³amanie do nowej serii 14.11.2002 — ZK otrzymano po I korekcie odes³anie do III korekty
2
V LADIMIR
NABOKOV
Zaproszenie na egzekucjê
prze³o¿y³ z rosyjskiego i pos³owiem opatrzy³ Leszek Engelking
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Tytu³ orygina³u: Ῥ‚‒― •‗‒ ‗ — ‑‗… Projekt ok³adki: Micha³ Brzozowski Redakcja techniczna: Robert Fritzkowski Korekta: Janina Zgrzembska
1959, Vladimir Nabokov All rights reserved for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2003, 2014 for the Polish translation by Leszek Engelking
ISBN 978-83-7758-818-5
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2014
4
Comme un fou se croit Dieu nous nous croyons mortels. Delalande, Discours sur les ombres
5
6
Przedmowa do angielskiego przek³adu powieœci Rosyjski orygina³ niniejszej powieœci nosi tytu³ Prig³aszenije na kazñ. Mimo nieprzyjemnego powtórzenia sufiksu, prze³o¿y³bym go jako Ivitation to an Execution, gdyby nie to, ¿e z drugiej strony w swoim ojczystym jêzyku powiedzia³bym raczej Prig³aszenije na otsieczenije go³owy (Zaproszenie na dekapitacjê), gdyby nie powstrzyma³a mnie podobna zaj¹kliwoœæ. Napisa³em ów rosyjski orygina³ dok³adnie przed æwieræ wiekiem w Berlinie, w jakieœ piêtnaœcie lat po ucieczce przed re¿ymem bolszewickim i tu¿ przed uzyskaniem najwiêkszej popularnoœci przez re¿ym nazistowski. Kwestia, czy fakt, ¿e oba te re¿ymy widzia³em jako tê sam¹ nudn¹ i obrzydliw¹ farsê i ¿e wp³yn¹³ on jakoœ na tê ksi¹¿kê, powinna interesowaæ dobrego czytelnika w równie niewielkim stopniu co mnie. Prig³aszenije na kazñ publikowane by³o w odcinkach w rosyjskim piœmie emigracyjnym „Sowriemiennyje zapiski”, ukazuj¹cym siê w Pary¿u, a póŸniej, w 1938 roku, wysz³o w tym samym mieœcie jako ksi¹¿ka nak³adem wydawnictwa „Dom knigi”. Emigracyjni recenzenci, których
7
ksi¹¿ka zbi³a trochê z tropu, ale którym siê podoba³a, uwa¿ali, ¿e s³ychaæ w niej „Kafkowsk¹” nutê, nie wiedz¹c, ¿e nie znam niemieckiego, zupe³nie nie orientujê siê we wspó³czesnej literaturze niemieckiej i nie czyta³em jeszcze francuskich ani angielskich przek³adów dzie³ Kafki. Bez w¹tpienia istniej¹ pewne stylistyczne zwi¹zki miêdzy t¹ ksi¹¿k¹ i, powiedzmy, moimi wczeœniejszymi opowiadaniami (albo moj¹ póŸniejsz¹ powieœci¹ Bend Sinister)1, brak natomiast takich zwi¹zków miêdzy ni¹ a Zamkiem czy Procesem. W moim rozumieniu krytyki literackiej nie ma miejsca na pokrewieñstwa duchowe, ale jeœli musia³bym wybraæ sobie pokrewn¹ duszê, to niew¹tpliwie wskaza³bym na tego wielkiego artystê, a nie na kogoœ takiego jak G.H. Orwell czy inny popularny dostawca ilustrowanych idei i publicystycznej beletrystyki. Nawiasem mówi¹c, nigdy nie mog³em poj¹æ, dlaczego moje ksi¹¿ki nieodmiennie sk³aniaj¹ recenzentów do gor¹czkowych poszukiwañ mniej lub bardziej g³oœnych nazwisk w celu dokonania pe³nych pasji zestawieñ. Przez ostatnich dwadzieœcia lat strzelali we mnie (by wymieniæ kilka z tych nieszkodliwych pocisków) Gogolem, To³stojewskim, Joyce’em, Wolterem, markizem de Sade, Stendhalem, Balzakiem, Byronem, Beerbohmem, Proustem, Kleistem, Makarem Marinskim, Mary McCarthy, Meredithem (!), Cervantesem, Charlie Chaplinem, Murasaki Shikibu, Puszkinem, Ruskinem, a nawet Sebastianem Knightem. Pewien autor jednak nigdy przy tej okazji nie zosta³ wymieniony, akurat jedyny, którego muszê z wdziêcznoœci¹ wspomnieæ, uznaj¹c jego wp³yw na mnie w okresie pisania tej 1
Istniej¹ dwa polskie przek³ady tej powieœci: Macieja S³omczyñskiego pt. Skoœnie w lewo i Rafa³a Œmietany pt. Z nieprawej strony. Tu i dalej przypisy t³umacza.
8
ksi¹¿ki. Jest nim melancholijny, ekstrawagancki, m¹dry, dowcipny, czarodziejski i w ogóle zachwycaj¹cy Pierre Delalande, którego wymyœli³em. Jeœli któregoœ dnia sporz¹dzê s³ownik rzeczy, którym na ich okreœlenie brakuje pojedynczego s³owa, jednym z najbardziej wypieszczonych hase³ bêdzie: „Skracaæ, rozszerzaæ lub inaczej zmieniaæ czy powodowaæ zmienianie w celu spóŸnionego ulepszenia w³asnych dzie³ w przek³adzie”. Mówi¹c ogólnie, potrzeba takich dzia³añ roœnie proporcjonalnie do d³ugoœci czasu dziel¹cego wzór od naœladownictwa; kiedy jednak mój syn da³ mi do sprawdzenia przek³ad tej ksi¹¿ki i kiedy, po wielu latach, musia³em na nowo przeczytaæ rosyjski orygina³, z ulg¹ odkry³em, ¿e nie muszê walczyæ z diab³em twórczych poprawek. Mój w³asny dialekt jêzyka rosyjskiego zawar³ w 1935 r. pewn¹ wizjê w precyzyjnych formu³ach, które do niej pasowa³y. I jedyne poprawki, które mog³y przynieœæ korzyœæ jej angielskiej transformacji, by³y natury czysto technicznej, mia³y one na celu uzyskanie owej jasnoœci, która w angielszczyŸnie zdaje siê wymagaæ mniej skomplikowanych urz¹dzeñ elektrycznych ni¿ w jêzyku rosyjskim. Mój syn okaza³ siê kongenialnym t³umaczem, ustaliliœmy wspólnie, ¿e wiernoœæ autorowi jest najwa¿niejsza, niezale¿nie od tego, jak dziwaczny mo¿e byæ rezultat. Vive le pédant1 i precz z prostakami, którzy s¹dz¹, ¿e wszystko jest w porz¹dku, jeœli tylko t³umaczenie oddaje „ducha” orygina³u (tymczasem pozbawione dozoru s³owa zaczynaj¹ dokazywaæ, oddaj¹ siê naiwnej i ordynarnej hulance – na przyk³ad gdzieœ na przedmieœciach Moskwy – i Szekspirowi znowu pozostaje jedynie graæ widmo króla). 1
Niech ¿yje pedant (franc.).
9
Mój ulubiony autor (1768–1849) powiedzia³ kiedyœ o powieœci obecnie ca³kowicie zapomnianej: Il a tout pour tous. Il fait rire l’enfant et frissonner la femme. Il donne a l’homme du monde un vertige salutaire et fait revere ceux qui revent jamais1. Zaproszenie na egzekucjê nie mo¿e pretendowaæ do niczego podobnego. To g³os skrzypiec poœród pustki. Œwiatowiec uzna, ¿e to jakaœ kuglarska sztuczka. Starsi panowie poœpiesznie odrzuc¹ tê ksi¹¿kê i wróc¹ do swoich wioskowych romansów i biografii osób bêd¹cych na œwieczniku. ¯adna cz³onkini klubu nie zadr¿y ze wzruszenia. Z³oœliwcy dostrzeg¹ w Emmoczce siostrê ma³ej Lolity, a uczniowie wiedeñskiego szarlatana bêd¹ z tego powodu chichotaæ w swoim groteskowym œwiecie wspólnej winy i progriesiwnoj edukacji. Jednak¿e (jak autor Discours sur les ombres2 powiedzia³ w odniesieniu do innego luminarza) znam (je connais) kilku (quelques) czytelników, którzy bêd¹ podskakiwaæ, mierzwi¹c swój w³os. Oak Creek Canyon, Arizona 23 czerwca 1959 (z angielskiego prze³o¿y³ Leszek Engelking)
1
2
„Jest u niego wszystko dla wszystkich. W dziecku wzbudza œmiech, w kobiecie dr¿enie. Œwiatowemu cz³owiekowi daruje zbawczy zawrót g³owy i sprawia, ¿e zaczynaj¹ marzyæ nawet ci, którzy nie marz¹ nigdy” (franc.). Rozwa¿ania o cieniach (franc.).
10
Rozdzia³ I Zgodnie z prawem wyrok œmierci obwieszczono Cyncynatowi C. szeptem. Wszyscy wstali, wymieniaj¹c uœmiechy. Siwy sêdzia przypad³ do jego ucha, dysza³ przez chwilê, przekaza³ wiadomoœæ i powoli odsun¹³ siê, odlepi³ siê jakby. Potem Cyncynata odwieziono z powrotem do twierdzy. Droga owija³a siê wokó³ jej skalistego podnó¿a i znika³a pod bram¹: ¿mija w szczelinie. By³ spokojny; podtrzymywano go jednak w czasie podró¿y przez d³ugie korytarze, stawia³ bowiem nogi niepewnie, jak dziecko, które dopiero co nauczy³o siê chodziæ, lub jakby siê mia³ nagle zapaœæ niczym cz³owiek, któremu œni siê, ¿e st¹pa po wodzie i raptem ogarniaj¹ go w¹tpliwoœci: czy to mo¿liwe? Stra¿nik Rodion d³ugo otwiera³ drzwi do celi Cyncynata – nie ten klucz – zwyk³e, jak co dzieñ, zamieszanie. Wreszcie drzwi ust¹pi³y. Tam, na ¿elaznym ³ó¿ku, czeka³ ju¿ adwokat – siedzia³ po uszy pogr¹¿ony w zadumie, bez fraka (zapomnianego na wiedeñskim krzeœle w jednej z sal s¹du – by³ gor¹cy, na wskroœ b³êkitny dzieñ), podskoczy³ niecierpliwie, gdy wprowadzono wiêŸnia. Cyncynat jednak nie by³ w nastroju do rozmowy. Niech¿e nawet bêdzie
11
zamiast tego samotnoœæ w celi z judaszem, jak w ³odzi, która zaczyna nabieraæ wody. Wszystko jedno – oznajmi³, ¿e chce zostaæ sam, i wszyscy, sk³oniwszy siê, wyszli. Tak wiêc zbli¿amy siê do koñca. Prawa, jeszcze nienapoczêta czêœæ otwartego tomu, któr¹ w trakcie smakowitej lektury obmacywaliœmy lekko palcami, machinalnie sprawdzaj¹c, ile jeszcze zosta³o (i wci¹¿ cieszy³a palce spokojna, solidna gruboœæ), nagle, ni st¹d, ni zow¹d, okaza³a siê chudziutka: kilka minut szybkiego, ju¿ z górki, czytania – i… okropne! Stos czereœni, czerwonawo i lepko czerniej¹cy przed nami, niespodziewanie zmieni³ siê w pojedyncze owoce: o, tamta, ze szram¹, jest nadgni³a, a ta zmarszczy³a siê, zesch³a wokó³ pestki (ostatnia zaœ – nieuchronnie twarda, niedojrza³a). Okropne! Cyncynat zdj¹³ jedwabn¹ kamizelkê, w³o¿y³ szlafrok i przytupuj¹c, ¿eby powstrzymaæ dr¿enie, zacz¹³ chodziæ po celi. Na stole biela³a niezapisana kartka papieru i wyraŸnie odcinaj¹c siê od tej bieli, le¿a³ doskonale zatemperowany o³ówek, d³ugi jak ¿ycie ka¿dego cz³owieka prócz Cyncynata; szeœæ jego œcianek po³yskiwa³o hebanowym blaskiem. Oœwiecony potomek palca wskazuj¹cego. Cyncynat napisa³: „Mimo wszystko jestem stosunkowo. Przecie¿ ten fina³ przeczuwa³em ten fina³”. Czuwaj¹cy za drzwiami Rodion z surow¹ uwag¹ szypra spogl¹da³ przez judasza. Cyncynat czu³ ch³ód na potylicy. Przekreœli³ wszystko, co napisa³, i zacz¹³ delikatnie cieniowaæ; powsta³ przy tym embrion ornamentu, który stopniowo rozrós³ siê i zwin¹³ w barani róg. Okropne! Rodion patrzy³ przez b³êkitny otwór na wznosz¹cy siê i opadaj¹cy horyzont. Komu zrobi³o siê niedobrze? Cyncynatowi. Obla³ go pot, wszystko pociemnia³o, czu³ korzonek ka¿dego w³oska. Odezwa³ siê zegar – cztery lub piêæ uderzeñ – ich dŸwiêk, oddŸwiêk i podŸwiêk zachowywa³y siê w sposób przyjêty w wiêzieniach. Pracuj¹c nó¿kami, po nitce spuœci³ siê
12
z sufitu paj¹k, urzêdowy przyjaciel skazañców. Nikt jednak nie stuka³ w œcianê, gdy¿ Cyncynat by³ jak dot¹d jedynym wiêŸniem (na tak¹ ogromn¹ twierdzê!). Po pewnym czasie wszed³ stra¿nik Rodion i zaprosi³ go do walca. Cyncynat zgodzi³ siê. Zaczêli wirowaæ. Brzêcza³y zawieszone na skórzanym pasku klucze Rodiona; czuæ go by³o chamem, tytoniem i czosnkiem; nuci³, sapi¹c w rud¹ brodê; skrzypia³y jego zesztywnia³e stawy (nie te lata, niestety, tusza, zadyszka). Wynios³o ich na korytarz. Cyncynat by³ znacznie mniejszy od swego kawalera. Cyncynat by³ lekki jak liœæ. Wicher walca je¿y³ jasne koñce jego d³ugich, lecz rzadkich w¹sów, a du¿e przezroczyste oczy patrzy³y w bok, jak oczy wszystkich bojaŸliwych tancerzy. Jak na doros³ego mê¿czyznê by³ bardzo ma³y. Marfiñka mawia³a, ¿e jego buty j¹ cisn¹. Na zakrêcie korytarza sta³ inny stra¿nik, bezimienny, z karabinem, w masce psa z gaz¹ zamiast pyska. Zatoczywszy wokó³ niego kr¹g, pop³ynêli z powrotem i teraz, gdy znów znaleŸli siê w celi, Cyncynata ogarn¹³ ¿al, ¿e tak krótko trwa³ przyjacielski uœcisk omdlenia. Znowu z banaln¹ posêpnoœci¹ odezwa³ siê zegar. Czas bieg³ w postêpie arytmetycznym: ósma. Ohydne okienko okaza³o siê dostêpne dla zachodu s³oñca; po bocznej œcianie przesun¹³ siê p³omienny równoleg³obok. Cela a¿ po sufit nape³ni³a siê olejami zmierzchu zawieraj¹cego niezwyk³e barwniki. Myœlisz sobie: có¿ to jest – tam, na prawo od drzwi – obraz jakiegoœ brawurowego kolorysty czy drugie okno, kolorowe, ozdobne, takie, jakich siê ju¿ nie spotyka? (W istocie by³ to pergaminowy arkusz z dwiema kolumnami dok³adnego „regulaminu wiêziennego”; zagiêty róg, czerwone litery nag³ówka, winietki, historyczny herb miasta – mianowicie piec hutniczy ze skrzyd³ami – dostarcza³y odpowiedniego
13
materia³u dla wieczornych odblasków). Meble w celi reprezentowane by³y przez stó³, krzes³o i ³ó¿ko. Dawno przyniesiony obiad (skazanym na œmieræ przys³ugiwa³ wikt dyrektorski) styg³ na cynowej tacy. Zrobi³o siê ju¿ zupe³nie ciemno. Nagle celê zala³o z³ote, esencjonalne œwiat³o. Cyncynat spuœci³ nogi z ³ó¿ka. W g³owie, od potylicy do skroni, po przek¹tnej, potoczy³a siê kula krêgielna, znieruchomia³a i ruszy³a z powrotem. Tymczasem otworzy³y siê drzwi i wszed³ dyrektor wiêzienia. Jak zwykle ubrany by³ w surdut. Trzyma³ siê doskonale prosto, wypinaj¹c pierœ, z jedn¹ rêk¹ wsuniêt¹ za klapê, a drug¹ za³o¿on¹ za plecy. Idealna peruczka, czarna jak smo³a, z woskowym przedzia³kiem, œciœle przylega³a do czaszki. Jego wybrana bez mi³oœci twarz z t³ustymi ¿ó³tymi policzkami i nieco przestarza³ym systemem zmarszczek by³a konwencjonalnie o¿ywiona dwojgiem i tylko dwojgiem wytrzeszczonych oczu. Miarowo przesuwaj¹c nogi w kolumniastych spodniach, przeszed³ odcinek miêdzy œcian¹ a sto³em, dotar³ niemal do ³ó¿ka – lecz, mimo ca³¹ swoj¹ dostojn¹ masywnoœæ, najspokojniej w œwiecie znikn¹³, rozp³yn¹wszy siê w powietrzu. Jednak w minutê póŸniej drzwi otworzy³y siê znowu, ze znajomym tym razem zgrzytem – i jak zwykle ubrany w surdut, wypinaj¹c pierœ, wszed³ on w³aœnie. – Dowiedziawszy siê z wiarygodnych Ÿróde³, ¿e pañski los zosta³ oto przypieczêtowany – zacz¹³ soczystym basem – uzna³em za swój obowi¹zek, ³askawy panie… Cyncynat powiedzia³: – Uprzejmoœæ. Pan. Bardzo. (Trzeba to jeszcze uporz¹dkowaæ). – Bardzo pan uprzejmy – powiedzia³ odchrz¹kn¹wszy jakiœ dodatkowy Cyncynat.
14
– £aski! – krzykn¹³ dyrektor, nie dostrzegaj¹c nietaktownoœci tego s³owa. – Dopraszam siê ³aski! Obowi¹zek. Ja zawsze. A czemu to, oœmielam siê spytaæ, nie tkn¹³ pan jedzenia? Dyrektor zdj¹³ pokrywkê i podniós³ do swego wra¿liwego nosa naczynko z zastyg³ym ragoût. Uj¹³ dwoma palcami kartofel i zacz¹³ energicznie ¿uæ, ju¿ coœ wybieraj¹c brwi¹ na drugim pó³misku. – Nie wiem, jakich jeszcze potraw panu trzeba – rzek³ z niezadowoleniem i trzeszcz¹c mankietami, usiad³ przy stole, ¿eby wygodniej mu siê jad³o budyñ z ry¿u. Cyncynat powiedzia³: – Chcia³bym jednak wiedzieæ, czy d³ugo to jeszcze potrwa. – Wyborny sabayon! Chcia³by pan jednak wiedzieæ, czy d³ugo to jeszcze potrwa. Niestety, ja sam nie wiem. Zawiadamiaj¹ mnie zawsze w ostatniej chwili; wielokrotnie pisa³em skargi, mogê pokazaæ ca³¹ korespondencjê na ten temat, jeœli to pana interesuje. – Zatem mo¿e to byæ jutro rano? – spyta³ Cyncynat. – Jeœli to pana interesuje – powiedzia³ dyrektor. – Tak, niezwykle wprost smaczne i po¿ywne, oto co panu powiem. A teraz, pour la digestion, niech mi pan pozwoli zaproponowaæ sobie papierosa. Proszê siê nie obawiaæ, w najgorszym razie mo¿e to byæ jedynie przedostatni – doda³ dowcipnie. – Jeœli pytam – powiedzia³ Cyncynat – jeœli pytam, to nie z ciekawoœci. Co prawda, tchórze s¹ zawsze ciekawscy. Zapewniam jednak pana… Jeœli nawet nie dam sobie rady z dreszczami i tak dalej – to nic. JeŸdziec nie odpowiada za dr¿enie konia. Chcê wiedzieæ, kiedy – oto dlaczego: rekompensat¹ za wyrok œmierci jest dok³adna znajomoœæ jej godziny. Luksus wielki, lecz zas³u¿ony.
15
Mnie jednak pozostawia siê w niewiedzy, któr¹ mog¹ znieœæ tylko ci, co ¿yj¹ na wolnoœci. A poza tym: mam w g³owie wiele zaczêtych i w rozmaitym czasie przerwanych prac… Po prostu nie bêdê siê nimi zajmowaæ, jeœli termin egzekucji nie pozwoli na porz¹dne ich zakoñczenie. Oto dlaczego. – Ach, nie powinien pan, bardzo proszê, nie powinien pan mamrotaæ – nerwowo powiedzia³ dyrektor. – Po pierwsze, jest to niezgodne z regulaminem, a po drugie – mówiê panu zwyczajnie, po rosyjsku i powtarzam raz jeszcze: nie wiem. Mogê panu powiedzieæ tylko tyle, ¿e ka¿dego dnia oczekiwany jest przyjazd pañskiego przysz³ego – a on, kiedy przyjedzie, odpocznie, oswoi siê z nowym otoczeniem, bêdzie jeszcze musia³ wypróbowaæ instrument, oczywiœcie jeœli nie przywiezie swojego w³asnego, co jest niezwykle prawdopodobne. Jak tam tytoñ, czy nie za mocny? – Nie – odpar³ Cyncynat, spojrzawszy z roztargnieniem na swojego papierosa. – Zdaje mi siê tylko, ¿e zgodnie z prawem – jeœli nie pan, to mo¿e zarz¹dca miasta jest obowi¹zany do… – No, pogawêdziliœmy sobie i dosyæ tego – powiedzia³ dyrektor. – Jestem tutaj w³aœciwie nie po to, ¿eby wys³uchiwaæ skarg, ale ¿eby… – Mrugaj¹c oczami, zacz¹³ grzebaæ najpierw w jednej, potem w drugiej kieszeni; wreszcie wyci¹gn¹³ zza pazuchy liniowan¹ kartkê, najwyraŸniej wyrwan¹ ze szkolnego zeszytu. – Nie ma tu popielniczki – zauwa¿y³, poruszaj¹c papierosem – no có¿, utopimy go w resztce tego sosu… Doskonale. Œwiat³o chyba odrobinê za ostre. Mo¿e jeœli… No nic, mniejsza z tym, dobra jest. Roz³o¿y³ kartkê i nie nak³adaj¹c rogowych okularów, tylko trzymaj¹c je przed oczami, zacz¹³ bardzo wyraŸnie czytaæ:
16
– „WiêŸniu! W tej uroczystej chwili, kiedy wszystkie spojrzenia…”. Myœlê, ¿e bêdzie lepiej, jeœli wstaniemy – przerwa³ sam sobie z trosk¹ w g³osie i podniós³ siê z krzes³a. Cyncynat wsta³ tak¿e. – „WiêŸniu! W tej uroczystej chwili, kiedy wszystkie spojrzenia zwrócone s¹ na ciebie i sêdziowie twoi tryumfuj¹, a ty oto przygotowujesz siê do owych mimowolnych ruchów cia³a, które nastêpuj¹ bezpoœrednio po odciêciu g³owy, zwracam siê do ciebie ze s³owem po¿egnalnym. Przypad³o mi w udziale – i nigdy tego nie zapomnê – zapewniæ ci podczas pobytu w wiêzieniu te wszystkie rozliczne wygody, na które zezwala prawo. Dlatego te¿ bêdê szczêœliwy, mog¹c poœwiêciæ ca³¹ mo¿liw¹ uwagê wszelkim wyrazom twojej wdziêcznoœci, najchêtniej jednak w formie pisemnej i po jednej stronie arkusza”. – No có¿ – powiedzia³, sk³adaj¹c okulary. – To wszystko. D³u¿ej pana nie zatrzymujê. Proszê mnie zawiadomiæ, jeœli bêdzie pan czegoœ potrzebowa³. Usiad³ przy stole i zacz¹³ szybko pisaæ, daj¹c w ten sposób do zrozumienia, ¿e audiencja dobieg³a koñca. Cyncynat wyszed³. W korytarzu na œcianie drzema³ cieñ Rodiona, garbi¹c siê na cieniu taboretu – i tylko przelotnie, na samym obrze¿u, b³ysnê³o kilka rudych w³osków. Dalej, na za³omie œciany, inny stra¿nik zdj¹³ swoj¹ przepisow¹ maskê i ociera³ twarz rêkawem. Cyncynat zacz¹³ iœæ schodami w dó³. Kamienne stopnie z nieuchwytn¹ spiral¹ widmowych porêczy by³y œliskie i w¹skie. Gdy znalaz³ siê na dole, poszed³ znów korytarzami. Drzwi z widocznym jak w lustrzanym odbiciu napisem: „kancelaria” – by³y szeroko otwarte; ksiê¿yc po³yskiwa³ na ka³amarzu, a pod sto³em kosz na œmieci wœciekle bulgota³ i szeleœci³: musia³a
17
wpaœæ do niego mysz. Min¹wszy jeszcze wiele drzwi, Cyncynat potkn¹³ siê, podskoczy³ i znalaz³ siê na niewielkim dziedziñcu, pe³nym ró¿nych czêœci rozmontowanego ksiê¿yca. Tej nocy has³em by³o milczenie – i ¿o³nierz przy bramie odpowiedzia³ milczeniem na milczenie Cyncynata, pozwalaj¹c mu przejœæ; przy wszystkich innych bramach by³o podobnie. Zostawiwszy za sob¹ zamglony masyw twierdzy, Cyncynat zacz¹³ siê zsuwaæ po stromej, rosistej darni, dosta³ siê na popielat¹ œcie¿kê biegn¹c¹ wœród ska³, przeci¹³ dwukrotnie, trzykrotnie zakola g³ównej drogi, która zrzuciwszy wreszcie z siebie ostatni cieñ twierdzy, pop³ynê³a swobodniej i proœciej – i po a¿urowym moœcie przerzuconym przez wyschniêt¹ rzeczkê dotar³ do miasta. Wspi¹³ siê na wzniesienie, skrêci³ w lewo w Ogrodow¹ i pomkn¹³ wzd³u¿ szarych kwitn¹cych krzewów. Gdzieœ b³ysnê³o oœwietlone okno; za jakimœ ogrodzeniem pies brzêkn¹³ ³añcuchem, nie zaszczeka³ jednak. Wietrzyk robi³ co móg³, ¿eby och³odziæ obna¿on¹ szyjê uciekiniera. Od czasu do czasu fala zapachu przypomina³a o bliskoœci Ogrodów Tamary. Jak dobrze zna³ te ogrody! Tam, gdzie Marfiñka, jeszcze przed œlubem, ba³a siê ¿ab, chrab¹szczy… Tam, gdzie mo¿na by³o, kiedy wszystko stawa³o siê nie do zniesienia, z kasz¹ prze¿uwanego bzu w ustach, ze ³zami… Zielone trawiaste Tam, tamtejsze pagórki, omdla³oœæ tamtych stawów, tam-ta-tam dalekiej orkiestry… Skrêci³ w Materjusz¹ obok ruin starej fabryki, dumy miasta, obok szepcz¹cych lip, obok odœwiêtnie wygl¹daj¹cych bia³ych willi pracowników telegrafu, wiecznie obchodz¹cych czyjeœ imieniny, i wyszed³ na Telegraficzn¹. Bieg³a st¹d w górê w¹ska uliczka, i znów dyskretnie zaszumia³y lipy. Dwu mê¿czyzn rozmawia³o cicho na ³aweczce, domyœlnej w mroku skweru. „A jednak siê myli” – odezwa³ siê jeden. Drugi odpowiedzia³ niewyraŸ-
18
nie i obaj wydali coœ w rodzaju westchnienia, które w naturalny sposób po³¹czy³o siê z szelestem listowia. Cyncynat wbieg³ na okr¹g³y placyk, gdzie ksiê¿yc pilnowa³ znajomej statuy poety, podobnej do ba³wana ze œniegu – szeœcian g³owy, zlepione nogi – i przeszed³szy jeszcze kilka kroków, znalaz³ siê na swojej ulicy. Po prawej stronie na murach jednakowych domów niejednakowo igra³ ksiê¿ycowy rysunek ga³êzi, tak ¿e tylko po wyrazie cieni, po fa³dzie u nasady nosa miêdzy oknami, Cyncynat pozna³ swój dom. Na górnym piêtrze okno Marfiñki by³o ciemne, ale otwarte. Dzieci spa³y zapewne na garbonosym balkonie: coœ tam zdawa³o siê bieleæ. Cyncynat wbieg³ na ganek, pchn¹³ drzwi i wszed³ do swojej oœwietlonej celi. Odwróci³ siê, lecz ju¿ by³ zamkniêty. Okropne! Na stole po³yskiwa³ o³ówek. Paj¹k siedzia³ na ¿ó³tej œcianie. – Zgaœcie! – krzykn¹³ Cyncynat. Cz³owiek obserwuj¹cy go przez judasza wy³¹czy³ œwiat³o. Ciemnoœæ i cisza zaczê³y siê zlewaæ ze sob¹, ale wtr¹ci³ siê zegar – uderzy³ jedenaœcie razy, zastanowi³ siê i uderzy³ jeszcze raz, a Cyncynat le¿a³ na wznak i patrzy³ w ciemnoœæ, gdzie cicho rozsypa³y siê jasne punkciki, zanikaj¹c stopniowo. Dokona³o siê ca³kowite zespolenie ciemnoœci i ciszy. W³aœnie wtedy, dopiero wtedy (to jest le¿¹c na wznak na wiêziennym ³ó¿ku, po pó³nocy, po okropnym, okropnym, po prostu nie potrafiê ci wyt³umaczyæ, jakim okropnym dniu) Cyncynat C. jasno oceni³ swoj¹ sytuacjê. Najpierw na czarnym aksamicie, którym w nocy wy³o¿one s¹ od wewn¹trz powieki, pojawi³a siê, niby w medalionie, twarz Marfiñki: lalkowaty rumieniec, b³yszcz¹ce po dzieciêcemu wypuk³e czo³o, rzadkie brwi, wznosz¹ce siê skoœnie ku skroniom, wysoko ponad okr¹g³ymi piwnymi oczami. Zamruga³a, odwracaj¹c g³owê; na miêkkiej
19
œmietankowobia³ej szyi widnia³a czarna aksamitka, a aksamitna cisza sukni, rozszerzaj¹c siê ku do³owi, zlewa³a siê z ciemnoœci¹. Tak¹ zobaczy³ j¹ dzisiaj wœród publicznoœci, kiedy podprowadzono go do œwie¿o pomalowanej ³awy oskar¿onych, na której nie zdecydowa³ siê usi¹œæ – sta³ obok, a jednak powala³ sobie rêce szmaragdow¹ farb¹ i dziennikarze chciwie fotografowali odciski palców, które zostawi³ na oparciu ³awki. Widzia³ ich napiête czo³a, widzia³ jaskrawe spodnie elegantów, lusterka i po³yskuj¹ce szale elegantek; twarze jednak by³y zamazane – zapamiêta³ tylko okr¹g³ook¹ Marfiñkê. Adwokat i prokurator, obaj umalowani i bardzo do siebie podobni (prawo wymaga³o, ¿eby byli przyrodnimi braæmi, ale ¿e nie zawsze by³o to mo¿liwe, uciekano siê do charakteryzacji), z wirtuozowsk¹ szybkoœci¹ wypowiedzieli po piêæ tysiêcy s³ów, które przys³ugiwa³o ka¿demu z nich. Mówili na przemian i sêdzia œledz¹c b³yskawiczne repliki, obraca³ g³owê raz w prawo, raz w lewo; podobnym ruchem obraca³y siê wszystkie inne g³owy – i tylko jednak Marfiñka, z lekka odwrócona, nieruchomo, jak zdziwione dziecko, wpatrywa³a siê w Cyncynata, stoj¹cego obok jasnozielonej ogrodowej ³awki. Adwokat, zwolennik klasycznej dekapitacji, ³atwo zwyciê¿y³ pomys³owego prokuratora i sêdzia podsumowa³ sprawê. Urywki tych przemówieñ, w których jak pêcherzyki powietrza unosi³y siê i pêka³y s³owa „przezroczystoœæ” i „nieprzenikalnoœæ”, dŸwiêcza³y teraz Cyncynatowi w uszach i szum krwi zmienia³ siê w oklaski, a medalionowa twarz Marfiñki wci¹¿ trwa³a w polu jego widzenia i zgas³a dopiero wtedy, kiedy sêdzia – podszed³szy tak blisko, ¿e na jego du¿ym œniadym nosie mo¿na by³o dostrzec rozszerzone pory, z których jeden, na samym koniuszku, wypuœci³ samotny, ale d³ugi w³os – og³osi³
20
wilgotnym szeptem: „za ³askaw¹ zgod¹ publicznoœci zostanie panu na³o¿ony czerwony cylinder” – wypracowane przez prawo symboliczne zdanie, którego prawdziwe znaczenie zna³ ka¿dy uczeñ. „A przecie¿ zosta³em ukszta³towany tak starannie” – myœla³ Cyncynat, p³acz¹c w mroku. „Wygiêcie mojego krêgos³upa obliczone zosta³o tak dok³adnie, tak tajemniczo. Czujê w ³ydkach tyle mocno nawiniêtych wiorst, które móg³bym jeszcze przejœæ w ¿yciu. Moja g³owa jest taka wygodna…”. Zegar wybi³ pó³ do nie wiadomo której godziny.
21