Musli Magazine Wrzesień 2010

Page 1

7/2010 WRZESIEŃ

>>BRACHACZEK >>HERBA >>SZABELSKI


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Pakujemy tornistry!

N M

ie tak dawno namawiałam Was do festiwalowych rozjazdów i pakowania walizek… I jak to zwykle bywa, wszystko co dobre, szybko się kończy. Pakujemy tornistry! Nastał wrzesień, a wraz z nim powrót do pracy, szkoły i realiów chłodnawej polskiej prawie-jesieni.

imo wyjątkowo podłego nastroju w związku z nastającą gorszą porą roku (jestem osobnikiem ciepłolubnym!) widzę też dobre strony umykającego lata. Wrzesień to nieśmiała zapowiedź końca kulturalnego sezonu ogórkowego. Będzie głośniej i ciekawiej, ale na prawdziwy wybuch twórczego i artystycznego szaleństwa poczekamy jeszcze miesiąc, nim imprezowa machina na dobre się rozkręci. Mamy już swoje przecieki i wierzcie nam na słowo, że na kulturalnej toruńsko-bydgoskiej mapie wiele się tej jesieni wydarzy, o czym donosić będziemy w kolejnych numerach Musli Magazine.

N

a otarcie łez mamy dla Was wrześniowy rozkład kulturalnej jazdy, pofestiwalowe olśnienia w osobie Julii Jentsch i fotografii Wojtka Szabelskiego z niedawno zakończonego Międzynarodowego Festiwalu Światła „Skyway”. Wszystkim zrozpaczonym z powodu końca urlopu dedykuję swój portret sprzed ćwierćwiecza. Kochani, może być tylko lepiej, pierwszą klasę macie już za sobą! MAGDA WICHROWSKA

>>2

musli magazine


[:]

>>spis treści

>>2

wstępniak. pakujemy tornistry!

>>3

spis treści

>>4

>>10 >>11 >>12 >>13 >>14

wydarzenia ARBUZIA, AB, MARCIN GÓRECKI, ARKADIUSZ STERN, HANNA GREWLING, ANIA ROKITA, SY

na kanapie. święta rodzina MAGDA WICHROWSKA

okiem krótkowidza. maybe baby KASIA TARAS

elementarz emigrantki. f jak fast NATALIA OLSZOWA

a muzom. zbrodzień MAREK ROZPŁOCH

portret. Julia Jentsch: między planem a sceną EWA SOBCZAK

>>18 >>20

poe_zjada. ADAM BLANK zjawisko. życie celebrują w kapciach JUSTYNA TOTA

>>23

portret. Marlene Dietrich — „są kobiety pistolety” MARCIN GÓRECKI

>>26

porozmawiaj z nią... cios w rutynę Z ANIĄ BRACHACZEK (BIFF) ROZMAWIAJĄ MAGDA WICHROWSKA I SZYMON GUMIENIK

>>31

dobre strony. ANIA ROKITA

>>32

galeria. GOSIA HERBA

>>44

nowości [książka, film, muzyka] AB, SY, EWA SOBCZAK, KASIA TARAS, ARBUZIA

>>47

recenzje [muzyka, film, teatr, książka] WIECZORKOCHA, KASIA TARAS, ARKADIUSZ STERN, PAWEŁ SCHREIBER, SZYMON GUMIENIK

>>54 >>56

sonda fotografia. skyway. zeszłoroczne blaski, tegoroczne cienie WOJTEK SZABELSKI

>>74

redakcja

>>76

horroskop. MACIEK TACHER

>>77

słonik/stopka

OKŁADKA: FOT. ROBERT CERANOWICZ (I, IV)

>>3


>> FOTO WYDARZENIE W GALERII BWA

Do 3 października w Galerii BWA w Bydgoszczy będzie można oglądać wystawę pod intrygującym tytułem: „Jeden Pies”. Krótko rzecz ujmując, jest to ekspozycja o fotografii i historii — pokazana z różnych perspektyw i czasów. Autorką projektu jest Violka Kuś z Bydgoszczy. Wystawa prezentowana była już w ramach europejskiego miasta kultury w Wilnie, teraz wróciła do swojej macierzy. Jak sama pomysłodawczyni mówi: „Chciałabym pokazać okiem mojego pokolenia to, czym jest i jaką rolę spełnia fotografia w Polsce, jak

>>wydarzenia

mocno sytuacja polityczna i relacje społeczne miały wpływ na kształtowanie się owej roli fotografii i jej ewolucji jako medium, i ostatecznie jako formy ekspozycji”. Odwiedzający będą mieli okazje prześledzić fotografię od czasów dzisiejszych po lata 50. — to jedyna okazja, by zobaczyć, jakie znaczenie przypisywano tej formie działalności artystycznej przez ostatnie dziesięciolecia. W projekcie wzięli udział również m.in. Tomasz Dobiszewski, Katarzyna Zabłocka i Kinga Eliasz. MARCIN GÓRECKI

Jeden Pies 17 sierpnia–3 października BWA

Sezon w Szafie otwarty! 5 września Teatr Baj Pomorski zaprosi najmłodszych widzów na Wschód i zachód Słonia — tekst Joanny Klary Teske, adaptowany przez Dominikę Miękus, w reżyserii Ireneusza Maciejewskiego, z przytulną scenografią Dariusza Panasa i muzyką Bartłomieja Orła. 12 września o godzinie 12.00 i 16.30 zobaczymy premierę Słowika wg Hansa Christiana Andersena, powstałą z Inicjatyw Scen Aktorskich. Autorem sztuki jest Jacek Pietruski, reżyserii podjęła się Ada Konieczny, scenografię obmyślił Dariusz Panas, a muzykę skomponował Krystian Segda. Zarówno dla reżyserki, jak i dla kompozytora będzie to debiut teatralny. Słowika będzie można oglądać także od 14 do 17 września. Reżyserka przedstawienia tak mówi o spektaklu: „Przez opowieść prowadzi nas Niugin, dziewczynka narodzona przy śpiewie słowika. Opuszcza dom rodzinny i wyrusza w podróż na dwór cesarski w poszukiwaniu dorosłości. Znajduje dojrzałość dzięki poświęceniu, bezwarunkowej miłości i czystości serca, czego ucieleśnioną metaforą jest jej przyjaciel — Słowik. Przedstawienie o wyjątkowej plastyce z finezyjnie wykonanymi mechanizmami lalek kierowane jest do dzieci od lat 4”. 19 i od 21 do 24 września teatr zaprasza widzów na spektakl Na Arce o Ósmej Ulricha Huba, w reżyserii Pawła Aignera, z rewelacyjną klezmerską muzyką Piotra Klimka oraz doskonałą scenografią Pavla Hubički. Spektakl jest dość kameralny, a widzowie usadowieni są na scenie. Z kolei 26, a następnie od 28 do 30 września będzie można oglądać ostatnią premierę teatru Dudi bez piórka. Autorem i reżyserem spektaklu jest Robert Jarosz, teksty piosenek napisała zdolna Malina Prześluga, scenografię zaprojektował Czech Pavel Hubička, a muzyką zajął się Piotr Klimek. Dodajmy, że muzyka wykonywana jest na żywo przez zespół aktorski. Zapraszamy! HANNA GREWLING Więcej informacji na: www.bajpomorski.art.pl.

>>4

musli magazine


>>wydarzenia

MYŚLĘCINEK NA WYSOKICH OBCASACH 4 września wszystkie aktywne kobiety powinny koniecznie obrać kurs na Myślęcinek! To właśnie tam odbywać się będzie 1. Festiwal Aktywności Kobiet „Babie Lato”. Idea imprezy jest przednia i niezwykle świeża, bowiem w twórczy sposób wykorzystuje pełne spektrum aktywności kobiet na polu działalności artystycz-

MUZYKA Z MUSZLI 4 września w Muszli Koncertowej w Parku im. Witosa odbędzie się kolejna odsłona festiwalu, który dobrze jest znany bydgoszczanom lubiącym alternatywne dźwięki w regionalnym wydaniu. Organizatorzy Muszla Fest 2010 — Miejski Ośrodek Kultury oraz Rebel Music BDG — zadbali o to, by na scenie wystąpiły najlepsze zespoły z naszego województwa. To jedna z nielicznych okazji, aby poznać rodzimą scenę metal, punk i reggae. Minifestiwal rozpocznie się o godzinie 16.00 występem bydgoskiej grupy Kontagion. Zespół złożony z muzyków Enemy Division oraz Unborn Suffer gra

muzykę inspirowaną dokonaniami takich kapel jak Fear Factory, Divine Heresy czy Meshuggah. Po ostrym metalu przyjdzie czas na punkowy Killed by Car, doskonale znany bydgoskim klubowiczom. Tuż po nich na scenę wkroczy Stream of Light, który zagra dla zwolenników reggae i ska. Jednak ta przerwa nie będzie trwała zbyt długo. Zaraz potem nastapi powrót do ostrego metalu, a to za sprawą formacji Vidian. Największą gwiazdą będzie grupa Schizma, która gra już od 20 lat. W dorobku Schizmy znajduje się sześć albumów studyjnych, jednak głównym elementem działalności zespołu są niezwykle żywiołowe koncerty. Grali w Niemczech, Francji czy u naszych wschodnich sąsiadów. Najbardziej egzotyczną przygodą grupy była wizyta na International Rock Festival w

nej, zawodowej, naukowej, sportowej, gospodarczej i społecznej. Festiwal bierze także czynny udział w propagowaniu równouprawnienia przez poruszanie palących problemów, z którymi borykają się polskie kobiety, jak choćby przemoc w rodzinie czy handel ludźmi. Organizatorem imprezy jest Leśny Park Kultury i Wypoczynku „Myślęcinek”. Patronat nad imprezą objęli pp. Maria i Konstanty Dombrowiczowie, Marszałek Województwa Piotr Cał-

Busan, w Korei Południowej w 2002 roku, gdzie Schizma wystąpiła przed wielotysięczną publicznością u boku takich sław jak Cannibal Corpse czy Kreator. Na zakończenie zagra szubińska formacja Somethnig Like Elvis. Nazwa zespołu została zaczerpnięta z Dzikości serca — filmu Davida Lyncha. Ich znakiem rozpoznawczym jest połaczenie hardcorowych dźwieków z brzmieniem akordeonu. W 2003 roku zespół został rozwiązany. Bracia Kapsowie założyli Contemporary Noise Quintet, natomiast reszta zespołu utworzyła grupę Potty Umbrella. Jednak w tym roku muzycy znowu grają razem, a Muszla Fest to jedna z nielicz-

becki i Główny Inspektor Pracy Tadeusz Jan Zając. Gwiazdą festiwalu będzie Renata Przemyk. W ramach imprezy odbędzie się także Wielka Zamieniada, podczas której będzie można odświeżyć swoją garderobę. Dziewczyny, szczegóły na: www.babielato.info/main. php. Do zobaczenia! ARBUZIA 1. Festiwal Aktywności Kobiet „Babie Lato” 4 września, godz. 14.00 Bydgoszcz, Leśny Park Kultury i Wypoczynku „Myślęcinek”

>> nych okazji, żeby posłuchać ich na żywo. Wstęp na koncerty jest bezpłatny. (AB)

Muszla Fest 2010 4 września, godz. 16.00, Muszla Koncertowa w Parku im. Witosa Bydgoszcz

>>5


>> METALE, PUNKI I DIDŻEJE... NAJAZD W NRD

Wrzesień w klubie NRD zapowiada się ostry i wybuchowy. Obok stałych, cyklicznych imprez, takich jak np. „Stylez Unity Dance Session” (w każdy poniedziałek) czy „Drum’n’Bass Session” (co drugi wtorek), w gościnnych progach klubu zagrają brazylijska metalowa U-Ganga, rock’n’rollowa formacja The Kolt z Pułtuska, toruńska grupa punkowców The Viants oraz legenda polskiej sceny niezależnej — Włochaty. Z kolei fanów ragga jungle, dubstep i drum’n’bass rozkręci „Głośnik!”, czyli impreza pod przywództwem szalonego składu Track Numba1. Dnia 17 września o godzinie 21.00 oprócz gospodarzy zagrają także DJ-e, miłośnicy elektroniki i organizatorzy wielu ciekawych wydarzeń w naszym regionie. Będą to Justine d’Arc i Fuckhate z Torunia oraz gość specjalny — Halle z Bydgoszczy, który w swojej twórczości porusza się pomiędzy drum’n’bass, trance, chillout i tym, co można nazwać zimnym cyfrowym dźwiękiem. W regionie znany jest z klubu Yakiza z Bydgoszczy, gdzie tworzył swój cykl „Kanapka a’la Halle”, oraz z przewodzenia nieistniejącemu już klubowi Atelier 74. Zapowiadają się więc szalony wieczór i noc — przepustka kosztuje 5 zł. W pierwszych dniach miesiąca, dokładniej 7 września, swoimi ciężkimi rytmami poczęstuje nas brazylijska U-Ganga. Zespół ma już spory staż — gra już od 16 lat. Powstał w stanie Minas Gerais, czyli w tym samym miej>>6

scu co Sepultura czy Overdose. W muzyce U-Gangi słychać przede wszystkim crossover, thrash metal i hardcore. Dodatkowo to mocne brzmienie doprawione jest hip-hopowymi samplami, scretchami i dubowym klimatem — melanż zatem ciekawy i wart posłuchania. Następni w kolejce są The Kolt i The Viants — młode grupy (talenty) polskiej sceny rockowo-punkowej, które dadzą podwójny koncert w NRD tuż po „Głośniku!”, czyli 18 września. Na dobre zakończenie miesiąca prawdziwa śmietanka do spicia — 25 września w NRD zagra Włochaty, legendarna kapela anarchopunkowa ze Szczecina, która na scenie jest już ponad 23 lata. W 1987 roku Włochaty zagrał swój pierwszy koncert, a w 1993 w Jarocinie (po kilku nieudanych próbach zainteresowania organizatorów swoją muzyką). W 2003 roku Włochaty zagrał też dwa koncerty z Conflictem — brytyjską grupą, do której często byli porównywani. Większości zainteresowanym składu nie trzeba chyba przedstawiać. Niewątpliwie wielu ze sceny anarchopunkowej wychowało się na ich utworach, a ich albumy, takie jak Włochaty, Wojna przeciwko ziemi, Droga oporu, Zmowa czy Dzień gniewu, na pewno przejdą do historii podziemnej sceny muzycznej. Mam nadzieję, że na koncercie zespół oprócz swoich sztandarowych kawałków zagra także materiał z najnowszej płyty Wbrew wszystkiemu. Będzie zatem ostro i wybuchowo — jak przez cały wrzesień w NRD! (SY)

>>wydarzenia

BYDGOSZCZ NA CELOWNIKU IMPERIUM

Nieco ponad trzy dekady temu świat ujrzał drugą (przez wielu uważaną za najlepszą) część sagi George’a Lucasa: Imperium kontratakuje. Z tej okazji w Bydgoszczy odbędzie się druga specjalna edycja StarForce 2010. Uświetni ją swoją obecnością David Prowse — odtwórca roli jednego z najbardziej znanych czarnych charakterów w historii kina, czyli Dartha Vadera. — Wszystkich chętnych poznania potęgi Mocy (i nie tylko) nie może zabraknąć na paradzie fanów, która przemaszeruje ulicami Bydgoszczy, otwierając imprezę — zachęca Rafał Frąckiewicz, koordynator zlotu. — Kolejne atrakcje będą czekać w centrum kongresowym „Opera Nova” i na Wyspie Młyńskiej, a wśród nich m.in. pieczołowicie wykonane modele statków z uniwersum Star Wars autorstwa braci Kulesza, pojedynki na miecze świetlne, a także spotkanie ze Staszkiem Mąderkiem, reżyserem Stars in Black, i Jackiem Drewnowskim, redaktorem „Star Wars — Komiks”. StarForce 2010 to także walki robotów, zabawa w rysowanie największego komiksu świata oraz gry i quizy dla najmłodszych adeptów Mocy. Więcej informacji można znaleźć na stronie internetowej imprezy http://www. starforce.eu. Organizatorami StarForce 2010 są Kujawsko-Pomorska Organizacja Turystyczna, Urząd Miasta Bydgoszcz, Urząd

StarForce 2009 — ubiegłoroczna edycja toruńska

musli magazine


>>wydarzenia

ANIA ROKITA

KUŹNIA W CSW 17 września w Centrum Sztuki Współczesnej otwarta zostanie wystawa awangardowej grupy fotograficznej ZERO-61. Toruńska grupa artystów, działająca od 1961 roku, osiem lat później zaprezentowała swój ostatni projekt, z racji miejsca ekspozycji (na terenie starego warsztatu kowalskiego przy ulicy Podmurnej 32 w Toruniu) zatytułowany „Kuźnia”. To właściwie retrospektywna wystawa o wystawie. Projekt „Kuźnia” stanowi analizę prezentacji z 1969 roku i jest próbą wpisania jej w dyskurs dotyczący problematyzowania pojęcia wystawy, podejmowany przez środowiska neoawangardowe w latach 60. i 70. XX wieku. Jednocześnie stara się uchwycić proces rozwoju grupy ZERO-61, który doprowadził do jej ostatniej prezentacji. Ekspo-

zycja ta jest ważna również dla zrozumienia całej sztuki tego czasu, gdyż była ona miejscem prowokacyjnego, a nawet ludyczno-prowokacyjnego niszczenia przez artystów swych prac na oczach widzów. Należy to łączyć z kwestionowaniem dotychczasowego modelu dzieła artystycznego (nie tylko fotograficznego), gdyż wystawa z dzisiejszego punktu widzenia była intermedialną instalacją. Jak po ponad czterech dekadach odebrany zostanie radykalizm wywodzącej się z ruchu studenckiego nieformalnej grupy, kontestującej wówczas zarówno oficjalną fotografię ZPAF-u, jak i graficzno-malarską z kręgu „Grupy Toruńskiej”, zobaczymy w CSW.

>>

StarForce 2010 10–12 września, Centrum Kongresowe „Opera Nova”, Wyspa Młyńska

ARKADIUSZ STERN

Grupa ZERO-61, Kuźnia 17 września–14 listopada, Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”

FOT. A. RÓŻYCKI

ZDJĘCIA: WIECZORKOCHA

Marszałkowski Województwa Kujawsko-Pomorskiego, przy współpracy członków Legionu 501 (Polish Garrison), Rebel Legionu (Eagle Outpost) i fanklubów Star Wars z Bydgoszczy i Torunia. Patronat nad imprezą sprawuje Polska Organizacja Turystyczna. StarForce 2010 współfinansowany jest przez Unię Europejską w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Kujawsko-Pomorskiego.

Antoni Mikołajczyk, Koszula, obiekt, wystawa Kuźnia 1969 >>7


FOT. MATERIAŁY PRASOWE

>>wydarzenia

WŁĄCZ GŁOŚNIK! Nie ma innej rady dla torunian w tym miesiącu, jak włączyć się do zabawy, którą wspólnie nagrywają klub NRD i skład Track Numba1. Już 17 września organizatorzy i Musli Magazine zapraszają na jedyną w swoim rodzaju imprezę, na której królować będą dźwięki i rytmy spod znaku ragga jungle, dubstep oraz drum’n’bass, czyli mieszanka wybuchowa, i to nie do odrzucenia. Pozostaje jedynie podkręcić głośniki i dać się porwać szalonemu składowi Track Numba1 i zaproszonym przez nich — niemniej „spokojnym” — gościom. Oprócz gospodarzy zagrają także dje, miłośnicy elektroniki i organizatorzy wielu ciekawych wydarzeń w naszym regionie. Będą to Justine d’Arc i Fuckhate z Torunia oraz gość specjalny — Halle z Bydgoszczy, który w swojej twórczości porusza się pomiędzy drum’n’bass, trance, chillout i tym, co można nazwać zimnym cyfrowym dźwiękiem. W regionie znany jest z klubu Yakiza z Bydgoszczy, gdzie tworzył swój cykl „Kanapka a’la Halle”, oraz z przewodzenia nieistniejącemu już klubowi Atelier 74. Halle jest organizatorem eventów, promotorem, krytykiem, inwestorem, trenerem i ojcem, ale najważniejszy jest fakt, że

Halle nie pamięta zazwyczaj, gdzie i z kim grywa, co gwarantuje wszystkim odważnym głośnikomaniakom szaloną i pełną polotu noc. Start o godzinie 21.00 w klubie NRD przy ul. Browarnej 6. Wjazd za okazaniem 5 polskich złotych. Musli Magazine mówi „enjoy”. (SY)

Zagrają: >>FREEDOM SOUND — TORUŃ [Feel Like Jumping / Track Numba1] >>HOODY DREAD — TORUŃ [Feel Like Jumping / Track Numba1] >>COOK/E — TORUŃ [Track Numba1] >>JUSTINE d’ARC — TORUŃ [Killa Beatz] >>HALLE — BYDGOSZCZ [Fiordy / Yakiza / Tabubar] >>FUCKHATE — TORUŃ

>> FOT. MATERIAŁY PRASOWE

Linki do zaliczenia: www.myspace.com/enerde www.myspace.com/tracknumba1 www.myspace.com/unknown_user_id www.myspace.com/djhalle www.myspace.com/123739309

Halle >>8

IMPROWIZACJA TO ICH ŻYWIOŁ Miłośników jazzu z pewnością ucieszy fakt, iż po świetnie przyjętym przez publiczność koncercie w Mózgu znowu będą mieli okazję oklaskiwać Matthew Shippa. Ten jazzowy pianista tworzy muzykę, w której miesza się free jazz oraz nieco uwspółcześniona klasyka. Matthew to samorodny talent, który dojrzałość muzyczną osiągnął bardzo wcześnie. Grę na fortepianie rozpoczął w wieku pięciu lat, a na wykonywanie jazzu zdecydował się już jako dwunastolatek. Początkowo występował w miejscowych grupach rockowych, najczęściej na instrumencie elektrycznym. W zasadzie nigdy nie odebrał formalnego wykształcenia muzycznego, brał jedynie prywatne lekcje. Popularność zdobył we wczesnych latach 90. jako pianista David S. Ware Quartet, a niedługo potem zakładał własne formacje, najczęściej wraz z basistą Williamem Parkerem. Grywał też z innymi muzykami, m.in. z legendarnym Roscoe Mitchellem czy skrzypkiem Matem Manerim.

Tym razem do współpracy zaprosił Joe Morrisa — uznanego przez brytyjskie media za jednego z najlepszych amerykańskich improwizatorów. To gitarzysta, który stawia przed sobą wielkie wyzwania, starając się dorównać swoim idolom, takim jak Miles Davis czy Ornette Coleman. Jest cenionym autorytetem, nagrał ponad 30 albumów, wykłada i prowadzi warsztaty w Stanach i Europie. Obecnie pracuje na wydziale jazzu i improwizacji w New England Conservatory. W 1998 i 2002 roku nominowano go do nagrody New York Jazz Awards w kategorii Najlepszy gitarzysta. Zresztą muzyka mówi sama za siebie, a jego z pewnością warto posłuchać na żywo, szczególnie w duecie z Matthew Shippem. Koncert organizowany przez Mózg oraz Miejski Ośrodek Kultury w Bydgoszczy odbędzie się w Pałacu w Ostromecku 19 września o godzinie 18.00. Wejściówki w cenie 30 zł można nabyć w klubie. (AB) Matthew Shipp 19 września, godz. 18.00, Pałac w Ostromecku musli magazine


BABIE LATO W WOZOWNI Wrzesień w toruńskiej Wozowni zapowiada się wielce interesująco. Już w pierwszy piątek galeria zaprasza na otwarcie dwóch wystaw: pierwsza to multimedialny projekt „MAN – RW” Bartka Jarmolińskiego, absolwenta łódzkiej ASP. Artysta zaprezentuje zmiany w postrzeganiu współczesnego mężczyzny i przypisywanym mu od zawsze rolom, które w XXI wieku uległy wyraźnym metamorfozom. Dbałość o siebie, umiejętność wyrażania emocji czy potrzeba pozostania z dzieckiem w domu to role, które wcześniej przypisywane były tylko kobiecie — dziś przejmuje je „prawdziwy wielofunkcyjny” mężczyzna. Na projekt składa się cykl obrazów ,,MAN – RW”, filmy Wstyd oraz Wartości prawdziwego mężczyzny, cykl fotografii „Confessions after hours” oraz obiekt „Wstyd mi”. Ekspozycja kolejnego artysty, Marcina Zawickiego, tegorocznego absolwenta ASP w Gdańsku, różnić się będzie od dotychczas prezentowanych prac w ramach cyklu „Dotykać bardzo proszę”, podczas których prezentowano tylko instalacje i obiekty. Tym razem salę laboratorium wypełnią obrazy w konwencji trompe l’oeil z licznymi nawiązaniami do dawnego malarstwa iluzjonistycznego. W malarstwie Zawickiego iluzjonizm służy tworzeniu sztucznych, symulakrycznych krajobrazów — kuszących perspektywą dotykowej, nierealnej weryfikacji — w zestawieniu z wizualizacją rzeźb, jarmarcznych porcelanowych figurek i odlewów z masy plastycznej lub wosku. Tydzień później wydarzenie, które polecamy gorąco — otwarcie 8. Triennale Małych Form Malarskich. TMFM jest cykliczną ogólnopolską imprezą Wozowni o charakterze konkursowym, od samego początku pomyślaną jako przegląd najlepszych i najciekawszych małych form malarskich tworzonych aktualnie, której celem było i jest pokazanie stanu i kondycji współczesnego malarstwa, ujawnienie nowych postaw i debiutujących twórców. Konkursowy przegląd, odbywający się dotąd co dwa lata, skierowany jest do profesjonalnych artystów plastyków, a formuła otwartej imprezy daje okazję do szerokiej konfrontacji

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

>>wydarzenia

twórczości artystów, którzy uprawiają ten rodzaj malarstwa. Organizatorzy pozostawiają twórcom pełną swobodę w wyborze techniki, tematu, stylistyki, jedyne ograniczenie stanowią wymiary prac, i to właśnie decyduje o specyfice i atrakcyjności toruńskiego Triennale — format pracy nie może przekraczać 600 cm2. Obradujące w maju jury TMFM zakwalifikowało do wystawy 266 małych form malarskich 137 artystów i dokonało wyboru laureatów nagród, które wręczone zostaną podczas uroczystego wernisażu wystawy 10 września. Ostatnią wrześniową propozycją Wozowni będzie wystawa fotograficzna „Zjawiska naturalne” Basi Sokołowskiej, wykładowcy fotografii w Europejskiej Akademii Fotografii i Studium Fotografii ZPAF. Dotychczasowy dorobek artystki, prezentowany w warszawskim CSW w 2009 roku, będzie w toruńskiej Wozowni swoistym rozwinięciem koncepcji ujawnionych na Zamku Ujazdowskim. Dla artystki bardzo ważna jest sama procesualność fotografii w wpisaną w nią jasną przemianę. Ewolucję w fotografii Sokołowskiej zobaczymy w postmodernistycznej zabawie z kompleksową kompozycją i bogatą kolorystyką, następnie w formach bardziej abstrakcyjnych i syntetycznych oraz w najnowszej fotografii dokumentalnej. Tradycyjnie zatem powakacyjnie nie zabraknie w toruńskiej Wozowni atrakcji — i to w tak szerokiej oraz ciekawej palecie. My tam będziemy na pewno!

>< ARKADIUSZ STERN

Bartek Jarmoliński, „MAN – RW”, 3–19 września

Marcin Zawicki, w ramach cyklu „Dotykać bardzo proszę”, 3–19 września

Basia Sokołowska, „Zjawisko naturalne”, 2 września–17 października

8. Triennale Małych Form Malarskich, 10 września–3 października >>9


>>na kanapie

Święta rodzina >>

Magda Wichrowska

Kiedy pisałam ten felieton, pewien mężczyzna rzucił pod pałacem prezydenckim słoikiem z fekaliami w tablicę upamiętniającą krzyż i ofiary katastrofy smoleńskiej. Tak się składa, że w naszym kraju to, co uświęcone, często cuchnie. Stawiamy krzyże, później pomniki tych krzyży, by na koniec obrzucić je gównem. Coś, co zupełnie nie jest zrozumiałe dla naszych zachodnich sąsiadów, jest naszym powszednim polskim szambem. A wszystko zazwyczaj zaczyna się w kościele od całkiem przyjemnej, pachnącej różami ceremonii ślubnej. Słowa przysięgi „nie opuszczę cię aż do śmierci” brzmią dla mnie za każdym razem tyleż samo słodko, co złowrogo. A uświęcony przez Kościół i bogobojny naród sakrament często równie intensywnie pachnie domowym obiadem, co rodzinnym szambem. Co mnie podkusiło do zabrania głosu w tym odległym dla mnie temacie (przysięgałam jedynie, „że uczynię wszystko, aby moje małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe”)? Usłyszałam niedawno, że bez względu na wszystko „rodzina to rzecz święta”. Chociaż jestem ateistką, to muszę przyznać, że coś jest na rzeczy. Krótkie rozmowy telefoniczne z mamą, wyrwane w biegu, w ciągu dnia, rzeczywiście traktuję jak nasz święty czas. Papieros przy piwie w chłodny letni wieczór z tatą — bezcenne! Moje dzieciństwo wspominam jako piękną drogę, na którą patrzyłam oczami swoich rodziców. Nie było w nim złych ludzi, było za to dużo śmiechu i życzliwości wobec świata. Zastanawia mnie jednak, co z dziećmi, które od małego żyją w strachu i ciągłej niepewności. Czy rodzice, którzy podnoszą rękę na własne dziecko, którzy nie szanują go, nie liczą się z jego zdaniem, nie pokazują mu okna na świat, tak samo jak inni zasługują na szacunek? Czy toksyczne relacje domowe, w których brak zrozumienia, w których rządzi pięść i przemoc psychiczna można nazwać świętą rodziną? Jako etyk (chociaż na emeryturze!) mówię zdecydowane NIE! Świętość każdej rodziny to jej codzienne rytuały, które wychodzą naprzeciw oczekiwaniom, wrażliwości i potrzebom każdego z jej członków. Tam, gdzie ich nie ma, gdzie nie ma więzi, nie ma też świętości, a ludzie są sobie obcy. Moja rodzina to rzecz świecka. Nikt z niebiańskiego urzędu nie karze mi trwać przy drugim człowieku. Sama decyduję o własnym losie. Wiem, że na miłość i szacunek swojego dziecka

„ >>10

będę musiała zapracować uczuciem, dobrocią, delikatnością i ciepłem, a jeden fałszywy krok może skrzywdzić malucha i zostawić w nim rysę na całe życie. Jeśli przestanę pracować nad „zgodą, szczęściem i trwałością” w swoim związku, rozpadnie się on na kawałki. Jedno jest w tym wszystkim diabelnie pokrzepiające. Świadomość, że moje życie jest w moich rękach. Jadąc w góry, nigdy nie wsiadam do kolejki, która zabierze mnie na sam szczyt. Dużo przyjemniejsza od pięknego widoku, a dużo częściej przyzwoitego widoczku, który jeszcze częściej okazuje się jedynie przykrywką dla niejednej świętej rodziny, jest długa droga przez codzienne wertepy. Czasami wpadam w dołki rutyny, czasami mamy pod górkę i nie po drodze, czasami zabija mnie monotonia prostej trasy, zupełnie różna od frywolnej, ekscytującej balangi, którą beztrosko uprawiałam dość długo, ale zawsze jest obok mnie ktoś, kto stara się podobnie jak ja, bo wie, że cholernie dużo ma do stracenia. Jest też jakiś element świętości w tej świeckiej rodzinie, gdy siedzimy razem przy stole, czytamy w sobotę gazetę w łóżku i popijamy kawę, nie patrząc na zegarek, że odjeżdża tramwaj. I wtedy, kiedy spotykamy się z przyjaciółmi. Oni też są naszą rodziną. Nie łączą nas więzy krwi, ale coś dużo bardziej cennego — szacunek i miłość, których brakuje w niejednej świętej rodzinie.

musli magazine


Maybe Baby >>

>>okiem krótkowidza

Kasia Taras

„Jeśli do pewnego wieku kobieta nie zajdzie w ciążę, to jej odbija”. Nie wiem, czy wiernie zacytowałam fragment reklamujący polską komedię wyprodukowaną przez koncern, który w programach informacyjnych udaje, że jest liberalny, nowoczesny, tolerancyjny i współczujący, za to komedie (i programy rozrywkowe) wychodzą mu, używając eufemizmu, nie do końca udane. Jeżeli cytuję niewiernie, to dlatego, że mnie zamurowało. Jest jeszcze coś, co odbiera mi wzrok (słaby) i słuch (doskonały). Takiego stężenia braku delikatności dawno nie spotkałam. Komedia, na którą nie poszłam i nie pójdę, bo mimo miłości do polskiego kina — często krwawo okupionej: te polemiki, te posty… — na polskie komedie (zwłaszcza tzw. romantyczne) nie chodzę. Nie chodzę od czasu, kiedy zawiódł mnie dobrze radzący sobie (do czasu) i inteligentny tandem reżysersko-scenariopisarski, robiąc komedię, w której dostało się i feministkom, i katolikom — jakby bycie jednym wykluczało bycie drugim (ta przenikliwość i finezja), i wierzącym, i nie, i dziewicom, i damom doświadczonym. Wszystkim. Żeby to jeszcze rózeczką, ale nie. Cepem. Potem jeszcze raz spróbowałam, bo w komedii (wyprodukowanej znów przez ów koncern) wystąpił Mój Ulubiony Bardzo Zdolny i Przystojny Aktor, którego karierę śledzę jeszcze od spektaklu dyplomowego w Akademii Teatralnej. W filmie grał fotografika. (Ci mężczyźni z obiektywami…) Ukochanego Aktora nie pamiętam. Pamiętam tylko insert. Modela reklamującego bieliznę. No i wystraszyłam się swojego kobiecego szowinizmu i seksizmu, że tylko ciało męskie mi w głowie. A kysz! Z komediami zatem koniec. Komedia powinna bawić. Nie wiem, kogo może bawić kwestia niepłodności bądź bezpłodności, bo — jak błyskotliwie wywnioskowałam na podstawie „zajawki”, która odebrała mi wzrok, słuch, smak i czucie w członkach — komedia owa opowiada o małżonkach, którzy chcieliby mieć dziecko, a nie mogą. Temat cudny i do bólu komediowy! Nie wiem, co może być zabawnego w upokarzających badaniach lekarskich, jakie muszą przejść mężczyźni, którzy chcą mieć dzieci i nie mogą. Albo w bolesnej (i drogiej) diagnostyce, jakiej są poddawane kobiety, które chcą zostać mamami. Nie wiem, co jest śmiesznego w diagnozie, że macierzyństwo i oj-

costwo są niemożliwe. Faktycznie, można pęknąć ze śmiechu, kiedy komuś wali się świat, bo druga połowa odeszła do kogoś, z kim może mieć dziecko. Albo odszedł ten, z kim chciało się mieć dziecko. (Tadeusz Konwicki zrobił elegancki i wyciszony film o kobiecie, która kochała raz w życiu, Ostatni dzień lata. I była w tym uczuciu wiarygodna. Ileż dowcipu z takiej sytuacji wyciągnęliby dzisiejsi scenarzyści!) Jeszcze zabawniejsze są pytania „krewnych i znajomych królika”, dlaczego jeszcze nie? I te ciocie na imprezach rodzinnych, martwiące się: no kiedy? A już najbardziej zabawna musi być sytuacja, kiedy na skutek agresywnej kuracji hormonalnej rodzi się dziecko, a potem je się osieroca, bo istnieje coś takiego, jak działania niepożądane kuracji. Rodziny, które straciły kogoś na skutek próby zrealizowania tak ludzkiego pragnienia, pewnie pokładały się ze śmiechu, słysząc ów błyskotliwy bon mot. Podziemie surogatek czy rozterki: adopcja, kolejna próba, medycyna alternatywna, czekanie, a może damy sobie spokój, a może spróbować z kimś innym — tematy czekają, scenarzyści do komputerów! Daleka jestem od cenzurowania tematów i pomysłów. Uważam, że o wszystkim można robić filmy, byle nie szkodzić, byle umieć, byle mieć minimalne wyczucie. Tak, jestem za polityczną poprawnością, jeżeli przez to ktoś może uniknąć cierpienia. Jeżeli corectness to za dużo, to może pogodzi nas określenie „kwestia smaku”. Dowodem, że można o kłopotach z płodnością opowiedzieć elegancko, dowcipnie i przejmująco jest Maybe Baby Bena Eltona, który — jak wieść niesie — zrobił film o swoich problemach. Zatem wiedział, o czym pisze i co kręci. I jak to się ogląda. I nikogo nic nie boli. I jest o czym myśleć. Swoją drogą mieć wybór między potencjalnym ojcem granym przez Lauriego a tatą a la Purefoy… Precz, szowinistyczna fantazjo!

>>11


>>elementarz emigrantki

F jak fast >>

Natalia Olszowa

Szybko wstać, szybko wygrzebać się z łóżka — po to tylko, by szybko dotrzeć do pracy. Nie ważne, czy jedziesz autem i spędzasz swój poranek w korku, czy wyczekujesz na stacji metra, czy też na przystanku ciągle spóźniającego się autobusu, ważne, że masz być na czas, masz być punktualnie, bo tego oczekuje pracodawca, takie są zasady gry, a potem... Czeka cię szybki powrót do domu w nadziei, że nie spóźnisz się na metro, nie ucieknie ci autobus i że ominiesz jakimś cudem korek samochodów, których jest więcej niż mieszkańców miasta. Tak, pracować szybko, odpoczywać szybko, żyć szybko, jeść szybko. Nie zdrowo, nie spokojnie, nie relaksacyjnie, ale szybko. Szybki łyk kawy, nim w pośpiechu wybiegniesz z domu, potem kolejny w porze lunchu, do spółki z jakąś gotową kanapką, bo nie miało się czasu jej zrobić w domu, albo — co gorsza — nie miało się czasu na kupienie produktów… A wszystko to kosztem naszego samopoczucia i zdrowia. Niedawno jeszcze reklamy telewizyjne ograniczały się do proszków do prania, dziś to głównie jedzenie i leki. W tym samym spocie reklamowym pojawiają się „gołąbki inaczej” i „awangarda w kuchni”, a zaraz po nich coś na zgagę. Gotowe mieszanki przypraw są obecnie na topie, tak jak modne stało się jadanie poza domem. Komu się chce sterczeć nad garami, skoro można zjeść coś szybko, tanio, na miejscu czy na telefon. W Dublinie przed recesją było to bardzo popularne, obecna mieszanka kultur i sposobów oszczędzania portfela pokazuje, że nie wszyscy wybierają taki sposób żywienia się. Zresztą, ile można jeść to samo? Niby jest dużo możliwości, a im większe miasto, tym ich więcej. W Dublinie tzw. fast-food barów jest mnóstwo i — o dziwo — przepełnione są ciągle miejscową ludnością (ale nie tylko). Bywalcami są głównie skacowani single, wycieczki turystów czy leniwych studentów, ale czasem i całe rodziny. „Tata je hamburgery, a my dostajemy zabawki” — podsumowało kiedyś szczerze dziecko w autobusie. A co potem? Czy kiedy dorosną, będą gotować w domu, i czy w ogóle będą potrafiły to robić? Przyzwyczajonych do wspól-

„ >>12

nych wypadów na Big Maca nie podejrzewam o finezję kulinarną i chęć jej realizowania. Prosto, łatwo, szybko i tanio, ale czy zdrowo? To już inna kwestia. Choć osobiście nie jestem zwolenniczką spędzania dłuższego czasu w kuchni i lubię od czasu do czasu zjeść coś na mieście, to jednak uważam, że trzeba zachować tzw. „złoty środek”. Na rynku coraz częściej pojawiają się tzw. pół-produkty, jak np. gotowe mieszanki sałatek, warzyw czy potraw, których przeznaczeniem jest piekarnik lub mikrofala. Są one modne, bowiem zdają egzamin w ciągle spieszącym się świecie. Ludzie kupują nawet zupy w kartonikach, które na mój gust smakują paskudnie, ale jaką mam gwarancję, że zupa, którą jem na rogu w barze, nie pochodzi właśnie stamtąd? Żadnej! Dochodzimy do ostatecznej kwestii, czy jedzenie jest (czy powinno być) przyjemnością, czy raczej przykrym obowiązkiem? Wydaje mi się, że w dzisiejszym pośpiechu zatraciliśmy poczucie tej różnicy. Czy przysłowiowy łyk kawy jest łykiem kofeiny, czy też rytualnym delektowaniem się w tej właśnie chwili? Żywność jest źródłem energii, ale i relaksu — jeśli się odpowiednio do zagadnienia podejdzie. Nie chodzi tu o szybki łyk kofeiny, ale o poczucie tego aromatu z cienkiej porcelanowej filiżanki, chociaż jeden z budowlańców powiedział mi, że to zależy od sytuacji, bo kiedy remontuje łazienkę niekoniecznie zależy mu na cienkiej porcelanie. I ostatnia rzecz — jedzenie było, jest i powinno być czynnością społeczną, tymczasem jakość spożywania naszych posiłków pozostawia wiele do życzenia nie tylko pod względem ich wartości energetycznych i estetycznych, ale i spełniania społecznych funkcji. Coraz częściej izolujemy się, rozsiadając się wygodnie w fotelu w towarzystwie telewizora, i zamiast potraktować to jako przyjemną część dnia, postrzegamy jedzenie jako przykry obowiązek, ograbiając samych siebie z wielu przyjemnych aspektów, jakie niesie ze sobą wspólne spożywanie posiłków.

musli magazine


Zbrodzień >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

Zbrodzień to ja. Potencjalny przynajmniej lub nieświadomy, a może i świadomy — któż wie albo któż nie wie, albo któż wie, a nie powie; a któż powie... Zbrodzień de iure czy w sensie potocznym, jednoręki czy dwugłowy... Skoro sam o sobie nie wiem nic albo wiedzieć nie chcę, jakim prawem mogę z góry negować hipotezy zaledwie — bo przecież nie sądy, a tak naprawdę zapytania jedynie — ludzi dobrej woli. Ludzi przejętych losami Rzeczypospolitej, ludzi bardzo poważnych, często zasłużonych w walce o wolność. Gdyby we wczesnych latach powojennych nie stawiano podobnych pytań, gdyby wszyscy grzecznie jak stado baranów głosowali trzy razy tak, surowo byśmy musieli osądzić pokolenie tamtych lat. Gdyby kolejne pokolenie grzecznie czekało na efekty reform w wydaniu Gomułkowsko-Gierkowskim, w lipcu bieżącego roku zapewne czcilibyśmy 66-lecie Polski Ludowej. Gdyby Kościół przegrał w latach 50. walkę o Krzyż, moglibyśmy nigdy nie doczekać wolności. Dla ludzi walczących za Prawdę o Katastofie jest to dalszy ciąg tamtej walki. Ktoś, kto wierzy, że staliśmy się znowu w jakiś tajemy, ukartowany nad naszymi głowami sposób satelitą Imperium, nie da sobie wmówić innej wersji wydarzeń, bo nie chce być pogłowiem tego stada beczącego na modłę wielbicieli KPP i WSI. Wierzy, że tak jak w podziemiu lat stanu wojennego walczy za Sprawę Polską. Jak nasi dziadowie bronili polskości przed żywiołami ruskimi i pruskimi. Motywy najszlachetniejsze, wzniosłe i wyrosłe na fundamencie odpowiedzialności za Ojczyznę...

Czy nie jest tak, że przez lata różnorakich niewoli, zmuszeni pielęgnować w sobie cnotę nieufności, nie potrafią Polacy tego przyzwyczajenia zweryfikować, dokonać przewartościowania? Czy nie należałoby zdrowego sceptycyzmu — też niezbędnego w demokracji, której przecież zawsze zagrażają przeróżne pokusy, zakusy (wszak władza jest jedną z największych namiętności rodzaju ludzkiego!) — uzupełnić cnotą zaufania? Zaufanie utożsamia się z naiwnością. Frajer, głupi, nadzieja matką głupich, nie ufaj rudym! Owszem, w grupie, wśród swoich, w rodzinie — to co innego, nie podkreśla się nawet wagi wzajemnego zaufania, bo i po co... Tym bardziej, że i u Nas może być jakaś czarna owca w owczej skórze, a jak jest, to przecież zaraz może wszystko lec w gruzach; trzeba zatem na nowo określić tego byłego już — jako zaprzańca, wroga, kapusia, tego be, tego odtąd dotąd fuj, fuj, fuj. Najlepiej więc umieć dobrze liczyć — i tylko na siebie. I może na swoich. Ale tylko na tych, co nie oddają się za rubla Ruskim. Chyba jakiś wirus nas trawi — nie tylko na preriach publiczno-polityczno-medialnych, ale i w życiu codziennym, polskim, już po zaborach i kolejnych formach podległości. Brak minimum zaufania, brak przeciwwagi dla sceptycyzmu, który bez tego minimum — i nie ma mocnych — musi stać się zaślepieniem.

jak ojca ojciec i ojca dziad, co z Legionami przemierzył świat szukając drogi przez krew i blizny do naszej wolnej Ojczyzny! (za J. Żuławskim) Czego więc brak? Co sprawia, że ręce opadają — nawet, gdy się dostrzega motywy — te i nie tylko te, także ból po stracie prezydenta, członków rodzin, przyjaciół, których zabrał 10 kwietnia?

>>13


D

między planem a sceną

Julia Jentsch

*

elikatna, eteryczna, piękna i subtelna — niemiecka aktorka Julia Jentsch. Uosobienie dziewczęcej łagodności, szczerości i pogody ducha. Aż trudno uwierzyć, że nie grywa w komediach romantycznych, a w jej bogatym już dorobku zawodowym przeważają role dramatyczne o najcięższym kalibrze — bohaterki skazane na trud, cierpienie i śmierć. Na szczęście samo życie skazuje ją, jak dotąd, wyłącznie na sukcesy. Do jednego z ostatnich miał okazję przyczynić się Toruń za sprawą organizatorów Tofifest, którzy zdecydowali, by jej dotychczasowe dokonania uhonorować Specjalnym Złotym Aniołem dla Najbardziej Obiecującej Artystki Kina Europejskiego. W świadomości polskich widzów Julia Jentsch zaistniała dzięki Edukatorom Hansa Weingartnera, a przede wszystkim tytułowej roli w dramacie Sophie Scholl — ostatnie dni Marca Rothemunda. Jednak największym zaskoczeniem było podjęcie ryzyka zagrania Polki w polskim filmie, czyli przyjęcie propozycji Małgorzaty Szumowskiej wykreowania głównej roli w 33 scenach z życia — zadanie bardzo trudne pod wieloma względami, choć aktorka >>14

>>portret

przyznaje, że decydując się, nie do końca wiedziała, na co się porywa. Doświadczenie wyniesione z tego projektu, w którym zagrała niezwykle intensywnie i skrajnie, były dla niej — jak sama ocenia — ważną aktorską lekcją. Ten i inne jej wybory potwierdzają z pewnością jedno — Julia Jentsch należy do tych aktorek, które traktują swoją pracę niezwykle poważnie, z pełnym zaangażowaniem, nie szczędząc sił, by sprostać podejmowanym wyzwaniom, tworzą niezapomniane, silne i wyraziste postaci. Co sprawia, że włożony wysiłek przemienia w sukces, jej bohaterki są przekonujące, a ich los potrafi poruszyć, żaden zaś krytyk nie próbuje nawet doszukiwać się błędów w aktorskiej sztuce? Naturalny talent, charakter, powołanie?

J

ulia Jentsch fascynowała się teatrem już od dziecka, grała w szkolnej grupie teatralnej i nie wyobrażała sobie innych studiów niż aktorskie. Ale ponieważ Julia Jentsch nie wywodzi się z rodziny o tradycjach aktorskich, ewentualne niepowodzenie na egzaminie pewnie uznałaby za znak, by dać sobie z musli magazine


>> aktorstwem spokój i pójść w ślady rodziców, którzy — podobnie jak wielu jej przyjaciół — są prawnikami. Tak może by się i stało, gdyby nie fakt, że w 1997 roku egzamin na studia (Hochschule für Schauspielkunst Ernst Busch w Berlinie) zdała za pierwszym razem. Jeszcze podczas studiów doceniono ją Nagrodą Maxa Reinhardta za rolę w Persach Ajschylosa, zagraną na deskach berlińskiego Maxim-Gorki-Theater.

W

2001 roku jej pasja, pracowitość i sukcesy przełożyły się na angaż w Münchner Kammerspiele, jednym z wiodących niemieckich teatrów, którego styl kształtowany jest przez najwybitniejszych obecnie reżyserów (Andreas Kriegenburg, Jossi Wieler, Johan Simons, Luk Perceval). Grała na przykład Desdemonę w Otellu Szekspira w reżyserii Luka Percevala, Elektrę w Orestesie Eurypidesa i tytułową rolę w Antygonie Sofoklesa. Gdy tylko rzuci się okiem na ten bagaż aktorskich doświadczeń, przestają tak dziwić jej filmowe role, z których znana jest szerszej publiczności. Kolejny rok to następny teatralny sukces — czasopismo „Theater heute” uznało ją za najlepszą młodą aktorkę.

P

ierwsze poważne próby Julii Jentsch przed kamerą sięgają roku 1999 (Zornige Küsse Judith Kennel), następne związane były głównie z telewizją. Po raz pierwszy Julia zwróciła na siebie uwagę w dramacie młodzieżowym Mein Bruder der Vampir w reżyserii Svena Taddickena, nagradzanego na wielu festiwalach, między innymi w Rotterdamie. Jednak dopiero udział

>>portret

w 2004 roku w Edukatorach u boku Daniela Brühla (obsypanego rok wcześniej nagrodami za rolę w Good Bye Lenin) przyniósł jej pierwsze nagrody za kreację aktorską na dużym ekranie: Bawarską Nagrodę Filmową i Nagrodę Niemieckich Krytyków Filmowych dla najlepszej młodej aktorki. Historia o trójce przyjaciół uwikłanych w porwanie bogatego biznesmena przerwała jedenastoletni okres nieobecności niemieckojęzycznego kina w konkursie głównym MFF w Cannes. Film wprawdzie nie otrzymał Złotej Palmy, ale nominacja i uznanie międzynarodowej krytyki to krok milowy w karierze niejednej wschodzącej gwiazdy i zapowiedź kolejnych sukcesów. Tak też się stało w przypadku Jentsch.

D

zięki roli Sophie Scholl, studentki i bojowniczki ruchu oporu, w projekcie Marca Rothemunda Sophie Scholl — ostatnie dni Julia niemal z dnia na dzień stała się gwiazdą, a podczas 55. edycji Berlinale mówiło się o „festiwalu Julii Jentsch”. Reakcje poruszonej berlińskiej publiki, która po projekcji zgotowała owację na stojąco, jak i oceny krytyków okazały się trafną zapowiedzią pasma sukcesów czekającego aktorkę: Srebrny Niedźwiedź dla Najlepszej Aktorki, Niemiecka i Europejskie Nagrody Filmowe (Jury i Publiczności), a dla filmu nominacja do Oscara.

I

można by się spodziewać jakiegoś ogromnego przełomu w karierze Julii i diametralnych zmian w życiu zawodowym. Tak się jednak nie stało. Pomimo ogromnego sukcesu, jaki osiągnęła w świecie filmowym, i jej niewątpliwej fascynacji pracą na planie pozostała wierna teatrowi. A ponieważ teatr to sztuka zazdrosna, niechętnie dzieląca się swoimi wybrankami, wymagająca oddania i poświęcenia, nawet odbiór prestiżowych nagród czy uczestnictwo w gali rozdania Oscarów bywa problematyczne. Scena ją kocha, a Julia odwzajemnia tę miłość.

S

ukcesy dały jej wprawdzie sporą niezależność, ale Julia wykorzystuje ją przede wszystkim na staranne dobieranie odpowiedniej dla siebie roli. Jak każdy dobry aktor, traktuje rolę jako wyzwanie, ceni możliwość wcielania się w odmienne postaci i nieocenione w tym zawodzie zbieranie kolejnych doświadczeń. Nie ma dla niej znaczenia, czy ma zagrać współczesną bohaterkę, czy przebrać się w kostium. Jednak decyzję o zagraniu w filmie uzależnia ostatecznie od tego, czy potrafi znaleźć wspólny język z reżyserem. I właśnie dzięki takiemu kluczowi udało jej się wykreować na srebrnym ekranie kilka postaci zachwycających swoją siłą wyrazu. Jej Sophie to wynik długo>>15


>>

>>portret

trwałych rozmów i analiz przeprowadzonych z reżyserem. Dzięki nim udało się jej przemówić słowami młodziutkiej Sophie tak, by wstrząsnąć zawartą w nich brutalną prawdą, ale nie uderzać w patos, poruszyć, ale nie popaść w sentymentalizm, odtworzyć godną podziwu osobowość niezwykle dojrzałej i uczciwej wobec swoich ideałów dziewczyny, ale nie zatracić autentyzmu i szczerości. W zbliżonym okresie Julia pracowała z reżyserem Hansem W. Geissendörferem nad wykreowaniem postaci Iny w mało znanym w Polsce, ale wielokrotnie nominowanym i nagradzanym, głównie za zdjęcia, filmie Schneeland. Zachwyciła ją niebywała porywczość charakteru bohaterki, intensywność i poetyckość przekazu pomieszana z naturalizmem, do zagrania przekonał wypływający z jej losu przekaz, że nawet wielkie nieszczęście i straszne życie dzięki miłości można przemienić w coś pozytywnego.

Z

nakomicie pracuje jej się zarówno z reżyserami, jak i reżyserkami. Po współpracy z Małgorzatą Szumowską z pomocą niemieckiej reżyserki Hermine Huntgeburth podjęła się kolejnej już w historii niemieckiej kinematografii próby ożywienia bohaterki powieści Theodora Fontane tytułowej Effi Briest, o której — podobnie jak i o innych odgrywanych przez nią postaciach — potrafi rozmawiać godzinami. Również na zagranie głównej roli w kinowej wersji bestsellerowego kryminału Andrei M. Schenkels Tannöd — jak sama przyznaje — zdecydowała się ze względu na osobę szwajcarskiej reżyserki Bettiny Oberlis, która w swojej adaptacji postawiła na uwypuklenie psychologicznej strony opowieści. Ostatnio zaś niemiecka publiczność oglądać ją może w zbierającym dobre recenzje filmie dla… dzieci! W Hier kommt Lola Franziski Buch wcieliła się w rolę mamy tytułowej szalonej 9-latki. Czyżby to wyrafinowany aktorski sposób na przygotowanie się do nowej roli życiowej? Jak twierdzi w jednym z ostatnich wywiadów, byłaby gotowa zawiesić aktorską pasję, gdyby tylko pojawiła się taka okoliczność.

33 sceny z życia

EWA SOBCZAK (FOTO: MATERIAŁY PRASOWE TOFIFEST)

>>16

Sophie Scholl — ostatnie dni

musli magazine


> >>portret

33 sceny z Ĺźycia

Sophie Scholl — ostatnie dni

Edukatorzy >>17


Impresja poranna

>>poe_zjada

kanapka która zacznie oddychać tym samym powietrzem którym ty oddychasz zmieni smak i kształt przeistoczy się w ciało i duszę jestem tu jakoby na krawędzi rzeczywistości i snu oddycham z taką lekkością jakbym w powietrzu się unosił tuż ponad dywanem tuż ponad twoimi włosami rozrzuconymi na pościeli lampka wina na biurku westchnęła spragniona ust i dłoni odcisków palców i warg usiadłem w fotelu zasłuchany w brzęczenie much wirujących pod żyrandolem ten ich taniec tak nachalny one nie umieją sycić się bezruchem upijam łyk wina odciski palców i warg ślady zębów kalejdoskop konstelacji odciśnięty na bezbarwnym materiale naskórka po wczorajszej nocy znów jesteśmy sobie jakby bliżsi ale patrząc na ciebie zastanawiam się czy jeszcze coś zaszło poza endorfinową eksplozją biorę do ręki ciało i duszę odmawiam modlitwę do słońca gryzę przełykam a ono pełza po wszystkim po twoich bosych stopach nagich kolanach po brzuchu piersiach wargach włosach na poduszce i po mojej twarzy w kieliszku wina jak owad zatopiony w bursztynie tkwi jeden promień słońca /SIERPIEŃ 2003/

>>18

musli magazine


zazdroszczę im bo oni po powrocie do domu mogą wśliznąć się do chłodnego łóżka i grzać się do utraty przytomności grzać się do spłonięcia prześcieradła kołdry łóżka domu grzać się do zwęglenia ich dwuciał grzać się poprzez tarcie wewnętrzne i zewnętrze spięcie i przepięcie bo oni są układem scalonym a ja układem zamkniętym w sobie /29 II 2004 GDZIEŚ W OKOLICACH DZIAŁDOWA/

Nazywanie

Elektryczność

>>poe_zjada

Chodzą ludzie, chodzą. Okna zatrzaskują. Spuszczają psy z łańcuchów. Mówią w liczbie mnogiej: „my się nie damy, nie poddamy, nie podamy na tacy złym, tym i tamtym”.

Chodzą i knują. I czasem coś przykuje ich uwagę, ale tylko na moment... Potem to przeknują, przekują na swoją modłę, zakują i przemianują w imię syna i ducha niepojętego i ojca jego jedynego mać! /LUTY–CZERWIEC 2004/

ADAM BLANK

>>Urodzony 3 listopada 1982 roku w Działdowie, obecnie mieszka w Toruniu.

Pasjonat miejskich przestrzeni, barowych klimatów i pięknych kobiet. Żywo zainteresowany zawiłościami ludzkiej psychiki, relacjami między ludźmi. Uwielbia spanie. Wyznawca Jamesa Joyce’a. Miłośnik akwarystyki.

>>19


*

>>zjawIsko

Życie celebrują w kapciach Tekst: Justyna Tota Ilustracje: Gosia Herba

N

ie tłumek/ nie samotnia/ blogowanie, czatowanie, surfowanie, e-learning, flirtowanie, zdalne pracowanie — i tak w nieskończoność można by wymieniać, parafrazując Mirona Białoszewskiego, aby określić współczesnych domatorów, którzy w kapciach spędzają już nie weekendy ani wieczory a miesiące i lata, nie wolny czas a większość życia w domu… przed komputerem. Wszystko oczywiście za sprawą Internetu — głównego narzędzia cocooningu, czyli współczesnego celebrowania domatorstwa.

D

la Marka (34 lata) naturalną rzeczą było, że jako freelancer pracował na prywatnym komputerze, a efekty końcowe przesyłał do firm, od których miał zlecenie. Teraz jest etatowym pracownikiem jednego z wydawnictw, ale… — Udało mi się przekonać szefa, że pracując w domowym zaciszu, jestem w stanie wykonać więcej i lepiej. Zainstalowałem więc darmową wersję programu, który umożliwia mi zdalne sterowanie redakcyjnym komputerem, oczywiście pod warunkiem, że jest włączony. Bez wychodzenia z domu mam dostęp do bazy danych, mogę więc pracować tak, jakbym był fizycznie obecny w wydawnictwie. W redakcji śmieją się, że jestem jak duch, bo przy moim stanowisku myszka sama chodzi — mówi Marek, który administruje i aktualizuje portal geograficzno-historyczny.

S

potkania, rozmowy i negocjacje z klientami, kampanie promujące produkty firmy, obserwowanie konkurencji oraz przedstawianie raportów zarządowi — wszystko przy wsparciu nowoczesnych technologii, ale przede wszystkim w tzw. realu było skutecznym działaniem energicznej menadżerki. — Do czasu, kiedy to lekarze stwierdzili, że moja ciąża jest zagrożona i całymi dniami kazali mi leżeć plackiem. Oczywiście donoszenie ciąży było w tym momencie dla mnie najważniejsze, ale nie wyobrażałam sobie spędzania dni bezczynnie w łóżku, dlatego oznajmiłam w firmie, że rękę na pulsie będę trzymać z domu. Zarząd do tego pomysłu nie do końca był przekonany, zresztą ja sama nie miałam pewności, czy uda mi się wszystko opanować, zdając się tylko na Internet, telefon i wszelkiego rodzaju komunikatory. Do tego dochodziły przeciwwskazania lekarzy, że mam się nie stresować — wspomina Arleta (29 lat), dziś już szczęśliwa mama dwuletniej Darii, z którą stara się spędzać jak najwięcej czasu. — Po urlopie macierzyńskim wróciłam do pracy, ale w siedzibie firmy bywam rzadko, pracuję głównie w domu, mając córeczkę na oku. Myślę, że moja fizyczna nieobecność w firmie została >>20

zaakceptowana, ponieważ wcześniej udowodniłam, że można być równie skutecznym poza nią — dodaje Arleta, która przyznaje, że nowoczesne rozwiązania znacznie ułatwiają połączenie obowiązków zawodowych z rodzicielskim i . — Realizuję się w pracy, a jednocześnie nie umykają mi niejsze chwile najważz życia mojego dziecka. Nie wychodząc z domu, można nie tylko pracować. Zakupy to już standard, i nie chodzi tylko o kupowanie po okazyjnej cenie mniej lub bardziej wyszukanych rzeczy na Allegro czy eBay. Kto ma za daleko do sklepu spożywczego albo nie chce mu się rano wstawać po pieczywo, może kliknąć po zapas bułek na cały tydzień. Piszę „zapas”, bo warunkiem dostawy towaru jest zrobienie e-zakupów za co najmniej kilkadziesiąt złotych, wówczas jednak jeszcze tego samego dnia można oczekiwać, że przywiezie je nam pod same drzwi przedstawiciel sieci marketów, takich jak Piotr i Paweł czy Alma24.pl. Zresztą z usług e-zakupów tej drugiej sieci można korzystać nawet na Facebooku — prawie dwa tysiące polskich użytkowników „to” lubi. — Wchodzę na swoje konto, zaglądam co ciekawego u znajomych, a przy okazji przeglądam ofertę delikatesu i kupuję, co potrzeba. Dla mnie to oszczędność czasu — twierdzi musli magazine


>>zjawisko

I

nternet stał się takim miejscem, że nawet bez wiedzy uwodziciela można znaleźć miłość. Tak było w przypadku Darka (32 lata), który do niedawna pracował jako zawodowy kierowca. — Byłem ciągle w drodze, nie miałem czasu, by pielęgnować przyjaźnie, a co dopiero szukać kobiety swego życia. W końcu znajomy pół żartem, pół serio zaproponował, żebym umówił się na randkę przez Internet. Zalogowałem się więc na Sympatii.pl, gdzie z jedną z dziewczyn (Klaudią) pisałem przez parę miesięcy. Co ciekawe, oboje nie wiedzieliśmy, jak wyglą-

Niewolnicy własnego kokonu /zdaniem psychoteraputy/ Magdalena Oczki, terapeutka z Zespołu Psychoterapeutyczno-Szkoleniowego „Terapeutica” w Bydgoszczy

FOT. JAKUB TOTA

Tomek, internauta korzystający z Facebooka. — Tak bez dotknięcia, obejrzenia, powąchania, sprawdzenia czy świeże? — pytam bez przekonania. — Kupuję tylko sprawdzone produkty albo te, które polecają inni użytkownicy na forum, na którym czasem wymieniamy się też przepisami kulinarnymi — odpisuje mi Tomek, który przeprasza mnie, ale musi kończyć, bo właśnie… urosła mu papryczka, którą musi zebrać. Okazuje się, że mój rozmówca na Facebooku jest nie tylko smakoszem, ale i zapalonym farmerem. Gra Farm Ville polega na prowadzeniu swojego gospodarstwa, gdzie — oprócz hodowli ków, kaczek znoszących dochodowych krów, kucyzłote jajka, świni, królików czy szynszyli — na polu sadzi się warzywa, owoce, kwiaty. Trzeba jednak dobrze daży plonów był dużo kalkulować, żeby zysk ze sprzewyższy niż koszt kupienia nasion. Wirtualne pieniądze zasilają konto gracza; można je zainwestować w rozbudowę zagrody, nowy sprzęt rolniczy czy otworzyć winnicę przy własnej plantacji winogron. — Ta niepozorna gra naprawdę w c i ą g a i uczy przedsiębiorczości. Jednak kształcić się w Internecie nie dla zabawy, a całkiem na serio można już naprawdę w wielu dziedzinach. Najpopularniejszą ofertą od lat są kursy językowe. Coraz śmielej na e-learning otwierają się także szkoły wyższe, które mają już swych pierwszych e-studentów, którzy by nie spóźnić się na wykład czy ćwiczenia, muszą pamiętać, by o ustalonej porze odpalić kompa z dostępem do Internetu i kamerą. Najbardziej intrygujące wydają się jednak blogi, które proponują nam naukę pomocną między innymi w sferze relacji damsko-męskich. — Przez lata wysłuchiwałam opowieści moich koleżanek na temat ich związków i konfliktów, jakie wywoływane były nieporozumieniami. Moje własne związki i doświadczenia innych skłoniły mnie, by stworzyć program pomocy w świadomym budowaniu relacji, którego elementem jest blog. Z dumą stwierdzam, że program działa i cieszą mnie sukcesy absolwentów moich szkoleń — twierdzi Magdalena Fedor, trenerka uwodzenia, u której wskazówek i porad można zasięgnąć nawet podczas sesji skypecoachingu.

Korzystanie z możliwości, które niosą ze sobą nowoczesne technologie — w tym Internet — jest czymś oczywistym, a nawet pożądanym. Problem w tym, że na tak zwanego maksa korzystają z nich osoby, które nie radzą sobie z różnego rodzaju napięciami w świecie realnym i zamiast walczyć z przeciwnościami losu, przezwyciężać stres, wolą życie bez przeżywania frustracji w wykreowanym przez siebie świecie. Bo w Internecie wszystko jest wirtualne, nawet emocje. Dla przykładu. Jeśli ktoś, kogo spotkam, powie mi prosto w twarz, że mnie lubi, to mogę to autentycznie poczuć. Co innego, jeśli ktoś mi o tym napisze na komunikatorze — wówczas mogę to podważyć albo coś do tego dobudować, i to już nie będzie prawdziwe. Zresztą w wirtualnym świecie bardzo często kreujemy fałszywy obraz swojej osoby na podstawie tego, jak sami siebie wyobrażamy albo tego, jacy chcielibyśmy być. Wirtualny obraz siebie możemy kreować przez dłuższy czas, co działa na naszą niekorzyść, bo im dłużej to trwa, tym bardziej będziemy się bać konfrontacji z rzeczywistością. Dlaczego? Bo taka kreacja wizerunku nie ma racji bytu w świecie realnym. Funkcjonując normalnie w społeczeństwie, wchodzimy w relacje z ludźmi, którzy nas weryfikują — ktoś za coś nas skrytykuje, ośmieszy, ale i też pochwali czy doceni. W ten sposób dowiadujemy się od innych nie tylko prawdy o sobie — bo konfrontujemy nasze wyobrażenia o sobie z oceną otoczenia — ale i też się rozwijamy. Na to potrzeba jednak odwagi i wysiłku, dlatego, niestety, niektórzy wolą tkwić w fałszywym wizerunku, stając się tym samym niewolnikami kokonu, czyli tego, co sami wyobrazili sobie na swój temat. Zatem granica między trendem w zachowaniu a chorobliwą przesadą jest bardzo płynna i, co gorsza, trudna do uchwycenia. Ktoś, kto żyje w domu, w którym przez Internet ma znajomych, pracę, zainteresowania, jest przekonany, że nie musi wychodzić na zewnątrz, żeby normalnie funkcjonować. Dopiero po dłuższym czasie uzmysławia sobie, że coś jest nie tak, bo staje się coraz bardziej samotny, wyizolowany, nie ma energii do życia i prawdziwych przyjaciół. Jednak o ile człowiek dorosły może się przekonać, co jest dobre, a co złe i dokonać wyboru, o tyle dziecko takiej świadomości nie ma. I tu, według mnie, tkwi największe niebezpieczeństwo cocooningu. Pamiętajmy, że dzieci czerpią od nas wzorce zachowania, jeśli więc będziemy im przekazywać, że izolowanie się jest fajne, że wiedza oraz przyjemności płyną głównie z Internetu a nie z realnego kontaktu z drugim człowiekiem, wówczas nasze pociechy mogą sobie wyobrażać, że świat poza domem jest niebezpieczny albo niewart poznania. Efekt? W przyszłości będzie coraz więcej osób gorzej radzących sobie w kontaktach interpersonalnych, zagubionych w społeczeństwie. >>21


>>

>>zjawisko

damy, bo nie wysyłaliśmy sobie zdjęć, wystarczyło, że nadajemy na tej samej fali. W końcu postanowiliśmy się spotkać, między nami zaiskrzyło… Wiem, że to brzmi banalnie, ale tak właśnie było. Żonę znalazłem przez Internet — uśmiecha się Darek, który gdy założył rodzinę, zmienił pracę, jak sam mówi, na bardziej „stacjonarną”.

E

fektem tego, że współczesny człowiek większość życia zaczyna prowadzić w Internecie, jest to, że grzechy też stają się on-line. — Zemsta przez Internet, oczernianie na portalach społecznościowych czy nagrywanie i zamieszczanie wulgarnych filmów z udziałem innych, elektroniczny atak na cudze witryny albo pocztę elektroniczną, promowanie pornografii on-line — wymieniają księża i mówią, że z tego też należy się spowiadać. Skoro popełniamy grzechy on-line, to może powinna być i spowiedź on-line? Cztery lata temu na niemieckim serwerze ktoś — myśląc bardziej o ośmieszeniu praktyk dyrektora ojca Rydzka niż o grzechach on-line — zamieścił pod adresem www.ojciec-dyrektor. de/grzechy0.htm symulację wirtualnej spowiedzi. Łączymy się z Bogiem, by dokonać transferu swych grzechów i otrzymać pokutę on-line, która oprócz odmówienia trzech Zdrowaś Maryjo wiąże się z dobrowolną wpłatą 25 złotych na konto bankowe Radio Maryja. Wszystko t o oczywiście żart, choć dyskusja o potrzebie spowiedzi on-line jest jak najbardziej poważna. Kościół katolicki konsekwentnie jednak nie akceptuje tego pomysłu, nie tylko dlatego, że w wyniku wycieku informacji mogłaby zostać naruszona tajemnica spowiedzi świętej. — Internet na pewno powinien służyć jako narzędzie w ewangelizacji, i tak też się dzieje. Nie wykorzystujmy jednak Internetu do spowiedzi świętej, któ>>22

ra — podobnie jak każdy inny sakrament — za pośrednictwem kapłana jest naszym spotkaniem z Bogiem, któremu należy się szacunek — mówi ksiądz Marek. — Dla przykładu. Jeśli mamy zamiar przyznać się przed przyjacielem, że coś przeskrobaliśmy i chcemy prosić go o przebaczenie, to czy zrobimy to przez Gadu-Gadu, czy w szczerej rozmowie twarzą w twarz?

musli magazine


*

>>portret

Marlene Dietrich — „są kobiety pistolety”* Marcin Górecki

P

ojawia się na scenie. Publiczność wstrzymuje oddech. Męskie oczy kierują się na jej nogi — słychać ciche przełykanie śliny. Czysta elegancja podkreślona przez białą różę w butonierce. Kobiety są zazdrosne, szukają jakiejś wady, gdzieś musi być: plecy, ramiona, głowa, nos. Mężczyźni odpływają, budzą się żądze. Konsternacja. Otwiera usta i zaczyna śpiewać: „Ich bin vom Kopf bis Fuss” — mężczyźni przełykają ślinę, kobiety szukają wad.

W

wieku 91 lat zmarła w swoim paryskim apartamencie. W jednej z jej najsłynniejszych piosenek Der blaue Engel śpiewała, że ma jeszcze jedną walizkę w Berlinie. Zgodnie z tekstem wróciła do swojego rodzinnego miasta — kazała się w nim pochować. Tego natomiast nie chcieli mieszkańcy — pluli do wykopanego dołka, później dewastowali nagrobek. Trudno było im przełknąć, że wystąpiła przeciwko swojej ojczyźnie. Nie mogli znieść obrazu maszerującej u boku de Gaulle’a, śpiewającej dla amerykańskich żołnierzy w ramach United Service Organization. Jeszcze gorzej spostrzegane było przyjęcie przez nią odznaczenia oficera armii amerykańskiej. Choć wyrzekła się swojego kraju, głosząc w ten sposób swój sprzeciw wobec nazistów, nigdy nie zapomniała, skąd pochodzi. Tak też w jej piosenkach często pobrzmiewa tęsknota za przeszłością, za Berlinem, za Untern Linden. Jej piosenki to przede wszystkim tęsknota za młodością, miłością, urodą…

P

rzychodzi na świat 27 grudnia 1901 roku w bogatej berlińskiej rodzinie. Ma szczęśliwe dzieciństwo. Otrzymuje porządne „pruskie” wychowanie. Przygotowywana jest na sukcesy, na początku lekcje gry na skrzypcach, następnie szkoła aktorska Maksa Reinharda. Gra w orkiestrze towarzyszącej projekcji niemych filmów. W 1923 roku otrzymuje pierwszą rolę, wtedy też poznaje przyszłego męża Rudiego Siebera. Rodzi swoją jedyną córkę Marię. Wspólne życie z mężem potrwa kilka lat, formalnie będą małżeństwem do jego śmierci w 1975 roku. Nawiązuje znajomość z austriackim reżyserem Josefem von Sternbergiem. Z jego pomocą wyjeżdża na kontrakt do USA, podbija Hollywood. Gra w licznych filmach: Maroko, Szanghaj Ekspress, Wyrok w Norymberdze. Większą sławę przynosi jej jednak estrada. Zamieszkuje obok Grety Garbo, która lubi ją podglądać, wchodząc na drabinę przy ogrodzeniu. Kiedy Hitler dochodzi do władzy, Marlene rozpoczyna antynazistowską propagandę — w 1937 roku przyjmuje amerykańskie obywatelstwo, nie godzi się na układ z Goebbelsem (Hitler bardzo lubił filmy z jej udziałem, szczególnie wzruszał się — roniąc

łzy (sic!) — przy filmie Błękitny anioł. Film powstał na podstawie utworu pisarza żydowskiego pochodzenia Tomasza Manna). Mimo to Amerykanie czuwają, badają szczegółowo działalność Marlene. Federalne Biuro Śledcze zbiera pokaźną ilość dokumentów. W jej tekstach, które z reguły pisał ktoś inny, doszukują się kodów, tajemniczych, ukrytych treści. Ona śpiewa o kwiatach z tamtych lat, o miłości, która zawładnęła jej całym ciałem — na próżno szukać spisku. >>23


>>portret

W

iedzie bogate życie towarzyskie. Romansuje z Ernestem Hemingwayem, Jeanem Gabinem, Igo Symem, Garym Cooperem, Frankiem Sinatrą. Pojawia się również krótki epizod ze Zbigniewem Cybulskim. Jest również miejsce dla kobiet — Mercedes de Acosty. Od jednej ze swoich „wielbicielek” otrzymuje nawet dom na Bahamach. Marlene lubi łamać konwenanse. Często pojawia się w męskim stroju, czego nawet zakazują jej Francuzi. Na przekór im wychodzi na scenę w męskim kapeluszu, marynarce i skromnym body. Uroda jest jej największym atutem, na jej punkcie jest przewrażliwiona. Poddaje się paru liftingom twarzy. Każe sobie robić zdjęcia w określony sposób, tak aby zawsze wyglądać na nich jak najlepiej. Jej garderoba to mistrzostwo w każdym calu, zawsze musi być elegancka. Począwszy od białych futer, po suknie szyte tak, aby jak najbardziej opinały ciało. Do tego doskonała figura i najpiękniejsze nogi świata. Na scenie pełen profesjonalizm — świetnie zarządza orkiestrą, ludźmi wokół siebie. Jest stanowcza, uparta i zorganizowana. Kocha porządek, sprzątanie i prowadzenie domu; dezynfekuje każdą łazienkę, zanim dokona jakiejkolwiek fizjologicznej czynności. Pisze na swój temat książkę, wydaje tomik wierszy. Jej publikacje nawet po wojnie są bojkotowane w Niemczech — księgarnie niszczą całe nakłady. Na świecie powstaje około 60 książek na jej temat. Świat jest spragniony informacji o niej. Należą do niej sceny w Nowym Jorku, Rio, Paryżu. Publiczność jest w niej zakochana, poza niemiecką — ludzi trzeba zmuszać, aby poszli na jej koncert. Podczas występu w Waszyngtonie w 1973 roku spada ze sceny. Jest poszkodowana, ale jedzie w dalszą trasę. Mdleje, słabnie, koncert w Sydney kończy się złamaniem nogi — żegna się z karierą. Gra jeszcze >>24

epizod w jednym z filmów Zwyczajny żigolo, gdzie pojawia się wraz z Davidem Bowie — tak naprawdę nigdy się nie spotkali; ich wspólna scena to montaż. Następne 17 lat Marlene spędza w swoim apartamencie w Paryżu, prawie w ogóle z niego nie wychodzi. Apartament — raczej pokój — jest zarazem sypialnią, kuchnią i biurem. Składuje tu wszystko, co zbierała przez całe życie: zapiski, pamiętniki, adresy, wycinki z gazet. Wszystko, co jest wspomnieniem jej kariery, szczegółowo zostaje przez nią posegregowane. Tworzy własne archiwum, którego zawartość to ona sama. Potrafi szperać w nim codziennie, odnajduje źle włożone, źle skatalogowane elementy. W tym czasie towarzyszą jej duża ilość alkoholu i proszki nasenne. Do końca dba o swój wygląd. Umiera nagle.

>>

S

toi na scenie, kończy drugą część koncertu. Wciąż ten sam obrazek: wgapieni w nią mężczyźni i doszukujące się wad kobiety. Ona uwodzi: mocno podkreślone oczy, długie rzęsy powabnie zerkają to tu, to tam. Wysoko zadziera głowę, eksponuje podbródek. Przed chwilą zaśpiewała piosenkę o matce, której tekst ułożono do muzyki z utworu Czesława Niemena Czy mnie jeszcze pamiętasz? — tak bardzo zakochana była w tej melodii, że postanowiła ją od niego kupić. Powoli zmierza do ostatniego utworu. Fortepian wybija dźwięki, ona stoi na środku sceny i patrzy przed siebie. Śpiewa piosenkę: Ich weiss nicht, zu wem ich gehöre (Nie wiem, do kogo należę). Ostatni takt i ostatnie słowa: „Ich göhre nur mir ganz allein” („Należę tylko do siebie”). Publiczność wstaje. Obsypuje ją kwiatami. Oklaski. * Fragment piosenki Marii Peszek Kobiety pistolety.

musli magazine


>

>>39


>>porozmawiaj z nią..

Cios w rutynę

>>Zacznijmy od początku. „Biff” w języku angielskim to

„cios”. Komu go wymierzasz? Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy ten cios ma swojego adresata. Nazwa powstała z pierwszych liter naszych nazwisk... Przypadkiem okazało się, że ma swoje znaczenie w języku angielskim. A jeśli zamierzałabym wymierzyć cios, to chyba w monotonię i rutynę, głupotę i brak dystansu.

>>Podobno sami ukuliście nazwę gatunku, po którym pięk-

nie się poruszacie — oniryczny punk. To teraz wytłumacz się nam ładnie, co to takiego?

>>26

FOT. ANDRZEJ WIKTOR

Z Anią Brachaczek, wokalistką zespołu Biff, rozmawiają Magda Wichrowska i Szymon Gumienik

Ach… ten termin dotarł do mnie przez kolegę kolegi, który po naszym koncercie był lekko wstrząśnięty. Rozumiem to tak, że nasza muzyka jest punk rockowa, ale — ponieważ jestem drobna i trochę dziwnie się przebieram — może sprawiać także wrażenie nierealności. Może nie zawsze jest to zamierzone.

>>Dla kogo i co gracie? Macie jakieś ulubione stylistyki i jasno określoną publiczność? Bo Ano to niesamowity i niezwykle strawny melanż chwytliwej muzyki, ciekawego głosu i błyskotliwego tekstu... Jednym słowem dużo dobrego dajecie z siebie.

musli magazine


” Dziękuję bardzo za miłe słowa. Chcemy grać dla wszystkich fajnych ludzi. Chcemy, żeby jak najwięcej ludzi nas poznało. Na nasze koncerty przychodzą rodzice z dziećmi, rodzice bez dzieci, osoby bezdzietne, a nawet takie, które już doczekały się wnucząt.

>>porozmawiaj z nią...

Ano Biff Galapagos Music 2009

>>Wcale nas to nie dziwi. Powiedz ile do tego dołożyła Wam śląska scena muzyczna i czy w ogóle? Określenie śląska scena muzyczna jest chyba zarezerwowane dla mysłowickiej sceny muzycznej. Tam powstało dużo młodzieżowych świetnych zespołów. No, ale nie mogłabym zapomnieć o Dżemie i SBB. Nie… nie wydaje mi się, że należymy do śląskiej sceny muzycznej. Ale zawsze podkreślamy, że w trzech piątych jesteśmy ze Śląska. (śmiech)

>>Cała płyta jest projektem absolutnie autorskim, z małym

wyjątkiem… Story o bajaderce w staniku i odpiętym kotylionie z piosenki Adela to sprawka Doroty Masłowskiej. Kto na kogo trafił? Nasza przyjaciółka Agnieszka mieszkała z Dorotą. Dorcia właśnie przymierzała się do nagrania własnych piosenek i Aga zwinęła jej tekst o Adeli. Nam spasował. Dorota zgodziła się na jego wykorzystanie. A my w ramach uczczenia tego pięknego prezentu z jej strony umieściliśmy na okładce cały tekst Adeli jako jedyny tekst do piosenek z całej płyty.

>>Macie jeden wspólny zamysł, koncept na swoją muzykę,

czy jest ona kompilacją wszystkich Was? Jakie przyprawy do tej potrawy dodaje sama Ania? Wspólnie robimy piosenki. Każdy dokłada coś od siebie. Nie przyjechaliśmy tutaj na wczasy! A ze swojej strony dokładam tupanie nogą, marudzenie, kiedy mi się coś nie podoba — tak to jest, gdy gra się z piątką facetów — i dziwne teksty.

>>Ano zaraził mnie mój mąż, on z kolei zachłysnął się wa-

szą muzyką „jak Ślązak wakacyjnym jodem”. Nam trudno utrzymać nogi w spoczynku. Na koncertach publika szaleje? Przy jakiej piosence najżwawiej? Publiczność szaleje jak wściekła. Ślązak rządzi. Świetnie dają sobie też radę Jesienne drzewa. Ale wszyscy miękną przy Monday, bo ja dostaję wtedy szaleństwa.

Ano to debiutancka płyta doświadczonych muzyków, którzy w pewnym momencie swojej kariery postanowili skręcić trochę w bok i nagrać jedną z lepszych płyt 2009 roku (oczywiście bez takiego założenia — po prostu tak im wyszło). Biff to projekt Ani Brachaczek, Hrabiego Fochmanna i Michaela Pfeiffa znanych z zespołu Pogodno, Jarka Kozłowskiego z Mitch&Mitch oraz Piotra „Bojkota” Drążkiewicza. Ano to niesamowity i niezwykle strawny melanż rocka, punka, folku, big bitu, popu, poezji, glamu, alternatywy (ale i przebojowego mainstreamu), do tego chwytliwa rytmika, czarujący głos, lekkość, inteligencja i błyskotliwość tekstów oraz wszechobecne i totalne poczucie humoru z ciągłym puszczaniem oka do słuchaczy. Bogactwo form i treści jednak nie przeładowuje płyty, którą w spójną całość odpowiednio skleili i złożyli członkowie zespołu. W efekcie powstał krążek z punkową i jednocześnie pozytywną energią, nonszalanckim brzmieniem, bezpretensjonalną zabawą słowem, dźwiękiem i sobą... Album wyprodukował Marcin Bors, czyli człowiek znany m.in. z realizacji ostatnich dwóch solowych albumów Nosowskiej. Całość siedzi w głowie dłużej niż niejeden przebój lata.

Zespół tworzą: Ania Brachaczek — wokal, klawisze Hrabia Fochmann — wokal, gitara Jarek Kozłowski — wokal, perkusja Michael Pfeiff — wokal, gitara basowa Piotr „Bojkot” Drążkiewicz — klawisze, wokal

(DOKOŃCZENIE NA STRONIE 36)

>>27


>>porozmawiaj z nią...

Ze swojej strony dokładam tupanie nogą i marudzenie, kiedy mi się coś nie podoba

>>28

musli magazine


FOT. ROBERT CERANOWICZ

>>porozmawiaj z nią...

>>29


>>porozmawiaj z nią.. >>Zresztą nie sposób nie polubić z Ano każdego utworu,

bo cała płyta jest lekka, inteligentna, błyskotliwa, ze szczyptą poczucia humoru. Taka na przykład Moja dziewczyna z kapitalnym tekstem i wersem „oh no, babe”. Jak powstawały te teksty? Teksty powstają nie wiadomo jak... Same przychodzą. Pojawia się parę słów, do których trzeba wymyślić sensowną kontynuację. Czasem od początku wiadomo, o czym będzie piosenka. Czasem okazuje się to dopiero po paru dniach.

Ha ha! Nie powiem! Suknię balową zaprojektowała i uszyła Eliza Milaniuk, a najnowszą kreację przygotowała Dominika Bułaczyńska. A codzienne ciuchy kupuję w szmateksach i czasem w sieciowych sklepach.

>>Skoro była mowa o koncertach, to powiedz nam, czy

wolisz stać na scenie, czy w studiu? Zdecydowanie wolę grać koncerty, niż siedzieć w studiu. Ale praca w studiu dużo uczy. Już nie mogę doczekać się nagrywania nowej płyty.

Nowa Twarz w Fonografii i Wideoklip Roku. Ucieszyłaś się, czy masz w nosie wszelkie rankingi i robisz swoje? Bardzo się ucieszyłam, że dostaliśmy Fryderyki. I nie wstydzę się do tego przyznać, bo to prestiżowa nagroda przyznawana przez ludzi związanych z muzyką. Cieszę się, że zostaliśmy wyróżnieni przez środowisko muzyczne. Niektórzy nawet przyznają się, że na nas głosowali. Mam nadzieję, że te nagrody pociągną za sobą wiele propozycji koncertowych, choć już teraz nie mam powodu do narzekań.

>>Przy okazji Ano trafiliśmy też na autora jej okładki Domi-

nika Bułkę, którego zaprosiliśmy do naszej czerwcowej Galerii Musli. Jak narodził się pomysł na nią? Mieliście jakąś koncepcję, czy zostawiliście to Dominikowi. Wyszło smakowicie, palce lizać! Do Dominika trafiliśmy przez Marcina Szymkowiaka. Chłopaki pracują razem. A Marcin jest kolegą naszego perkusisty Jarka. Zaproponowali szkic okładki i od razu wiedzieliśmy, że nie możemy szukać niczego innego. Okładka jest przecudna! Oddaje zawartość płyty i nasz charakter.

FOT. ROBERT CERANOWICZ

>>Za swój debiut dostaliście Fryderyka w kategoriach:

>>Od premiery Ano minął już rok. Co działo się z Wami

przez ostatnie dwanaście miesięcy? Nad czym pracujecie teraz? Graliśmy koncerty. Powoli przygotowujemy piosenki na nową płytę. Będziemy robić muzykę do filmu. We wrześniu wystąpimy na festiwalu w Opolu. Będzie to koncert poświęcony Kabaretowi Starszych Panów. Jarek nagrał płytę z Bratami z Rakemna. Oboje z Jarkiem też występujemy na najnowszej płycie Acid Drinkers.

>>A kiedy zagracie w Toruniu? Będziemy koczować pod

sceną. Koczujcie… koczujcie... Ale poczekajcie na informację, kiedy gramy, żebyście w pałatkach nie pomarzli… Mam nadzieję, że dotrzemy do Torunia jesienią.

>>Na koniec

bardzo konkretne dziewczyńskie pytanie… Masz obłędną garderobę, gdzie ją namierzasz?

>>30

musli magazine


http://

>>dobre strony

>>www.orbitorun.pl Toruńska społeczność zwiera szyki Czy ktoś pamięta jeszcze świat bez portali społecznościowych? Dziś trudno sobie taki wyobrazić. Ludzkość zachłysnęła się wszelkimi przejawami internetowej aktywności. Kto nie ma konta na naszej-klasie, najpewniej nie istnieje, ten, kto nie założył jeszcze profilu na Facebooku, musi pogodzić się ze społecznym odrzuceniem — te opnie pokutują już od dłuższego czasu. Skąd ten fenomen? Czy jest to chęć zaznaczenia swojej obecności, czy może pragnienie kontaktu ze znajomymi bez wyciągania delikwentów z domu? Tego nie wiedzą nawet najstarsi górale, jednak tendencję tę wykorzystali twórcy pierwszego miejskiego portalu społecznościowego Orbi Toruń. Portal oficjalnie wystartował 4 lutego bieżącego roku z inicjatywy magistratu. Przetarg na jego prowadzenie wygrała Fundacja Stabilo. Zgodnie z intencją pomysłodawców portal miał skupiać mieszkańców Torunia oraz sympatyków grodu Kopernika, miał stać się także agorą miasta i platformą (bez brzydkich skojarzeń, proszę) wymiany informacji i pomysłów. Co decyduje o jego wyjątkowości? Osoby zalogowane łączą się w grupy, poznają nowych znajomych, dowiadują się, co w mieście piszczy, ale jest coś jeszcze... Motorem napędzającym stronę jest zakładka „Twój pomysł dla miasta”. I tu zaczyna się prawdziwa zabawa. Tubylcy wzięli sprawy we własne ręce i chcą kreować zmiany. Oczywiście postulaty nie giną w przestrzeni, pytanie lub sugestia zamieszczana jest na portalu, inni użytkownicy mogą się do niej odnieść, natomiast redakcja serwisu przekazuje pomysły odpowiednim osobom, które mają moc sprawczą. Na portalu Orbi Toruń publikowane są wszelakie bolączki torunian, ich oczekiwania i pomysły na to, żeby w mieście żyło się lepiej. Co gryzie mieszkańców Torunia? Dużym zainteresowaniem cieszy się pomysł szerszego wykorzystania potencjału Motoareny, zwiększenia atrakcyjności starówki czy rozwinięcia taboru tramwajowego. Forumowicze idą jednak dalej — kolorowe śmieciarki, kosmodrom imienia Mikołaja Kopernika, owocowy sad w środku miasta czy budynek Tumultu obsadzony tulipanami. Orbi Toruń nie wytycza granic fantazji, szaleństwa, ni zdrowego rozsądku — także każdy może popłynąć lub po toruńsku pojechać po bandzie. Portal dopiero się rozwija, miejmy nadzieję, że nie przestanie cieszyć się zainteresowaniem torunian oraz że sprosta ich wymaganiom. Jest akcja, jest reakcja — niech ta zasada przyświeca twórcom Orbi Toruń. ANNA ROKITA

>>31


>> na mieście gadają

:

>>galeria

>>Gosia Herba (ur. 1985 r. w Oławie) — rysuje, pracuje, stu

Sztuk Pięknych, zdobywając dyplom jubilera-projektanta. Te Rysuje od dziecka i nie ma zamiaru przestać. Ulubione tech akwarela plus zabawa w wektorach. Mniej oficjalnie – szufl zajmuje się animacją, tworząc bajki bez cenzury. Pomysły? frustracje, obrazy wyłowione z miasta, tramwaju, ulicy, sk oglądanej na studiach = zabawy w mieszanie i przekręcanie bliskie tudzież bardzo dalekie, potwory, króliki i psy – >>Do tej pory współpracowała z pismami: „Charaktery”, „Styl (niebawem nowe ilustracje ukażą się w „Rita Baum” oraz „E >>Strony: www.gosiaherba.pl oraz www.gosiaherba.blogspot.co

>>32

musli magazine


>>galeria

udiuje i mieszka we Wrocławiu. Ukończyła tamtejszą Państwową Szkołę Teraz kończy studia z Historii Sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim. hniki i narzędzia to markery, cienkopisy, kolorowe kredki, tusz, ladowe szkice, wielkoformatowe obrazy olejne i akrylowe. Od niedawna Raczej spontaniczne działania, improwizacje. Wspomnienia, sny, klepu... plus książki, filmy, dźwięki i tysiące kilogramów sztuki e symboliki przedmiotów, kolorów, liczb etc. Rysuje siebie, osoby jak widać :) le i charaktery”, „Claudia”, „Przekrój”, „The Spot Magazine” Existence” – ale to jeszcze nieoficjalne, bo w druku). om

>> święte męczennice

>>33


>> międzymiastowa

>>galeria

>>34

musli magazine


>>galeria

>> rabbit boy >>35


ope

>> h

>>

kr贸

li

o kk

ta bie

>> cz

kaw ka

: >>galeria


>> my hope

>>

guin

ig ea p

>>galeria


>>

ar s

sc

2

>> sc ar s


>>galeria

>>

sp

or

ty

ko

bi

ec

e

>>39


>> king

>>galeria

>>40

musli magazine


>>galeria

>> kr贸l ratler pierwszy

>>41


:

>>galeria

>> owl

>>42

musli magazine


: >>galeria

>> za dużo słów

>>43


>

>>nowości książkowe

44 Scotland Street Alexander McCall Smith Muza 2010 27,99 zł

Jak zmieniałam zdanie. Eseje okolicznościowe Zadie Smith Społeczny Instytut Wydawniczy Znak 2010 39,90 zł

Znana od dawna Brytyjczykom książka 44 Scotland Street Alexandra McCall Smitha wreszcie doczekała się polskiego tłumaczenia. Autor zaprasza czytelników do Szkocji, a konkretnie do Edynburga, aby przedstawić osobliwych mieszkańców pewnej kamienicy. Pat to młoda wieczna studentka związana z Brucem — bardzo przystojnym, nieprzewidywalnym i narcystycznym fanem rugby. Irena to pełna pretensji elegantka, matka pięcioletniego Bertiego — dziecka geniusza, który podpalił gazetę czytającemu ją ojcu i poddany zostaje terapii u znanego edynburskiego psychoanalityka. Wszystko zaś obserwuje i komentuje bystra i tajemnicza Domenica MacDonald, która przyjaźni się z wieloma lokalnymi osobistościami. Wraz z bohaterami odwiedzamy okoliczne bary i puby. Spotykamy więc barwną klientelę — znanego pisarza Iana Rankina czy głośnego polityka Toma Dallyella. Pochodzący z Zimbabwe pisarz i prawnik często opisuje w swoich książkach zarówno Afrykę, jak i Szkocję, w której studiował i gdzie aktualnie mieszka. Wydał ponad 60 tytułów, w tym kryminalne opowiadania i książki dla dzieci. W naszym kraju znany jest głównie dzięki powieści Kobieca agencja detektywistyczna nr 1, opowiadającej losy Precious Ramotswe, która zakłada pierwszą w Botswanie agencję detektywistyczną prowadzoną przez kobiety. Jako zachętę do przeczytania jego książek można potraktować fakt, iż jest on laureatem wielu prestiżowych nagród. Powieść Kobieca agencja detektywistyczna nr 1 otrzymała dwie specjalne rekomendacje jurorów Nagrody Bookera i zyskała tytuł jednej z „międzynarodowych książek roku i milenium” — przyznawany przez „Times Literary Suplement”. Część druga, Mma Ramotswe i łzy żyrafy, znalazła się w dziesiątce najlepszych powieści 2000 roku w rankingu „Guardiana”. Książki Alexnadra McCall Smitha należy traktować z przymrużeniem oka. Nie opisują rzeczywistości, pomagają raczej w przyjemny sposób się od niej oderwać. W lipcu tego roku publicysta z dziennika „The Times” napisał, że książki McCall Smitha są jak gorące kakao w mroźny wieczór, jak ciepła bielizna na zimowe dni, i w ogóle powinny być zapisywane przez lekarzy jako lek na chandrę. Takie faktycznie są te powieści, dodatkowo zabawnie ilustrowane przez współpracującego z autorem Iaina McIntosha. Brytyjczycy cenią Smitha za dowcip i wdzięk, z jakim rozprawia się ze snobizmem i hipokryzją zamożnych społeczności. Sami przekonajcie się, czy jego poczucie humoru przypadnie Wam do gustu. (AB)

Zadie Smith po Księdze innych ludzi (recenzja w kwietniowym numerze Musli) proponuje nam kolejny zbiór krótkich form literackich. Tym razem jednak opowiadania zamienia na artykuły i eseje, a liczne znane nazwiska świata literackiego zastępuje swoją skromną osobą. Sam tytuł Jak zmieniałam zdanie jest na tyle chwytliwy, że większość czytelników bez specjalnych oporów sięgnie po tę pozycję (bo przecież każdy z nas niejeden raz życiu zmieniał zdanie). I każdy chyba przyzna, że zmiana poglądów nierzadko wychodzi na dobre... Dla bardziej opornych czytelników, którzy cenią sobie nie tylko treść i koncept, ale i zgrabną formę, mogę przywołać wcześniejsze nagrodzone i docenione przez krytykę utwory Smith. Białe zęby zdobyły nagrodę Whitbread First Novel Award dla najlepszego debiutu za 2000 rok (polskie wydanie w 2002), natomiast książka O pięknie była nominowana do Nagrody Bookera i została laureatką Somerset Maugham Award za 2006 rok (polskie wydanie w 2006). Jak zmieniałam zdanie to zbiór 17 tekstów autorki, a konkretnie wybór jej najlepszych artykułów i esejów z ostatnich lat. Przekrój tematów jest niemały — od portretowania własnej rodziny (a szczególnie ojca), przez intelektualne przemyślenia z przeczytanych i przeżytych książek, aż do zjadliwej relacji z gali rozdania Oscarów. Siła tych tekstów tkwi w entuzjazmie i szczerości w podejściu do omawianych tematów. Jest tu też dużo błyskotliwych spostrzeżeń, co wymagający czytelnik powinien docenić, szczególnie w tak „interdyscyplinarnym” zbiorze. O niespójności oraz wielości tematów i poglądów autorka pisze we wstępie do swojej książki: „Kiedy ktoś debiutuje w młodym wieku, pisanie dorasta wraz z nim — na oczach opinii publicznej. Tytuł Jak zmieniałam zdanie wydał mi się odpowiednio konfesyjny i pasował jako opis tego procesu. Kiedy jednak czytam zamieszczone w książce teksty, muszę przyznać, że niespójność ideologiczna jest dla mnie praktycznie dogmatem”. Kto zechce sięgnąć po tę książkę, na pewno się nie zawiedzie — dostarczy mu ona świetnej rozrywki i będzie źródłem wielu inspiracji. Może też niektórzy po lekturze przekonają się do częstszego zmieniania zdania. Nie bójmy się tego, wystrzegajmy się tylko tych, którzy — manipulując i grając nieczysto — lubią innym narzucać swoje poglądy. (SY)

>>44

musli magazine


>>nowości filmowe

Tetro reż. Francis Ford Coppola obsada: Vincent Gallo, Maribel Verdú, Alden Ehrenreich, Carmen Maura 3 września 2010 127 min

Jej droga reż. Jasmila Žbanić obsada: Zrinka Cvitešić, Leon Lučev, Ermin Bravo, Mirjana Karanović 10 września 2010 100 min.

Ostatnie dzieło Francisa Forda Coppoli Tetro to kolejny w tym roku głos pokolenia wyznaczającego swego czasu bieg historii X Muzy. Świetnymi thrillerami Autorem widmo i Wyspą tajemnic przypomnieli o sobie Roman Polański i Martin Scorsese, dowodząc niewątpliwego mistrzostwa w posługiwaniu się językiem kina gatunku. Twórca Ojca chrzestnego nie poszedł w ich ślady i zaskoczył chyba wszystkich wyczekujących i liczących na powrót do jego dawnej formy i stylu. Coppola całkowicie odrzucił ambicje udowadniania po raz kolejny, że wie, jak kręcić epokowe dzieła. Zrobił film niezależny, artystyczny i najbardziej osobisty ze wszystkich dotychczasowych. I tak oto powstał obraz, który dzieli z natury pełnych oczekiwań widzów i krytyków. Jedni utrzymują, że to najlepsze dzieło mistrza ostatnich lat, inni nie szczędzą słów rozczarowania, wyliczają mankamenty i z zapałem wytykają „nierozważne błędy”. A niewzruszony tymi oczekiwaniami 70-letni artysta i biznesmen na emeryturze, jak o sobie teraz mówi, słusznie oceniając swój dorobek, wiek i życiową stabilizację, u schyłku swego życia postanowił czerpać z kręcenia filmów radość i energię, i tym sposobem odkrywać jeszcze to, co warte poznania. Praca nad Tetro to dla Coppoli powrót do jego rodzinnej przeszłości, próba, jak twierdzi — udana, zrozumienia prawdziwych relacji między nim a zmarłym przed rokiem bratem. Coppola opowiada historię rodzinnej tajemnicy, którą stopniowo odkrywa przed widzami dwukrotnie młodszy brat tytułowego Tetro, osiemnastoletni Bennie. Chłopak odnajduje go po 10 latach rozłąki i próbuje na nowo nawiązać bliski kontakt, zerwany nagłym i niewyjaśnionym odejściem Tetro. Historia jest wprawdzie fikcyjna, ale jej bohaterowie mają bardzo wiele wspólnego z bliskimi reżyserowi osobami. Tetro to jednak nie tylko rodzinna psychodrama, to również wspomnienie dziecięcych fascynacji kinem reżyserskiego duetu Powella i Pressburgera, których duch unosi się nad całym filmem i w dużym stopniu odpowiedzialny jest za jego stronę formalną. Widać to w sposobie korzystania z obrazu czarno-białego i koloru — zabieg zaczerpnięty w podobnym celu jak w Sprawie życia i śmierci wspomnianych twórców. Coppola używa barwnych obrazów w scenach retrospektyw, wskazując tym samym na siłę oddziaływania przeszłości na nasze życie. Bo w życiu każdego przychodzi taki moment, że to co minęło, nabiera barw, przemawia wyraźniej niż teraźniejszość i pomaga odkryć, co w niej ważne. Przekonajcie się sami.

Jasmila Žbanić to reżyserka, którą kojarzymy przede wszystkim jako autorkę przejmującej Grbavicy. W Jej drodze artystka również podejmuje problematykę trudnego macierzyństwa. O ile jednak w Grbavicy było ono wynikiem gwałtu, to teraz mamy do czynienia z sytuacją na szczęście nie tak traumatyczną, choć równie skomplikowaną. Bohaterowie Jej drogi to marzące o dziecku małżeństwo żyjące w Sarajewie: Luna (Zrinka Cvitešić) jest stewardessą, a Amar (Leon Lučev) kontrolerem lotów. Mężczyzna na skutek pijaństwa traci pracę. Zdesperowany zbliża się do wahabitów, dzięki którym wprawdzie przestaje pić i zdobywa nową pracę, ale coś złego zaczyna się dziać z jego małżeństwem. (Wahabici to islamski ruch religijny, propagujący powrót do czystego, surowego islamu; niebezpiecznie zbliżający się do fundamentalizmu.) Luna zaczyna się zastanawiać, czy aby na pewno zna swojego męża i czy właśnie z tym mężczyzną chce mieć dziecko, czy ktoś, kto nagle stał się tak obcy, nadaje się na ojca? Małżeńskie kłopoty bohaterów to pierwsza warstwa tego prezentowanego w konkursie głównym tegorocznego Berlinale filmu. Jej droga opowiada również (jak Grbavica) o konsekwencjach wojny w byłej Jugosławii, jedną z nich jest przecież rodzący się (odradzający?) fundamentalizm, który zbliża nawet dawnych wrogów: pracę Amarowi załatwia mężczyzna, który nie tak dawno stał po drugiej stronie linii frontu. I jest jeszcze jeden bohater, Sarajewo — tygiel kultur, narodów, języków, religii — pokazywane z wrażliwością i zainteresowaniem znanym z filmów… kogóż, jak nie Antonioniego. Miasto, w którym można się albo zakochać, albo znienawidzić. Jasmila Žbanić nie proponuje łatwego rozwiązania, wikła swoich bohaterów, by udowodnić, że wolność to odpowiedzialność. I jeszcze jedno, Jej droga to realizacja idealnie wpisująca się w toczącą się we współczesnym kinie dyskusję o tym, dlaczego islam coraz częściej staje się alternatywą dla młodych ludzi? O tym był przecież Prorok Jacquesa Audiarda, o tym jest doskonała Hadewijch Bruno Dumonta. KASIA TARAS

EWA SOBCZAK >>45


>

>>nowości płytowe

Happiness Hurts Sony Music 2010 42,99 zł

Girls Of Summer Various Artists EMI Music Poland 2010 39,99 zł

Ladies & Gentleman! Już 6 września usłyszymy debiutancki, przez wielu wyczekiwany, krążek zespołu Hurts pt. Happiness. Młodzi Brytyjczycy na rynku muzycznym obecni są od niedawna, jednak można śmiało powiedzieć, że są tegorocznym objawieniem sceny pop i elektro. Świat usłyszał o nich prawie rok temu, dzięki umieszczonej w Internecie piosence Wonderful Life i nakręconym do niej amatorską kamerą teledyskowi. Podobno stworzenie klipu kosztowało muzyków 20 funtów, tymczasem na YouTube obejrzało go już kilka milionów osób. Od tej pory zainteresowanie Hurts, podsycane coraz to nowymi utworami i kolejnymi wizualizacjami, rosło w zawrotnym tempie. Obecnie bilety na ich koncerty sprzedają się lepiej niż niejednej światowej gwiazdy. Muzycy z Manchesteru mają już fancluby na całym świecie, dlatego też oczekiwania wobec ich debiutanckiego krążka są naprawdę spore. Kilka piosenek krążących po sieci pozwala prognozować, że zespół tych oczekiwań nie zawiedzie. Pierwszy taneczny singiel Better Than Love, na koncertach wykonywany z autentycznym śpiewakiem operowym, czy ballada Blood, Tears & Gold przypominają nieco wczesny Depeche Mode czy Pet Shop Boys. Zresztą muzycy przyznają się do inspiracji obiema grupami. Nie ukrywają, że chcą tworzyć inteligentny pop, a album Happiness to prawdziwa kopalnia pomysłów, sporo dobrych tanecznych bitów i wszechobecna autoironia, o czym świadczy choćby okładka płyty i ich sceniczny wizerunek. Przylizane fryzury, świeżo wykrochmalone koszule, garnitury z lat osiemdziesiątych i śmiertelnie poważne miny to ich znaki rozpoznawcze. Jak się okazuje, na płycie usłyszymy również kobiecy głos pewnej znanej, ponętnej Australijki. „Nagrywanie płyty zakończyliśmy już kilka tygodni temu, jednak czegoś tej płycie brakowało — pisze wokalista Theo Hutchcraft na oficjalnej stronie internetowej zespołu. — Napisaliśmy piosenki głównie o kobietach, tymczasem ani jednej z nich nie poprosiliśmy do współpracy. Wśród nagranych kawałków jest opowiadający o niewierności Devotion. Ponieważ całe życie skrycie kochaliśmy się w Kylie Minogue, zebraliśmy się na odwagę i postanowiliśmy poprosić ją osobiście o udział w tym utworze. Zgodziła się. Jej delikatny, ale i potężny głos wyraża kruchość kobiecych emocji i okazał się brakującym składnikiem płyty o miłości, stracie i szczęściu. Wyszliśmy z założenia, że jeśli o coś nie poprosimy, to tego nie dostaniemy”. Czy muzycy zaserwują nam jeszcze jakieś niespodzianki? Przekonamy się już wkrótce podczas słuchania płyty. (AB)

Fantastyczna propozycja dla wszystkich tych, którzy tak jak ja już tęsknią za latem, a widmo nadchodzącej jesieni napawa ich przerażeniem. Lato to piękne zwiewne sukienki, eteryczne głosy, letnie wieczorne hulanki, kolacje przy świecach na rozpalonym tarasie (nie mylić z torsem, chociaż właściwie… czemu nie?!) przy blasku księżyca, seks przy na oścież otwartym oknie i spalone słońcem, pachnące lodami owocowymi ciała letnich kochanków. To wszystko i jeszcze więcej zapachów, smaków i frywolnych letnich wibracji odnajdziecie na płycie Girls Of Summer. Śpiewają kobiety, ale wydawnictwo nie jest skierowane jedynie do zgrabnych damskich uszu, także dla odstających i kanciastych uszysk panów. Melanż polskiej i niepolskiej muzyki na jednym krążku działa na mnie bardzo patriotycznie. Z wściekłą rozkoszą dyskutuję i porównuję, jak dobrą muzę mamy w kraju nad Wisłą. Tym razem obok Róisín Murphy i Grace Jones możemy usłyszeć Anię Dąbrowską i Monikę Brodkę. Ten ponad godzinny krążek jest kapitalną kompilacją hitów, które nie męczą swoją przebojowością, ale znakomicie wprowadzają w letni, beztroski nastrój. Każda kolejna piosenka znakomicie wtapia się w poprzednią, ale (co ważne!) jednocześnie w każdym z wybranych utworów bardzo silnie czuć autora, jego odrębność i wyjątkowość. Bossanova, jazz, elementy elektro, pop, r&b… Każdy z gatunkowych smaków w tej letniej muzycznej sałatce smakuje wybornie. Co znalazło się w letnim menu Girls Of Summer? Johnny And Mary Nouvelle Vague z Anią Dąbrowską, No Love Erykah Badu, Everything Clary Hill’s Folkwaves, Even Though Morcheeby, Cannot Contain This Moloko, Why Does The Wind Tracey Thorn, Runabout Little Dragon, I’ll Be By Your Side Sally Shapiro, You Know Me Better Róisín Murphy, I’m Crying (Mother’s Tears) Grace Jones, A View To Kill Hollywood, Mon Amour ze Skye, Jungle Drum Emiliany Torrini, Frankenstein Cibelle, For Love Nathalie And The Loners, Lost Where I Belong Andrei Triany i Niagara Falls Silver Rocket z Moniką Brodką. Mam jeszcze jeden zasadniczy sentyment do tej płyty. Okładkę zdobi buzia Agatki, która jest przeuroczą, fantastyczną osobą. Zainteresowanych wtajemniczam, że miała dosyć długi (nie tylko letni!) romans z Toruniem. Pozycja obowiązkowa na chłodne jesienne wieczory, najlepiej z albumem wakacyjnych zdjęć na kolanach i butelką białego wina w dłoni. ARBUZIA

>>46

musli magazine


*

>>recenzje

Prosto w ucho, prosto z serca

O

czywiście, że właśnie leci w tle. Oryginał, nie żadna tam empetrójka czy majspejs. Oryginał z oprawą graficzną Krzyśka Ostrowskiego (CKOD), co daje miłe wrażenie familiarnej komitywy w alternatywnym półświatku i artystycznej osmozy, niekoniecznie muzycznej. Lubię rzeczy dopieszczone, a ostatnia płyta Lao Che Prąd stały/prąd zmienny dopieszczona jest.

P

o pierwsze — przez Marcina Borsa, najmodniejszego ostatnio producenta muzycznej sceny niezależnej (m.in. Gaby Kulki, Heya, Much, NO! NO! NO!, Pogodno czy Biff). Po drugie — w warstwie tekstowej i fabularnej. Skąd Spiętemu przychodzą do głowy takie słowa w takim akurat kontekście, się pytam? Nie pierwszy zresztą raz, od płytowego debiutu Gusła począwszy. Jak to się dzieje, że kombinacje słów archaicznych, stylizowane na literacką staroświecczyznę pokrytą z lekka patyną, w połączeniu z nowoczesną mocną muzyką nie brzmią pretensjonalnie ni sztucznie, a raczej konkretnie, choć lekko? Od słów nie sposób się oderwać, są baśniami czytanymi w dzieciństwie do poduszki. Bo tak nowa płyta Lao Che brzmi: trochę jak snuta do ucha w dusznej knajpie opowieść. Może przez to, że tym razem mniej jest krzyku a więcej melorecytacji? Literacko intryguje. Przykład: idylliczna Historia stworzenia świata — kto jeszcze potrafi w jednej piosence połączyć sensownie i niegłupio słowa: wzdęło, krocie, drewutnia? Albo zabawa formą w Dłoniach: „patrzę ja na dłonie twoje/moje, twoje, twoje, moje/moje dłonie chcą być twoje”. I co? Potrzeba tu piętrowych metafor? Prosto w ucho, prosto z serca. Prosto, owszem, ale daleko od banału. „Słońce zdechło, choć nigdy nie świeciło tu jasno/Gabinet na Rumunię zbiegł, dupę ratował własną/Jak Boga kochamy — tęgi tu mamy mróz/Cóż… bez odbioru, to chyba wszystko już”. Tak też lubię — pewność swojej myślowej ścieżki, odwaga hermetycznego przekazu własnych wizji, o ile nie dyktat nawet. Daleko na północ od sztampy i słownika wyrazów podstawowych. Tak robił Morrison (poetycki sobie pan) — im bardziej zamknięty przekaz, tym bardziej normom i powszechnie przyję-

tej linii wbrew. I o zakład idę, że im mniej go rozumieli, tym bardziej go kochali.

P

o trzecie — płyta niewątpliwie muzycznie robi zwrot. Co dla słuchaczy Lao Che nie jest ani niczym nowym, ani tym bardziej zaskakującym. Przywykli już, że zespół nie targetuje się na jednego odbiorcę i godzą się, że ma w dupie ich oczekiwania co do kontynuacji formuły. Pierwsi fani, zwabieni crossoverowymi Gusłami, dostali na danie drugie koncept album Powstanie Warszawskie — patriotyczne słuchowisko rockowe z desantem samplera. A na deser Gospel — bardziej popowy, mocno eklektyczny, pełen popkulturowych niuansów — który trafił na półki tak wielu, że zyskał status złotej płyty.

P

rąd stały/prąd zmienny to wisienka kandyzowana z czubka tortu. Niby bez konceptu, jak mówią muzycy, a jednak całość dopasowana do siebie jak puzzle. Mniej gitar, więcej klawiszy i sampli. W nowej odsłonie Lao pobrzmiewa elektronika retro, o którą chyba nikt by zespołu koncertowego z tradycjami gitarowymi nie podejrzewał. Z jednej strony odświeżyli brzmienie zimnofalowe, z drugiej — podążyli za panującą w tej chwili modą na rewitalizację elektro. I wyszło, i chwała. Jak kobra zaklinaczowi poddaję się hipnotycznym dźwiękom i słowom. Ulubione? Krzywousty. Lubię krzyk. WIECZORKOCHA

Prąd stały/prąd zmienny Lao Che Rockers Publishing 2010 >>47


>>

>>recenzje

Prawie...

M

atka Teresa od kotów Pawła Sali, Ewa Ingmara Villqista i Adama Sikory oraz Made in Poland Przemysława Wojcieszka to filmy „prawie” udane. „Prawie”, bo dobrze zagrane i świetnie sfotografowane — chyba największe wrażenie zrobiły na mnie zdjęcia Mikołaja Łebkowskiego do debiutu fabularnego Sali; wyrastające z inspiracji tym, co za oknem, dokumentujące nastroje społeczne. Przede wszystkim zaś — niestety — frustrację. Co warte zaznaczenia, wszystkie filmy zrealizowały osoby związane z teatrem. Roman Pawłowski w swojej antologii Pokolenie porno i inne niesmaczne utwory teatralne umieścił obok siebie dramaty tych właśnie autorów. Jeżeli chodzi o związki z kinem, to najbardziej doświadczony jest Przemysław Wojcieszek, a najmniej Villqist, zaś Paweł Sala jest autorem kilku filmów dokumentalnych.

C

o paradoksalne, najbardziej uniwersalny film zrealizował dokumentalista, który wyszedł od autentycznego wydarzenia: dwaj bracia z kamienicy w centrum Warszawy zabili matkę, a potem odcięli jej głowę. Czytałam próby interpretowania Matki Teresy od kotów w kluczu antropologicznym — bo ucięcie głowy, walka o władzę itp. A może Sala chciał po prostu opowiedzieć o złu? Matce Teresie od kotów patronuje Haneke — film jest zimny, chirurgicznie wypreparowany, absolutnie pozbawiony elementów szantażu emocjonalnego, widzimy tylko to, co konieczne i nic więcej, oglądamy wszystko achronologicznie. Wyczuwa się spowinowacenie z Braćmi Wittmanami (chłopcy zabili matkę, która owdowiała, i zabrali jej kosztowności, żeby podarować je zaprzyjaźnionej prostytutce). Ale Wittmanowie to dzieci modernizmu, ich czyn — podszyty erotyzmem i śmiercią — można uznać za niepełną inicjację (zabrakło jeszcze wtajemniczenia w religię), tutaj… Artur (Mateusz Kościukiewicz — już bardzo nieprzypominający „chłopca słuchającego punka przed zaśnięciem”) jest po prostu zły. Być może jego frustracja bierze się z faktu, że rodzice nie poświęcają mu tyle uwagi, ile by chciał — ma jeszcze młodszego brata (Marcina) i siostrę. Innych znamion dysfunkcji nie znalazłam. Bo co z tego, że ojciec >>48

wrócił z misji w Afganistanie, a matka opiekuje się bezdomnymi kotami. Artur jest po prostu zły. Możliwe? Możliwe. Choć rzadkie w polskim kinie, które nauczyło nas doszukiwania się motywów zła, zbrodni, sympatyzowania ze zbrodniarzem, a przecież matkobójstwa wytłumaczyć się nie da. To przekroczenie nawet (podobno) kodeksu grypsujących. Gdyby Sala poprzestał na takim przedstawieniu sprawy, uznałabym jego debiut za film doskonały, realizację o sile Długu. Były momenty, że — podobnie jak film Krauzego — oglądałam Matkę nie zmieniając pozycji, gdyby... Gdyby reżyser nie uraczył nas wstawkami, jak to bracia grają sobie w grę komputerową, czy informacjami o parapsychologicznych zainteresowaniach Artura. Po co? Choć, gdy jeszcze raz zastanowiłam się, dlaczego mi wszystko pasuje w tym filmie, a tylko to jedno nie, to wpadłam, że być może, serwując nam tego rodzaju inserty, reżyser po prostu zakpił sobie z widzów zawsze i wszędzie tropiących motywy? Jeżeli tak, to bawmy się w ten sposób dalej.

P

rzemysław Wojcieszek swoim Made in Poland i zawiódł, i ucieszył. Stąd obecność słówka „prawie”. Zawiódł dlatego, że to adaptacja jego dramatu, zamieszczonego — tym razem — w antologii Made in Poland. Dziewięć sztuk teatralnych z Polski w wyborze Romana Pawłowskiego. Szkoda, że w pewien sposób cytuje samego siebie, że nie zechciał skupić się na realizacji nowego pomysłu, jest przecież reżyserem sprawnym, a scenarzystą błyskotliwym. A ucieszył, bo film różni się od dramatu i spektaklu wystawianego między innymi w Legnicy (część obsady przedstawienia pojawia się w filmie, swoją rolę powtarza Janusz Chabior, a Przemysław Bluszcz, który kiedyś grał gangstera, dzisiaj gra księdza). W Zabij ich wszystkich — debiucie filmowym Wojcieszka, przerobionym potem na dramat, najbardziej odrażająca postać Janusza przedstawiającego się jako „inwestor”, pyta — „Czy wkurwienie poszerza świadomość?”. W Made in Poland Boguś (w spektaklu grany przez Eryka Lubosa, który w filmie pojawia się jedynie w epizodzie, główną rolę zagrał — z autentyczną młodzieńczą pasją i świeżością — Piotr Wawer) stwierdza, że „Wkurwienie to będzie AIDS XXI wieku”, musli magazine


>> >>recenzje

a następnie tatuuje sobie na czole FUCK OFF, rozwala budki telefoniczne, zadziera z gangsterami i zakochuje się w Monice. Dużo i mało jednocześnie. W finale dramatu Boguś oświadcza się, po czym wszystko podsumowuje piosenką Krzysztof Krawczyk — guru i idol mamy Bogusia, Ireny. W filmie natomiast ostatnie ujęcie to Boguś i poruszający się na wózku brat Moniki, Emil, którzy stoją na hałdzie i nawołują do… rewolty. Krzepi, że Wojcieszek tak dojrzale pokazuje, że „wkurwienie” wcale nie poszerza świadomości, tylko stopuje wszelkie działanie i blokuje myślenie. Jedyne, co fajne, to miłość z owego „wkurwienia” zrodzona. Kolejny atut filmu Wojcieszka to szczególnie udana metafora polskiego społeczeństwa, zawieszonego między naskórkowo przeżywaną religijnością a powierzchownym postrzeganiem lewicowości. Tak wisi Boguś, między księdzem, któremu przestaje ufać i na początku rzuca w twarz ministrancką komżę, by w finale zostać przez kapłana spłaconym, i w ten sposób uratowanym przed bandziorami, a zwolnionym za pijaństwo nauczycielem, Wiktorem, który zasłania ucznia własnym ciałem i także chroni wychowanka przed windykatorami. Najbardziej udaną i nośną znaczeniowo sceną jest prawie finał, czyli to, co dzieje się na plebanii, gdzie spotykają się ksiądz i nauczyciel. Rozprawa między panem i plebanem zamienia się w regularną awanturę, której finał jest twórczy i szczęśliwy, bo chłopak wreszcie uświadamia sobie, kim jest — „młodym katolikiem z klasy robotniczej”. Zatem kryzys tożsamości zażegnany, szkoda tylko, że bohater wrócił do punktu wyjścia, bo nigdy młodym katolikiem z klasy robotniczej być nie przestał.

E

wa Villqista i Sikory ujęła mnie… Nie, wcale nie stroną wizualną, bo ile można patrzeć na Śląsk biedaszybów i familoków, ale tym, że wreszcie udało się sportretować społeczność, zbiorowość, grupę, która się wspiera i nikt nikomu nie zazdrości pracy, bo jest to społeczność bezrobotnych górników i ich żon. (Także tym, że wreszcie w polskim filmie ktoś mówi po śląsku, mówi, a nie udaje, że mówi). Jedną z takich żon jest Gizela (Barbara Lubos-Święch). Jej mąż usiłuje zarobić w biedaszybie, zbiera złom, potem puszki. Kobieta w pewnym

momencie zostaje postawiona przed alternatywą: albo zostanie prostytutką w burdelu, który sprzątała, albo nadal podstawowym środkiem spożywczym w jej lodówce będzie szron. Gizela się godzi. I tego uproszczenia nie mogę Villqistowi wybaczyć! I wcale nie dlatego, że to niemożliwe, ale że jest to tak nieautentycznie napisane! Dlaczego (i to w ciągu jednej nocy) matka i żona zdecydowała się na nierząd? Nie była w sytuacji granicznej, zatem nie można — jako wytłumaczenia — zacytować Battaille’a, że nędza zawiesza wszelkie zakazy. Nie była szczególnie chciwa, więc nie chodziło o pieniądze. Może zatem o władzę? Przez moment Gizela wydawała się być zafascynowana burdelmamą (totalnie niewykorzystana Anna Guzik), przynajmniej tak zasugerowano w sekwencji zabawy w agencji po godzinach, kiedy to sama szefowa wykonała taniec przy rurze. Już, już… czekałam, aż akcja pójdzie właśnie w tę stronę, wszak Villqist jest mistrzem pisania o walce o władzę, ale się zawiodłam. Prostytucja jako doświadczanie wolności? Banał. Nierząd jako sposób na samotność? Jeszcze większy. Zatem dlaczego? I jeszcze ten symboliczny tytuł Ewa, bo wiadomo, że każda kobieta… Szkoda dobrych aktorów (Andrzej Mastalerz dawno nie stworzył tak ciekawej kreacji — męża, który się stara, ale niewiele mu to daje) w tak nieautentycznej historii. KASIA TARAS

PS Recenzowane filmy można było obejrzeć na tegorocznej edycji festiwalu filmowego Era Nowe Horyzonty. Matka Teresa od kotów wchodzi także niebawem do kin. Matka Teresa od kotów reż. Paweł Sala 2010 Made in Poland reż. Przemysław Wojcieszek 2010 Ewa reż. Ingmar Villqist i Adam Sikora 2010 >>49


*

>>recenzje

Zimowy pogrzeb u schyłku lata

Różnica pomiędzy seksem i śmiercią polega na tym, że kiedy będziesz umierał, nikt nie będzie się śmiać z ciebie, że robisz to sam (WOODY ALLEN)

Z

tekstami Hanocha Levina, najsłynniejszego izraelskiego dramatopisarza XX wieku, od lat był w Polsce problem, gdyż Levin z lubością opisywał odchodzenie zwykłych ludzi w wieczną ciszę w pojęciu agnostycznym, bez przypisywanej jej w chrześcijańskiej kulturze świętości. Zmarły w 1999 roku dramaturg o śmierci pisał mocno, często niesmacznie i tak okrutnie, że jego dramaty długo oczekiwały inscenizacji nad Wisłą. Przełom nastąpił pięć lat temu: najpierw słynny Krum Krzysztofa Warlikowskiego wystawiony w Teatrze Rozmaitości oraz Starym Teatrze, następnie dwa lata później Iwona Kempa wyreżyserowała w Toruniu Pakujemy manatki. Komedię na osiem pogrzebów. Rok 2010 może być początkiem Levinowego boomu na deskach polskich scen: po premierach Sprzedawców gumek Artura Tyszkiewicza w warszawskim Teatrze IMKA i Szycu w reżyserii Any Nowickiej w Teatrze Barakah z Krakowa, także na toruńskiej scenie możemy obejrzeć kolejny dramat Levina (ponownie w inscenizacji Iwony Kempy).

P

remierą spektaklu Zimowe opowieści. Burleska w ośmiu odsłonach Teatr im. Wilama Horzycy otwiera swój dziewięćdziesiąty polski sezon. I tak jak w nagradzanym Pakujemy manatki, również i w Zimowych opowieściach śmierć pozostaje wytartym banałem, przykrytym jeszcze cięższym wiekiem komizmu, gdyż tutaj jej po prostu nie powinno być! Ona zjawia się jednak w sztuce już w pierwszym akcie, w postaci umierającej matki Laczka Bobiczka (Sławomir Maciejewski). Ostatnim pragnieniem Alte (Ewa Pietras) jest, by ludzie przyszli na jej pogrzeb: „no bo jednak byłam tutaj, na ziemi. Byłam, prawda? Zajmowałam jakieś miejsce. Oddychałam powietrzem, trochę mówiłam, przygotowywałam jedzenie. Byłam. Bo jednak będą grzebali »kogoś«”. Tę smutną chwilę burzy paradoks — wbrew przyjętym kanonom tradycji odejście Alte nie wzbudzi głębszego zainteresowania, ba! przez rodzinę Laczka zwyczajnie nie zostanie przyjęte do wiadomości. Nie z rozpaczy, niedowierzania, lecz w mechanizmie obronnym, gdyż ceremonia pogrzebu Alte staje na drodze tej z innego bieguna życia — ślubowi w rodzinie. Pod wodzą ciotki Szracji (Jolanta Teska) rozpoczyna się gonitwa, ucieczka ku ocaleniu ślubu i zamierzeń, swoisty exodus na dach świata — wręcz kabaretowa rejterada familii ściganej przez Laczka. Nad całością nie unoszą się jednak tylko lekkość i żart świata teatralnej baśni, pociętego śmiechem i płaczem osobliwej wyobraźni autora — jest w nim także i ironia odchodzenia kolejnych bohaterów dramatu, sygnalizowanego… wiatrem flatus.

I

wona Kempa nie poprzestaje tylko na przekazaniu filozofii i specyficznego poczucia humoru Levina, które — zresztą przynajmniej w tej sztuce — są nieco irytujące i nie zamykają się w system pewny i jasny. Można by się z tego wprawdzie cieszyć, >>50

Zimowe opowieści. Burleska w ośmiu odsłonach (fot. Wojtek Szabelski/freepress.pl)

bo poglądy tylko słuszne bywają szarobure — a ta sztuka jest co najmniej w kilku scenach bardzo zabawna — ale skłonność Levina do zasypywania widzów kabaretowymi wręcz gagami dochodzi tutaj czasem do przesady. Nie rażą tylko w przekomicznej choreografii gimnastykujących się na plaży „starców” Rozenzweiga (Niko Niakas) i Lichtensteina (Tomasz Mycan) czy w poduszkowej scenie na szczycie Himalajów, dokąd uciekła rodzina (a jakże!), z Pawłem Kowalskim w roli pustelnika Szachmandrina. Te dowcipne perły sceniczne reżyser wzbogaciła własną wyobraźnią (przejmujący Anioł Śmierci w dwóch postaciach półmrocznych żołnierzy, granych w jidysz przez Radosława Garncarka i Łukasza Ignasińskiego) oraz nietuzinkową scenografią. Skromną w pierwszym akcie, w kolejnych przeistoczoną w bajkowy nieco świat.

L

evin w swym dramacie próbował oswoić nasz lęk przed śmiercią — żartem, marzeniami i fizjologią. Kempie mogłoby się to w pełni powieść, gdyby w tak mocno surrealistycznej opowieści odeszła od zbytniego realizmu gry i poprowadziła niektórych aktorów z większą umownością. Subtelniej, bardziej kameralnie, może wówczas lepiej udałoby się uwydatnić intencje utworu? Wszak dobrze jest pamiętać, idąc na spektakl, że to burleska, czyli zabawa w pełni godna obejrzenia szczególnie w gronie rodzinnym, lubiącym parodię tematów poważnych. ARKADIUSZ STERN

Zimowe opowieści. Burleska w ośmiu odsłonach reż. Iwona Kempa na podstawie tekstu Hanocha Levina Teatr im. Wilama Horzycy premiera 11 września 2010 musli magazine


*

>>recenzje

Co zrobić ze świętą?

B

oże, który stworzyłeś tę piękną ziemię, kiedy będzie ona gotowa na przyjęcie Twoich świętych? — pyta w ostatniej scenie sztuki Święta Joanna George’a Bernarda Shawa jej tytułowa bohaterka, Joanna D’Arc. Problem, jaki ma ze świętymi współczesny świat — i współczesny teatr — poruszył również Robert Bolt, który czuł, że musi się wytłumaczyć w przedmowie do swojego dramatu Oto jest głowa zdrajcy, dlaczego postanowił przenieść na scenę historię śmierci św. Tomasza More’a. Skoro w roku 1924 pojawienie się osoby kanonizowanej na scenie budziło lekką konsternację, a w roku 1960 wymagało już specjalnej przedmowy, co począć ze świętymi na początku wieku XXI? Proces w Rouen w reżyserii Remigiusza Brzyka, wystawiany w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, można oglądać jako próbę odpowiedzi na to pytanie.

S

pektakl jest oparty na autentycznych protokołach z procesu Joanny, schwytanej w 1431 roku przez Anglików i przesłuchiwanej jako czarownica. Bo jak mogła nie być czarownicą nastoletnia wieśniaczka, której dziwne głosy kazały założyć rycerską zbroję, ruszyć na okupowany przez Anglików Orlean i wyzwolić miasto, a potem całkowicie odwrócić losy wojny stuletniej? Oczywiście z procesu w Rouen nie mogła wyjść żywa, bo był to proces polityczny w najperfidniejszym tego słowa znaczeniu. Zapisy przesłuchań — specjalnie na potrzeby bydgoskiego przedstawienia przetłumaczone przez Tomasza Śpiewaka (który również opracował tekst spektaklu) — to ponura kronika wyznań młodej kobiety, która wie, że i tak czeka ją śmierć na stosie.

C

hoć główna bohaterka jest jedna, w Procesie w Rouen występuje pięć aktorek, i to nie byle jakich, bo grają właściwie wszystkie asy żeńskiej części zespołu TPB: Karolina Adamczyk, Dominika Biernat, Marta Nieradkiewicz, Anita Sokołowska i Marta Ścisłowicz. Która z nich jest Joanną? Każda po trochu. Przechadzając się po scenie, pięć kobiet wymienia się rolami — zawsze jedna z nich staje się przesłuchiwaną ofiarą, a pozostałe są zadającymi pytania sędziami. Na bydgoskich deskach jest więc pięć różnych Joann, od chichoczącej przy historyjkach z dzieciństwa Karoliny Adamczyk, przez mądrze smutną Martę Ścisłowicz, do wyniosłej i opanowanej Anity Sokołowskiej, której emocje zdradza tylko jedna spływająca po policzku łza. Wszystkie wykonawczynie spisują się wspaniale. Gdyby bydgoski Teatr potrzebował kiedyś popisowego spektaklu reklamującego możliwości swoich aktorek, przedstawienie Brzyka świetnie by się do tego nadawało. Tak jak role, przechodzące z aktorki na aktorkę, płynna w Joannie D’Arc jest też scenografia autorstwa Justyny Łagowskiej. Jej głównym elementem są ogromne ekrany z powiększonymi czarno-białymi fotografiami detali architektury gotyckiej i średniowiecznych iluminacji. W czasie trwania spektaklu są one przesuwane i ustawiane w różnych miejscach sceny i można odnieść wrażenie, że bydgoski sąd nad Joanną odbywa się w nieco surrealistycznej gotyckiej katedrze,

przepływającej od kształtu do kształtu wraz z postępami procesu.

K

ształt teatralny Procesu w Rouen, ze swoimi rytmicznymi powtórzeniami rytuału przesłuchania oraz zmianami ról i scenerii, jest więc ciekawy. Ale co z tego wszystkiego wynika? To, jak rola Joanny przechodzi na bydgoskiej scenie z aktorki na aktorkę, sugeruje, że Joanna jest tu ważna nie jako konkretna postać historyczna, tylko jako model pewnego wyzwania, z którym mierzą się kobiety w ogóle. Ale w jakim sensie dylematy średniowiecznej świętej i wojowniczki przylegają do tego, jak z życiem radzą sobie kobiety obecne na widowni? One przecież nie dyskutują codziennie z Bogiem, aniołami i świętymi. Nie chcą zakładać zbroi, żeby wyzwalać miasta i wioski z rąk najeźdźców. Rzadziej niż Joanna myślą o łasce uświęcającej i Eucharystii, a przez większość czasu zajmują się sprawami, które ona uznałaby za trywialne lub niegodne uwagi. A więc — po co nam dzisiaj ta święta? W spektaklu Brzyka padają niezbyt ciekawe odpowiedzi. Wciąż podkreśla się sędziowski zarzut noszenia męskiego stroju — a więc Joanna jako kobieta walcząca o swoje miejsce w patriarchalnym świecie? Pojawia się też nacisk na fakt, że święta jest sądzona przez duchownych — Joanna uciskana przez okrutny, fanatyczny Kościół? Główna postać niespecjalnie pasuje do tych tez. Nie walczy o wyzwolenie kobiet — chodzi jej tylko o to, żeby mogła walczyć z Anglikami. Nie przeciwstawia się dążącemu do teokracji Kościołowi — bo przecież sama nie widzi różnicy między religią a polityką. Im bardziej chce się Joannę umieścić po stronie dzisiejszych postępowców, tym bardziej wydaje mi się, że tak naprawdę o wiele lepiej by się dzisiaj czuła, choćby prowadząc w swojej rycerskiej zbroi (i wbrew sugestiom episkopatu) szarżę obrońców krzyża z Krakowskiego Przedmieścia na nacierające siły porządkowe.

C

o więc pozostaje dzisiaj z Joanny? Upór i niezłomność. Taką samą strategię przyjął Robert Bolt opowiadający o św. Tomaszu Morusie. Zaimponował mu człowiek gotów do zachowania swoich poglądów nawet wtedy, kiedy kosztowały go życie — a nie same poglądy, na które w ogóle nie zwraca uwagi. Z bydgoską Joanną jest podobnie — nieważne, o co walczy, tylko w jakim stylu. Jak można tu odróżnić niezależność od fanatyzmu? Przedstawienie Brzyka ogląda się bardzo dobrze. Dużo w nim świetnych pomysłów. Bydgoskie aktorki dają z siebie wszystko. Ale jeśli ktoś idzie do teatru, żeby się dowiedzieć, kim jest dzisiaj Joanna D’Arc, wyjdzie rozczarowany. Może jest nam już dziś niepotrzebna — a może nie jesteśmy jeszcze na nią gotowi. PAWEŁ SCHREIBER

Joanna D’Arc. Proces w Rouen reż. Remigiusz Brzyk Teatr Polski w Bydgoszczy >>51


*

>>recenzje

Tkacz opowieści

O

statnimi czasy Neil Gaiman pisze wyłącznie książki skierowane do młodszego czytelnika (nad czym trochę ubolewam) oraz scenariusze komiksowe (co boli mnie już trochę mniej), i choć są to pozycje cenione przez krytykę i szerszą publiczność, to jednak brakuje mi tego dorosłego Gaimanowskiego spojrzenia na tę magiczną i zakrytą stronę naszego życia — często w jego historiach przerażającą, groteskową i okrutną. Co prawda ostatnia „dorosła” powieść Gaimana Chłopaki Anansiego swoją formą zapowiadała już według mnie wysyp lżejszych opowieści, jednak nie sądziłem, że tak długo będę czekał na historię w stylu Amerykańskich bogów czy Nigdziebądź, tym bardziej że po tychże liczyłem na dużo, dużo więcej (według maksymy „apetyt rośnie w miarę jedzenia”). Po czterech długich latach dostałem jedynie wznowienie, czyli drugie wydanie Chłopaków — i nie wiem, czy cieszyć się twardą oprawą, czy raczej martwić niespełnieniem nowego. Pozostaje mi tylko chyba o książce opowiedzieć.

O

powieść zatem rozpoczyna się. Tka ją nieodmiennie od zarania dziejów pajęczy oszust — bóg Pająk — Anansi. Wszystkie archetypiczne opowieści, należące niegdyś do społeczności zwierząt, do ich totemicznych wyobrażeń, wykradł właśnie on — Pająk oszust — i przystosował do własnych potrzeb. Teraz należą one do niego i jemu służą, a inni widzą rzeczy takimi, jak on chce, żeby widzieli. A więc zacznijmy raz jeszcze — opowieść się rozpoczyna… Anansi postanawia na jakiś czas umrzeć. To w sumie dobry początek opowieści, jednak — jak się okazuje — nie tej, która należy do niego. Zanim to nastąpi, Czytelnik ma obowiązek poznać jego syna: Grubego Charliego, który tak naprawdę wcale nie jest gruby. Przezwisko to przylgnęło do niego właśnie za sprawą Anansiego, nazbyt złośliwego ojca, który miał dar przedstawiania innym zjawisk i rzeczy tak, jak je sam postrzegał, lub przynajmniej chciał postrzegać. Grubego Charliego poznajemy już w wieku dorosłym, kiedy to prowadzi względnie poukładane życie angielskiego mieszczanina — jest sprawnym księgowym, kochającym narzeczonym i… życiowym nieudacznikiem. Owy spokój burzy jednak przypadkowa wiadomość zza oceanu — ojciec Grubego Charliego umiera, i bynajmniej nie jest to zła wiadomość dla naszego bohatera. Charlie Nancy wybiera się mimo wszystko na pogrzeb swojego rodziciela, mając nadzieję, że ten już nigdy więcej nie postawi go w żadnej kompromitującej sytuacji. Każdy czytelnik na pewno w tym miejscu zda sobie sprawę, jak bardzo nasz Charlie może się mylić. I rzeczywiście, najgorsze dopiero się zaczyna, karty przeznaczenia zostają rozdane, a rzeczywistość powoli, lecz nieubłaganie odsłania własny rewers. Ta opowieść również należy do Anansiego. >>52

P

o pogrzebie Gruby Charlie dowiaduje się, że rodziny tak do końca jeszcze nie stracił — gdzieś tam po świecie „tuła” się jego brat Spider, żyjący chwilą lekkoduch, wolny od sumienia, odpowiedzialności i goryczy dnia codziennego. Spotkanie z nim jest bardzo proste. Wystarczy poprosić o nie pierwszego napotkanego pająka. W tym momencie obyczajowa powieść o dysfunkcyjnych rodzinach zmienia się niepostrzeżenie w postmodernistyczny kalejdoskop postaci i zdarzeń. Poza odniesieniami do początków świata, przywołaniem pradawnych wierzeń i odwołaniami do starych afrykańskich mitologii (zgrabnie odświeżonych współczesnym kontekstem) autor wykorzystał tutaj, znany już czytelnikom z poprzedniej powieści Gaimana Amerykańscy bogowie, motyw współistnienia bogów i ludzi na Ziemi. Także postać Anansiego miała tę samą proweniencję — pająka, trikstera i oszusta, który w Amerykańskich bogach był uosobieniem ludzkiego sprytu, dążenia za wszelką cenę do celu i zwycięstwa, zdobywania przewagi nad silniejszym przeciwnikiem rozumem i przebiegłością. Podobieństwa Chłopaków Anansiego na tym się jednak kończą. Nie ma tu już tego mrocznego, poważnego klimatu znanego z poprzedniej powieści, a sam bóg, choć opowieść nieustannie należy do niego, nie jest tu najważmusli magazine


>

>>recenzje

niejszy — czuwa nad wszystkim z drugiego, a nawet trzeciego planu. Jest obecny, ale stoi obok, wpływa na zdarzenia i bohaterów, ale jest jak mgła, która, nienamacalna, pojawia się tylko w określonych momentach. Taka sprawcza boska szara eminencja…

P

omysłowość Gaimana tu się dopiero rozwija. Jak przystało na dobrą, współczesną, postmodernistyczną powieść, autor serwuje nam bogaty wachlarz najróżniejszych smaków i smaczków. W menu pojawiają się humor, groza, sensacja, magia, a nawet romans. I to nie wszystko, co można tu dostać; jedynie wrodzona uprzejmość (żeby nie popsuć smaku i świeżości opowiadania) nie pozwala mi zdradzić wszystkich motywów, postaci i drugoplanowych sytuacji, które mając swój indywidualny charakter, tworzą jednocześnie zrąb głównej fabuły. Wszystkie te elementy i konwencje gatunków w zgrabny sposób tworzą pełnowartościowe danie, nic nie jest tu przerysowane czy nazbyt pretensjonalne i sztuczne. Sam autor w liście do polskiego wydawnictwa tak określa własną powieść: „Jeśli musicie ją jakoś zaklasyfikować, to jako magiczno-komiczno-rodzinno-obyczajowy-horroro-thrillero-romans-z duchami, choć w ten sposób pominiecie elementy detektywistyczne i kawałki o jedzeniu. Ale ja tu tylko piszę”.

N

K

oniec więc, choć sztampowy i przewidywalny, rozczarowuje jedynie w pierwszym momencie. Po zamknięciu książki stwierdzamy, że tak właśnie ta powieść powinna się skończyć, takiej historii właśnie potrzebowaliśmy i że możemy być usatysfakcjonowani, bo jest to książka, która oprócz czystej rozrywki daje nam szansę na przemyślenie podstawowych praw rządzących naszym życiem i zrozumienie niektórych mechanizmów ludzkich motywacji i zachowań. Koniec ten powinien być taki również dlatego, że odpowiada naszej nieustannej wierze w sprawiedliwość i nadziei, że każde dobro zostanie w końcu dostrzeżone i wynagrodzone. Tak zostają potraktowani właśnie bohaterowie powieści, którzy poza nagrodami zdobywają także coś jeszcze, coś równie ważnego i cennego. I tak, Spider dostaje lekcję pokory i miłości, a Charlie uczy się, jak radzić sobie w życiu. Innego zakończenia być więc nie mogło, bo trzeba pamiętać, że Spider i Charlie to synowie Anansiego, a wszystkie opowieści i tak należą do niego… SZYMON GUMIENIK Chłopaki Anansiego Neil Gaiman MAG 2010

>>

ajbardziej w Chłopakach Anansiego smakował mi jednak humor — niezbyt nachalny, lekko złośliwy, zdecydowanie ironiczny, nierzadko ocierający się o groteskę i absurd, wyrastający z bogatych tradycji humoru angielskiego. Żart kryje się tu w dialogach, autorskich komentarzach, nieprzypadkowych sytuacjach, a przede wszystkim w kreacjach bohaterów, którzy śmieszą czytelnika własnymi chimerami, słabościami i prostym, poczciwym „człowieczeństwem” — stojącym w powieści w opozycji do boskości, której zawsze i wszędzie wszystko przychodzi bez trudu. Wiele zabawnych sytuacji zbudowanych jest wokół głównego motywu powieści — klasycznego konfliktu dwóch braci, różnych od siebie jak dzień i noc, piekło i niebo. Kreacja dwójki tych bohaterów, ich relacje i napięte stosunki stanowią główny zrąb fabuły — to dzięki nim opowieść ma swoje rozwinięcie i zakończenie. Przy okazji pierwszego spotkania, gdy Charlie pyta brata, o to, jaką kawę pije, ten odpowiada: „Czarną jak noc, słodką jak grzech”. I taki Spider właśnie jest. Gruby Charlie jako słabsze ogniwo braterskiej więzi, któremu nawet ciężko zdobyta miłość zostaje odebrana przez beztroskiego Spidera, postanawia walczyć o swoje i za wszelką cenę pozbyć się brata. I tu pojawia się problem, trzeba mianowicie zdecydować, komu bardziej ufać: rodzinie, która choć złośliwa, nadal pozostaje rodziną, czy tak zwanym „życzliwym”, którzy za wszelką cenę chcą pomóc. Oczywiście wiadomo, że Charlie w ostateczności wybierze źle i że w konsekwencji tego wyboru ściągnie na siebie oraz Spidera niebotyczne problemy, wiadomo także, że bracia wybaczą sobie wszystko i razem będą musieli stawić czoła niebezpieczeństwu, jakie sami na siebie ściągnęli. Również znane jest nam zakończenie powieści. Zakończenie co prawda rozczarowujące, szczególnie po wielu brawurowych sytuacjach i ciętym humorze

autora, jednak idealnie wpasowujące się w konwencję narracji, która niosąc za sobą bajkową stylizację przypowieści, chcąc nie chcąc, musiała w finale skarcić złych i nagrodzić dobrych. Dodajmy — dobrych potrafiących walczyć nie tylko ze złem zewnętrznym, ale także i przede wszystkim ze złem własnym, osobistym, siedzącym głęboko w zakamarkach naszych dusz i wychodzącym z nas w chwilach słabości.

>>53


^

>>sonda

>>kim jesteś>>co robisz>>o któr >>co masz w szafie>>co masz w kompa>>czym jeźdz DŻOANA ZE STRONNA

>>człowiekiem dającym się tłamsić rzeczywistością >>korzystam

z życia i robię wszystko, by nie odczuć

nudy...

>>skoro świt — jak skowronki >>po wieczorynce — jak dziecko >>przekrój swojego całego życia >>niezbędniki i światło >>cuda natury >>cztery kółka, dwa kółka lub dwie nogi >>o spokoju ducha i spokojnym życiu spędzonym

z kimś,

nie samemu

MICHAŁ Z TORUNIA mężczyzną >> doktoryzuję się >> o 6.30 >> za późno >> garnitury >> whiskey >> napis „everybody lies” >> pojazdami mechanicznymi >> o

weekendzie >>

ANTOSIA Z SULĘCZYNA

>>mam nadzieję, że ciągle człowiekiem >>najchętniej obijam się >>o 5 rano >>często wcale >>od jutra porządek >>ser, wino, warzywa i słoiczki dla dziecka >>zdjęcie mojego syna wymazanego czekoladą >>Jaguar, Limuzyna Citroena >>o wehikule czasu

>>54

musli magazine


^ >>sonda

rej wstajesz>>o której zasypiasz w lodówce>>co masz na pulpicie zisz>>o czym marzysz SŁAWEK Z LONDYNU szczęśliwym człowiekiem >> zdjęcia i obiady >> jak się wyśpię >> jak jestem zmęczony >> bałagan >> gorzką żołądkową, sok, cytryny, masło, ser, pasztet pieczarkowy, pasztet sojowy, jogurt, mleko... >> niestety znowu bałagan >> metrem >> o rodzeństwie dla mojej córki >>

ELIZA Z JANOWA LUBELSKIEGO

>>mamą >>kocham córeczkę i koty >>5.45 >>23.00 >>nie mam szafy, mam garderobę,

a w niej ciuchy „po-

ciążowe”

>>kluski i danonki >>córkę na desce surfingowej >>pcham wózek >>żeby Marian skończył kuchnię,

pojechać z córką w Bieszczady i na Mazury... i żeby w przyszłości była dobrym i szczęśliwym człowiekiem

DAWID Z POZNANIA trzydziestoletnim facetem z fajną pasją i ciekawym pomysłem na życie >> pracuję w konsultingu IT, a wieczorami tworzę muzykę i gram jako DJ >> około 8.00, ale czasem pośpię dłużej >> między 1.00 a 3.00 w nocy >> ciuchy, piłkę do kosza i winyle >> wołowinę, mozarellę, kefir, jajka, warzywa >> czasami abstrakcję, czasami krajobrazy, bywa że sztukę >> piętnastoletnim rowerem górskim, który uparcie tuninguję i ulepszam >> o kontrakcie w Tokio i wypasionym kamperze, aby pojeździć po Europie >> >>55


>>fotografia

SKYWAY zeszłoroczne blaski

tegoroczne cienie

Wojtek Szabelski /freepress.pl/

>>56

musli magazine


200

>>fotograďŹ a

>>57


>>fotograďŹ a

>>58

musli magazine


>>fotograďŹ a

2009 >>59


>>fotograďŹ a

>>60

musli magazine


>>fotograďŹ a

2009 >>61


2009

>>fotograďŹ a


>>fotograďŹ a




2010

>>fotograďŹ a

>>66

musli magazine


>>fotograďŹ a

>>67


>>fotograďŹ a

>>68

musli magazine


>>fotograďŹ a

2010 >>69


>>fotograďŹ a

>>70

musli magazine


>>fotograďŹ a

2010 >>71




{

>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

SZYMON GUMIENIK

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

WIECZORKOCHA

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

jest swej i... u i rea sobą hory jest? wać lustr rozg

KASIA TARAS

jeżeli nie uczy i nie pisze, nie czyta i nie ogląda, to gada albo ratuje świat (koci). Głową w Warszawie, sercem w Toruniu. Kocha: kino, 20-lecie międzywojenne, dobrą współczesną polską prozę, tango, koty, psy i konie. Ma słabość do: Witkacego, filmów Wojciecha Jerzego Hasa, lat 20. XX w. w Republice Weimarskiej, malarstwa Gustawa Klimta, kina Luchino Viscontiego, Louise Brookes, Marleny Dietrich, garażowego brzmienia i… ciężkich butów. Lubi: kawę, czekoladę z podwójnym chilli, wieczorne spacery po deszczowym jesiennym Toruniu i zimowe poranki w Warszawie. Nałogi: perfumy, kupowanie książek. Nie lubi: zwodzenia, certolenia się i krygowania.

MARCIN GÓRECKI

AGNIESZKA BIELIŃSKA

(MARTINKU)

rocznik 1986. Robi wszystko, a nawet nic. Tak poza tym jest za pokojem na świecie.

dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.

JUSTYNA TOTA

na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.

>>74

musli magazine


} >>redakcja

MACIEK TACHER

GOSIA HERBA

rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.

rocznik 1985

podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl

www.gosiaherba.blogspot.com

NATALIA OLSZOWA

„free spirytem”, który w intencji poprawy warunków j egzystencji wyjechał z falą emigracji w roku 2004 utknął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych marzeń aliów, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszłości i ą „tu i teraz”, kultur i ich różnic, języków, możliwości, yzontów, a czasem i beznadziei, wiary i niewiary. Kim ? Kimś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawet rozprostoć skrzydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po dwóch stronach ra, która pobiegła za białym króliczkiem i właśnie grywa partię szachów z królową.

ANIA ROKITA

MAREK ROZPŁOCH

rocznik 1980, filozof, felietonista i opiekun działu poe_zjada w „Musli Magazine”. Mieszka w Toruniu.

EWA SOBCZAK

archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.

z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.

ARKADIUSZ STERN

ANDRZEJ LESIAKOWSKI

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

JUSTYNA BRYLEWSKA

rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...

ładowanie opisu, ...pisu, ...su.

ALEKSANDRA KARDELA

absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.

>>75


>>horroskop

WRÓŻYŁ MACIEK TACHER

KOZIOROŻEC 22.12—20.01 Staniesz się zabiegana, a wybuchowy temperament może cię ponieść. Pozwól sobie na chwilę refleksji. Podwórkowy kot, który wydaje się obojętny, odczuwa po prostu lęk przed tym, co dzieje się w śmietniku, kiedy wyrzucasz stare puszki. Spróbuj go oswoić — nie będziesz spędzać sama długich jesiennych wieczorów. Pokrewne znaki w tym miesiącu to: Strzelec, Przejazd kolejowy z zaporami, Uwaga na łosie oraz Zwężenie jezdni lewostronne.

WODNIK 21.01—19.02 Nie zaczynaj dnia od paczki papierosów. Daleki spacer wystarczy, aby ukoić nerwy. W sprawach domowych ostatnie słowo będzie należeć do ciebie. Już dziś możesz poznać to słowo, wysyłając sms o treści „ostatnie słowo” na numer 3970. Kupując trzy spółgłoski, samogłoskę otrzymasz gratis.

RYBY 20.02—20.03 Ryba Rybie oka nie wydziobie.

BARAN 21.03—20.04 Jeśli ostatnio coś cię boli, niezwłocznie udaj się do lekarza. Rejestrując się przed 10 września, sprawisz, że lekarz przyjmie cię jeszcze w przyszłym roku. Póki co stosuj się do zaleceń wróżek i elfów. Człowiek rodzi się w bólu — mawiał Nietzsche. Pamiętaj o tym 25 września u dentysty.

BYK 21.04—20.05 Szukaj swojego miejsca w życiu. Poczucie więzi z ludźmi stanie się źródłem siły. W najbliższy weekend drobne nieporozumienia z bezdomnymi nie powinny zakłócić twojego dobrego nastroju. Zgodne znaki: Krzyż św. Andrzeja przed przejazdem kolejowym jednotorowym, Ryby, Toaleta publiczna.

BLIŹNIĘTA 21.05—21.06 W tym tygodniu masz szanse poznać wspaniałego mężczyznę w zupełnie przypadkowych okolicznościach. Saturn na wszelki wypadek radzi trzepać dywany i kosić trawę w pełnym makijażu. >>76

RAK 22.06—22.07 Przez cały miesiąc będziesz ulubienicą Wenus. Nie zaprzepaść tej szansy. 20 września zadbaj o harmonię duszy i ciała. W tym celu zrób sobie profilaktyczne badania w konfesjonale podczas niedzielnej mszy, a o rozgrzeszenie i pokutę poproś swojego ginekologa.

LEW 23.07—23.08 W sprawach sercowych przejmij inicjatywę. Nie żałuj partnerowi miłych słów, pozachwycaj się jego inteligencją i dobrym gustem. Z ułożenia planet wynika, że jeśli twój partner ma na imię Tomasz, to nic z tego nie będzie. Możesz sobie darować.

PANNA 24.08—22.09 Wenus i Merkury w znaku Koziorożca zapowiadają częstsze kontakty z cywilizacją pozaziemską. Odczujesz wzrost swobody i duchowej mocy. Nowa miłość w perspektywie może oznaczać zmianę środowiska, miejsca zamieszkania, kraju a nawet galaktyki!

WAGA 23.09—23.10 Po 13 września dadzą o sobie znać zobowiązania, których podjęłaś się, będąc kompletnie ubzdryngolona. Zrobisz słusznie, weryfikując plany. Nie atakuj przeszkód w biegu. Może da się je po prostu obejść, wyminąć lub — jeśli są wystarczająco lekkie — przesunąć w inne miejsce, gdzie nikt ich nie zauważy. Możesz też spróbować zadzwonić do MPO, może przyjadą i wywiozą.

SKORPION 24.10—22.11 Słońce świeci w Twoim znaku, a więc nic nie widać. Przez to niektóre sytuacje okażą się zaskakujące. Twoim atutem jest autentyczny wdzięk i całkiem niezły tyłek.

STRZELEC 23.11—21.12 Wciąż dużo, dużo pracy.

musli magazine


WSKI J LES IAKO NDRZ E RYS. A

{

>>słonik/stopka

}

MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Agnieszka Bielińska, Marcin Górecki, Gosia Herba, Aleksandra Kardela, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Kasia Taras, Justyna Tota współpracownicy: Hanka Grewling, Wiesław Kowalski, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski

>>77



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.