>>BENEFICJENCI SPLENDORU>>NARKIELUN>>WĘGRZYN
10[20]/2011 PAŹDZIERNIK
{ } słowo wstępne
>>wstępniak
Zostajemy w mieście!
L D
iście spadają z drzew, studenci wracają do miasta, a to oznacza, że w BiT City zadzieje się nieco lepiej niż w sezonie ogórkowym. O kulturalnym menu na październik obu miast nie powiem Wam nic, bo ręka zamiera mi z wrażenia i radości, jak wiele ekscytacji i artystycznych podniet czeka na nas w tym miesiącu. o dobrych wiadomości płynących wraz z press-packami z przybytków kultury, sztuki i rozrywki dorzucam dwie kapitalne galerie, wyjątkowo bogaty rozkład jazdy naszych recenzentów i wywiady, które musicie przeczytać! Zostajemy w mieście, a jeśli kujawsko-pomorskie okaże się dla Was za ciasne, wsiadajcie z Karoliną Bednarek do samolotu — kierunek NYC! MAGDA WICHROWSKA
>>2
musli magazine
[:]
>>spis treści
>>2
wstępniak. zostajemy w mieście!
>>3
spis treści
>>4
wydarzenia. PAWEŁ SCHREIBER,
ARBUZIA, (SY), ANIAL, (JT),
MARTA MAGRYŚ, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, (AB), ARKADIUSZ STERN, HANNA GREWLING, AGNIESZKA BIELIŃSKA
>>23
relacja. neony Kornackiego w Tallinie!
>>24
na kanapie. L4 w opcji all inclusive. MAGDA WICHROWSKA
>>25
gorzkie żale. za starzy na młodość. ANIA ROKITA
>>26
filozofia w doniczce. praktyczna i zadbana. IWONA STACHOWSKA
>>27 >>28
a muzom. towarzystwo wzajemnej adoracji MAREK ROZPŁOCH
życie i cała reszta. traktat do płci przeciwnej KAROLINA NATALIA BEDNAREK
>>29
elementarz emigrantki. p jak praca. NATALIA OLSZOWA
>>30
porozmawiaj z nim... wynurzenia zblazowanego trzydziestolatka. Z MARCINEM STANISZEWSKIM ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA
>>34
zjawisko. seks w wielkim mieście. i o to tyle hałasu KAROLINA NATALIA BEDNAREK
>>40
porozmawiaj z nim... wyruszył pomalować ten świat Z MATEUSZEM BAMSKIM ROZMAWIA JUSTYNA TOTA
>>44
portret. Audrey Hepburn. dziewczyna z fifką. EMILIA ZAŁEŃSKA
>>48
galeria. MAGDALENA WĘGRZYN
>>66
nowości [książka, film, muzyka] (SY), (ES), (MAG), (AB)
>>69
recenzje [film, muzyka, książka, teatr, gra] MAGDA WICHROWSKA, KASIA WOŹNIAK, MAREK ROZPŁOCH, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, SZYMON GUMIENIK, KRZYSZTOF KOCZOROWSKI, EWA SCHREIBER, EWA STANEK, ANIA ROKITA, ANNA PISAREK, ARKADIUSZ STERN, PAWEŁ SCHREIBER, ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI
>>82 >>106
fotografia. JACEK NARKIELUN warsztat qlinarny. musli w przepisach, przepisy w Musli MARTA MAGRYŚ
OKŁADKA: FOT. JACEK NARKIELUN
>>108
redakcja
>>110
dobre strony. MARTA MAGRYŚ
>>111
słonik/stopka
W czerwcowym numerze „Musli Magazine” (6 [16] / 2011) w artykule Jestem szarą eminencją na stronach 44—45 nie podpisaliśmy fotografii Radosława Worka. Za to niedopatrzenie autora przepraszamy. >>3
>>wydarzenia FESTIWAL
1-9.10 TEATR POLSKI
PRAPREMIEROWA BYDGOSZCZ Na początku października Bydgoszcz stanie się ponownie teatralną stolicą Polski. Na Festiwal Prapremier w Teatrze Polskim zjadą się spektakle z całego kraju — najciekawsze wystawienia tekstów, które na polskich scenach pojawiły się pierwszy raz. Wśród tegorocznych gości nie zabraknie najgłośniejszych nazwisk polskiego dramatu i teatru: pojawią się Monika Strzępka i Paweł Demirski ze spektaklem Tęczowa trybuna 2012; będziemy mieli też okazję zobaczyć Naszą klasę laureata nagrody Nike — Tadeusza Słobodzianka. Poza tym ze swoimi spektaklami przyjadą Marcin Liber, Grażyna Kania i Agnieszka Olsten. Bydgoski teatr zaprezentuje przygotowane z udziałem mieszkańców Bydgoszczy przedstawienie Sunday Bloody Sunday, opowiadające o wydarzeniach bydgoskiej Krwawej Niedzieli. Żadnego teatromana nie może w tych dniach w Bydgoszczy zabraknąć, a nieteatromani będą mieli świetną okazję do pokochania teatru.
październik
październik
KINOTEKA
FESTIWAL
WE LOVE YOU, KOWALSKI!
PORA NA KSIĄŻKĘ
Któż z nas nie wyławia z lubością polskich akcentów w kinematografii światowej? Uśmiechem, a nawet szczerym rechotem odpowiadamy na kaleczone polskie „ski” i „ska”. Do szału doprowadzają nas stereotypy i uproszczenia, jakimi operuje Hollywood, a jednak nie przestajemy kibicować naszym na wielkim ekranie! Naprzeciw tym próżniaczym i patriotycznym zapędom wyszła Kinoteka, która w październiku zaprezentuje blok filmowy pod wdzięcznym tytułem Kowalski movie cz. 1. Co znalazło się w filmowym menu projektu Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej oraz Never seen in Bydgoszcz? Na pierwszy ogień 7 października idzie Tramwaj zwany pożądaniem Elia Kazana ze Stanleyem Kowalskim. 14 października widownię zauroczy seksowna Sugar Kowalczyk, czyli Marilyn Monroe w komedii Pół żartem pół serio. 21 października na Burzliwy poniedziałek z polskimi akcentami zaprosi Was Mike Figgis, a cykl domknie Gran Torino i brawurowa rola Clinta Eastwooda w roli… Kowalskiego. Obecność obowiązkowa!
>> PAWEŁ SCHREIBER
Festiwal Prapremier Bydgoszcz 1–9 października
Aneks 14–16 października Teatr Polski w Bydgoszczy
>>4
ARBUZIA
Kinoteka każdy piątek miesiąca, godz. 20.00 Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Bydgoszczy
W tym roku Festiwal 4 Pory Książki startuje po raz czwarty i nadal jest jednym z największych festiwali promujących czytelnictwo w naszym regionie. Jak zawsze spotkania odbywać się będą w miesiącach najbardziej sprzyjającym rozmowom o literaturze. Poszczególne pory książki dzielić się będą zatem według odpowiedniego tematu i miesiąca: we wrześniu mieliśmy okazję spotkać się już z Janem Nowickim oraz Jackiem Fedorowiczem; w październiku przychodzi Pora Feminizmu i Pora Prozy; natomiast w listopadzie — według tradycji — czeka nas Pora Wspomnień. Październik w Książnicy Kopernikańskiej będzie należał głównie do kobiet. 10 i 11 dnia miesiąca Toruń odwiedzą Kinga Dunin oraz Magdalena Środa. Pierwsza z nich to znana wszystkim publicystka i krytyczka literacka, autorka wielu książek, wykładowczyni oraz członkini zespołu redakcyjnego „Krytyki Politycznej”. Wielu ucieszy zapewne fakt, że spotkanie z autorką poprowadzi Ignacy Karpowicz — jeden z najlepiej zapowiadających się pisarzy młodego pokolenia, autor głośnych ostatnio Balladyn i romansów. Z kolei Magdalena Środa to etyczka,
filozofka, publicystka i feministka, zajmująca się głównie historią idei etycznych, etyką stosowaną, filozofią polityczną i problematyką kobiecą. Od niemal 20 lat jest redaktorką „Etyki” oraz „Przeglądu Filozoficznego”, należy także do składu redakcyjnego „Krytyki Politycznej”. Kolejne wieczory należeć będą już do współczesnej prozy polskiej — 24 i 25 października Książnica Kopernikańska przygotowała spotkania z Sylwią Chutnik i Tomaszem Piątkiem. Sylwia Chutnik debiutowała w 2008 roku powieścią Kieszonkowy atlas kobiet, za którą otrzymała Paszport „Polityki”. Wcześniej została także laureatką konkursu „Dama Warszawy 2007”, a w poprzednim roku zdobyła Społecznego Nobla Fundacji Ashoka. Poza działalnością literacką i dziennikarską (felietony w „Polityce” i „Pani”) Chutnik angażuje się także społecznie – szefuje Fundacji MaMa oraz jest członkinią Porozumienia Kobiet. Poza Atlasem opublikowała Dzidzię i Warszawę kobiet. Dzień po spotkaniu z Sylwią Chutnik w Książnicy pojawi się Tomasz Piątek — autor 14 książek, wśród których można wymienić m.in.: Heroinę, Bamusli magazine
>>wydarzenia październik
3.10
GALERIA AUTORSKA
LITERY W PODRÓŻY gno, Pałac Ostrogskich, Morderstwo w La Scali, Węża w kaplicy czy ostatnio wydanego Anty-papieża. Piątek w swojej krótkiej karierze zdążył już współpracować z takimi tytułami prasowymi, jak: „Polityka”, „La Stampa”, „L’Indipendente”, „Film” i „Przekrój”, stacjami radiowymi (RMF FM, Inforadio, Radiostacja) oraz kanałem telewizyjnym Kino Polska. Organizatorem spotkań jest Wojewódzka Biblioteka Publiczna — Książnica Kopernikańska w Toruniu. Kalendarz festiwalowych wydarzeń oraz sylwetki zaproszonych gości znajdziecie na stronie: www.4pory.ksiaznica. torun.pl. (SY) Festiwal 4 Pory Książki / Pora Feminizmu i Prozy Kinga Dunin – 10 października Magdalena Środa – 11 października Sylwia Chutnik – 24 października Tomasz Piątek – 25 października Wszystkie spotkania odbędą się w Książnicy Kopernikańskiej przy ul. Słowackiego 8 o godz. 18.00
Uwaga! W październiku obserwatorami światowej kariery polskich liter będą mieszkańcy Kijowa, Mińska, Moskwy, Pekinu i Tokio! I dodajmy — nie jest to slogan reklamowy z Ulicy Sezamkowej. POLISH ABC, czyli Polish Art Become Closer to interaktywny projekt toruńskiego Teatru Wiczy, który we wrześniu i październiku jeździ po świecie, realizując happeningi w ramach Polskiej Prezydencji. Z czym to się je? Podczas akcji realizowanych przez teatr mieszkańcy wybranych stolic zobaczą nazwiska znanych Polaków (m.in. Ciechowskiego, Miłosza, Lema, Baumana, Stańki, Mrożka, Kilara). To żywe ogromne litery (na zdjęciu), które spotkać będzie można w najważniejszych i najbardziej ruchliwych przestrzeniach miejskich. Chcecie wiedzieć więcej o niezwykłej wyprawie liter? Koniecznie zajrzyjcie na stronę: www.polishabc.eu.
BLUES PO NOWEMU Dla studentów koniec wakacji jest zdecydowanie traumatycznym czasem. Nie trzeba być jednak przesadnym optymistą, by dostrzec pewne plusy w zawieszeniu na kołku kąpielówek, spania do południa i braku rozeznania w dniach tygodnia oraz pomiędzy dniem a nocą. Otóż od października możemy liczyć na coś więcej niż dożynki, festyny rodzinne i odpusty. Swoje wrota otwiera Od Nowa. Program klubu na powakacyjny miesiąc prezentuje się doprawdy imponująco. Na inaugurację sezonu warto wybrać się na koncert znanego i lubianego zespołu Tortilla. Wyznawcy bluesa elektrycznego powinni być w siódmym niebie. Tortilla, z szacunkiem do klasyki bluesa, prezentuje własny styl oparty na rock’n’rollowej energii, typowej dla białych muzyków, oraz jazzowym pulsie. Formacja może pochwalić się nie tylko udziałem na najważniejszych krajowych festiwalach bluesowych oraz koncertach w całej Polsce. Wielokrotnie gościła również poza granicami kraju, a także miała szansę wystąpić u boku takich artystów, jak: Johnny Winter, Carey Bell, Big Joe Turner, Mick Taylor, Carlos Johnson, Charlie Musselwhite, Tony McPhee, Guitar Crusher czy Stan Webb’s Chicken Shack. Tortilla wystąpi w składzie: Asia Fostiak — śpiew, Maurycy Męczekalski — gitara, Tomek Imienowski — gitara basowa, taniec, instrumenty perkusyjne, Bartek Norkowski — perkusja. Gościem specjalnym koncertu będzie Michał „Cielak” Kielak — najlepszy polski wirtuoz harmonijki ustnej.
JAN KAJA / TAK
SYLWIA CHUTNIK / FOT. ANNA GRZELEWSKA
FOT. NADESŁANE
OD NOWA
TWÓRCZY PRZYSTANEK W PODRÓŻY ŻYCIA Październik w Galerii Autorskiej rozpocznie się od „Autoportretu jesiennego”, czyli spotkania z Markiem Kazimierzem Siwcem, bydgoskim poetą i filozofem, którego wiersze z tomu Żyłka zaprezentuje aktor Teatru Polskiego Mieczysław Franaszek. I chociaż w tej poezji — cytując za Piotrem Cieleszem — „nie ma namiętności, gorączki uczuć, ich gwałtownej erupcji. Jest »szkiełko i oko«, chłód, który ma przewagę nad romantycznym szaleństwem”, to jednak liryka Marka Siwca jest na tyle osobista, że — jak trafnie zauważa Janusz Drzewucki — „im bardziej pisze o sobie samym, tym więcej mówi o nas wszystkich”. A może to przekrój osobowości bardzo ciekawy pod względem przemian w czasie, bowiem w tomiku Żyłka znajdziemy utwory pochodzące z lat 80. XX wieku aż po obecną teraźniejszość. Tego samego wieczoru (6 października) oko będzie można nasycić obrazami Jana Kaji na wystawie zatytułowanej „W pobliżu”. Mimo że w kręgu zainteresowań współtwórcy Galerii Autorskiej niemal od zawsze były grafika, rysunek i fotografia, to jednak jest on oddany malarstwu sztalugowemu. Jakie są obrazy Jana Kaji? Wolne od komercji, za to nasycone symbolem, poprzez który artysta zaprasza odbiorcę do poszukiwania prawdzi-
>>
ARBUZIA
Polish Art Become Closer październik 2011 Kijów / Mińsk / Moskwa / Pekin / Tokio
ANIAL
Tortilla 3 października, godz. 20.00 Od Nowa
>>5
>>wydarzenia
6-9.10
październik
6.10
CSW
LIZARD KING
wych odpowiedzi na tematy egzystencjalne połączone z metafizycznymi przeżyciami. 24 października do spotkania ze swoją twórczością zaprasza również drugi z założycieli Galerii Autorskiej — Jacek Soliński, który na urodzinowej wystawie „Celowość” zaprezentuje obrazy i linoryty. Artysta od 25 lat co roku w dniu swoich urodzin przygotowuje ekspozycję swoich prac nie tylko po to, by spotkać się z przyjaciółmi, ale też dokonać pewnego rodzaju podsumowania twórczych dokonań. Zatem w kalendarzu Galerii Autorskiej ta wystawa jest tradycją niczym bożonarodzeniowa Wigilia, choć sam pan Jacek panującą podczas niej atmosferę przyrównuje do dworca, bo każda coroczna odsłona prac artysty jest jak przystanek. „Nastrój wernisaży ma w sobie coś szczególnego, co charakteryzuje atmosferę dworca. Goście, czyli podróżnicy-przechodnie, tak jak na stacji kolejowej, przez chwilę przystają, przyglądają się, rozmawiają i w końcu odchodzą. Może kiedyś powrócą? Wielu z nich to moi przyjaciele. Umawiamy się w tym moim cyklu w prywatnej »poczekalni«, by dokonywać konfrontacji upływu czasu z naszym »stawaniem się«. Spotkania budują kronikę wzajemności. Zajmowanie się grafiką, w moim wypadku, jest wciąż ponawianą próbą zapisu teraźniejszości, która staje się przeszłością. W rowkach, które żłobię, szukam harmonii i uspokojenia, by
w konsekwencji określić rytm znajdowania, efekt płynności, falowania — transu. Ślady rozmyślań stają się moim »kodem kreskowym«, zapisem odczuwania. Zajmując się linorytem, czyli dziś już »archaiczną« techniką wypukło-druku, mozolnie poruszam się między bielą i czernią. Powoli i w skupieniu żłobię struktury, z których powstają kompozycje. Chociaż to długie monotonne chwile — często zwykłej mechanicznej pracy — jednak znajduję w nich głębszy sens. Mówiąc dosłownie i metaforycznie: »wydobywam z czerni biel«. I odnajduję w tej czynności równowagę. Traktuję ją również jako antidotum na »aktualność« świata, z którą tracę kontakt. W ten sposób odreagowuję swoją nieprzystawalność do »postępu«”. Wystawie linorytów towarzyszyć będzie „Sześć miniatur”, czyli prezentacja tekstów Wojciecha Banacha, ks. Antoniego Siemianowskiego, Hanny Strychalskiej, Krzysztofa Szymoniaka, Jana Wacha oraz Michała Tabaczyńskiego.
>> >>6
(JT)
Autoportret jesienny / spotkanie poetyckie z Markiem Kazimierzem Siwcem W pobliżu / otwarcie wystawy obrazów Jana Kaji 6 października, godz. 18.00 Celowość / otwarcie wystawy linorytów i obrazów Jacka Solińskiego Sześć miniatur / prezentacja tekstów 24 października, godz. 18.00 Galeria Autorska
SPIĘTY / FOT. MARCIN KLINGER
MAREK KAZIMIERZ SIWIEC / FOT. ANNA SIWIEC
GALERIA AUTORSKA
CSW NA BIAŁORUSI Choć tym razem CSW przenosi swoje działania na teren Białorusi, to może akurat któremuś z naszych czytelników będzie do Mińska po drodze. Interdyscyplinarny Festiwal Grafiki Projektowej Dialogue Design/Dizajn Dialogu odbywający się w ramach polskiej prezydencji w Radzie UE zainaugurowany został już w ubiegłym miesiącu dwiema wystawami — plakatów o tematyce kulturalnej oraz znaków graficznych. W drugiej części Festiwalu odbędzie się wiele wykładów i prelekcji dotyczących typografii, identyfikacji wizualnej i form plakatowych. Białoruska publiczność będzie miała możliwość poznać specyfikę twórczości takich polskich dizajnerów, jak: Nikodem Pręgowski, Franciszek Otto, Szymon Saliński czy Dawid Korzekwa. Namacalnego dialogu dotkną na pewno widzowie niezwykłego koncertu multimedialnego, gdzie do dźwięków Pavela Ambionta, białoruskiego muzyka dub techno, vj-ować będzie Michał Mierzwa. Tych, którzy nie zdążą dotrzeć do Mińska, zapraszam na festiwalowego bloga (http://www. dialogue-design.eu/), na którym będzie można śledzić wydarzenia przez Live-streaming i obejrzeć dzieła w wirtualnej galerii. MARTA MAGRYŚ Dizajn Dialogu / Warsztaty i prelekcje 6–9 października Akademia Sztuk Pięknych oraz Narodowa Szkoła Urody / Mińsk
WYLUZOWANY SPIĘTY Dwie rzeczy są już pewne — po pierwsze, Hubert Dobaczewski vel Spięty zagra w tym miesiącu w toruńskim Lizard King, a po drugie — nie jest raczej z tego powodu spięty. Trzeba przyznać, że jak na trzydziestosiedmiolatka ma całkiem spore doświadczenie muzyczne. Zaczynał, szarpiąc struny w Aberration oraz Hope, żeby chwilę potem powołać do życia najbardziej chyba niedoceniony polski twór hip-hopowy, jakim było Koli. Jeszcze za życia tej formacji powstało Lao Che, z którym w marcu 2005 roku Hubert nagrał Powstanie Warszawskie — drugą płytę zespołu. Powaliła ona na kolana recenzentów w całym kraju. Ale Spiętemu było mało, dlatego w 2009 roku na rynek wypuścił swoje solowe dzieło Antyszanty. Choć Koli już nie istnieje, to Lao Che trzyma się bardzo dobrze. Hubert napisał i zaśpiewał dla nich większość tekstów (w charakterystycznym dla siebie klimacie). W czwartek 6 października jako support przed Spiętym zagra toruńskie Disparates. Są więc dwa powody, by nie siedzieć wówczas w domu — torunianie zbyt często na swoim podwórku nie grywają, a 15 złotych za tę ucztę dźwiękową to żaden majątek. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Spięty / Disparates 6 października, godz. 19.00 Lizard King musli magazine
>>wydarzenia
7.10
7.10
7.10
KINO CENTRUM
NRD
FOT. NADESŁANE
OD NOWA
OD PRZYBYTKU GŁOWA NIE BOLI Któż z nas nie zna zespołu Dezerter? Jeżeli macie naście lat, zapytajcie mamę. I niech nie dziwią nas wypieki na jej twarzy i zagubione spojrzenie. Jest bardzo prawdopodobne, że na koncertach tej grupy wyładowywała młodzieńczą ekspresję i zmagała się z trudami dojrzewania. Tak jak mama dorosła, Dezerter również nie zatrzymał się w miejscu. W Toruniu będzie promować najnowszy album Prawo do bycia idiotą. Od Nowa to pierwszy przystanek na trasie koncertowej zespołu. Grupę Dezerter wspierać będzie m.in. 1125. Ten często odwiedzający Toruń kwintet ze Złotowa to prawdziwy sceniczny zwierz. 1125 zafunduje nam żywiołowość i totalną energię spięte klamrą potężnego brzmienia. Kolejna grupa, która wystąpi u boku Dezertera, to Upside Down — polscy pionierzy melodyjnego hc/punk. Jako że grupa aktualnie kończy rejestrację nowego materiału, to podczas koncertu w Od Nowie, oprócz znanych utworów, publiczność będzie miała szansę zapoznać się z ich nowym materiałem. Entuzjastom nieco lżejszych brzmień zapewne przypadnie do gustu występ zespołu Leni-
wiec, którego znakiem firmowym jest melodyjna mieszanka punk-rocka, reggae i ska, wzbogacona dźwiękami saksofonu, akordeonu i puzonu. Grupa postanowiła zaskoczyć słuchaczy czymś nowym, czego zapowiedzią jest najnowsza płyta Droga. Niecierpliwym i nieuświadomionym pragnę donieść, że brzmienie formacji zostało wzbogacone o kobiecy wokal, gitarę solową, saksofon i trąbkę. Podczas koncertu nie zabraknie także toruńskich akcentów. The Muppet Boys funkcjonuje od jesieni 2008 roku. Jednak za początek działalności można uznać późną jesień 2009, kiedy to ustabilizował się skład zespołu. Czego należy spodziewać się po torunianach? Zaskakującej mieszkanki punka, rock’n’rolla i country.
PAPIEŻ W KINIE CENTRUM
WETERAN W AKCJI Gorące jamajskie rytmy bardzo często goszczą w murach toruńskiego NRD. W piątek 7 października gościem klubu i kolektywu Feel Like Jumping Sound System będzie weteran niemieckiej sceny reggae. Richard Alexander Jung, znany jako Dr Ring Ding, jak nikt inny potrafi łączyć ska, reggae, calypso i dancehall. Zaczynał prawie 20 lat temu z zespołem El Bosso Und Die Ping Pongs, potem był liderem Dr Ring Ding & The Senior All Stars. To właśnie on upowszechnił ska w Europie, grając ten rodzaj muzyki, gdy nie był on jeszcze tak popularny. Dzięki temu dziś nazywany jest „ojcem chrzestnym kontynentalnego ska”. Pomimo długiej kariery i wielu sukcesów Dr Ring Ding nie stracił swojej werwy. Udowodnił to na festiwalu w Ostródzie, podczas którego dał niezapomniany koncert z Upliftment International. W NRD do tańca zagrzewać będzie również Feel Like Jumping Sound System i ich goście. Zapowiada się naprawdę niezły balet!
Choć oficjalna polska premiera przypada na 21 października, to w toruńskim CSW już w pierwszym tygodniu miesiąca będzie można obejrzeć przedpremierowy seans Habemus papam — mamy papieża. Reżyser Nanni Moretti opowiedział fascynującą historię człowieka, który został papieżem wbrew swojej woli. Niezwykły film widziany ateistycznymi oczami reżysera to epifania absurdu w watykańskim wydaniu. Scenariusz, który w rzeczywistości nie miał prawa się wydarzyć, na pewno wstrząśnie być może nie tyle kinematografią, co opiniami środowisk konserwatywnych. Jeśli nawet nie na przedpremierę, to od 21 października kino Centrum zaprasza na premierowy seans i kolejne pokazy.
>>
ANIAL
Dezerter / 1125 / Upside Down / Leniwiec / The Muppet Boys 7 października, godz. 19.00 Od Nowa
MARTA MAGRYŚ
Habemus papam - mamy papieża przedpremierowy pokaz 7 października, godz. 20.00 Kino Centrum
(AB)
Dr Ring Ding Sound System Show 7 października, godz. 20.00 NRD
>>7
>>wydarzenia
8.10
8.10
OD NOWA
NOWE MIEJSCE, NOWA ENERGIA!
DO TAŃCA I DO RÓŻAŃCA
9.10
LIZARD KING
FOT. KRYSTIAN DROŻDŻ
FRANTIC
W październiku warto odwiedzić nowe miejsce na kulturalnej mapie Torunia — klub Frantic. Po pierwsze dlatego, że do 9 listopada ściany klubokawiarni zdobić będą prace cenionej i lubianej przez redakcję „Musli Magazine” Ewy Doroszenko. Artystka w gościnnej przestrzeni lokalu prezentuje serię fotografii pod frapującym tytułem „Who the Fuck is Alice?”. Po drugie — nadarza się świetna okazja do dobrej zabawy, bowiem 8 października w klubie odbędzie się Frantic Session, czyli sesja muzyczna łącząca sety dj’skie z instrumentem żywym. Mistrzem ceremonii franticowego wieczoru będzie Jan Michalec, znany bardziej jako Jiggah, który zaczaruje nas swoją trąbką. Wieczór emocjonalnie i energetycznie wzmocnią: In-Deed, Gruesome i Asmo. Nie może Was zabraknąć!
Ci, którzy starają się być na bieżąco ze zjawiskami na muzycznej scenie, na pewno nie odpuszczą koncertu zespołów Happysad i Muchy. Pierwszy z wymienionych proponuje słuchaczom połączenie rocka alternatywnego i gitarowych brzmień. Członkowie grupy dokładają starań, by teksty utworów nie były o niczym. Docenili to melomani, na co dowodem może być popularność płyt Wszystko jedno (2004) oraz Podróże z i pod prąd (2005). Jednak za najbardziej dojrzały w dorobku Happysad uważany jest trzeci album — Nieprzygoda (2007). Członkowie zespołu postanowili na nim odwrócić się nieco od mocniejszych brzmień na rzecz psychodelii i rozbudowanych kompozycji. Ostatnia płyta Mów mi dobrze ukazała się w 2009 roku. Jest przede wszystkim o wiele radośniejsza i bardziej energetyczna od poprzedniej, jest niemal jej przeciwieństwem. Muchy to grupa, która została założona w Poznaniu w 2004 roku. Ich debiutancki album, noszący tytuł Terroromans, został uznany za Płytę Roku przez słuchaczy Trójki, zdobyli także tytuł Zespołu Roku 2007 tejże radiostacji. Czym zespół Muchy wyróżnia się spośród wielu innych? Przede wszystkim może
>> ARBUZIA
Frantic Session 8 października, godz. 21.00 Frantic
>>8
pochwalić się tym, że jako jedyna polska grupa wystąpił po razu drugi na głównej scenie Opener Festival! Muchy pojawiły się także na scenach Coke Live Music Festival, Festiwalu w Jarocinie, Off Festival oraz Seven Festival w Węgorzewie. ANIAL Happysad / Muchy 8 października, godz. 19.00 Od Nowa
CHEMICZNA BROŃ MANCHESTERU Całkiem niedawno, bo 27 września ukazała się druga płyta długogrająca naszych toruńskich bojowników brzydszej strony barykady w wojnie damsko-męskiej — zespołu Manchester. Album nosi tytuł Chemiczna broń i zawiera piętnaście utworów zagranych w znanym britpopowym klimacie. Grupa powstała w 2006 roku i zdążyła już porządnie namieszać. Wygrała takie festiwale, jak: Przestrzeń Muzyki, Nokia Trends Lab czy TOPtrendy 2008. Zajęła też drugie miejsce w programie „MTV Rockuje”. Jak na zespół z pięcioletnim stażem jest się czym pochwalić! Z okazji premiery albumu panowie zapraszają do toruńskiego Lizard King w niedzielę 9 października o godzinie 20.00. Z całą pewnością oprócz piosenek z Chemicznej broni pojawią się też starsze kompozycje zespołu, takie jak: Dziewczyna gangstera, Nie na pierwszej randce czy Do gwiazd. Dla fanów jazda obowiązkowa! GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Manchester 9 października, godz. 20.00 Lizard King
musli magazine
>>wydarzenia
13.10
14.10
LIZARD KING
FOT. MATERIAY NADESŁANE
FOT. PRZEMYSŁAW DZIENIS
WOZOWNIA
RZEKA DZIECIŃSTWA, RZEKA WSPOMNIEŃ Darek Malejonek jest, jeśli nie ojcem polskiego reggae, to tym dobrym wujkiem, który miał spory wpływ na jego wychowanie. A Izrael jest formacją, której nie trzeba przedstawiać nikomu, kto choćby liznął wiadomości o polskiej muzyce rozrywkowej ery upadku żelaznej kurtyny. Potem Maleo przewinął się przez kilka projektów punkowych, m.in. Moskwę, legendarną już Armię czy powstały w 1989 roku z jego inicjatywy Houk — zespół, który w Polsce był niedoceniony, a za zachodnią granicą robił furorę. Na fali powrotu do religii Maleo współtworzył 2TM2,3 z Tomkiem Budzyńskim oraz Arkę Noego z Robertem Friedrychem. W 1997 roku powstał Maleo Reggae Rockers, który po dziś dzień jest jednym z najważniejszych przedstawicieli polskiego reggae. W tym roku światło dzienne ujrzała płyta Rzeka dzieciństwa, zawierająca jedenaście coverów polskich hitów z lat 60. i 70. ubiegłego stulecia odegranych w jamajskich rytmach. Z tym albumem właśnie Maleo z zespołem 13 października zawita do miasta Kopernika. Koncert zacznie się w klubie Lizard King o godzinie 20.00. Zapraszamy! GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Maleo Reggae Rockers 13 października, godz. 20.00 Lizard King
NIC, TYLKO ULOTNE ŚWIATŁO 14 października Galeria Sztuki Wozownia zaprasza na otwarcie trzech wystaw. Pierwszą z nich będą wideorejestracje urodzonej w Berlinie Sophii Pompéry, młodej artystki i absolwentki ASP Berlin-Wiessensee. Podczas wystawy pt. „Nothing but a transient light” [Nic, tylko ulotne światło] łatwo ulegniemy wizualnemu magnetyzmowi. Niewątpliwym atutem prac artystki jest ich zakorzenienie w artystycznej przeszłości, a inspiracje dawnym malarstwem widoczne są zarówno w obszarze rozwiązań formalnych, jak i podejmowanej tematyce. Pompéry umiejętnie balansuje pomiędzy tradycją a nowym myśleniem o obrazie, zaś poznane i oswojone przez sztukę wartości ubiera w nowy strój; przenosi w świat rzeczywisty to, co w malarstwie było tylko iluzją. Malarstwo kolejnej artystki Dominiki Krechowicz ma charakterystyczny styl, na który składa się symbioza poszczególnych środków wyrazu. Jej prace w cyklu „Alians znaków” sytuują się gdzieś na pograniczu abstrakcji i rozpoznawalności w kategoriach przedmiotowych, grając barwnymi plamami i pasami koloru zestawionymi z uproszczonymi, znakowymi wręcz, przedstawieniami rozmaitych
rzeczy znanych z codzienności. Dynamikę wnoszoną przez intensywne barwy, podkreślają także ostentacyjnie widoczne ślady pociągnięć pędzla, w których zapisana jest pamięć ekspresji ruchu dłoni prowadzącej malarskie narzędzie. Oddziaływanie płócien Krechowicz wzmaga się dzięki wieszaniu ich w dwudziestoczęściowych regularnych układach, które rozpościerają się na ścianie, tworząc siatkę napięć generowanych przez ciekawie dobrane sąsiedztwo. Wozownia zaprasza również na przedostatnią wystawę w tegorocznym cyklu Laboratorium Sztuki. Wielkie mi rzeczy! Cezary Klimaszewski pokaże obiekty będące rozwinięciem projektu „Dobra rada”, który miał premierę przed rokiem w Galerii Białej w Lublinie. Jego praca odnosi się do przestrzeni Osiedla Słowackiego w Lublinie, zaprojektowanego w 1961 roku przez Oskara Hansena w duchu formy otwartej. Klimaszewski tworzy projekt podziemnego kościoła. Jest on negatywowym odbiciem osiedlowego domu kultury, który przekształcony został z czasem w kościół i zakłada integrację nowej architektonicznej struktury z historycznym tłem. Poza trzema nowymi wystawami w październiku będziemy mogli obejrzeć jeszcze prace Teresy Jakubowskiej, Ani Lucid, Michała Moravcika i Marcina Berdyszaka
>>
oraz plakaty Niclausa Troxlera. Miłośników architektury i historii sztuki zapewne zainteresują wykłady Lidii Klein o Zwierzęcej architekturze (24.10) i Andrzeja Turowskiego o twórczości Władysława Strzemińskiego (18.10). Początek jesieni w Wozowni na pewno nie będzie nudny! ARKADIUSZ STERN
Nic, tylko ulotne światło / Sophia Pompéry Alians znaków / Dominika Krechowicz Laboratorium Sztuki 2011. Wielkie mi rzeczy! / Cezary Klimaszewski 14 października–13 listopada Galeria Wozownia >>9
>>wydarzenia
październik BAJ POMORSKI
Teatr Baj Pomorski w nowym sezonie powitał widzów dość krwawo — od 17 września można bowiem oglądać Makbeta w reżyserii i inscenizacji Zbigniewa Lisowskiego. W przedstawieniu wykorzystano fragmenty dzieła Shakespeare’a w przekładzie Macieja Słomczyńskiego, wiersz Wiąz Sylwii Plath oraz piosenki: Ty człowiek jesteś zespołu Lao Che i Nie żyję ponad stan Kazika Staszewskiego. Scenografia zaś przesycona jest obrazami Hieronima Boscha i Salvadora Dalego, pojawia się także Rembrandt oraz (w innej formie) Caravaggio. Spektakl zobaczyć będzie można jeszcze 10 oraz od 18 do 22 października. Teatr Baj Pomorski — jak zawsze — ma do zaoferowania także spektakle dla widzów młodszych. Jednym z nich jest Na Arce o ósmej, który będzie grany 13 i 14 października. Dramat ten zyskał już spore uznanie w Niemczech, Holandii i Francji, teraz szturmem zdobywa teatralną scenę w Polsce — biorąc pod uwagę liczbę inscenizacji w teatrach instytucjonalnych. Autorem tekstu jest Ulrich Hub, przekładem z niemieckiego zajęła się Lila Mrowińska-Lissewska, reżyserii podjął się Paweł Aigner, scenografią zajął się Pavel Hubička, zaś muzyką Piotr Klimek. Z kolei widzów najmłodszych teatr zaprasza zarówno na tradycyjne bajowe spektakle, takie jak: Historia Calineczki (2.10), Czerwony Kapturek (9.10), Szewczyk Dratew-
Szafa gra w październiku!
ka (16.10) oraz Słowik (18—21.10), jak i całkiem świeże bajki, a wśród nich: Pod-grzybek Marty Guśniowskiej (4—5.10) czy Wschód i zachód słonia Joanny Klary Teske (12.10). A od 22 do 28 października Teatr Baj Pomorski tradycyjnie zaprasza wszystkich chętnych na MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL TEATRÓW LALEK SPOTKANIA, na którym wystąpią m.in. Teatr Lalka i Teatr Guliwer z Warszawy, Teatr Pinokio z Łodzi, Teatr Wierszalin z Supraśla, Divadlo Lisen z Brna, Teatro La Barracca z Bolonii i wiele innych. Szczegółowy program znajdziecie na stronie teatru: www.bajpomorski.art.pl. Jak zwykle podczas festiwalu będzie czynna kawiarnia wraz ze sceną muzyczną, na której wystąpi m.in. zespół Tsigunz Turbo Balkan Groove. Zapraszamy!
>> >>10
HANNA GREWLING
musli magazine
>>wydarzenia 14—15.10 SOHO FACTORY WARSZAWA
15.10
TRZY KOLORY MUZYKI Co powstaje z połączenia słów „Toruń” i „reggae”? Odpowiedź, choć nietypowa, nikogo nie powinna zaskoczyć. Panie i Panowie, zapraszamy na koncert Paraliż Band! Tym bardziej że nadarza się ku temu nie byle jaka okazja — grupa obchodzi właśnie 15-lecie obecności na muzycznej scenie. Obecnie formację tworzy 12 osób. Zespół początkowo muzycznie inspirował się punk rockiem, później także ska. Przełom nastąpił, kiedy muzycy zakochali się w reggae. Rok 2002 to moment ukazania się debiutanckiej płyty Paraliż Band, latem 2005 roku pojawiła się druga płyta — Take Reggae Grammy, natomiast w czerwcu 2006 roku, dzięki toruńskiemu Stowarzyszeniu Inicjatyw Twórczych „Orbita”, ukazało się DVD zespołu W rytmie serca, które było jednym z pierwszych tego typu wydawnictw na polskiej scenie reggae. Najnowsza płyta została wydana w 2009 roku i nosi tytuł Vintage. Paraliż Band nie pozwala nikomu przejść obojętnie obok swojej muzyki. Świadczy o tym 130 koncertów w całej Polsce na koncie formacji, podczas których Paraliż Band zjednywał sobie kolejnych oddanych fanów. ANIAL Paraliż Band 14 października, godz. 19.00 Od Nowa
MARIKA / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
OD NOWA
FOT. SOLEILKA
OD NOWA
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
14.10
ZAGRAJ TO W SOHO FACTORY! Powiem szczerze, że line up tegorocznego Free Form Festival przyprawił mnie o szybsze bicie serca. Dlaczego, napiszę za krótką chwilę, żeby podtrzymać napięcie. W nocy z 14 na 15 i z 15 na 16 października w samiuteńkim centrum warszawskiej Pragi odbędzie się siódma już edycja Free Form Festival. Tym razem to mury Soho Factory będą tworzyły scenografię tej imprezy, w odróżnieniu od poprzednich edycji, które zlokalizowane były w Koneserze. Soho jest prężnie rozwijającym się kulturalnie zrewitalizowanym obiektem pofabrycznym. W przyszłości mają tu powstać lofty wraz z częścią usługową i rekreacyjną. FFF będzie największą do tej pory imprezą w tej przestrzeni, dla której specjalnie otwarte zostaną nowe, jeszcze nieeksploatowane pomieszczenia. Festiwal za cel stawia sobie promowanie w przestrzeniach miejskich muzyki niezależnej. I tu pojawia się u mnie migotanie przedsionków. Wszyscy artyści, których brakowało mi w Polsce w tym roku, pojawią się w Warszawie! Będą: Mum, Lamb, Miss Kittin, The Streets, Does It Offend You, Yeah? oraz wielu innych! Tak naprawdę do
pełni szczęścia brakuje Skrillexa, The Knife i Owl City, no ale muszę przecież zostawić sobie coś na rok następny. Rzecz jasna, „Musli” także będzie w Soho Factory 14 i 15 października. Mamy nadzieję się tam z Wami spotkać, bawić się wyśmienicie, a po wszystkim pochwalić się przywiezionymi zdjęciami i opowiedzieć jak było tym, którzy zjawić się nie mogli. Do zobaczenia! GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Free Form Festival 14–15 października Soho Factory / Praga / Warszawa
CZOŁOWI REPREZENTANCI SCENY Jeśli od zawsze marzyliście, by wziąć udział w maratonie, a nie pozwalała na to kondycja, warto skierować swoje kroki do Od Nowy, gdzie odbędzie się prawdziwy muzyczny maraton. W ramach imprezy Unity Tour 2011 wystąpią Abradab, Marika, Mesajah, Natural Dread Killaz oraz Zgas. Ci, którzy zdecydują się uczestniczyć w imprezie, mogą liczyć na kilka godzin w otoczeniu dźwięku spod znaku reggae, dancehall oraz hip-hop. Wykonawcy to niekwestionowani mistrzowie swoich gatunków, którzy postanowili w kilkunastu polskich klubach zaprezentować wszystko to, co najlepszego oferuje polski hip-hop i reggae. Pomysł zaowocował połączeniem sił czołowych przedstawicieli sceny, którzy w połowie miesiąca zaczarują dźwiękami toruńską publiczność. Nazwa Abradab nie jest obca nawet tym, którzy niespecjalnie orientują się w klimatach reggae, dancehall i hip-hop. Trzonem zespołu jest współzałożyciel legendarnej grupy Kaliber 44, która zmieniła oblicze polskiego hip-hopu. Po zawieszeniu działalności zespołu rozpoczął solową karierę i wydał cztery albumy (za osta-
>>
>>11
>>wydarzenia SEZON
15.10
2011-2012 TEATR HORZYCY
tni — Abradabing — otrzymał Fryderyka w kategorii Najlepszy Album Hip-Hop 2010). Z kolei Mesajah zaprezentuje kilka premierowych kawałków ze swojej najnowszej solowej płyty Jestem stąd, która ukaże się pod koniec listopada. Nie zabraknie też utworów z jego pierwszego albumu Ludzie prości. Na scenie pojawi się również formacja Natural Dread Killaz — wrocławska grupa reggae, grająca w towarzystwie muzyków Riddim Bandits. W Od Nowie nie zabraknie także przedstawicielki płci pięknej. Marika, bo o niej mowa, nazywana jest pierwszą damą polskiego reggae i dancehallu. Na scenie towarzyszyć jej będzie Spoko Armia. Na deser najlepszy polski beatboxer — Zgas, który da pokaz swoich technicznych umiejętności oraz zaprezentuje materiał z debiutanckiej solowej płyty Human Beatbox.
FOT. NADESLANE
ABRADAB / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
NRD
NA PARKIET! NRD otwiera się na klubowe dźwięki — 15 października w klubie odbędzie się impreza z Marcinem Czubalą w roli głównej. Fanom sceny house i techno nie trzeba go przedstawiać, jest bowiem w tym kręgu doskonale znany. Ten DJ i producent z powodzeniem działa na rynku wydawniczym już od kilkunastu lat. Na swoim koncie ma wiele autorskich EP-ek, singli i albumów oraz współpracę z takimi wytwórniami, jak: Neue Heimat, 8Bit czy Mobilee. Jednak klubowe rytmy nie były jego pierwszą miłością. Swoją muzyczną przygodę rozpoczął w 1987 roku, kiedy zaczął uczęszczać do ekskluzywnej szkoły muzycznej Jerzego Kurczewskiego. W tamtym okresie brał udział w koncertach wraz z Krzysztofem Pendereckim, a w wieku 11 lat skomponował swój pierwszy utwór. Pasją Marcina stała się wówczas eksperymentalna muzyka klasyczna. Jednak od czasu, kiedy w jego ręce wpadł album Absolute Time Cristiana Vogela, muzyczne preferencje artysty poszerzyły się o muzykę elektroniczną, która według niego daje największe możliwości aranżacji i generowania dźwięków. Potem rozpoczął karierę jako DJ, zaczął wspierać pol-
>> ANIAL
Unity Tour 2011 Abradab / Marika / Mesajah / Natural Dread Killaz / Zgas 15 października, godz. 19.00 Od Nowa
>>12
ŻEŃSKO-MĘSKIE PORY ROKU
ską niezależną scenę techno, a także kolekcjonować elektroniczne instrumenty. Marcin zrobił międzynarodową karierę również za Oceanem. Klubowy klimat koncertu podtrzymają również Kontrasala, Basstracktor, Mr Fala oraz Martinez. Jeśli po tej imprezie będziecie czuli niedosyt, nie martwcie się, to dopiero początek wydarzeń w klubie NRD, który z wielkim zapałem będzie promował wyselekcjonowane gatunki muzyki klubowej. AGNIESZKA BIELIŃSKA Marcin Czubala 15 października, godz. 21.00 NRD
Teatr im. Wilama Horzycy po wakacjach przywitał swoich widzów premierą sztuki Dziady. Transformacje w reżyserii Jacka Jabrzyka (recenzja spektaklu w bieżącym numerze), która zamknęła poprzedni arcypolski sezon. W ciągu nadchodzących miesięcy Dyrekcja Teatru zapowiada odpoczynek od adaptacji rodzimej literatury, postanawiając tym samym skupić się na wizerunku kobiecym w teatrze współczesnym. Cykl „Żeńskie—Męskie” to adaptacje, scenariusze i nowe dramaty. Jak mówi Iwona Kempa: „W ramach tego cyklu chcemy oddać głos bohaterkom, ale jednocześnie narracje kobiece będą zderzały się z punktem widzenia mężczyzny”. JESIEŃ. Trwają już próby do spektaklu Ofelie (premiera 12 listopada na Dużej Scenie), z którą zmierzy się Wiktor Rubin. Reżyser wraz z dramaturgiem Jolantą Janiczak stworzą spektakl oparty na biografiach i twórczości trzech niezwykłych kobiet — Camille Claudel, Zeldy Fitzgerald i Sylvii Plath — wielce utalentowanych, ale silnie podporządkowanych mężczyznom, co miało swoje tragiczne skutki. 19 listopada na Scenie na Zapleczu premiera sztuki Carlosa musli magazine
>>wydarzenia
19.10
20.10
NRD
Murillo Mroczna gra albo zabawy chłopców — spektaklu dyplomowego krakowskiej PWST w reżyserii Iwony Kempy. Bardzo interesująco zapowiada się ten nowy projekt o dojrzewaniu w epoce Internetu, o zagrożeniach, jakie stwarza anonimowość w sieci, ale i głodzie akceptacji i miłości (słuszne skojarzenia z głośną Salą samobójców). Ciekawie będzie zobaczyć zupełnie świeżych adeptów sztuki aktorskiej na lokalnej scenie, której już dawno należało się takie przewietrzenie przed zimą. ZIMA. W grudniu również na scenie kameralnej młoda reżyserka Pia Partum zaadaptuje powieść Sandora Maraia Dziedzictwo Estery, o kobiecie, która całe życie kochała nieszczęśliwie jednego mężczyznę. Czyżby to miał być temat na spektakl sylwestrowy? WIOSNA. W marcu na teatralne święto Piotr Kruszczyński — znany w Toruniu z realizacji Człowieka z Bogiem w szafie w 2010 roku — zaadaptuje współczesną polską powieść, której autorką jest kobieta. Tytuł spektaklu pozostaje na razie tajemnicą, gdyż trwają rozmowy z pisarką o zgodę na adaptację. Kolejną niewiadomą pozostaje sztuka planowana na kwiecień 2012, którą zrealizuje Maciej Podstawny, zapro-
szony do współpracy podczas ostatniego Festiwalu Debiutantów. Jego Don Kiszot Teatru Dramatycznego w Warszawie zachwycił wielu, oby tak było i w Toruniu. LATO. Czerwiec to premierowa niespodzianka dla dzieci (tytuł i nazwisko reżysera poznamy wkrótce). Zaś tuż przed zakończeniem sezonu z toruńskimi aktorami pracować będzie kolejna laureatka Pierwszego Kontaktu — Ana Nowicka, której premierowy spektakl zobaczymy jednak dopiero po wakacjach. Przed nami zatem sezonowy przekładaniec o tym, jak podziały na to, co żeńskie i męskie stają się dziś nieoczywiste zarówno w literaturze, teatrze, sztuce, jak i w życiu.
FOT. RAFAŁ KOTYLAK
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
LIZARD KING
KWASOŻŁOPY W TRASIE
PO PROSTU PLUM Plum to nietuzinkowy zespół, który już od 1999 roku gra muzykę z pogranicza noise-bluesa i rocka. Jego trzon stanowi dwóch braci Piekoszewskich, którzy wraz z pozostałymi członkami kapeli potrafią robić naprawdę niezły hałas. Choć grupa nagrała już kilka krążków, to dopiero o ich najnowszym wydawnictwie zaczęło być głośno. Czwarta płyta nosi tytuł Hoax, a jest na niej dziesięć niezwykle esencjonalnych, podkręconych do granic głośności, wykonanych z blues-rockowym pazurem piosenek. Krążek zebrał świetne recenzje, a krytycy porównywali go do dokonań Sonic Youth, Jesus Lizard czy Queens Of The Stone Age. Jeśli chcecie się przekonać, czy zespół Plum jest rzeczywiście tak dobry, 19 października nie może Was zabraknąć w NRD.
Rok 1986 był z całą pewnością najważniejszy dla thrash metalu. Metallica w Los Angeles wydała wówczas Master Of Puppets — album, który na nowo zdefiniował ten gatunek, a trochę później Slayer zaprezentował światu płytę Reign In Blood. W Poznaniu natomiast w tym samym czasie zawiązał się Acid Drinkers... W ciągu dwudziestu pięciu lat kariery przez zespół przewinęło się kilku niesamowitych muzyków, zostało spłodzonych kilkadziesiąt wydawnictw, a sama formacja na stałe wpisała się w kanon polskiego metalu. Nie ma w tym kraju nikogo, kto nosząc długie włosy w młodości, nie machałby głową do Acidów. Titus ze swoją bandą wyruszył właśnie w trasę koncertową pod dźwięczną nazwą „Back On The Streets”, która obejmuje głównie koncerty klubowe. Przyjadą także i do Torunia — 20 października wystąpią w klubie Lizard King, wznosząc z nami toast szklaneczką kwasu i racząc nas kilkoma morderczo szybkimi riffami!
>>
ARKADIUSZ STERN
Żeńskie-Męskie / sezon 2011/2012 Teatr im. W. Horzycy
(AB)
Plum 19 października, godz. 21.00 NRD
GRZEGORZ WINCENTY-CICHY
Acid Drinkers 20 października, godz. 20.00 Lizard King
>>13
>>wydarzenia
21.10
21.10
CSW
ESTRADA
FOT. NADESŁANE
OD NOWA
FOT. KRZYSZTOF M. BEDNARSKI
20.10
POZYTYWNE WIBRACJE Z PAZUREM Punkowy zespół Farben Lehre już od jakiegoś czasu co roku wyrusza w trasę po Polsce, zapraszając na nią formacje grające punka, reggae i ska. Nie inaczej będzie i tym razem, chociaż tegoroczne tournée będzie dla muzyków wyjątkowe — grupa obchodzi bowiem 25-lecie działalności. Oprócz jubilatów w bydgoskiej Estradzie i toruńskiej Od Nowie zaprezentują się takie bandy jak: Akurat, GAGA-Zielone Żabki i Sandaless. O ile pierwsza z grup nie wymaga przedstawienia, to warto napisać parę słów o pozostałych, mniej rozpoznawanych, a równie interesujących formacjach. Zielone Żabki to punkowy zespół pochodzący z Jawora, który powstał w 1987 roku. Tworzyli go Smalec, Brambor i Mister. Na początku formacja nazywała się Nieelektryczna Grupa Muzyczna, jednak gdy Brambor odszedł z zespołu, nazwa została zmieniona na Zielone Żabki. W 1988 roku zespół zajął pierwsze miejsce na Festiwalu w Jarocinie. Rok później muzycy rozstali się, a Smalec założył punkowy zespół o nazwie GAGA. W 2005 roku artyści znowu postanowili razem grać, scalając w jeden
band Zielone Żabki i GAGĘ. Zespół wyprodukował krążek Fakty i Fikcje, którego prapremiera odbyła się w sierpniu 2009 roku na Przystanku Woodstock. Zespół Sandaless ma trochę krótszą historię — działa od stycznia 1997 roku. Powstał w Ełku i tam funkcjonuje do dzisiaj. Muzycy doskonale łączą ostrego hard-rocka z pozytywnym i lekkim reggae. Formacja zdobyła uznanie na wielu festiwalach zarówno w kraju, jak i za granicą (Jarocin Festiwal, Hunter Fest, Magia Rocka czy Best Balt Festival w Kaliningradzie). Sandaless został laureatem 45. KFPP Opole w kategorii Debiuty, otrzymał Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu „Kierunek Olsztyn”, został też wyróżniony na festiwalu „Młode Wilki 2007”. Występy Farben Lehre i ich gości zawsze są niezwykle energetyczne, a jubileuszowa edycja trasy z pewnością będzie niezapomniana. Tak więc do zobaczenia na koncertach!
>> >>14
(AB)
Punky Reggae Live 20 października, godz. 18.00 Od Nowa
21 października, godz. 18.00 Estrada
THYMÓS. SZTUKA GNIEWU To będzie trudna wystawa. Nie tylko ze względu na jej kontekstualność, wszechobecne tło gniewnych przemian, jakie dokonały się w XX i na początku XXI wieku, ale przede wszystkim ze względu na szczególnie ważne zestawienie wypowiedzi — dowodu gniewu, protestu i dezaprobaty sztuki jako komentatora rzeczywistości. Tytułowy thymos zestawiany był od antyku z uczuciami i gniewem niezwiązanym z rozumem; nic więc dziwnego, że na podstawie tych przesłanek gniew stał się prawomocną i ukonstytuowaną cnotą. Kazimierz Piotrowski, kurator wystawy, przeprowadzi nas przez ponad sto lat, komentując polskie wydarzenia z pomocą niebyle jakich nazwisk z historii sztuki. Pojawią się tu dzieła osiemdziesięciu siedmiu artystów, m.in. Jerzego Beresia, Ksawerego Dunikowskiego, Wojciecha Fangora, Grzegorza Klamana, Zbigniewa Libery, Doroty Nieznalskiej, Romana Opałki, Józefa Robakowskiego, The Krasnals, Alicji Żebrowskiej czy Artura Żmijewskiego. Trudno nie zauważyć, że jest to plejada, którą zobaczyć na pewno trzeba. Piotrowski podkreśla nie tylko wydarzenia ruchów niepodległościowych, towarzyszącego im kultu Pił-
sudskiego czy dzieje PRL-u wywołujące gniew bezrewolucyjnej „Solidarności”. W ramach „spokojniejszych czasów postkomunistycznych”, budząc na nowo do życia historyczne dzieła, w kontekście przedednia wyborów parlamentarnych nadaje im nowe znaczenie, dokonuje w sztuce legitymizacji dzisiejszej irytacji. Wystawa dla pokolenia wspólnej Europy, wybudzonego dziesięć lat temu pod płonącymi wieżami WTC z american dream i wstrząśniętego testamentem Katynia — tragedią w Smoleńsku jest punktem obowiązkowym dla osobistego i narodowego katharsis. MARTA MAGRYŚ THYMÓS. Sztuka gniewu 1900–2011 21 października, godz. 19.00 CSW „Znaki Czasu”
musli magazine
>>wydarzenia
21-22
22.10
23.10
NRD
OD NOWA
ŚWIĘTO METALU Przed nami druga edycja Od Nowa Metal Fest. Tym razem organizatorzy zagwarantowali nam dwa dni muzycznych uciech. Pierwszego dnia zaprezentują się młode, obiecujące zespoły metalowe. Na scenie zobaczymy więc Alastor, Chain Reaction, Gunslinger (goście z Niemiec), Monotit, Hounsis, TAZ oraz Infliction. Wstęp na koncerty tych grup jest darmowy. Na jeszcze smakowitsze kąski możemy liczyć drugiego dnia imprezy, głównie za sprawą zaproszonego na II Od Nowa Metal Fest zespołu Behemoth. Jeszcze do niedawna formacja znana jedynie grupie wtajemniczonych, dziś kojarzona jest nawet przez tych, którzy metalową muzyką nie interesują się zbyt intensywnie. Jest to zasługa lidera grupy Adama „Nergala” Darskiego, który wyszedł z podziemia, stał się celebrytą i zaistniał w świadomości czytelników prasy bulwarowej oraz widzów programów rozrywkowych. Czy ta metamorfoza pozostała bez wpływu na jego twórczość? O tym będziemy mieli okazję przekonać się już 22 października. Na pewno możemy spodziewać się prawdziwego przedstawienia, kostiumów,
FOT. NADESŁANE
BEHEMOTH / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
OD NOWA
rekwizytów, jednak przede wszystkim potężnego grania. Behemoth wystąpi w ramach jesiennej trasy koncertowej Phoenix Rising Tour 2011. Oprócz Behemotha wystąpią Blindead, Butelka, Morowe, The Sixpounder, Maigra i Deathcaller. ANIAL II Od Nowa Metal Fest 21–22 października, godz. 16.30 Od Nowa
KULTOWY KULT
POEZJA W MUZYCE Klub NRD to jedno z tych miejsc, w których obok modnych tanecznych brzmień prezentowane są również undergroundowe klimaty. Do takich bez wątpienia należy projekt KOPYT/KOWALSKI, którego 22 października będzie można posłuchać na żywo. Jest to ciekawa mieszanka poezji i muzyki, o którą pokusili się artyści znani dotychczas jako sekcja rytmiczna post-jazzowego zespołu Yazzbot Mazut. Piotr Kowalski i Szczepan Kopyt zadebiutowali niedawno albumem buch, który ukazał się nakładem wydawnictwa WBPiCAK. Jeśli przed zakupem wejściówki chcecie sprawdzić, czy warto posłuchać ich na żywo, odsyłam na stronę www. kopytkowalski.pl, gdzie dostępna jest cała płyta.
Kult to zespół, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. Koncerty grupy szczelnie wypełniają kluby, a bilety na jej występy rozchodzą się na pniu. Warto więc już teraz zastanowić się nad kupieniem wejściówki na koncert Kazika Staszewskiego i spółki, by w dzień koncertu nie liczyć na łaskę koników. Październikowa trasa Kultu wpisała się na stałe w kalendarz jesiennych wydarzeń muzycznych w Polsce. W tym roku obejmuje ona kilkanaście miast (m.in. Gdańsk, Kraków, Poznań, Katowice, Wrocław, Rzeszów, Warszawę), w tym pięć za granicą (Bristol, Londyn, Haag, Paryż, Luksemburg). Kult to zespół, który skutecznie opiera się modom i cieszy się niesłabnącą popularnością. Kult jest kultowy. To żywy dowód na to, że można zapracować na uznanie całego muzycznego świata i słuchaczy bez schlebiania przeciętnym gustom. Mijają lata, a kolejne pokolenia wychowują się na utworach tego zespołu. Jesienny koncert Kultu to wydarzenie, którego nie można odpuścić. Zatem pomarańczowo-czarne bilety w dłoń, charakterystyczne koszulki na grzbiet, do Od Nowy marsz! ANIAL
>> (AB)
KOPYT/KOWALSKI 22 października NRD
Kult 23 października, godz. 19.00 Od Nowa >>15
>>wydarzenia
28.10
29.10
ARTUS MOVIE MÓWI PROJECT
LIZARD KING
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
OD NOWA
POWRÓT LEGENDY
O TYM SIĘ MÓWI!
Lady Pank to niekwestionowana legenda polskiego rocka. Panowie skutecznie opierają się działaniu czasu i nie tracą nic z młodzieńczego wigoru. Zespół wydał ponad 20 płyt i ma na swoim koncie dziesiątki przebojów. Nowa płyta — Maraton — miała premierę 20 czerwca 2011 roku. Ci, którzy mieli okazję jej posłuchać, zgodnie twierdzą, że nie ustępuje szlagierom sprzed lat. Album jest różnorodny. Usatysfakcjonowani powinni być zarówno zwolennicy imprezowych przebojów, jak i romantycznych ballad. Większość tekstów napisał sam wokalista, dwa podrzucił mu Andrzej Mogielnicki — pierwszy tekściarz i współzałożyciel Lady Pank. Album został nazwany esencją rock’n’rolla i stylu Lady Pank, w związku z tym najnowsze kawałki muszą się imponująco prezentować grane na żywo. Warto się o tym przekonać, tym bardziej że nadarza się ku temu okazja. Lady Pank 28 października wystąpi w toruńskiej Od Nowie.
W październiku Dwór Artusa otwiera nowy cykl wieczorów filmowych „Movie Mówi Project”, którego pomysłodawczynią i prowadzącą jest znana naszym Czytelnikom Magda Wichrowska — redaktor naczelna „Musli Magazine”, doktor nauk humanistycznych, historyk i krytyk filmowy, filozof, stypendystka Prezydenta Miasta Torunia w dziedzinie kultury. Spotkania odbywać się będą raz w miesiącu w Kafeterii Struna Światła, a dotyczyć będą zjawisk współczesnego kina oraz wybranych sylwetek twórców kina autorskiego. Nie będą to jednak suche wykłady czy „gadające głowy” — formuła spotkań połączy ze sobą elementy rozmowy, dyskusji, analizy (mówi) z wizualnym dopełnieniem fragmentów filmów (movie). W obsadzie spotkań m.in. pogromcy i entuzjaści filmowej przemocy, modni dandysi, samotni bohaterowie, nowojorski awangardzista czy duński neurotyk, którzy wystąpią zarówno w otoczeniu światowych metropolii, jak i na polskich zakurzonych drogach, przy wtórze filmowej muzyki. Na pierwszym spotkaniu — 25 października — wkręcimy się na najlepsze filmowe wesela, na których nie tylko pobawimy się w tonie komedii roman-
>> ANIAL
Lady Pank 28 października, godz. 20.00 Od Nowa
>>14 >>16
tycznych, ale także przyjrzymy się uważnie reżyserskim okiem współczesnym obrzędom przejścia oraz zabawimy w socjologiczny eksperyment. Temat wbrew pozorom dla wszystkich. Redakcja „Musli Magazine” gorąco poleca! (SY) Movie Mówi Project / cz. 1: Z kamerą na weselu 25 października, godz. 19.00 Dwór Artusa / Kafeteria Struna Światła
POROZUMIENIE POLSKO-BRYTYJSKIE Urodziła się we Wrocławiu, ale wychowała w trasie. Koncertowej. Przez osiem pierwszych lat jeździła wraz z mamą i jej ówczesnym partnerem Janem Borysewiczem po Polsce, towarzysząc zespołowi Lady Pank wszędzie tam, gdzie ten koncertował. Nic dziwnego, że młoda Patrycja już w wieku lat osiemnastu wyszła ze studia nagraniowego z gotowym albumem zatytułowanym Jaszczurka. Dwa lata później opuściła Polskę i osiedliła się w Londynie, do dziś biorąc udział w kilkunastu projektach muzycznych. Po latach wróciła nad Wisłę, by nagrać czwarty solowy album Wires And Sparks. Został on bardzo dobrze przyjęty zarówno przez fanów artystki, jak i przez krytykę, która okrzyknęła ten krążek świadomym wyjściem z mroku. Po płycie naturalnie przyszedł czas na trasę ją promującą. Obejmuje ona sześć miast, wśród których (całe szczęście) znalazł się i Toruń. Gościnnie w trasie Patrycji towarzyszy formacja The Poise Rite, definiowana jako indie rock. Zespół ten będzie promował swoją nadchodzącą płytę Milosz Hated Rockandroll. Koncert odbędzie się 29 października w klubie Lizard King o godzinie 19.00. Bilety w cenie 45 złotych do nabycia za pośrednictwem serwisu TicketPro.pl. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Pati Yang 29 października, godz. 19.00 Lizard King musli magazine
>>wydarzenia KINO NIEBIESKI KOCYK
KINO POD KOCYKIEM Trochę nowości, szczypta klasyki oraz kultowe obrazy Andrzeja Wajdy — tak w skrócie można streścić październikowy repertuar kina Niebieski Kocyk. Na dobry początek, czyli 4 października, adepci X Muzy będą mieli okazję zaznajomić się z najnowszym filmem Larsa von Triera. Melancholia, bo o niej mowa, to osobiste psychologiczne kino katastroficzne i piękny film o końcu świata. Wystawne weselne przyjęcie Justine i Michaela odbywa się w olbrzymiej posiadłości jej siostry i szwagra. Jednocześnie do Ziemi zbliża się planeta Melancholia, która przez miliony lat skrywała się za Słońcem. Czy tylko minie Ziemię? A może uderzy w nią, powodując koniec świata? Ta niepewność budzi lęk, z którym każdy radzi sobie w zupełnie inny, często ekstremalny sposób. Film został nagrodzony Złotą Palmą dla najlepszej aktorki Kirsten Dunst. Najnowszy obraz autora kontrowersyjnego Antychrysta, Przełamując fale i Tańcząc w ciemnościach to pozycja obowiązkowa dla każdego kinomaniaka. Niebieski Kocyk otuli w październiku także zakochanych w klasycznym kinie. 11 dnia miesiąca będą mogli obejrzeć 400 batów François Truffau-
ta. To pełnometrażowy debiut jednego z najwybitniejszych światowych reżyserów, a zarazem jeden z pierwszych filmów francuskiej Nowej Fali. Akcja dzieła rozgrywa się w Paryżu. Trzynastoletni Antoine (Jean-Pierre Leaud) nie znajduje zrozumienia u rodziców — słabowitego ojca interesującego się tylko samochodami oraz matki niepoświęcającej mu uwagi. W szkole także nie czuje się dobrze, a jego pozbawiony zasad sposób życia prowadzi do konfliktów z dorosłymi. Marzeniem chłopca jest ucieczka nad morze… Film otrzymał nagrodę za reżyserię na festiwalu w Cannes oraz nominację do Oscara za scenariusz. 18 października będziemy mieli szansę po raz drugi zetknąć się z filmową klasyką. Tego dnia odbędzie się pokaz filmu Symfonia zmysłów z muzyką na żywo. Obraz z 1926 roku to pierwszy film Grety Garbo i Johna Gilberta; opowiada historię famme fatale, kobiety burzącej spokój wszystkich napotkanych mężczyzn. Film przedstawia historię dwóch najlepszych przyjaciół, którzy zakochując się w tej samej kobiecie, stają się rywalami gotowymi na wszystko. Podczas projekcji o mu-
zykę na żywo zadbają Janusz Zdunek i zespół Marienburg. 25 października będziemy mieli okazję przypomnieć sobie dwa wybitne dzieła Andrzeja Wajdy. W ramach pokazu specjalnego pierwszy zostanie wyświetlony film Polowanie na muchy. Obraz powstał na kanwie opowiadania Janusza Głowackiego pod tym samym tytułem. Młoda dziewczyna postanawia z przeciętnego żonatego młodzieńca, wbrew niemu samemu, zrobić człowieka nieprzeciętnego. Niedoszłego rusycystę pragnie wylansować na dobrego tłumacza, a nawet pisarza. Jej wysiłki okazują się daremne, on z kolei wpada w sidła ambitnych planów własnej żony. Wajda przedstawił świat, w którym mężczyźni są coraz słabsi, coraz mniej romantyczni i męscy, a kobiety coraz bardziej władcze, dominujące nad płcią brzydką, chwytaną przez nie jak muchy na lep. To satyryczna, pełna ironii, gorzka wizja społeczeństwa zdominowanego przez płeć niezupełnie słabszą. Kolejny film Wajdy, którego projekcję zaplanowano na 25 października, to Bez znieczulenia. Znany dziennikarz po powrocie z zagranicy dowiaduje się, że żona bierze z nim rozwód. Ponieważ nie zna
przyczyn tej decyzji, nie może się z nią pogodzić. Dodatkowo zaczyna popadać w coraz większe kłopoty zawodowe. Podczas rozprawy rozwodowej żona zaczyna obciążać męża, składając fałszywe zeznania. Film został doceniony przez krytyków, czego wyrazem było Grand Prix na V Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku/Gdyni w 1978 roku oraz Nagroda Jury Ekumenicznego na MFF w Cannes w 1979 roku. Wszystkie projekcje rozpoczną się o godzinie 19.00.
>> ANIAL
>>17
WIM MERTENS / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
ROBERT WIĘCKIEWICZ / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
STANISŁAW SOYKA / FOT. MICHAL PASICH
JULIA MARCELL / FOT. IWONA BIELECKA MARAQJA
ARTUS FORTE PIANO
FORTE PIANO RULEZ! Już we wrześniu wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że jesienny program jazdy kulturalnej w Dworze Artusa zapowiada się bardzo dobrze. Jednak chyba nikt w redakcji nie spodziewał się tak znakomitej edycji Festiwalu Gwiazd FORTE piano. Październikowe menu festiwalowe (a przypomnijmy, że to dopiero początek!) zapowiada się imponująco.
W tym roku w gościnnych progach Dworu Artusa pojawią się muzycy, artyści kabaretowi, pisarze, dziennikarze i aktorzy. Festiwal rozpocznie recital multiinstrumentalisty Stanisława Soyki, który już 7 października wystąpi przed toruńską publicznością. Obok materiału z najnowszej płyty muzyk zagra także swoje najbardziej znane i cenione utwory. Dwa dni później (9 października) torunianie będą mieli okazję spotkać się z satyrykiem, aktorem, dziennikarzem muzycznym, synem współtwórcy legendarnego Kabaretu Starszych Panów — Grzegorzem Wasowskim. Festiwalowe spotkanie poprowadzi Monika Makowska-Wasowska, dziennikarka muzyczna. Z kolei 16 października publiczność wysłucha rozmowy Magdy Wichrowskiej, redaktor naczelnej „Musli Magazine”, ze znakomitym aktorem filmowym i teatralnym Robertem Więckiewiczem. Lista
>> Ideą festiwalu jest, jak deklarują jego organizatorzy, prezentacja artystów, o których głośno (forte) w środowisku artystycznym. Piano wynika natomiast z ich pokory wobec świata i własnej twórczości. To twórcy operujący silnymi emocjami, ale niepozostawiający odbiorcy jedynie na powierzchni doraźnego zaspokojenia ciekawości. W swojej artystycznej drodze szukają mocnych akcentów, które uruchamiają w publiczności to, co najcenniejsze — wrażliwość i myślenie. >>18
kapitalnych tytułów, w których aktor się pojawił, jest dość długa. Co ciekawe, z artystą spotkamy się tuż po premierze komedii Marka Koterskiego Baby są jakieś inne i na chwilę przed wejściem na ekrany kolejnych filmów z jego udziałem: W ciemności Agnieszki Holland oraz Wymyk Grega Zglińskiego. To jednak nie koniec listy wybitnych artystów na artusowej imprezie — 23 października w Sali Wielkiej pojawi się Wim Mertens — kompozytor, pianista, wokalista i muzykolog oraz twórca muzyki teatralnej i filmowej (stworzył między innymi ścieżkę dźwiękową do Brzucha architekta Petera Greenawaya). Podczas toruńskiego i jedynego w Polsce koncertu śpiewającemu i grającemu na fortepianie artyście towarzyszyć będzie skrzypek Eric Robberecht. 26 października do głosu dojdzie młode pokolenie artystów niepokornych w osobie twórczej i eks-
presyjnej Julii Marcell, której wielki sukces wróżyliśmy już w kwietniu 2010 roku, oddając jej okładkę drugiego numeru „Musli Magazine”. Toruński koncert jest częścią trasy promującej nową płytę artystki zatytułowaną June. Marcell towarzyszyć będą: Mandy Ping-Pong (altówka), Izolda Sorenson (klawisze) i Jakob Kiersch (perkusja). And last but not least… wieczór kabaretowy Super Duo: Opania & Zborowski. Aktorzy pojawią się w Toruniu 28 października i zaprezentują program składający się między innymi z piosenek Młynarskiego, Wysockiego i Brela, a także najlepszych tekstów znanych z polskich kabaretów. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko napisać — nie może Was zabraknąć! ARBUZIA Festiwal Gwiazd FORTE piano październik 2011 / Dwór Artusa
musli magazine
>>wydarzenia październik ACID DRINKERS / FOT. KOBARU / WWW.KOBARU.PL
ESTRADA
FOT. ORMA /
F
ASOWE
IAŁY PR
MATER
PAŹDZIERNIK W ESTRADZIE W tym miesiącu w Estradzie będą gościć artyści reprezentujący różne muzyczne gatunki. Już 1 października zagra bydgoska grupa B.O.K, która zaprezentuje materiał z debiutanckiej płyty W stronę zmiany (na rynku od 20 września). Oprócz B.O.K wystąpią także zaprzyjaźnieni wykonawcy: Projekt Nasłuch (Szczecin) oraz Azja/Dj Bajer. Imprezę rozkręcać będzie niezastąpiony w takich sytuacjach Makadi, a na gramofonach wspierać go będą Dj Paulo oraz Dj Bajer. Jak zwykle na koncertach B.O.K możemy spodziewać się wielu ciekawych muzycznych niespodzianek. Dzień później na gościnnej scenie Estrady wystąpi Proletaryat, a 7 października znana wszystkim bydgoskim miłośnikom reggae — Dubska. W sobotę (8 października) odbędzie się impreza z cyklu Melodrama Hardcore Fest — w Estradzie nie powinno więc zabraknąć fanów mocniejszego grania. Wystąpi grupa Heroes Get Remembered, która wykonuje mieszankę ostrego rocka, alternatywy oraz post hardcore’owych klimatów. Muzycy grają mocno, bezkompromisowo, emocjonalnie i przede wszystkim przebojowo. Ostre granie zafundują nam również
True Value — załoga ze Złotowa, której członkowie pochodzą z kapel 1125 i Project, oraz Holden Avenue, zespół grający melodyjny hardcore i ostrzejszy punk. 9 października zagra kolejny bydgoski zespół — Xanadu. Formacja, która swoją nazwę zapożyczyła od letniej stolicy imperium mongolskiego władcy Kubilaj-chana, będzie promować debiutancki album The Last Sunrise. 15 października odbędzie się kolejna odsłona imprezy „Kekony”, która na celu ma potwierdzać ideę, że muzyka łączy wszystkich. Jak zwykle program zasilą wykonawcy z różnych nurtów. Z kolei 22 października zagra Us3 — acid-jazzowa legenda z Londynu, a dzień później wystąpi kolejna kultowa formacja (tym razem trash metalowa) — Acid Drinkres. Grupa już od 1986 roku przyciąga na swoje koncerty ogromne rzesze fanów, których z pewnością nie zabraknie i tym razem. Nie zabraknie też wykonawców z odległej Kostaryki. 27 października muzycy z Billy The Kid swoim hardcorowo-hiphopowym brzmieniem z pewnością podbiją serca bydgoskiej publiczności. W ostatni piątek października prawdziwa gratka dla mi-
łośników dobrego rockowego grania. W ramach Earthshine Tour 2011 zagra formacja Tides From Nebula. Utworzona w 2008 roku grupa jest uważana za jeden z najlepszych polskich towarów eksportowych. Muzycy grali na wielu europejskich scenach, warto więc posłuchać ich energetycznej, przestrzennej i przede wszystkim bardzo emocjonalnej gitarowej muzyki na rodzimym gruncie. Tego wieczoru zagrają również rockowa Forma oraz psychodeliczny, post-rockowy zespół Thesis. 29 października w Estradzie zabrzmią takie hity jak: Tańcz głupia, tańcz, Mniej niż zero, Kryzysowa narzeczona, Tacy sami, Zostawcie Titanica, Zawsze tam gdzie ty... Janusz Panasewicz i jego koledzy z Lady Pank z pewnością pokażą, że zasłużyli na miano jednej z najbardziej popularnych grup w historii polskiego rocka. Muzyczny październik w Estradzie zakończy się w rytmach reggae — zagra Maleo Reggae Rockers. Trzeba przyznać, że w tym miesiącu w bydgoskim klubie wybór koncertów jest tak duży, że każdy znajdzie coś dla siebie.
<< AGNIESZKA BIELIŃSKA
>>19
>>wydarzenia październik
ARMIA / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
MÓZG
>> >>20
PAŹDZIERNIKOWY KALENDARZ MÓZGU Bydgoski Mózg przyzwyczaił nas do imprez z ciekawą oprawą muzyczną i interesujących koncertów, jednak trzeba przyznać, że w październiku będzie wyjątkowo. Ten miesiąc rozpocznie się w rytmie dubstep i funky. A wszystko za sprawą kolektywu Must Not Sleep, który wystąpi na imprezie z cyklu Transitions. W swoich setach łączą oni inteligentną elektronikę z typowo dubstepowym pazurem. W Mózgu zaprezentuje się też tegoroczny liveact pt. „Life Act EP” w wykonaniu Faua z Mustnotsleep i Deama (Concrete Cut). Future garage, post-dubstep, techno, idm, a nawet inspiracje hip-hopem — to wszystko tworzy styl, jaki udało im się uzyskać na ich pierwszej wspólnej epce. Klubowe klimaty podtrzyma również bydgoski Mat Nife. Miłośników nastrojowej piosenki aktorskiej nie powinno zabraknąć w Mózgu 7 października. Wystąpi aktorka, która nie raz udowodniła, że równie dobrze radzi sobie
z wokalem. Edyta Janusz-Ehrlich znana jest z rozmaitych projektów muzycznych, m.in. Pieśni według Schulza, recitalu piosenki anatomicznej Nie ucinaj mi rąk, proszę, Baw mnie czyli szlagiery z polskich filmów. Będzie jej towarzyszył Marcin Kulwas — gitarzysta, kompozytor i producent. W połowie lat 90. wyprodukował on składankę trójmiejskich zespołów rockowych zatytułowaną Świeża krew. Na przełomie dekad zawiesił działalność muzyczną, aby w 2007 roku powrócić z muzyką do spektaklu Pieśni według Schulza. Występ pod hasłem „Nowe bity, stare historie” rozpocznie się o godz. 21.
Koncert, który odbędzie się 14 października, udowodni, że obraz może wspaniale współgrać z muzyką. Stare archiwalne fotografie, materiały wideo jak również współczesne obrazy podane w czarno-białej, dokumentalnej konwencji będą tłem dla muzyki eksperymen-
musli magazine
FISZ EMADE / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
EDYTA JANUSZ-EHRLICH / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
>>wydarzenia
talnej, którą zaserwuje grupa Light Corporation.
DOMINIK SZCZEPANIAK / FOT. MATERIAŁY PRASOWE
Dzień później przeniesiemy się w równie ciekawe muzyczne klimaty prosto z Nowej Zelandii. Na scenie w Mózgu zagra formacja El Schlong. Ich debiutancki album The Baddies Are Coming został nagrany w kwietniu 2008 i na całym świecie otrzymał bardzo dobre recenzje. Album zawiera szerokie muzyczne spektrum, przechodząc od metalu do dziwnych, niepokojących dźwięków. Animowany wideoklip stworzony do tytułowej piosenki zajął drugie miejsce w Handle the Jandle music video awards w 2010. Z pewnością warto posłuchać ich niepokojącego, awangardowego metalu. 19 października zagra uznany perkusista Andrew Drury. Uczył się gry od samego Eda Blackwella, legendarnego perkusisty znanego między innymi z kwartetu Ornette Colemana. Jest aktywny głównie na scenie free jazzowej — grał z ta-
kimi muzykami, jak: Jim Black, Myra Melford, Mark Dresser, W.L. Smith, Chris Speed, Peter Evans. Jako że będzie to wieczór muzyki improwizowanej, nie zabraknie improwizacji w wykonaniu gościa oraz lokalnych muzyków. Mile widziani są wszyscy miłośnicy jazzu, tym bardziej że wstęp jest bezpłatny. 20 października królować będzie nastrojowa muzyka prosto z mroźnej Islandii. Halla Nordfjord to wokalistka o czystym, przyjemnym głosie. Subtelne piosenki o miłości i refleksyjne teksty to jej znak rozpoznawczy, z pewnością spodoba się więc miłośnikom subtelnych i wyciszonych klimatów.
Kolejnym gościem Mózgu będą bracia Waglewscy, którzy 21 października zaprezentują swój koncertowy projekt, przygotowany wspólnie z DJ-em Epromem. Cała trójka wykonuje repertuar Fisz Emade Tworzywo w oparciu o studyjne instrumentarium elektroniczne. Improwi-
zacja spotyka się z maksymalnym profesjonalizmem i doświadczeniem, czyli bity na żywo w najlepszym krajowym wykonaniu. Dla znających występy akustycznego zespołu Fisz Emade Tworzywo taka konfiguracja to ciekawa odmiana. Oprócz koncertu Emade i DJ Eprom zaprezentują swój własny producencki DJ set jako Nu Kids On The Glock. Bilety w cenie 25/30 zł będą dostępne w klubie już 14 dni przed koncertem. Jeśli więc chcecie załapać się na tę imprezkę, nie zwlekajcie zbyt długo z ich zakupem. 22 października lokalny akcent, wystąpi bowiem Bydgoszcz Klezmer Band. Muzycy wymykają się wszelkim definicjom, grając jazz, muzykę awangardową, bałkańską czy współczesną kameralistykę przyprawioną tradycyjną muzyką żydowską.
jają klubowiczów w rytm muzyki house i techno. Na tę noc szykują eklektyczną selekcję berlińskiego techno deep house’u, więc może być ciekawie.
Na zakończenie miesiąca — 29 października, w Mózgu zagoszczą gorące jamajskie rytmy. Serce miłośników reggae zabije szybciej, na scenie pojawi się bowiem Ras Luta. Jest to chyba najbardziej rozpoznawany wokalista sceny reggae w Polsce. Od 5 lat związany z ekipą EastWest Rockers, równolegle rozwija solową karierę. Od początku 2010 roku wraz z zespołem promuję swoją płytę, koncertując po całej Polsce. Na półtoragodzinny show składa się materiał z solowej płyty, numery z legendarnej składanki Polski ogień i piosenki Ras Luty z repertuaru EastWest Rockers. Tego koncertu nie można przegapić!
<< 28 października swoje sety zaprezentują Miko Czajkowski i Dominik Szczepaniak, którzy rozbu-
AGNIESZKA BIELIŃSKA
>>21
>>
{
>>relacja
Neony Kornackiego w Tallinie!
„Musli Magazine” uwielbia chwalić się sukcesami artystów ze swojego podwórka. Nie mogliśmy więc przeoczyć obecności Stefana Kornackiego na Międzynarodowym Festiwalu Światła VALGUS FESTIVAL w Tallinie, gdzie ze starych neonów stworzył imponującą instalację w samym centrum miasta. Główna idea projektu to działanie w przestrzeni miejskiej przy pomocy odzyskanych napisów-neonów. Stworzone na ich podstawie wydarzenia oraz happeningi pojawiają się w różnych kontekstach, przenosząc historię związaną z miejscami, z których pochodzą. Zachowując swój charakter i pochodzenie, kreują nowe pole znaczeniowe. Napisy te to porzucone elementy polskiej architektury powstałe w latach 70., 80. i 90., ukazujące przekrój stylistyki typograficznej tamtych czasów. Każdy z napisów jest z jednej strony żywą wizytówką czasów, z których pochodzi, z drugiej zaś pomnikiem ludzi, którzy żyli, kochali i pracowali w tamtych miejscach.
URBAN GAME jest pomysłem łączącym wszystkie neony. W Tallinie wydarzenie wzorowane było na popularnej grze Scrabble. Napisy, czyli niedziałające neony, stworzyły przestrzenną instalację słów. Przy użyciu polskich napisów, umieszczonych w przestrzeni publicznej Tallina, Kornacki zrealizował instalację o przekazie stworzonym w języku estońskim. Wydarzeniu przewodziło hasło JA ŻYJĘ (estońskie słowo ELAN), które odnosi się doskonale do idei ratowania napisów, będących symbolami historii zwykłych ludzi. To elementy polskiej architektury, które przetrwały dzięki działaniom autora. Stefan Kornacki jest grafikiem, autorem instalacji, wideo, działań teatralnych i performance, a także poetą. Projekt URBAN GAME jest finansowany przez Instytut Adama Mickiewicza. Zajrzyjcie koniecznie: http://inscriptionproject.blogspot.com/ >>23 >>19
>>na kanapie
L4 w opcji all inclusive >>
Magda Wichrowska
W poszukiwaniu mocnych wrażeń udajemy się do egzotycznych krajów, myślimy o podboju kosmosu, zapisujemy się na obozy przetrwania i jeździmy na zorganizowane mrożące krew w żyłach wycieczki w nadziei, że pożre nas lew, okradną i sponiewierają tubylcy, ukąsi czarna mamba i rozszarpią dzikie wiewiórki. Jednak każdy, kto był na L4, wie, że to pikuś. Bowiem okazuje się, że wystarczy zostać we własnym łóżku, żeby odkryć nieznany ląd i obce kultury, niekoniecznie żywych bakterii. Nasze mieszkania przed południem żyją własnym życiem. Na klatce schodowej panuje ruch jak na Marszałkowskiej, a za ścianą odbywa się casting do telewizyjnego programu talentów wokalnych. Kiedy po miesiącach wytężonej pracy idziemy na upragniony urlop, mamy tyle zaległości, że przez pierwszy tydzień biegamy z wywieszonym do kolan językiem, załatwiając sprawy urzędowe, lecząc zęby i odwiedzając zaniedbywanych przez miesiące znajomych. Drugi, a w porywach i trzeci tydzień, jeśli uda się go wyżebrać w pracy, spędzamy zazwyczaj na wczasach. Zostawiamy nasze cztery kąty i ruszamy świat w poszukiwaniu nieznanych podniet i egzotyki, tymczasem nie mamy świadomości tego, jak wiele atrakcji zostawiamy za zamkniętymi drzwiami. O tym, co dzieje się w naszych mieszkaniach, dowiadujemy się dopiero, gdy choróbsko przykuje nas do łóżka i zamknie w mieszkaniu na dobry tydzień. Wielkie blokowiska przedpołudniami zmieniają się nie do poznania. Z samego rana do drzwi dzwonią domokrążcy, oferujący włoskie kosmetyki, benedyktyńskie specyfiki i wiejskie jaja od kur wolnobiegających. Podejrzani wielbiciele sztuki bystrym okiem łypią w stronę wnętrza w poszukiwaniu antyków na sprzedaż, a nawracający wierni głoszą przez domofon słowo Pana. Co pół godziny zrywa człowieka z kojącej pościeli jazgoczący dźwięk domofonu, przez który pada głośna komenda: — Ulotki! Tymczasem jedyne, o czym marzy chorowitek, to komenda: — Na łóżko padnij! Gdy ruch klatkowy z trybu poklatkowego hamuje raptownie w okolicach 13.00, do głosu dochodzą sąsiedzi znudzeni przestojem w korespondencji z supermarketów. Może być gorzej? Może, jeśli ma się za ścianą wielbicielkę programów talent show, która właśnie w promocji nabyła zestaw do karaoke. Już chyba wolałam upojne, a raczej upojone
„ >>24
imprezy majowe o 3.00 w nocy, podczas których urocza emerytka śpiewała Cichą noc. Zaopatrzona w sprzęt grający jest dużo bardziej niebezpieczna, bo ograniczona repertuarem, co zaowocowało ostatnio trzema godzinami z Bajmem. Aż boję się pomyśleć, co będzie jutro. Jedno, co fantastycznie udaje się na chorobowej ucieczce od rzeczywistości, to opcja all inclusive, czyli zasób szafek kuchennych i lodówki, którą codziennie zapełnia troskliwy mąż. Własne papcie, spodnie od dresu, książki ściągane z półki z zaległościami jedna po drugiej, internetowe tête-à-tête z innymi chorymi — to wszystko składa się na przyjemne znieczulenie przykrych objawów chorobowych i natrętów buszujących w budynku. Jednak najpiękniejszy moment L4 to końcówka choroby, kiedy nieśmiało wyłazimy z łóżka i rozglądamy się po pustym mieszkaniu. Odkrywamy swoje cztery kąty kawałek po kawałku, bo wyglądają zupełnie inaczej z perspektywy poduszki i popołudniowego zgiełku w porze obiadu. Bez chusteczki przy nosie włączamy ulubioną muzykę, która zagłusza sąsiadkę, i panujemy nad swoim mieszkaniem. Jeśli nie wiecie, co to za uczucie, to koniecznie przypomnijcie sobie odcinek Przyjaciół z Susan Sarandon, która uczyła Joey’a, jak wejść w rolę. Panujemy więc nad naszym pokojem, spacerujemy z namaszczeniem po swoich trzydziestu metrach kwadratowych i wracamy do społeczeństwa, bo na dźwięk domofonu i komendę: — Ulotki! odpowiadamy: — Bardzo proszę.
musli magazine
”
Za starzy na młodość >>
>>gorzkie żale
Ania Rokita
O ile łatwy do wychwycenia dla przeciętnego obserwatora jest moment, kiedy dziecko staje się nastolatkiem, to nie tak oczywiste jest przejście z fazy młodzieńczości do dorosłości. Zastanawiam się, czy jestem jeszcze młodą kobietą, czy może już panią w średnim wieku. Co tak naprawdę o tym decyduje — data w dowodzie, zachowanie, a może to, na jakim etapie życia się znajduję? Będąc niemalże trzydziestoletnią posiadaczką męża, potomstwa i psa, zaliczona bym została do grupy kobiet w wieku średnim. Natomiast reprezentując ten sam przedział wiekowy, jednak skacząc z kwiatka na kwiatek, imprezując regularnie i sikając do fontanny, czy mogłabym się określać mianem młodej, niezależnej kobiety? Co wypada osobie koło trzydziestki? Czy ma prawo publicznie pokazywać się w trampkach, czy może powinna już wejść w gustowne czółenka? Kiedy należy plecak zamienić na walizkę, chłopaka na faceta, a bar na kawiarnię? Zapewne są zachowania, które przystoją w pewnym wieku, podczas gdy są niedopuszczalne w innym. Zaliczyłabym do takich załatwianie potrzeb fizjologicznych na nocniku, kąpiele w Bałtyku bez majteczek bądź też — z drugiej strony — uczestnictwo w turnusach rehabilitacyjnych w Ciechocinku. Lecz czy na przykład bezrefleksyjne, niekonstruktywne picie taniego wina w parku dozwolone jest jedynie nastolatkom, studentom i kawalerom z tak zwanego marginesu? Czy czterdziestoletnia bizneswoman może łokciem odbijać buzuna i zębami wyciągać korek? A może ma prawo oddawać się jedynie piciu whisky w towarzystwie rekinów finansjery podczas bankietu zorganizowanego we wnętrzach pięciogwiazdkowego hotelu? Albo pięćdziesięcioletnia matka, która zamiast po pracy zająć się lepieniem pierogów i cerowaniem skarpet, zakłada lateksowe wdzianko i udaje się do dyskoteki. Czy to wypada? Kiedy jest się za starym na oglądanie kreskówek, bycie na utrzymaniu rodziców czy studiowanie, a z kolei za młodym na interesowanie się polityką, oszczędzanie pieniędzy i myślenie o życiu na emeryturze? Czy planując weekendowe wojaże, powinnam uwzględnić wizytę w teatrze, ugniatanie cellulitu w gabinecie spa lub rodzinne zakupy w supermarkecie? A może wypada mi jeszcze upić się na koncercie i nie zmywać dwa dni naczyń?
O niektórych mówi się, że to ludzie bez wieku. Podobno mamy tyle lat, na ile się czujemy. Dlaczego więc staramy się żyć akuratnie? Z obawy czy nie otrzemy się o śmieszność? Czy sami wyznaczamy sobie granice, a może to społeczeństwo wymaga od nas, abyśmy funkcjonowali w określonych ramach, takich w sam raz dla nas? W piekle kampanii wyborczej kandydaci na posłów i senatorów mówią dużo o potrzebach i przyszłości ludzi młodych, by zachęcić ich do udania się do urn. Czy jednak mówią jeszcze do mnie? A może raczej powinnam odnieść ich słowa do moich potencjalnych dzieci i wnuków? Kiedy moi rodzice powinni zacząć się za mnie wstydzić, bo nie piastuję kierowniczego stanowiska, nie jestem dumną posiadaczką samochodu, ani nawet prawa jazdy, a pościeli nie krochmalę? Z moich obserwacji wynika, że dla jednych zegar tyka szybciej, dla innych wolniej. Niektórzy mówią sobie „dość” i biorą się w swoim mniemaniu w garść, by wieść żywot statecznego reprezentanta klasy średniej, a inni z wiekiem wprost dziecinnieją. Nie wiem, czy można spostrzec moment przejścia niefrasobliwego młodzieńca w fazę suchara, wapniaka, dorosłego człowieka. Za swoją przemianę możemy odpowiadać sami, możemy również winić ludzi, którzy akurat mają na nas wpływ. Ważne jednak, by w momencie odrzucenia młodzieńczości w imię zmieszczenia się w społecznych normach nie patrzeć z góry na tych, którzy ten etap mają jeszcze przed sobą lub w ogóle nie planują dorastać. Z teatralnej loży nie oceniajmy więc tych, którzy poszli na koncert, z restauracyjnego pokoju dla VIP-ów nie zerkajmy z pogardą w stronę pochylających się nad zupami w barach mlecznych, a z samochodów okupionych kredytem na lata nie kierujmy wyrażających politowanie spojrzeń w kierunku stłoczonych w tramwajach. Bo każdy ma świat na miarę siebie.
>>25
>>filozofia w doniczce
Praktyczna i zadbana >>
Iwona Stachowska
Nie od dziś wiadomo, że podróże kształcą. W szczególności podróże polską koleją, która jak żaden inny środek transportu dba o komfort psychiczny swoich pasażerów, oferując im swobodny, wręcz niczym nieograniczony czas na refleksję. Zazwyczaj ów nadmiar czasu przyprawia o nerwicę i wrzody na żołądku, a w najlepszym przypadku o niestrawność lub zgagę, ale bywa też, że wyrywa nas z intelektualnego zamroczenia, dając świeżą pożywkę do rozmaitych przemyśleń. Dlatego, gdy nie wiem o czym pisać, wsiadam do pociągu i uruchamiam radar potocznie zwany Gumowych Uchem. Ostatnio na trasie Toruń—Katowice (z obowiązkową przesiadką w Kutno City) niechcący podsłuchałam rozmowę między córką a matką. Zażarta konwersacja dotyczyła niewybrednych komentarzy zamieszczanych przez koleżankę X pod zdjęciami koleżanki Y. Latorośl była nimi wyraźnie oburzona. Z kolei matka ze spokojem słuchała tych wynurzeń, prezentując postawę dość niewzruszoną. Wreszcie córka nie wytrzymała i wyrzuciła w przestrzeń: „Mamo, a ty byś chciała, żeby ktoś powiedział o tobie, że jesteś praktyczna i zadbana!?”. Zdziwienie matki było co najmniej tak wielkie, jak moje. Dla tej, skądinąd atrakcyjnej, Pani po czterdziestce określenie „praktyczna i zadbana” w żaden sposób nie było hańbiące. Co więcej, ona z pewnością nie obraziłaby się na taki komentarz. Z kolei dla nastolatki, która egzamin dojrzałości ma dopiero w planach i jeszcze nie przyjęła na pupę obowiązkowych osiemnastu batów, takie epitety to wyraz czystej złośliwości. Co innego, gdyby Panna X napisała coś w ten deseń: „Ślicznie!, Sexy!, Sweetaśnie!” — no, taki komentarz spotkałby się z pełną akceptacją. W tak złożonych językowo okolicznościach przychodzi mi na myśl Ludwig Wittgenstein i jego filozoficzne maksymy. Pierwsza, mówiąca, że granice naszego języka są granicami naszego świata, oraz druga, głosząca, że sposób, w jaki posługujemy się danym słowem, wyznacza jego znaczenie. Nakładając na zasłyszaną w pociągu wymianę zdań kalkę poglądów austriackiego badacza, łatwiej pojąć, dlaczego córka nie mogła porozumieć się z matką. Ich niezrozumienie wynikało bowiem z różnic językowych, a przypadkowa rozmowa tylko obnażyła ów brak semantycznej zgodności. Cóż, każda z nich mówiła o czym in-
„ >>26
nym. Owszem, w prywatnych słownikach obu Pań istniały takie pojęcia, jak „praktyczność” czy „dbałość”, ale każda z nich przyporządkowała im inny wycinek rzeczywistości. W konsekwencji za tymi samymi słowami ukrywał się całkiem odmienny kontekst. Stąd to, co dla jednej strony miało wydźwięk pozytywny, w ustach drugiej nabrało znaczenia pejoratywnego. Zatrzymajmy się na chwilę przy znaczeniu aktów językowych. Wittgenstein stał na stanowisku, że aby poznać funkcjonowanie danego słowa, należy przyjrzeć się temu, jak jest ono używane. Co zatem wynika z młodzieńczego buntu wobec zwrotu „praktyczna i zadbana”? Jakie czynniki zadecydowały o tym, że pojęcia dotychczas wartościowane pozytywnie nagle nabrały tak silnie negatywnego kontekstu? Co przyczyniło się do ich semantycznej erozji? Nie jest niczym odkrywczym fakt, że język jest żywym, dynamicznym i ewoluującym narzędziem społecznej komunikacji oraz to, że los niektórych terminów bywa okrutny. Jedne dostają etykietę passé i zostają wykluczone z języka, inne gubią swój pierwotny kontekst, a jeszcze inne diametralnie zmieniają swoje znaczenie. Każdego dnia jesteśmy milczącymi świadkami tego procesu i sami musimy się do niego dostosować, by nie wypaść z komunikacyjnego obiegu. Ale gdy przyjrzymy się bliżej codziennym praktykom młodych ludzi, uderzy nas to, że zarówno w ich życiu, jak i w ich słowniku takie atrybuty, jak: „praktyczność”, „zaradność” czy „dbałość” rzeczywiście przestały się liczyć. Oni cenią inne wartości. Te z półki opatrzonej hasłem „oryginalne i nieprzeciętne”. Cóż, pozostaje tylko życzyć sobie, by nie pogubić się w tych językowych łamigłówkach i zgodnie z radą nieocenionego Stanisława Leca w każdych okolicznościach umieć „dać wyraz słowu”.
musli magazine
”
Towarzystwo wzajemnej adoracji >>
>>a muzom
Marek Rozpłoch
W 2001 roku dlatego, że po raz pierwszy głosowałem w wyborach parlamentarnych i że zależało mi na pewnym określonym wyniku i konkretnej partii — robiłem to z oddaniem i pełnym przejęciem. Podobnie było w 2005 i 2007 roku, gdy stawiałem gorąco i z całych sił na konkretną partię. Teraz po raz pierwszy nie poprę partii, którą wspieram całym sercem, duszą i ciałem; zależy mi tylko na konkretnym wyniku i dlatego zagłosuję tak, by ten wynik stał się siłą mego głosu nieco bardziej prawdopodobny. Co bym począł, gdyby w nadchodzących wyborach na niczym mi specjalnie nie zależało, ale też nie zależałoby mi na zagłosowaniu nogami? Czy po prostu bym nie poszedł — mając wprawdzie umiarkowanego faworyta, ale wspieranego bez entuzjazmu — czy jednak uznałbym głosowanie za obywatelski obowiązek, za udział w święcie demokracji, z takim trudem wywalczonej i trwającej bez gwarancji przetrwania? Gdybym jako felietonista-obywatel miał zachęcać do czegoś Czytelnika, to nie do bezrozumnego pójścia do urny, lecz raczej do większego przejęcia się sprawami większej wspólnoty. Przejęcia, które mogłoby prowadzić nawet do absencji w wyborach (jak ma to miejsce w przypadku znajomych anarchistów). Byłaby to wszakże absencja świadoma, będąca manifestacją nie obojętności, a zaangażowania. A czy dałaby się usprawiedliwić obojętność? Jeśli tak, to tylko ciągłym zmęczeniem medialnym spektaklem, w którym sporo jest obszarów bagnistych, które także i ja — zwierzę dość polityczne — omijam szerokim łukiem. Jednakowoż obojętność na większą skalę, obejmująca spore rzesze mieszkańców kraju, stanowi śmiertelne zagrożenie dla demokracji. Demokracja bez szerokiego udziału obywateli staje się fikcją. Obojętności zapewne nie zwalczy się, próbując jedynie na siłę przejąć się tym, co przecież tak mierzi i nudzi. Najskuteczniejszym lekarstwem wydaje mi się budowanie w sobie poczucia odpowiedzialności czy współodpowiedzialności za to wszystko, co wspólne. Poczynając już od wyjścia poza własny ogródek, wyjścia za próg. Pielęgnowania najprostszych, ale
często też zaniedbanych, zapomnianych form wspólnotowości. Poprzez odpowiedzialność za lokalną małą ojczyznę, po odpowiedzialność za tę większą. Ale i na niej nie poprzestając... Dlatego też towarzystwa wzajemnej adoracji mają sens. Ma sens pielęgnowanie w nich tych potrzeb, odczuć, które pozwalają nam wystawić choćby czubek nosa poza prywatność i drogę własnej kariery czy życia rodzinnego. Myślę jednak, że prócz tego wszystkiego potrzebne jest jeszcze pielęgnowanie marzeń; już nie wspólne, zbiorowe, ale ściśle indywidualne. Wbrew temu, co można by na ich temat usłyszeć. Dzięki nim w przestrzeń, która zaczyna się po zewnętrznej stronie progu, można tchnąć życie. Niełatwo jest utrzymać przy sobie marzenia, nie dać im ulecieć hen, hen. Kiedy nie znajdujemy osób podzielających albo kiedy te osoby, które je podzielają, nie mają czasu na nic poza codzienną krzątaniną... Albo kiedy zdajemy sobie sprawę, na jak wiele rzeczy, mimo dobrej i silnej woli, nie mamy wpływu. Albo — przechodząc już na poziom, od którego zaczął się bieżący felieton — gdy widzimy, jak dużo jest cynizmu i bylejakości wśród tych, którzy figurują na listach wyborczych. Przecież każda z rządzących dotychczas ekip zawodziła — licząc bezczelnie na taryfę ulgową wyborców albo na stały, zdyscyplinowany i wierny elektorat. Przecież wciąż tak mało poczucia jakiejś głębszej wspólnotowości na tych niższych, bardziej kameralnych poziomach życia. Przecież tak trudno bez ryzyka wyśmiania dać wybrzmieć marzeniom. Czy więc warto?
>>27
>>życie i cała reszta
Traktat do płci przeciwnej >>
Karolina Natalia Bednarek
Ostatnio zdarzyło mi się spotkać z dawną przyjaciółką. To ciekawe, ile rzeczy zmienia się w przeciągu zaledwie kilku miesięcy. Jednak niektóre rzeczy pozostają stałe… Wschody i zachody słońca, następowanie po sobie pór roku i… upartość mężczyzn. Taka konkluzja nasunęła się nam po kilkugodzinnej rozmowie (która była w istocie żwawym odbijaniem piłeczki przykładów). Niedawno w Teatrze Telewizji pokazano sztukę Kobieta namiętna, w reżyserii Macieja Englerta. Główna bohaterka w dzień ślubu swego syna w geście protestu została na strychu. Nie było to jednak działanie ukartowane — raczej nieświadoma potrzeba zwierzania się samej sobie i pokrytym kurzem, zapomnianym rupieciom. Zaniepokojony i skonsternowany syn — w tej roli Piotr Adamczyk — próbował nakłonić matkę do zejścia na dół — przecież goście weselni czekali tylko na nią. Od słowa do słowa, reminiscencyjnych halucynacji i zabawnych sytuacji... gorzka prawda przebłyskiwała światłem rzucanym przez maleńkie okno pomieszczenia. Ta ciepła i urocza kobieta okazała się nieszczęśliwą żoną — od lat zatracającą się we wspomnieniach dawnej miłości. Przejęty syn w rozmowie z niczego niespodziewającym się ojcem przywołał pewną sytuację z ich małżeńskiego życia. Matka od zawsze podawała ojcu obiad. Posiekane, poszatkowane, odtłuszczone, ze szklaneczką piwa — spod samiuśkiego serca, pod samiuśki nos. Pewnego wieczoru, jak co dzień, odkroiła kawałki kalorycznej skórki od pieczeni i na tacy przyniosła mężowi idealny posiłek, nie spodziewając się z jego strony słów wdzięczności. Wpatrzony w ekran telewizora mąż, spojrzawszy na wykwintnie zaserwowane danie, bez znieczulenia wypowiedział to oto magiczne słowo: „Sos!”. No właśnie, S.O.S.! I tu pojawia się zasadnicze pytanie — dlaczego większość kobiet (w tym duży odsetek tych z młodego pokolenia) na własne życzenie, dobrowolnie robi z siebie wielofunkcyjną „żonę” (czyt. kochankę, kucharkę, sprzątaczkę i praczkę). Do tego lwia część z nas stawia sobie za cel zadania nadludzkie. Albo chcemy być zastępczymi matkami, albo matkami Teresami. Smutne, acz prawdziwe. A może by tak odwrócić role? Moja przyjaciółka opowiedziała mi, że spróbowała porwać się z motyką na słońce. Przygotowała dla swojego niczego niespodziewającego się faceta specjalny wykład z postulatami, które miał (czyt. MUSIAŁ) zaakceptować; biedak nie miał wyjścia.
„ >>28
Na początku kazała mu milczeć. Potem rozsiadła się w fotelu i… jazda! Wygarnęła mu, że od ostatniego czasu ich związek przypomina dryfowanie na tratwie, gdzie jedno wiosłuje w prawo, a drugie w lewo. Stanie w miejscu zupełnie jej nie interesowało. Ich związek przypominał permanentne przeciąganie liny. Tylko że raz jedno, raz drugie lądowało z twarzą w błocie. Potem nadszedł czas na punkty: 1) Przyjaźnisz się ze mną, nie z Facebookiem. Od dawna nie spędzali razem pełnowartościowych wieczorów. On wracał z pracy i… dalej do pracy lub na czat z milionem internetowych przyjaciół. „Lubię to” nie przekładało się w sypialni, w której zasypiała z książką. 2) Najlepszym prezentem będzie dla mnie twój czas. Namiętnie i nadgodzinowo… pracował. Swoje braki rekompensował idealnie trafionymi prezentami. Pros — coś o niej wiedział. Cons — nie próbowała się kochać z książką o modzie. 3) Seks termometrem uczuć. Od jakiegoś czasu te intymne chwile zamieniły się w kołowrotek trzech pozycji. Kupiła gorset z myślą o pikanterii. 4) Potrzeba planu. Stabilizacja. Czas na decyzje, a nie ciągle „Polska w budowie”. Jak większość kobiet chciała wiedzieć, na czym stoi i czuć się pewnie. Żadna z nas nie czułaby się komfortowo, wiedząc, że on chciałby lecieć na Księżyc. 5) Nie jesteśmy na biwaku (a jeśli tak, wyciągnij kiełbaskę i rozpal ogień — patrz punkt 3). Chodziło o te rozsiane na dywanie skarpety, śpiwór zamiast kołdry i porozstawiane wszędzie kubki po kawie. Facet zdrętwiał. Po czym przyznał jej rację. I jaki z tego wniosek? Oni może i chcą uległe, ale głównie w łóżku (choć i to może być dyskusyjne). W rzeczywistości lubią być złapani za fraki. Jak dzieci. Przypomnijmy sobie sytuację. Mama z maluchem w sklepie. On tupie i kwili — chce nową zabawkę. Wybór rozwiązań: 1) matka/kobieta biadoli nad pociechą — jemu w to graj, „koncertuje” wniebogłosy. 2) matka/kobieta odchodzi niewzruszona — on „zmyla nogę”, zbity z tropu, czym prędzej wyciera nos w rękaw i… biegnie za mamą/kobietą. Wnioski nasuwają się same. Parafrazując stare komedie: Kobieto, DO DZIEŁA! musli magazine
”
>>elementarz emigrantki
P jak praca >>
Natalia Olszowa
Czym jest praca? Czy to tylko „zajęcie”, za które otrzymujemy wynagrodzenie, czy raczej pełnowymiarowe spełnianie się naszego potencjału? Podczas studiów myślałam, że jak się uczyć, to tak, by mieć stypendium, a jak pracować — to tak, by mieć pieniądze. Teraz już wiem, że człowiek uczy się przecież dla siebie, a praca powinna być bliska jego osobistej pasji… Dochodzę do wniosku, że dość wcześnie wyprano mi mózg przeświadczeniem, że wyższe wykształcenie to lepsza praca. Na początku więc marzyłam o studiach, potem — jak już je skończyłam — marzyłam o pracy, a jak już ją dostałam, to stwierdziłam, że skoro mam „shit job” za 4 zł na godzinę, to czemu nie wykonywać jej za większą kwotę za górami, za lasami i za wielką wodą. Tak też trafiłam tu, gdzie aktualnie jestem — co prawda dostałam większą stawkę, ale bez żadnych perspektyw. Zaczęło się niewinne, od tzw. „christmas contractu”, podczas którego co wieczór modliłam się o przedłużenie. Dostałam przedłużenie na trzy miesiące, a potem znów na trzy, i tak po sześciu miesiącach stałam się tzw. „permanentnym pracownikiem”. Miała to być praca na chwilę, a tymczasem w październiku mija już 6 lat. Ktoś kiedyś przestrzegał mnie, że to, co tymczasowe, z reguły lubi się przedłużać. I rzeczywiście. Zostają rachunki, praca, rachunki, praca… Dziś śmiem twierdzić, że tak jak parę lat temu marzyłam o pracy, tak teraz marzę o „niepracy”. Zbyt wiele godzin spędziłam w tym samym miejscu. Zawsze mnie jednak coś zatrzymywało — a to składki emerytalno-socjalne, a to podwyżka, a to stary (dobry) kontrakt, a to dobre godziny pracy. Niedawno wezwano mnie na rozmowę dotyczącą podnoszenia motywacji i jakości pracy pracownika, na której kadrowa oznajmiła, że spóźniam się minutę każdego dnia i że w miejscu, w którym pracuję, obowiązują pewne zasady. Jeśli zatem nie mam zamiaru ich przestrzegać, to zawsze mogę się sama zatrudnić i sama ustalać reguły. Zastanawiałam się też ostatnio nad zjawiskiem wdzięczności i stwierdziłam, że powinnam być bardziej wdzięczna za to, co teraz mam. Tymczasem nie jestem. Mój menadżer poradził mi, że jeśli chcę być wdzięczna, to powinnam pojechać do biedniejszego kraju, by zobaczyć, jak ludzie pracują po 12 godzin
dziennie, przez 6 dni w tygodniu, za 50 euro miesięcznie, za które muszą przeżyć oraz wyedukować swoje dzieci. Ale przecież są też kraje, gdzie zjawisko pracy jest w ogóle nieznane. Takie np. Zimbabwe ma aż 97% bezrobotnych — z czego więc ci ludzie żyją i jak żyją? Bo przecież nie z tego, co wyżebrzą od pozostałych 3% populacji. Albo kraje, gdzie socjal jest tak wysoki, że można śmiało ominąć ośmiogodzinny rytm chodzenia do pracy. Pracuje się albo „hard” albo „smart” — nauczyło mnie już tego życie. Początkowo praca w sklepie wydawała mi się interesująca: kontakt z klientem, nauka języka. Z czasem jednak zauważyłam, że zarówno kontakt, jak i zwroty językowe są ograniczone, a już tym bardziej ruchy, jakie trzeba wykonywać, by rozpakować towar. Mózg mi się wyłączył i stałam się maszyną używającą grzecznościowych form. Mam wrażenie, że praca za granicą jest dobra dla ludzi młodych, którzy pełni życia chętnie zdobywają nowe doświadczenia. Może dlatego statystyki podają, że to głównie ludzie do 35 lat. Ja czuję się już jednak wypalona i powoli przygotowuję się do zejścia z toru wyścigu szczurów. Początkowe 8 euro wydawało mi się majątkiem, z czasem zaś 8 godzin pracy stało się dla mnie stratą czasu, udręką, a nie źródłem dochodów. Mam wrażenie, że wiek XX stworzył obozy pracy, a wiek XXI supermarkety, gdzie wymieniając swoją siłę roboczą na pieniądze, z własnej woli stajemy się jednym z wielu numerków. Zaczynam czuć, że każdy mój dzień jest stratą czasu, praca odbiera mi radość życia i dopadają mnie wręcz egzystencjalne mdłości, gdy mam do niej iść. Podobno ktoś, kto się nie rozwija, cofa się, bo świat cały czas idzie do przodu.
>>29
”
>>porozmawiaj z nim...
Wynurzenia zblazowanego trzydziestolatka z Marcinem Staniszewskim – dziennikarzem i twórcą projektu muzycznego Beneficjenci Splendoru – o kradzieży fraz, norweskim chórze fok i rozczulających celebrytach rozmawia Magda Wichrowska
>>Skąd zrodził się pomysł na powołanie do życia Benefi-
cjentów Splendoru? Z przekory. Chciałem stworzyć muzykę, która byłaby inna od tej dźwiękowej papki, którą czuję się faszerowany od trzydziestu lat.
>>A czujesz się beneficjentem splendoru?
Absolutnie nie! I nie przewiduję się czuć. Aktualnie jest mi bardzo dobrze i nie widzę powodu robić z siebie idioty. Nazwa zespołu też powstała z przekory. To ukłon w stronę tych wszystkich biednych ludzi, którzy żebrzą każdego dnia w telewizji o chwilę uwagi i ciepła. Są w tym dążeniu groteskowi, ale też bardzo rozczulający. To się chyba nazywa love-hate relationship z angielska. Fascynuje mnie kult celebrytów.
>>A przyjaźnisz się z beneficjentami show-bizu? Nie chadzam na imprezy, nie bywam w towarzystwie, wydaje mi się ono dość żałosne. Poza tym mam inne zajęcia na głowie, choćby pracę nad kolejnymi projektami muzycznymi. >>Trendywaty chłopiec kąpał się w korporacyjnym realu,
czyli wielkomiejskiej codzienności. O czym jest Tęczy wybielacz? Nie wydaje mi się, żeby Trendywaty chłopiec poruszał jedynie korporacyjną rzeczywistość. Tak naprawdę tylko jeden albo dwa numery nawiązywały do tej tematyki. Ja zwyczajnie opisuję to, co widzę, a staram się widzieć więcej niż inni. Lepiej się
przysłuchiwać temu, co mnie otacza. Moje wszystkie piosenki to wynurzenia zblazowanego trzydziestolatka, którego nic już nie jara. Ot, co.
>>Wraz z drugą płytą spoważniałeś, czy mi się wydaje?
Puszczasz jedynie oko, nie wywołujesz salw śmiechu. Celowo chciałem uniknąć kabaretowych numerów w rodzaju Ręce pełne robota czy Białe trampki. Nie chciałem być „tym śmiesznym kolesiem od robota”, bo z tym głównie mnie kojarzono do tej pory. Nie wiem, czy spoważniałem. Prywatnie jestem tak samo nieodpowiedzialny i nieposkładany, co zwykle. Może chodzi o to, że treść płyty trochę narzuca forma? Na Tęczy wybielaczu sporo jest przesteru i brudu — do takich dźwięków trudno śpiewać o tym, jak cudownie jest pędzić z końmi w galopie albo płynąć pod pełnymi żaglami.
>>To w takim razie powiedz mi, jak powstały teksty na
płytę? Podsłuchujesz? Podczytujesz? Czy może śnią Ci się całe zwrotki piosenek? Podsłuchuję, kradnę frazy, z książek, wierszy, sloganów reklamowych, wpisów na fejsie, nagrywam przenośnym rejestratorem. Żadne słowo nie jest bezpieczne w mojej obecności. Strzeżcie się! Z reguły zaczyna się od jakiejś frazy, który mnie zainspiruje swoją wieloznacznością i frywolnością. Później sobie tę frazę obracam w palcach i się nią bawię. Czasem rodzi się z niej piosenka, a czasem czeka sobie w wielkim pudle pełnym innych fraz, aż przyjdzie jej czas. >>31
” >>Jaki element jest dla Ciebie najtrudniejszy przy
produkcji płyty? Zdecydowanie nagrywanie wokali. Nie jestem wokalistą w żadnym rozumieniu tego słowa. Poza tym nagrywanie siebie samego wymaga jednoczesnego bycia inżynierem dźwięku i „artystą”, choć osobiście nie jestem fanem tego określenia. To jest zawsze męka. No i trzeba też umieć sobie wyobrazić, jak to będzie brzmiało później — po obróbce, z efektami. Cały ten proces jest niezwykle subtelny i łatwo dać ciała.
>>Powiedz mi, jak to jest tworzyć muzykę i oceniać ją.
Masz do tego dystans, czy ocenianie kolegów po fachu jest dla Ciebie kłopotliwe? Nie mam najmniejszego problemu z ocenianiem i byciem ocenianym. W końcu w każdej dziedzinie życia jesteśmy nieustannie oceniani i sami oceniamy. Powiem więcej, sądzę, że bycie muzykiem ubogaca mnie jako dziennikarza, daje mi szerszą perspektywę. Ja po prostu przelewam swoje oceny na papier. Jedyne, czego wymagam od siebie i kolegów po fachu, to to, żeby byli w tych ocenach szczerzy. Jeśli ktoś zmiażdży moją płytę, to wiadomo, że nie będzie mi miło, ale chciałbym poznać konkretne argumenty, poparte jakimś kontekstem muzycznym. Ale generalnie mam baaaardzo duży dystans do tego, co robię. Inaczej nie mógłbym nagrywać samodzielnie.
>>Uważasz, że cały czas pokutuje stereotyp, że krytycy
muzyczni to niespełnieni muzycy, tak jak krytycy sztuki to malarze, którym nie wyszło? Usłyszałeś coś podobnego pod swoim adresem? Nie miałem jeszcze przyjemności, ale to raczej mit ukuty przez wszystkich zgorzkniałych muzyków, którym się nie udało, >>32
>>porozmawiaj z nim...
i teraz próbują odbić piłeczkę w stronę „złych recenzentów”. Kiepskich dziennikarzy jest dokładnie tyle samo, co kiepskich pracowników w każdym innym zawodzie. Znam paru dziennikarzy muzycznych i żaden z nich nie zdradza ambicji stadionowej gwiazdy.
>>Czego brakuje Ci na polskim rynku muzycznym? Pytam
recenzenta, nie muzyka. Brakuje mi odwagi u artystów, którzy wciąż są zamknięci w mentalnym getcie — ludzie boją się burzyć zastane standardy — ciągle nagrywają ten sam pop, ten sam hip-hop i ten sam pop-rock. Nie wymagam od nikogo, żeby na każdej kolejnej płycie eksperymentował z norweskim chórem fok, ale na Boga! Ileż można pieprzyć o małych smuteczkach i miłości? Brakuje mi u nas chęci stworzenia czegoś, czego jeszcze nikt nie nagrał. To bardzo trudne… i dziś dokonanie takiej sztuki wydaje się wręcz niemożliwe, ale samo dążenie do tego może być zbawienne. Dlaczego każdy kolejny nowy artysta nad Wisłą musi być „polskim Franz Ferdinandem” albo „polskim Burialem”? Pieprzyć nudziarzy. Gdzie się podział dobry stary bunt? Może ściągnijcie go sobie jako aplikację na iPada?
>>Cofnijmy się o kilka lat. Studiowałeś w Nowym Jorku… Co Cię skłoniło do powrotu? Nie czułeś się tam u siebie? Jest takie stare powiedzenie: „Zamieszkaj w Nowym Jorku, ale wyjedź, nim uczyni cię on zbyt twardym”. Przygoda z Nowym Jorkiem była oczywiście wielce OK, ale obcość tego miejsca spowodowała, że nie miałem ochoty zagrzać tam dłużej miejsca. Poza tym Amerykanie jakoś nie przypadli mi do gustu jako przyjaciele, ani nawet jako znajomi. Może nie miałem szczę-
musli magazine
>>porozmawiaj z nim...
FOTOGRAFIE: F11 — PRACOWNIA / F11.ART.PL / SONY MUSIC
ścia, ale trafiałem na dość nieskomplikowane jednostki z prostymi potrzebami. Straszni nudziarze na dłuższą metę.
>>Vibra Lux, Turkusowe Szelesty i Niesforne Transienty...
w której odsłonie najbardziej Ci do twarzy? Powiesz mi coś więcej o swoich pozostałych projektach muzycznych? Mówienie o muzyce przypomina mówienie o seksie — pointless.
>>Dobrze, że wywiady z muzykami miewają jakiś sens i cel. Zdradzę tylko, że te dwa pozostałe projekty mają pokazać moją bardziej eksperymentalną twarz. To jest tak zwana muzyka insektów — mrówki jedzące brzoskwinię, nagrywanie pod wodą i tego typu rzeczy. Może coś się pojawi niedługo w sieci, ale to kwestia co najmniej pół roku.
>>Znalazłeś już klucz do swojej muzyki, czy twój język muzyczny będzie nieustannie ewoluował? Jak znajdę klucz, to przestanę robić muzykę.
>>To, czego Ci życzyć? Cierpliwych sąsiadów. Obecni są całkiem spoko, ale czasem mam wrażenie, że bardzo z sobą walczą, kiedy mają mi powiedzieć „dzień dobry”. >>33
* >>34
>>zjawIsko
musli magazine
>>zjawisko
I o to tyle haĹ&#x201A;asu Tekst: Karolina Natalia Bednarek Ilustracje: Gosia Herba
>>35
* P
amiętam, że kiedy jako nastolatka trafiłam w telewizji na odcinek Seksu w wielkim mieście, nie zrobił on na mnie żadnego wrażenia. Nie rozumiałam tego całego zachwytu nad amerykańską produkcją. Dziś jest zupełnie inaczej. Kto (celowo nie „która”) z nas nie zna czterech przyjaciółek z Nowego Jorku? Carry, Samanthy, Charlotte i Mirandy? Założę się, że większość widzów — tak jak ja — ma swoją ulubioną bohaterkę, z którą się identyfikuje. Myślę, że i faceci odnajdą w sobie coś z Biga czy Aidana. Popularność serialu produkowanego przez Darrena Stara dla HBO (w latach 1998—2004) na podstawie bestsellerowej książki Candace Bushnell już teraz mnie nie dziwi. Nie jest to bowiem tylko filmik o modzie czy seksie, to coś o wiele bardziej złożonego, wieloaspektowego, przyprawionego kapką pikantnego poczucia humoru i szczyptą realizmu. Autorka scenariusza lata 80. spędziła na bywaniu na przyjęciach i zabawie w nocnych klubach, zbierając doświadczenie. W końcu została felietonistką w „New York Observer”, a jej kolumna nosiła nazwę… Sex and the City. Opowieści w niej zawarte, pewne kluczowe motywy stały się zarysem fabularnym serialu. Candace Bushnell uznano pierwowzorem Carrie Bradshaw. Dziś Seks w wielkim mieście to film kultowy, który z zapałem oglądają nie tylko kobiety, lecz także i mężczyźni. To swoista skarbnica życiowych mądrości, rekonesans barwnych osobowości i wypadków miłosnych. To w końcu rewia niebanalnej mody, ruchomy katalog kreacji od najsłynniejszych projektantów, dla wielu — INSPIRACJA! To psychoanaliza w delikatnym, rubasznym stylu, podpowiedź na życie, pogoda na jutro, w końcu — to wizyta u seksuologa. Każda z bohaterek przeżywa swoje perypetie. Niekiedy możemy przyrównać się do jednej, innym razem odnajdziemy w sobie coś z drugiej. Płaczemy i śmiejemy się razem. Widzimy, jak bohaterki się zmieniają, dojrzewają (żeby nie powiedzieć — starzeją), a przecież taka więź warunkuje popularność serialu.
>>36
>>zjawisko
„Czy Samantha miała rację? Czy trójkąty są pokonaniem kolejnej bariery? Bez wątpienia. Faceci uwielbiają trójkąty. Kiedy się rozejrzałam, okazało się, że trójki są wszędzie: tłuste, nisko tłuszczowe, odtłuszczone; pierwsza klasa, biznes, ekonomiczna; trzech braci Marks. Może trójkąt jest związkiem przyszłości?”
S
eks w wielkim mieście to nie tylko wspaniała rewia mody — jak można by sądzić, lecz także swoista encyklopedia wiedzy o seksie, związkach damsko-męskich i życiu. Jest skarbnicą prostych mądrości, o których często przychodzi nam zapominać, podanych w zabawny sposób w postaci przypowieści z morałem. Tłumaczy, że falliato to nic zdrożnego, że seks to nie powinność, a czysta przyjemność. Carrie w narracji pierwszoosobowej opowiada o perypetiach kobiet z Nowego Jorku. Felietony odczytuje na głos. W pierwszej serii wprowadzono także bardzo ciekawy, paradokumentalny komentarz przypadkowych przechodniów.
K
ażdy odcinek to współczesna przypowieść, rozpoczynająca się przewrotnym tytułem, a kończąca morałem. Dynamicznie prowadzona, z ciekawymi zdjęciami. Paleta perypetii, z jakimi zmagać się mogą współcześni kobieta i mężczyzna, ukazana w bardzo zabawny sposób. Seks w wielkim mieście nie jest serialem tylko dla płci pięknej. Nie deprecjonuje mężczyzn — wszak oni też okazują się bezbronni i bezsilni, pokazuje ułomności kobiet — co ważne — one też potrafią ranić, zdradzać, oszukiwać. Przede wszystkim Seks w wielkim mieście przełamuje stereotypy. Odzwierciedla nas samych, nasze najlepsze i najgorsze zachowania. Ukierunkowany według prostej zasady — że czasem słońce, czasem deszcz. Uczy, jak radzić sobie z życiem. Pamiętamy chwile radości i rozczarowania, razem z bohaterkami wzlatujemy i upadamy, by znów się podnieść, otrzepać rękaw z manhattańskiego kurzu i biec dalej — obowiązkowo w sandałkach od Jimmiego Choo. Pokazuje rozczarowania. Pokazuje wartości — takie jak przyjaźń — które pomagają wszystko przezwyciężyć. Ergo? Pokazuje całą prawdę o nas samych, bez przesadnego makijażu sztuczności. Jak najbardziej nie tylko na jeden sezon. musli magazine
*
>>zjawisko
. irandzie M ię s a b . ie spodo e jest dupkiem n r e p ip iła, ż ki” nie Sk Stwierdz cy faceci to dup „To głów wnicz wszys j ie esy pra Nosi c n k u s la a D wą. sząc
płcio odno Ma inacją on) to m ix y N r tiumy. k s ia y h yzd cze kos aża się (Cynt c w a s a r e p w b o b w w h u się a Ho lub zac yzn. Nie Mirand zęsto zmaga spodnie cia i mężczy cyjna jak prz c e t a s r o ó r t y p k ż ją a , r y c o t s a d a ka, k il ło k p kom ejście st ta ude w i d e r j o m p ie y ie k c e n t ą a n że kró icz rcz lbęd owysta jest omość, ką i hasłami kle cyn m a s , a niezwy ść. Ma świad w n a ó no się akt ara się być sil aginać. To on ale za pięk ięc zasłania on St k en . s j u o j s d e e j w n ć iz ię ta i, jaciółk eminizmu i b hoć zdarza s dnak jej pos Przecież to if ,c dy”. ch. Je ą, filozofi swoje zasady sprawa y nie mów nig zostaje matk lu a ie m w d , a w e? ig z n na s n u t „ k w o r r d : rozsą kadło przew m, pie e m a z io r e n w s o a y p n ło b g ie are eko rdza st ór swoim prz . Czyż życie n potwie k ą e n z o r ż p a potem ona, na
„W krzyżówkac h jestem niezła , g o rzej mi idzie z fa Mimo iż w Se cetami” ksie… możem y mówić o Carrie (S
bohaterze ko arah Jessica Pa lektywnym, to rker) jako na trójce. Jest fe rr at orka przewod lietonistką ga zi pozostałej zety „New Yo piskom poznaj rk Star”. Dzię emy losy nie ki jej zaty lk o jej samej, Mirandy i Char lecz także Sa lotte. Carrie manthy, — sz cz z nieodłącznym upła blondynk a z burzą lokó atrybutem w przewodnik pr w, po st aci papierosa ądu wydarzeń. — jest niczym Jest emocjona słabość do bu tów! I sentym lna i romanty czna. Ma ent do sukien Łatwo ulega i ek, które nosi daje się poni ła tylko raz. eść fali nastro wszyscy face ju. Jak sama ci są jak nark mówi: „Może otyk — czasam — jak teraz — i cię niszczą, dzięki nim cz a czasami uj es z si ę jak w niebie rozwagi, ale ”. Najmniej w za to aż nadt z Mr Bigiem je o urokliwości niej . Jej burzliwy st kluczowym związek wątkiem seri stania i gorące alu. Ich dram powroty są os atyczne rozią kolejnych szaleje w sam serii. Obserw otności lub „p ujemy ją, jak opada” w kole domu zastanaw jny romans. „W iałam się, czem drodze do waci? Czy w re u ludzie samot ni czują się ja stauracjach ni samotnych? I k trędoedługo pojaw wtedy przera ią się osobne ziłam się, że m ie jsca dla tyle lat udaw może to ja ud ałam sama pr aję. Może prze zed sobą, że nia błędy i st z jestem szczęś ara się je napr liwa?” Popeławiać. Nie je ludzka, bliska st idealna, jest w zwyczajna, przyznaje — „P iększości z nas. Może dzię ki temu, że — recz z zasada jak sama mi, ja kieruję się emocjami” . Przecież błądzić jest rz eczą ludzką.
>>38
musli magazine
>>zjawisko
„Faceci boją się kobiet sukcesu. Jeśli c hcesz kogoś złapać – siedź cicho i graj według reguł”
Jedynym ce York (Kristin Da lem w życiu Charlotte vis) jest wyjść za mąż za księcia z bajk i i mieć grom adkę dzieci. Kocha kokard y, romby i Tiff any’ego. Mim swojego wyksz o tałcenia i wie loletniego doświadczeni a w pracy w ga lerii potrafi zaskoczyć na prawdę infant ylnymi poglądami. Charlo tte to królow a stereotypu. Ma bzika na pu nkcie wystroj u wnętrz i zasad w styl u: „dopiero na randce”, ale trzeciej jest także ob razem kobiec zmienności. W ej szak to ona, pr i pełna zaham uderyjna owań, próbuj e najwięcej, to dla niej no wością są seks ualne trójkąty i inne łóżkow e eksperymen ty.
za to wład s k e s , a to tylko o władz „Forsa t c forsa za seks zy” – wię m wład r o f a n ą wymia a własn rall) m
Catt iązki es (Kim rzyznała: „Zw kini n o J a s p th Saman R. Jak sama zła z ja ica wyla ”. To silna ęP j m c a n s e g d e a dką udn pozodają, o akie tr podupa a, że to nie t a jako jedyna seks On rdził . Kocha bieta. i stwie żna ko woim zasadom ch ilościach le a z ie in każdy ny, ierna s staje w j odmianie, w lor to czerwo o e k d Jej y się nie w każ ściach. ie nigd o w n a tez r c P li h boha i oko anel. a — Ch sza z głównyc twarta. k r a m a io ar t t najst ważna je. Jes jbardziej od o-męskich jes a angażu k n e s ż w m e li a t d d a rek, ale cie do spraw j krótkie i zj tów. ś e j e j c e a d Jej po ecyficzne, ale ormalne u f o sp swojeg To n iebie i wysoce je w stylu: „ s ę t li o ś t y is m z łość konklu y«, mają na s. artą ca u w n z e m » W w Mówiąc a” — zbierają dzy Marsem a mię penis różnic
>>39
WyruszyĹ&#x201A; pomal z Mateuszem Bamskim, bydgoskim streetartowcem o zasiÄ&#x2122;gu globalnym, rozmawia Justyna Tota
lować ten świat Z
aczynał jak każdy — od prostych malunków na osiedlowych garażach. Jego kreskę jednak szybko zaczęto podziwiać. Pewnej zimy bez grosza przy duszy wyruszył do europejskiej stolicy streetartu. Dziś jako dwudziestoparolatek podróżuje po różnych krajach, zostawiając po sobie ślad. Ostatnio „koloruje” Turcję.
>>Dlaczego akurat Turcja?
To pogranicze Europy i Bliskiego Wschodu, jest więc dobrym wstępem do dalekich podróży.
>>Europę trochę już jednak znasz…
No tak, byłem i ślad po sobie zostawiłem w Warszawie, Bratysławie, Belgradzie, Budapeszcie, Sarajewie, Wiedniu, Rzymie, a teraz i w Istambule...
>>porozmawiaj z nim...
Faralya — południowa Turcja / fot. Kathleen Kamstra
>>Pierwsza podróż, od której wszystko się zaczęło?
Kilka lat temu zdecydowałem się, żeby zobaczyć Berlin zimą. Ktoś może powie, że to nie wyprawa, tylko żabi skok za Odrę, ale dla mnie było to wtedy wyzwanie. Nie znałem języka, nie miałem pieniędzy i nigdy wcześniej nie podróżowałem za granicę sam. Od tego momentu pokochałem podróże. Ale nie uprawianie turystyki, bo jeśli gdzieś jadę, to nie po to, by zobaczyć budynki, tylko by poznać ludzi i zmierzyć się z nowymi sytuacjami.
>>To z czym przyszło Ci się zmierzyć w Turcji?
Z różnorodnością. Istambuł to najbardziej magiczne i zarazem niebezpieczne miejsce, jakie kiedykolwiek widziałem. Mieszka tu ponad 20 milionów ludzi, wśród których obok bogactwa bardzo wyraźnie widać biedę. Gdzie spotykasz się z ludzką życzliwością, ale też i z agresją, jeśli nie przestrzegasz pewnych zasad związanych z ich kulturą i religią. W Turcji obok gigantycznych metropolii całkiem blisko też do nietkniętej cywilizacją natury, pięknego klifowego wybrzeża i dzikich plaż.
>>A jak Turcy odnoszą się do streetartu?
Z wielkim entuzjazmem i zaciekawieniem. W dzielnicy Taksim właścicielowi lokalu — pokrojem kojarzącego mi się z bydgoskim klubem „Mózg” — zaproponowałem, że wymaluję jedną ze ścian, a ten nie tylko się zgodził, ale też zupełnie nie wnikał w moją koncepcję. Niczego nie sugerował — po prostu oddał mi ścianę do pomalowania, mimo że takie rzeczy nie zdarzają się tam zbyt często. Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że to ja pierwszy wymalowałem ścianę w tym rejonie Istambułu. Stąd też podczas mojej pracy gromadziło się wokół mnie wielu gapiów, mimo że malowałem głównie nocami. >>42
Malowanie w dzielnicy Taksim / fot. Archiwum Bamska
Ludzie zagadywali mnie często, co robię, a właściciel pobliskiego kebabu — widząc, że pracuję do świtu — przyniósł mi jedzenie, mimo moich zapewnień, że jadłem już kolację. To wywołało prawdziwą lawinę, bo później inni restauratorzy z tej ulicy, jakby nie chcąc być gorszymi, też dawali mi coś od siebie.
>>I tak w tej atmosferze gościnności spod Twojej ręki na
ścianie klubokawiarni w Taksim powstał saksofonista, anioły i portret dziewczyny… Ludzkie twarze to jest to, co mnie najbardziej inspiruje, tymczasem portretowanie w islamie jest zakazane. Na dodatek ściana klubokawiarni, którą malowałem, znajduje się w dość bliskim sąsiedztwie meczetów w centrum miasta. Mimo to nikt nie miał pretensji. Wydaje mi się jednak, że rzecz udała się tylko dlatego, że to jest właśnie Istambuł. Nie wiem, jak by to wyglądało w innych miastach, chociaż przyznaję, że powoli przymierzam się, aby wymalować coś gdzieś indziej, na przykład w Ankarze czy Izmirze…
>>Twój pobyt w danym miejscu zawsze wiąże się z arty-
stycznym działaniem? Z reguły tak. Podczas wyjazdów, które planuję na przyszły rok, pierwsze na co stawiam, to malowanie. Na przykład ostatnio odezwało się do mnie kilku znajomych z Londynu, i pojadę tam głównie po to, żeby pomalować ściany, a nie żeby zwiedzać.
>>W Turcji masz zamiar zostać do końca tego roku.
Co będziesz porabiać? Przyjechałem tu w ramach wolontariatu organizowanego przez bydgoski „Wiatrak”, dzięki czemu w zamian za naukę języka angielmusli magazine
>>porozmawiaj z nim...
Klubokawiarnia w Istambule / fot. Archiwum Bamska
skiego w lokalnych szkołach mam zapewnione zakwaterowanie. Na pewno chciałbym wymalować kolejną ścianę gdzieś na wschodzie Turcji. Być może uda mi się to pod koniec tego roku lub na początku następnego, bo teraz jest tam dość niebezpiecznie. Niedawno miałem spotkanie w sprawie ciekawego projektu pod Istambułem w zamkniętej placówce dla dziewcząt, które były uzależnione od różnego rodzaju używek. Te dziewczyny są trzymane w zamknięciu do 18 roku życia i praktycznie nie mają kontaktu ze światem. Dlatego też chciałem im go przybliżyć obrazami kreskówek z różnych krajów. Zresztą na murach szkoły pod Istambułem wspólnie z Charity, Julią, Chrisem i Stevenem w ramach projektu „Coloring the world” wymalowaliśmy już postać Kemala Atatürka, który był pierwszym prezydentem Turcji — do dziś przez Turków wręcz wielbionym za to, co dla nich zrobił. powyżej: Malowanie w dzielnicy Taksim / fot. Archiwum Bamska poniżej: Klubokawiarnia w Istambule / fot. Archiwum Bamska
>>Gdy już wrócisz do Polski, do Bydgoszczy, może prze-
szczepisz do naszej miejskiej przestrzeni jakąś namiastkę orientu w wydaniu streetart? To bardzo dobry pomysł, tym bardziej że przebywając tu, wiele rzeczy pozytywnie na mnie wpłynęło — począwszy od dobierania kolorów, a skończywszy na postrzeganiu świata i ludzi w zupełnie innych kategoriach. Już po dwóch tygodniach pobytu zrozumiałem, dlaczego Turcy postępują tak a nie inaczej. Poznałem bowiem ich religię i obyczajowość. Dziś nie patrzę na nich oczami Europejczyka, który ma zakodowane, że islam czy muzułmanizm to coś złego. Chciałbym te stereotypy przełamać, a sztuka streetart może być właśnie na to świetnym sposobem. Jeśli jesteście ciekawi, jak wyglądało nocne malowanie klubokawiarni w Taksim, wpiszcie na YouTube hasło: „Nights in Taksim” >>43
*
>>portret
n r bu
p ą e H fk
fi y z e r a d n y u z A iewc Dz
Tekst: Emilia Załeńska Ilustracje: wieczorkocha
>>44
>>portret
N
iebywale skromna, niebywale sumienna i niebywale wrażliwa. Niespełniona tancerka i spełniona matka. Miłośniczka makaronu i czekolady, która w młodości omal nie umarła z głodu. Jedna z najpiękniejszych kobiet świata, laureatka Oscara i ikona stylu. Przed Państwem — Audrey Hepburn!
„
Urodziłam się z ogromną potrzebą czułości i straszliwą potrzebą jej dawania” — tak powiedziała o sobie Audrey i właściwie te słowa mogłyby posłużyć za podsumowanie jej życia. Ale zacznijmy od początku. 4 maja 1929 roku. To tego dnia na świat przychodzi jedna z największych gwiazd XX wieku — Audrey Kathleen Ruston (dopiero później jej ojciec dodaje do swojego nazwiska drugi człon Hepburn). Urodziła się w Belgii, podczas II wojny światowej przebywała w Holandii. To był dla niej bardzo ciężki okres, Holandia była bowiem krajem bardzo długo okupowanym. Audrey często całymi dniami czytała w łóżku, żeby nie czuć głodu. Zdarzało się, że jej bracia jedli psie suchary. Kiedy miała 6 lat, jej rodzice rozwiedli się. Oboje przed wojną byli faszystami i popierali nową formę rządów. Jednak kiedy, wydawałoby się świeże, idee przybrały formę wynaturzeń, wycofali się z ich popierania. Byli przeciwni wojnie i Holocaustowi. Audrey nie miała z nimi wzorowych relacji. Matka była zbyt stanowcza, ojciec nieobecny. Kiedy po latach spotkała się z nim (ich drogi rozeszły się wraz z wybuchem wojny), Audrey bardzo rozczarowała się tym spotkaniem. Ojciec był oschłym, niezdolnym do wzruszeń starszym panem. Mimo iż umiał „bywać w świecie” (znał 13 języków, latał szybowcami), nie potrafił porozumieć się z własną córką. Pomimo tego Audrey wspomagała go aż do śmierci. W młodości zaznała więc dwóch rodzajów głodu — fizycznego i emocjonalnego. Ten drugi okazał się jednak bardziej traumatyczny i bolesny w skutkach.
A
udrey była dwukrotnie mężatką. Jej pierwszym mężem był amerykański aktor Mel Ferrer, z którym miała syna Seana Ferrera (wcześniej dwukrotnie poroniła), drugim Andrea Dotti, włoski psychiatra — jemu urodziła Lucę Dottiego. Oba związki bardzo pielęgnowała, ale oba zakończyły się porażką. Małżeństwo z Melem trwało 14 lat. Audrey zupełnie przyćmiła swojego męża zawodowo. Mimo trudnego charakteru partnera, długo walczyła o ten związek. Nie udało się. Z nadzieją weszła jednak w kolejny. Andrea miał świetny kontakt z jej synem z pierwszego małżeństwa. Przez jakiś czas tworzyli zgraną, szczęśliwą rodzinę. Związek rozpadł się po 13 latach. Po rozstaniu przyjaźniła się z Andreą, chciała, żeby pomógł jej wychować Lucę. Z pierwszym mężem kontaktów nie utrzymywała. Nie tak to sobie zaplanowała. „Jeżeli wyjdę za mąż, chcę być »bardzo« zamężna” — mówiła. Oba rozwody bardzo ją rozczarowały. Trzecim mężczyzną jej życia, który towarzyszył jej do końca dni, był Robert Wolders.
P
rzyjaźń ceniła równie mocno jak miłość. Jej najlepszą przyjaciółką była mieszkająca w Los Angeles Connie Wald (żona producenta Jerry’ego Walda). Swojego księgowego traktowała jak członka rodziny. Do pokojówki, która służyła jej 35 lat, zawsze mówiła, że mężowie przychodzą i odchodzą, a one dwie nigdy się nie rozstaną. Była sentymentalna. Kiedy na jednej z imprez dostrzegła niewidzianą od lat piastunkę, nie zważając na tłumy, podbiegła do niej, aby ją uściskać. Miłością darzyła również psy. Kochała także makarony, które codziennie jadła. Raz w tygodniu serwowała spaghetti al pomodoro. Uwielbiała, jak makaron >>45
*
dosłownie pływał w sosie. Nie przepadała za przekąskami, ale chętnie sięgała po desery. Lubiła lody waniliowe z syropem klonowym i czekoladę — po popołudniowej drzemce zawsze zjadała całą tabliczkę, mówiąc, że czekolada odpędza wszelkie smutki.
A
udrey nie dostrzegała swojego blasku, nie czuła się gwiazdą. Mimo iż mówiła płynnie w pięciu językach, była utalentowana, sławna, piękna, zgrabna (przy wzroście 170 cm ważyła 50 kg), wrodzona skromność i surowe wychowanie górowały nad nią. „Jako dziecko uczono mnie, że do złych manier należy zwracanie na siebie uwagi i że nigdy, przenigdy nie można robić z siebie widowiska. A wszystko to stało się sposobem na życie” — wyznała. Uwielbiali ją wszyscy reżyserzy. Aktorka była punktualna, na planie nie kaprysiła, zawsze doskonale znała rolę. To aż nieprawdopodobne, że nie doceniała samej siebie. „Nigdy nie myślałam o sobie jako o ikonie. To co jest w umysłach innych ludzi, nie jest w moim. Ja po prostu wykonuję swoją pracę” — mówiła. Chcąc nie chcąc tą ikoną jednak była. Szczególnie ikoną stylu. Kochała prostotę i ponadczasowość, wyznając zasadę: mniej znaczy więcej. Traktowała modę jako sposób na uzupełnienie swojego wyglądu. Sama wybierała sobie ubrania, w których grała. Jej ostateczny wygląd stworzył Hubert de Givenchy, którego była muzą
>>46
>>portret
i serdeczną przyjaciółką. Dzięki niemu Audrey zyskała status najlepiej ubranej kobiety na świecie. Projektant miał znakomite wyczucie. Wydobył z niej wszystko co najpiękniejsze, nie przyćmiewając ubraniami urody. Zadedykował jej również perfumy o nazwie L’lnterdit — przez długi czas mogły być one używane tylko przez nią. Audrey oczywiście podchodziła do tego z dystansem. „Mój wygląd jest łatwy do osiągnięcia. Kobiety mogą wyglądać jak Audrey Hepburn przez przygładzenie włosów, kupienie wielkich okularów przeciwsłonecznych i małej sukienki bez rękawów” — twierdziła. Przyjaźń Hepburn i Givenchy trwała do końca życia aktorki. Projektant wynajął dla Audrey prywatny odrzutowiec, aby śmiertelnie chora gwiazda mogła ze szpitala dostać się do domu w Szwajcarii. Chcąc przekonać ją, by zgodziła się przyjąć jego pomoc, wyznał jej, że jest dla niego dosłownie wszystkim.
J
ej prostolinijnością i wrodzonym wdziękiem przez całe życie oczarowany był również Billy Wilder (to on stworzył Sabrinę) — wraz z Williamem Wylerem (zagrała u niego w Rzymskich wakacjach, ta rola przyniosła jej Oscara) i Stanleymusli magazine
>>portret
em Donenem (twórcą Zabawnej buzi) odegrali oni najważniejszą rolę w jej karierze. Wilder powiedział o niej kiedyś: „Bóg cmoknął ją w policzek i tak już zostało”. Prawdziwą sławę i nieśmiertelność przyniósł jej film Śniadanie u Tiffany’ego na podstawie książki Trumana Capote. Obraz wyreżyserował Blake Edwards. Autor powieści chciał początkowo w głównej roli obsadzić Marilyn Monroe. Blondwłosa gwiazda została już nawet zatrudniona, ale sama zrezygnowała. Jej nauczyciel aktorstwa stwierdził bowiem, że postać call girl nie jest odpowiednia dla jej nowego wizerunku. Rola Holly Golightly uczyniła z Audrey ikonę stylu. Mała czarna, kok, czarne długie rękawice, fifka i perły — w tym stroju widnieje do dzisiaj na wielu gadżetach produkowanych w ilościach hurtowych — od obrazów po zapalniczki. Dzięki tej roli została nominowana do Oscara. Piosenkę Moon river, która pojawia się w tym filmie, napisano specjalnie dla Audrey. Podczas pokazów jeden z producentów filmu chciał się pozbyć tego utworu, aktorka jednak stanowczo zaprotestowała, krzycząc: „Po moim trupie!”. Miała nosa — piosenka zdobyła Oscara. Jednak to nie tę rolę uważała za najważniejszą w życiu. Największe spełnienie znalazła bowiem w pracy charytatywnej.
W pewnym momencie zrezygnowała z grania, twierdząc, że filmy za bardzo zaczynają ociekać seksem i przemocą. Ostatnie pięć lat życia poświęciła pracy dla UNICEF-u. Uczestniczyła w ponad pięćdziesięciu wyprawach do krajów Trzeciego Świata. Każda z nich przytłaczała ją psychicznie i jednocześnie dodawała sił do kolejnej wyprawy, następnych działań. Audrey spotykała się z głodującymi mieszkańcami Afryki, przemawiała do pracowników ONZ, zbierała fundusze, rozmawiała z przywódcami państw i politykami. Za bezinteresowne niesienie pomocy prezydent George Bush w 1992 roku odznaczył ją Prezydenckim Medalem Wolności.
A
udrey Hepburn zmarła w 1993 roku na raka jelita. Odchodziła spokojnie, wśród kochanych osób. Do dziś, deklasując współczesne gwiazdy, wygrywa wszelkie rankingi, w których porównuje się elegancję, styl, klasę, urodę. Fanom zostawiła tony przepięknych zdjęć, niezapomniane filmy z sobą w roli głównej oraz organizację Audrey Hepburn Children’s Fund, którą prowadzi jej straszy syn Sean. Jedenaście lat temu na podstawie jej biografii powstał film telewizyjny zatytułowany Historia Audrey Hepburn. W jej rolę wcieliła się Jennifer Love Hewitt. >>47
:
Magdalena
WÄ&#x2122;grzyn
www.magdawegrzyn.pl
Wszystko, co robię, staram się robić jak najlepiej. Z jednej strony lubię pracę z materiałem, farbą, płótnem, tekturą czy szkłem, z drugiej zaś nie twierdzę wcale, że materiał musi być mi potrzebny do realizacji pracy. Bliskie jest mi malarstwo, bo zawsze gapię się godzinami na jeden i ten sam obraz, dostrzegając w nim nieustannie coraz to nowe rzeczy. Z rezerwą odnoszę się jednak do działań, w których wytwory sztuki wynosi się na piedestał i obdarza kultem. Często zresztą sztuka może, ale niekoniecznie musi, tkwić w ,,dziele”. Choć wielu ludzi nie pokłada wielkich nadziei w sztuce – bo ani nas ona nie wyżywi, ani też nie odzieje – to myślę, że potrafi nas wewnętrznie ubogacić, wywołać w odbiorcy uczucia głębokie i skłonić do refleksji. I nie musi to być wcale obraz czy marmurowy posąg – często ciekawsze rzeczy odnajdziemy na ulicy lub w lesie, bo chodzi głównie o to, że sztuka ma niesamowitą zdolność akcentowania problemów wielorakiej natury – począwszy od wizualnych czy estetycznych, aż po te społeczne i im podobne. Moje osobiste upodobania wynikały jak dotychczas z fascynacji kształtem i formą, a moje prace były trochę takim zdaniem, w którym mówię: ,,Patrzcie, patrzcie, co tutaj znalazłam, dla mnie ciekawe... Może i wam się spodoba”. Prace te są często zwyczajnie ładne, choć sama wolałabym, aby mówiono o nich „wizualnie ciekawe”. Zresztą wydaje mi się, że do tego, co chcemy powiedzieć, należy znaleźć zawsze odpowiednią formę. Aktualnie ani nie staram się mówić o sprawach bolesnych, ani traumatycznych, bardziej jest to zachwyt nad światem – stąd taka a nie inna forma. Ostatnio zainteresowała mnie animacja. Mam jej za złe, że przemija. Z jednej strony doceniam jej zmienność, z drugiej jednak żałuję, że trwa tylko chwilę. W obrazie cenię fakt, że jest cały czas. Pisząc ten tekst o własnych upodobaniach i zachwytach, często operuję pojęciami, dzielę sztukę na malarstwo, animację itd. Ludzie mają skłonności do klasyfikowania zjawisk, ba, po prostu je klasyfikują. Sztuka jest ludzkim wytworem, takie działanie dotyczy zatem i jej. Nie to jest jednak ważne, do czego co przypiszemy. To, czy coś określimy dziełem sztuki, zależy od tego, w jak wielkim stopniu potrafi nas zaintrygować czy poprzez jakie działanie zwraca uwagę na problem, którego wcześniej nie dostrzegaliśmy. Nie twierdzę wcale, że to łatwe – wszyscy jesteśmy bowiem jakoś w swoich postrzeganiach ograniczeni – ale staram się tych momentów szukać i chciałabym, a jednocześnie życzę sobie, bym mogła je odnajdywać jak najczęściej.
rysunki / 2010
:
odzyskiwanie sztuki
:
projekt etna
: projekt ten zrealizowałam podczas pobytu na stypendium Erazmus we Włoszech w Palermo. Odkrywanie nowych lądów, interesujących miejsc, nowych światów zawiodło mnie na Etnę. Zainteresowanie formą i materiałem doprowadziło do pracy – tak jak i w innych wypadkach – wykonanej ze starej pomalowanej tektury. Ciekawość biologii, przyglądanie się naturze i jej przejawom życia sprawiło, że formy stały się organiczne i nieorganiczne zarazem. Wprowadzając jakąś rzecz w dane miejsce, nadajemy jej znaczenie, budujemy kontekst i dla jednej, i drugiej rzeczy. Umieszczając w wyludnionym pejzażu wulkanu tekturowe formy, przypominające mniej lub bardziej stworzenia żywe, zamierzałam zaskoczyć widza zderzeniem tych dwóch światów. Możliwość zmiany miejsca, jego charakteru i znaczenia to wielka siła sztuki. Przyzwyczajeni do oglądania tego samego – czasem jej pragniemy, a czasem się jej boimy, ale zawsze nas interesuje. Projekt Etna powstał również z myślą o zmianie kontekstu miejsca.
:
projekt bolonia
: projekt w pewnym sensie podobny do projektu Etna. Formy zmieniły kolor i miejsce, ale idea pozostała. Tym razem organiczna sztuczność przeniosła się do miasta – miasta akademickiego pełnego studentów (dwójka z nich nawet postanowiła zabrać dla siebie kilka). W tym projekcie bardziej kładłam nacisk na zachowania i postawy ludzkie, niż na oddziaływanie rzeczy na siebie (form na środowisko)… Choć i to nie jest bez znaczenia.
poza płaszczyznę obrazu
:
:
:
Magdalena Węgrzyn urodzona w 1986 roku w Gdyni. W latach 2002– –2006 uczęszczała do Liceum Sztuk Plastycznych im. Tadeusza Brzozowskiego w Krośnie (specjalizacja: rzeźba w drewnie). W 2006 roku rozpoczęła studia na Wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu (specjalizacja: malarstwo). Stypendystka Fundacji Akapi (2004); Prezydenta Miasta Krosna (2004–2006); Prezesa Rady Ministrów (2005–2006); Ministra Kultury i Sztuki (2005–2006); Marszałka woj. kujawsko-pomorskiego (2010). Studentka na Accademii di Belle Arti w Palermo we Włoszech (2010). Brała udział w kilku wystawach indywidualnych oraz zbiorowych. Realizatorka instalacji i działań w przestrzeni otwartej.
>>nowości książkowe
książka NOWOŚCI
Ratując Amy. Historia bez happy endu Daphne Barak G+J Gruner & Jahr 26 października 2011 31,90 zł
Potępieni Chuck Palahniuk Media Rodzina 18 października 2011 35,00 zł
Amy Winehouse nie dała rady, nie dali rady też jej najbliżsi. Historia fenomenalnego głosu i sukcesu nie skończyła się, niestety, happy endem. Nie skończyła się też zupełnie — zostaną nam (jak zawsze w takim wypadku) genialne piosenki oraz kilka mniej lub bardziej udanych filmów i książek. Ratując Amy to książka napisana w oparciu o wywiady, dzienniki i osobiste wspomnienia znanej dziennikarki Daphne Barak, która rozmawiała już m.in. z Johnnym Deppem czy Hilary Clinton. Tym razem Barak spędziła wiele czasu na rozmowach z rodziną Winehouse’ów, czego owocem jest właśnie Ratując Amy — nie tylko relacja zmagań Amy z jej uzależnieniami, ale przede wszystkim obraz życia jej rodziny, która musiała sprostać swojej prywatnej tragedii.
Potępieni to kolejna porcja lęków zaserwowana nam przez Chucka Palahniuka — całkiem sprawnego pisarza, na podstawie książek którego powstają bardzo udane dzieła X muzy (bezkonkurencyjny Fight Club czy ciekawy formalnie Udław się). Po mrożących krew w żyłach historiach z Opętanych, Palahniuk przedstawia nam opowieść o jedenastoletniej Madison, która umiera z powodu palenia trawki i zostaje skazana na wieczne potępienie w piekle. Dziewczynka, w towarzystwie swoich nowych (choć nadgryzionych przez ziemię) przyjaciół, przemierza dość niegościnne tereny piekła, szukając szatana. Chce prosić o przeniesienie do nieba, i nic dziwnego, bo piekło Chucka Palahniuka jest naprawdę strasznym miejscem — na okrągło jest w nim wyświetlany Angielski pacjent....
(SY)
Suttree Cormac McCarthy Wydawnictwo Literackie październik 2011 cena jeszcze nieznana
>> Kolejna na naszym rynku książka niezrównanego Cormaca McCarthy’ego przenosi nas tym razem nie tyle na wyludnione prerie, co do wyjątkowo zatłoczonych slumsów miasta Knoxville, zamieszkanych przez różnej maści wyrzutków i nieudaczników. Właśnie tam, na starej łodzi skrytej pod mostem rzeki Tennessee, Cornelius Suttree, główny bohater powieści, postanawia rozpocząć nowe życie, pozostawiając za sobą całkiem bezpieczną i dostatnią zwyczajność u boku rodziny. Pozorna samotność rybaka natrętnie przerywana jest przez coraz to ciekawsze persony. Suttree przegląda się w każdej z nich jak w samym sobie. Powieść porównywana z Ulissesem Joyce’a jest znakomitą przypowieścią o poszukiwaniu własnej tożsamości. (ES)
>>66
(SY)
Satynowy magik Waldemar Łysiak Nobilis 27 października 2011 42,90 zł
Pod koniec października będziemy mieli okazję zapoznać się z najnowszą powieścią Waldemara Łysiaka. Satynowy magik (pisany z przerwami od 2007 roku) jest nieco przewrotną wersją Fausta, naznaczoną oczywiście wyjątkową indywidualnością autora. Nauczeni wieloletnim doświadczeniem wiemy, że Łysiak — niby na marginesie i niby całkiem niechcący — po mistrzowsku potrafi budować w swych utworach napięcie, grając jednocześnie w doskonały sposób na naszych największych i najskrzętniej skrywanych lękach. Podobnie jest i tym razem. Zło w wersji niezwykle wyrafinowanej uwodzi i stara się zawładnąć tym, co dobre i bezgrzeszne, a nieznośnie nieprzewidywalny Mefistofeles kompletnie wszystko komplikuje, doprowadzając do finalnej katastrofy. (ES) musli magazine
>>nowości filmowe
film książka NOWOŚCI
Chłopiec z rowerem reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne obsada: Cécile De France, Thomas Doret, Jérémie Renier, Olivier Gourmet 21 października 2011 87 min
Habemus papam – mamy papieża reż. Nanni Moretti obsada: Michel Piccoli, Nanni Moretti, Jerzy Stuhr, Renato Scarpa 7 października 2011 102 min
Entuzjaści twórczości braci Dardenne powinni być zadowoleni. Kino autorskie w ich wykonaniu to klasyczne produkcje, wypełnione emocjami i zgrabnie umykające wszelkim efekciarskim pokusom. Niektórych ta pokorność i pochylenie się nad rzeczywistością ludzką nuży, inni odnajdują w filmach braci Dardenne ukojenie. Tym razem to historia jedenastoletniego chłopca, którego życiem rządzi plan odnalezienia ojca. Ojca, który porzucił go i nie zabiega o spotkanie. Chłopiec mieszka w domu dziecka. Kiedy po raz kolejny decyduje się na ucieczkę, na jego drodze staje Samanta. To spotkanie okaże się zapowiedzią ogromnych zmian w życiu nastolatka. Czy delikatnie rodzące się między nimi uczucie i wzajemna potrzeba bliskości wyrwą chłopca z młodzieńczego buntu? Sprawdźcie sami.
Takiego filmu o Watykanie chyba nikt się nie spodziewał. Papież uciekający od swojej posługi, czujący się na niewłaściwym miejscu, mający zwyczajne ludzkie wątpliwości — to znakomity temat na film. Dlaczego? Jeśli to, co wzniosłe, spotyka się z tym, co bardzo ludzkie, a tak jest w tym przypadku, z pewnością możemy liczyć na niezłą komedię. Powiem więcej, w przypadku reżysera niezwykłego Pokoju syna możemy zawsze liczyć na film inteligentny — niezależnie od gatunku, który bierze na warsztat. Film pokazujący ludzką twarz Stolicy Apostolskiej we Włoszech przyniósł prawie 8 milionów dolarów wpływów. Jak będzie w Polsce? Czy jesteśmy gotowi na wątpiącego papieża? Jako bonus znakomita rola Jerzego Stuhra.
(MAG)
Nieobecny reż. Marco Berger obsada: Carlos Echevarría, Javier De Pietro, Antonella Costa, Alejandro Barbero 14 października 2011 87 min
>> Nieobecny Marco Bergera opowiada o intensywnej relacji, która połączyła szesnastoletniego chłopca (Javier de Pietro) i jego nauczyciela pływania (Carlos Echevarria). Martin pożąda młodego instruktora, a splot kilku wydarzeń doprowadza do ich bliższego poznania. Gdy podczas zajęć chłopak skarży się na ból oka, nauczyciel zawozi go do szpitala. Okazuje się jednak, że sprawa nie jest poważna i Martin może wrócić do domu. Drzwi zastają zamknięte, więc Sebastian proponuje chłopcu, by zatrzymał się u niego. Szybko jednak zdaje sobie sprawę, że nie było to najlepsze rozwiązanie. Kiedy nastolatek zaczyna prowokować swojego nauczyciela, ten zaczyna myśleć o konsekwencjach swojej decyzji. Co wydarzy się tej nocy? Odpowiedź w kinie! (MAG)
(MAG)
Baby są jakieś inne reż. Marek Koterski obsada: Robert Więckiewicz, Adam Woronowicz, Małgorzata Bogdańska, Michał Koterski 14 października 2011 90 min
Tym razem Marek Koterski roztrząsa temat relacji damsko-męskich. Fabuła filmu utkana jest z rozmów pary głównych bohaterów (granych przez Roberta Więckiewicza i Adama Woronowicza). O czym rozmawiają? Oczywiście o kobietach. Jednak pomyli się każdy samiec, który w filmie Koterskiego będzie szukał odwetu na płci odmiennej. Nie mniej ważne od tego, co mówią panowie, są powody — dlaczego to robią. Reżyser zgrabnie wyciąga ich wady, natręctwa i żałosne przyzwyczajenia. Baby Koterskiego obnażają w żartobliwy, ale też życzliwy sposób to, kim jesteśmy dzisiaj, jak zmienił nas przełom i zwariowana rzeczywistość konsumpcjonizmu. Scenariusz napisał Adam Miauczyński. Czyżby z własnego doświadczenia? (MAG) >>67
>>nowości płytowe
muzyka NOWOŚCI
Metals Feist Universal Music Polska 30 września 2011 54,99 zł
Pearl Jam Twenty Pearl Jam Sony Music Entertainment 3 października 2011 36,99 / 69,99 zł
Od ostatniego dobrze przyjętego przez publikę i krytykę albumu The Reminder (nominacja do Grammy) minęło niecałe 4 lata, po których Feist powraca z nową płytą Metals. Czego możemy się spodziewać po tym wydawnictwie? Na pewno wyjątkowych, chwytliwych i intymnych kompozycji, z których Feist jest dobrze znana. O jakość nagrań postarali się wszyscy — w nagraniu nowego materiału artystkę wspierali zarówno jej długoletni współpracownicy — Chilly Gonzales i Mocky, jak i współproducent Valgeir Sigurðsson, znany m.in. z dotychczasowej współpracy z Björk. Być może to tani, marketingowy chwyt, ale miło jest mieć w drużynie ludzi, którzy znają się na rzeczy. Obowiązkowo!
Ponad 20 lat na scenie uprawnia do wszelkich zestawień i podsumowań. Takim stażem poszczycić się może legendarny zespół Pearl Jam, o którym właśnie powstał film w reżyserii Camerona Crowe’a. Premierze tego obrazu towarzyszy wydanie dwupłytowego albumu, który w sklepach ukaże się 3 października. Są tam zarówno najważniejsze utwory grupy (chociaż w mniej znanych, koncertowych wersjach), jak i prawdziwe rarytasy, które nigdy wcześniej nie ujrzały światła dziennego. Całość promować będzie cover utworu Crown of Thorns z repertuaru formacji Mother Love Bone — poprzedniczki Pearl Jam. Album można kupić w tańszej wersji Eco Style oraz standardowej z 36-stronicową książeczką.
(SY)
June Julia Marcell Mystic Production 3 października 2011 36,99 zł
>> „Musli Magazine” od początku swego istnienia kibicuje Julii Marcell — Polce mieszkającej w Berlinie, która swoją pierwszą płytę It Might Like You wydała za pieniądze fanów, zafascynowanych jej twórczością. Czy może być lepsza rekomendacja dla artysty? Tym razem Julia zbacza z drogi classical punk, surowego brzmienia i nagrywania na żywo, prezentując na najnowszym krążku trochę bogatsze instrumentarium i większą przestrzeń artystycznego wyrazu. June jest albumem zagranym bez dosłowności, za to z głębią, pulsującym rytmem perkusji i wokali, przy wtórze abstrakcji i niedopowiedzianych słów. Mnie więcej nie trzeba. A Wam? Dodam, że płytę miksował Michael Ilbert z The Hives i The Cardigans.
(AB)
Many Faces of Brenda Walsh Brenda Walsh Barracuda 3 października 2011 36,99 zł
Muzyczny eklektyzm staje się powoli znakiem rozpoznawczym młodych polskich zespołów. Nie inaczej jest w przypadku grupy Brenda Walsh, którą charakteryzuje wielka niechęć do utartych muzycznych schematów. Muzycy z miłą dla ucha lekkością łączą funk, electro, soul, synth-pop, a nawet trochę rocka. Formacja powstała zupełnie przypadkiem. W pewien gorący sierpniowy wieczór paczka przyjaciół spotkała się w zaprzyjaźnionej sali prób, by pobawić się muzyką. Właśnie tam powstały pierwsze piosenki, które znalazły się na ich debiutanckim krążku. Many Faces of Brenda Walsh to wiele muzycznych twarzy, które z pewnością warto bliżej poznać. (AB)
(SY)
>>68
musli magazine
>> film
RECENZJA
Serial grozy
Fabryki snów raz po raz wypuszczają coraz bardziej nieprawdopodobne i okrutne historie, snute wokół przykazań gatunkowych horroru. Jak daleko jeszcze posuniemy się w wymyślaniu sal tortur, zjaw, portretów psychologicznych zwyrodnialców i obcych? Mimo renesansu gatunku, który wybuchł nagle niemal dekadę temu, w swoich wyborach i wizjach reżyserzy są dość przewidywalni, korzystając ze zgranych pomysłów klasyki gatunku i nowinek ostatnich lat, które już się sprawdziły. Kilka lat temu Zachód pokochał azjatyckie kino grozy, które teraz sukcesywnie przenosi w amerykańskie realia, gubiąc gdzieś po drodze nastrój pierwowzorów. Kino gatunków ma swoje prawa i niezawodny sztafaż efektów, ale żaden gatunkowy kodeks nie zastąpi autora. Znakomitym tego przykładem jest Królestwo Larsa von Triera. To fenomenalny przykład przenikania się gatunków i konsekwentnej autorskiej postawy reżysera. Bo czegóż my tu nie mamy? Z jednej strony operę mydlaną, z drugiej zaś inspiracje surrealizmem oraz poetyką cinéma vérité. Bez wątpienia reżyser odrobił też zadanie domowe, oglądając kino klasy B, a zwłaszcza horrory i wyświechtane kino grozy z duchami w rolach głównych. Jak zwykle odwołuje się też do tematów,
>>recenzje
które niezmiennie go frapują: wiary oraz pytań ostatecznych. Nie jest to jednak zwyczajny pastisz i płytka zabawa z konwencją. Co zatem autorowi Przełamując fale wyszło? Majstersztyk! Kino totalne, jak zresztą niemal wszystkie trylogie wymyślone przez Duńczyka. Kopenhaski szpital w serialu von Triera pokazany został tak sugestywnie, że po jego emisji chorzy ze wszystkich sił unikali hospitalizacji. W sferze domysłów pozostaje to, co ich tak przeraziło. Czy była to loża masońska w podziemiach szpitala? Czy wątpliwy zawodowy etos, którym kierował się pracujący w szpitalu personel? A może zagubione w labiryncie korytarzy i szybach wind duchy? Reżyser postanowił wymieszać nie tylko gatunki, ale także światy i wątki, które w kluczowych momentach się splatają. Ten pozorny bałagan trzyma jednak w silnym uścisku autor, narzucając widzom swoją logikę i prowadząc za rękę do samego końca, czyli aż do napisów końcowych. Królestwo to wreszcie fantastyczny teatr ludzkich i nieludzkich osobliwości. Znakomita jest Pani Drusse — emerytka, która nieustannie symuluje kolejne schorzenia, by zamieszkać w szpitalu wraz z duchami. Jak zwykle fantastyczny jest demoniczny Udo Kier, jeden z ukochanych aktorów Larsa von Triera — zarówno w roli demonicznego Aage Krüger, jak i dobrodusznego Braciszka. Nie byłoby też Królestwa, gdyby nie bohater, który nakręca niemal wszystkie wątki komediowe. Ernst-Hugo Järegård jako Helmer to niebywały popis aktorskiej wirtuozerii. Zresztą komediowy wydźwięk serialu nie jest bez znaczenia, bowiem oswaja bolesną historię całej opowieści. To fantastyczna odtrutka na kino grozy, które przelewa się dzisiaj z impetem przez duże ekrany. W tym wypadku okazuje się, że małe jest dużo lepsze. MAGDA WICHROWSKA Królestwo / Królestwo II reż. Lars von Trier Gutek Film 1994 / 1997
Nowe szaty Pedro Pedro Almodóvar przyzwyczaił nas już do obrazów szokujących i — mimo autorskiej ścieżki — zawsze świeżych. Skóra, w której żyję nie tylko pozwala wielbicielom reżysera smakować to, co w twórcy najodważniejsze, ale także doświadczyć Almodóvara w nowej oprawie, z ostrym pazurem suspensu. Napisanie recenzji tego perwersyjnie szalonego filmu jest wręcz niemożliwe, tak jak niepodobna oddać wielości poruszanych w obrazie zagadnień i wątków. Byłoby nietaktem zdradzać wszystkie świetnie nakreślone narracyjne meandry, które tylko potwierdzają kunszt Almodóvara. Tę przyjemność należy zostawić widzom w kinie, ale stwierdzić trzeba jedno: w takiej skórze niezmordowanego torreadora jeszcze nie było.
Film powstał na podstawie powieści Thierrego Jonqueta Tarantula, którą mistrz Pedro zachwycił się kiedyś w samolocie. Żona chirurga plastycznego Roberta Ledgarda (Antonio Banderas w pełnej krasie) ulega wypadkowi i jej skóra jest niemal całkowicie zwęglona. Lekarz dnie i noce spędza na skomplikowanych badaniach nad stworzeniem nowej tkanki, która będzie odporna na ogień i urazy. Z zadziwiającą konsekwencją pracuje nad kontrowersyjną technologią skóry transgenicznej, a jego zapał nie słabnie nawet wtedy, kiedy ginie jego córka. Aby zakończyć eksperyment powodzeniem, decyduje się wykorzystać do badań człowieka. Ściąga skórę z gwałciciela swojej córki i tworzy postać ognioodpornej Very (piękna i niebezpieczna Elena Anaya). >>69
>> Almodóvar z gracją mnoży na ekranie zagadnienia etyczne i estetyczne, porusza się na granicy niebezpiecznego frontu demiurgii i moralnego gwałtu. Nie stroni od pytań o płynność tożsamości seksualnej, wykonuje narracyjne salta w czasie, a wszystko osnuwa wokół mrocznych wątków zemsty i tajonych namiętności. Tworzy nowy gatunek, który łączy elememty filmu noir, perwersyjnego thrillera, czarnej komedii, klasycznego gotyku i zamyka je w zdjęciach gęstych i połyskliwych, z ciężarem postmodernistycznej precyzji koloru. Fani haute couture znajdą w tym filmie również coś dla siebie. Kostiumy do Skóry zaprojektował sam Jean Paul Gaultier, czyli estetyczne alter ego Pedra. Zamiłowanie obu panów do kiczu doskonale wpisuje się w estetykę kampu. O ile, szczególnie we wczesnych filmach, Almodóvar dokonuje uwznioślenia kiczu, o tyle Gaultier silnie go przetwarza, sublimuje i oczyszcza. Madonna rozsławiła stożkowy stanik projektu Francuza, tak jak Milla Jovovich w Piątym elemencie skąpy kostium z bandaża. W najnowszym filmie doskonały estetycznie transseksualny (s)twór o przekornym imieniu Vera wdzięcznie pręży się na ekranie w perfekcyjnie skrojonym cielistym kombinezonie. Almodóvar bliski jest zagadnieniom nowoczesnego designu i artystycznej kreacji, ale jednocześnie wskazuje na moralne konsekwencje eksperymentów genetycznych. Chirurgia plastyczna ma w sobie coś z designu i coś z cudu boskiej kreacji. Stwarza szanse, unieśmiertelnia, ale także zniewala i zmusza do przybrania pozy. Im bardziej sztucznie, tym bliżej doskonałości. Transgeniczna skóra uwzniośla akt kreacji, ale eksponuje też kulturowe presje związane z postrzeganiem płci, która nie zawsze identyfikuje cielesny kostium z duchową tożsamością. Skóra, w której żyję prezentuje wszystko to, co Almodóvara uczyniło głośnym reżyserem po tym, jak jednym ruchem zgrabnie odkurzył hiszpańskie półki kinematografii. Freud, haust Buñuela, szczypta cyrkowego kampu i mnóstwo przewrotnej erotyki. Najbardziej jednak cieszy nowa, ascetyczna i rzeczowa, matowa skóra doskonałej narracji i oszczędnej retoryki. Lektura obowiązkowa. KASIA WOŹNIAK Skóra, w której żyję reż. Pedro Almodóvar Gutek Film 2011 >>70
Jak powstaje arcydzieło
Na styku cywilizacji. Koniecznie bez fajerwerków i szeroko zakrojonej akcji promocyjnej. Bo promuje się samo. Szkoda, że jedynie w kinach studyjnych. O reżyserze Asgharze Farhadim zrobiło się głośno po spektakularnym sukcesie Co wiesz o Elly — Srebrny Niedźwiedź i Złota Żaba Camerimage doceniły nie tylko kilkutorową i skomplikowaną narrację, ale także wyśmienite połączenie wysokiego C kina autorskiego i trzymającego w napięciu (zarówno formalnie, jak i na płaszczyźnie technicznej) pomysłu na thriller psychologiczny. Rozstanie to film tak pojemny tematycznie, a jednocześnie tak spójny pod względem tonacji, że Złoty Niedźwiedź musiał być już tylko formalnością. Simin ma dość. Patriarchatu, knebli oraz ograniczania wszelkich praw. Chce wyjechać ze względu na córkę Termeh — zdolną i wrażliwą nastolatkę — aby zapewnić jej godziwe i dostatnie życie w wolnym świecie. Żeby wyjechać z dzieckiem za granicę, musi się najpierw rozwieść i uzyskać zgodę męża na wyjazd. Nader nie zgadza się na żadne zmiany, bo miejsce żony jest przy mężu, a on obiecał opiekować się chorym na Alzheimera ojcem, któremu nie wolno już nawet opuszczać pokoju. Simin wyprowadza się z domu do matki, a Nader rozpaczliwie poszukuje opiekunki, żeby jego córka mogła chociaż zachować pozory normalnego życia. Do pomocy zatrudnia Razieh. Kobieta pracuje w tajemnicy przed niezrównoważonym mężem, w dodatku nie informuje swojego pracodawcy o tym, że jest w ciąży. Wyczerpująca opieka nad chorym człowiekiem jest po-
>>recenzje nad jej siły. Wkrótce sieć kłamstw, tajemnic i publicznych konfrontacji doprowadzi do kilku rodzinnych tragedii. Jeden z dziennikarzy „The Independent” zauważa (nie do końca trafnie językowo), że film „oferuje nam obraz społeczeństwa, które wydaje się zupełnie inne niż to, w którym żyjemy, a jednak okazuje się bardzo podobne”. Może śmiesznie to brzmi, ale Jonathan Romney trafił w samo sedno. Już w Co wiesz o Elly silnie zaznaczyła się reżyserska kpina z banalizowania odmiennych kodów kulturowych. Farhadi z premedytacją ten fakt wykorzystuje, pokazując, że prawda nie wystarcza — daje nam za mało, żeby dokonywać ostatecznych podsumowań. Rozstanie po raz kolejny zrywa ze stereotypem, że filmy twórców wschodnich najlepiej pojmie jedynie mieszkaniec ziem zamieszanych w bałkański kocioł. Farhadi oswaja nas z kurzem teherańskich przedmieść, po których kobiety suną jak smutne czarne ptaki. Kładzie nacisk na zagadnienia humanistyczne, dokładnie rozplanowuje charakterologiczne i etyczne konflikty. Rozwód, Alzheimer i konieczność wyjazdu „za chlebem” nie są przecież domeną jedynie środkowowschodniej albo zachodniej Europy. Farhadi po mistrzowsku operuje moralnym środkiem ciężkości, języczkiem wagi prawdy i sprawiedliwości. Arcydzieło tka z pojedynczych gestów, spojrzeń, strzępów myśli i informacji. Żadnej postaci nie ocenia, nie feruje wyroków, jest niezwykle elegancki i stonowany, chociaż pod powłoką rodzinnego i klasowego konfliktu tętni jeszcze poważniejszy, dużo głębszy, wielopłaszczyznowy i uniwersalny. Na ekranie nerwowa kamera ukazuje ludzki dramat, śledzimy go z zapartym tchem, jak wiwisekcje Bergmana, ale czujemy, że reżyser nie analizuje własnej duszy w celach autoterapeutycznych. Farhadi mnoży niewygodne i trudne pytania, bo tego właśnie odbiorca powinien oczekiwać: pytań, a nie odpowiedzi. Panuje nad każdą cząstką filmu, jest mistrzem kryminalnego suspensu i jednocześnie psychoanalitykiem. Zrealizowany z narracyjnym i antropologicznym rozmachem, przy zachowaniu ascetycznej formy i skromności godnej największych mistrzów kina. Rozstanie to rzadki przykład filmowej kładki przerzuconej ponad narodowymi podziałami. Perła. KASIA WOŹNIAK Rozstanie reż. Asghar Farhadi Gutek Film 2011 musli magazine
>> Flamenco, flamenco, flamenco
W filmie Saury występują głównie młodsi wykonawcy flamenco, choć obecne są też sławy — w tym Paco de Lucia i Estrella Morente, znana chociażby z Volver Almodóvara, w którym użycza głosu Penélope Cruz w scenie śpiewanej. Nie jest to — albo nie jest to wyłącznie — zarejestrowany koncert czy też spektakl flamenco; nie da się tego nazwać dokumentem, bo za dużo elementów zaaranżowanych dla potrzeb filmu, nie da się też nazwać mianem fikcji, jako że to, co najistotniejsze w filmie, to praca operatora dokumentalisty, któremu nie umknie żaden, drobny nawet, gest filmowanego artysty, który nie gra ustalonej w scenariuszu roli, tylko poddaje się żywiołowi muzyki. Temu żywiołowi dałem się ponieść w pewnym momencie do tego stopnia, że czułem wręcz fizyczny ból, wynikający z niemożności zrobienia z siebie pośmiewiska — i to na oczach niemal samych dam — w sali kina Centrum toruńskiego CSW przez oddanie swego ciała we władanie tych tajemnych sił — nie ciemnych, ale bardzo jasnych (na pierwszy rzut oka przynajmniej...).
Rola intuicji w odbiorze filmowego obrazu okazała się w mym przypadku szczególna. Otóż nie przeczytawszy żadnych opisów, komentarzy do filmu przed jego obejrzeniem, wyczułem w sposób wyprzedzający wszelką werbalizację bardzo delikatnie poprowadzoną nić fabuły, historii opowiadanej przez reżysera. Dopiero jego słowa, przeczytane przeze mnie po projekcji, uświadomiły mi kunszt filmu Saury. Otóż faktycznie utwory ułożone są tak, by
>>recenzje
opowiadały historię życia — od narodzin do śmierci i wreszcie do narodzin ponownych — oraz towarzyszącą tej historii grę światła. Jednak nie jest to na siłę skonstruowany i możliwy do odczytania jedynie po wnikliwej analizie dzieła przekaz — to autentyczne dzianie się. Kunszt filmu jest też owocem talentu i pracy operatora Vittoria Storaro. Pamiętam wystawę, na której prezentowane były usunięte przez cenzurę zdjęcia dygnitarzy peerelowskich pokazujące niedoskonałości mimiki, gestykulacji — w rodzaju tzw. głupich min albo drapania się. Storaro i Saura nic nie wycinają; każda śmieszna poza, każde dziwne dla niezżytego z flamenco widza zachowanie artysty zostaje ukazane w pełnej krasie. Ale spokojnie, bez przesady. Po prostu jest tam wszystko, co może sprawić, że odbiorca czuje, że obcuje z czymś bardzo autentycznym — mimo całej sztuczności sytuacji i aranżacji. Studio — hala, w której filmowane (samo filmowanie to też technika, sztuczność!) jest flamenco — odkrywa swój metalowy szkielet; widzimy też, że światło nie jest przemyconym do filmu blaskiem słońca Andaluzji, lecz pochodzi ze skomplikowanie zainstalowanych reflektorów. Krajobrazy zaś i tło, choć próbują oddać naturalne piękno iberyjskiego pejzażu oraz jego mieszkanek, są planszami z reprodukcjami dzieł (bądź fragmentów reprodukcji dzieł) dawnych malarzy i grafików. Ukazują nam się w ten sposób gra sztuczności i autentyzmu. Pojawia się również pytanie: czy prawda muzyki, sztuki, której to doświadcza odbiorca, sama nie jest mirażem? Myślę, że nie... Jednak drogą do jej odnalezienia jest nie szukanie — jak na przykład u Pasoliniego — jak najnaturalniejszego otoczenia, scenografii, lecz odsłonięcie wszystkich pokładów sztuczności, które podkreślają zarówno wydobyty, urzekający i porywający, autentyzm muzyki, śpiewu, tańca — sztuki falmenco, jak i ich sztuczność — technikę i kunszt. Czy siła filmu sprowadza się głównie do siły wypełniającej go muzyki? Oto jest pytanie. Niemożność udzielenia jednoznacznej odpowiedzi przemawia chyba na korzyść Saury i jego zamierzenia. Napisy końcowe należy oglądać do końca. MAREK ROZPŁOCH Flamenco, flamenco reż. Carlos Saura Vivarto 2010
Marzenie ściętej głowy
Zapewne nietrudno wyobrazić sobie wymagającego szefa. Niektórzy z nas borykają się także ze złośliwymi, uszczypliwymi, despotycznymi…, żeby nie rozpędzać się w epitetach. Taki los chlebodawców, że raczej za nimi nikt nie przepada. Zdarzają się jednak przypadki naprawdę ekstremalne i mimo że Szefowie wrogowie to niewymagająca komedyjka, jednak zwraca uwagę na dość powszechny ostatnio problem społeczny. Szefowie psychopaci to temat, który coraz częściej pojawia się w różnego rodzaju artykułach w prasie fachowej. „Moralnie zdeprawowane jednostki, będące «potworami» w naszym społeczeństwie. Są niepohamowanymi i nieuleczalnymi drapieżnikami, których przemoc jest zaplanowana, celowa i pozbawiona emocji. Używanie przemocy trwa, aż osiągnie poziom szczytowy w wieku około 50 lat, po czym zaczyna zanikać” — możemy przeczytać w jednym z takich artykułów. I pomimo że brzmi to kuriozalnie, takie przypadki naprawdę się zdarzają. A już na pewno możemy je obserwować w komedii Gordona. Trzech kumpli: Nick (Jason Bateman), Dale (Charlie Day) i Kurt (Jason Sudeikis) na co dzień muszą zmagać się z apodyktycznym szefostwem. Nie potrafią przeciwstawić się dyktatorskiej władzy i absurdalnym poleceniom. Pierwszy z przyjaciół od lat haruje dzień i noc, licząc na upragniony awans. Jak się okazuje, musi obejść się smakiem, po>>71
>> nieważ jego przełożony (w tej roli Kevin Spacey) nikomu innemu tylko SOBIE postanawia dać awans. Drugiego z szefem łączy prawdziwa przyjaźń i wszystko toczyłoby się idealnie, gdyby nie nagła śmierć dobrodusznego kierownika. Firmę przejmuje jego żądny władzy i pieniędzy synalek, który nie wyściubia nosa zza gór kokainowego proszku. I chyba najlepiej z całej trójki ma Dale — „ofiara” zalotów permanentnie napalonej, acz gorącej dentystki. I kiedy tak każdego wieczoru użalają się nad sobą, nagle do głowy przychodzi im, żeby tak po prostu pozbyć się swoich szefów wrogów. Od żartu do czynu! I tak seria nieporozumień się rozpoczyna. Film Setha Gordona to swoisty materiał poglądowy. Wizualny podręcznik w stylu noir. Z przymrużeniem oka podpowiada, jak wykończyć tego, który „wykańczał” nas nie raz. Mówiąc żartobliwie — to głos pokolenia agencji marketingowych i energetyków. O komedii twórcy serialu Biuro z łatwością powiemy, że to kolejna niewymagająca produkcja, ale za to przepełniona przaśnym humorem, naszpikowana gagami oraz podtekstami o zabarwieniu erotycznym. I pomimo że uznamy to kino za przewidywalne i mało ambitne, to coś jednak w nim jest. Co? Wstyd przyznać. Nie ulega wątpliwości, że obraz Setha Gordona skierowano do wyselekcjonowanej grupy odbiorców. Ale czy trzem muszkieterom udaje się zwalczyć wroga? Los chce, że sytuacja układa się zgoła inaczej, niż byśmy się tego spodziewali. Czasem złowieszcze życzenia lepiej pozostawić w strefie myśli. A nuż wszystko samo się jakoś ułoży. Zemsta bywa słodka — głosi porzekadło, ale o wiele słodszy jest triumf nad samym sobą, dystans. Zawsze przecież można po prostu porzucić znienawidzoną pracę. Sprawnie rozpisane dialogi i świetna obsada to mocne punkty filmu — warte polecenia tym, którzy mogą sobie pozwolić jedynie na drwinę w skrytości. Kiedy przypadek nie jest beznadziejny, mała kpina między współpracownikami pomaga. Sala zanosiła się od śmiechu. Najważniejsze to nie tracić dobrego humoru i poczucia własnej godności. Czasami pomaga też wybujała wyobraźnia. Nie przegapcie! KAROLINA BEDNAREK Szefowie wrogowie reż. Seth Gordon Warner Bros 2011 >>72
>>recenzje
muzyka RECENZJA
Pamiętniki Splendoru
Marcin Staniszewski nagrał Tęczy wybielacz chyba po to, żeby zrobić mi na złość. Zobligowałem się do napisania czegoś inteligentnego na temat tego wydawnictwa, a tu deadline minął, a ja nadal mam zabitego ćwieka. Zastanowiłem się zatem, czego sam oczekuję od recenzji płyty. Przede wszystkim pewnego naprowadzenia czy skojarzenia, ewentualnie odniesienia do poprzednich poczynań artysty. Idąc tym tropem, mogę wszystkich zapewnić, że nowa płyta Beneficjentów Splendoru nie jest podobna do poprzedniej. O tym, że na Tęczy wybielaczu pojawiają się inspiracje Jeanem-Michelem Jarrem, nie wspomnę, bo wydaje mi się, że każdy, kto tworzy muzykę na komputerze, w jakiś sposób się nim inspiruje. Jest też tu polskie Husky, trochę Prodigy, ale przede wszystkim dużo klimatu Fisza. Ale to nadal nie jest dobry opis. Opowiedzieć o tekstach? Robert Leszczyński miał powiedzieć, że Beneficjenci mają najlepsze teksty, jakie kiedykolwiek słyszał. Nie wiem, jakich muzyków słucha pan Robert, ale z całym szacunkiem dla autora tekstów na Tęczy wybielaczu, nie należą one do najlepszych, jakie słyszałem. Maleńczuk pisze genialne teksty, Kazik też ma się czym pochwalić, Łona, wspomniany Fisz... Co nie zmienia faktu, że te u Beneficjentów są świetne, tyle że opisując warstwę liryczną tego albumu, lepiej mówić w kategoriach poezji. I to poezji bardzo smutnej. Jest tu trochę o samotności, trochę o zagubieniu się w postinformatycznym świecie, o dążeniu do marzeń. Jest i Warszawa oraz jej przeidealizowana i przeintelektualizowa-
na bohema artystyczna. W sumie jedenaście utworów, z których każdy jest w jakiś sposób inny. Klasowy klaun przypomniał mi dzieciństwo i uświadomił kilka smutnych rzeczy. To spokojne otwarcie albumu, przypominające islandzki Mum, trochę nas myli i zupełnie nie przygotowuje na resztę bardzo zróżnicowanych piosenek. Prócz komputera pojawiają się tu żywe instrumenty — na tyle egzotyczne, że czasem trzeba się zastanowić, za pomocą czego właściwie w danym momencie generowany jest dźwięk. Zamykający całość Lownchair Larry opowiada znaną urban legend o facecie, który podpiął do swojego krzesła ogrodowego balony napełnione helem i poleciał w przestworza. Tyle że Marcin Staniszewski opowiada tę historię w taki sposób, że na mojej skórze pojawia się gęsia skórka. Jakaś taka nostalgia mną targa. No i właśnie... Słuchając nowego wydawnictwa Beneficjentów Splendoru, mam wrażenie, że uczestniczę w czymś bardzo intymnym. Jakbym czytał czyjś pamiętnik. Może właśnie stąd też ta niezrozumiałość niektórych zwrotów językowych, których intymność i interpretacja są zastrzeżone dla samego autora. Jako dzieciak z podstawówki, mając pod ręką gitarę, zeszyt własnych tekstów i kaseciaka, nagrywałem piosenki o tym, co mnie wkurza, co boli i co jest bezsensowne. Tęczy wybielacz jest dla mnie właśnie czymś takim. Rzecz jasna moje wypociny nie były twórczością aż tak dojrzałą, ale słuchając tego albumu, mam przed oczami smutnego faceta dłubiącego przy komputerze, a potem samodzielnie śpiewającego w studiu zorganizowanym we własnej sypialni. Marcin Staniszewski skomponował muzykę, napisał teksty, a później — zapraszając do współpracy gości — sam wszystko wyprodukował. Sposób wydania płyty wydaje się zatem zapowiadać muzykę luźną i wesołą. Jednak po przesłuchaniu kilku utworów Tęczy wybielacz ukazuje swoje drugie dno — chore, przekłamane, ale o dziwo idealnie komponujące się w całości. Jest to bardzo dojrzały album. Przyjemny wówczas, gdy się siedzi w fotelu i skupia tylko na nim albo gdy — po zrzuceniu na iPoda — w miejskim zgiełku, w tramwaju pozwala znaleźć dla siebie kawałek intymności. Irytuje natomiast, gdy włączy się go ot tak, do słuchania przy zmywaniu naczyń. iTunes określił gatunek tej muzyki jako „alternatywna”. Ogólnik w jakiś sposób oddaje istotę rzeczy — konia z rzędem temu, kto w jednym słowie powie, jaką musli magazine
>> muzykę można znaleźć na płycie Beneficjentów Splendoru. I wtedy nagle muzyka się kończy. Kolejna złośliwość Marcina Staniszewskiego. Kiedy już mam wrażenie, że zaraz odnajdę świętego Graala tego albumu, on się kończy. Włączę go jeszcze raz, może teraz się uda... GRZEGORZ WINCENTY-CICHY
Tęczy wybielacz Beneficjenci Splendoru Sony Music Entertainment 2011
Alternatywne źródła energii
Nie od dziś wiadomo, że muzyczna alternatywa ma całkiem sporo twarzy i odnóży, podobnie jak energia, która objawia się dosłownie w każdym aspekcie naszego życia. Ktoś zatem dobrze pomyślał, tworząc dwupłytowy zestaw Alternative Energy i łącząc przy tym te dwa — z pozoru tylko nieprzystające do siebie — zjawiska. Mówiąc bowiem „alternatywa”, od razu myślimy o niezależności, drugiej stronie oficjalnej kultury czy po prostu o pewnego rodzaju artystycznej mniejszości. A przecież mniejszość z reguły ma większego powera niż cała reszta, bo musi bardziej się starać. Prawda? Prawda — osobiście doświadczone i udowodnione. Energia zatem na krążkach Alternative Energy krąży. A co z alternatywą? I tu już troszkę trudniej dobrać materiał tak, aby zarówno zdobyć uznanie słuchaczy z obszarów niszowych i kulturowo wysokich, jak i zaspokoić gusta przypadkowego fana wszelkiej maści składanek. I tu brawa dla składacza, który to wszystko tak zgrabnie wydobył, wymieszał i skompilował, że wyszedł z tego całkiem dobry i kulturalny materiał poglądowy i odsłuchowy.
Co zatem znajdziemy w tej energetyzującej mieszance? Na pewno dużo tradycyjnego rocka, indie, popu i electro zaprezentowanych we wszystkich możliwych zestawieniach, ale i zaskakujących hybryd na miarę XXI wieku. Już sam początek albumu ustawia nas w szeregu, przedstawiając flagowy utwór Gossip — Heavy Cross. Później jest i lepiej, i gorzej, jednak energii nie brakuje. Ton całości nadają oczywiście klasycy swoich gatunków, a wśród nich: Depeche Mode z klimatycznym numerem Wrong, nowojorski synth-popowy skład MGMT, mocno rock’n’rollowy Primal Scream, trochę inny electro-rockowy Radiohead, elektryzujące Peaches i Roisin Murphy, taneczna Groove Armada oraz nieśmiertelni Jamiroquai i Prodigy. W tyle nie pozostają jednak równie zdolni młodzi adepci alternatywnego źródła zasilania, którzy dobrze wiedzą, gdzie i z jaką mocą się podłączyć. Dużo dobrego możemy usłyszeć zatem od Carpark North i jego electro-rockowo-popowego Shall We Be Grateful, Milesa Kane’a, którego Come Closer stacja TVN wykorzystała ostatnio do swojej ramówki, żywiołowego duetu The Ting Tings, ciekawego formalnie Empire Of The Sun, okołochilloutowego Broken Bells, który też spokojnie mógłby wylądować na składance Lazy Hours, cudownie oldschoolowego szkockiego DJ’a Calvina Harrisa, elektrycznego Over and Over Hot Chip, hiphopowej JaConfetti, ragga-rockowego melanżu w postaci Teddybears i Mad Cobry, folkowej Fallulah czy bardzo wszechstronnej i utalentowanej Lykke Li. Warto też wspomnieć, że na płycie jest trochę i naszego kolorytu — polskiej niezależności bronią z dużym powodzeniem i pazurem m.in. instrumentalno-eksperymentalne Neo Retros, odmieniona Monika Brodka oraz trzy niezastąpione damy krajowych scen alternatywnych: Pati Yang, Novika i Maria Peszek (każda z innej bajki i każda ze swoją oddaną publiką). Prawdziwy polski matriarchat! Z mniej alternatywnego, a bardziej popularnego grania, choć zawsze dobrego i wprawnego technicznie możemy rozliczyć trochę nudnych White Lies i Manic Street Preachers, wakacyjnych Foster The People, pozytywnych The Cardigans, członków Hurts — uczących się od najlepszych (świetne Wonderful Life), nieśmiertelny Oasis i jego Wonderwall oraz lekko roztańczony Clap Your Hands, który wyśpiewała Sia. Nie ma na tej składance ani jednego słabego utworu. Każdy gra tu swoim własnym stylem. Właśnie — STYLEM! Nie ma tu ani muzycznych mielizn, ani brzmieniowych płycizn, jest za to charakter i własny nie-
>>recenzje podrabialny sznyt. Ostatecznie jest bardzo różnorodnie, kolorowo i dla wszystkich, co nie znaczy oczywiście, że do niczego — wbrew przysłowiowej zasadzie. Pewnie też każdy z nas przyzna, że jego składanka byłaby zupełnie inna. Racja! Ale dopóki jej nie zrobimy sami, cieszmy się, że tę żmudną pracę ktoś jednak za nas wykonał i za tak niewiele dostajemy kawałek solidnego i porządnego grania. To jak, cieszymy się? SZYMON GUMIENIK Alternative Energy Various Artists Sony Music 2011
Dowód tożsamości Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy — Opeth nie jest już zespołem death metalowym. Heritage nie jest jednak albumem, który definiuje ich muzykę na nowo. To był proces — długotrwały jak ewolucja i takoż rozwojowy. Jak na zespół wywodzący się ze Szwecji, gdzie ciężkie brzmienia dziedziczy się w genach po ojcu i wysysa z mlekiem matki, w którego logo pierwotnie rolę litery „t” odgrywał odwrócony krzyż i którego pierwsze teksty zahaczały o okultyzm w niezbyt zawoalowany sposób — Opeth przeszedł naprawdę długą drogę. Niektórzy mogliby powiedzieć, że mózg całego przedsięwzięcia — wokalista i gitarzysta Mikael Akerfeldt — się zestarzał. Ja sofistycznie stwierdzę, że dojrzał.
W którym miejscu Szwedzi przestali karmić nas płytami death metalowymi, nie sposób powiedzieć, ale od ich eksperymentu pod tytułem Damnation z 2003 roku wiedziałem już, że tak się to skończy. Choć Opeth nie jest formacją, która >>73
>> nagle zmienia gitary elektryczne na akustyczne, to Damnation była właśnie tym krokiem w bok, po którym kolejne płyty nie były już stricte metalowe. Ghost Reveries, a po niej Watershed były już coraz bardziej eklektyczne. Heritage jest tylko kolejnym, ale jakże oczywistym przystankiem w karierze zespołu. Tyle że z małą niespodzianką. Jest to pierwsza płyta, poza Damnation, która wyłamuje się ze schematu całej dyskografii, a na której nie ma ani jednego wersu zaśpiewanego growlem. Mamy tu za to całą gamę brzmień typowych dla brytyjskiej sceny rockowej z lat siedemdziesiątych. Są więc organy hammonda, charakterystycznie przesterowane gitary (choć dużo słabiej niż wcześniej), bardziej jazzowa perkusja i… flet poprzeczny! I choć skojarzenia z Deep Purple, Pink Floyd czy Black Sabbath nieodparcie narzucają się przy słuchaniu Heritage, to z całą pewnością jest to nadal Opeth (tylko urodzeni w Konungariket Sverige tak grają). Czy zmiany, jakie ze sobą niesie ta płyta, są dobre czy złe? To kwestia gustu. Album jest dobry, a nawet bardzo dobry, ale dotarły już do mnie głosy, że właściwie to już tylko rock progresywny. Dla mnie jest to zmiana pozytywna. Gdy zaczynałem słuchać Opeth, moja fascynacja sceną metalową była ogromna. Brutalność tej muzyki, jej przenikliwy dołujący klimat, tajemnicze mroczne teksty — wszystko to sprawiało, że cierpliwie co rano wiązałem wysokie glany i z dumą prezentowałem długie włosy. Tyle że to było w liceum. Dziś, gdy włosów brak, gdy po kilku godzinach growlu z głośników mam ochotę wyłączyć sprzęt i wsłuchać się w ciszę, gdy na mojej półce obok My Dying Bride stoją jazzowe dokonania Grzecha Piotrowskiego, miło mi stwierdzić, że Mikael Akerfeldt nagrał kolejny krążek jakby specjalnie dla mnie. Opeth dojrzewa muzycznie w podobny sposób jak ja — i dzięki temu jest coraz bliższy mojemu sercu. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Heritage Opeth Warner Music Poland 2011
>>74
>>recenzje
Prawdziwy diament?
Adele wspięła się w ostatnim czasie na szczyty list przebojów, chociaż tak naprawdę o tym nie marzyła. Chciała robić po prostu dobrą muzykę. Czy jej się to udało? Nie do końca, choć większość recenzji wskazuje na objawienie i wyjątkowy bezsprzeczny talent. Czy jednak naprawdę mamy do czynienia z prawdziwym diamentem? Stacje radiowe i telewizyjne niemalże na okrągło napastują nas przebojami dwudziestotrzyletniej dziewczyny pochodzącej z Wielkiej Brytanii. Niektórzy uznają jej muzykę za rodzaj alternatywy, coś ponad wszędobylski pop i lekki rock. Tymczasem po uważnym przesłuchaniu wszystkich utworów słychać wyraźnie, że Adele idealnie wpisuje się w istniejący mainstream. Nie jest to muzyczna awangarda, objawienie, eksploracja nowych, nieznanych dotąd obszarów, dźwięków, melodii. Gdyby rzeczywiście chodziło tylko o muzykę, nie zobaczylibyśmy jej teledysków na MTV, VH1 czy Vivie. Drodzy Państwo, w tym przypadku liczą się też sprzedaż, pieniądze, kasa, z której sama Adele dostanie pewnie kilka procent. Trzeba jednak przyznać, że dziewczyna śpiewać potrafi. Gruntowne przygotowanie wokalne, kilkuletnie doświadczenie, współpraca ze znamienitymi muzykami — to musiało przynieść efekty. Trzynaście piosenek na krążku pod tytułem 21 jest rzeczywiście niczego sobie. Inteligentne teksty, zdania wielokrotnie złożone, wpadająca w ucho rytmiczna muzyka. Mam jednak wrażenie, że wszystko już było, i to nie raz, nawet w wykonaniu samej Adele — nieszczęśliwa miłość, zawód miłosny, rozterki nastoletniej dziewczyny. Tymczasem piosenkarka jest już mło-
dą kobietą, która — mam nadzieję — zacznie inaczej patrzeć na życie. Adele wydaje się trochę zagubiona w przemyśle rozrywkowym, szczególnie po sukcesie, który osiągnęła. Podobno każdy swój występ przeżywa tak bardzo, że poziom stresu ją paraliżuje, wywołując wymioty i napady paniki. Czy na pewno chciała takiego rozgłosu? Czy nie jest jedynie trybikiem wielkiej machiny show-biznesu, który tym razem potrzebował skromnej, niezbyt urodziwej dziewczyny o silnym, głębokim głosie? Pewnie nigdy nie poznamy odpowiedzi na te pytania, chociaż wiele wskazuje na to, że po części tak właśnie jest. Spośród wszystkich nagranych do tej pory utworów to Chasing Pavements z pierwszej płyty piosenkarki, wydanej pod tytułem 19, pozostaje moim ulubionym. Cały krążek rozbrzmiewa naturalnie, z wdziękiem, świeżo i oryginalnie, czego w przypadku ostatniego wydawnictwa powiedzieć nie można. Trochę tu Sade, trochę Amy Winehouse, odrobina Duffy. Tak, jakby ktoś wybrał to, co najlepsze w ostatnich latach, i zmiksował kilkanaście utworów z przekonaniem, że odniosą sukces i zapewnią odpowiednią sprzedaż płyt czy biletów na koncerty. Pytanie tylko, ile można śpiewać o nieszczęśliwej miłości, opuszczeniu, nadziei i tęsknocie. Niektórzy „jadą na tym” przez całe życie, z marnym raczej skutkiem. Czekam na kolejny krążek Adele, żeby przekonać się, czy artystka sięgnie po coś innego, czy też pozostanie przy nastrojowej, dobrze sprzedającej się melancholii. Dziewczyna ma potencjał, możliwości i niezłe warunki głosowe. 21 polecić można na samotne wieczory przy winie, a także na romantyczną randkę. Dłuższe słuchanie może powodować stany depresyjne. Muzyka powinna jednak koić duszę, a nie ją dodatkowo haratać. KRZYSZTOF KOCZOROWSKI 21 Adele Sonic Distribution 2011
musli magazine
>> książka RECENZJA
Linia muzyczna
Mogłoby się wydawać, że w czasach globalizacji i internetu kryterium narodowe w sztuce coraz bardziej traci na znaczeniu. Tymczasem właśnie ono — już od kilku lat — decyduje o corocznym programie krakowskiego festiwalu muzycznego „Sacrum Profanum”. Ukazanie nurtów narodowych jest też celem Linii Muzycznej — serii książkowej stworzonej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe we współpracy z Ha!art. Fakt, że podobny projekt wydawniczy powstał właśnie przy festiwalu i że zyskał duże wsparcie mediów, bardzo cieszy… Na publikację składają się tomy poświęcone trzem odrębnym tradycjom muzycznym: brytyjskiej, niemieckiej i amerykańskiej. Redaktorzy wybrali formę antologii, bo tam, gdzie za wcześnie na syntezę zjawiska, można je z powodzeniem przybliżyć, wybierając ważne teksty i postaci. Tłumaczenia oraz teksty autorskie układają się za każdym razem w trzy działy: historia, zjawiska i osobowości. Książki adresowane są do szerokiego grona odbiorców, a wśród autorów znaleźli się nie tylko muzykolodzy, ale i krytycy muzyczni, dziennikarze czy kompozytorzy. Daje to wszechstronny, barwny obraz prezentowanych zjawisk i uświadamia, że muzyka należy do wszystkich, którzy chcą o niej pisać. Na polskim rynku brakuje zresztą książek muzycznych, które — bez uciekania się do hermetycznego języka — dałyby czytelnikowi cenną i fachową wiedzę, a do tego jeszcze przyjemność w lekturze. W Nowej muzyce brytyjskiej (red. Agata Kwiecińska) znalazło się miejsce nie tylko dla takich klasyków jak Benjamin Britten, ale i twórców młodszego pokolenia (np. Thomas Adès). O muzyce popularnej i jej wpływie na brytyjską tożsamość pisze dziennikarz muzyczny Jacek Skolimowski, a politycznie zaangażowane, awangardowe „porażki” (czyli utwory) Corneliusa Cardew omawia młody socjolog Michał Libera. Dorota Kozińska w swym eseju Stara wesoła tradycja daje bardzo żywy, jak i dowcipny obraz brytyjskiej kultury muzycznej i mentalności.
>>recenzje
W Nowej muzyce niemieckiej (red. Daniel Cichy) dominują tłumaczenia artykułów niemieckojęzycznych. Wyjątek stanowi artykuł warszawskiej muzykolożki Iwony Lindstedt. I choć wybrane teksty dają szeroką panoramę zjawisk, a ich autorzy są wielkimi znawcami, brakuje tu trochę polskiego komentarza. Tematy obejmują m.in. operę, teatr muzyczny, muzykę elektroniczną, Klangkunst czy sztukę emigrantów, którzy znaleźli w Niemczech spokojną przystań dla swych działań. Nowa muzyka amerykańska (red. Jan Topolski) okazuje się najbardziej wszechstronna. Jest tu miejsce na operę i nurty eksperymentalne, na free jazz, muzykę filmową, ale także nowe stroje muzyczne. Tylko w tym tomie znalazły się teksty źródłowe: rozmowa Johna Cage’a z Mortonem Feldmanem oraz tekst Alvina Luciera. I wreszcie — Made in USA. Subiektywny przewodnik po muzyce współczesnej Stanów Zjednoczonych to artykuł Wojciecha Blecharza, młodego kompozytora, który sam doświadcza owocnej wymiany międzykulturowej na studiach doktoranckich w San Diego (Uniwersytet Kalifornijski). W lekturze wszystkich tomów przeszkadza nieprzejrzysty, przeładowany układ graficzny — tak jakby wydawcy za wszelką cenę próbowali zmieścić nadmiar treści w mniejszym formacie. Z drugiej strony właśnie ten format i wylewające się ze stron litery uświadamiają, jak wiele można o muzyce powiedzieć. Przeglądając książki, można dojść do wniosku, że polskich tekstów mogłoby być jeszcze więcej. To od naszej myślowej i artystycznej reakcji na sztukę Europy czy w ogóle świata zależy przecież uczestnictwo w kulturze… Może z czasem pokusimy się nawet o Nową muzykę polską…? EWA SCHREIBER Nowa muzyka brytyjska / red. Agata Kwiecińska Nowa muzyka niemiecka / red. Daniel Cichy Nowa muzyka amerykańska / red. Jan Topolski Seria: Linia Muzyczna Ha!art 2011
>>75
>> Stracić kogoś
„Śmierć dziecka — nieważne w jakim wieku — jest czymś tak nienaturalnym i niewłaściwym, że po takiej tragedii trudno na nowo odszukać sens życia. Nawet, gdy zaakceptuje się ten fakt i osiągnie w jakimś stopniu równowagę, radość na zawsze pozostaje niedostępna, jak wspomnienie wody w wyschniętej studni, niegdyś pełnej po brzegi, ale teraz skrywającej jedynie głęboki, wilgotny zapach dawnej obfitości...” (Dean Koonz). Konieczność pochowania własnego dziecka jest bodaj najbardziej okrutnym aktem pogwałcenia naturalnego porządku świata. Bólu po stracie ukochanej osoby nie da się ani wysłowić, ani wyłzawić. Mimo tego człowiek sięga po dostępne mu środki ukojenia. Jednym z nich jest literatura. Książkę holenderskiego pisarza Thomése trudno sklasyfikować pod względem gatunkowym. Nie jest ani typową powieścią, ani traktatem. Jest zapisem pojedynczych refleksji o cierpieniu, które układają się w ojcowski stenogram po stracie córki. Cień mojego dziecka siłą wyrazu przypomina znane nam doskonale Treny, ale to przede wszystkim artystyczne świadectwo ludzkich zmagań z niedoskonałością języka. Sztuka od wieków ma nieść nam spokój, ukojenie i oczyszczenie. Paradokalnie jednak, kiedy człowiek po nią sięga, z całą mocą doświadcza niedoskonałości wszystkich dostępnych mu środków wyrazu i narzędzi. Kiedy pojawia się śmierć, i język powinien umrzeć. >>76
>>recenzje
Śmierć Elisy rozpościera się ponad wszystkim jak niebo, przenika każdą chwilę, wślizguje się w każdy zakamarek myśli. Na każdym kroku ojciec napotyka na „nieszczęsne ochędóstwo”: pieluszki, zabawki, zagubioną rzęsę albo okruch wspomnienia, które bolą tak samo jak rozproszone przymiotniki, znaki zapytania i eksklamacje. Za pomocą języka próbuje na powrót uporządkować swój świat, bo śmierć dokonała jego dekonstrukcji. Próbuje budować nowy słownik: sięga po Biblię, teksty hagiograficzne, wyjątki z pism filozofów starożytnych i współczesnych poetów. Ostatecznie jednak dochodzi do wniosku, że jego córka „jedynie w nienapisanej jeszcze alchemii słów może na nowo próbować zaistnieć”. Jest jak cień, który nie ma na to siły, bo brakuje mu ciała. Ojciec próbuje ponownie powołać ją do życia, ponownie wyjąć z ciała i „włożyć w język”. Tęsknota i rozpacz to nie brak, ale nieustanna obecność, która domaga się ucieleśnienia, wcielenia i zaklęcia. Słowa jednak nie nadążają za myślą, która z kolei drze każdy fragment rzeczywistości na drobne i bolesne kawałki. Cierpienie wymaga więcej odwagi niż śmierć i ta książka jest potwierdzeniem herozimu ludzkiego losu. Nawet jeśli rozpacz wytrąca człowiekowi z rąk ostatnią broń, nie przestaje on szukać ujścia dla bólu. Cień mojego dziecka wpisuje się w nurt literatury o stracie, czyli o czymś, czego wysłowić się nie da. Ostatnio tak przejmującym świadectwem tęsknoty i cierpienia był Smutek Clive’a Staplesa Lewisa. Także w tej książce miłość jest wszechobecna. Według Emersona „literatura jest wysiłkiem dokonywanym przez człowieka dla wynagrodzenia sobie zła istnienia”. Choć język jest niedoskonały, nadal potrafimy się wzruszać i współodczuwać. Nadal heroicznie poszukujemy treści i piękna. Takie książki potwierdzają sens istnienia literatury. KASIA WOŹNIAK Cień mojego dziecka P.F. Thomése Wydawnictwo Czarne 2011
Jak wygląda życie w „najspokojniejszym miejscu na świecie”?
Niewiele, jak dotąd, ukazało się w naszym kraju książek, które mówiłyby o powojennej, współczesnej Czeczenii (i niejako także o Rosji). Na uwagę zasługuje z pewnością Matrioszka w hidżabie. Reportaże z Dagestanu i Czeczenii autorstwa Iwony Kaliszewskiej i Macieja Falkowskiego oraz znakomity tekst Jonathana Littella pt. Czeczenia. Rok III. Książka napisana w połowie 2009 roku, po kolejnym pobycie autora w tym kraju, na wiele sposobów i jednoznacznie przeczy tytułowym słowom wygłoszonym przez aktualnego Prezydenta Republiki Czeczenii — Ramzana Kadyrowa. Powstała również z myślą o uprowadzonej w Groznym, a następnie zamordowanej 15 lipca 2009 roku Natalii Estemirowej, obrończyni praw człowieka w Czeczenii, działającej tam z ramienia rosyjskiego „Memoriału”. Oficjalnie Czeczenia jest dziś państwem, w którym nastąpiła „normalizacja” i w którym życie po dwóch koszmarnych wojnach wróciło do zwyczajności. Wielkiemu programowi odbudowy kraju towarzyszy jednak strach, bo ludzie w Czeczenii wciąż znikają i giną. Bezprawne zatrzymania, tortury w tajnych katowniach i obozach prowadzonych przez członków Prezydenckiej Służby Ochrony Kadyrowa (tzw. „kadyrowców”), zaginięcia, wreszcie ciała znajdywane nocą — oto kolejne, oficjalnie przez władze uznawane za nieprawdziwe, atrybuty uregulowania sytuacji musli magazine
>>recenzje w Czeczenii. Wrogami są już jednak nie Rosjanie, ale inni Czeczeni, zwłaszcza jeśli są oni przeciwni panującej władzy. „Piekło zrobiło się wygodne, lecz wciąż jest piekłem” — czytamy. Autor Łaskawych z dużą wnikliwością przygląda się nie tylko zwykłym ludziom, ale i samej władzy oraz obieranym przez nią, nierzadko brutalnym, metodom sprawowania rządów i dysponowania wybranymi płaszczyznami gospodarki państwa. W fascynujący, analityczny sposób opisuje trzy podstawowe filary aktualnej polityki Ramzana Kadyrowa, które tworzą: odbudowa i rozkwit gospodarczy zniszczonej w wyniku obu wojen Czeczenii; ponowne pojednanie (tzw. kooptacja) z dawnymi przeciwnikami, jak i zdobywanie nowych zwolenników; wreszcie — promowanie i jak najszersze wprowadzanie szarijatu, czyli sufickiego tradycyjnego islamu. Z wyjątkową uwagą Littell bada także problem gigantycznej korupcji, którą przeżarte jest niemal wszystko: od najbardziej codziennych spraw, takich jak umożliwienie dostania się do szkoły, wybranej pracy, konkretnej uczelni, po bardziej złożone — zdobycie pieniędzy na odbudowę domu czy założenie działalności gospodarczej. Znakomicie ilustruje również „nowatorski wariant dźwigni finansowej”, stworzonej przez Kadyrowa na bazie defraudacji i wyłudzeń, będących w istocie fundamentem całego systemu pozyskiwania i gospodarowania w Czeczenii środkami publicznymi. Nie mamy podstaw, by relację Littella uznawać w jakikolwiek sposób za mało autentyczną. Wręcz przeciwnie. Prowadzona z iście dziennikarskim spokojnym dystansem, stara się nie tylko oceniać, ale nade wszystko rozumieć.
Alienista na tropie
Najbardziej lubię czytać te książki, które już kiedyś przeczytałam. Taki tytuł nie nęci mnie perspektywą zaskakującego zakończenia, trafną puentą czy uniwersalnym morałem. Towarzyszę dobrze znanym mi bohaterom w ich zmaganiach, nie czekając na koniec, bo najważniejsza jest w tej sytuacji możliwość przebywania w zacnym towarzystwie dobrych znajomych. Tych, o których zamierzam napisać, odwiedzam mniej więcej raz do roku. Odstawiamy wtedy swoje sprawy na bok, by brudnymi ulicami Nowego Jorku XIX wieku deptać po piętach mordercy. On wie, że go szukamy. Obserwuje, zna nasze twarze, wodzi za nos. Chce być schwytany, jednak wystawia nasz talent tropicieli na próbę. Dając wątpliwy popis swoich umiejętności, oczekuje, że w pewnym sensie zrozumiemy jego motywy. On chyba nie do końca ma świadomość tego, co go popycha do odbierania życia nastoletnim chłopcom, którzy wkroczyli na drogę niecnego procederu. Kluczem do rozwiązania tej zagadki jest kontekst. Należy jednak liczyć się z tym, że nie na wszystkie pytania uda się otrzymać wyczerpujące odpowiedzi. Alienista był debiutem prozatorskim nowojorczyka Caleba Carra. Autor książki zaprasza czytelnika do Nowego Jorku 1896 roku, gdzie może on obserwować, a raczej uczestniczyć w nieoficjalnym śledztwie prowadzonym przez grupę osobliwych postaci. Podczas gdy w mieście rządzi korupcja, a pewne kwestie
>> EWA STANEK
Jonathan Littell Czeczenia. Rok III Wydawnictwo Literackie 2011
są tematami tabu, w pogoń za mordercą chłopięcych prostytutek ruszają psychopatolog, dziennikarz oraz kontrowersyjni pracownicy Kwatery Głównej Policji. Zdecydowanie nie jest to grupa superbohaterów. Psychopatolog (tytułowy alienista) to Laszlo Kreizler, niepopularny twórca teorii kontekstu, zakładającej, że u źródeł zachowań mordercy leżą jego doświadczenia z dzieciństwa. Dziennikarz „Timesa”, a zarazem narrator zwie się John Schuyler Moore. Daleko mu do wytrawnego literata, bliżej do literatki, ściślej kieliszka. Bardziej prawdopodobne, niż to, że w głowie zaświta mu pomysł stworzenia wybitnego artykułu, jest to, że do drzwi domu jego babki, na której pasożytuje, zapuka zdeterminowany jegomość upominający się o karciany dług. Mamy też dwóch śledczych, braci Isaacsonów, z pozoru groteskowych, jednak utalentowanych, którzy w celu schwytania mordercy testować będą najnowsze odkrycia kryminalistyki, niekoniecznie trafne. Całości dopełnia przełamująca samczą dominację w nowojorskiej policji Sara Howard, która w fałdach sukni skrywa zawsze gotowy do użycia, wyłożony masą perłową rewolwer. Nad ich poczynaniami czuwa Theodore Roosevelt (ten właśnie). To właśnie bohaterowie są chyba największym atutem książki. Nie można ich nie lubić — tak są niedoskonali! Stanowią odtrutkę na zakłamanie, zmagają się z ludzką hipokryzją, a zarazem z własnymi słabościami i kompleksami. W pogoni za cieniem odwiedzają przymierających głodem imigrantów, żyjących niczym zwierzęta w obskurnych oficynach, by za moment pojawić się na salonach największych miejskich darczyńców, którym nie na rękę jest ich śledztwo. Akcję książki autor umieścił w dobrze znanym sobie mieście, jednak bohaterów odział w stroje z epoki, wyposażył w monokle i wsadził w dorożki. Jaki jest Nowy Jork Carra? Z jednej strony to miasto dostojnych dżentelmenów osiadłych w marmurowych domostwach, którzy stołują się w najlepszych restauracjach, spędzają wieczory w teatrach i kolekcjonują dzieła sztuki europejskiej. Wskutek zamysłu autora czytelnik jest jednak częściej skazany na przechadzanie się w mroźne wieczory brudnymi ulicami, zaglądanie do walących się czynszówek, barów o niskich sufitach i innych gniazd występku oferujących zakazane usługi, gdzie w najlepszym wypadku czeka nas zatrucie chrzczonym alkoholem, w naj>>77
>>recenzje gorszym — śmierć z ręki niewyrafinowanego oprawcy. Powiedzieć o Alieniście, że jest jedynie powieścią kryminalną, byłoby wielką niesprawiedliwością. To połączenie thrillera, powieści historycznej, psychologicznej i kryminału właśnie. Może i nie jest to najbardziej ambitne dzieło literackie, którego znajomością można podlansować się w towarzystwie, ale — do cholery — jak się czyta!
zrobiony z takiej samej jak człowiek gliny?”. A więc postaci Makbeta żyją w świecie, w którym nie można się zdać na Boży osąd, tylko trzeba babrać się w glinie, z której powstało ludzkie ciało, ludzkie myślenie i ludzkie odczuwanie. Pomysł bardzo ciekawy i wiele obiecujący. Ale jeszcze w czasie trwania piosenki z góry sceny opuszcza się obrócony do góry nogami Chrystus św. Jana od Krzyża Dalego; po chwili wyjaśnienie, że Nietzsche powiedział: „Bóg umarł”. A kilka sekund później dowiadujemy się, że scena to w tym spektaklu świadomość, przestrzeń pod sceną to podświadomość, a dziwne postaci przemykające w tle to Jungowskie archetypy. Może tego Makbeta warto by oglądać z przypisami, bo w mnogości przywoływanych przez Lisowskiego symboli i odniesień trudno się z początku zorientować. Ale chyba szkoda na to fatygi. Okazuje się, że cała erudycja, którą na pierwszy rzut oka w spektaklu widać, prawie niczemu nie służy. Przywoływany w otwarciu wątek nieobecności Boga nie ma właściwie żadnej kontynuacji. Psychoanalityczna interpretacja sceny i przestrzeni pod nią potem również zupełnie nie działa — w dalszej części przedstawienia klapy w podłodze nie prowadzą w głąb jaźni, tylko do piekła, tak samo jak w XVII-wiecznym teatrze, w którym Makbeta wystawiał Shakespeare. Motywacją bohaterów nie są freudowskie popędy, tylko — jak w podręczniku od polskiego — wybujała ambicja. Zaczerpnięte z Ogrodu rozkoszy ziemskich Boscha potworki przebiegające po scenie tracą swoje teologiczne znaczenie — okazują się po prostu potworkami z piekła rodem, pokazującymi, jak straszne jest to, co robi Makbet. Zaplecze intelektualne i kulturowe toruńskiego Makbeta to pozbawiony głębi ornament. Rozbuchana wizualnie, ale nieczytelna scenografia i bardzo odtwórcze (dużo bezpośrednich zapożyczeń od współczesnych projektantów mody) kostiumy Pavla Hubički to też ozdobnik, z którego niewiele wynika. W głębi ducha, za wszystkimi wystawnymi kostiumami, czerwonymi kotarami, nachalną symboliką, multimediami, pozornymi eksperymentami teatralnymi i powierzchowną erudycją, Makbet w Baju jest bardzo prosty i tradycyjny. Wiedźmy przy każdej okazji odmieniają przez przypadki słowo „ambicja”, żeby było jasne, że to ona kieruje Makbetem. Skoro Makbet medytuje nad marnością życia,
>> ANIA ROKITA
Alienista Caleb Carr Dom Wydawniczy Rebis 2010
teatr
RECENZJA
Zbytek ambicji
Makbet w reżyserii Zbigniewa Lisowskiego, najnowszy spektakl Baja Pomorskiego, rozpoczyna się deklaracją, że mowa będzie o rzeczach wielkich. Na wstępie osaczający dopiero co rozsiadłą w teatralnych fotelach publiczność aktorzy śpiewają fragmenty piosenki Kultu Nie żyję ponad stan: „Co zrobicie jeśli okaże się, że Bóg jedyny/ Jest ulepion, >>78
na scenie stawia się czaszkę (pewnie wypożyczoną z cmentarza pod Elsynorem), której można spojrzeć w oczodoły. I tak się składa, że toruński Makbet jest najlepszy właśnie tam, gdzie nie próbuje udawać wielkiego i wyrafinowanego dzieła. Tam, gdzie reżyser pozwala aktorom wsłuchać się w Shakespeare’a. Wtedy można docenić solidnie zbudowaną rolę Mariusza Wójtowicza (Makbet), przejmującą (chociaż popsutą wtrąceniem wiersza Wiąz Sylvii Plath, w całości!) scenę śmierci Lady Makbet (Edyta Łukaszewicz-Lisowska) albo uroczy monolog Odźwiernego, rozbity na kwestie Agnieszki Niezgody, Dominiki Miękus i Andrzeja Korkuza. Ale te sceny szybko się kończą i znów zamiast niuansów Shakespeare’a mamy ostre oświetlenie, wpadającą w ucho muzykę i puste symbole. Szkoda. Pomysł był świetny, a Makbet o nieobecności Boga mógł być piękny. Zgubił go — jak to Makbeta — zbytek ambicji. ANNA PISAREK Makbet reż. Zbigniew Lisowski premiera 17 września Teatr Baj Pomorski
Mesjanizm w głowach Jakub Roszkowski (adaptacja) wraz z Jackiem Jabrzykiem (reżyseria) z Mickiewiczowskich Dziadów uczynili wielce aktualny reportaż: poszatkowali III część kultowego tekstu wszechromantyków narodowej maści, nadając mu własny logiczny ciąg — i tak powstał współczesny spektakl Dziady. Transformacje. W Teatrze im. Wilama Horzycy zmieścił się na Małej Scenie, nie potrzebował krat więziennych cel, popołudniowej kawy w senatorskich salonach i koturnowych postaci czy zatrwożonych Aniołów prawej strony. Wystarczyły pusta przestrzeń, rząd siedzeń i stos wody w butelkach. Jabrzyk pięciu aktorów wprowadził na scenę jakby prosto z ulicy, współczesnych i potocznych, przenosząc w nich narodowe hurra na bardzo aktualne akcenty. Krótko, osobiście i w cudzysłowie. Spektakl otwiera klasycznie scena więzienna: potajemnie zgromadzeni patrioci, zgoła na takich nie wyglądają zupełnie — są głośni, prości i dość szybko pijani. To jest właśnie ich więzienie, pumusli magazine
>>recenzje stka egzystencji w reminiscencjach z lepszego życia: dzielą się losem tych, co próbowali, ale skończyli gorzej niż oni. Ich Sybir — nasza Irlandia, takie popegeerowskie żale znad butelki piwa za tym, co ich spotkało. Może spieniony chmiel okazałby się zbyt bluźnierczy dla narodowego misterium — stąd w ich dłoniach coraz to nowo otwierane zgrzewki wody: mamy konkret i przyziemność, jednak cudzysłów u Jabrzyka cały czas pięknie zachowuje swą subtelność. Więźniowie własne położenie obrócą w żart (frywolne piosenki o świętych), szybko zauważymy milczącego Konrada (Tomasz Mycan), uśmiechniemy się też, słuchając bajki Goreckiego o diable, opowiadanej przez Żegotę (Jarosław Felczykowski). Odkurzone, prowokacyjnie nowoczesne, jakże jednak obce — to właśnie ONE — nowe zewnętrzne okoliczności każą wielu z nas zamykać się we własnych więzieniach. Z niespełnionych pragnień, codziennych bolączek i wżartych od pokoleń kompleksów. Zdziwi pewnie młodych rodaków Europejczyków takie dziwne zderzenie i kontestowanie polskiego JA przez Jabrzyka. Jednak trudno nie zauważyć strachu, podskórnego zagrożenia po kwietniowej katastrofie, nie sposób przejść obojętnie obok znaków nienawiści wobec obcych, innych, wobec carów w wielu polskich głowach. W kontekście Dziadów ten efekt obcości pączkuje, by w głowie Konrada w Wielkiej Improwizacji stać się Hydrą lernejską, pięciogłowym aktem kreacji i… wyjść z teatru. Dosłownie w postaci zakapturzonego buntownika i również na ekranie — w papieżu (Felczykowski), pierwszym towarzyszu (świetny Paweł Tchórzelski), sportowcu (Łukasz Ignasiński) i nuworyszu w limuzynie (Radosław Garncarek). Niesamowicie prawdziwy jest Konrad Tomasza Mycana, miotany władzą nad wszechświatem, pogardą i miłością do narodu, gdy kroczy toruńskimi ulicami, nawiedza wnętrze mariackiej świątyni, a idąc mostem, zostawia za sobą duszne miasto i jest wolny! Jakże jednak samotny, jak nie pasuje tutaj, tocząc dialog z Bogiem, jak rwie się głębia jego myśli, cięta wyłączaną co chwila kamerą (na hydrę nie ma odtrutki), jak wreszcie przeszkadza mu w pojedynku z Bogiem zaskoczony sytuacją lud. Ten lud ma przecież swoich bogów: purpuratów, polityków, bogaczy, celebrytów… Bogowie wywindowani na szczyt, tracą
podskórny fundament i wyczucie momentu, kiedy już ich nie chcemy. Takiej niełaski najbardziej bał się Senator. Wówczas oznaczała ona w najlepszym razie zesłanie do odległej guberni — dziś może równać się ze zniknięciem z Pudelka. W dobrze skrojonym garniturze w tej postaci Tomasz Mycan powrócił z filmu na scenę, by za chwilę stać się maltretowanym Rollisonem. Brutalną, jakby stadionową scenę jako jedyną otoczono rockową muzyką, w pozostałych zaś za dźwięk wystarczył cudowny rytm Mickiewiczowskiego języka, powtarzalny i falujący emocjami w swej — o dziwo współczesnej — dzikości. Tę opowieść zamyka piękna Litania pielgrzymska… Owa historia nie znała kompromisów i również w XXI wieku nie pozwala pozostać z boku. Warto zobaczyć jeden z najlepszych spektakli polskiego sezonu w Horzycy i pokazać go młodzieży, by spróbowała choć trochę pojąć ciągle rozbitą tożsamość naszego narodu. ARKADIUSZ STERN Dziady. Transformacje reż. Jacek Jabrzyk premiera 10 września Teatr im. W. Horzycy
Grzeczni buntownicy Można powiedzieć, że Pawłowi Łysakowi reżyserującemu Operę za trzy grosze Brechta w Teatrze Polskim w Bydgoszczy bardzo pomogły niedawne wydarzenia w Wielkiej Brytanii. Akcja dramatu rozgrywa się w Londynie w okresie tuż przed zbliżającą się koronacją, a w finale w mieście wybucha rewolta złodziei, żebraków i prostytutek. W czasie bydgoskiego spektaklu od czasu do czasu wyświetlane są fragmenty uroczystości ślubu księcia Williama z Kate Middleton, a pod koniec zastępują je obrazy londyńskich zamieszek. Bohaterowie Brechta żyją w tym samym Londynie, który wielu z nas pewnie odwiedzało. Nawet i w minione wakacje — w czasie, kiedy sielską, bezpieczną Europę zadziwił wściekły tłum demolujący sklepy i uciekający z telewizorami plazmowymi pod pachą. Wszyscy żyjemy gdzieś w przestrzeni między uśmiechniętą do kamery Kate Middleton a płonącymi na ulicach samochodami.
>>
Znajome powinny się też wydawać postaci z Opery. Przecież wszyscy widzieliśmy kiedyś skorumpowanego policjanta, dla którego gorąca przyjaźń z władcą półświatka okazuje się dużo ważniejsza od prawa. Albo obłudnika zbijającego interes na działalności charytatywnej, kreującego fałszywy, ale budzący litość image żebrzących w jego przedsiębiorstwie ludzi. Albo tak zwanego porządnego człowieka, który osobiste porachunki próbuje załatwiać za pośrednictwem policji i sądów. Albo gangstera, który kradnie i zabija, ale jednocześnie staje się wyrazem aspiracji wszystkich, którzy nie mają odwagi postępować jak on, a chcieliby żyć w takim samym luksusie. Nic dziwnego, że ich tak dobrze znamy — to potwory, które się budzą wszędzie tam, gdzie budzi się drapieżny kapitalizm. Takim miejscem była XVIII-wieczna Anglia, o której pisał John Gay, tworząc Operę żebraczą, taka była Republika Weimarska, w której Brecht z Kurtem Weillem stworzyli Operę za trzy grosze, taka jest dzisiejsza Polska. Chociaż materiał Opery jest tak współczesny, bydgoski spektakl nie wyciąga z niego za dużo. Uwspółcześnienie fabuły Brechta i osadzenie jej w kontekście królewskiego ślubu i londyńskich zamieszek to tylko zmiana kostiumu — to, że postaci chodzą w dresach i garniturach nie znaczy, że koniecznie mówią coś innego w historycznych kostiumach. Współczesne wątki nie zostają podkreślone albo skomentowane — pozostają w tle i w końcu nie dowiadujemy się, czego moglibyśmy się dziś nauczyć od Brechta. Aktorzy grają często bez głębszego pomysłu na role, nadrabiając ten brak >>79
>>recenzje ekspresywnymi ruchami i krzykiem. Postaci, które powinny poruszać, irytować, a po wyjściu z teatru długo jeszcze widza uwierać, wypadają bezbarwnie. Ich dylematy trącą myszką, a bunt nie przekonuje. Najbardziej widać to w songach, które bydgoscy aktorzy wykonują poprawnie, grzecznie i czysto. A w Operze za trzy grosze śpiew jest zawsze wielopiętrowy — techniczna poprawność to dopiero początek, bo trzeba do niej dodać chrypę i pijacki zaśpiew, a na koniec doprawić wszystko wdziękiem nawet wtedy, gdy postać właśnie rzuca mięchem. Talentu aktorskiego w Bydgoszczy nie brakuje, ale aktorzy z TPB śpiewający tak trudny repertuar są jednak wyraźnie poza swoim żywiołem (wyjątkiem od tej reguły bywają Karolina Adamczyk grająca Jenny i Mateusz Łasowski w roli Mackie’ego Majchra). Mógł wyjść spektakl-dynamit, a wyszła poprawna, grzeczna inscenizacja niegrzecznego tekstu. Nawet słynne dictum, że najpierw trzeba dać jeść, a potem uczyć moralności, brzmi jak sentencja ze starego podręcznika. Gdyby londyńscy buntownicy działali z głodu, rabowaliby sklepy spożywcze, a nie sklepy RTV. PAWEŁ SCHREIBER Opera za trzy grosze reż. Paweł Łysak premiera 24 września Teatr Polski w Bydgoszczy
KUMP i dwa teatry W pierwszą niedzielę września na Rynku Nowomiejskim w Toruniu stanęła studnia. Wprawdzie nie z kamienia (Kump(f) w średnio-wysoko-niemieckim to właśnie taki kamienny krąg), ale lekka i kolorowa. Służyła tylko przez chwilę plenerowemu przedstawieniu — właściwie udawała bar, miejsce spotkania młodych ludzi — dopóki z jej wnętrza nie wyłonił się demoniczny Mistrz Ceremonii powitania lata. Z jego przybyciem prasłowiańska noc Kupały i jej skandynawski odpowiednik Jonsok szybko zamieniły się w piekło. Toruński alternatywny Teatr Wiczy — od dwudziestu lat prezentujący widowiska plenerowe w wielu krajach — w najnowszym projekcie postanowił zderzyć swoje już wielce profesjonalne doświadczenie z norweskim Nordic Blac Theatre. W ramach projektu Merging (przenikanie) powstał spektakl KUMP, nad którym aktorzy pracowali w pomorskim Bytowie. Tam też w pięknej scenerii zamku odbyła się premiera widowiska, by w dwa dni później oba zespoły mogły otworzyć nowy sezon teatralny w grodzie nad Wisłą. I zrobiły to mimo niezbyt ciekawej dla oka przestrzeni teatralnej (toalety, telepizze i inne polskie chatki), która jednak — jak to bywa w „teatrze napowietrznym” — odegrała oryginalną rolę w interakcji z niektórymi przypadkowymi widzami. Tytuł KUMP oznacza także zbiorowość, gromadę — taką to z początku niesforną grupę zobaczyła licznie zgromadzona pu-
>> >>80
bliczność. Uczestnicy święta nie potrafili ustawić się do wspólnego zdjęcia; każdy był zajęty błahymi sprawami, nikt nie przeczuwał tego, co nadejdzie, i co połączy ich razem w jedność — najpierw w niedowierzaniu i strachu, a wreszcie w przerażeniu. Ta noc miała być radosna i tajemna, z tego powodu zaproszono przecież Mistrza Ceremonii, który jednak szybko okazał się potworem. Młody ciemnoskóry aktor zupełnie nie przypominał norweskiego mordercy o zimnym spojrzeniu, jednak patrząc na KUMP, trudno było nie myśleć o niedawnej tragedii na wyspie Utoya. O przejmujących próbach ratowania życia, manipulowaniu ludzką wolą i zrozumieniu zła. Mistrz jednak nie zabijał, on „tylko” zhańbił jedną z kobiet, co wywołało lawinę następujących po sobie zdarzeń: krąg — miejsce niedawnej gromadnej beztroski — rozpadł się na wiele części, a w sukurs Mistrzowi przyszli żołnierze na szczudłach, przeganiający zrozpaczonych uczestników święta po całym placu. By poniżyć jeszcze bardziej, zdusić bunt i przekreślić dobro. Splugawiona dziewczyna w białym wianku została porwana, z głośników popłynął głos wokalisty Myslovitz w Good Day My Angel, a przez widownię przeszedł lekki dreszczyk. Szereg podobnie „burzycielskich” scen w spektaklu miał sugerować chwilowy upadek pojedynczego człowieka: to wplątanego w balet szczotkarzy, to wygnanego ze swego świata lub zamkniętego w walizce. Tajemny i złowrogi klimat wrześniowego wieczoru, płonące kręgi,
musli magazine
>>recenzje piękna muzyka — to aspekty estetyczne spektaklu plenerowego; nie można jednak (za Arystotelesem) zapominać o poświęceniu teatru działalności obywatelskiej, o zaciekawieniu widza, wręcz zaatakowaniu go na przykład pytaniami o szczęście i pokój na świecie. Nieco karykaturalnie czynił to młody norweski aktor (Junaid Khan) w roli Mistrza Ceremonii, stylizowany wyraźnie na postać Ruby’ego Rhoda z Piątego elementu Luca Bessona. Mocno amatorskie przeszarżowanie jego postaci wyraźnie pokazało profesjonalizm i przewagę aktorów Wiczy nad ich norweskimi kolegami. Niezapomniana choćby pozostanie scena z baletu szczotkarzy i twarz Radosława Smużnego, któremu pechowo pękło narzędzie pracy — aktor padł na kolana i upodlony doszczętnie na klęczkach szorował bruk. Chapeau bas! Ciekawy projekt, zderzający bliskie przecież sobie geograficznie kultury w dniu święta o podobnych korzeniach, zaangażowanie aktorów amatorów spoza Europy i ich przekaz wspólnych wartości (życia w pokoju). Wreszcie to, co bardzo lubię w teatrze przestrzeni nieteatralnej — spontaniczne reakcje widzów na wejście teatru w ich terytorium; jak pewnych trzech pań, które wyszły z piwnych krain dokładnie wprost w plan akcji, by trochę niepewnie w tym właśnie miejscu się zatrzymać. ARKADIUSZ STERN
Te i inne miłe sercu sformułowania bez wątpienia cisnęłyby się na usta przedstawicielom Korporacji z.o.o., gdyby tylko istnieli i mogli zobaczyć, co pod ich szyldem wyprawiamy. Na szczęście ich obecność jest jedynie domyślna, za to opcja podróży na drugi koniec galaktyki najzupełniej realna. Pod warunkiem, że zagracie w Galaxy Truckera. Celem wydanej w 2008 roku gry jest zbudowanie statku, który najlepiej zniesie lot w najmniej rozwinięte obszary kosmosu. Podróż ta, finansowo opłacalna niczym pożyczka w Providencie, będzie miała sens tylko wówczas, jeśli nasz Sokół Millenium zbudujemy w całości z transportowanych towarów, dolecimy nim tam, gdzie nam każą, a po drodze, unikając kosmicznych zbójów rozmaitej proweniencji, zgarniemy trochę dóbr innego rodzaju. Najlepiej szeleszczących albo w szeleszczące dobro zamienialnych chwilę po wylądowaniu. I do tego — przynajmniej w deklaracjach — staramy się dążyć. Gra składa się z trzech rund. W każdej z nich najpierw budujemy statek (na planszach o wielkości z rundy na rundę coraz większej i podzielonej na odpowiadające jednemu modułowi kwadraty). Gracze równocześnie wybierają moduły ze stosu w magazynie Korporacji z.o.o, gdzie te piszczą zakryte przed ich oczami. Odkrywając moduł nad planszą statku, gracze mogą albo włączyć go do już zbudowanej konstrukcji, albo — jeśli nie znaleźli go użytecznym — odłożyć odkrytym na środek, skąd każdy będzie mógł go zabrać w dowolnej chwili. Należy więc się spieszyć, tak by żmije z konkurencji nie zabrały wszystkich części, które warto umieścić na pokładzie, oraz by całość powstała możliwie przed statkami tych niby-to-kolegów. Kto uczyni to pierwszy, będzie miał zaszczyt przewodzić stawce w chwili startu, co przekłada się na liczne profity i podobnie liczne zagrożenia. By było weselej, czas budowania statku jest ograniczony spływającym piaskiem klepsydry, przewracanej przez co szybszych a wspomnianych kolegów. Moduły są rozmaite — mamy działa do latania, silniki do obrony, tarcze do ataku, baterie (by to całe dziadostwo działało), moduły podtrzymujące życie dla kosmitów i inne… A zresztą — od czego jest instrukcja, na Mgławicę Kraba! Dość powiedzieć, że po starcie przebijamy się przez talię kart przygód, która część z nas zostawi w próżni, a innych uczyni krezusami na miarę tej pociesznej galaktyki.
>> KUMP premiera 2 września Teatr Wiczy / Nordic Blac Theatre
gra
RECENZJA
Poldkiem na koniec galaktyki
Znowu zostawiłeś w próżni lewe skrzydło z całym ładunkiem? Ty ślepy na prawe oko ofermo! Który dureń jeden z drugim zezwolił ci lecieć w taki rejs! Wylecą na galaktyczny bruk, a ty razem z nimi! Nauczysz się wreszcie budować te cholerne statki albo nakarmię tobą pustynnego szczura! Nieudacznik zawszony!
Nie mogę mówić za wszystkich, mi jednak te zdobyczne kredyty raczej gwizdają. Większą frajdą jest konstruowanie statku i oglądanie, jak meteoryty i ostrzał różnych flotylli istot ludzkich i nieludzkich powoli (albo w jednej chwili) zamieniają go i statki konkurentów w coś na kształt rozbebeszonego poldka na lokalnych drogach. Moment, gdy kawałek skały niszczy moduł łączący dużą część statku z resztą, budzi takie salwy śmiechu, że kosmici się chowają. W ogóle śmiechu i zabawy jest tu dużo, stąd — jako przerwa między kolejnymi ambicjonalnymi pojedynkami w Inwazję, ewentualnie mrożącymi limfę w nerkach sesjami w Arkham Horror — gra sprawdzi się znakomicie. Minusem może być niezbyt wielka liczba rodzajów przygód czekających po drodze oraz — przy grze w dwójkę (a można grać od dwóch kosmitów do czterech) — tak duża liczba modułów, że każdy trochę doświadczony gracz będzie w stanie zbudować statek, który z podróżą powinien sobie poradzić. Zawsze jednak można dla pikanterii wyrzucić ich garść lub dwie przed budową — i podobne problemy wyparują niczym Alderaan po spotkaniu z Gwiazdą Śmierci. Stańcie więc po właściwej stronie powagi i zmajstrujcie statek, za jakim Chewbacca mógłby tylko zaryczeć!
ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI Galaxy Trucker Vlaada Chvátil Albi 2008
>>81
JacekNar
:
Nie lubię i nie umiem pisać o sobie. Ja tylko robię zdjęcia. Dlatego to najbliżsi współpracownicy, a zarazem przyjaciele, napisali o mnie kilka zdań Paula: Znam Jacka od dawna. Wyciągnęłam go na pierwsze zdjęcia i razem wtargnęliśmy do świata mody przez drzwi lumpeksu. Kuba: Jacek ma 24 lata i tytuł magistra. Pochodzi ze Złocieńca (to gdzieś do góry i na lewo na mapie). Jeździ po całej Polsce ze swoim aparacikiem, skacze po ulicach jak pchła i tarza się po ziemi, szukając dobrego kadru. Widać, że robi to z pasją. Wiola: Lubi kolory i światełka. W nocy szczególnie. Z dobrego zdjęcia cieszy się jak dziecko. Czerpie inspiracje z rzeczy, obok których każdy przechodzi obojętnie. Choćby to była i paprotka w doniczce. Dzięki temu powstają rodzące się ptaki i kobiety-arbuzy. Kolorowy umysł Piotrusia Pana.
rkielun
:
:
:
:
:
:
:
:
>>warsztat qlinarny
Musli w przepisach, przepisy w Musli Niewiarygodne! Kulinarny tytuł — oczywiście użyty metaforycznie — jak przystało na pismo kulturalne, a tu ani jednej strony o jedzeniu nie ma, o kulturze jedzenia. Choć pomysł redakcyjny był już dawno, wykiełkować nie chciał. Teraz poznacie moje dymiące garnki, wyskubany warkocz czosnku i obowiązkowy deficyt cebul dymek i szalotek, kiście winogron w białej czekoladzie albo nurkujące w winie. A przede wszystkim mnie — wiecznie zajętą i zabieganą, która odpoczywać naprawdę potrafi, tylko mieszając w garnku. Mając ręce pełne pracy nad tworzeniem pierwszej w Toruniu antyrestauracji, klubu kolacyjnego Long & Silent, chcę Was zachęcić do samodzielnego, niebanalnego działania w kuchni. Trudno w tym mieście o urozmaicone menu restauracyjne. Brakuje wielu autentycznych kuchennych zakątków świata. I gdzie się podziały dobre bary mleczne, których pełno w innych miastach? A przecież to właśnie tu jest tak studencko. Czy u mnie będzie studencko? W kuchni chyba nigdy nie było. Wierzę jednak, że znajdziecie wiele inspiracji i niejednemu studentowi uda się coś upichcić w akademikowej kuchni. Bo jeść warto… I to dobrze! W tym numerze, zgodnie z kulinarnymi przesłankami niniejszego czasopisma, będzie prozaicznie, ale niebanalnie, bo o… musli. Spróbujemy zaspokoić głód, ale i schrupać coś słodkiego. Z musli można zrobić wiele. Począwszy od szybkich 10-minutowych śniadań dla pracusiów, przez batony do przegryzania dla pracusiów łasuchów, ciepłe omlety pachnące bananami dla niedzielnych leniuchów, aż po muffiny dla leniuchów łasuchów. A że wszyscy mieścimy się w którejś z tych kategorii, musli pretenduje do bycia szalenie uniwersalnym. Długo nie mogłam się przekonać do stosowania w moim jadłospisie płatków owsianych pod jakąkolwiek postacią. Wszystko za sprawą dziecięcych wspomnień rodem z przedszkola, które stało się moim pierwszym i przedziwnym przystankiem na drodze kulinarnej. Do dziś nie potrafię skusić się na porcję owsianej zupy mlecznej… Może kiedyś. Przecież od owsianki zaczynała się polska śniadaniowa rewolucja. Później zajadaliśmy się zbożowymi płatkami — od zwykłych kukurydzianych, przez kakaowe
>> >>106
kuleczki, miodowe kółeczka, czekoladowe łódeczki i całą gamę innych równie dziwacznych, przetworzonych kształtów. Dopiero niedawno Polacy odkryli musli. Główny składnik musli — płatki owsiane — warto wprowadzić do swojej diety. Są wspaniałym źródłem energii, dostarczają przy tym wielu witamin i soli mineralnych, a ich węglowodany — uwalniane stopniowo — powodują, że długo nie odczuwamy głodu. Musli (a właściwie Müesli) jadali alpejscy pasterze, wypasając swoje owce. Podczas górskich wędrówek doktor Maximilian Oskar Bircher-Benner — szwajcarski lekarz i dietetyk — odkrył wartości odżywcze i smakowe musli i zaczął przepisywać je swoim pacjentom. Dieta stała się podstawową metodą leczenia w otwartej przez doktora, w 1904 roku pod Zurychem, klinice Lebendige Kraft (Siła życia). Popularyzowane przez wiele lat musli stało się obok czekolady symbolem Szwajcarii. Dzisiaj pojawia się na śniadaniowym stole w wielu krajach, choć pierwotnie w rodzinnych stronach spożywane było głównie na deser lub kolację. Jest też symbolem slow foodów i orężem w walce z BigMacami. Jednak jak wszystko, także musli uległo przetworzeniu i pojawiając się na hipermarketowych półkach, zaczęło błądzić między slow i fast food. Dziś zamknięte w kolorowych opakowaniach ma często dużo cukru, tłuszczy, a nawet konserwantów. Niewiele ma też wspólnego z oryginalną recepturą doktora Brichnera i pasterskimi posiłkami. Chciałabym zaproponować Wam powrót do tradycyjnego musli, pełnego owoców, naturalnego i pożywnego. Tym, którzy wolą wersję z kandyzowanymi albo suszonymi owocami, proponuję stworzenie własnych sypkich pyszności, czyli granolę — przepyszną i chrupiącą mieszanką bez stabilizatorów, do której możecie dać tyle owoców, ile chcecie! Do tego kilka wariacji na temat musli, przetwarzanego w bezpieczny sposób — śniadaniowo i deserrrowo. Smacznego! MARTA MAGRYŚ Kulturoznawca, zabytkoznawca i muzealnik Z zamiłowania kucharka i amatorka kuchni fusion Gospodyni antyrestauracji Long & Silent
musli magazine
>>warsztat qlinarny TRA DYC YJN IE
WA RIA CY J NIE
MUSLI DR. BIRCHNERA 2 szklanki płatków owsianych 1 szklanka soku jabłkowego (wyciśniętego, nie z koncentratu) 1 jabłko sok z połowy cytryny jogurt naturalny garść posiekanych orzechów cynamon do posypania
Płatki zalewamy sokiem z jabłek i odstawiamy do lodówki na noc. Rano na tarce o grubych oczkach ścieramy jabłko razem ze skórką i od razu skrapiamy je sokiem z cytryny — by nie sczerniało. Mieszamy z płatkami. Dodajemy orzechy i polewamy jogurtem. Przekładamy do miseczek i posypujemy cynamonem. Do dekoracji i doznań smakowych dodałam plaster suszonego jabłka. Takie śniadanie gwarantuje sytość do obiadu!
NIEDZIELNY BANANOWY OMLET Z GRANOLĄ 1 mały dojrzały banan 2 jajka około 1/2 szklanki mleka garść granoli łyżka miodu rodzynki masło do smażenia
Jajka i mleko mieszamy w miseczce. Banana obieramy i kroimy w niezbyt grube plastry. Na patelni, na małym ogniu roztapiamy masło i układamy banana. Wlewamy łyżkę miodu. Sypiemy granolę, rozkładając ją równomiernie. Dodajemy rodzynki. Zalewamy wszystko masą mleczno-jajeczną i przykrywamy pokrywką. Kiedy całość się zetnie, przewracamy omlet, ostrożnie posługując się talerzem. Dopiekamy go z drugiej strony i wykładamy na talerz. Ja obowiązkowo polewam wszystko polewą czekoladową, ale smakuje równie dobrze i bez niej. Można też posypać wiórkami czekolady. Banan i czekolada to połączenie doskonałe!
WA RIA CY J NIE
GRANOLA
>> 5 łyżek syropu klonowego (może być także płynny miód) 5 łyżek oleju z pestek winogron 1/2 szklanki soku z jabłek (najlepiej nie z koncentratu) 1/2 łyżeczki soku z cytryny szczypta soli garść płatków migdałów garść łuskanych ziaren słonecznika garść orzechów włoskich 2 i 1/2 szklanki płatków owsianych 2 garści suszonych, pokrojonych fig garść rodzynek
Płynne składniki mieszamy razem. Dodajemy szczyptę soli. Do mieszaniny wrzucamy płatki migdałów, słonecznik, orzechy i płatki owsiane. Mieszamy dokładnie i wysypujemy masę na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Rozkładamy na całej powierzchni. Wstawiamy do nagrzanego do 140°C piekarnika i pieczemy 30—40 minut, co jakiś czas mieszając i sprawdzając sto-
pień zrumienienia. Kiedy granola intensywnie pachnie, należy wyłączyć piekarnik. Po upieczeniu dodajemy figi i rodzynki. Przesypujemy do słoika i cieszymy się jej smakiem w mleku lub jogurcie. Może ona służyć jako posypka do owoców czy lodów lub też być składnikiem ciast i innych dań.
WA RIA CY J NIE
MUFFINKI Z GRANOLĄ 2 szklanki granoli 1 szklanka mąki 1/3 szklanki brązowego cukru 2 łyżeczki proszku do pieczenia 1/2 łyżeczki cynamonu szczypta soli 1/2 szklanki mleka 1/3 szklanki roztopionego i przestudzonego masła jedno roztrzepane jajko cukier lub ekstrakt waniliowy
Nastawić piekarnik na 180°C. Wymieszać suche i mokre składniki w dwóch oddzielnych miskach. Następnie do suchych dodać mieszaninę mleczno-maślano-jajeczną. Wymieszać łyżką dosyć dokładnie. Muffinków nigdy nie należy wyrabiać zbyt długo. Napełnić papilotki do 2⁄3 ich wysokości (pamiętajcie, że papierowe papilotki wymagają foremek do muffinków). Piec przez 20—25 minut. Wystudzić. Delektować się smakiem. >>107
{
>>redakcja MAGDA WICHROWSKA
SZYMON GUMIENIK
filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.
zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...
WIECZORKOCHA
-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.
ANIA ROKITA
archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.
MACIEK TACHER
rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.
EWA STANEK
pomiędzy jednym nieprzytomnym zaczytaniem a kolejnym przygląda się ludziom i światu z głodną uwagą. Pomiędzy jednym uważnym zmarszczeniem czoła a kolejnym zaśmiewa się do i z niego, a jeszcze bardziej z siebie samej. Czasem myśli, że nie jest nikim więcej i nikim mniej.
>>108
IWONA STACHOWSKA
z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.
AGNIESZKA BIELIŃSKA
dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.
MARCIN ZALEWSKI
rocznik 1989. Nowomieszczanin z pochodzenia, student dziennikarstwa, lubi kulturę i naturę.
NATALIA OLSZOWA
jest „free spirytem”, który w intencji poprawy waru swej egzystencji wyjechał z falą emigracji w roku 20 i... utknął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych mar i realiów, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszł i sobą „tu i teraz”, kultur i ich różnic, języków, moż ści, horyzontów, a czasem i beznadziei, wiary i niew Kim jest? Kimś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawe rozprostować skrzydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po stronach lustra, która pobiegła za białym króliczkiem właśnie rozgrywa partię szachów z królową.
musli magazine
unków 004 rzeń łości żliwowiary. et dwóch mi
} >>redakcja
JUSTYNA TOTA
GOSIA HERBA
na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.
MAREK ROZPŁOCH
rocznik 1980, filozof i ktoś lub coś w rodzaju dziennikarza. Mieszka w Toruniu.
ARKADIUSZ STERN
germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.
EWA SOBCZAK
rocznik 1985
podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl
www.gosiaherba.blogspot.com
KASIA WOŹNIAK
wychowana na Bałutach, sercem torunianka. Polonistka, zakochana w życiu bez wzajemności, przez przypadek PR-owiec. W godzinach urzędowych redaktor, po godzinach — tropicielka absurdów i miłośniczka lat 20. Dźwiękoczuła i światłolubna, kompulsywna czytelniczka. Ze względów humanitarnych już nie śpiewa. Od dwóch lat w Warszawie jej życie bezlitośnie reżyseruje Gombrowicz i na Szaniawskiego się nie zanosi.
ALEKSANDRA KARDELA
absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.
KRZYSZTOF KOCZOROWSKI
z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.
ANDRZEJ LESIAKOWSKI
ładowanie opisu, ...pisu, ...su.
urodzony w 1988 roku, mocno zaangażowany w życie. Przez ostatnich sześć lat intensywnie wojował słowem i pomysłem, pracując jako copywriter i specjalista ds. PR. Od 2010 roku z powodzeniem prowadzi własne studio brandingowe. W celu lepszego poznania swojego największego obiektu zainteresowań — człowieka, ukończył socjologię. Humanistyczne zacięcie rozwija na studiach kulturoznawczych.
JUSTYNA BRYLEWSKA
rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...
>>109
http://
>>dobre strony
>>www.designsponge.com DIY: American dream Kalendarzowa jesień zawitała u nas na dobre. Kiedy za oknem zacznie padać deszcz, zamiast parasoli przydadzą się ciepły fotel, kubek herbaty, mnóstwo wolnego czasu i… gąbka. Design sponge już od wielu miesięcy wydaje się dla mnie stroną bez dna. Kiedy odnajduję nowego, ciekawego bloga, poznaję go niemal od podszewki, śledząc wszystkie wpisy, które pojawiły się od momentu jego powstania. DS jest chyba pierwszym, przez który nie przebrnęłam. Do tego wyłącznie z powodu wielu ciekawych dizajnerskich aspektów podejmowanych na stronie i naprawdę wieloletniej tradycji. W 2004 roku Grace Booney, pisarka z Brooklynu, założyła bloga, który dziś ma 75 000 fanów z całego świata! Ona sama pracowała w wielu znanych i cenionych czasopismach wnętrzarskich czy kulinarnych. DS to wielopoziomowy design. Zwykle jest on aktualizowany kilka razy dziennie. Szczerze? Lubię oglądać domostwa nieznanych mi ludzi, którzy na skrawku kartki, tablicy, lustra czy czegokolwiek piszą, co kochają w swoim domu; lubię przyglądać się metamorfozom starych mebli; obserwuję kuchenne podboje amerykańskich amatorów kuchni; inspirują mnie dizajnerskie gadżety rodem z innych epok; podpatruję rubrykę DIY. Polecam tym, których pasjonują majsterkowanie, przestrzeń i niebanalne rozwiązania, nie tylko w mieszkaniu. Chłońcie jak gąbki.
>>www.100layercake.com/blog Polukruj własne wesele Kiedy po raz pierwszy odkryłam tę stronę, przekopując się przez masę tandetnych polskich www o szałowych i oryginalnych zarówno ślubach, jak i weselach, zostałam mile zaskoczona niemal od razu. Setna warstwa tortu to blog (i nie tylko) o ślubach, ale w wersji oryginalnej i odważnej, a przy tym romantycznej i z charakterem, o którym marzy każda panna młoda. Ja również niedługo stanę na ślubnym kobiercu (przygotowania powoli postępują). Jestem przekonana, że nawet później będę do strony powracała. Odnalazłam tam ciekawe pomysły na dekorację stołu, rubrykę DIY, dzięki której ułożę w interesujący sposób kwiaty, nauczę się robić sztuczne do butonierki pana młodego, a sama uczeszę się w najmodniejsze warkocze (jak mi włosy urosną). Choć w polskiej rzeczywistości niektóre rozwiązania są albo nieprzydatne, albo niezwykle trudne do zrealizowania, 100LC to encyklopedia inspiracji. Zobacz, jak mogą wyglądać ślubne zdjęcia, co oprócz długiej białej sukni księżniczki można założyć w ten wyjątkowy dzień; czy pan młody bez garnituru to rzeczywiście profanacja..? Dzięki 100LC nie zamierzam wydać ciężkich pieniędzy na ślubnych pseudodoradców, bo strona ta pozwala odkryć w sobie kreatywnego mistrza ceremonii. Żeby było pięknie, głośno i hucznie. A u mnie na pewno będzie… MARTA MAGRYŚ >>110
musli magazine
WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A
{
>>słonik/stopka
}
MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Karolina Natalia Bednarek, Agnieszka Bielińska, Gosia Herba, Aleksandra Kardela, Krzysztof Koczorowski, Marta Magryś, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Iwona Stachowska, Ewa Stanek, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Justyna Tota, Grzegorz Wincenty-Cichy, Kasia Woźniak, Marcin Zalewski współpracownicy: Hanka Grewling, Alicja Kloska, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota, Emilia Załeńska korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski
>>111