istocie jest wentylem bezpieczeństwa zamykającym przemoc we własnej, artystycznej formie? Pytanie wydaje się zasadne, gdyż bohaterowie Rybczyńskiego nie przenoszą się do sielskiej, spokojnej krainy, ale w miejsce realizującej się przemocy. W pewnym momencie młody bohater przyglądający się fikcyjnej masakrze krzyczy „Boję się” i słyszy jedynie zdawkowe „To tylko film”. Problem wydaje się jednak dużo bardziej złożony. Każda z projekcji, której jesteśmy świadkami, do której przenosimy się dzięki cudownej magii kina, jest także poważnym zabiegiem i ingerencją w naszą psychikę. Często powtarzające się akty przemocy znieczulają widza, a zło staje się dla niego zjawiskiem naturalnym. Okrucieństwo przestaje na nas robić jakiekolwiek wrażenie. Takie wnioski nasuwają się, gdy przyjrzymy się turystom Rybczyńskiego, którzy obojętnie, z kamerą na ramieniu „zwiedzają” — chciałoby się rzec — zaledwie kolejną z listy turystyczną atrakcję. Makabra powszednieje, podana w gigantycznej dawce, jaką serwuje nam kultura masowa, natomiast cierpienie, ból, okrucieństwo, ofiara i kat to fantomy pozbawione etycznego wymiaru.
S
chody Rybczyńskiego donikąd swoich bohaterów nie prowadzą. Spełniają funkcję podobną do drogi, która symbolizuje częstokroć w dziele filmowym samo życie, jego koleje, momenty, w których wspinamy się na wyżyny i spadamy w dół. Postacie ze Schodów miotają się, kręcą w kółko i w konsekwencji donikąd nie docierają. Nie uczestniczą w „życiu”, tak jak bohaterowie Eisensteina, przyglądają mu się zaledwie i na tym poprzestają. Stają się cichym proroctwem pokolenia voyeurystów, które raczej skupione jest na podpatrywaniu życia za pośrednictwem telewizyjnego medium niż na aktywnym w nim uczestnictwie. MAGDA WICHROWSKA Schody reż. Zbigniew Rybczyński 1987 musli magazine
*
>>recenzje
Dyktator i przyjaciele
N
ajnowsza propozycja Davida Sylviana to zasadniczo składanka. Piszę „zasadniczo”, bo typową składanką bynajmniej nie jest, zresztą wszystko, co związane z tym muzykiem, dalekie jest od typowości. Ani to „grejtest hits” (przebojów zresztą David od wielu lat nie produkuje), ani nawet sentymentalna antologia dla fanów. Mamy tu do czynienia z przemyślaną, spójną całością, poddaną dodatkowo subtelnym manewrom remikserskim. Na krążku zebrano utwory z udziałem artysty, które pojawiały się przez ostatnie lata na płytach innych wykonawców lub powstały w ramach formacji Nine Horses (jedyny wyjątek to wieńczący krążek utwór Trauma, znany z autorskiej płyty Blemish). Mimo tego — a może właśnie dzięki temu — Sleepwalkers stanowi dobrą okazję do wejścia w świat jednego z najbardziej frapujących muzyków ostatnich trzech dekad. Wydana wcześniej, w ubiegłym roku regularna płyta studyjna Manafon może bowiem utknąć w przełyku większości przeciętnych zjadaczy muzycznego chleba. Nowe piosenki Sylviana pozbawione są często rytmiki, obdarte ze wszelkich ozdóbek, za to upstrzone trzaskami i zgrzytami charakterystycznymi dla muzyki „laptopowej”. Jednocześnie dzięki oszczędności i surowości brzmienia stają się jeszcze bardziej osobiste, tworząc coś w rodzaju awangardowego bluesa XXI wieku. Nagrania Nine Horses oraz występy gościnne są przeważnie mniej radykalne i przez to nieco bardziej strawne dla niewprawionych słuchaczy. Na szczęście tylko nieco.
K
ompilacja zbiera zatem zarówno długoletnich, jak i nowych muzycznych przyjaciół Davida, nierzadko związanych z prowadzoną przez niego wytwórnią Samadhi Sound. Mamy Angels i Playground Martyrs z solowej płyty brata artysty — Davida Jansena, z którym występuje od czasów nowofalowej grupy Japan. Owocem ich współpracy jest również zespół Nine Horses, który dotychczas zapewnił nam jeden album i jedną epkę. Pochodzą z nich Ballad of a Dead Man, The Day The Earth Stole Heaven oraz Wonderful World, duet z enigmatyczną i fascynującą Stiną Nordenstam. Drugim długoletnim partnerem Sylviana jest wielki Ryuichi Sakamoto, który przez ostatnią dekadę nagrywał z naszym bohaterem rzadziej, jednak na tyle efektywnie, by podarować nam klejnot w postaci World Citizen. Współpracownicy „średniego dystansu”, na dobre już zaprzyjaźnieni z Sylvianem to gwiazda elektronicznej awangardy Fennesz oraz japoński plastyk i muzyk Takagi Masakatsu. Prócz tego na płycie pojawiają się Punkt, Tweaker, Readymade, Takuma Watanabe i Martin Brandlmayr. Dai Fujikura, kolejny Japończyk, kompozytor klasycznej muzyki współczesnej odpowiada za olśniewające premierowe Five Lines, nagrane jedynie przy
udziale kwartetu smyczkowego. W planach panowie mają dalszą współpracę, w tym wydanie nowej wersji albumu Manafon. Na szczególną uwagę zasługuje również norweski trębacz Arve Henriksen, który od czasu kontraktu z wytwórnią ECM zdobywa coraz większą popularność wśród fanów jazzu niebanalnie kombinowanego z ambientem i world music. Thermal z deklamacją poświęconą córce Sylviana pochodzi z ostatniej płyty Hendriksena Cartography. Sylvian uchodzi za niełatwego współpracownika, który z delikatnego i wrażliwego artysty w studiu nagraniowym przeistacza się często w dyktatora. To doprowadziło między innymi do rozpadu macierzystego zespołu (który zapewne nigdy już nie wznowi działalności po niedawnej śmierci basisty wizjonera Micka Karna). Jednocześnie muzycy Japan pojawiali się na płytach Davida, a jego grono wybitnych współpracowników ciągle się poszerzało. Albo zatem w pogłoskach o dyktatorstwie jest wiele przesady, albo osoba mistrza jest zbyt zniewalająca. „Muzyczne współdziałanie jest dobre, gdy stanowi wyzwanie, przyjemność i przypomina autentyczną rozmowę” — twierdzi sam David Sylvian.
P
otęga tego muzyka zasadza się na bezkompromisowości i tropieniu nowego. Kiedy tylko formacja Japan zdobyła popularność, a jego samego prasa muzyczna okrzyknęła „najpiękniejszym mężczyzną świata”, zniszczył zespół, a kolejnymi eksperymentami solowymi zniechęcił do siebie listy przebojów. Mógłby bez problemu ugruntować sobie pozycję na wzór chociażby Stinga, artysty tyleż wybitnego, co przewidywalnego. Wybrał niebezpieczeństwo i przygodę. Album Sleepwalkers, choć nie w pełni autorski, stanowi dobry przegląd muzycznych poszukiwań artysty z ostatnich dziesięciu lat. Jest na tyle melodyjny i nastrojowy, by nie odstraszyć mniej odważnych, a przy tym wystarczająco intrygujący i poszukujący, by zaspokoić najwybredniejszych. Magnetyczny głos Sylviana i towarzyszące mu dźwięki oznaczają zawsze misterium, egzotykę i medytację. Jeszcze bardziej patetycznie dodam, że jeden z zamieszczonych tu utworów nazywa sprawę po imieniu. Jego tytuł brzmi Pure Genius. ZBYSZEK FILIPIAK
Sleepwalkers David Sylvian Samadhi Sound 2010 >>71
*
>>recenzje
Monochromatyczność emocji
L
ato roku 1965 było latem miłości za sprawą kwiatków, politycznego zaangażowania i LSD; w 2009 długie i gorące wieczory upłynęły pod hasłem rozmytych wspominek szumu morza A.D. ’87, prób zignorowania kryzysu i Internetu. Ta różnica pokoleń, świetnie streszczona w opozycji kwas—facebook, bardzo sugestywnie została opisana przez pierwszy nurt muzyczny powstały w środowisku wirtualnym. Jednym z jego ojców-założycieli jest bohater recenzji Chaz Bundick aka Toro Y Moi (z hiszpańskiego Byk i Ja), a nazwą, mniej lub bardziej zaspany, chillwave, hypnogogic pop bądź glo-fi. To inspirowane lekturą sennika granie odpowiadało — jak to ujął recenzent „New York Times” — atmosferze pękających baniek spekulacyjnych: tanimi środkami, kradnąc stare popowe taśmy rodziców, tworzono rozmyte, ledwo co wybudzone piosenki kiepskiej jakości, które melodiami pokrytymi warstwą szumów pozwalały marzyć o czasach reaganowskiej prosperity. Niemożliwej zresztą do zapamiętania przez chillwave’owych wykonawców, w większości urodzonych w przedostatniej dekadzie ubiegłego wieku. Falę bardzo szybko zaatakował wirus wpisany w cementowanie się gatunków muzycznych: wtórność. Dlatego też Toro Y Moi pozostawił swój poprzedni album Causers Of This jako inspirację dla epigonów i poszedł na swojej drugiej płycie w zupełnie innym kierunku.
P
rzez większość swojego życia David Bowie kręcił się po świecie, podczepiał do kwitnących tu i ówdzie nowych prądów muzycznych, podbierał co ciekawsze koncepcje i po przepuszczeniu ich przez swoją osobowość tworzył nową jakość. Dziś, aspirując do stania się odnowicielem muzyki pop, trzeba pokonać o wiele więcej przeszkód niż kokaina i smętny nastrój Berlina Zachodniego. Musisz wymykać się etykietce muzyka jednej epki, nadzwyczaj sprawnie wpisywać swoje inspiracje na myspace’owy profil i łączyć wszystko ze wszystkim. Chazowi Bundickowi udaje się to już od wspomnianego wcześniej lata 2009, gdy między innymi za jego sprawą wybuchła moda na mieszankę starego popu, shoegaze i dziwnego folku. Jednak dwudziestotrzyletni grafik komputerowy z Karoliny Północnej miał zbyt wiele do powiedzenia, by pozostać mniej utalentowanym, jednoosobowym Animal Collective drugiej dekady XXI wieku. Underneath The Pine otwiera Intro Chi Chi — hołd w stronę My Bloody Valentine. Złośliwcy, którzy na ubiegłorocznym występie Toro Y Moi podczas Off Festivalu nie wytrzymali temperatury w namiocie i wyszli z koncertu, powiedzą, że cały album to jeden wielki pokłon w kierunku drugiej połowy XX wieku. Jednak wytykanie, że czterdzieści minut najbardziej oczekiwanego przez ludzi używających aparatów lomo albumu tego roku to tylko popis muzycznej erudycji, zakrawa na nienadążanie. Również za swoimi własnymi uszami. Słuchając >>72
singlowego New Beat, gdzie energiczny funk z Motown miesza się z chłopięcą melancholią głosu Bundicka, ci, którzy ciągle wierzą, że najlepsza muzyka musi stać w kontrze z melodiami, mogą jeszcze wytrzymać porcję kompozytorskiego talentu. Jednak gdy wpadamy głębiej w płytę, nie ma litości — nostalgia i vintage’owe reminiscencje opanują każdego, kto nie pamięta czasów bez plastiku. Widać tę tęsknotę również u samego autora płyty — nie próbuje iść łatwą drogą electropunkowego kiczu czy udawania, że przesterowany muzak brzmi fajnie. W sypialni, gdzie powstała płyta (całość została nagrana na żywych instrumentach, ewolucję z „produkcji” w stronę „gry” podkreślał często sam Chaz), musiał grać i Steely Dan, chyba najczęściej współcześnie wymieniana przez zespoły indie inspiracja, i Beach Boys, aż do złamania igły. Słysząc harmonie w Before Im Done, można pomyśleć, że zamiast sentymentalnych wspominek wybieramy się w pełnowartościową podróż w czasie. Jednak to tylko wierzchołek tego letnio-jesiennego koktajlu. Toro Y Moi deklaruje, że podczas pracy nad płytą słuchał głównie space disco i soundtracków z filmów grozy klasy B. Jednak po klawiszu przemyka mu i Dafk Punk i barokowy pop (Good Hold, który brzmi jak bujające się na huśtawce radio z zagubioną, anglojęzyczną piosenką Skaldów). Momentami można wręcz, nawet pomimo coraz bardziej przydatnego w konsumowaniu muzyki osłuchania, zagubić się między fascynacją współczesnymi tuzami freakfolku a wiecznie zakurzonym Ennio Morricone. I to właśnie czyni Underneath The Pine nie tylko fajną płytą dla ludzi nad wyraz ceniących przyciemniane okulary, ale potrafi otworzyć oczy na ekskluzywny pop niemalże tak bardzo jak Stereolab dwadzieścia lat temu.
N
ajwiększym paradoksem nowej płyty Toro Y Moi jest unikalna wręcz monochromatyczność emocji — pomimo połączenia tuzina inspiracji kompozytorski talent i wrażliwość-z-perspektywy-sypialni Chaza Bundicka splata z nich najbardziej smutno-zwiewny progresywny pop tej zimy, do którego będzie się wracać aż do czasu podsumowań roku. Ucieczka z rejonów zaspanego przygrywania na laptopie w kierunku już nie przywoływania zjaw przeszłości, a rozliczenia z duchem pokolenia, gdzie wszyscy ciągle chcą marzyć jak ośmiolatki. W 2011 roku na razie młody Amerykanin najlepiej oddaje nastrój melancholijnego, pełnego błyskających kierunków eskapizmu. MARCIN ZALEWSKI Underneath The Pine Toro Y Moi Carpark Records 2011 musli magazine
*
>>recenzje
Niebanalnie — Grabowski
O
sobiste moje zaskoczenie minionego roku i jednocześnie olśnienie. Aktor, przede wszystkim teatralny, zaraz potem charakterystyczny, masowo znany i już na zawsze kojarzony z sitcomem — zaśpiewał. I to jakim głosem... Spodziewałam się wszystkiego — klasycznej poezji polskich podręczników do literatury, piosenki kabaretowej, interpretacji zagranicznych bardów (od Toma Waitsa po Bułata Okudżawę) — tylko nie tego. Nastrojowa hybryda Wysockiego z Gintrowskim do całkowicie autorskiego zestawu tekstów pisanych przez przyjaciół aktora. Tekstowa perełka — Jan Nowicki, Jan Wołek, Andrzej Poniedzielski, Krzysztof Nowak, Małgorzata Iżyńska, Sławek Prokop, Tomasz Kordeusz, Śliwka Tuitam, a także sam Andrzej Grabowski penetrują różne obszary ludzkiej egzystencji — i te banalne, i te metafizyczne. Dzięki temu bogato na tej płycie i różnorodnie, zarówno od warstwy tematycznej, jak i muzycznych interpretacji. Taki punkt diagnostyczny ludzkich wahań i wyborów. Zdjęcie rentgenowskie świata. Śmiech przez łzy. Śmiech z siebie nawet — rachunek sumienia i rozgrzeszenie. Zwłaszcza w Męskiej rozmowie z telewizorem autorstwa Jana Wołka — żadnych oczywistości, wszystko podszyte ironią, a suspens do wyłapania (chcecie zrozumieć — drążcie, nikt na tacy nie poda). Lubię, gdy piosenka bawi się formą a piosenkarz piosenką. Lubię, gdy jest przy tym autentyczny, bo jakiej przewrotności nabiera satyra na pudełko z antenką, domową świątynię kiczu i telenoweli zaśpiewana przez człowieka, który tak właśnie zarobił na chleb. Nie sztuką, tylko sitcomem dla mas. Poznał smak i zapach kompromisu. Wierzę w to, o czym śpiewa.
R
epertuar dobrany został jak szyty na miarę frak. Chropawym, niskim, trochę zmęczonym a trochę przeżartym życiem głosem Grabowski odgrywa poszczególne piosenki, wciela się w nie. Choć admiratorką hip-hopu (zwłaszcza w wykonaniu ludzi spoza subkultury) nie jestem, kupiłam piosenkę My jesteśmy Harlem. Grabowski nieźle sobie poczyna w rapie. Polskim, osiedlowo-penerskim, gdzie budka z piwem i zdewastowany plac zabaw, a gdy śpiewa — widzę go w oparach cygara, obwieszonego łańcuchami jak 50 Cent, z gibającymi się obok skąpo odzianymi króliczkami plejboja. Lubię takie niespodzianki, przeczą mojemu złudnemu przekonaniu, że przecież wszystko już w życiu widziałam. Ta płyta to kolejny przykład, że do słów trzeba mieć odpowiednie podejście. Trzeba je uwolnić, trzeba się nimi bawić, trzeba je cenić — dobrze traktowane słowa potrafią się odwdzięczyć po stokroć. „Z wdziękiem armii wyzwoleńczej / z zaniedbaniem obuwniczym / wlazły / oj! Nie nowe diabły” — choćby
taka piosenka-wyliczanka, którą zazwyczaj dzieci traktują śmiertelnie poważnie, a z czasem uważają za głupotę niewartą zawracania głowy. Ale słuchanie jej sprawia aż perwersyjną radość na myśl, jakimi krętymi ścieżkami ludzkie słowa podążają i jakie cenne zbitki frazeologiczne tworzą. Ta płyta to efekt solidnego rzemiosła i delikatnej sztuki, powiązanie odpowiedniego człowieka z odpowiadającą mu treścią. Pewnie, że każdy może zaśpiewać o miłości, ja jednak bardziej wierzę człowiekowi z życiowym garbem, gdy melorecytuje lub prawie szepce: „Czasami nie mam siły żyć / walczę z powietrzem powiekami / Czasami nie mam siły gryźć / i siły nie mam na kochanie”, niż jedenastolatce wyciągającej brawurowo z wątłej klatki piersiowej Dziwny jest ten świat Niemena. Chociaż to ona (z racji bycia dzieckiem) powinna tchnąć autentyzmem, podczas gdy on to przecież aktor. Wierzę mu i w menelskie: „Na zgryzoty i głupoty / Na codzienny splin / Na tęsknoty i kłopoty / Klin”, i w poetyckie: „Zaplątani w pajęczynę / naszych zmarszczek, naszych lat / nie skoczymy już na piwo / nie pójdziemy już pod wiatr”. Bo bardzo prosta i prawdziwa jest ta płyta. Grabowski jako aktor dyplomowany ze śpiewu szkolony był, ale kariery z tym nie wiązał. A szkoda, daj Boże każdemu wokaliście takiej dykcji chociaż pół! Jednak z umiejętności skorzystał — raz: nagrywając gościnnie piosenkę Po drugiej stronie drzwi na płycie XXX-lecie. Akustycznie zespołu KSU, dwa: gdy dwa lata temu zaśpiewał na płycie Jest dobrze poświęconej Zbigniewowi Maklakiewiczowi i Janowi Himmilsbachowi. Autorzy i producenci tej płyty — Krzysztof Niedźwiedzki i Marcin Lamch namówili go tym razem na stworzenie własnej.
M
am apetyt na więcej. Tymczasem po trzynastym utworze bonus dla wytrwałych — nieocenzurowany fragment refrenu Męskiej rozmowy z telewizorem wrzucony jako żarcik, efekt wielogodzinnego nagrywania, co słychać w przemęczonym, lekko zdartym głosie aktora: „Chodź no tu, kurwa, na słówko, ty kolorowa żarówko...” WIECZORKOCHA
Mam prawo... Czasami... Banalnie Andrzej Grabowski Universal 2010 >>73
*
>>recenzje
Nowa kultura dźwięku
A
ntologia wydana pod angielskim tytułem Audio Culture krążyła wśród pasjonatów nowej muzyki na długo przed tym, jak ukazała się jej wersja polska. Pojawienie się Kultury dźwięku na polskim rynku wydawniczym jest jednak wydarzeniem, które trudno przecenić. Książka stanie się dzięki temu nie tylko bardziej dostępna, ale będzie mogła też w większym stopniu kształtować wyobraźnię i postawy polskich muzyków, krytyków muzycznych czy słuchaczy.
G
ęsty, drobny druk zamieszczony na grzbiecie dużego tomu uświadamia, jak wielu autorów złożyło się na jego treść. Są wśród nich m.in. John Cage, Umberto Eco, Glenn Gould, Marshall McLuhan, ale także John Zorn, Ornette Coleman, Brian Eno czy Aphex Twin. Teksty przybierają najróżniejsze formy: od manifestów kompozytorskich i fragmentów książek po wywiady czy wycinki prasowe. Krótkie notki o autorach i ich najważniejszych dokonaniach odsyłają do znacznie szerszych kontekstów. Biorąc pod uwagę liczbę i różnorodność postaci, wielowątkowość myśli oraz lata, w jakich powstawały zebrane wypowiedzi, trzeba przyznać, że trudno o większą kopalnię idei. Wybór tekstów zestawionych na ponad 500 stronach został uzupełniony o słowniczek najważniejszych pojęć, dyskografię oraz bibliografię. Na pytania, co łączy nagrania fug Bacha Glenna Goulda z samplami didżejów, awangardową muzykę Karlheinza Stockhausena z techno czy ambientem, redaktorzy udzielają we wstępie prostej, ale bardzo znaczącej odpowiedzi. Łączy ich nowa kultura dźwięku. Kultura, która pozostaje efektem przemian, jakie dokonały się w ciągu ostatniego półwiecza. Techniki analogowe i cyfrowe umożliwiły utrwalanie, odtwarzanie i przekształcanie dźwięku. Pojawiły się nowe gatunki muzyczne z pogranicza stylów i technik, muzyki popularnej i artystycznej. Powstały niekonwencjonalne strategie twórcze, związane z improwizacją, eksperymentem i kompozycją otwartą. Muzyka wchłonęła także wiele swoich przeciwieństw — hałas, ciszę czy dźwięki środowiska. Dzięki coraz większej dostępności nagrań zmieniły się radykalnie sytuacje słuchania, a przemysł muzyczny zaczął w dużym stopniu decydować o dystrybucji muzyki i jej społecznym obiegu.
C
hristoph Cox i Daniel Warner, dokonując wyboru tekstów, postawili sobie za zadanie naszkicowanie mapy tego nowego muzycznego krajobrazu, który jest rozległy, bogaty, a równocześnie pod wieloma względami mglisty i nieczytelny. Idee, o których tutaj mowa, pozostają nadal żywe, ulegają zmianom, inspirują, trudno mówić o ich ostatecznym kształcie, >>74
a tym bardziej jednoznacznej interpretacji. Właśnie dlatego Kultura dźwięku to antologia, ale bardzo daleko jej do wypisów szkolnych czy podręcznika. Redaktorzy potrafią doskonale ukazać powiązania koncepcji teoretycznych z praktyką muzyczną. Wydobywają łączność dawnych manifestów i odkryć muzycznych z najnowszymi pomysłami twórczymi. Ujawniają także wielką wrażliwość na zjawiska funkcjonujące na obrzeżach oficjalnej kultury, na przekraczanie granic stylów, gatunków i środowisk twórczych. Tłumaczenie polskie wnosi do tego przedsięwzięcia dodatkowe treści. We wstępie do wydania polskiego Michał Libera wyraża nadzieję na nowy sposób myślenia i mówienia o muzyce w polskim środowisku, nowy, bogatszy język i większą otwartość na problemy współczesności. Liczba tłumaczy i osób zaangażowanych w pracę nad książką pozwala odczuć potencjał polskiej krytyki muzycznej oraz wielką potrzebę podobnych publikacji.
G
rono potencjalnych czytelników wydaje się bardzo szerokie. Lektura książki może inspirować wszystkich, którzy interesują się współczesną kulturą i jej przemianami, bo Kultura dźwięku przekonuje, że dźwięk nie jest wyspecjalizowaną dziedziną, domeną muzyków i kompozytorów, ale naturalnym środowiskiem człowieka, ważnym elementem kultury i życia społecznego. Książka zaskoczy więc każdego na swój sposób: specjalistę oszołomi zakresem problemów związanych ze sztuką dźwięku, a laika przekona, jak wiele łączy go z muzyką. EWA SCHREIBER
Kultura dźwięku. Teksty o muzyce nowoczesnej Christoph Cox i Daniel Warner (wybór i redakcja) słowo/obraz terytoria 2010 musli magazine
*
>>recenzje
Przełamując Przeznaczenie
J
ak mocno jesteśmy zdeterminowani naszym dziedzictwem? Jak bardzo jesteśmy poddani osobom, którym — jak nakazują społeczne normy — powinniśmy być posłuszni? Jak usilnie w społecznym zniewoleniu pragniemy wyswobodzenia? Jak bardzo potrzebujemy ciepłego uczucia, sami okazując chłód? Gdzie kończy się posłuszeństwo, a zaczyna poddaństwo? I w końcu, do czego jesteśmy zdolni, aby stać się wolnym, uznanym czy niezależnym? Te i inne problemy, wręcz na atomy, rozkłada Heloneida Studart w świetnej książce Osiem zeszytów.
H
asła o autorce typu: „działaczka polityczna”, „feministka” nie zachęcały mnie do lektury wcale. Nie przepadam za tzw. kobiecą literaturą. Notki pokroju: „studium buntu kobiety, jej społeczne ograniczenia” sprawiły, że nie zasiadłam do książki z emocjami, które powinny towarzyszyć lekturze. Wrażliwa jednak na komentarze zaufanych znajomych — uległam. I nie żałuję, choć to na wskroś kobieca literatura, poddałam się bez reszty. Wartko, interesująco, namiętnie Heloneida porusza dramat zniewolonych przez swoje rodziny kobiet. Oto mamy dwie siostry. Marianna i Leonor pochodzą ze znamienitej rodziny Nogueira Alencar, prowadzą dostatnie życie u boku swoich mężów. Leonor — żona szanowanego wykładowcy uniwersyteckiego, Marianna — elegancka, pełna seksapilu prawniczka. Kobiety zdają się mieć wszystko, jednak ich życie to nieustanna fala rozczarowań, niespełnienia, żalu i złości. Marianna jest pełna cierpienia po stracie ukochanego mężczyzny z lat młodości i śmierci synka. Z kolei Leonor wprost kipi z nienawiści do swojego męża, nie może zajść w ciąże, co wzmaga jej gorycz i frustrację. Na tyle dusi się w tym związku i pielęgnuje złość do męża, że gdy nadarza się okazja, postanawia — eufemistycznie określając, aby nie zdradzać treści — zemścić się na swym partnerze.
A
kcja zawiązuje się na samym początku, gdy Marianna dostaje w spadku po swej ciotce pamiętniki, których lektura z czasem okaże się trybikiem napędzającym do działania. Autorka dzienników — Maria das Gracas — była kobietą niezależną, upartą, dążącą do samorealizacji i nade wszystko zbuntowaną przeciwniczką wszelkich tradycji rodzinnych, zwłaszcza tych, które skazywały kobiety na zniewolenie. Można powiedzieć, że do końca kierowała swoim życiem: przed przekazaniem dzienników pieczołowicie uszczelnia swoją kuchnię i odkręca gaz… Marianna z pasją zagłębia się w lekturę pamiętników ciotki, które i czytelnikowi nie pozostają obojętne. Same zaś przejścia Marii są niejako odzwierciedleniem losu samej Marianny. Przyglądamy się bezwzględnemu wychowaniu na przyszłą starą pannę i opiekunkę starzejącej się matki. Od najmłodszych lat tępiono w takiej „wybrance” jakiekolwiek przejawy kobiecości, zainteresowania światem, karierą, nie wspominając już o płci przeciwnej. Ot, taka rodzinna tradycja,
że jedna z córek dostaje piękne koronki, jest chwalona i uznawana za najpiękniejszą, druga zaś poddana bezlitosnemu traktowaniu dziedziczy po matce starte ciuchy i otrzymuje fatalny, naznaczony tragedią losu naszyjnik z hodowlanych pereł. Pamiętniki są nieszczęśliwym rodzinnym memoriałem, w zadziwiający sposób przeplatający się z życiem naszej bohaterki, dla czytelnika stają się zaś na wskroś brutalnym kompendium wiedzy o dawnym wychowaniu i relacjach damsko-męskich. Rodzice córkom, a siostry sobie wzajemnie gotują piekło na ziemi i bez mrugnięcia oka serwują i obserwują cierpienie najbliższych sobie osób. Wyjątkowo okrutną praktyką, niewymagającą dopowiedzeń, jest badanie ginekologiczne jednej z nastoletnich córek po podejrzeniu utraty dziewictwa. Po tym rodzice odsyłają bezbożnicę do klasztoru i skazują ją nijako na śmierć już za życia. I tak jest w każdym pokoleniu tej rodziny, kara szeroko pojętego zniewolenia jest tutaj dziedziczona jak choroba genetyczna. Choć siostry Leonor i Marianna miały na tyle w sobie siły, by wyswobodzić się spod jarzma bezlitosnej i jednocześnie tak obojętnej matki, to wpadły w pułapkę innego zniewolenia. Obydwie duszą się w związkach do cna pozbawionych miłosnych uczuć. I choć to Marianna jest główną bohaterką, to jej siostra jest postacią na równi niebezpieczną, emocjonalnie rozchwianą, co prawdziwie fascynującą. To kobieta o nieprzeciętnych pokładach emocji, głównie tych negatywnych, zaskakująca, przerażająca w swoim frustracyjnym działaniu, im bardziej wyzwolona, tym niebezpieczna. Marianna zdaje się osobowością bardziej zrównoważoną, co nie znaczy, że nudną. Zestawienie tak biegunalnych typów daje ciekawy i nurtujący efekt. Spotkania tych dwóch kobiet są bardzo filmowe, niezwykle ciekawe, i to chyba różnice między nimi, inne motywy działania sprawiają, że przez karty tej książki przechodzi się z pasją.
L
ektura Ośmiu zeszytów sprawia przyjemność, intryguje, wzbudza emocje i razi siłą przyciągania. Tak jak los bawi się bohaterami, tak emocje bawią się czytelnikiem. Temat podjęty przez Heloneidę Studart jest trudny; jednak na szczęście pozbawiony nużącej ciężkości emancypacji. Z pewnością historia zapada w pamięć, co najważniejsze — ma siłę, by nieprzyzwoicie daleko wejść w życie bohaterek. A ponieważ jest to życie pełne nieszczęścia, upokorzenia i niespełnienia, mamy prawo „zdenerwować” się na siłę rażenia fabuły. To ten typ lektur, które pobudzają skrajne emocje, drażnią, bo ciężko od nich odejść i zachwycają swoją świetnie opowiedzianą historią. ALEKSANDRA KARDELA Osiem zeszytów Heloneida Studart Wydawnictwo W.A.B. 2010 >>75
*
>>recenzje
Fredro w kolorach socretro
H
rabia Aleksander Fredro poczynił niegdyś średnio udaną komedię pt. Intryga na prędce, przerobioną później na sztukę Nowy Don Kichot, czyli Sto Szaleństw. Katarzyna Raduszyńska w dwa stulecia później na deskach Teatru im. Wilama Horzycy wykoncypowała, by zebrać w jedno fragmenty pięciu Fredrowskich komedyj na prędce posklejanych, co dało w rezultacie efekt barwny i ciekawy, choć w swej konwencji niezaskakujący. Nad całością spektaklu Nowy Don Kichot czuwała Iwona Kempa i już pierwszy rzut oka na koncepcję przedstawienia zasugerował dobrze znane na tej scenie klimaty. Po pierwsze, dramatu krzesłowego (jak w Ślubuję ci miłość… i Pakujemy manatki); po drugie, mikrofonowych popisów na proscenium (te już z Caritas… Lies Pauwels). W zestawieniu z Fredrowskimi rymami te podobieństwa jednak bledną i szybko wciągają widzów w dobrą zabawę, w niezwykle barwną przestrzeń sceny, trochę jak z gminnej remizy czy też klubu wytapetowanego ulubionymi wzorkami towarzyszki Margot Honecker (jakże znów modnymi!), wzbogaconą fortepianem i monstrualnymi paprotkami w donicach, które służą chórowi aktorów za parawan.
M
otywy już znane wspaniale jednak koloruje język Aleksandra Fredry. Co z tego, że obraz maluje rymami wyciętymi z pięciu dramatów, co z tego, że nakłada je pędzlem archaicznym — one bawią ciągle, bowiem takie miały — i o dziwo utrzymały do dziś — zadanie. Podane w komiczny i nieco slapstickowy sposób przez aktorów (widać, że sami świetnie się bawią) wprowadzają publiczność w zabawne perypetie bohaterów. W krótszych lub dłuższych miniopowieściach, w których osią intrygi są zazwyczaj pieniądze, miłość i małżeństwo, a podstawowy dylemat to: czy mariaż zawrzeć dla profitów (czego na ogół chcą rodzice bądź opiekunowie), czy wziąć ślub z miłości. Głównie rzecz to o poszukiwaniu żony, szczególnie zabawna, gdy zderzy się ją z nieustającymi bolączkami starego kawalera. Katarzyna Raduszyńska uczyniła nim postać tytułowego Nowego Don Kichota, w którego wcielił się Sławomir Maciejewski. Aktor doskonale przenosi się w konwencjach kolejnych jednoaktówek, jest Lubomirem i Alfredem, Panem i Florianem, słowem — poczciwiną w starokawalerstwie, który kompletnie nie pasuje do kolorowego towarzystwa komediantów. W czarnym garniturze sfrunął tutaj jakby z innej bajki. Jego adwersarze są kiczowaci, noszą dresy, tureckie swetry i kwiaciaste wdzianka — są prymitywni na swój karykaturalny sposób. Znamy ich? Tak, to towarzystwo jakby przeklejono z Caritas, dwie minuty ciszy — tylko że tamci byli zrozpaczeni. Tylko że Sławomir Maciejewski u Pauwels było >>76
mroczny i betonowy; w roli Nowego Don Kichota wygląda wprawdzie identycznie, i nawet stoi przy tym samym mikrofonie, ale u Iwony Kempy przecież nie będzie straszył publiczności! Może dość już porównań. O prostą zabawę i śmiech w tym spektaklu przecież chodzi — by radować się i bawić tekstem, by widzów wciągnąć w szalony karnawał. Aktorom wyszło to bardzo zgrabnie i chwała im za tę feerię barwnych ludzkich karykatur.
N
ie chcąc pozbawiać Drogich Czytelników „Musli” niespodzianek, pominę szczegóły kolejnych jednoaktówek. Sami ocenią, który fragment ich rozbawił najbardziej i czyją rolę zapamiętają. Czy będzie to Zosia w blond lokach (Aleksandra Lis), błagająca stryja o oddanie ręki ukochanemu, czy może Flora (Mirosława Sobik) w kuszącym śpiewie? W spektaklu dzieje się wiele. Są gonitwy i krzyki, chowana intercyza, odkrywana bielizna, niemoc (Świeczka zgasła!) i skóra niedźwiedzia, wreszcie chóralne komentarze do zdarzeń, słowem — nudzić się tu nikt nie będzie. O ile początkowo rymy Fredry mogą nieco uwierać w odbiorze, to od momentu pojawienia się na scenie Marii Kierzkowskiej w Świeczce… czy Anny Romanowicz-Kozaneckiej w Pierwszej lepszej wciągnięci zostajemy w tan z przytupem i romantyczne wariactwo na scenie. Niezapomniany dla wielu pozostanie Grzegorz Wiśniewski w roli Gdańskiego z Ożenić się nie mogę. Zaściankowy do bólu, w seledynowym dresie i hawajskiej koszuli, z obłędną wściekłością wykrzykuje nazwisko kochanka żony — i to z jakiego miejsca! Z kolan przypadkowego widza — już dla samego okrzyku: „Siedź, waść!!!” warto zobaczyć ten spektakl.
H
orzycowi aktorzy zaproponowali widzom teatr, w którym forma intensywnie miesza się ze śpiewogrą (przyznać trzeba — najsłabszą stroną spektaklu). Gagi i komediowe gonitwy są przezabawne, wręcz do bólu brzucha — bo znane, w myśl zasady, że to najbardziej nam się podoba, co już widzieliśmy. Z Nowego Don Kichota na pewno nie wyjdziemy smutni i pewnie też nie zostaniemy obarczeni żadnym przesłaniem mądrości, choć temat dotyczy spraw ważkich. Ale przynajmniej kolorowo i z dystansem podejdziemy do poszukiwania miłości. ARKADIUSZ STERN
Nowy Don Kichot na podstawie utworów Aleksandra Fredry pomysł: Katarzyna Raduszyńska, opieka artystyczna: Iwona Kempa Teatr im. Wilama Horzycy musli magazine
*
>>recenzje
Siedemnaście mgnień miłości
A
gent radzieckiego wywiadu Stirlitz chodził zwykle zamyślony i pogrążony w melancholii. Jednak w serialu (według dzisiejszych kanonów kompletnie pozbawionym akcji) stał się mimo to postacią niemalże kultową. Współcześni widzowie potrzebują bowiem chwili przystanku — w biegu życia, jego tempie, chcą się poczuć bezpiecznie i skryć choć na moment w spokojnym otoczeniu. Taką myślą kierował się Jacek Bończyk, reżyser koncertu piosenek Marka Grechuty Czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie?, który stworzył na deskach Teatru im. Wilama Horzycy.
N
ajnowszy koncept muzyczny wpleciony został nie tylko w arcypolski sezon Teatru, ale i w okolice amerykańskich walentynek, na stałe już przeflancowanych na nasz rodzimy grunt. Jacek Bończyk specjalizuje się w bardzo udanych spektaklach muzycznych, wystarczy wspomnieć chociażby jego Koncert Galowy Osiecka czy Młynarski? w Polskiej Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku czy Walc na trawie — piosenki Marka Grechuty w warszawskim Teatrze Syrena. Tamto podejście do twórczości Grechuty było mroczne, skupione na temacie śmierci i przemijania, tym razem reżyser swój toruński koncert poświęcił wyłącznie miłości. I to nie tylko tej sielankowej — wśród kilkunastu mniej lub bardziej znanych piosenek Grechuty pojawiły się także te opisujące rozterki i niepokój. Czyli zarówno to, co w miłości wznosi na wyżyny, jak i to, co może przyprawić o rozpacz — w koncercie zasugerowane jednak z lekkim przymrużeniem oka. Miało być kameralnie, bezpiecznie miękko, ciepło i przyjemnie. I to się udało, a do tego widzom spodobało. Pięcioro aktorów wyłania się z czarnego tła poprzecinanego kanciastymi kolumnami; fantastycznie oświetleni, to znikają, to wkraczają boso w wiosenną zieleń trawy. Tym samym widz skupia się tylko na nich i na tekstach — kwintesencji polskiej poezji miłosnej, jaka dziś już w piosenkach się rzadko zdarza. Zwróci też pewnie uwagę na nowe, inaczej zrytmizowane przez Tomasza Łuca, aranżacje melodii Grechuty i Pawluśkiewicza.
J
acek Bończyk zna dobrze zespół Horzycy i do swojego koncertu wybrał aktorów śpiewających pięknie oraz potrafiących oryginalnie zinterpretować piosenki Grechuty (szkoda tylko, że z półplaybacku). Na pochwałę zasługuje Radosław Garncarek, który z iście gangsterskim błyskiem w oku i chrypą w gardle zaśpiewał Tango Anawa. Pięknie prezentują się Panie — głębokiego głosu Agnieszki Wawrzkiewicz słucha się z prawdziwą przyjemnością; Anna Magalska-Milczarczyk zaskakuje interpretacją Mickiewiczowskiej Niepewności i widać, jak praw-
FOT. ARKADIUSZ STERN
dziwie czuje się w takim klimacie. Paweł Kowalski wprawdzie śpiewa równie ładnie, ale u aktora podczas premiery czuć było niepewność i niejakie zakłopotanie. Może niesfornym ruchem scenicznym Ingi Pilichowskiej? Jego dowcipne elementy miały nadać znanym piosenkom charakterystyczne odcienie i powiązać kolejne utwory w całość, ale czasem stawały się nieco irytujące. Było w nich dużo młodzieńczej beztroski i zabawy pierwszą miłością: jak balansowanie na cienkiej linie, to znów oplątanie nią — kolorową włóczką, która symbolizowała miłosne więzy. Ciekawie pokazał je Grzegorz Wiśniewski, „oplatając” w Dzikim winie winoroślą swe ciało w bardzo zabawnej choreografii. Proste elementy, może troszkę naiwne, ale pełne uroku. „Jak oddzielić nagle serce od rozumu?” — pytają śpiewający aktorzy, zza kolumny lecą bańki mydlane — lekki kicz, jednak czyż nie kojarzy on się z oprawą corocznego święta miłości?
O
wacja na stojąco podczas premiery, bilety na kolejne koncerty rozeszły się w okamgnieniu — widać taka godzina miłowania u progu kolejnej wiosny XXI wieku jest widzom bardzo potrzebna. Bez pazura i eksperymentów, bardziej koncertowo niż teatralnie. Nowe wykonania znanych piosenek o MIŁOŚCI także: ona była i będzie źródłem wszelkich ludzkich inspiracji, synonimem szczęścia. A śpiew o niej w piosence poetyckiej Grechuty już dawno stał się balsamem na skaleczenia nostalgicznych dusz. Widać wyraźnie, że tych jeszcze trochę zostało — melancholików, nie ran. ARKADIUSZ STERN
Dzień zasypia powoli i powoli noc brodzi czemu tobie się spieszy czemu szybko odchodzisz O, gdybyś chciała zostać na dłużej godzino miłowania łatwiej byłoby świat nakłonić do pojednania (…) (Marek Grechuta, Godzina miłowania)
Czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie? Jacek Bończyk Teatr im. Wilama Horzycy >>77
*
>>recenzje
Bobas na widowni
I
stnieją dwie podstawowe strategie mówienia do dzieci. Pierwsza zakłada, że są niezbyt rozgarnięte, więc żeby nas zrozumiały, musimy się do nich odzywać tym językiem, którym same do nas mówią. Chodzimy z nimi „dada”, pocieszamy, kiedy sobie zrobią „ałka”, i opowiadamy im o świecie, w którym najważniejszymi problemami są grzechotki, lalki i czekolada. Przecież więcej nie są w stanie zrozumieć. Druga strategia, chyba trochę bardziej realistyczna, zakłada, że dzieci są o wiele sprytniejsze, niż na to wyglądają, i rozumieją dużo więcej, niż się nam wydaje — tylko podstępnie nie dają tego po sobie poznać. Nie trzeba się dostosowywać do ich języka, bo język dorosłych zrozumieją tym lepiej, im wcześniej się z nim będą spotykać. Nawet, jeśli z początku rozumieją niewiele. Istnieje tylko jeden główny model teatru dla dzieci w Polsce — podobny do tego pierwszego sposobu mówienia do nich. Postaci muszą być śmieszne i kolorowe, fabuła i język niezbyt skomplikowane, a dziecko siedzące na widowni musi rozumieć wszystko, co się wokół niego dzieje, i — daj Boże — świetnie się bawić, to znaczy klaskać, krzyczeć i śmiać się. Mleko w reżyserii Pawła Łysaka wystawiane w Teatrze Polskim w Bydgoszczy zupełnie do tego modelu nie przystaje. Twórcy wychodzą z założenia, że do teatru nie chodzi się po to, żeby wszystko zrozumieć i dobrze się ubawić, tylko po to, żeby przeżyć coś ważnego. To teatr, który mówi do dzieci — tych najmłodszych, bo przeznaczony jest dla dzieciaków rocznych i dwuletnich — tak jak do dorosłych. I bardzo dobrze.
P
unktem wyjścia spektaklu jest perska legenda o kropli deszczu spadającej do oceanu, która myśli, że w nim zaginie, ale w końcu zamienia się w perłę, wyłowioną przez nurka i umieszczoną w koronie sułtana. To jednak zupełnie nieistotne — nawet dorosłemu oglądającemu spektakl będzie momentami trudno się zorientować, co i w jakiej kolejności się w nim dzieje. Tekst i fabuła są raczej punktem wyjścia do kolejnych scen, etiud, ćwiczeń z teatralnej magii. Początek spektaklu jest swojski — w przedsionku Małej Sceny TPB aktorzy witają się z dziećmi, próbują je zagadywać, oswajać ze sobą i rozśmieszać. W końcu mały widz ma prawo czuć się trochę niepewnie w nowym, pełnym ludzi miejscu, a za chwilę będzie oglądał troje ludzi (Anitę Sokołowską, Mirosława Franaszka i Mateusza Łasowskiego) zachowujących się bardzo, bardzo dziwnie — więc warto, żeby się najpierw zorientował, że to też ludzie. Nawet mili. Potem dzieci zostają wprowadzone na małą scenę — siadają z rodzicami na kocach i poduszkach jeszcze przed fotelami, czyli tuż przy aktorach. A potem przygasa światło i zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Aktorzy — zamiast mówić cicho, melodyjnie — mruczą albo śpiewają, wydłużając każde słowo. Akompaniuje im przejmująca muzyka wykonywana na orientalnych instrumentach. Po scenie poruszają się dziwnie, sztywno i tanecznie. Czasem trudno dopatrzyć się znaczenia poszczególnych scen (ktoś wspina się do góry, ktoś toczy się po podłodze, ktoś nosi kogoś na plecach), trudno też dosłyszeć, co dokładnie mówią postaci, bo ich me>>78
lorecytacja tak bardzo wydłuża i zniekształca słowa, że czasem zupełnie tracą one znaczenie. Pozostaje zbudowany na odchodzącym w tło tekście urok plastyki, światła, ruchów i muzyki. Perska baśń staje się trochę abstrakcyjnym widowiskiem, pełnym prawie niemożliwych do rozszyfrowania symboli. To potencjalna wada. Ale nawet gdy nie wiadomo, co się dokładnie dzieje — widowisko jest samo w sobie piękne i warte zobaczenia. Jak w śnie dziecka, co chwila pojawiają się nowe, zaskakujące elementy: a to człowiek, którego ręce dzwonią przy każdym poruszeniu i drżą jak talerzyki w tamburynie; a to ogromne wachlarze, owiewające widownię podmuchem wiatru; a to setki baniek mydlanych zasypujących scenę w momencie, gdy kropla zanurza się w wodzie. Zmiany światła. Uwodzicielska, egzotyczna muzyka. Wszystko to może zachwycić dziecko, ale i dorosłego. Uroda spektaklu Łysaka jest niezaprzeczalna.
J
ak ostatecznie ocenić spektakl? To trudne, bo ocena z perspektywy dorosłego (stwierdzająca, że w pięknej formie kryje się tu niewiele treści) wydaje mi się trochę nieuczciwa, a od perspektywy dziecka dzieli mnie już dość spory dystans. Po przedstawieniu próbowałem sobie przypomnieć, co sam zapamiętałem z moich pierwszych wypraw do teatru, kiedy miałem pewnie 3 lata. Nie mam z tego czasu wspomnień dotyczących postaci albo wydarzeń. Nie pamiętam nawet, żeby na scenie byli aktorzy. To, co mi pozostało, to wspomnienie tajemniczego miejsca, w którym wystarczy zgasić światło, żeby znaleźć się zupełnie gdzie indziej, i w którym na scenie dzieją się rzeczy niewiarygodne, niezrozumiałe i bardzo piękne. Drzewa w ciemnym lesie, między nimi jakieś świecące oczy, a kiedy indziej mrugająca rakieta kosmiczna, na którą wspinają się ludzie. Dezorientacja po tym, jak wróciliśmy z mamą po przerwie, i wydawało mi się, że cała sala teatru jest odwrócona w drugą stronę. A może mi się to wszystko później śniło. Myślę, że jako taki właśnie sen na jawie — cała kopalnia późniejszych wspomnień — Mleko świetnie się sprawdza. Oczywiście, dziecko nie jest w stanie zrozumieć ani historii, którą opowiada, ani symboli, które wykorzystuje — ale o ile dorośli nie lubią stawać przed czymś niezrozumiałym, dla dzieci takie właśnie konfrontacje są najlepszym źródłem doświadczenia. Mowy dorosłego teatru, którą właśnie usłyszały, nie nauczą się od razu, ale coś z bydgoskiego Mleka na pewno w nich zostanie. Nie trzeba do nich ze sceny gaworzyć. A więc — drodzy rodzice — potraktujcie swoje dziecko poważnie. Zabierzcie je do teatru. Sami też nie powinniście być rozczarowani. PAWEŁ SCHREIBER
Mleko reż. Paweł Łysak Teatr Polski w Bydgoszczy musli magazine
*
>>recenzje
Odjazd! The Last Express
T
he Last Express to w zasadzie staroć z 1997 roku. Po co dziś recenzować czternastoletnią grę? Po pierwsze, dzisiaj The Last Express, tak samo jak w czasach, kiedy się pojawił, wydaje się grą z innego świata — takiego, w którym twórcy nie boją się radykalnych, nowych rozwiązań, nie przejmują się gatunkowymi podziałami i nie boją się tworzyć gier dla naprawdę wymagającego odbiorcy. Twórca gry Jordan Mechner już dużo wcześniej zrewolucjonizował gry wideo swoim Prince of Persia, ale tym razem jego wizjonerstwo się nie przyjęło i The Last Express pozostaje samotną wyspą w historii gier przygodowych. Drugi powód to to, że gra, która przez długi czas pozostawała na rynku białym krukiem, doczekała się ostatnio ponownego wydania w dystrybucji cyfrowej. Można ją kupić choćby na stronie GOG.com i na własnej skórze przekonać się, co takiego w niej sprawia, że jest uważana za jedną z najważniejszych gier przygodowych w ogóle. Tytułowy ostatni ekspres to Orient Express, jadący z Paryża do Stambułu. Ostatni — bo dojeżdża do celu 27 czerwca 1914 roku. Następnego dnia zginie w Sarajewie arcyksiążę Franciszek Ferdynand i żaden pociąg już spokojnie nie przejedzie przez całą Europę. Głównym bohaterem jest Robert Cath, Amerykanin z wielkim zamiłowaniem do przygód, kłopotów i intryg politycznych. Cath otrzymuje pewnego dnia telegram od przyjaciela Tylera Whitneya, proszącego, by w związku ze sprawą, o której nie może pisać, dołączył do niego w Paryżu, wsiadając do Orient Ekspresu. Dla Catha to dobra okazja, żeby na chwilę zniknąć — właśnie ukrywa się przed brytyjską policją w związku z zaangażowaniem w walkę o niepodległość Irlandii — więc w umówionym dniu wsiada w Paryżu do odpowiedniego wagonu, w którym znajduje… zakrwawione zwłoki swojego przyjaciela. Wyrzuca je przez okno, sam przyjmuje jego tożsamość i rusza w drogę przez kontynent, żeby rozwikłać zagadkę śmierci Tylera. W drodze okazuje się, że jadący ostatnim ekspresem wcale nie zostali dobrani przypadkowo. Zaczyna się prawdziwa gra w kotka i myszkę, w której wrzucony w polityczny kocioł Amerykanin musi blefem, sprytem i odwagą przechytrzyć całą zebraną wokół siebie starą Europę na progu wojny.
Z
acznijmy od minusów. Pierwszym jest fatalny interfejs, charakterystyczny dla starych przygodówek z widokiem z perspektywy pierwszej osoby. Nigdy nie wiadomo, czy kiedy kursor zmienia się na brzegu ekranu w strzałkę w bok, skręcimy o 90 czy 45, czy jeszcze inną ilość stopni. Nie pomaga to, że wnętrza Orient Expressu siłą rzeczy bywają monotonne. W początkach swojej kariery intryganta kierowany przeze mnie Cath kręcił się przez minutę w kółeczko po swoim przedziale, potem pomylił drzwi wyjściowe z drzwiami do łazienki, a w łazience wpadł w panikę i wciąż szarpał klamkę drzwi prowadzących do przedziału sąsiada. Na szczęście sąsiad okazał się bardzo cierpliwy. Ja też.
Kolejna wada to ograniczona interakcja z otoczeniem. Mało co można podnieść, a co gorsza — z mało kim można też na początku porozmawiać. To gra raczej o podsłuchiwaniu niż rozmawianiu — ale trzeba się trochę do tego przyzwyczaić. Nie najlepsze wrażenie robi dzisiaj (wymuszony kiedyś ograniczeniami technicznymi) sposób animowania postaci — płynny ruch przepychającego się obok nas człowieka może nagle przejść kilka następujących jeden po drugim statycznych obrazków, pokazujących, jak siada przy stole w restauracji. Grafika robiona metodą rotoskopii kiedyś robiła ogromne wrażenie — dziś jednak trąci myszką. O co wobec tego tyle krzyku? Otóż świat The Last Express żyje własnym życiem. Mówi się to o grach często, ale w dziełku Mechnera to zupełnie inna jakość. Jesteśmy przyzwyczajeni do światów, które powstały tylko dla nas, i kręcą się wokół naszego bohatera. Postaci chodzą sobie tam i z powrotem, czekając, aż je zagadniemy. Jeśli coś ma się w ich życiu zmienić — muszą grzecznie poczekać, aż wyrazimy na to przyzwolenie. To my wyznaczamy rytm działania świata. A w The Last Express jest odwrotnie. Postaci chodzą, rozmawiają i spiskują w czasie rzeczywistym, nie przejmując się obecnością gracza. Jeśli chcemy cokolwiek w ostatnim ekspresie do Stambułu zmienić — musimy wejść w rytm jego życia. Być we właściwym miejscu o właściwym czasie, żeby podsłuchać ważną rozmowę. Zakraść się do czyjegoś przedziału, kiedy lokator akurat wyjdzie na obiad, i uciec stamtąd, zanim wróci. Chodząc po całym pociągu z zegarkiem i rozkładem jazdy w ręku, musimy uważać, żeby niczego istotnego nie przeoczyć — bo drugiej okazji nie będzie. To rodzaj napięcia, którego próżno by szukać w innych grach — przygoda w The Last Express jest przez to niesamowicie wciągająca.
W
szystko to oczywiście byłoby na nic, gdyby intryga, którą musimy rozwikłać, była kiepsko zarysowana. Ale nic z tych rzeczy. Scenariusz The Last Express jest jednym z najlepiej napisanych w historii gier wideo w ogóle. Tajemniczy, powoli się rozwijający, z kapitalnie zarysowanymi postaciami (do tego każda mówi we własnym języku!) i dialogami, których jakość zawstydza większość konkurencji aż do dzisiaj. To świat tak precyzyjnie zbudowany, że nie sposób w niego nie uwierzyć. W większości dzisiejszych gier tuż po włączeniu czujemy się przeniesieni do innego świata, a po kilku godzinach grania mamy bardzo silne poczucie, że to jednak gra. W The Last Express dzieje się na odwrót — po krótkim czasie zmagania się z mechanizmami gry stajemy się po prostu pasażerami ostatniego ekspresu. PAWEŁ SCHREIBER The Last Express Jordan Mechner Smoking Car Productions 1997 (dostępność: www.gog.com) >>79
:
>>fotografia
Foty zaczęła robić w styczniu 2010 roku, a potem już jakoś leciało... Lubi bałagan i kobiece tyłki. Najczęściej w krzakach, ale też na tle starych mebli. Cieszy ją zabawa światłem i fleszem wbudowanym w aparat. Uwielbia analogi. Jest szczera i bezpośrednia. Najczęściej niezadowolona ze swojej pracy, ale brnie w to dalej. Bez końca.
Beata Stańsk
ka
>>fotograďŹ a
:
:
:
:
:
:
:
:
:
:
:
:
:
{
>>redakcja MAGDA WICHROWSKA
SZYMON GUMIENIK
filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.
zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...
WIECZORKOCHA
-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.
ANIA ROKITA
archeolog z wykształcenia, dziennika przypadku, penera z wyboru. Zamierz w totka i żyć z procentów. Póki co, ni ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako p na domatorka stara się nie opuszczać powiatu, czasem jednak mknie pociąg wprost w paszczę bestii. Uwielbia pop przygrywając sobie na gitarze, oraz z intensywny smak czarnego Specjala.
MACIEK TACHER
MAREK ROZPŁOCH
rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.
rocznik 1980, filozof, felietonista i opiekun działu poe_zjada w „Musli Magazine”. Mieszka w Toruniu.
EWA SOBCZAK
z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.
NATA
jest „free swej egzy i... utkną i realiów, sobą „tu horyzont jest? Kim wać skrzy lustra, kt rozgrywa
JAROSŁAW JAWORSKI
historyk sztuki z wykształcenia, dziennikarz i PR-owiec z zawodu. Specjalista z zakresu PR świata kultury. Ma na koncie wiele sukcesów artystycznych jako rysownik, aktor, scenarzysta, felietonista. Jako rysownik zdobywał nagrody na międzynarodowych konkursach od Azerbejdżanu po Włochy. Współpracował z gazetami, takimi jak „Rzeczpospolita”, „Szpilki” czy „Playboy”. Był współzałożycielem kolektywu artystycznego Kompania M3, z którym zrealizował blisko 1000 materiałów radiowych. Wraz z M3 wystąpił na największym europejskim festiwalu teatralnym w Awinionie. Jest współtwórcą pełnometrażowej komedii o Krzyżakach 1409 — afera na zamku Bartenstein z Janem Machulskim, Borysem Szycem i Joanną Brodzik w rolach głównych. Współorganizuje Międzynarodowy Festiwal Filmowy Tofifest — jedną z pięciu największych imprez filmowego lata w Polsce. Prowadzi jedyny w kraju blog internetowy sprofilowany na informacje o kinie danego regionu — w tym wypadku kina kujawsko-pomorskiego. Był też redaktorem naczelnym kujawsko-pomorskiego miesięcznika kulturalnego „Ilustrator” oraz założycielem portalu satyrycznego Humoria.pl. >>100
musli magazine
} >>redakcja
JUSTYNA TOTA
GOSIA HERBA
na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.
arz z za wygrać iczym przykładć granic giem płakiwać, zgłębiać
rocznik 1985
podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl
www.gosiaherba.blogspot.com
AGNIESZKA BIELIŃSKA
MARCIN GÓRECKI
dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.
(MARTINKU)
rocznik 1986. Robi wszystko, a nawet nic. Tak poza tym jest za pokojem na świecie.
IWONA STACHOWSKA
ALEKSANDRA KARDELA
z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.
ALIA OLSZOWA
absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.
ARKADIUSZ STERN
e spirytem”, który w intencji poprawy warunków ystencji wyjechał z falą emigracji w roku 2004 ął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych marzeń w, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszłości i i teraz”, kultur i ich różnic, języków, możliwości, tów, a czasem i beznadziei, wiary i niewiary. Kim mś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawet rozprostoydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po dwóch stronach tóra pobiegła za białym króliczkiem i właśnie a partię szachów z królową.
JUSTYNA BRYLEWSKA
rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...
germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.
ANDRZEJ LESIAKOWSKI
ładowanie opisu, ...pisu, ...su.
>>101
http://
>>dobre strony
>>thesartorialist.blogspot.com/ Z wybiegu na ulicę Każdy szanujący się fashionista zna ten adres. The Sartorialist, bo o nim mowa, to blog prowadzony przez Scotta Schumanna. Guru współczesnych dandysów paradoksalnie bardziej czuje się fotografem niż specem od mody. I chyba właśnie w tym tkwi siła jego strony, w całości poświęcona modzie ulicznej. Schumann jest wytrawnym (mimo krótkiego stażu!) dokumentalistą, bez wątpienia „trafionym w oko”, który znakomicie wyczuwa modowe nastroje mieszczuchów na całym świecie. Skąd ten talent? Cóż, w branży modowej nie jest naturszczykiem. Przez kilkanaście lat związany był z działem sprzedaży Valentino. Prowadził też własny butik. Przełom w jego życiu i karierze nastąpił w 2005 roku, kiedy zrezygnował z pracy i postanowił zostać ojcem na pełen etat. Nowe zajęcie szybko zaowocowało fotograficznym safari ulicznym. Na samym początku jego obiektami byli szykowni mężczyźni, kiedy jednak dołączył do nich zdjęcia dobrze ubranych przedstawicielek płci pięknej, rozpoczął się prawdziwy boom na blog Schumanna. Za co buszujący w Internecie fashioniści kochają Sartorialista? Przede wszystkim za inspiracje i niezamykanie się w sztywnych ramach jednej stylistyki. Autora w równym stopniu zachwycają kobiety, co mężczyźni, kolorowe nastolatki i nobliwe panie po siedemdziesiątce, elegantki i miłośnicy luzu. To, co ich łączy, to indywidualizm. The Sartorialist codziennie odwiedza kilkadziesiąt tysięcy osób. Musisz do nich dołączyć! ARBUZIA
>>www.licoreese.com Słodko-słony smak lukrecji Poszukując oryginalnych karnawałowych dodatków, nie można przegapić sklepu Licoreese. Znajdziemy tam niebanalny asortyment — tak wielowymiarowy jak sama nazwa, będąca wariacją na temat niejednoznacznej w smaku, słodko-słonej lukrecji. Poszczególne produkty zostały przyporządkowane do dowcipnych, a zarazem łatwych do zapamiętania kategorii. Mamy więc coś „na nos”, „na nogę”, „na rękę”, „na szyję”, „na ubranie”, „na całość”. Osobiście jestem fanką zakładki „na głowę”. Ukrywający się pod tym hasłem bogaty katalog ręcznie wykonanych toczków i opasek zachwyci niejedną kobietę. Eleganckie, nonszalanckie, niepowtarzalne. Takie nakrycie głowy możemy śmiało założyć na karnawałową imprezę, nobliwy event, nawet na własny ślub czy po prostu na zwyczajny miejski spacer. Co ważne, Licoreese bliskie są idee sprawiedliwego handlu, recyklingu czy „ponownego użycia” w stylu vintage. Dlatego na stronie nie znajdziemy produktów „made in China”, lecz same unikatowe projekty, a to prawdziwy rarytas w dobie sieciówek i rzeczy powielanych na skalę masową. Zajrzyjcie. Polecam. Kobietom — na każdą okazję. Mężczyznom — chociażby z okazji zbliżającego się Dnia Kobiet. IWONA STACHOWSKA >>102
musli magazine
WSKI J LES IAKO NDRZ E RYS. A
{
>>słonik/stopka
}
MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Agnieszka Bielińska, Marcin Górecki, Gosia Herba, Jarosław Jaworski, Aleksandra Kardela, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Iwona Stachowska, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Justyna Tota współpracownicy: Karolina Bednarek, Hanka Grewling, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski
>>103