Miłość w czasach zarazy

Page 1


2


Gabriel

Gabriel García Márquez Mi³oœæ w czasach zarazy

García Márquez

w czasach zar azy pr z eł oż y ł

Carlos Marrodán Casas

warszawskie wydawnictwo literackie

MUZA SA

3


Tytu³ orygina³u: El amor en los tiempos del cólera Projekt ok³adki: Pawe³ Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Redakcja: Zofia Wasitowa Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Jolanta Rososiñska

 Gabriel García Márquez, 1985. All rights reserved  for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1994, 2013  for the Polish translation by Carlos Marrodán Casas

ISBN 978-83-7758-020-2

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2013

4


Dla Mercedes, oczywiœcie

Ju¿ ta ziemia nad inne wywy¿szona ziemie: sw¹ boginiê w koronie wreszcie ujrzeæ mo¿e. Leandro Díaz

5


6


To by³o nieuniknione: zapach gorzkich migda³ów przypomina³ mu zawsze los trudnych mi³oœci. Doktor Juvenal Urbino poczu³ go ju¿ w progu ton¹cego jeszcze w ciemnoœciach domu, dok¹d przyby³, by zaj¹æ siê nag³ym przypadkiem, który dla niego przesta³ byæ nag³y ju¿ wiele lat temu. Antylski uchodŸca Jeremiasz de Saint-Amour, inwalida wojenny, dzieciêcy fotograf i jego najbardziej mi³osierny przeciwnik szachowy, uszed³ mêczarniom pamiêci w oparach cyjanku z³ota. Dostrzeg³ przykryte kocem zw³oki na u¿ywanym zawsze przez Jeremiasza ³ó¿ku polowym, obok sto³ka z kuwet¹, któr¹ fotograf pos³u¿y³ siê przy odparowywaniu trucizny. Na pod³odze, przywi¹zany do jednej z nóg ³ó¿ka, le¿a³ ogromny martwy dog o œnie¿nej piersi, obok zaœ kule inwalidzkie. Duszne, zagracone pomieszczenie, s³u¿¹ce zarazem za sypialniê i ciemniê fotograficzn¹, ledwie zaczyna³o siê rozwidniaæ wpadaj¹cym przez otwarte okno blaskiem œwitu, niemniej i ta odrobina œwiat³a wystarcza³a, by natychmiast rozpoznaæ powagê œmierci. Pozosta³e okna, jak i ka¿da, najmniejsza nawet szpara w pokoju, by³y pozatykane szmatami lub zas³oniête czarn¹ tektur¹, co zwiêksza³o przygnêbiaj¹c¹ duchotê. Znajdowa³ siê tam równie¿ du¿y stó³ zastawiony s³oikami i flakonikami bez etykietek oraz dwie obt³uczone cynowe kuwety pod ¿arówk¹ os³oniêt¹ jedynie czerwonym papierem. Trzecia kuweta, ta od utrwalacza, by³a przy zw³okach. Poza tym wala³y siê tam po³amane meble, pisma i stare gazety, stosy negatywów na szklanych p³ytkach, wszystko zabezpieczone jednak przed kurzem czyj¹œ troskliw¹ rêk¹. Podmuch wpadaj¹cy przez okno przewietrzy³ pokój, nie na tyle

7


jednak, by nie da³o siê rozpoznaæ wygas³ego ¿aru gorzkich migda³ów nieszczêœliwej mi³oœci. Doktorowi Juvenalowi Urbino niejednokrotnie przychodzi³o na myœl, bez cienia z³ych przeczuæ, ¿e nie jest to miejsce, w którym mo¿na by zasn¹æ w Panu. Z czasem jednak zacz¹³ przypuszczaæ, i¿ panuj¹cy tu ba³agan czyni³ byæ mo¿e zadoœæ jakiemuœ zaszyfrowanemu zrz¹dzeniu opatrznoœci. Przed nim zjawi³ siê ju¿ komisarz policji z m³odziutkim studentem medycyny, odbywaj¹cym praktykê z medycyny s¹dowej w przychodni miejskiej, i to w³aœnie oni, czekaj¹c na doktora Urbino, przewietrzyli pokój i przykryli cia³o kocem. Obaj przywitali go z uroczyst¹ powag¹, która tym razem bli¿sza by³a wyrazom wspó³czucia ni¿ szacunku, wszyscy zdawali sobie bowiem sprawê z za¿y³ej przyjaŸni ³¹cz¹cej go z Jeremiaszem de Saint-Amour. Znamienity profesor uœcisn¹³ ka¿demu d³oñ, tak jak czyni³ to zawsze ze wszystkimi swoimi studentami przed rozpoczêciem codziennych wyk³adów z interny, nastêpnie zaœ chwyci³ opuszkami kciuka i palca wskazuj¹cego brzeg koca, niczym ³ody¿kê kwiatu, i ods³oni³ zw³oki, powoli, stopniowo, z ceremonialn¹ opiesza³oœci¹. Nieboszczyk le¿a³ ca³kowicie nagi, sztywny, skrêcony, z otwartymi oczami, jego cia³o mia³o barwê niebiesk¹ i wygl¹da³, jakby by³ o piêædziesi¹t lat starszy ni¿ poprzedniej nocy. Mia³ przezroczyste Ÿrenice, ¿ó³taw¹ brodê i w³osy, a brzuch przeciêty star¹ blizn¹, zszyt¹ sup³ami pakowego sznura. Tors i ramiona by³y, wskutek u¿ywania kul, rozroœniête jak u galernika, ale jego bezbronne nogi wygl¹da³y niczym opuszczone sieroty. Doktor Juvenal Urbino przyjrza³ mu siê przez chwilê ze zbola³ym sercem, jak rzadko kiedy w ci¹gu swej wieloletniej i ja³owej walki ze œmierci¹. – Skurczybyku – powiedzia³. – Najgorsze ju¿ minê³o. Ponownie przykry³ zw³oki kocem, odzyskuj¹c zarazem sw¹ akademick¹ godnoœæ. W zesz³ym roku obchodzi³ osiemdziesi¹te urodziny i w dziêkczynnym przemówieniu, wyg³aszanym podczas trzydniowych oficjalnych uroczystoœci jubileuszowych, po raz kolejny opar³ siê pokusie przejœcia na emeryturê. Powiedzia³: „Na odpoczynek bêdê mia³ czasu a¿ nadto, kiedy umrê, ale ta ewentualnoœæ jeszcze nie jest przeze mnie brana pod uwagê”. Chocia¿ coraz gorzej s³ysza³ na prawe ucho i chodz¹c, podpiera³ siê lask¹

8


ze srebrn¹ r¹czk¹, by ukryæ chwiejnoœæ kroków, nadal nosi³, z wytwornoœci¹ swych lat m³odzieñczych, lniany garnitur z kamizelk¹, któr¹ przecina³a z³ota dewizka. Broda à la Ludwik Pasteur, koloru masy per³owej, tej samej barwy w³osy, bardzo starannie utrzymane i z przedzia³kiem dok³adnie poœrodku, wiernie odzwierciedla³y jego charakter. Coraz bardziej niepokoj¹ce uszczerbki pamiêci stara³ siê w miarê mo¿liwoœci kompensowaæ notatkami zapisywanymi naprêdce na luŸnych karteczkach, które w rezultacie gubi³y siê i zapodziewa³y po wszystkich kieszeniach, dziel¹c los narzêdzi, flakoników z lekarstwami i tylu innych rzeczy w galimatiasie pêkaj¹cej w szwach torby lekarskiej. By³ w mieœcie nie tylko najd³u¿ej praktykuj¹cym i najs³ynniejszym lekarzem, ale i najwytworniejszym mê¿czyzn¹. A mimo to jego zbyt oczywista inteligencja i daleki od prostodusznoœci sposób pos³ugiwania siê nazwiskiem przysporzy³y mu znacznie mniej sympatii, ni¿ na to zas³ugiwa³. Instrukcje wydane komisarzowi i praktykantowi by³y szybkie i jasne. Nie trzeba by³o przeprowadzaæ autopsji. Zapach unosz¹cy siê w domu ca³kowicie wystarcza³, by okreœliæ, i¿ przyczyn¹ œmierci by³y emanacje cyjanku, zaktywizowanego w kuwecie za pomoc¹ jednego z kwasów fotograficznych, a Jeremiasz de Saint-Amour zbyt dobrze zna³ siê na swoim fachu, ¿eby braæ pod uwagê zwyk³y przypadek. Zg³oszone przez komisarza zastrze¿enia odparowa³ we w³aœciwy sobie sposób: „Proszê nie zapominaæ, ¿e to ja podpisujê akt zgonu”. M³odego medyka ogarnê³o rozczarowanie: nigdy nie mia³ sposobnoœci zbadania na zw³okach skutków dzia³ania cyjanku z³ota. Doktor Juvenal Urbino zdziwi³ siê, ¿e nigdy nie spotka³ go w Akademii Medycznej, ale spostrzeg³szy, z jak¹ ³atwoœci¹ siê rumieni, i rozpoznawszy jego andyjski akcent, natychmiast zrozumia³: najwidoczniej przyby³ do miasta ca³kiem niedawno. Powiedzia³: „Zarêczam, ¿e nie zabraknie panu tutaj ofiar szaleñczej mi³oœci, które stworz¹ tak¹ okazjê, i to niebawem”. I natychmiast po wypowiedzeniu tych s³ów uœwiadomi³ sobie, ¿e choæ pamiêta niezliczon¹ iloœæ samobójstw, jest to dlañ pierwszy przypadek, kiedy przyczyn¹ u¿ycia cyjanku nie by³a nieszczêœliwa mi³oœæ. Wówczas coœ zmieni³o siê w tonie jego g³osu. – Kiedy natknie siê pan na takiego, proszê zwróciæ uwagê – powiedzia³ praktykantowi. – Zazwyczaj maj¹ piasek w sercu.

9


Nastêpnie zacz¹³ rozmawiaæ z komisarzem jak z podw³adnym. Wyda³ mu polecenie ominiêcia wszystkich przepisów, by pogrzeb móg³ odbyæ siê jeszcze tego¿ popo³udnia z zachowaniem jak najwiêkszej dyskrecji. Powiedzia³: „Porozmawiam póŸniej z burmistrzem”. Wiedzia³, ¿e Jeremiasz de Saint-Amour ¿y³ w skrajnej ascezie, choæ swoj¹ sztuk¹ zarabia³ znacznie wiêcej, ni¿ potrzebowa³ na ¿ycie, w jednej z szuflad musz¹ wiêc znajdowaæ siê pieni¹dze, które w zupe³noœci wystarcz¹ na pokrycie kosztów pogrzebu. – Ale jeœli ich nie znajdziecie, to nic nie szkodzi – powiedzia³. – Ja pokryjê wszystko. Wyda³ dyspozycje, by poinformowaæ gazety, i¿ fotograf zmar³ œmierci¹ naturaln¹, choæ by³ przekonany, ¿e wiadomoœæ w ogóle nie zainteresuje dziennikarzy. Doda³: „Jeœli zajdzie potrzeba, porozmawiam z gubernatorem”. Komisarz, powa¿ny i skromny funkcjonariusz, œwiadom, ¿e obywatelska praworz¹dnoœæ profesora dra¿ni nawet jego najbli¿szych przyjació³, by³ zaskoczony ³atwoœci¹, z jak¹ doktor omija³ wszystkie procedury prawne, aby przyspieszyæ pogrzeb. Nie przysta³ jedynie na rozmowê z arcybiskupem w sprawie pochowania Jeremiasza de Saint-Amour w poœwiêconej ziemi. Komisarz, z³y sam na siebie z powodu w³asnej impertynencji, spróbowa³ siê usprawiedliwiæ. – S³ysza³em, ¿e ten cz³owiek by³ œwiêtym – powiedzia³. – By³ kimœ jeszcze bardziej niezwyk³ym – odpar³ doktor Urbino. – Œwiêtym ateist¹. Ale te sprawy przynale¿¹ Bogu. Z daleka, z drugiej strony kolonialnego miasta, dobieg³o bicie dzwonów katedralnych wzywaj¹cych na sumê. Doktor Urbino na³o¿y³ pó³okr¹g³e okulary w z³otej oprawie i zerkn¹³ na przymocowany do dewizki cienki kwadratowy zegarek z otwieran¹ na sprê¿ynkê kopert¹: jeszcze trochê, a spóŸni siê na zielonoœwi¹tkowe nabo¿eñstwo. W pokoju sta³ olbrzymi aparat fotograficzny na kó³kach, taki sam jak aparaty instalowane w parkach publicznych, i ekran z morskim zachodem s³oñca namalowanym przez amatora, œciany zaœ obwieszone by³y zdjêciami dzieci z ich najbardziej pamiêtnych chwil: pierwsza komunia, w przebraniu króliczka, szczêœliwe urodziny. Doktor Urbino by³ œwiadkiem, w czasie pe³nych g³êbokich medytacji szacho-

10


wych wieczorów, jak œciany te, stopniowo, rok po roku, pokrywa³y siê kolejnymi warstwami zdjêæ, i wielokrotnie, z dr¿eniem smutku nawiedza³a go myœl, ¿e w tej galerii przypadkowych portretów znajduje siê zarodek przysz³ego, rz¹dzonego i deprawowanego przez owe anonimowe dzieci miasta, w którym nie pozostanie nawet nik³y œlad po popio³ach jego chwa³y. Na biurku, obok miski z przeró¿nymi fajkami wilka morskiego, sta³a szachownica z nierozstrzygniêt¹ parti¹. Mimo poœpiechu i posêpnego nastroju, doktor Urbino nie móg³ oprzeæ siê pokusie, aby jej nie zanalizowaæ. Wiedzia³, ¿e jest to partia rozgrywana poprzedniego wieczoru, Jeremiasz de Saint-Amour grywa³ bowiem ka¿dego wieczoru przez ca³y tydzieñ, i to co najmniej z trzema przeciwnikami, zawsze jednak koñczy³ partiê, chowa³ szachownicê i figury do pud³a, pud³o zaœ do szuflady w biurku. Wiedzia³, ¿e gra³ bia³ymi i ¿e tym razem, co by³o oczywiste, mia³ zostaæ bezlitoœnie pokonany w czterech ruchach. „Gdybyœmy mieli do czynienia z morderstwem, stanowi³oby to niez³y œlad – pomyœla³. – Znam tylko jednego cz³owieka zdolnego obmyœliæ tak mistrzowsk¹ zasadzkê”. Nie bêdzie móg³ ¿yæ spokojnie, jeœli póŸniej nie wyjaœni, dlaczego ten nieposkromiony ¿o³nierz, przywyk³y walczyæ do ostatniej krwi, pozostawi³ ostatni¹ wojnê swego ¿ycia nieukoñczon¹. O szóstej rano, podczas swego ostatniego obchodu, nocny stró¿ dostrzeg³ przybit¹ do drzwi od ulicy kartkê: Proszê wejœæ bez pukania i zawiadomiæ policjê. Wkrótce przyby³ komisarz z praktykantem i przeprowadzili w mieszkaniu rewizjê, szukaj¹c jakiegokolwiek tropu, pomimo swoistej woni gorzkich migda³ów. W czasie trwaj¹cej kilka minut analizy niezakoñczonej partii komisarz odnalaz³ jednak na biurku, poœród innych papierów, kopertê zaadresowan¹ do doktora Juvenala Urbino, chronion¹ tyloma lakowymi pieczêciami, i¿ aby wydobyæ list, trzeba by³o j¹ podrzeæ na strzêpy. Lekarz, pragn¹c mieæ lepszy dostêp do œwiat³a, odchyli³ czarn¹ zas³onê u okna, wpierw przejrza³ pobie¿nie jedenaœcie obustronnie zapisanych kaligraficznym pismem kartek, przeczytawszy zaœ dok³adnie pierwsz¹ czêœæ listu, zrozumia³, ¿e bezpowrotnie straci³ zielonoœwi¹tkow¹ komuniê. Czyta³, oddychaj¹c gwa³townie, coraz to cofaj¹c siê o kilka stron, by ponownie uchwyciæ stracony w¹tek,

11


a kiedy skoñczy³, zdawa³ siê wracaæ z bardzo daleka i z zamierzch³ej przesz³oœci. Jego przygnêbienie sta³o siê widoczne, chocia¿ stara³ siê je ukryæ: usta przybra³y tê sam¹ sin¹ barwê co cia³o nieboszczyka, nie potrafi³ równie¿ zapanowaæ nad dr¿eniem palców, kiedy z³o¿y³ list i schowa³ do kieszonki kamizelki. Wówczas przypomnia³ sobie o obecnoœci komisarza i praktykanta, i uœmiechn¹³ siê do nich zza mg³y swej udrêki. – Nic szczególnego – powiedzia³. – Jego ostatnie wskazówki. By³a to pó³prawda, niemniej obaj uznali j¹ za prawdê ca³kowit¹, poleci³ im bowiem podwa¿yæ luŸno osadzon¹ w pod³odze p³ytkê, pod któr¹ znaleŸli mocno zniszczon¹ ksi¹¿eczkê oszczêdnoœciow¹, a w niej szyfr do kasy pancernej. Pieniêdzy nie by³o tyle, ile spodziewali siê znaleŸæ, ale wystarcza³o ich a¿ nadto na koszty pogrzebu i pokrycie pomniejszych wydatków. Doktor Urbino wiedzia³ ju¿ na pewno, ¿e nie zd¹¿y dotrzeæ do katedry przed czytaniem Ewangelii. – Po raz trzeci, od kiedy pos³ugujê siê rozumem, tracê niedzieln¹ mszê – powiedzia³. – Ale Bóg to zrozumie. Wola³ wiêc spóŸniæ siê jeszcze parê minut, ale poza³atwiaæ jednak parê drobniejszych spraw, chocia¿ ledwie udawa³o mu siê opanowaæ nieprzepart¹ chêæ, by jak najszybciej podzieliæ siê ze sw¹ ma³¿onk¹ zawartymi w liœcie wyznaniami. Zobowi¹za³ siê powiadomiæ liczn¹ koloniê karaibskich uchodŸców mieszkaj¹cych w mieœcie, na wypadek gdyby chcieli oddaæ ostatni ho³d cz³owiekowi, który okaza³ siê najaktywniejszym, najradykalniejszym i najbardziej prawym, nawet wtedy, gdy sta³o siê nazbyt oczywiste, ¿e podda³ siê rozczarowaniu. Powiadomiæ mia³ równie¿ szachowych kompanów zmar³ego, wœród których znajdowali siê zarówno s³awni profesjonaliœci, jak i bezimienni rzemieœlnicy, oraz innych, mniej oddanych przyjació³, byæ mo¿e jednak pragn¹cych uczestniczyæ w pogrzebie. Zanim pozna³ treœæ listu, œmia³ s¹dziæ, ¿e jest najbli¿szym przyjacielem, po przeczytaniu wszystkich kartek nie by³ ju¿ pewny niczego. Mimo wszystko zamierza³ wys³aæ wieniec gardenii, bo mog³o byæ przecie¿ i tak, ¿e Jeremiasza de Saint-Amour w ostatniej minucie zdjê³a skrucha. Pogrzeb mia³ siê odbyæ o pi¹tej, w najw³aœciwszej w okresie najupalniejszych miesiêcy porze. Gdy-

12


by go potrzebowali, mia³ byæ od dwunastej w wiejskiej posiad³oœci doktora Lacidesa Olivelli, jego ukochanego ucznia, wydaj¹cego w tym dniu uroczyste œniadanie z okazji dwudziestopiêciolecia pracy zawodowej. Doktor Juvenal Urbino, od czasu, gdy daleko za sob¹ pozostawi³ burzliwe lata swych pierwszych lekarskich kroków, zdobywaj¹c szacunek i presti¿ niemaj¹cy sobie równego w ca³ej prowincji, posiada³ ³atwy do przeœledzenia sta³y rozk³ad dnia. Wstawa³ z kurami i o tej porze zaczyna³ braæ swoje sekretne lekarstwa: bromek potasu dla animuszu, salicydy na bóle koœci w porze deszczowej, krople ze sporyszu na zawroty g³owy, belladonê na sen. Za¿ywa³ jeden z tych œrodków co godzina, zawsze po kryjomu, bo podczas swej d³ugiej kariery lekarza i nauczyciela nieustannie wystêpowa³ przeciwko przepisywaniu œrodków uœmierzaj¹cych staroœæ: ³atwiej mu by³o znosiæ ból cudzy ni¿ w³asny. W kieszeni nosi³ ci¹gle poduszeczkê z kamfor¹, któr¹ gdy nikt go nie widzia³, g³êboko wdycha³, aby pozbyæ siê strachu przed efektem tylu mieszanych leków. Godzinê przebywa³ w swym gabinecie, przygotowuj¹c kolejny wyk³ad z interny, który wyg³asza³ w Akademii Medycznej codziennie od poniedzia³ku do soboty, punktualnie o ósmej, a¿ do ostatniego dnia przed œmierci¹. By³ równie¿ uwa¿nym czytelnikiem wszystkich nowoœci literackich przesy³anych mu poczt¹ przez jego paryskiego ksiêgarza lub zamawianych w Barcelonie, choæ literatury w jêzyku hiszpañskim nie œledzi³ z tak¹ uwag¹ jak literaturê francusk¹. W ka¿dym razie nigdy nie czyta³ ksi¹¿ek rano, lecz zawsze po sjeœcie, przez godzinê, i w nocy przed zaœniêciem. Skoñczywszy przygotowanie wyk³adu, przystêpowa³ w ³azience do piêtnastominutowych æwiczeñ oddechu przy otwartym oknie, wdychaj¹c powietrze zawsze ze strony, z której dobiega³o pianie kogutów, tam bowiem by³o ono najœwie¿sze. Nastêpnie k¹pa³ siê, przystrzyga³ brodê, usztywnia³ w¹sy pomad¹ w pomieszczeniu przesyconym wod¹ koloñsk¹, t¹ autentyczn¹, Fariny Gegenüber, wk³ada³ bia³e lniane ubranie z kamizelk¹, miêkki kapelusz i sztylpy z kurdybanu. Maj¹c osiemdziesi¹t jeden lat, zachowywa³ wci¹¿ nieskomplikowane maniery i radosne usposobienie z czasów swego powrotu z Pary¿a, tu¿ po wielkiej epidemii cholery, a i jego w³osy, starannie

13


uczesane, z przedzia³kiem poœrodku, by³y, z wyj¹tkiem swej metalicznej barwy, niezmiennie takie same jak i za lat m³odzieñczych. Œniadanie jad³ z rodzin¹, ale stosuj¹c w³asn¹ dietê: napar z pio³unu dla utrzymania ¿o³¹dka w zdrowiu i g³ówkê czosnku, którego z¹bki obiera³ i jad³ jeden po drugim, dok³adnie je rozgryzaj¹c, razem z chlebem razowym, by zapobiec bólom serca. Rzadko kiedy zdarza³o mu siê nie mieæ po wyk³adach jakiegoœ wa¿nego spotkania zwi¹zanego a to z jego dzia³alnoœci¹ spo³eczn¹, a to ze stowarzyszeniem katolickim, a to z inicjatywami kulturalnymi czy towarzyskimi. Obiad jad³ prawie zawsze w domu, odsypia³, siedz¹c w patio na tarasie, dziesiêciominutow¹ sjestê i s³ucha³ przez sen piosenek œpiewanych przez s³u¿¹ce, w g¹szczu drzew mangowych, ulicznych obwieszczeñ, smrodu spalin i hurgotu silników znad zatoki, których wyziewy podczas upalnych popo³udni unosi³y siê w powietrzu ca³ego domu niczym anio³ skazany na zgniliznê. Nastêpnie czyta³ przez godzinê nowo otrzymane ksi¹¿ki, w szczególnoœci powieœci i eseje historyczne, i udziela³ lekcji francuskiego i œpiewu domowej papudze, od lat stanowi¹cej miejscow¹ atrakcjê. O czwartej wychodzi³ z wizytami do pacjentów, wypiwszy uprzednio ogromny dzban lemoniady z lodem. Mimo szacownego wieku stanowczo sprzeciwia³ siê przyjmowaniu chorych w przychodni, opiekowa³ siê wiêc nimi, odwiedzaj¹c ich w domu, tak jak zwyk³ to czyniæ od czasów, gdy miasto sta³o siê na tyle cywilizowane, ¿e pieszo móg³ dotrzeæ wszêdzie. Po swym pierwszym powrocie z Europy porusza³ siê rodzinnym landem z dwoma z³ocistymi kasztankami, ale gdy sta³o siê ono bezu¿yteczne, zamieni³ je na jednokonn¹ wiktoriê, nigdy ju¿ z niej, z pewn¹ pogard¹ dla mody, nie rezygnuj¹c. Nawet wtedy, gdy powozy na ca³ym œwiecie zaczê³y zanikaæ, a te, które w mieœcie ocala³y, s³u¿y³y jedynie turystom i przewo¿eniu wieñców pogrzebowych. Sprzeciwia³ siê przejœciu na emeryturê, choæ wiedzia³, ¿e wzywany jest wy³¹cznie do przypadków beznadziejnych, niemniej uwa¿a³, ¿e i to jest pewn¹ form¹ specjalizacji. Potrafi³ postawiæ diagnozê wy³¹cznie na podstawie wygl¹du chorego, z coraz wiêksz¹ nieufnoœci¹ odnosz¹c siê do gotowych leków i z trwog¹ obserwuj¹c postêpuj¹c¹ wulgaryzacjê chirurgii. Powiada³: „Lancet jest koronnym dowodem

14


klêski medycyny”. Uwa¿a³, i¿ rygorystycznie rzecz ujmuj¹c, ka¿de lekarstwo jest trucizn¹, a siedemdziesi¹t procent normalnej ¿ywnoœci przyspiesza œmieræ. „W ka¿dym razie – zwyk³ mawiaæ podczas wyk³adów – na owej skromnej czêœci medycyny, o której coœkolwiek wiadomo, wyznaje siê li tylko skromna garstka lekarzy”. Z m³odzieñczego entuzjazmu przeszed³ na pozycjê zdefiniowan¹ przezeñ jako humanizm fatalistyczny: „Ka¿dy jest panem swojej w³asnej œmierci, jedyne wiêc, co jesteœmy w stanie zrobiæ, to pomóc cz³owiekowi umrzeæ bez lêku i bólu, gdy wybije godzina”. Mimo tych skrajnych pogl¹dów, stanowi¹cych ju¿ czêœæ miejscowego folkloru medycznego, dawni uczniowie nadal prosili go o konsultacje, nawet gdy sami ju¿ cieszyli siê ustalon¹ reputacj¹, uznawali w nim bowiem to, co ówczeœnie zwano diagnostycznym okiem. W ka¿dym razie zawsze by³ lekarzem drogim i ekskluzywnym, a jego klientela wywodzi³a siê spoœród najœwietniejszych rodów zamieszkuj¹cych dzielnicê wicekrólów. Mia³ tak drobiazgowo rozplanowany dzieñ pracy, i¿ jego ma³¿onka znakomicie orientowa³a siê, gdzie powinna pos³aæ mu piln¹ wiadomoœæ, gdy podczas popo³udniowego dy¿uru pojawia³a siê jakaœ niecierpi¹ca zw³oki sprawa. Za swych m³odych lat zatrzymywa³ siê, przed ostatecznym powrotem do domu, na czas jakiœ w kawiarni „Parafialnej”, by doskonaliæ tam swe umiejêtnoœci szachowe, graj¹c z kompanami swego teœcia i z niektórymi uchodŸcami z Karaibów. Ale u progu nowego wieku przesta³ do niej uczêszczaæ, usi³uj¹c organizowaæ w zamian turnieje krajowe pod patronatem Klubu Towarzyskiego. To wtenczas pojawi³ siê Jeremiasz de Saint-Amour, ju¿ z obumar³ymi kolanami, ale jeszcze bez znajomoœci fachu dzieciêcego fotografa, i po niespe³na trzech miesi¹cach znali go ju¿ wszyscy spoœród tych, którzy potrafili poruszaæ siê goñcem po szachownicy, nikt nie zdo³a³ bowiem wygraæ z nim choæby jednej partii. Dla doktora Juvenala Urbino owo spotkanie zakrawa³o niemal na cud, gdy¿ nast¹pi³o w³aœnie w chwili, kiedy szachy sta³y siê jego niepohamowan¹ namiêtnoœci¹, a ju¿ niewielu przeciwników potrafi³o j¹ zaspokoiæ. To dziêki niemu Jeremiasz de Saint-Amour móg³ dla nas byæ tym, kim by³. Doktor Urbino zosta³ jego bezwarunkowym protektorem

15


i ca³kowitym powiernikiem, nie trudz¹c siê nawet, ¿eby sprawdziæ, kto zacz, co porabia i z jakich wojen bez s³awy i chwa³y przybywa, okaleczony i rozgoryczony. Ponadto udzieli³ mu po¿yczki na za³o¿enie pracowni fotograficznej, któr¹ Jeremiasz de Saint-Amour, od momentu zrobienia zdjêcia pierwszemu, przera¿onemu b³yskiem magnezji dziecku, sp³aca³ z aptekarsk¹ skrupulatnoœci¹ do ostatniego grosza. A wszystko to sta³o siê dziêki szachom. Z pocz¹tku zasiadali do gry o siódmej wieczorem, po kolacji, z uzasadnionymi forami dla lekarza, bior¹c pod uwagê wyraŸn¹ wy¿szoœæ przeciwnika, ale z czasem udzielanymi coraz rzadziej, dopóki nie zrównali siê umiejêtnoœciami. PóŸniej, kiedy don Galileo Daconte uruchomi³ pierwsze kino, Jeremiasz de Saint-Amour sta³ siê jednym z jego najwytrwalszych widzów, a szachowe pojedynki ograniczy³y siê do tych wieczorów, w czasie których nie wyœwietlano ¿adnej premiery. W tym okresie zaprzyjaŸnili siê do tego stopnia, i¿ doktor zacz¹³ chodziæ z nim do kina, zawsze jednak sam, bez ¿ony, co po czêœci wynika³o z tego, ¿e nigdy nie starcza³o jej cierpliwoœci, ¿eby œledziæ zbyt skomplikowane fabu³y, a po czêœci dlatego, ¿e intuicja zawsze podpowiada³a jej, i¿ Jeremiasz de Saint-Amour nie jest najlepszym towarzystwem dla nikogo. Niedziela by³a dla niego dniem ca³kowicie odmiennym. Udawa³ siê na mszê do katedry, nastêpnie wraca³ do domu, by przez resztê dnia oddawaæ siê na tarasie lenistwu i lekturze. O ile nie mia³ do czynienia z wyj¹tkowo nagl¹cym przypadkiem, rzadko kiedy wychodzi³ do pacjenta w dzieñ œwi¹teczny, od wielu lat nie podejmowa³ równie¿ ¿adnych towarzyskich zobowi¹zañ, chyba ¿e zmusza³y go do tego okolicznoœci. W tê zielonoœwi¹tkow¹ niedzielê dziwnym zrz¹dzeniem losu mia³y miejsce dwa wyj¹tkowe wydarzenia: œmieræ przyjaciela i jubileusz znamienitego ucznia. A jednak, zamiast wróciæ od razu do siebie, tak jak zamierza³, wystawiwszy akt zgonu Jeremiasza de Saint-Amour, da³ siê ponieœæ ciekawoœci. Wsiad³szy do powozu, natychmiast przekartkowa³ poœmiertny list i poleci³ stangretowi zawieŸæ siê pod doœæ skomplikowany adres w dawnej dzielnicy niewolników. Decyzja tak dalece mija³a siê z jego powszednimi przyzwyczajeniami, i¿ stangret wola³ upewniæ

16


siê, czy nie zasz³a jakaœ pomy³ka. Nie zasz³a: adres by³ podany wyraŸnie, a ten, kto go zapisa³, mia³ a¿ nadto powodów, aby dobrze go zapamiêtaæ. Doktor Urbino cofn¹³ siê wówczas do pierwszej strony listu i ponownie zanurzy³ siê w tym Ÿródle niepo¿¹danych objawieñ, które zdolne by³y, nawet w jego podesz³ym wieku, odmieniæ go na resztê ¿ycia, gdyby potrafi³ przekonaæ samego siebie, ¿e nie s¹ to majaki cz³owieka pozbawionego jakiejkolwiek nadziei. Pogoda zaczê³a psuæ siê od samego rana, niebo zaci¹gnê³o siê chmurami, och³odzi³o siê, ale przed po³udniem deszcz raczej nie grozi³. Stangret, usi³uj¹c znaleŸæ krótsz¹ drogê, wjecha³ w wybrukowane wertepy kolonialnego miasta, wskutek czego coraz to musia³ zatrzymywaæ siê, aby koñ nie poniós³ w zgie³ku wracaj¹cych z zielonoœwi¹tkowego nabo¿eñstwa szkó³ i kongregacji. Ulice przystrojone by³y papierowymi girlandami i œwie¿ymi kwiatami, rozbrzmiewa³a muzyka, dziewczêta z kolorowymi parasolkami i w muœlinowych woalkach przypatrywa³y siê z balkonów œwi¹tecznym t³umom. Odje¿d¿aj¹ce po skoñczonej mszy samochody utworzy³y gigantyczny korek na placu Katedralnym, z ledwie dostrzegalnym poœród afrykañskich palm i spoza nowych, zwieñczonych kulistymi kloszami latarñ, pomnikiem Wyzwoliciela, w szacownej zaœ i gwarnej kawiarni „Parafialna” nie by³o ju¿ ani jednego wolnego miejsca. Jedynym widocznym wehiku³em konnym by³ powóz doktora Urbino, choæ i tak, poœród tych nielicznych pozosta³ych w mieœcie prze¿ytków, wyró¿nia³ siê sw¹ zawsze lœni¹c¹ bud¹ z lakierowanej skóry, okuciami odlanymi z br¹zu, ¿eby nie z¿ar³a ich saletra, ko³ami i dyszlami pomalowanymi na czerwono i z³oconymi obszyciami, niczym w pojazdach z galowych wieczorów Opery Wiedeñskiej. Ponadto, w odró¿nieniu od najbardziej wyrafinowanych rodów zadowalaj¹cych siê wy³¹cznie tym, by ich stangreci mieli czyste koszule, doktor od swojego nadal wymaga³ liberii z ciemnego aksamitu i cyrkowego cylindra pogromcy zwierz¹t, ca³y zreszt¹ strój nie tylko by³ anachroniczny, ale i uznany zosta³ za wyraz ca³kowitego braku mi³osierdzia w karaibskich upa³ach. Pomimo nieomal maniakalnej mi³oœci do miasta i jego dog³êbnej znajomoœci – a zna³ je lepiej ni¿ ktokolwiek inny – doktor Juvenal Urbino rzadko kiedy miewa³ powody, ¿eby tak jak dziœ, bez

17


¿adnych oporów, zapuszczaæ siê w chaos dawnej dzielnicy niewolników. Stangret co chwila musia³ zawracaæ i wielokrotnie pytaæ o drogê, aby trafiæ pod wskazany adres. Doktor Urbino rozpozna³ z bliska przygnêbienie mokrade³, ich z³owieszcz¹ ciszê, topielcze wyziewy, które tylokrotnie w porze bezsennych œwitów dolatywa³y, wymieszane z zapachem jaœminów rosn¹cych w patio, do jego sypialni i które w jego mniemaniu przemija³y jak wczorajszy wiatr niemaj¹cy nic wspólnego z jego ¿yciem. Ale ów fetor, tak wiele razy idealizowany przez nostalgiê, przekszta³ci³ siê w nieznoœn¹ rzeczywistoœæ, kiedy powóz zacz¹³ podrygiwaæ na grzêzawiskach ulic pe³nych sêpów walcz¹cych o odpadki z rzeŸni, wyrzucane tu przez wody portowe. W przeciwieñstwie do wicekrólewskiej czêœci miasta, zape³nionej murowanymi budynkami, ta dzielnica mia³a domy z niemalowanego drewna, pokryte dachami z blachy cynkowej, osadzone w wiêkszoœci na palach, chroni¹cych je przed kloacznymi powodziami kana³ów œciekowych, odziedziczonych po Hiszpanach. Wszystko wydawa³o siê tu nêdzne, zapuszczone, ale z obskurnych knajp dochodzi³ huk muzyki z odbywaj¹cych siê, bez Boga i trwogi, zielonoœwi¹tkowych zabaw biedaków. Kiedy wreszcie odnaleŸli w³aœciw¹ ulicê, za powozem bieg³a ju¿ sfora nagich dzieciaków, naœmiewaj¹cych siê z teatralnych rekwizytów stangreta, który musia³ odpêdziæ je batem. Doktor Urbino, przygotowany na dyskretn¹ wizytê, zbyt póŸno zrozumia³, ¿e naiwnoœæ jest najbardziej niebezpieczna wtedy, gdy daje o sobie znaæ u kogoœ w jego wieku. Nieopatrzony numerem dom nie wyró¿nia³ siê na zewn¹trz niczym szczególnym poœród innych, mniej szczêœliwych domów, poza oknem z koronkowymi firankami i drzwiami wymontowanymi z jakiegoœ starego koœcio³a. Stangret zastuka³ wpierw ko³atk¹ i dopiero po upewnieniu siê, i¿ trafili pod w³aœciwy adres, pomóg³ lekarzowi wyjœæ z powozu. Drzwi otworzy³y siê bezszelestnie, a wewn¹trz, w pó³mroku, sta³a dojrza³a kobieta, ca³a w czerni i z ró¿¹ zatkniêt¹ za ucho. Mimo swego wieku, a musia³a mieæ co najmniej czterdzieœci lat, ci¹gle by³a dumn¹ Mulatk¹ o oczach z³ocistych i okrutnych i o w³osach przylegaj¹cych do g³owy niczym bawe³niana misiurka. Doktor Urbino nie pozna³ jej, aczkolwiek wielokrot-

18


nie j¹ widzia³ poprzez mg³awicê szachowych partii w pracowni fotografa, a kiedyœ nawet przepisa³ jej nieco chininy przeciwko febrze. Wyci¹gn¹³ ku niej rêkê, ona zaœ ujê³a j¹ w swe d³onie, chc¹c mu raczej dopomóc w przejœciu przez próg ani¿eli w powitalnym geœcie. Pokój mia³ w sobie coœ z atmosfery pe³nej nieuchwytnych szmerów eleganckiej bawialni, zastawiony by³ bowiem wytwornymi meblami i przedmiotami, które umieszczono w najodpowiedniejszych miejscach. Doktor Urbino bez cienia goryczy przypomnia³ sobie sklepik paryskiego antykwariusza w pewien jesienny poniedzia³ek minionego stulecia, na ulicy Montmartre, pod numerem 26. Kobieta usiad³a naprzeciw niego i przemówi³a z nieco obcym akcentem: – Jest pan w swoim domu, doktorze. Nie oczekiwa³am pana tak szybko. Doktor Urbino poczu³ siê zdradzony. Przyjrza³ siê jej z g³êbi serca, przyjrza³ siê jej ciê¿kiej ¿a³obie, godnoœci jej cierpienia, i wówczas zrozumia³, ¿e jego wizyta jest zupe³nie niepotrzebna, kobieta bowiem lepiej od niego wiedzia³a o tym wszystkim, co zosta³o zrelacjonowane i udokumentowane w poœmiertnym liœcie Jeremiasza de Saint-Amour. I tak istotnie by³o. Towarzyszy³a mu jeszcze na kilka godzin przed jego œmierci¹, tak jak towarzyszy³a przez prawie dwadzieœcia lat, z oddaniem i pokorn¹ czu³oœci¹ nazbyt przypominaj¹cymi mi³oœæ, trzymaj¹c to przez ca³y czas w sekrecie, i to w tej ospa³ej stolicy prowincji, gdzie tajemnic¹ poliszynela by³y nawet tajemnice pañstwowe. Poznali siê w szpitalu dla podró¿nych w Port-au-Prince, mieœcie, w którym ona siê urodzi³a, a on spêdzi³ swoje pierwsze miesi¹ce uchodŸcy, rok póŸniej zaœ przyby³a tu za nim, z krótk¹ wizyt¹, choæ oboje, nie uzgadniaj¹c tego, wiedzieli, ¿e przyje¿d¿a na zawsze. Zjawia³a siê raz w tygodniu, ¿eby sprz¹tn¹æ i uporz¹dkowaæ pracowniê, ale nawet najpodejrzliwsi z s¹siadów dali siê zwieœæ pozorom, uznaj¹c, jak zreszt¹ wszyscy, za oczywiste, ¿e kalectwo Jeremiasza de Saint-Amour uniemo¿liwia mu nie tylko poruszanie siê. Nawet doktor Urbino by³ tego pewien, opieraj¹c swe przekonanie na ca³kowicie zasadnych podstawach medycznych, i nigdy nie przysz³oby mu na myœl, ¿e Jeremiasz mo¿e mieæ kochankê, gdyby on sam mu tego nie wyjawi³ w swoim liœcie. Z trudem przychodzi³o mu jednak zrozumieæ, ¿e dwoje doros³ych, wolnych i nieobarczonych

19


¿adn¹ przesz³oœci¹ ludzi mog³o, niezale¿nie od przes¹dów tego pretensjonalnego spo³eczeñstwa, wybraæ niepewny los zakazanej mi³oœci. Wyjaœni³a mu to: „On tak chcia³”. Zreszt¹ ta konspiracja, któr¹ dzieli³a z mê¿czyzn¹ nigdy do niej ca³kowicie nienale¿¹cym, a która wielokrotnie przynosi³a im chwilowe eksplozje szczêœcia, nie wydawa³a jej siê sytuacj¹ niesprzyjaj¹c¹. Wprost przeciwnie: ¿ycie udowodni³o jej, ¿e jest to raczej stan wzorcowy. Poprzedniej nocy poszli do kina, ka¿de z osobna, zajmuj¹c oddzielne miejsca, tak jak robili to zawsze co najmniej dwa razy w miesi¹cu, od czasu, gdy w³oski emigrant don Galileo Daconte otworzy³ kino na œwie¿ym powietrzu w ruinach klasztoru z XVII wieku. Obejrzeli film osnuty na modnej w ubieg³ym roku powieœci, któr¹ doktor Urbino przeczyta³ z sercem zatrwo¿onym okrucieñstwami wojny: Na Zachodzie bez zmian. PóŸniej spotkali siê w pracowni i wtedy wyda³ jej siê roztargniony, w nostalgicznym nastroju, co przypisa³a brutalnym scenom z dogorywaj¹cymi w b³ocie rannymi. Próbuj¹c go rozerwaæ, zaproponowa³a mu partyjkê szachów, on zaœ, nie chc¹c jej sprawiæ przykroœci, przysta³ na to, ale gra³ nieuwa¿nie, bia³ymi, oczywiœcie, póki nie spostrzeg³, szybciej od niej, ¿e zostanie pokonany w czterech ruchach, i podda³ siê niehonorowo. Lekarz zrozumia³ wówczas, ¿e przeciwnikiem w ostatniej partii by³a ona, a nie genera³ Jerónimo Argote, jak podejrzewa³. Wyszepta³ zaskoczony: – To by³a mistrzowska partia! Ona jednak podkreœli³a z naciskiem, ¿e nie ma w tym ¿adnej jej zas³ugi, bo Jeremiasz de Saint-Amour, b³¹dz¹c ju¿ w mrokach œmierci, przesuwa³ pionki, nie wk³adaj¹c w to serca. Kiedy przerwa³ grê, gdzieœ tak oko³o jedenastej piêtnaœcie, bo orkiestry na dansingach przesta³y ju¿ graæ, poprosi³ j¹, by zostawi³a go samego. Chcia³ napisaæ list do doktora Juvenala Urbino, którego uwa¿a³ za cz³owieka godnego najwiêkszego szacunku spoœród wszystkich znanych mu ludzi, i poza tym za przyjaciela od serca, jak lubi³ mawiaæ, mimo ¿e jedynym, co ich ³¹czy³o, by³ szachowy na³óg rozumiany jako dialog rozumu, a nie wiedza tajemna. Wówczas zrozumia³a, ¿e Jeremiasz de Saint-Amour dotar³ do kresu agonii, a ¿ycia starczy³o mu zaledwie na napisanie listu. Lekarz nie móg³ w to uwierzyæ.

20


– To znaczy, ¿e pani wiedzia³a! – wykrzykn¹³. Oczywiœcie, ¿e wiedzia³a, przytaknê³a, a poza tym pomog³a mu znieœæ agoniê z t¹ sam¹ mi³oœci¹, z jak¹ dopomog³a mu odkryæ szczêœcie. Bo jego ostatnie jedenaœcie miesiêcy tym w³aœnie by³o: okrutn¹ agoni¹. – Pani obowi¹zkiem by³o donieœæ o tym – powiedzia³ lekarz. – Nie mog³am – odrzek³a oburzona. – Za bardzo go kocha³am. Doktor Urbino, któremu zdawa³o siê, ¿e s³ysza³ ju¿ wszystko, nigdy nie us³ysza³ czegoœ podobnego, wypowiedzianego tak zwyczajnie. Przyjrza³ jej siê bacznie, wyostrzaj¹c wszystkie zmys³y, aby zapad³a mu w pamiêci taka, jak¹ by³a w tej w³aœnie chwili: niby rzeczny bo¿ek o wê¿owych oczach, nieustraszona pod os³on¹ swego czarnego stroju, z ró¿¹ za uchem. Wiele lat temu na jednej z dzikich pla¿ Haiti, gdy le¿eli nago, odpoczywaj¹c po mi³oœci, Jeremiasz de Saint-Amour nagle westchn¹³: „Nigdy nie bêdê stary”. Zrozumia³a to jako heroiczny zamiar zaciek³ej walki przeciwko niszcz¹cemu up³ywowi czasu, ale on wyjaœni³ rzecz bez ¿adnych niedomówieñ: powzi¹³ nieodwo³aln¹ decyzjê odebrania sobie ¿ycia w wieku szeœædziesiêciu lat. Skoñczy³ je istotnie w tym roku, 23 stycznia, i wówczas przyj¹³ za nieprzekraczalny termin wigiliê Zielonych Œwi¹tek, najwiêkszego œwiêta miasta, poœwiêconego kultowi Ducha Œwiêtego. Tamtej nocy nie zdarzy³o siê nic, o czym nie wiedzia³aby ju¿ wczeœniej, bo czêsto o tym rozmawiali, wspólnie znosz¹c nieodwracalny potok dni, których ani on, ani ona nie mogli ju¿ powstrzymaæ. Jeremiasz de Saint-Amour kocha³ ¿ycie mi³oœci¹ œlep¹, kocha³ morze i mi³oœæ, kocha³ swego psa i kocha³ j¹, w miarê wiêc zbli¿ania siê wyznaczonej daty coraz bardziej poddawa³ siê rozpaczy, jakby jego œmieræ mia³a nast¹piæ nie w wyniku w³asnej decyzji, lecz z mocy wyroku nieub³aganego fatum. – W nocy, kiedy zostawi³am go samego, nie by³ ju¿ kimœ z tego œwiata – powiedzia³a. Chcia³a zabraæ psa, ale on, przyjrzawszy siê drzemi¹cemu obok kul zwierzêciu, pog³aska³ je pieszczotliwie koniuszkami palców. Powiedzia³: „Przykro mi, ale Mister Woodrow Wilson odchodzi ze mn¹”. Poprosi³ j¹, by w czasie, kiedy on bêdzie pisaæ list, przywi¹za³a

21


psa do nogi ³ó¿ka, i tak te¿ zrobi³a, wi¹¿¹c babski supe³, ¿eby pies móg³ siê wyswobodziæ. By³a to jedyna pope³niona przez ni¹ nielojalnoœæ, usprawiedliwiona jednak pragnieniem wspominania pana w zimowych œlepiach jego psa. Ale doktor Urbino przerwa³ jej, by powiedzieæ, ¿e pies siê nie wyswobodzi³. Odpar³a: „To znaczy, ¿e nie chcia³”. I ucieszy³a siê, bo jednak wola³a pamiêtaæ swego zmar³ego kochanka tak, jak j¹ o to poprosi³ ostatniej nocy, kiedy przerwa³ pisanie rozpoczêtego listu i spojrza³ na ni¹ po raz ostatni. – Wspominaj mnie z ró¿¹ – powiedzia³. Wróci³a do swego domu krótko po pó³nocy. Wyci¹gnê³a siê w ubraniu na ³ó¿ku i przypalaj¹c jednego papierosa od drugiego, da³a mu czas na dokoñczenie listu, œwiadoma, jak d³ugi i trudny jest to list, a tu¿ przed trzeci¹, kiedy psy zaczê³y wyæ, postawi³a wodê na kawê, przebra³a siê w ¿a³obê i œciê³a w patio pierwsz¹ porann¹ ró¿ê. Doktor Urbino ju¿ od pewnego czasu zdawa³ sobie sprawê, jak bardzo bêdzie unikaæ wspomnienia tej nieprzejednanej kobiety, i wydawa³o mu siê, i¿ wie dlaczego: tylko ktoœ ca³kowicie pozbawiony zasad móg³ znajdowaæ upodobanie w bólu. Do ostatniego momentu wizyty dostarcza³a mu kolejnych powodów. Nie bêdzie na pogrzebie, bo przyrzek³a to kochankowi, choæ doktorowi Urbino wydawa³o siê, ¿e w jednym z fragmentów listu wyczyta³ coœ wprost przeciwnego. Nie uroni ani jednej ³zy, nie bêdzie trwoniæ reszty swego ¿ycia, dusz¹c siê na wolnym ogniu w sosie z larw pamiêci, nie da pogrzebaæ siê za ¿ycia, zamkniêta w tych czterech œcianach, by szyæ sobie ca³un, jak to robi¹ tutejsze wdowy ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich. Zamierza sprzedaæ dom Jeremiasza de Saint-Amour, od tej pory nale¿¹cy wraz z ca³ym dobytkiem do niej, zgodnie z dyspozycjami zawartymi w liœcie, i bêdzie ¿yæ tak, jak ¿y³a do tej pory, na nic nie narzekaj¹c w tej umieralni nêdzarzy, gdzie by³a szczêœliwa. S³owa te przeœladowa³y doktora Juvenala Urbino przez ca³¹ drogê powrotn¹ do domu: „W tej umieralni nêdzarzy”. Okreœlenie nie by³o pozbawione podstaw. Miasto, jego miasto, pozostawa³o bowiem wci¹¿, niezmienione, na obrze¿ach czasu: skwarne i wyschniête miasto jego nocnych koszmarów i samotnych rozkoszy wieku dojrzewania, gdzie rdzewia³y kwiaty i pleœnia³a sól, miasto, któremu przez

22


ostatnie cztery wieki nie zdarzy³o siê nic, oprócz powolnego starzenia siê poœród zwiêdniêtych drzew laurowych i zgni³ych mokrade³. W zimie gwa³towne i niszczycielskie ulewy rozsadza³y latryny, zamieniaj¹c ulice w przyprawiaj¹ce o md³oœci bagniska. Latem niewidoczny py³, piek¹cy jak roz¿arzona kreda, przenika³ do najbardziej strze¿onych zakamarków wyobraŸni, gnany przez szaleñcze wiatry, zrywaj¹ce dachy i unosz¹ce dzieci w powietrzu. W soboty biedota mulacka t³umnie opuszcza³a swoje chaty sklecone z tektury i blachy nad brzegiem trzêsawisk, taszcz¹c ze sob¹ ca³y zwierzêcy przychówek i bambetle kuchenne do gotowania i picia, by radosnym szturmem opanowaæ kamieniste pla¿e kolonialnej dzielnicy. Jeszcze parê lat temu u najstarszych spoœród nich mo¿na by³o dojrzeæ królewskie piêtno niewolników, wypalone na piersi roz¿arzonym ¿elazem. W koñcu tygodnia tañczyli do upad³ego, zapijali siê na œmieræ alkoholami z domowych retort, kochali siê w krzakach, z kim popad³o, a w niedzielê o pó³nocy rozgramiali swe w³asne tabuny w krwawych bijatykach wszystkich ze wszystkimi. By³ to ten sam porywczy t³um, który przez resztê tygodnia zalewa³ place i uliczki starego miasta, dŸwigaj¹c swoje przenoœne kramiki z wszystkim, co dawa³o siê sprzedaæ i kupiæ, zara¿aj¹c martwe miasto szaleñstwem jarmarcznych t³umów pachn¹cych sma¿on¹ ryb¹: tchn¹æ nowe ¿ycie. Wyzwolenie spod panowania hiszpañskiego, a póŸniej zniesienie niewolnictwa przyspieszy³y okres szacownej dekadencji, w jakim przyszed³ na œwiat i dorasta³ doktor Juvenal Urbino. Wielkie onegdaj rody pogr¹¿y³y siê w milczeniu w g³êbi swych ogo³oconych fortec. Na stromiznach wybrukowanych ulic, tak przydatnych na czas wojennych zasadzek i pirackich desantów, z balkonów zwisa³o zielsko, pleni¹ce siê w ka¿dej szparze i rozsadzaj¹ce kamienne mury najlepiej nawet zachowanych rezydencji, a jedynym znakiem ¿ycia o drugiej po po³udniu by³y apatyczne æwiczenia na pianinie w pó³mroku sjesty. Wewn¹trz, w ch³odnych sypialniach przesyconych kadzid³em, kobiety chroni³y siê przed s³oñcem jak przed prostack¹ infekcj¹, zakrywaj¹c twarze mantylk¹ nawet w porze jutrzni. Ich mi³oœæ by³a powolna i trudna, nierzadko zm¹cona z³owieszczymi przepowiedniami, a ¿ycie wydawa³o siê trwaæ bez koñca. O zmierzchu, w przygnêbiaj¹cej chwili przemijania, znad mokrade³ nadci¹ga³y nawa³nice

23


¿¹dnych krwi komarów, a delikatne opary ludzkiego gówna, ciep³e i smutne, przywraca³y duszom mieszkañców poczucie nieodwracalnoœci œmierci. Prawdziwe ¿ycie kolonialnego miasta, które m³ody Juvenal Urbino zazwyczaj idealizowa³ podczas swych paryskich melancholii, ju¿ wtedy by³o jedynie z³udzeniem pamiêci. Handel tej metropolii prze¿y³ najwiêkszy na Karaibach rozkwit w wieku XVIII, przede wszystkim dziêki w¹tpliwemu zaszczytowi najwa¿niejszego targu niewolników afrykañskich w obu Amerykach. Ponadto, by³a to ulubiona siedziba wicekrólów Nowego Królestwa Granady, woleli bowiem rz¹dziæ z tego miejsca, maj¹c przed sob¹ najwiêkszy ocean œwiata, ni¿ z oddalonej mroŸnej stolicy z nieustaj¹c¹ od wieków m¿awk¹ odbieraj¹c¹ im poczucie rzeczywistoœci. W ci¹gu roku w zatoce wielokrotnie gromadzi³y siê floty galeonów za³adowanych skarbami z Potosi, Quito, Veracruz i by³ to czas, kiedy miasto prze¿ywa³o swoje lata chwa³y. W pi¹tek 8 czerwca 1708 roku, o czwartej po po³udniu, galeon „San José”, wyp³ywaj¹cy w³aœnie do Kadyksu z ³adunkiem szlachetnych kamieni i metali wartoœci pó³ miliarda ówczesnych pesos, zosta³ zatopiony przez angielsk¹ eskadrê u wejœcia do portu, jego wrak zaœ, mimo up³ywu dwóch d³ugich wieków, spoczywa³ wci¹¿ na dnie. Owa le¿¹ca na koralowym dnie fortuna, z trupem dowódcy unosz¹cym siê na boku nad mostkiem kapitañskim, czêsto przywo³ywana by³a przez historyków jako symbol miasta ton¹cego we wspomnieniach. Dom doktora Juvenala Urbino postawiony po drugiej stronie zatoki, w willowej dzielnicy La Manga, ¿y³ w innym wymiarze. By³ to du¿y, ch³odny, parterowy budynek z portykiem o doryckich kolumnach, sk¹d roztacza³ siê widok na wyziewy i szcz¹tki wszelkich katastrof morskich unoszone przez martwe wody laguny. Pod³oga, od drzwi po kuchniê, przypomina³a czarno-bia³¹ szachownicê, co niejednokrotnie przypisywano g³ównej namiêtnoœci doktora Urbino, zapominaj¹c, ¿e by³a to s³aboœæ wszystkich kataloñskich mistrzów budowlanych, którzy na pocz¹tku tego wieku wznieœli ow¹ dzielnicê nowobogackich. Przestronny salon, o wysokim, jak i w ca³ym domu, stropie, z szeœcioma du¿ymi oknami wychodz¹cymi na ulicê, oddzielony zosta³ od jadalni ogromnymi oszklonymi drzwia-

24


mi, zdobnymi w pêdy winoroœli, kiœcie winogron oraz dziewcz¹tka uwodzone przez piszcza³ki faunów w gaju z br¹zu. Wszystkie sprzêty, ³¹cznie z zegarem wahad³owym, który wygl¹da³ jak ¿ywy stra¿nik, by³y oryginalnymi angielskimi meblami z koñca XIX wieku, ³ezki ¿yrandoli wykonane zosta³y z górskiego kryszta³u, a do tego wszêdzie poustawiano wazony i wazoniki z Sèvres i alabastrowe figurki pogañskich bo¿ków. Ta europejska jednorodnoœæ koñczy³a siê jednak w g³êbi domu, gdzie wiklinowe fotele sta³y obok wiedeñskich foteli na biegunach, na przemian ze skórzanymi pufami wykonanymi przez miejscowych rêkodzielników. W sypialniach, obok ³ó¿ek, rozwieszone by³y hamaki z San Jacinto z imieniem gospodarza wyhaftowanym jedwabn¹ nici¹ pismem gotyckim i z kolorowymi frêdzlami na brzegach. Sala obok jadalni, zaprojektowana pocz¹tkowo z myœl¹ o uroczystych kolacjach, zosta³a ostatecznie przeznaczona na salonik muzyczny, gdzie z chwil¹ przyjazdu znamienitych artystów odbywa³y siê koncerty w kameralnym gronie. W celu wyt³umienia wszelkich ha³asów kamienn¹ posadzkê wy³o¿ono tureckimi dywanami, zakupionymi na Œwiatowej Wystawie w Pary¿u; znajdowa³ siê tam równie¿ najnowszy model gramofonu obok rega³u z pedantycznie uporz¹dkowanymi p³ytami, w k¹cie zaœ sta³o, przykryte barwnym jedwabnym szalem z Manili, pianino, na którym doktor Urbino nie gra³ ju¿ od wielu lat. W ca³ym domu dostrzega³o siê inteligencjê i wra¿liwoœæ kobiety trzeŸwo chodz¹cej po ziemi. ¯adne inne miejsce nie mia³o jednak pedantycznej powagi biblioteki, stanowi¹cej sanktuarium doktora Urbino, póki nie zaczê³a mu doskwieraæ staroœæ. W owym pomieszczeniu poleci³ wszystkie œciany wokó³ orzechowego biurka i ciê¿kich foteli obitych skór¹, ³¹cznie z oknami, zas³oniæ oszklonymi rega³ami, na których poustawia³ w ob³êdnym niemal porz¹dku trzy tysi¹ce ksi¹¿ek, oprawionych identycznie w cielêc¹ skórê, z wyt³oczonymi z³otem na grzbietach swoimi inicja³ami. W odró¿nieniu od pozosta³ych miejsc wystawionych na ³askê i nie³askê portowych ha³asów i smrodów, w bibliotece panowa³a zawsze cisza i pachnia³o klasztorem. Zrodzeni i wychowani w zakorzenionym na Karaibach przes¹dzie, ¿e pragn¹c wpuœciæ nieistniej¹ce w rzeczywistoœci œwie¿e powietrze, nale¿y

25


otwieraæ wszystkie okna i drzwi, doktor Urbino i jego ¿ona dusili siê tu z pocz¹tku, czuj¹c siê odciêci od œwiata. W koñcu jednak przekonali siê do dobrodziejstw rzymskiego sposobu na upa³y, polegaj¹cego na szczelnym zamykaniu domów podczas sierpniowych upa³ów, aby rozpalone powietrze nie dosta³o siê do wnêtrza, i otwieraniu ich na oœcie¿ wieczorem, by wpuœciæ nocny wiatr. Od tej pory rezydencja ich sta³a siê najch³odniejszym domem w bezlitosnym s³oñcu La Mangi, prawdziwym zaœ b³ogos³awieñstwem by³a sjesta w pó³mroku sypialni czy wystawienie wieczorem krzese³ w portyku, by przygl¹daæ siê ciê¿kim popielatym frachtowcom z Nowego Orleanu i rzecznym statkom z drewnianym ko³em ³opatkowym, jaœniej¹cym o zmierzchu wszystkimi œwiat³ami i przewietrzaj¹cym strumyczkami muzyki martwe œmietnisko zatoki. By³ to zarazem budynek najlepiej os³oniêty przed wiej¹cymi z pó³nocy, pomiêdzy grudniem a marcem, pasatami, które zrywa³y dachy i kr¹¿y³y ca³¹ noc, niczym zg³odnia³e wilki, wokó³ domu, szukaj¹c najmniejszej choæby szpary, by wedrzeæ siê do œrodka. Nikt nie mia³ nigdy najmniejszych w¹tpliwoœci, ¿e ma³¿eñstwo oparte na takich fundamentach musi byæ szczêœliwe. Niemniej tego ranka doktor Urbino, powracaj¹c przed dziesi¹t¹ do domu, nie czu³ siê najszczêœliwszy; odurzy³y go dwie wizyty, w wyniku których straci³ nie tylko mszê w niedzielê Zes³ania Ducha Œwiêtego, ale zarazem poczucie bezpieczeñstwa wynikaj¹ce z przekonania, i¿ nic nie jest ju¿ go w stanie odmieniæ, i to w wieku, kiedy s¹dzi³, ¿e wszystko ma poza sob¹. Przed wyjœciem na uroczysty obiad u doktora Lacidesa Olivelli pragn¹³ uci¹æ sobie drzemkê, trafi³ jednak na niezwyk³y rwetes, wywo³any przez rozpanikowan¹ s³u¿bê usi³uj¹c¹ schwytaæ papugê, która, z chwil¹ gdy wyci¹gniêto j¹ z klatki, by przystrzyc jej skrzyd³a, odfrunê³a na najwy¿sz¹ ga³¹Ÿ mangowca. By³a to oskubana i dziwaczna papuga: odzywa³a siê nie wtedy, kiedy j¹ o to proszono, ale w najmniej spodziewanych momentach, wówczas jednak czyni¹c to z przenikliwoœci¹ i bystroœci¹ umys³u nieczêst¹ nawet u istot ludzkich. Zosta³a wytresowana przez samego doktora Urbino, zyskuj¹c sobie specjalne wzglêdy, którymi w tej rodzinie nie cieszy³ siê nigdy nikt, nawet dzieci, kiedy by³y ma³e.

26



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.