Nowa powieœæ Kasi Bulicz-Kasprzak Nr 8 [255] sierpień 2013 • ISSN 2083-7739 • cena 19,90 zł (5% VAT)
W tej ksi¹¿ce przeplataj¹ siê œmiech i ³zy. Taki rodzaj opowieœci lubiê najbardziej. Magdalena Witkiewicz, autorka Ballady o ciotce Matyldzie
PATRONI MEDIALNI:
Ksi¹¿ka dostêpna tak¿e jako E-BOOK
DLA MïODZIEĩY WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR
NAJNOWSZY KRYMINAŁ JOANNY CHMIELEWSKIEJ Patroni medialni: Książka dostępna także jako E-BOOK
numer 2/2013
Wyspa KWARTALNIK LITERACKI
Rafał Wojasiński Adrian Sinkowski Józef Hen
Jan Tomkowski Andrzej Chąciński Julita Malinowska
www.kwartalnikwyspa.pl
Fot. Archiwum
Nr 8 [255] sierpień 2013 ISSN 1230-0624 Nakład: 1000 egzemplarzy Cena 19,90 zł (5% VAT) Wydawca: Biblioteka Analiz sp. z o. o. 00-048 Warszawa ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416 tel./fax (22) 827 9350
miesięcznik wydawców księgarzy bibliotekarzy hurtowników i wszystkich zainteresowanych rynkiem książki ukazuje się od maja 1992
Odszedł Sławomir Mrożek Pisał kilka lat temu na łamach „Biblioteki Analiz” uwielbiający dramaturga znakomity fotografik Andrzej Nowakowski, autor poświęconego mu albumu: Jego wewnętrzny opór wobec polskiej mentalności musiał w ostatnich latach narastać, czemu dawał wyraz nie tyle w tekstach literackich, bo te nie powstawały, ile w wielu rozmowach, w których mogłem uczestniczyć. Bez wątpienia coraz bardziej aktualna jest jego myśl zanotowana przed paru laty: Zaczynam powoli podejrzewać, że większość wszystkiego, co się dzieje, jest nieprawdopodobnym nagromadzeniem tandety. Mrożek opuszczający Polskę „na zawsze” już nie podejrzewa, on już jest tego pewny. Dopełnieniem tej pesymistycznej diagnozy może być jego spostrzeżenie z przeszłości, która antycypuje ponurą teraźniejszość: Zobaczyłem wreszcie nie to, co chciałem zobaczyć, ale to, co musiałem. Czy Nicea okaże się dla jednego z największych polskich pisarzy dwudziestego wieku miejscem uspokojenia i głębokiego oddechu? Tego nie wiem. Nie wiem
REDAGUJĄ:
Kuba Frołow – redaktor naczelny kuba@booksenso.pl
Ewa Zając – sekretariat Ewa_Zajac@rynek-ksiazki.pl tel./fax (22) 827 93 50 AUTORZY NUMERU:
Piotr Brysacz, Kuba Frołow [kf], Piotr Kofta, Adam Kraszewski [ak], Agnieszka Lichnerowicz, Monika Małkowska [mm], Aleksandra Okuljar [alo], Grzegorz Sowula [gs], Jan Wosiura
tym bardziej, że ciągle pamiętam jego słowa: W pierwszej połowie życia: za wszelką cenę być tam, gdzie mnie nie ma. W drugiej: nie wiem gdzie jestem. Później: kto? Ostatni fragment brzmi dość tajemniczo, ale nie należy tego wyjaśniać. Czy wyjazd Mrożka wpłynie w jakikolwiek sposób na to, co w Polsce?… (jeśli nie liczyć paru okolicznościowych doniesień medialnych na ten temat). Otóż absolutnie nie! Ale do czasu, do czasu… Przyjdzie taki moment, przyjdzie taka chwila… Już nie przyjdzie chyba.
PROJEKT TYPOGRAFICZNY:
Artur Jóźwiak a.p.jozwiak@gmail.com KOREKTA:
zespół DRUK:
Mazowieckie Centrum Poligrafii ul. Duża 1 05-270 Marki www.c-p.com.pl
Tekstów nie zamówionych redakcja nie zwraca. Za treść reklam redakcja nie odpowiada. Numer zamknięto 20 sierpnia 2013 Jesteśmy na Facebooku
Nr 8 [255] sierpień 2013
KUBA FROŁOW REDAKTOR NACZELNY
S P I S
8
T R E Ś C I
3
4
gość „notesu” Bajkopisarza włóżmy między bajki Z Grzegorzem Kasdepke – autorem książek dla dzieci i młodzieży – rozmawia Piotr Brysacz
8
rynek
8
Pociąg do Wschodu
20
Piotr Brysacz
14
Miał pisać o Katyniu Z Bartłomiejem Zborskim, tłumaczem książek George’a Orwella, rozmawia Agnieszka Lichnerowicz
16
copyright & copyleft Zagranie aikido Przypowieść o Apple, wydawcach i rosnących cenach e-booków Jan Wosiura
19
na marginesie Każdy pisze książkę Grzegorz Sowula
20
24
komiks Skutnik puścił farbę Monika Małkowska
24
kronika kryminalna O poezji i nacjonalizmach Grzegorz Sowula
26
felieton Parę słów o etyce Piotr Kofta
27
półka żenady Amerykanka w Paryżu, czyli do czego służy stół Magdalena Mikołajczuk
28
28
książka numeru Otwarta na siebie Monika Małkowska
30
nowa książka „Dusza światowa” Z Dorotą Masłowską rozmawia Agnieszka Drotkiewicz
34
recenzje Nr 8 [255] sierpień 2013
G O Ś ć
Fot. Z archiwum Grzegorza Kasdepke
„ N O T E S u ”
4
Bajkopisarza
włóżmy między bajki
Z Grzegorzem Kasdepke – autorem książek dla dzieci i młodzieży – rozmawia Piotr Brysacz Nr 8 [255] sierpień 2013
NA TWOJEJ STRONIE INTERNETOWEJ WITA WSZYSTKICh NAPIS: stuprocentowy bajkopisarz. CO TO WłAśCIWIE OZNACZA W XXI WIEKU – W DOBIE KOMóREK, FACEBOOKA, MILIONóW KRESKóWEK W TELEWIZJI?
To oznacza – ni mniej, ni więcej – że jestem zapominalski. Bo już dawno miałem ten napis zmienić. Strona kasdepke.pl była prezentem od mojej przyjaciółki, Oli Cieślak, świetnej ilustratorki, z którą pracowałem przy kilku książkach („Romans palce lizać”, „Serce i inne podroby”, „Zając”, „Gdybym był dziewczynką…”). Ola napisała parę słów na dzień dobry – i tak już zostało. Dzięki zatem za przypomnienie. Istnienie stuprocentowego bajkopisarza można, moim zdaniem, włożyć między bajki. GDY MóWISZ zawód: bajkopisarz, LUDZIE TRAKTUJĄ CIę POWAżNIE? PYTAM, BO CIĄGLE JESZCZE POKUTUJE TAKI STEREOTYP, żE – MOżE POZA PRZEDSZKOLANKAMI – JAK KTOś ZAJMUJE SIę CZYMś DLA DZIECI, TO JEGO ZAJęCIE JEST NIEPOWAżNE...
Ostatni raz przedstawiłem się jako bajkopisarz co najmniej dziesięć lat temu. Ale nie dlatego, że uważam pisanie bajek za coś wstydliwego – po prostu coraz rzadziej je piszę. Jestem, najzwyczajniej w świecie, autorem książek dla dzieci i młodzieży. Książek realistycznych, fantastycznych, romansów, kryminałów, horrorów, czasami – zgoda! – także baśni. Czy jest to zajęcie poważne? Zajmowanie się dziećmi jest ważniejsze od wszystkiego innego. Dzisiejsze dzieci jutro będą dorosłymi. Zajmując się nimi, pielęgnujemy naszą przyszłość. Nie obrażam się jednak, jeżeli ktoś traktuje pisanie dla młodych czytelników z przymrużeniem oka. Autorzy książek dla dzieci spotykają się zazwyczaj z sympatią. Jesteśmy uważani za nieszkodliwych dziwaków. W Polsce nie jest to tak prestiżowe zajęcie, jak w zachodniej Europie. Na prestiż mogą liczyć autorzy książek dla dorosłych. My – na uwielbienie naszych czytelników. Nie zamieniłbym jednego na drugie. JAKIE BYłO TWOJE DZIECIńSTWO?
Przeżyłem je z klapkami na oczach – bez zbytniej świadomości konfliktów, które w każdej chwili mogły mój rodzinny dom zamienić w strefę wojenną. 47 mkw. to za mało dla trzypokole-
niowej rodziny, za mało z punktu widzenia osoby dorosłej. Dziecko jest szczęśliwe, gdy wszyscy żyją na kupie. Ja też byłem. Tym bardziej, że mój dom nie kończył się na dwóch pokojach z kuchnią – należało do niego także podwórko przy ul. Kalinowskiego w Białymstoku, Góra św. Magdaleny i park. Ogromny był wtedy mój świat. W ogóle w latach siedemdziesiątych wszystko było największe. Potem zaczęło maleć. CO CZYTAłEś W DZIECIńSTWIE?
Nienawidziłem książek! Czytając je, marnowałem czas, który mogłem spędzić z kolegami na podwórku. To tam toczyło się prawdziwe życie, a nie między kolorowymi okładkami tomików dla dzieci. Łaskawym wzrokiem patrzyłem wyłącznie na „Przygody Kwapiszona” Bohdana Butenki. To, że zakochałem się później w czytaniu, zawdzięczam niesprawnej peerelowskiej gospodarce i budowniczym bloków z wielkiej płyty. Po dziesięciu la-
Nr 8 [255] sierpień 2013
G O Ś ć
Grzegorz Kasdepke (ur. 1972 w Białymstoku) – autor książek dla dzieci i młodzieży. Twórca słuchowisk radiowych. W latach 1995-2000 redaktor naczelny magazynu dla dzieci „Świerszczyk”. Autor scenariuszy programów oraz seriali telewizyjnych („Ciuchcia”, „Budzik”, „Podwieczorek u Mini i Maxa”). Laureat Nagrody im. Kornela Makuszyńskiego (za „Kacperiadę”) czy dwukrotnie Nagrody Edukacja XXI (za książki „Co to znaczy...” oraz „Bon czy ton. Savoir-vivre dla dzieci”). Autor bestsellerów wielokrotnie honorowanych laurami (wyróżnienie Polskiej Sekcji iBBY za „Horror, czyli skąd się biorą dzieci”, w konkursie na najlepszą książkę roku za „Rózgę” oraz Małe pióro za cykl książek o Kubie i Bubie). Współpracuje z wydawnictwami: Nasza Księgarnia, Literatura, Dwie Siostry, G+J, Egmont, Wydawnictwo Literackie, Wilga. Mieszka w Warszawie.
„ N O T E S u ”
5
G O Ś ć
„ N O T E S u ”
6
tach oczekiwania moi rodzice otrzymali przydziałowe mieszkanie na peryferiach Białegostoku. Tym samym jakiś partyjny bożek – może sekretarz z białostockich Zakładów „uchwyty”? – swoją łaskawą decyzją; decyzją, która tak bardzo ucieszyła mamę i tatę, wygnał mnie z raju – i skazał na życie pośród szarych bloków. Gdzie nikogo nie znałem. Kolegów musiały mi zastąpić książki. I zastąpiły. Szybko znajomość z nimi przerodziła się w przyjaźń. OD CZEGO ZACZęłA SIę TWOJA PRZYGODA Z PISANIEM?
Od fantastyki – tej z małej, ale i z dużej litery. Z małej, bo zaczytywałem się w fantastyce właśnie. Z dużej, bo i „Fantastykę” czytałem, genialne pismo redagowane przez Macieja Parowskiego. Jeszcze w liceum napisałem kilka marnych opowiadań, które wysłałem do mego ukochanego miesięcznika. Ku mojej zgrozie i rozpaczy, jedno z nich wydrukowano w eksperymentalnym piśmie dla dzieci „Mała fantastyka”. Widocznie już wtedy dawało się we mnie wyczuć autora książek dla najmłodszych.
Nr 8 [255] sierpień 2013
OD POCZĄTKU PISANIE TRAKTOWAłEś JAKO ZAWóD?
Od czwartej klasy szkoły podstawowej. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym robić coś innego. Poszedłem na studia dziennikarskie, bo uznałem, że dziennikarstwo jest etapem na drodze, której cel był już wyznaczony – zostać zawodowym pisarzem. I NIGDY NIE KORCIłO CIę, BY NAPISAć POWIEść DLA DOROSłYCh?
Pewnie, korciło. Nie znam żadnego normalnego młodego faceta, który chce zostać bajkopisarzem. Planowałem, że będę Markiem Hłasko swego pokolenia. Ale dość szybko – by nie powiedzieć bardzo szybko - zostałem ojcem i zacząłem pisać opowiadania dla mego synka. Który rósł i rósł, i rósł, a wraz z nim rosły i moje książki – no i dzisiaj mój syn Kacper ma już siedemnaście lat, a ja mogę na nowo pomyśleć o pisaniu dla dorosłych. JAK SIę WYMYśLA KSIĄżKę DLA DZIECI? O CZYM TRZEBA PAMIęTAć? W PISANIU DLA DOROSłYCh, OCZYWIśCIE NIECO TRYWIALIZUJĄC, JEST TAK, żE W ZASADZIE WSZYSTKIE ChWYTY SĄ DOZWOLONE, NATOMIAST
NIE MOżE?
Książki są zazwyczaj mądrzejsze od ich autora – przychodzą na świat w takiej postaci, w jakiej przyjść powinny. Wcześniejsze założenia, koncepcje, rozumowe konstrukcje mogą tylko zaszkodzić – zwłaszcza, jeżeli chcemy sztywno się ich trzymać. Czasami pisarz powinien zaufać swojej intuicji. Mam wrażenie, że łączymy się dzięki niej z jakimś Nadpisarzem. A czego bajkopisarz na pewno nie może? Przynudzać!
Zazdrosny? Na pewno nie. Dumny? Chciałbym, żeby był. Pisarze muszą się czasami zmierzyć z koniecznością dzielenia się swoimi przemyśleniami na różne ważkie tematy, na przykład: jak żyć? Dobre sobie! Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to żyj tak, żeby się dziecko ciebie nie wstydziło. To samo mówię i sobie. ChODZICIE RAZEM DO KSIęGARNI?
Tak, jesteśmy maniakami – nasz dom tonie w książkach. I w płytach z muzyką. JAK CI SIę PRACOWAłO JAKO ROZCINACZ LISTóW W „śWIERSZCZYKU”?
JAKI RODZAJ WRAżLIWOśCI TRZEBA MIEć, ABY PISAć DLA DZIECI?
ROZCINAłEś LIST, A TAM... hISTORIA JAK Z BAJKI, KAWAłEK żYCIA MAłEGO
A wrażliwość dzielimy na rodzaje? Marki, style, gatunki? Empatia jest ważna – to na pewno. Przydaje się pisarzowi w równej mierze, co lekarzowi, policjantowi, księdzu czy pracownikowi urzędu.
CZłOWIEKA, WIELKIE TRAGEDIE SZKOLNO-PODWóRKOWE?
JAKIMI OCZAMI CZłOWIEK „ZAWODOWO” ZANURZONY W śWIECIE BAśNI PATRZY NA śWIAT, KTóRY JEST ZA OKNEM, CZEMU SIę DZIWI, CO GO PRZERAżA?
Pisarzem bywam. Na co dzień jestem ojcem, przyjacielem, partnerem, kochankiem, kucharzem, petentem, kierowcą, klientem i tak dalej. Jadąc samochodem staram się patrzeć na drogę oczami kierowcy, a nie pisarza. Rozbierając kobietę, nie patrzę na nią jak kucharz…
Ależ gdzie tam! W tych listach były zazwyczaj kupony konkursowe. „Świerszczyk” na początku lat dziewięćdziesiątych organizował masę konkursów, w których można było wygrać zabawki, zegarki, książki, ubrania i tym podobne. Moje zadanie polegało na wydobyciu kuponu i sprawdzeniu odpowiedzi, jeżeli konkurs był połączony ze sprawdzianem jakichś wiadomości. A potem jeszcze pilnowałem, żeby sierotka (wytypowana spośród pracowników redakcji) miała zamknięte oczy podczas losowania szczęśliwców. Wywiązywałem się ze swoich obowiązków na tyle dobrze, że po roku, w wieku lat 22, zostałem redaktorem naczelnym „Świerszczyka”. To było możliwe tylko w latach dziewięćdziesiątych!
JAKIM JESTEś OJCEM?
POWIEDZIAłEś GDZIEś, żE STUDIA, KTóRE SKOńCZYłEś –
Cenzurkę wystawi mi syn za kilka lat – i co jakiś czas będzie ją aktualizował. Na razie wyraża się o mnie łaskawie. Może dlatego, że jako mały chłopiec był bohaterem bestsellerowej „Kacperiady” – książki, którą doskonale znają jego rówieśnicy – i usłyszał kiedyś od swojej dziewczyny, że fajnie jest chodzić z chłopakiem z bajki.
DZIENNIKARSTWO I NAUKI POLITYCZNE – BYłY FAJNE, ALE NICZEGO NIE
TWOJE żYCIE RODZINNE WPłYWA NA TWOJĄ TWóRCZOść, ALE CZY TWOJA TWóRCZOść, TO, CZYM SIę ZAJMUJESZ, WPłYWA NA TO, JAKIM JESTEś OJCEM?
Na pewno. Chociażby przez to, że pracuję w domu – i mogę mojemu synowi poświęcić więcej czasu niż siedem minut, jakie statystyczny ojciec spędza w Polsce ze swoimi dziećmi. CZY KACPER BIERZE UDZIAł W SPOTKANIACh AUTORSKICh? JAKIE SĄ JEGO
NAUCZYłY. TO KTO LUB CO NAUCZYłO CIę RZECZY NAJBARDZIEJ PRZYDATNYCh W żYCIU, NAJWAżNIEJSZYCh DLA CIEBIE TERAZ?
Kiedyś uważałem, że chodząc do szkoły tracę czas. Teraz uważam, że chodząc do szkoły rzeczywiście traciłem czas. Dużo więcej dowiedziałem się z książek niż od nauczycieli na lekcjach. Redakcyjna praca w „Świerszczyku” – a wcześniej współpracowałem m.in. z „Polityką” – była ważniejsza od zajęć na uniwersytecie. Zresztą, żeby była jasność, nie napisałem pracy magisterskiej – powiedziałem synowi, że zrobię to mniej więcej w tym samym czasie, co on. Wciąż studiuję. Moimi wykładowcami są autorzy książek, które czytam, ludzie, których spotykam i – co pewnie go zaskoczy – mój syn. Najważniejsze egzaminy zdaję jako ojciec.
REAKCJE?
Gdy był młodszy, zdarzało się, że zabierałem go na spotkania, ale rzadko – woda sodowa uderza do głowy zbyt łatwo. Razem jednak odbieraliśmy Nagrodę im. Kornela Makuszyńskiego przyznaną za „Kacperiadę” . Nie wiem, który z nas był bardziej dumny. JEST DUMNY Z TATY? A MOżE JEST O CIEBIE ZAZDROSNY, żE JESTEś TAKżE DLA INNYCh DZIECI?
TO ChYBA PEWIEN PARADOKS, żE żYJESZ TERAZ Z LITER, A SAM BYłEś DZIECKIEM, KTóRE DOść PóźNO NAUCZYłO SIę JE SKłADAć. JAKO DOROSłY CZYTAłEś KSIĄżKI Z KANONU DZIECIęCYCh LEKTUR. TO DOWóD NA TO, żE NIGDY NIE JEST ZA PóźNO?
Dzięki temu, że tzw. kanon książek dla dzieci poznałem jako osoba dorosła, mogłem książki te docenić. Wiem, że mamy do czynienia z literaturą, i to jaką!
Nr 8 [255] sierpień 2013
G O Ś ć
W PISANIU DLA DZIECI NIEKONIECZNIE. CZEGO BAJKOPISARZ
„ N O T E S u ”
7
R y N E K
Pociąg
doWschodu Piotr Brysacz
Nr 8 [255] sierpień 2013
o, ale jedziemy, co? Na Wschód! Będę teraz jeździł tylko na Wschód. (...) Trochę się od tego Wschodu migałem. Udawałem, że go nie ma. [Ale] jak się tę Rosję, cały ten Wschód, ma pod bokiem, to jest to znak, że trzeba się nimi zająć. Przecież to otchłań niezgłębiona. I dobrze jest mieć o tym pojęcie, żeby nie mędrkować i nie oddawać się snom na jawie, o własnej wyższości na przykład. Nie wiem, ilu wydawców przeczytało rozmowę Doroty Wodeckiej z Andrzejem Stasiukiem, z której pochodzi ów cytat („Splot wiochy i witalizmu”, w: „Polonez na polu minowym”, Agora 2013). Wiem natomiast, że słowa Stasiuka znakomicie pasują do tego, co dzieje się obecnie na polskim rynku wydawniczym. Po wielu latach posuchy, udawania, że Wschodu nie ma, na księgarskie półki trafiło mnóstwo opowieści o świecie, który na mapie znajduje się na prawo od Rzeszowa, Lublina czy Białegostoku. Mało tego, wychodzi na to, że opisywanie Wschodu stało się modne, a każdy liczący się wydawca chce mieć w ofercie „coś” o Wschodzie. Skąd ten pociąg do Wschodu, jacy wydawcy ów Wschód promują i po jakie opowieści może sięgnąć czytelnik?
N
Fot. WikiCommons (Zverkov)
Monstrualna wyliczanka
Po wielu latach udawania, że Wschodu nie ma, na księgarskie półki trafiło mnóstwo opowieści o świecie, który na mapie znajduje się na prawo od Rzeszowa, Lublina czy Białegostoku
Najwięcej opowieści o Wschodzie ma w swojej ofercie Wydawnictwo Czarne. W serii „Reportaż” ukazały się m.in. trzy książki Jacka Hugo-Badera, reportera „Gazety Wyborczej” specjalizującego się w opisywaniu Rosji („Biała gorączka”, „W rajskiej dolinie wśród zielska”, „Dzienniki kołymskie”), trzy książki Swietłany Aleksijewicz, białoruskiej pisarki i dziennikarki, piszącej m.in. o katastrofie w Czarnobylu („Czarnobylska modlitwa”, „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”, „Ostatni świadkowie”), trzy książki Wojciecha Góreckiego, reportera, który współpracował m.in. z „Gazetą Wyborczą”, „Tygodnikiem Powszechnym” i „Rzeczpospolitą” („Planeta Kaukaz”, „Toast za przodków”, „Abchazja”), „Gugara” Andrzeja Dybczaka, z wykształcenia etnologa, drukującego m.in. w „Twórczości”, „Studium” i „Lampie”. ukazała się także książka „14:57 do Czyty” Igora T. Miecika, reportera i dziennikarza, który współpracował z „Polityką”, a obecnie publikuje w „Newsweeku”, „Jakuck” Michała Książka, kulturoznawcy i przewodnika syberyjskiego, publikującego m.in. w „Polityce”, natomiast w serii „Orient Express” ukazały się trzy książki Colina Thubrona, jednego z najbardziej znanych i utytułowanych angielskich pisarzy podróżników („Po Syberii”, „utracone serce Azji”, „Cień jedwabnego szlaku”; pierwsze wydanie tej ostatniej ukazało się nakładem Świata Książki), a w serii „Sulina” antologia „Odessa transfer. Reportaże znad Morza Czarnego” (wśród autorów, m.in. Andrzej Stasiuk, Serhij Żadan i Neal Ascherson), „Mińsk” Artura Klinau, białoruskiego pisarza, malarza i performera oraz „Czarnobyl” Francesco M. Cataluccio, włoskiego pisarza i filozofa, autora licznych artykułów na temat dziejów i kultury Polski oraz Europy Środkowej. Jeśli założymy, że czytać będziemy tylko i wyłącznie książki o tematyce wschodniej, powiedzmy jedną w tygodniu, to z samym tylko Wydawnictwem Czarne mamy „z głowy” prawie pięć miesięcy. Ale to nie wszystko, bowiem jest jeszcze seria „terra incognita” wydawnictwa W.A.B., a w niej m.in. „Dobre miejsce do
Nr 8 [255] sierpień 2013
R y N E K
9
umierania” Wojciecha Jagielskiego, reportera „Gazety Wyborczej” (zapis wypraw na Kaukaz i Zakaukazie w czasach, gdy na ruinach radzieckiego imperium powstawały tam niepodległe państwa), „Dziesięć kawałków o wojnie. Rosjanin w Czeczenii” Arkadija Babczenki, rosyjskiego dziennikarza pracującego w dzienniku „Nowaja Gazieta”, „Dzieci Groznego” Asne Seierstad, norweskiej dziennikarki i pisarki, „Głową o mur Kremla” Krystyny Kurczab-Redlich, dziennikarki, wieloletniej korespondentki w Rosji. Jest też seria „Bieguny” wydawnictwa Carta Blanca, a w niej „Gorsze światy. Migawki z Europy Środkowo-Wschodniej” Wojciecha Śmiei, literaturoznawcy i reportera, który publikował m.in. w „Polityce”, „Przekroju” i „Nowej Europie Wschodniej”. A także seria „Człowiek poznaje świat” wydawnictwa Zysk i S-ka, a w niej „Czarnomorze” Michała Kruszony, „Syberia. Wyprawa na biegun zimna” Jacka Pałkiewicza, „Rosja. Podróż do serca kraju i narodu” Jonathana Dimbleby’ego oraz „Droga z kości. Podróż do mrocznego serca Rosji” Jeremy’ego Poolmana. Trzeba też wspomnieć o, wydawanych poza seriami, dziennikach północnych Mariusza Wilka (nakładem Oficyny Literackiej Noir sur Blanc ukazały się dotychczas „Dom nad Oniego”, „Tropami rena”, „Lotem gęsi”, a na pierwszy kwartał 2014 roku zapowiadany jest tom czwarty) oraz „Wilczym notesie” (pierwsze wydanie – słowo/obraz terytoria, kolejne – Noir sur Blanc) i „Wołoce” (Wydawnictwo Literackie), a także o „Łuskaniu światła. Reportażach rosyjskich” Jędrzeja Morawieckiego, „Krasnojarsku zero” Jędrzeja Morawieckiego i Bartosza Jastrzębskiego (obie książki opublikowało Wydawnictwo sic!), „Dobrej krwi. W krainie reniferów, bogów i ludzi” Magdaleny Skopek (Wydawnictwo Naukowe PWN), „Może (morze) wróci” Bartka Sabeli, „Matrioszka Rosja i Jastrząb” Macieja Jastrzębskiego (obie Wydawnictwo Helion), „Gogol w czasach Google’a” Wacława Radziwinowicza (Agora), „Nie ma jednej Rosji” Barbary Włodarczyk (Wydawnictwo Literackie) i „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” Ziemowita Szczerka (Korporacja Ha!Art). Tak, wiem, ta „wyliczanka” jest monstrualna, ale jak inaczej mam pokazać skalę „zjawiska”, a także jego różnorodność?
Chrystus w osobie milicjanta drogówki Maciej Jastrzębski pisze w „Matrioszce…”, że w Rosji żyje ponad dwieście narodów i grup etnicznych porozumiewających się ponad stu językami, a Michał Książek w „Jakucku”, iż sama tylko Republika Jakucka (wchodząca w skład Federacji Rosyjskiej) jest wielkości połowy Australii. Nic dziwnego zatem, że ta ogromna i bogata kulturowo przestrzeń rozciągająca się od Bugu po Japonię opisywana jest na wiele sposobów, a opisaniu poddawane są rozmaite jej fragmenty.
Nr 8 [255] sierpień 2013
Fot. Wiki Commons (007master)
R y N E K
10
Jeśli chodzi o gatunek literacki, dominuje reportaż, a wydawane książki reporterskie podzielić można z grubsza na te, które pomyślane są od początku do końca jako książki, jak i te, które zostały złożone z opublikowanych wcześniej w rozmaitych czasopismach tekstów. Do pierwszej grupy zaliczyć można choćby „Dzienniki kołymskie” Jacka Hugo-Badera czy „Krasnojarsk zero” Bartosza Jastrzębskiego i Jędrzeja Morawieckiego, do drugiej zaś „14:57 do Czyty” Igora T. Miecika (wszystkie teksty publikowane były wcześniej na łamach tygodnika „Polityka”), „W rajskiej dolinie wśród zielska” Jacka Hugo-Badera (publikowane wcześniej w „Gazecie Wyborczej”), a także „Gogol w czasach Google’a” Wacława Radziwinowicza, korespondenta „Gazety Wybor-
R y N E K
11
czej” w Moskwie (publikowane były wcześniej również na łamach dziennika). W tym roku książki reporterskie wydali także dziennikarze niezwiązani z gazetami: Barbara Włodarczyk, dziennikarka telewizyjna, która stworzyła autorski cykl reportaży „Szerokie tory”, wydała zbiór zatytułowany „Nie ma jednej Rosji”, a Maciej Jastrzębski, korespondent Polskiego Radia w Moskwie, napisał „Matrioszkę, Rosję i Jastrzębia”. Obie pozycje, zresztą tak jak i książka Wacława Radziwinowicza czy „Biała gorączka” Jacka Hugo-Badera, nie mają tematu przewodniego. To portrety wielu miejsc i ludzi uwikłanych w Rosję, od Moskwy po Biesłan i Syberię.
Co ciekawe, nie ma tak naprawdę słabych opowieści o Wschodzie. Po Rosji podróżują ludzie gruntownie wykształceni – dziennikarze, kulturoznawcy, reporterzy, religioznawcy; od Kaukazu po Kraj Krasnojarski, Jakucję, Jamał, Karelię i Kołymę. W zasadzie każda z tych opowieści to relacja ze spotkania z ludźmi, z Innym, w którego oczach można spotkać siebie... Ale relacja ułożona „po” powrocie, pogłębiona, z bogatym kontekstem religijnym, antropologicznym, socjologicznym. Do najlepszych z nich z całą pewnością należy „tryptyk kaukaski” Wojciecha Góreckiego („Planeta Kaukaz”, „Toast za przodków”, „Abchazja”),
Nr 8 [255] sierpień 2013
R y N E K
12 znakomita opowieść o Kaukazie, historii, religii, obyczajach, ludziach i ludzkich tragediach, jakie są na porządku dziennym w tym mistycznym i mitycznym regionie. Znakomitą opowieścią o Wschodzie jest też „Łuskanie światła” Jędrzeja Morawieckiego. To książka o spotkaniach młodego polskiego reportażysty i podróżnika z rosyjską sektą wissarionowców, która żyje na Syberii, na południu Kraju Krasnojarskiego, w środku tajgi – w trudno dostępnym miejscu nazywanym Zoną. Członkowie sekty porzucili wszystko, by razem z Wissarionem – byłym milicjantem drogówki, który podaje się za Jezusa Chrystusa – rozpocząć nowe życie duchowe poza systemem finansowym. Autor, żyjąc z nimi jako „Jędrzej z kraju Jana Pawła II”, daje pogłębiony i wolny od klisz taniej sensacji portret ludzi, którzy w różnych momentach swego życia uwierzyli w Wissariona. Bardzo dobry jest też „Jakuck” Michała Książka, który w Jakucji spędził kilka lat, podróżując m.in. śladami Wacława Sieroszewskiego. Książkowi „wyszła” rzecz niezwykła, z pogranicza prozy poetyckiej i reportażu, ułożona w misterną konstrukcję, którą autor nazwał słownikiem miejsca. Kolejna grupa książek to literatura podróżnicza, relacje z wypraw w najrozmaitsze zakątki Rosji. Najciekawsze z nich to „Dobra krew. W krainie reniferów, bogów i ludzi” Magdaleny Skopek oraz „Może (morze) wróci” Bartka Sabeli. Pierwsza to relacja z podróży na Półwysep Jamalski do Nieńców, koczowniczego ludu zamieszkującego półwysep i zajmującego się hodowlą reniferów. Z jedną z rodzin nienieckich Magdalena Skopek spędziła w sumie kilka miesięcy. Książka Bartka Sabeli to relacja z wyprawy do uzbekistanu, nad Morze Aralskie, „tropem” jednej z największych katastrof ekologicznych, jakie zdarzyły się na świecie. Warto wymienić także relacje z syberyjskich podróży Romualda Koperskiego („Pojedynek z Syberią”, „Przez Syberię na gapę”, „Syberia. Zimowa Odyseja”, wszystkie – wydawnictwo Grafix), Jacka Pałkiewicza („Syberia. Wyprawa na biegun zimna”, Zysk i S-ka), „Czarnomorze” Michała Kruszony (relacja z podróży wokół Morza Czarnego, Zysk i S-ka) czy „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” Ziemowita Szczerka (Ha!Art), fabularyzowaną opowieść o wędrówkach po ukrainie.
Bezprzedmiotowy strach, halucynacje i agresja Zupełnie osobnym, wyjątkowym opisywaniem świata po prawej stronie mapy są książki Mariusza Wilka. „Wilczy notes”,
Nr 8 [255] sierpień 2013
„Wołoka” oraz trzy tomy dziennika północnego to pogranicze dziennika, diariusza i literatury najwyższej próby. Mariusz Wilk, opisując północ Rosji (Wyspy Sołowieckie w „Wilczym notesie”, Karelię w dziennikach) udaje się w głąb czasu i historii i pokazuje nam taką Rosję, jakiej nie znaliśmy do tej pory, z jej bogactwem kulturowym, dziwną, niejednoznaczną rzeczywistość Północy, istniejącą na granicy tego, co swoje, i tego, co obce, na poły mityczną, na poły zmitologizowaną... Pisanie Wilka jest intrygujące, jest inne, skrzy się bogactwem tropów i znaczeń, a wydany po raz pierwszy w 1998 roku „Wilczy notes” stał się, tak jak „Imperium” Ryszarda Kapuścińskiego, kamieniem milowym, ważnym punktem odniesienia dla wszystkich podróżujących i opisujących Wschód. Inną, ważną, wydaną sporo później, bo w 2009 roku, książką, jest „Biała gorączka”. Autor wychodzi w niej od stereotypu (tytułowa „biała gorączka”, czyli obłęd opilczy, jest efektem dłu-
śli jego podmiotem jest człowiek, kontekstem konkretne sytuacje, a środkiem wyrazu – wrażliwość piszącego (fotografującego czy filmującego). I dopóki są ludzie ciekawi drugiego człowieka, jego odmienności, jego historii, tradycji, zwyczajów, nie ma co płakać nad reportażem. W przypadku Wschodu ludzie są ciekawi podwójnie, jeśli można tak powiedzieć. Do niedawna, poza garścią stereotypów, nie wiedzieli bowiem nic o tamtej części świata, choć wydawało im się, że właśnie owe upraszczające słowa-klucze (mafia, alkoholizm, brud, głód, bieda) wyczerpują opowieść o tym świecie. I oto nagle w opowieściach przywożonych „stamtąd” odkryli zupełnie coś innego: zza masy stereotypów wyłonili się ludzie, bogactwo kulturowe, nieprzebrana, mityczna przestrzeń nie do ogarnięcia, tak pociągająca dla wychowanych w „ciasnej” Europie. Przestrzeń to wolność, nic dziwnego zatem, że fascynacja tym obszarem tak spektakularnie wzrasta... Piotr Brysacz
Fot. WikiCommons (Obakaneko)
giego ciągu alkoholowego, nazywanego po rosyjsku zapojem, jej objawy to bezprzedmiotowy strach, halucynacje i agresja), bo w stereotypową wiedzę, że każdy Rosjanin to alkoholik, „wyposażony” jest każdy Polak, lecz na stereotypach się nie zatrzymuje, a rozbija je, robiąc rzecz kapitalną. Opowiadając historie ludzi napotkanych po drodze, w miejsce bezosobowego „oni to alkoholicy” wstawia konkretną ludzką historię, konkretną twarz, ból i cierpienie... W prozie Hugo-Badera widać zwykłych ludzi – w miejsce bezosobowych „onych”... Gdzieś na przecięciu mitologii miejsca, jaką uprawia Mariusz Wilk, a uosabianiu anonimowych „innych”, nadawaniu im ludzkich wymiarów i realnych kształtów, jak to ma miejsce w reportażach Jacka Hugo-Badera, zrodził się, w moim przekonaniu, ów fenomen popularności opisywania Wschodu. Jak mówi Dariusz Fedor, redaktor naczelny kwartalnika „Kontynenty”, poświęconego w całości literaturze faktu, reportaż ma się dobrze, je-
R y N E K
13
Fot. z archiwum Bartłomieja Zborskiego
R y N E K
14
Miał pisać o Katyniu Z Bartłomiejem Zborskim, tłumaczem książek George’a Orwella, rozmawia Agnieszka Lichnerowicz
ILE JUż LAT TłUMACZY PAN ORWELLA?
Od lat siedemdziesiątych. O dziwo, Orwella u nas wtedy drukowano. We wczesnych latach siedemdziesiątych w „Kontynentach” pojawiły się duże fragmenty „Birmańskich Dni”. Potem, w latach osiemdziesiątych, w karnawale Solidarności tłukło się przede wszystkim „Folwark zwierzęcy” i „Rok 1984”. Stan wojenny to również był dobry czas dla Orwella. ukazała się prawie cała eseistyka. To był podły papier, podła farba drukarska i za kilkanaście lat z tej podziemnej bibuły już nie będzie śladu. Wszystko spłowieje i zostaną puste kartki. SMUTNE.
Taki los. W WYDANYM NA POCZĄTKU LAT OSIEMDZIESIĄTYCh ESEJU BYł M.IN. TEKST POśWIęCONY POWSTANIU WARSZAWSKIEMU.
To był tekst, który ukazał się na łamach socjalistycznego tygodnika „Tribune” we wrześniu 1944 roku. Prof. Norman Davies powiedział kiedyś, że jedynym brytyjskim intelektualistą lewicowym, który miał łeb na karku, był właśnie George Orwell. Reszta bezkrytycznie popierała Stalina oraz Związek Radziecki i tłumiła wszelkie wezwania, aby iść na pomoc towarzyszom broni walczącym w Warszawie. Orwell napisał więc tekst do inteligencji, w którym przestrzegał, że jak się służyło totalitarnemu reżimo-
Nr 8 [255] sierpień 2013
wi, to już do moralnej przyzwoitości się nie wróci. Puentował: Raz się skurwisz, już kurwą zostaniesz. Bardzo mocne słowa i bardzo charakterystyczne dla Orwella. ON JUż WóWCZAS ChOROWAł. ALE JEDNAK śLEDZIł TRAGEDIę WARSZAWY.
Nie miał oczywiście pełnej informacji, ale to było dla niego proste: wybuchło powstanie i nasi przyjaciele są w opresji. Wzywał do konkretnej pomocy i uczciwego opisywania Powstania przez media, które opanowane były przez lewicę – i to taką, która bezkrytycznie popierała Związek Radziecki. Orwell przyjaźnił się z Józefem Czapskim. Po wojnie pomagał natomiast repatriowanym polskim żołnierzom, którzy byli przymusowo przenoszeni z Wielkiej Brytanii do Polski. Cześć z nich ponownie uciekła na Zachód. Orwellowi w kilkunastu przypadkach udało się zapobiec ich zawróceniu do Polski. Pomógł im dostać się do Anglii. ZAMIERZAł NAPISAć KSIĄżKę O ZBRODNI KATYńSKIEJ.
Prawdopodobnie, gdyby nie był tak chory i nie umarł na chorobę płuc, to po „Roku 1984” następna książka dotyczyłaby właśnie mordu w Katyniu. To nie są spekulacje. Istnieje w Anglii praca doktorska młodego historyka, który podparł to wszystko dokumentami. London university jest jednak bardzo leniwy i nie mogę tego od nich wyprosić.
Bartłomiej Zborski (ur. 1953) - tłumacz angielskiej publicystyki i literatury pięknej. Współpracuje z wieloma wydawnictwami, m.in. z Belloną, Muzą, Rachockim i Sk-ą, Państwowym Instytutem Wydawniczym czy Czerwonym i Czarnym. Przełożył na język polski biografię jednego z najgłośniejszych pisarzy brytyjskich pierwszej połowy dwudziestego wieku „Orwell: 1903–1950”, a także dwie powieści tego autora – „Brak tchu” (1997) oraz cieszący się wielką popularnością „Folwark zwierzęcy” (1988). Tłumaczył też dzieła Orwella z pogranicza beletrystyki i literatury faktu: „I ślepy by dostrzegł...” (1990), „Na dnie w Paryżu i w Londynie” (1992), „Jak mi się podoba. Eseje, felietony, listy” (2002), „Droga na molo w Wigan” (2005). W swoim dorobku translatorskim ma również przekłady opowiadań Joyce’a Carola Oatesa, m.in. „Szalone noce! Ostatnie chwile wielkich mistrzów” i „Nadobna dziewica”, humorystycznych poradników Sonama Kalry’ego „Jak doprowadzić kochankę męża do łez. Nowe oblicza zemsty”, „Księga sekretów niegrzecznych dziewczynek”, a także serii bajek dla dzieci: „Przyjaciele Królika”, „Przyjaciele Pieska” i „Przyjaciele Kotka”. Przełożył też wszystkie książki znanego brytyjskiego historyka i publicysty Irvinga Davida, m.in. biografię ministra propagandy w rządzie Adolfa Hitlera „Goebbels. Mózg Trzeciej Rzeszy”, „Wojnę Hitlera” i „Wypadek”. (za publio.pl)
MIMO LEWICOWEGO śWIATOPOGLĄDU ORWELL BYł BARDZO KRYTYCZNY WOBEC KOMUNIZMU. STWORZYł NAWET TZW. LISTę ORWELLA, LISTę
ści, czy osoba, z którą się rozmawia, nie jest kapusiem? Z wojny w Hiszpanii! Orwell walczył w hiszpańskiej wojnie domowej.
SZPIEGóW NA RZECZ ZSRR. TROChę MI SIę TO źLE KOJARZY Z AMERYKAńSKĄ KOMISJĄ MCCARThY’EGO I POLOWANIEM NA
GłóWNY BOhATER „ROKU 1984” PRACUJE W MINISTERSTWIE PRAWDY
CZAROWNICE.
I ZAJMUJE SIę CENZURĄ I PROPAGANDĄ. TROChę PODOBIEńSTW DO
To nie była lista szpiegów. To była lista osób, które Orwell uważał albo za ukrytych komunistów albo tzw. pożytecznych głupców; nie byli członkami partii komunistycznej, ale pracując w administracji rządowej czy mediach działali na rzecz Związku Radzieckiego. Ministerstwo informacji konsultowało się z nim wielokrotnie w tej sprawie. Wielka Brytania jest i była krajem praworządnym, więc jeśli nie udowodniono im szpiegostwa, to nic ich nie spotykało. Potem okazało się, że parę osób to rzeczywiście dostawało pensje od NKWD.
EDWARDA SNOWDENA?
CZYM SIę PAN KIEROWAł WYBIERAJĄC ESEJE DO NAJNOWSZEGO
Snowden się zbuntował i przypuszczalnie, jak się dobrze ukryje, to za dziesięć lat nikt nie będzie o nim pamiętał. A Smith – to ostatnie zdanie książki – czekał z rozmarzeniem na kulę przeszywającą kark. Wiedział, że prędzej czy później go zastrzelą. Jednym z haseł, które wisiało na Ministerstwie Miłości, brzmiało „Ignorancja jest siłą”. Orwell to wymyślił pod wpływem polityki brytyjskiej wobec zbrodni katyńskiej. Przecież dopiero w 1989 roku Wielka Brytania oficjalnie przyznała, że to była zbrodnia i kto ją popełnił. Wcześniej udawała, że nie wie, choć wszyscy wiedzieli, o co chodzi. To hasło pochodziło z rozmów z Czapskim.
WYDANEGO W POLSCE ZBIORU: „hITLER, STALIN, DALI I CZERWONY KAPTUREK”? JAKI BYł KLUCZ?
PO WYBUChU AFERY Z EDWARDEM SNOWDENEM W ROLI GłóWNEJ
Chciałem pokazać jego wczesne prace. To jest Orwell szkolny, mniej znany. Jest w tym zbiorze m.in. adaptacja radiowa, słuchowisko bajki o Czerwonym Kapturku; to on wymyślił formę słuchowiska radiowego rozpisanego na głosy. Również to Orwell zainicjował i rozpropagował określenie cold war, czyli „zimna wojna”. Jest też autorem terminu „kultura popularna”. Był jednym z prekursorów badań nad kulturą popularną. Chciałem pokazać Orwella nietypowego, nieznanego w Polsce, od dzieciństwa przez wczesną młodość aż do ostatniego jego eseju, który nie został dokończony. Te eseje składają się na obraz świata, który kształtował Orwella.
I UJAWNIONYCh PRZEZ NIEGO INFORMACJACh O SZEROKO ZAKROJONEJ INWIGILACJI INTERNETU SPRZEDAż KSIĄżEK ORWELLA ZNóW SKOCZYłA. ZNóW WRóCIł NA LISTY BESTSELLERóW.
Czytelnicy rzucili się przede wszystkim na „Rok 1984”. Jedno z wydawnictw zdecydowało się nawet na edycję bez nazwiska autora i z okładką za kratami. Na pierwszy rzut oka okładka do niczego, w takich szaro-pomarańczowych barwach. Sprzedaje się jednak jak woda na pustyni. A „FOLWARK ZWIERZęCY”?
Ja poleciłbym i jedno, i drugie. Niestety żadna z tych książek nie jest lekturą szkolną od wielu lat.
DZIś ZNóW BARDZO DUżO DYSKUTUJE SIę NA śWIECIE O INWIGILACJI. MAM WRAżENIE, żE ORWELL ZNóW JEST AKTUALNY I NA FALI.
Jak on to wymyślił tę totalną inwigilację? Świat, w którym rządzą wszechstronna inwigilacja, donosy, brak poczucia pewno-
Rozmowa z autorem wyemitowana została na antenie Radia TOK FM. Dziękujemy serdecznie za możliwość publikacji. Tytuł pochodzi od redakcji
Nr 8 [255] sierpień 2013
R y N E K
15
Fot. Archiwum
C O P y L E F T
16
Nr 8 [255] sierpień 2013
Jan Wosiura
Przypowieść o Apple, wydawcach i rosnących cenach e-booków
Zagranie aikido
C O P y R I G H T
&
Jan Wosiura
Kontynuacja wątku dotyczącego e-booków. Tym razem nie będzie jednak o self-publishingu, lecz o mainstreamowym biznesie wydawnictw elektronicznych. Ma on sobie bowiem wiele do zarzucenia i cierpi na tym przede wszystkim końcowy odbiorca.
Fot. Wikimedia (Matt Buchanan)
C O P y R I G H T
&
C O P y L E F T
17
Zmowa cenowa 11 kwietnia 2012 roku do amerykańskiego sądu wpłynął pozew przeciwko firmie Apple, Inc. i pięciu czołowym amerykańskim wydawcom – Hachette Book Group, Inc., HarperCollins LLC, Holtzbrinck Publishers LLC, Penguin Group, Inc. i Simon&Schuster, Inc. Zarzucono im zmowę cenową na rynku e-książek i tym samym naruszenie amerykańskiego prawa antymonopolowego (Sherman Antitrust Act). Jak do tego doszło i jaką rolę odgrywa w tym znany producent komputerów i gadżetów? Do 2009 roku znaczna większość (prawie 90 proc.) książek elektronicznych była sprzedawana przez sklep Amazon.com z przeznaczeniem na jego własny czytnik e-booków Kindle. Praktyką dystrybutora było oferowanie cyfrowych książek za 9,99 dolara, włącznie z nowościami i bestsellerami. Praktyka ta została szybko zaakceptowana przez pozostałą część rynku. Miała ona przynieść zyski w dalszej perspektywie i była możliwa dzięki modelowi sprzedaży hurtowej
(wholesale model), który polegał na tym, że wydawca wyznacza sugerowane ceny dla książek, dystrybutor kupuje je za określony procent tej ceny, a potem sprzedaje za wybraną przez siebie cenę. Polityka cenowa Amazona była solą w oku pozwanych wydawców, ponieważ pogarszała sprzedaż ich książek w wersji papierowej, oferowanych niekiedy nawet za 30 dolarów. Zaniepokojeni rosnącą dominacją Amazona na rynku książek elektronicznych próbowali różnych sposobów na zwiększenie zysków ze sprzedaży książek elektronicznych – proponowali zmiany modelu sprzedaży, opóźniali elektroniczne wydania szczególnie wyczekiwanych pozycji, grozili nawet wycofaniem swoich ebooków ze słynnej księgarni. Większość działań okazywała się jednak nieskuteczna ze względu na rynkową pozycję dystrybutora. W tym miejscu na scenę wchodzi koncern Apple, przymierzając się w 2009 roku do wielkiej premiery iPada, mającego służyć m.in. jako czytnik e-booków,
dla których miano powołać specjalną usługę – iBooks. Jednego z wicedyrektorów firmy, Eddiego Cue, oddelegowano więc do dokładnego zbadania sytuacji książek elektronicznych i umożliwienia Apple płynnego i zyskownego wejścia na ten rynek. Ponieważ znał on stosunek wydawców do Amazona, postanowił złożyć im propozycję. Podczas spotkania w Nowym Jorku przez Cue zadeklarowana została chęć sprzedawania e-booków dla iPada po 14,99 dolara. Wskutek negocjacji Apple postanowiło wejść na rynek z innym modelem sprzedaży niż Amazon – modelem agencyjnym, proponowanym przez część wydawców. umożliwiał on ustalanie przez nich cen e-booków i w konsekwencji sprzedawanie ich drożej. Prowizja dla Apple miała wynosić 30 proc. Pozostawał tylko jeden problem. Cue nie widział sensu sprzedawania książek elektronicznych w cenie 14,99 dolara, skoro były one dostępne na Amazonie za 9,99. W tym celu we wspomnianym modelu agencyjnym stworzono pewien
Nr 8 [255] sierpień 2013
C O P y R I G H T
&
C O P y L E F T
18 „haczyk”. W każdym z zaproponowanych wydawcom kontraktów znalazła się klauzula (MFN clause), która zastrzegała, że ebooki na iPada będą sprzedawane po najniższej cenie rynkowej. Oznaczało to, że Apple zgadza się jedynie na globalne podniesienie cen. Klauzula ta miała zapewniać konkurencyjność iPada. Po długich negocjacjach wszyscy wymienieni wydawcy przystali na tę propozycję. Tym samym zmowa cenowa została zawarta. Pozostał jeszcze jeden, najtrudniejszy w osiągnięciu, detal – zmusić Amazona do podniesienia cen za książki elektroniczne. Sprawa faktycznie była niełatwa. Ze względu na dominującą pozycję Amazona wydawcy bali się działać pojedynczo. uderzyli więc razem nalegając na zmianę modelu sprzedaży. Spotkało się to z odpowiedzią dystrybutora, który rozpoczął działania w celu eliminacji wydawców z rynku – ogłosił nowy model sprzedaży, w którym autor książki może otrzymywać nawet do 70 proc. tantiem, jeżeli zgłasza książkę bezpośrednio do Amazona. W efekcie wszyscy wydawcy oświadczyli, że przechodzą do modelu sprzedaży agencyjnej i podpisali już kontrakty z pierwszym agentem – Apple, stawiając Amazona przed faktem dokonanym. Ten jednak nadal nie wyrażał zgody na zmianę modelu.
Co za dużo to niezdrowo 27 września 2010 roku odbyła się długo oczekiwana premiera iPada. W czasie pięknie zrealizowanego happeningu szef koncernu, Steve Jobs, zaprezentował stworzony dla urządzenia program do czytania e-booków. Prezentacja polegała na zakupie jednej z książek za 14,99 dolara i zaprezentowaniu jej na elektronicznym regale. Dziennikarze zareagowali pytaniami: czemu klienci mieliby kupować książki tak drogo, skoro są dostępne na Amazonie za 9,99 dolara? Jobs odparł, że to nie będzie problemem i że cena będzie [wszędzie] taka sama. Podkreślił również, że wydawcy wycofują właśnie książki z Amazona, gdyż są niezadowoleni ze współpracy z dystrybutorem. W rozmowie ze swoim biografem określił to potem jako zagranie aikido. Praw-
Nr 8 [255] sierpień 2013
da jest jednak taka, że było to pierwsze, nieprzemyślane, zakomunikowanie opinii publicznej umów, jakie wydawcy zawarli z Apple. Nie było już odwrotu, trzeba było wyegzekwować w Amazonie zmianę modelu do końca. Pierwszy krok zrobiło Holtzbrinck Publishers, które przedstawiło dystrybutorowi dwie opcje – model agencyjny lub koniec współpracy. Adwersarz postanowił zakomunikować swój wybór całemu światu usuwając u siebie opcję zakupu książek Holtzbrinck Publishers. Były one widoczne dla przeglądających serwis, ale nie było możliwości ich kupna. Wydawca zareagował listem otwartym do całego przemysłu wydawniczego , w którym opisał motywy swojej decyzji. Od tej pory każdy podmiot, który zamierzał wejść na rynek e-booków, dostawał od wydawców jedyną słuszną formę sprzedaży – umowę agencyjną. Opinia publiczna podzieliła się na krytyków i popierających Amazona. W efekcie jego akcje spadły jednak o 9 proc. W tym czasie pozostali wydawcy zakomunikowali, że popierają stanowisko Holtzbrinck Publishers. Stało się oczywiste, że zmiana modelu sprzedaży jest nieunikniona. Amazon skapitulował i rozpoczął negocjacje z dostawcami treści. W efekcie ceny książek elektronicz-
nych wzrosły. Zaraz potem dystrybutor złożył jednak skargę do amerykańskiej Federal Trade Comission zarzucając Apple i wydawcom zmowę cenową.
Wyrok Zgodnie z Sekcją Pierwszą Amerykańskiego Prawa Monopolowego (Sherman Act) bezprawne są jakiekolwiek umowy czy też konspiracje ograniczające handel. Aby takie ograniczenie miało miejsce, musi zaistnieć wspólne działanie grupy przedsiębiorców o podobnym potencjale na danym rynku, działających w tej samej branży, połączonych wiadomym celem. Nie ulega wątpliwości, że takie działanie miało w tym przypadku miejsce. Winni są nie tylko wydawcy, lecz również Apple, które było prowodyrem całej sytuacji i zdaniem sądu sugerowało zmowę cenową swoim kontrahentom. Jako dowodu użyto wspomnianej już wypowiedzi Jobsa z premiery iPada i późniejszych wypowiedzi w jego biografii. 10 lipca tego roku, konkludując całą sprawę (orzeczenie wraz z opisem wszelkich zdarzeń ma ponad 150 stron) sąd uznał Apple (wydawcy mieli osobne postępowanie) za winnego zmowy cenowej. Zarządził nakaz zaprzestania tego działania i zapłaty odpowiednich odszkodowań. ■
Grzegorz Sowula
Naczelny zadał mi temat: „Prasa opiniotwórcza a miejsce przeznaczane na książki”. I dodał dla zachęty: Wyżyjesz się. Zatarłem wpierw ochoczo ręce, ale potem tak jakoś same mi opadły – przecież to będzie kopanie leżącego. rasa dogorywa, a nasz naród informuje się na portalach społecznościowych albo systemem „jedna pani powiedziała” – po cholerę zatem gazety ludziom, którzy bez krzty wstydu przyznają się, że nie czytają żadnych książek, w tym telefonicznych, instrukcji obsługi i atlasów drogowych? Na dobrą sprawę tu należałoby zakończyć cały tekst – jeśli nie ma czytelników, to dlaczego prasa ma marnować miejsce na omawianie książek? Nie ma tak dobrze, pomyślałem, zgodziłem się, trzeba napisać. Nawet jeśli Krzysztof Varga dobija trumnę z tematem. Gwóźdź znalazłem w jego felietonie: W lecie nie dzieje się nic ciekawego, więc wreszcie można zacząć pisać o literaturze. […] Literatura dzisiaj jest tylko o tyle ciekawa, o ile przy jej okazji można coś o pupie napisać – pupa jest wielką literatury przyszłością. No i co, rzeczywiście będziemy oceniać literaturę od pupy strony? Badać zależność głębi przekazu od głębokości miseczek biustonosza? Wpływ rozmiaru przyrodzenia na długość książki? Kto to wie. Ja bym tak łatwo tezy Krzysztofa Vargi nie odrzucał. Bo wyliczanki podobne tej, którą wywołał jego tekst („Top 10 najseksowniejszych pisarek i pisarzy”), nie są czymś niezwykłym w mediach światowych. Inaczej jednak taką listę ocenia się np. na stronach „Guardiana”, „New york Timesa” czy nawet „FAZ”, gdzie jest ona swego rodzaju żartem, grepsem, dodatkiem do bogatego w treść działu książkowego. Inaczej zaś u nas, gdzie reprezentuje ona ten właśnie dział. I, w przekonaniu wielu redaktorów, czytelnik powinien się cieszyć, że dostaje materiał tak bardzo na czasie. Wynikałoby z moich słów, że z miejscem na książki w prasie opiniotwórczej jest źle. Czy naprawdę? Niestety tak. Zadam Państwu bowiem proste pytanie: kiedy o książkach piszą „Fakt” i „Super Express”, najpoczytniejsze polskie dzienniki? Nigdy. To nie jest temat dla brukowców. No, chyba że ktoś zniszczy Biblię (traktowaną oczywiście jako obiekt kultu religijnego, nie zbiór ważnych treści), ukradnie manuskrypty czy zekranizuje sex-bestseller. Ale żeby jakaś recenzja? Nie, nasz czytelnik tego nie chce. Odniesienia do mitycznego naszego czytelnika słyszałem wielokrotnie podczas dwunastu lat pracy w dużym (i poważ-
P
nym) dzienniku. Trudno mi się jednak oprzeć wrażeniu – nie tylko zresztą mnie – że moich przełożonych nasz czytelnik mało co obchodził. Gdyby go słuchali, dawaliby więcej informacji kulturalnych – w tym recenzji książek, nie tylko polskich. Redaktorzy z politycznego nadania uznali jednak, że właśnie polityka jest ważniejsza. Dla nich była, i na pewno była łatwiejsza do skomentowania niż wystawa czy poważna publikacja. Bo komentarz polityczny to bicie piany, uwalnianie emocji, podczas gdy recenzja jest zbiorem wyważonych przemyśleń. Pisanie o literaturze jest rzeczą nader trudną. Dlatego, choć wychodzi coraz więcej książek, recenzji jest coraz mniej. Miejsce w prasie opiniotwórczej odbiera im film, ostatnio nawet teatr, przede wszystkim zaś „wydarzenia kulturalne”, przeróżne off-festiwale, kinowe pokazy, muzyczne spotkania, konkursy didżejów. Wedle polskich mediów tym właśnie Polska żyje. A książki to nagroda Nike, Angelusa, Transatlantyku (podejrzewam, że to ze względu na patronaty, jakie nad tymi wydarzeniami mają gazety – piszą, bo muszą), jakieś targi, letnie festiwale (można liczyć, że organizator zaprosi dziennikarzy – wzorem są działania radiowej Trójki), jakiś mniej lub bardziej oczekiwany hit (dziennik znanego pisarza, bulwersująca relacja reportera, nowa powieść homotwórcy itepe). Dla takich informacji nie warto utrzymywać dodatku o książkach, to chyba jasne. Tak zdecydowali redaktorzy „Rzeczpospolitej”, w „Gazecie Wyborczej” miejsca na teksty o literaturze i nowych tytułach mimo wszystko nie brakuje (to przecież Agora jest wydawcą świetnego kwartalnika „Książki. Magazyn do czytania”). Mówiąc o prasie opiniotwórczej nie można pominąć tygodników i pism kolorowych. „Tygodnik Powszechny” ma specyficznego odbiorcę, mimo tego nie pozwala mu zapomnieć o książce – w każdym numerze omawiane jest kilka tytułów, regularnie pojawiają się dodatki tematyczne. Dużo miejsca poświęca książce „Przekrój”, choć sam na rynku zajmuje miejsce niszowe. O książkach można przeczytać we wszystkich bodaj kolorowych miesięcznikach, tyle że to jedynie wzmianki, krótkie omówienia. Recenzjami nie należy męczyć czytelniczek, lepiej im zamiast tego dać sylwetkę Twórcy. Bo co człowiek, to człowiek. Książkę to każdy może sobie napisać. ■
Nr 8 [255] sierpień 2013
N A
Każdy pisze książkę
M A R G I N E S I E
19
fot. Ryszard Waniek
K O M I K S
20
Monika Małkowska
Rysunki i scenariusz – Mateusz Skutnik
Tetrastych Wydawnictwo Komiksowe, Warszawa 2013 s. 54, ISBN 978-83-936037-3-2
Skutnik puścił farbę Monika Małkowska
Zanim „Tetrastych” pojawił się w formie albumu, ukazywał się w sieci prawie przez rok. Bowiem Mateusz Skutnik założył sobie ambitny plan: co tydzień komponował „wierszyk” na cztery kadry. Z piątym elementem – tytułem, który często stawał się kluczem do zrozumienia sensu, przesłania, anegdoty. Nr 8 [255] sierpień 2013
K O M I K S
21
Nr 8 [255] sierpień 2013
K O M I K S
22 Te obrazkowe czterowiersze wypełniają plansze zawsze w takim samym porządku, symetrycznie wzdłuż i wszerz. Rygorystyczna zasada. Dla autora ograniczenie – nie może poszaleć, wyjść poza prostokąty. Zarazem ma ułatwienie przy komponowaniu rozkładówek. A tym razem Skutnik rozmalował się. Widać, że operuje pędzlem i pastelem lekko, swobodnie. Używa różnych farb na żeberkowanym papierze, lawuje, pozwala plamom rozlewać się, uwidocznia fakturę. Dopiero na to rzuca kontury dla form, które z niemal abstrakcyjnych stają się twarzą, postacią, ptakiem i czym tam jeszcze. Jak zwykle pojawiają się charakterystyczne, podobne do Blakiego stworki, lecz nie tylko. Mamy całą galerię typów, na ogół mało sympatycznych, niezbyt mądrych, często z sadystycznymi skłonnościami. Dymki (na ogół białe, z tekstami pisanymi drukowanymi literami) są wyraźnie inną materią na tęczowej palecie. Trudno byłoby oczekiwać, że przez 52 tygodnie Skutnikowi będzie niezmiennie dopisywała wena; że za każdym razem błyśnie pomysłowością. Zresztą, on sam żeby się nie znudzić, uprawia tematyczny płodozmian. Lawiruje między pure-nonsensem, scenkami rodzajowymi, komentarzem społecznym, czarnym humorem, siłowymi żartami a liryką. Do tego ostatniego gatunku zaliczam depresyjną w klimacie, niezwykle trafną „Grę pozorów”: urodzinowy wieczór, dekoracje w pokoju, zawadiacka czapeczka na głowie solenizanta, który popija w samotności, bo najwyraźniej goście nawalili. Nagle nadzieja – telefon. Z przeprosinami – niestety, oni też nie dadzą rady wpaść. no trudno. My się tutaj wszyscy świetnie bawimy…, odpowiada solenizant, smutny pajac. Z kolei „Ptaki” ćwierkają w głupawo-radosnej tonacji. ty, gościu, ty zesrałeś się właśnie?, pyta jeden drugiego, który przed sekundą defekował, choć nawet nie poczuł. Dopiero dobiegające z dołu przekleństwa przechodnia uświadamiają mu, że owszem i że trafił. W podobnym stylu utrzymana jest „Kostka”: mały psotnik daje koniowi przysmak, kostkę, do której zwierzę aż się ślini. Ale nie kostka cukru, tylko… rosołowa! Koń by się uśmiał! Ze zwierzęcego nurtu najzabawniejsze są „Orzeszki”. Tym razem występują słonie. W cyrku. Nie chcą już błaznować, postanawiają wymówić robotę. A wtem… na podłogę ich boksu pada ulubiona przekąska – orzeszki. Słonie, choć duże, okazują się słabeuszami wobec łakomstwa. I już po buncie, już grzecznie fikają na arenie. Lubię też Skutnikowe absurdy i grę słowno-obrazkową. Tak jak w tej sekwencji: przesłuchanie, dwaj śledczy o twarzach oprychów wychodzą na papierosa. jakiś cholerny twardziel. nie puścił farby, stwierdza jeden. Ostatni kadr na więźnia. Omdlały na krześle, zmasakrowany, z powybijanymi zębami. Ale wciąż trzyma w dłoni… kubełek farby. Albo tak: wściekły malkontent wybiega z domu; przemierza ulice wyklinając na miasto, w którym mieszka – że jest obskurne. Tu autor robi odjazd z bliskiego planu i pokazuje dalszy – domy-pudełka z jednym otworem. Gdyby nie tytuł, trudno byłoby uchwycić sens: to „Kamera”. Camera obscura. Albo taka bajka: krnąbrna królewna urywa się z zamku, gdzie gnębią ją rodzice i konwenanse. Biegnie zaszaleć do lasu, do siedmiu krasnoludków. Przeliczyła się, nieszczęsna – ich są setki. Tak pryskają złudzenia. Skutnik obala też inne mity. Choćby ten, że wybory dokonywane są świadomie. Oto moment głosowania. Para staruszków wpatruje się z napięciem w listę kandydatów, gryzie z przejęcia pióro. Aż ona wskazuje tego, który może zawsze liczyć na swój „żelazny elektorat” – jak zatytułowana jest scenka. Jako puentę polecam fabułkę „żule”. Elegancki przechodzień konstatuje, że kultura sięgnęła już dna, denerwuje się i rzuca ledwo przypalonego peta na chodnik, tuż przed nosami dwóch meneli. Ci zaczynają się przepychać. Słownie. proszę bardzo!, ależ skądże!, jednak nalegam, nonsens! nie mógłbym, a może jednak… Może jednak z kulturą nie jest tak źle. Czy tylko w najniższych warstwach społecznych? Monika Małkowska
Nr 8 [255] sierpień 2013
K O M I K S
23
Nr 8 [255] sierpień 2013
Fot. Tim Sowula
K R y M I N A L N A
24
K R O N I K A
Grzegorz Sowula
O poezji i nacjonalizmach Grzegorz Sowula
G
łośno ostatnio w mediach o mieście skądinąd przyjemnym i wartym wizyty, ale dziwnie pełnym uprzedzeń i nienawiści do wszelkich mniejszości, z nieskuteczną policją i przedstawicielami organów sprawiedliwości skłonnymi do kuriozalnych rozstrzygnięć. Białostocczanom niełatwo będzie pozbyć się etykietki stolicy nacjonalizmu (innych nie wspominam), ale powiedzieć trzeba, że nie oni jedni ani jedyni – źle się dzie-
Nr 8 [255] sierpień 2013
je też na drugim końcu Polski, prawdę zresztą mówiąc w każdym polskim mieście i miasteczku niechęć do obcych zaznacza się coraz wyraźniej. Ruscy – wszyscy, jak dawne ZSSR rozległe, żółtki, asfalty wszelkich odcieni, arabusy, ale i niemiaszki, angole i inni przedstawiciele zachodu Europy, którzy, wiadomo, przyjeżdżają nas wykorzystywać. Ale najbardziej nie lubimy współobywateli, tu urodzonych, z tradycją sięgającą wielu po-
Piotr Głuchowski
Georges Flipo
Farma lalek
Lód nad głową
Pani komisarz nie znosi poezji
Czarne, Wołowiec 2013 s. 374, ISBN 978-83-7536-554-2
Agora, Warszawa 2013 s. 526, ISBN 978-83-268-1251-4
Przeł. Krystyna Arustowicz Noir sur Blanc, Warszawa 2013 s. 339, ISBN 978-83-7392-419-2
koleń – Romów i Sinti. Czyli Cyganów, a właściwie czarnuchów, jak ich nazywa jeden z policjantów występujących w powieści Wojciecha Chmielarza „Farma lalek”. Powieści bardzo dobrej, powiem od razu – z pomysłem, zapętlonej, pełnej napięć, bardzo ludzkiej. Pojawia się w niej znany już z „Podpalacza” komisarz Jakub Mortka, tym razem rozwiązujący zagadkę w Krotowicach, małym miasteczku na Dolnym Śląsku, dokąd trafił na kilka miesięcy zesłania za zbyt nieszablonową akcję z piromanem w roli głównej. W Krotowicach Mortka ma być konsultantem i doradcą, szybko jednak zaczyna nieformalnie prowadzić śledztwo w sprawie wyjątkowo odrażających mordów na młodych kobietach, których zmasakrowane ciała odkryto w sztolni dawnej kopalni uranu. Przypadkowo łączy się to z porwaniem nieletniej – pedofil? Cyganie? Czarnuchy, na pewno, zwłaszcza że ojcem domniemanego pedofila jest lokalny bonza, wpływowy, dobry znajomy prokuratora. I tak to się rozwija. „Farma lalek” to książka o uprzedzeniach, wygodnej ślepocie, atawistycznych reakcjach. A także zwyczajnych ludzkich słabościach: mirażach, słabej woli, pokusach wiodących ku upadkowi. Chmielarz przedstawia je bardzo przekonująco, w dodatku nie stawia czytelnika przed rozwiązaniami typu deus ex machina: policja pojawia się wtedy, gdy się jej można i należy spodziewać, kara spada nawet na postaci, które już zdążyliśmy polubić, zaś za chwilowe chucie trzeba płacić, i to słono. Napisane jest to świetnie, żywo, z napięciem i wyczuciem dialogu, rozróżnieniem głosów i dobrze zbadanym tłem – nie miałem podczas lektury wątpliwości, że śledztwo mogło właśnie tak przebiegać. iotr Głuchowski też wziął się za społeczeństwo – nasze, swojskie, z dobrze znanymi bolączkami: pazerni politycy, skorumpowani ekolodzy, dawne „służby” nadal trzymające wszystkich w garści, choć nad nimi – albo za nimi – stoją jeszcze lepiej ustosunkowani i mocniejsi, brutalniejsi, bardziej bezwzględni. Kto? Wiadomo – ruscy. Ech, ci to mają u nas przechlapane… Głuchowski sięgnął po wątek samonarzucający się: związek biznesu i polityki. Biznesu wielkiego, liczonego w miliardach dolarów czy euro, pozwalającego na rozciągnięcie kontroli energetycznej nad państwem. O czym mowa? O łupkach, nadziei Polaków i zmartwieniu Rosjan. Bo nasz gaz łupkowy to koniec ich gazu ziemnego. Gospodarcze morderstwo. Lepiej więc zamordować kilku proponentów łupkowego eldorado, niż pozwolić sowieckiej ekonomii upaść.
P
Opowieść Głuchowskiego zaspokaja wszystkich: w spektakularnym zamachu giną przedstawiciele rządu (należy im się), media dobierają się do skóry kłamliwym rzecznikom (też im się należy), policję wyprzedza o krok łebski żurnalista (dopiero jemu się należy!), zaś ładne i mądre niewiasty wodzą na pokuszenie zadufanych facetów (to się należy czytelnikom). Fabuła nie jest skomplikowana, jedynie złożona. Ale jest to bardzo sprawnie napisane – autor jest dziennikarzem, reporterem, panuje nad piórem. Jako redaktor miałbym kłopot ze skróceniem tej liczącej 510 stron powieści, choć coś mi mówi, że byłaby wtedy jeszcze lepsza. I tak polecam – wyśmienita lektura na wakacyjną glątwę. odobnie zresztą jest z pierwszą na polskim rynku powieścią Georges’a Flipo „Pani komisarz nie znosi poezji”. Pani komisarz, prawdę mówiąc, robi wszystko, by nie znosili jej czytelnicy: jest uparta, autorytarna, często nieznośna, niezbyt przyjemna dla współpracowników. Mści się na nich za pretensje do siebie, jej własne ułomności – za gruba, źle ubrana, nieprzygotowana, nie obeznana w temacie dochodzenia, a poza tym samotna i źle to znosząca – wkurzają ją tak bardzo, że musi się na kimś wyładować. Podwładni nie mają z nią lekkiego życia, oj nie. Zwłaszcza „zjawiskowy” porucznik Monot, w którym oczywiście pani komisarz będzie musiała się zadurzyć. Ale to z czasem, na razie musi się skupić na serii morderstw, do których kluczem wydaje się być poetycka twórczość Baudelaire’a. Wszyscy, okazuje się, znają wiersze francuskiego parnasisty – ofiara zbrodni, podejrzani, także pan porucznik, tylko jej, biduli, trzeba robić wykłady. Po-e-zja, brr! Georges Flipo stara się stworzyć oryginalną, a w każdym razie charakterystyczną postać, co łatwe nie jest, na każdej księgarskiej ladzie mamy do czynienia z legionem łapsów różnego autoramentu, którzy marzą tylko o jednym: pozostać w pamięci czytelnika. Szanse Viviane Lancier są niemałe, choć porównania z Simenonem są moim zdaniem na wyrost – Flipo próbuje być lakoniczny i szorstki, ale to nie wystarcza. Simenon, podobnie jak amerykańscy pisarze tego okresu, był mistrzem skrótu, szkicowej fabuły, podsuwał coś na kształt rysunków do kolorowania: obrys, kontur, czekający na wypełnienie kolorem przez czytelnika. Przygody pani komisarz mają już swoją barwę, wiele do dodania więc nie pozostaje. Pewne jest, że z czasem Viviane polubi poezję, tyle że kolejny tom jej przygód nie będzie już o tym traktować. ■
P
Nr 8 [255] sierpień 2013
K R O N I K A
Wojciech Chmielarz
K R y M I N A L N A
25
Czy istnieje jakikolwiek związek między kotletem a książką? Owszem, istnieje. I to nie tylko dlatego, że kotlet uchodzi za strawę dla ciała, a książka za strawę duchową. Chodzi o etykę konsumpcji.
Fot. Archiwum
Piotr Kofta
Piotr Kofta
Parę słów o etyce
F E L I E T O N
26
Nr 8 [255] sierpień 2013
rzy okazji sporu o ubój rytualny powróciła ostatnio (i będzie powracać jeszcze wiele razy) kwestia pewnego kluczowego wyboru: jak jeść i co jeść, żeby w możliwie niewielkim stopniu dokładać się do cierpienia innych żywych istot. Dopóki większość ludzkości będzie się ślinić na widok przypieczonego kawałka mięsa, a naukowcom nie uda się wytworzyć sznycli w laboratorium, dopóty, żeby się posilić, trzeba będzie najpierw kogoś zabić. Trudno oczekiwać, że homo sapiens nagle gremialnie przejdzie na wegetarianizm. Dlatego rozmowa na ten temat dotyczy nie tyle utopijnych marzeń o społeczeństwach posilających się zieleniną, ile sposobów, w jakie da się zgładzić nasz pokarm, nie wystawiając przy tym zanadto na szwank naszych sumień. Wśród tych akademickich dyskusji ginie gdzieś zasadniczy problem: taki oto, że większość ludzi postanowiła nie zawracać sobie tym wszystkim głowy – mięso trafia na ich stoły, przebywszy tak długą drogę, że gdzieś w trakcie tej podróży na dobre zrywa się pakt między polędwicą a jej niegdysiejszym właścicielem, inteligentnym stworzeniem z ryjkiem i zakręconym ogonkiem. Przemysłowa hodowla zwierząt na rzeź to w tym kontekście odległa abstrakcja, nawet jeśli trochę racji ma filozof Peter Singer, nazywając ją wprost kolejnym holocaustem. Rzecz w tym jeszcze, że przed przeciętnym współczesnym konsumentem w społeczeństwach Zachodu, zwłaszcza w czasach kryzysu, rzeczywistość stawia sprzeczne wyzwania. Z jednej strony żyje w skrajnej niepewności, czy uda mu się utrzymać miejsce pracy i stosowne dochody, żyje też w pośpiechu, z trudem rozparcelowywując swój skromny przydział wolnego czasu – takie położenie sprzyja podejmowaniu decyzji szybkich, łatwych i względnie tanich, inne mogłyby zostać uznane za nieodpowiedzialne. Z drugiej strony działania konsumenta na rynku to ciąg dylematów etycznych, które stanowią konsekwencję wspomnianych już szybkości, łatwości i niskiej ceny. Nie dotyczy to tylko mięsa w sterylnych opakowaniach z supermarketu. Dotyczy to niemal wszystkiego, co pośrednio lub bezpośrednio nabywamy – choćby zabawek i elektroniki z chińskich fabryk, ubrań z bengalskich szwalni, genetycznie modyfikowanych roślin uprawnych, masowej produkcji seriali telewizyjnych. Czy da się kupować i konsumować etycznie w świecie, w którym nawet znaczek Fair Trade jest jedynie metodą na podwyższanie marży? Może i się da, ale to raczej trudne zadanie. Rynek książki podlega tym samym przemianom – nawet jeśli w realiach globalnej gospodarki to tylko cyferka po przecinku. żadna elitarność, żaden pozorny prestiż nie ochronią czytelników przed udziałem w owej grze, w której większy bez skrupułów pożera mniejszego, a każdy konsumencki wybór ma swoje następstwa. Sprawy mają się nawet gorzej, a to dlatego, że rynek książki jest stosunkowo niewielki, łatwiej w nim więc o zagrożenie monopolem, a trudniej o utrzymanie względnie bezpiecznej niszy. Zwłaszcza w warunkach polskich, gdzie jeden wielki bestseller w rodzaju „Pięćdziesięciu twarzy Greya” działa niczym wiadro wody wylane w ledwo tlące się ognisko. W ekonomii funkcjonuje pojęcie tzw. ghost price, kosztu utraconych możliwości – nabywca, który wychodzi z księgarni z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya” pod pachą, wróci tam co najwyżej po to, by kupić kolejny tom tego cyklu. Klient korzystający z sieciowego salonu w galerii handlowej nie pójdzie do małej księgarni w bocznej uliczce. Czytelnik kupujący książki albo e-booki przez internet, do księgarni nie wybierze się w ogóle. No i gdzie tu miejsce na etykę? – myślę sobie, naciskając przycisk „Buy now with 1-Click” na stronie Amazona. ■
P
Magdalena Mikołajczuk u kobiety dziesięć lat starszej, która piara Amerykanów wybrała się sze książkę „Lekcje Madame Chic”. Pisze na wakacje do Europy. W hoją po to, żeby jej rodaczki nie musiały telu schodzą na śniadanie, więcej pytać jak żyć, panie premierze? siadają przy stoliku i czekają (czy inny prezydencie), bo wszystkie na kelnera, ale ten się nie pojawia. Wiodpowiedzi dostaną od nawróconej na dząc zniecierpliwienie amerykańskich paryskość pani Scott. gości ktoś zwraca im uwagę, że przeMamy więc przykładowo. sugestię, cież tutaj jest szwedzki stół. A to nie szkożeby ubierać się porządnie do rodzindzi – odpowiadają – jak przyjdą Szwenej kolacji, a zamiast makijażu jak u drag dzi, to my się przesiądziemy. Dowcip queen wybierać na co dzień coś barśredni? Ale za to bardzo pasujący do dziej naturalnego. Mamy próbę kopionastroju, jaki towarzyszył mi przy lektuwania na siłę pewnych zwyczajów rorze książki Jennifer L. Scott „Lekcje Madziny Chic, przykładowo: codziennie dame Chic”. wieczorem słuchamy muzyki klasyczAutorka, Amerykanka, w 2001 roku nej. Mamy odkrywczą zaiste zasadę, że przyjechała do Paryża na półroczną dziesięć ciuchów dobrej jakości uczyni wymianę studencką i zamieszkała nas lepiej ubranymi od kogoś, kto do u arystokratycznej francuskiej rodziny, zamknięcia szafy pełnej badziewia musi na potrzeby książki zwanej rodziną zatrudniać „dopychacza” z tokijskiego Chic. Dziewczyna z Kalifornii, przyzwymetra. Życie ułatwia też – zdradza Jenczajona do chodzenia w dżinsach i janifer Scott – mówienie dzień dobry ponkach, jedzenia chipsów na kanapie Jennifer L. Scott sprzedawcy w sklepie, zanim zapyta się przed telewizorem i kupowania ton Lekcje Madame Chic. go o towar (tak się robi w Paryżu!) ciuchów nienajlepszej jakości, zaOpowieść o tym, jak z szarej myszki oraz… czytanie książek, obcowanie ze mieszkała z ludźmi, którzy do posiłków stałam się ikoną stylu sztuką (zamiast z telewizją) i ogólnie siadali przy stole i o stałych porach, Przeł. Anna Sak, Agnieszka Sobolewska ćwiczenie umysłu, bo we Francji nieubierali się elegancko nie tylko dla goWydawnictwo Literacie Kraków 2013 zwykle ceni się inteligencję. ści, a zabytkowych foteli nie owijali fos. 296, ISBN: 978-83-08-05162-7 „Lekcje Madame Chic” mają tylko lią, tylko na nich siadali. Zderzenie tych dwie zalety. Po pierwsze: miło jest czasami obserwować czyjąś dwóch światów mogłoby być niezłym materiałem na komedię, fascynację sprawami oczywistymi, charakterystyczną dla dzieci, trochę jak u Eduardo Mendozy w książce „Brak wiadomości od neofitów i niektórych filozofów. Po drugie: niewiele rzeczy spraGurba”, gdzie kosmita ląduje w Barcelonie i próbuje zrozumieć, wia mieszkańcowi Starego Kontynentu większą przyjemność niż jakimi, u licha, prawami rządzi się życie na Ziemi, bo logiki ani możliwość spojrzenia z pobłażliwością na tych strasznych Ameporządku w nim nie ma za grosz. u Mendozy jest absurdalnie rykanów, co to może i w kosmos polecieli, kino rozkręcili jak nikt i śmiesznie, u Jennifer Scott – poważnie i śmiesznie, czy może i mają skandalicznie białe zęby, ale kudy im tam do Europy, któraczej: tak poważnie, że aż śmiesznie. Autorka zakochuje się bora swoje przeżyła i nie robi wielkiego halo z pewnych oczywiwiem w swoich arystokratycznych gospodarzach na amen, stości życia codziennego, bo pracowały pokolenia na formę tę uznaje ich styl życia za idealny i robi wszystko, żeby swoją doi treść, jak pisał Wojciech Młynarski. Takie to właśnie naszły mnie tychczasową, zabałaganioną i pozbawioną jakichkolwiek rytuprzemyślenia, kiedy ubrana w zabytkowy dres połykałam hotałów egzystencję uczynić jak najbardziej chic. I to wszystko zudoga z mikrofalówki, w oczekiwaniu na kolejny odcinek reality pełnie na serio, bez krztyny dystansu i elastyczności myślowej. show o celebryckiej rodzinie Kardashianów. I tylko mi tu nie udaW swoim uwielbieniu dla francuskich gospodarzy jest zupełnie wajcie, że nie wiecie, o kogo chodzi. Przecież też się niepokoicie bezkrytyczna, co można wybaczyć bardzo młodej dziewczynie, tym, że Kim Kardashian nie może schudnąć po ciąży. ■ jaką była w czasie studenckiej wymiany, ale trudno zrozumieć
P
Nr 8 [255] sierpień 2013
P ó Ł K A
Amerykanka w Paryżu, czyli do czego służy stół
Ż E N A D y
27
K S I ą Ż K A
N u M E R u
28
Otwarta na siebie Monika Małkowska
Rozmowy toczyły się rok temu w sierpniu; ostatnia część – ni to dogrywka, ni podsumowanie tego, co zdarzyło się przez następnych kilka miesięcy – została dopisana w styczniu tego roku. Efekt tych spotkań czyli wywiad-rzeka Agnieszki Drotkiewicz z Dorotą Masłowską ukazuje się w postaci książki „Dusza światowa” we wrześniu. zytałam tomik z coraz żywszym zainteresowaniem, aż do fazy euforycznej. Poczułam się wśród swoich! Ba, Masłowska wydała mi się spokrewnioną – nomen omen – duszą. I wcale nie światową w znaczeniu, w jakim użyte jest tytułowe sformułowanie, zaczerpnięte z „Mewy” Czechowa. Nie ma powodu biadolić nad infantylizacją i zgłupieniem w Polsce, skoro jest grupa ludzi na intelektualnym i moralnym poziomie autorek! Młodsze o połowę kobiety – fakt, wyjątkowo utalentowane – zdają się być wykarmione tą samą myślową strawą, co moja generacja. One też brzydzą się medialnym zgiełkiem wokół kulturalnych wydarzeń (jak ostatnia powieść Masłowskiej), skutecznie zagłuszającym merytoryczne rozmowy. One również wyżej cenią rozwój osobisty, niż splendory, celebrytyzm i bywanie. Jednocześnie znają wartość pieniądza i ani im w głowie chwytanie się byle chałtury, żeby przeżyć. One zarabiają, bo są tego warte! Albowiem twórca kultury wcale nie jest najpłodniejszy na głodzie (w sensie dosłownym). Przeciwnie, artystę w ciągłym niedostatku najłatwiej kupić, złamać, przetrącić mu kręgosłup moralny… Ale to nie przypadek Masłowskiej ani Drotkiewicz. Zawartość „Duszy…” została podzielona na dwadzieścia rozdziałów. W nich – zagadnienia z różnych bajek i sfer rzeczywistości, od błahostek, jak zabawy kulinarne (choć właściwie z nich też wynika wiele ważkich wniosków), po problemy wagi superciężkiej, konstytuujące życiowo-zawodowy szlak Doroty Masłowskiej. Znakomity chwyt, żeby nie spłoszyć czytelnika
C
Nr 8 [255] sierpień 2013
mniej wyrobionego – a jednocześnie, usatysfakcjonować tego bardziej wymagającego. Co istotne: indagowana nie jawi się jako najważniejsza i jedyna bohaterka. Agnieszka Drotkiewicz prowadzi wywiady z pozycji dobrej, wieloletniej znajomej autorki „Wojny…”, bynajmniej nie starając się uczynić swą osobę przezroczystą. Często dorzuca osobiste spostrzeżenia, nawiązuje do własnych doświadczeń, cytuje swoje lektury. Stylistyka rozmów zachowuje walor prywatnych pogaduszek (bez deprecjacji tego typu wymiany zdań). Jest lekko, zabawnie, zadziornie. Masłowska jak zwykle bawi się słowami, tworzy neologizmy, zaskakuje elastycznością językowych wygibasów. Nie ma wątpliwości, że potrafi wycisnąć tę materię do cna, i to na zawołanie. Choćby opowiadając o paskudnym żarciu, które zapamiętała ze względu na towarzyszący posiłkowi klimat. Robi się kabaretowo, skeczowo; czytelnik chichocze i niemal słyszy, jak rozmówczynie zwijają się ze śmiechu. Aż nagle, w niezauważalny niemal sposób dukt wywiadu skręca ku intelektualnym szczytom. Robi się filozoficznie, psychologicznie, naukowo. Poważnie. Źródłem, z którego wypływa ta wywiadowcza rzeka, jest ostatnie dokonanie Masłowskiej, jej trzecia powieść „Kochanie, zabiłam nasze koty”. Początkowo strumień rozmowy ledwo się sączy. Drotkiewicz zagaja od… morza strony – że niby zbiornik wodny, mieszkanie nad nim ukształtowało imaginację jej rozmówczyni. Autorka nie za bardzo daje się naciągnąć na wynurzenia na temat znaczenia oceanu w „Kotach”, tłumacząc – w co wierzę! – brakiem dystansu do dopiero co ukończonej prozy.
Jeden z periodyków nazwał Masłowską córką Rydzyka, by chwilę potem wystosować przeprosiny do ojca-dyrektora za insynuację, jakoby posiadał dzieci…
Nr 8 [255] sierpień 2013
K S I ą Ż K A
wach pobocznych, od FaceboNa szczęście, pierwsze lody oka po Smoleńsk, aż po ab(wody?) szybko zostają przełasurd, którym popisała się mane. W momencie, gdy roz„Rzeczpospolita”. Opublikowamowa zahacza o moralny ny tam wywiad z D.M. opatrzoaspekt pisarstwa, nurt „rzeki” no leadem Katastrofa smoleńpłynie wartko i głęboko. Maska to cierpienie wielu ludzi. Cysłowska nie przebiera w słotat wyrwany z kontekstu, zuwach, nie szuka efektownych pełnie nie oddający klimatu określeń. Mówi wprost: obieg całej rozmowy. mainstreamowy jest śmiertelnie groźny, gdy interesują cię Na tym nie koniec: lead sprawy ważne. Pieniądze stają ewokował dalsze idiotyzmy. się niebezpieczne, mieszkanie w Warszawie, dostosowywanie Otóż inny periodyk nazwał Masłowską córką Rydzyka, by chwisię do tutejszych kryteriów. lę potem wystosować przeprosiny do ojca-dyrektora za insyDorota M. żywi też niechęć (jakże ją rozumiem!) do wczasów nuację, jakoby posiadał dzieci… z gatunku all inclusive, do przerażającej nadprodukcji dóbr jadalJest jeszcze jeden przerażający wniosek z tej historii: (…) ponych, z których większość musi się zmarnować; do obżerania się przez taktykę leadu i totalnie powierzchowne traktowanie rzeczypo czubek kokardy. Toż to nieetyczne! Obce człowiekowi, który wistości możliwa jest medialna burza-widmo z tobą w roli główpowinien pożywienie darzyć szacunkiem, a jeść – ze smakiem. nej, ale bez ciebie. Dostaje się również hipsterom i kulturalnym snobom, rozkoMniejsza jednak o polską paranoję i snobizmy – dla mnie jarzonym i wiecznie zabieganym w poszukiwaniu najciekawnajbardziej frapujące, zarazem zdumiewająco zbieżne z moimi szego wydarzenia, najlepszej zabawy itp. Masłowska, znów tak odczuciami, były refleksje Masłowskiej dotyczące natury twórjak ja (pardon za te odniesienia do własnej osoby, lecz właśnie czości i pisarstwa. Że literatura to coś pomiędzy misją a szarlazbieżności między nami uderzyły mnie w „Duszy…” najmoctanerią; że nie sposób pisząc, realizować wstępnych założeń czy niej), dostrzega absurd festiwali filmowych i wszelkiej kompulwizji – bo trzeba być otwartym na odkrycia i przypadki, które sywnej konsumpcji kultury, nie tylko że nie wzbogacającej, zdarzą się po drodze. Wtedy dopiero pisanie (czy inna kreacja) a przeciwnie – odmóżdżającej. Przy okazji, przywala zakochama wartość, gdy niesie ku nieznanemu, gdy prowadzi sama nym w sobie redaktorom, mającym poczucie swej ważności posobą. Jako osoba aspirująca do wolności osobistej upatruję jej przez ocieranie się o znanych i sławnych. również w byciu otwartą, byciu konserwatywną, nie przyjmuję poJest jeszcze fragment poświęcony glądów w zestawie – deklaruje Masłowfacebookowemu śmieciarstwu – publiska. I broni tej postawy jak lwica małych. kowaniu błahostek, filmików, zdjątek. Nie daje sobie narzucić żadnych gotoDo niedawna tak jak D.M. opierałam się wych formatów, mód, tych wszystkich wejściu w poczet społeczności internemust have, must know – w odniesieniu towej. Złamałam się, bo zaczęłam podo wyborów zawodowych, kulinarnych, strzegać sieć jako sposób na dotarcie do ubraniowych i stylu życia. szerszego grona odbiorców z ważnymi Czy martwi się, że kiedyś skończy się treściami. Jednak Masłowska nie musi jej dobra passa, że zabraknie talentu? szukać kontaktów poprzez net. Jej proPrzecież potencjał kreacyjny często z lablemem jest nadmiar – obserwatorów, tami ulega wyczerpaniu. ciekawskich, fanów i nienawistników. Ją Otóż nie. Wywiad zamyka wypowiedź przeraża (rozumiem!) wiecznotrwała zdumiewająca u trzydziestolatki, która dawka zła, walająca się po internecie. odniosła spektakularny sukces: Trzeba być Nieusuwalna, zatruwająca nawet po czujnym, znajdować sobie nowe pola wolśmierci autorów jadowitych słów; po ności i niezależności, bo wszystko się zmieodejściu w nicość ich adresatów. Zło, nia. (…) Być wrażliwym na to, co się w toktóre jest niebiodegradowalne. bie dzieje. Jeśli pozostaniesz w kontakcie ze sobą, nie możesz zbłądzić. W każdym razie Książkę zamyka ponowne nawiązanie możesz mieć do siebie żalu o książkę, nie do powieści „Kochanie, zabiłam…”. która się nie spodoba, czy cokolwiek, co roAle tym razem chodzi o reakcje na książbisz, bo po prostu idziesz swoją drogą, rokę. Niektóre przywodzą na myśl scenaDusza światowa bisz wszystko najlepiej jak możesz. riusz filmu Stanisława Barei. Oj, mocno Z Dorotą Masłowską dostaje się dziennikarskiemu prymityMądre słowa. Obawiam się jednak, że rozmawia Agnieszka Drotkiewicz wizmowi! Tysiące wywiadów, których mało kto weźmie je za swoje – wymagaWydawnictwo Literackie, Kraków 2013 s. 228, ISBN 978-83-08-05204-4 udzieliła autorka, w większości koncenją dojrzałości. Takiej, jaką odnajduję trowały się nie na jej dziele, lecz sprau Doroty Masłowskiej. ■
N u M E R u
29
30 K S I ą Ż K A
Choroby zawodowe SKORO ROZMAWIAMY O PRACY, TO POROZMAWIAJMY O ChOROBACh ZAWODOWYCh TWóRCóW — MIęDZY INNYMI O EGOCENTRYZMIE I PRóżNOśCI. ISTNIEJĄ RóżNE STADIA PRZEROSTU EGO — SĄ NA PRZYKłAD OSOBY, KTóRE MAJĄ PRZEROST EGO, ALE MAJĄ TAKżE
Nr 8 [255] sierpień 2013
Z Dorotą Masłowską rozmawia Agnieszka Drotkiewicz
Dusza światowa
N O W A
TALENT DO OBSłUGIWANIA GO, MAJĄ WDZIęK — ZAPRASZAJĄ CIę DO SWOJEGO śWIATA, KTóRY JEST śWIATEM ICh „JA”, ALE JEST NA TYLE CIEKAWY, ATRAKCYJNY, żE NIE JEST CI PRZYKRO, GDY NIE PYTAJĄ, CO U CIEBIE SłYChAć. TO ICh „JA” JEST JAK LUNAPARK. EGO TO DLA MNIE KOLEJNY TEMAT RZEKA. WśRóD LUDZI COś TAM TWORZĄCYCh, PISZĄCYCh, ROBIĄCYCh FILM CZY TEATR — WśRóD OSóB, KTóRE NIE PRACUJĄ PRZY FABRYCZNEJ TAśMIE, TYLKO EKSPLOATUJĄ WłASNY TEMAT — TO JEST DUżY PROBLEM. TU SĄ DWA WĄTKI: JAK SAMEMU SIę W TO NIE OBSUNĄć, JAK NIE ZGNIć? NO I JAK RADZIć SOBIE Z EGO INNYCh, JEśLI NA PRZYKłAD NIE MAMY OChOTY LIZAć ICh STóP, A ONI MIMO WSZYSTKO OD NAS TEGO OCZEKUJĄ?
Sama na co dzień mam niewielki kontakt z ludźmi pracującymi w fabrykach, przy kasach czy w innych miejscach niweczących ego. Najczęściej mam kontakt z osobami w jakiś sposób zarabiającymi na życie sztuką, czy to artystami, czy to tak zwanymi menadżerami kultury (a osoby z frakcji „administracja i zarządzanie sztuką” również często dysponują dobrze rozwiniętym ego). Myślę też, że są różne stadia i typy zwyrodniałej miłości do siebie. Wszystko kręci się wokół niedocenienia, docenienia czy przecenienia. I tak jak mówisz, są osoby, które zawiadują miłością do samych siebie z wdziękiem, potrafią uczynić ze swojego samozachwytu atut, wbudować go w swoją osobę tak, że wygląda frapująco, nonszalancko. Ale są też pozornie bardzo czcigodne osoby, którym ten przerost ego absolutnie odbiera nie tylko wdzięk, ale i godność, powagę i wiarygodność. Poznałam takich ludzi, którzy jako twórcy bardzo mnie interesowali, a osobiste spotkanie z nimi było kompletnym rozczarowaniem. I wydaje mi się, że jeszcze zakochana w sobie piosenkarka pop, której egomania stanowi część autokreacji, jest w tym mimo wszystko bardziej estetyczna niż starszy reżyser ambitnego kina oprawiający wycinki o sobie w złocone ramki. Chociaż zdaje się też, że egomaniak jest takim nowym wzorcem osobowościowym: eksponowanie fascynacji i bezustannej ekscytacji sobą, prawdziwej czy nie, to w zasadzie obowiązkowa figura w choreografii sukcesu. Ten apokaliptyczny Facebook, publikowanie swoich zdjęć w różnych sytuacjach — w makijażu, bez makijażu, podczas makijażu, to stwarza jakąś nową normę; z pewnością skromność czy powściągliwość nie są już pożądanymi cnotami. Autoerotyzm jest dowodem na twoją świetność — nawet ty sam jesteś w sobie zakochany, nie mówiąc już o innych. I wydaje mi się, że taka ostentacyjna egomania, która jest na przykład sztandarową postawą Dody, głównym elementem jej emploi, to jest pewien jej pomysł na siebie: głupi, ale przynajmniej szczery. Złe wydaje mi się tylko, że jej sposób kopiują inni — różne gwiazdy z koziej pały, piosenkarki bez piosenek, osoby, które zajmują się byciem fotografowanymi lub choćby same się fotografują: w czasie kąpieli, z garnkiem, z dzieckiem, bez dziecka etc., i publikują te zdjęcia na Facebooku, blogach, czy też na swoich stronach internetowych — i że to kreuje pewien wzorzec dla młodych ludzi, pewną postawę. upajaj się sobą, nie musisz być ani odważna, ani mądra, ani dobra, ani żadna, wystarczy, że kochasz samą siebie! I jest przerażające, że Internet jest potem pełen różnych upiornych blogów i wideoblogów, na których dziewczyny filmują się ze swoimi cieniami do powiek i błyszczykami i głosem Agaty Młynarskiej opowiadają o nich pieszczotliwie: mój balsamik, maluję paznokietki, jak o swoich przyjaciołach, członkach swojej rodziny. Czule gładzą butelki, które kochają, ubóstwiają, a przekreślają i surowo odstawiają na bok te, które je rozczarowały. Albo blogi modowe — fotografowanie swoich ciuchów, swoich tak zwanych stylizacji — myślę, że to ma źródło we wzorcach osobowościowych kobiety zachwyconej sobą i czyniącej wartość z miłości własnej.
PRACUJĄ, COś ROBIĄ I KTóRYCh EGO WYNIKA JAKOś Z TEJ PRACY. DZIEWCZYNA, KTóRA
A kolejna grupa osób narażonych na przerost ego, może mniej oczywista, to właśnie osoby z administracji i zarządzania kulturą…
„RECENZUJE” KOSMETYKI NA YOUTUBE, MA TYLKO EGO, ONO STAJE SIę JEJ „TWóRCZOśCIĄ”.
JEST TAKIE NATRęCTWO POLEGAJĄCE NA
PAMIęTAM TAKI ODCINEK PROGRAMU KUBY
UżYWANIU IMION, A WłAśCIWIE ZDROBNIEń
WOJEWóDZKIEGO WłAśNIE O ATTENTION
IMION POWSZEChNIE ZNANYCh OSóB: CZEść,
SEEKERS — TO BYłO DOPRAWDY
JESTEM Z RADIA KRZYśKA SKOWROńSKIEGO,
WSTRZĄSAJĄCE — OSOBACh, KTóRYCh
KRZYSIEK ChCIAł…
„PRACĄ” JEST „SPEłNIANIE SWOICh MARZEń”
W jakiejś książce ktoś nazwał to odmianą zespołu Tourette’a — ale zamiast powtarzać przekleństwa, kompulsywnie powtarza się imiona i nazwiska znanych i lubianych. Wydaje mi się to bardzo trafne. W każdym razie często różne osoby, które kochają sztukę i zajmują się nią pod kątem logistycznoekonomicznym, też mają całkiem nieźle wyhodowaną sodówę, chociaż nikt ich o to nie podejrzewa. Dzwoni do ciebie ten, tego wiozłaś tu, inny zaprosił cię na chrzest, Maryla Rodowicz podarowała ci swoje stare buty, kolekcja splendoru rośnie każdego dnia!
O BYCIU SłAWNYM, LECZ TA „SłAWA” NIE JEST DO NICZEGO PRZYKLEJONA. WYSTĄPIł TAM ChłOPAK, KTóRY BYł KIEDYś ZWIĄZANY Z JOLĄ RUTOWICZ — TO BYłA JEGO OFICJALNA DZIAłALNOść.
Tak, bo przecież niedrogie gazety pękają w szwach od barwnych zdjęć różnych „artystów” leżących nad basenami w wynajętych dla nich na tę okazję hotelach w Tunezji. No i każdy sobie myśli: po co Dusza światowa się uczyć, po co się mocować, trzeba złaZ Dorotą Masłowską rozmawia Agnieszka Drotkiewicz pać swoje pięć minut i zakraść się nad Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013 ten basen, gdzie „gołąbki same lecą do s. 228, ISBN 978-83-08-05204-4 gąbki”. I kiedy już nie są w stanie nic zaoferować tak zwanej publiczności, naNA CMENTARZU MONTMARTRE W PARYżU wet urody czy umiejętności sikania w dal, to chociaż są w staWIDZIAłAM NAGROBEK, NA KTóRYM NIE MOGłAM ZNALEźć IMIENIA nie zapłacić robieniem z siebie debila — przyciąganie uwagi I NAZWISKA POChOWANEGO, ALE NA KTóRYM BYłO WIELE ZDJęć jest dla nich takim narkotykiem, że są gotowe odbierać sobie I NAZWISK SłAWNYCh LUDZI, KTóRYCh ON ZNAł. godność na wizji tylko po to, żeby na nich patrzono. Mam przynajmniej paru znajomych, którzy podczas jednego Ale wróćmy do piosenkarek i aktorek zajmujących się byciem spotkania ze mną potrafią piętnaście razy na godzinę powtafotografowanymi, bo wydaje mi się, że bardzo ważne jest to, że rzać głośno moje nazwisko, jakby to była nieodłączna część, przecież większość z nich w ogóle nic nie tworzy. Nazywa się je a może nawet podstawa przyjemności spotkania się ze mną. Te artystkami, ale one po prostu umieją w jakiś sposób śpiewać, znajomości są czasami bardziej wartościowe, czasami mniej, dostają wyprodukowaną muzykę i teksty kocham cię, kocham czasami są na tyle fajne czy ciekawe, że je podtrzymuję, chociaż z fabryki piosenek albo deklamują jakieś dyrdymały w serialach. wiem, że w dużej mierze polegają na tym, że moje nazwisko Podtrzymują swoją „sławę” chodzeniem na eventy, zmieniabrzmi tak, a nie inaczej. niem partnerów, chudnięciem, tyciem. I udzielają całkiem poAle myślę, że jest też dużo osób, które zajmując się tworzeniem, ważnie wywiadów do „Vivy”: Wtedy wysłałam mu esemesa, a on pozostają otwarte, których ego wcale nie jest przerośnięte, w niodpisał, że do mnie jedzie. Zjedliśmy pizzę i wypiliśmy po kieliszku czym nie przeszkadza, nie zasłania im drugiego człowieka, konwina. takt z nimi nie jest utrudniony, są interaktywni… One chyba muszą uważać, że to jest dla ludzi ciekawe. Ale o ile u dwudziestopięcioletniej dziewczyny brak dystansu MYśLISZ, żE TO WYNIKA Z ChARAKTERU, WYChOWANIA, SZCZęśCIA? BO do siebie może być jeszcze w jakiś sposób wybaczalny, to już SAMA POWIEDZIAłAś, żE PRZEROST EGO MOżE WYNIKAć ZARóWNO u pięćdziesięcio-, sześćdziesięcioletniego mężczyzny z dyskuZ DOCENIENIA, PRZECENIENIA, JAK I NIEDOCENIENIA. towanym dorobkiem artystycznym jest kompromitujący. Kiedy Nie wiem. Często sytuacja ogromnego sukcesu jest bardzo rytaki pan godzinę dobiera pierścionki, to jest bardzo mało estezykowna, to jest grupa podwyższonego ryzyka, ale artysta nietyczne. Poznałam artystów, którzy są egotykami, ale są tak zaindoceniony też przecież jest narażony. teresowani swoją twórczością, że ich miłość własna schodzi na drugi plan, bo najważniejsze są praca, obserwowanie świata, POZA TYM NAWET SUKCES MOżE SIę łĄCZYć Z POCZUCIEM pewna drapieżność na sztukę. To jest w porządku. Ale poznaNIEDOCENIENIA. MOżESZ ODNIEść WIELKI SUKCES I MIEć POCZUCIE, żE łam też ludzi, którzy wszystko, co robią, robią wyłącznie po to, MOGłABYś OSIĄGNĄć JESZCZE WIęKSZY. JESTEś NAJBARDZIEJ ZNANĄ żeby budować swoją potęgę, swój prestiż, pozycję, świetność. PIOSENKARKĄ W POLSCE, ALE ChCESZ BYć NAJBARDZIEJ ZNANĄ Ich działalność jest przedsiębiorstwem generującym samozaPIOSENKARKĄ NA śWIECIE. chwyt — jakiekolwiek niepowodzenia podkopują tę konstrukAlbo w kosmosie! Tak, to jest dość niejasne, poza tym wydaje cję, ten tort, którym jest ich życie. mi się, że podobnie jest z pieniędzmi — nie ma nic złego w by-
Nr 8 [255] sierpień 2013
N O W A
BO TU PRZEChODZIMY DO INNEJ KATEGORII — NIE MóWIMY JUż O TWóRCACh, KTóRZY
K S I ą Ż K A
31
N O W A
K S I ą Ż K A
32 ciu bogatym, pod warunkiem że te pieniądze nie zasłaniają ci drugiego człowieka. Jeśli one cię nie odgradzają, nie obmurowują, jeśli nie stajesz się śmieszny, nie tracisz proporcji i obiektywnego obrazu rzeczywistości — to jest w porządku. Dopóki pieniądze są środkiem, a nie celem, jest okej i wydaje się, że z ego może być tak samo — dopóki nie siedzisz z drugą osobą i nie patrzysz ciągle na zegarek i na komórkę, czy nikt inny (bardziej znany!) do ciebie nie dzwoni, to jest to tylko kwestia estetyczna.
NIE WIEM, CZY TEż TO ZAUWAżYłAś, ALE W OGóLE Z DZWONIENIEM JEST CORAZ GORZEJ, CORAZ TRUDNIEJ, W ZASADZIE SIę NIE DZWONI, TYLKO PISZE ESEMESY.
To prawda — dzwonienie staje się zbyt intymne, zbyt obligujące. To nasuwa refleksję o tragedii wielu miliardów niezużytych darmowych minut w Polsce i na świecie! Ja raczej nie dzwonię, bo wydaje mi się, że jeśli zadzwonię, to będzie z mojej strony narzucanie się komuś, wieszanie się na kimś. Rozmowy przez telefon są coraz częściej zarezerwowane dla rodziny.
ZDARZYłO MI SIę, żE SZłAM GDZIEś Z KIMś, KTO MIAł WYCISZONY
A PARę LAT TEMU ROZMOWY PRZEZ TELEFON BYłY CAłKIEM NATURALNE.
TELEFON, ROZMAWIALIśMY I NAGLE TA OSOBA ODEBRAłA WIBRUJĄCY
KONTAKT MIęDZYLUDZKI STAJE SIę CORAZ BARDZIEJ ZAPOśREDNICZONY,
TELEFON I NIEPOSTRZEżENIE Z ROZMOWY ZE MNĄ PRZESZłA NA
PARę RAZY JUż SIę SPOTKAłAM Z TYM, żE ROZMAWIAM ZE ZNAJOMĄ I ONA
ROZMOWę PRZEZ TELEFON.
SIę DZIWI, żE NIE ZNAM JAKIChś FAKTóW Z JEJ żYCIA, MóWI: PRZECIEż
I tak wydaje mi się, że ty masz dużo większą wyporność na osoby z przerostem ego, u mnie to od razu blokuje interakcję, co pewnie też wynika z mojego ego — to znaczy, że potrzebuję więcej od drugiej osoby, więcej zainteresowania, jakiegoś wychylenia się do mnie. Nie będę stać i patrzeć, jak ktoś upaja się samym sobą, bo chcę, żeby też trochę upajał się mną! (śmiech) Ale to pewnie wynika także z nieufności. Kiedyś słyszałam, jak Kasia Nosowska nazwała to daniem jej sera na pierogi, ja też tak czuję, że potrzebuję trochę więcej zainteresowania, ktoś musi do mnie wyjść, okazać mi sympatię, inaczej nie wejdę w znajomość. To jest zresztą ciekawe zagadnienie — w jaki sposób fakt, że ja nigdy sama nie proszę do tańca, że ktoś mnie musi poprosić, konstruuje moje życie. Z tym łączy się też to, że ja nie znoszę sytuacji, w której ktoś udaje, że ze mną rozmawia, a jednocześnie pisze posty na Facebooku… ROZMAWIASZ Z KIMś PRZEZ TELEFON I SłYSZYSZ STUKOT KLAWIATURY.
Zauważ, że zabawa telefonem, bezustanne wysyłanie esemesów i jedynie pozorowanie obecności to bardzo namacalny i realny przejaw kryzysu rozmowy. Często jest dziś tak, że niby rozmawiasz z kimś, ale czujesz, że on jest za szybą — albo myśli o czymś innym, albo spogląda na ekran telefonu, mówiąc: aha, ehę, a realnie go nie ma. „Rozmawia” z tobą z jakiegoś pragmatycznego powodu, ale nie wymienia energii umysłowej. Albo ktoś przychodzi do ciebie do domu, szyje nogą, rozgląda się: fajnie tu, ale można by być gdzieś indziej, może gdzieś jest lepiej… Ostatnio byłam u znajomych na kolacji — przy stole siedziało pięć osób, trzy z nich miały na stole iPhony i na bieżąco kontrolowały Facebook i Twitter, i jednocześnie uczestniczyły w rozmowie, jadły, paliły. To było patologiczne. W końcu wszyscy razem poszliśmy na inną imprezę, do kogoś innego, bo tam mogło być lepiej. Wydaje mi się, że trzeba jak najwięcej energii inwestować w bycie tam, gdzie się jest, z tym, z kim się jest.
PISAłAM O TYM NA FACEBOOKU, AhA, NIE CZYTASZ… WIęC NIE MA PO CO GADAć, MOżNA POCZYTAć O SOBIE NAWZAJEM NA FACEBOOKU.
Wiesz, tak sobie o tym myślę, dzisiaj o tym rozmawiamy, jeszcze się dziwimy — jest czerwiec 2012, ale być może w 2013 roku, kiedy ta książka wyjdzie, to wszystko będzie już normą, kompletną oczywistością? Taki kontakt międzyludzki może będzie oczywisty — za parę miesięcy powinnyśmy być może ogłosić tę książkę na Facebooku jako wpis? TY JESTEś W TYM WSZYSTKIM DOść ANALOGOWĄ OSOBĄ — NIE PASJONUJESZ SIę TEChNIKĄ, NOWYMI MODELAMI TELEFONóW, NIE PROWADZISZ BLOGA.
Mam ciągle nokię 123, z ekranem, na którym już prawie nic nie widać. Hmm, wydaje mi się, że w tej chwili to jest jedyna taktyka, jaką można obrać, że niebycie na Facebooku, nieposiadanie iPhona to jest potencjał, inwestycja. Także w tym sensie, że nie możemy przewidzieć, co stanie się z tymi wszystkimi danymi, które tłoczymy do systemu. Nie zdajemy sobie sprawy, jakie to niesie za sobą zagrożenia. Kojarzy mi się to z 1984 Orwella — kiedyś płacono ludziom, żeby szpiegowali innych, a teraz ludzie dobrowolnie szpiegują sami siebie, dobrowolnie dokumentują każdy swój krok. Stoi za tym system — ja w każdym razie mam tę Orwellowską wizję z tyłu głowy. Jesteśmy rozproszeni, niezdolni do generowania uwagi… MASZ RACJę — NAJMNIEJSZĄ JEDNOSTKĄ NIE JEST ZDANIE, ALE SłOWO NAPISANE BOLDEM.
Hasło i slogan — proste bodźce. Kończąc, wydaje mi się, że kiedy ludzie są tak rozproszeni, tak niezdolni do koncentracji, stają się bardzo łatwym obiektem manipulacji. Przez te wszystkie kanały komunikacji, konta, esemesy wycieka nam dusza. Puści, jałowi, pozbawieni relacji, generujemy większe zyski: więcej zarabiamy, więcej chcemy, więcej wydajemy. POWIEDZIAłAś O SZPIEGOWANIU SAMEGO SIEBIE, MNIE SIę WYDAJE, żE ONO MOżE WYNIKAć TEż Z TEGO, żE KIEDY SAMA JESTEś SWOIM WłASNYM
TO NIE JEST JAKAś ODKRYWCZA MYśL, ALE FACEBOOK, SKYPE ITD. — CZYLI
PAPARAZZO, MOżESZ POCZUć SIę GWIAZDĄ, W DODATKU SAMA TYM
NARZęDZIA, KTóRE MIAłY SłUżYć ULEPSZENIU KOMUNIKACJI
ZAWIADUJESZ: WłAśNIE KUPIłAM SZPARAGI — PIęTNAśCIE OSóB „LUBI
MIęDZYLUDZKIEJ — W REZULTACIE JĄ KASUJĄ, BO KIEDY MASZ PIęCIUSET
TO”.
„PRZYJACIół”, TO W ZASADZIE NIE MASZ żADNEGO.
Jestem absolutnie przekonana, że trzeba inwestować w analogowe kontakty i w analogowy sposób życia, bo los Facebooka i tych efemerycznych, opartych na „lubię to” relacji, emocji
„Twój telefon ma wszystkie funkcje oprócz jednej — nie masz do kogo zadzwonić, kiedy jest biednie”, jak w piosence Wdowy.
Nr 8 [255] sierpień 2013
WYSYłAć SOBIE FILMIKI — JAKO ROZMOWę.
Wysyłać sobie filmiki, linki. Niesamowite i apokaliptyczne jest to, że ktoś zawiaduje twoim umysłem, twoimi skojarzeniami, twoją uwagą: myślisz piosenkami, filmikami, linkami, a nie słowami. Nie mam konta na Facebooku, ale potrafię sobie wyobrazić, że to może być przyjemne i ekscytujące, podobnie jak ekscytujące jest czytanie Wirtualnej Polski, bo opiera się na prostych bodźcach, zastrzykach adrenaliny, które wywołują teksty pod tytułem: „Największe piersi na świecie” albo „Potworna zbrodnia: zabiła matka!”. Będąc na wp.pl, jesteś w świecie, który wyłącznie pobudza, podnieca. To jest jak jedzenie z McDonalda — szybko, tanio, dużo, słono. WYDAJE MI SIę, żE TWOJE SKOJARZENIE Z ORWELLEM JEST BARDZO SłUSZNE. KSIĄżKI NA PAPIERZE I ROZMOWY TWARZĄ W TWARZ — MOżE TO JEST OPROGRAMOWANIE CZłOWIECZEńSTWA?
Ile Facebook ma lat? Cztery, pięć? A ja w ostatnich paru miesiącach uzmysłowiłam sobie, jakim ekscesem jest to, że mnie tam nie ma. I że właściwie kiedyś jeszcze czytałam jakieś blogi, jakieś pierdoły, ale w tej chwili już nie mam co czytać w „zwykłym” Internecie, wszystko dzieje się na Facebooku. Widzę, jak ludzie wokół są od tego uzależnieni, jak zaangażowali się w to zawodowo, towarzysko i uczuciowo. Skąd oni biorą na to czas? Ja bez Facebooka mam bardzo mało czasu, a skąd biorą czas ci, którzy są tam ciągle zalogowani i podlinkowują sobie filmiki?
Dorota Masłowska (ur. 1983 w Wejherowie) – jedna z najsłynniejszych pisarek młodego pokolenia, szturmem zawojowała polski rynek literacki. Zaczęła studiować psychologię na Uniwersytecie Gdańskim, następnie przeniosła się do Warszawy, aby studiować kulturoznawstwo. Jej pierwsza książka, „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”, reklamowana jako pierwsza polska powieść dresiarska, spotkała się z bardzo przychylnymi recenzjami Jerzego Pilcha i Marcina świetlickiego oraz promocją Roberta Leszczyńskiego w programie „Idol” i stała się bestsellerem wydawniczym (ponad 120 tys. sprzedanych egzemplarzy), wywołała też jednak wiele kontrowersji. „Wojna...” przyniosła autorce Paszport „Polityki” w kategorii „literatura” oraz nominację do Nagrody Literackiej „Nike”. Została przetłumaczona na wiele języków europejskich. W 2005 roku ukazała się druga powieść Masłowskiej „Paw królowej”, za którą autorka otrzymała Nagrodę Literacką „Nike” za 2006 rok. W 2006 Masłowska opublikowała swój debiutancki dramat „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku”, który został zaprezentowany publiczności w formie próby czytanej w TR Warszawa (dawniej Teatr Rozmaitości). Masłowska pisała felietony do „Przekroju”, publikowane pod tytułem „Dziennik z krainy pazłotka”, oraz recenzje książek do „Wysokich Obcasów”. Od początków swojej twórczości współpracowała też z magazynem „Lampa”. W 2008 roku ukaz7ał się jej najnowszy dramat pt. „Między nami dobrze jest”. Na początku 2009 roku wyjechała (z córką) do Berlina, na roczne stypendium DAAD. (za www.wydawnictwoliterackie.pl)
Formularz prenumeraty «Notesu Wydawniczego» Zamawiam prenumeratę roczną «Notesu Wydawniczego» od numeru …./20…. w cenie 170 zł Zamawiający: ………………………………………………………………………………………………… Adres do faktur: ……………………………………………………………………………………………… Adres do korespondencji: ……………………………………………………………………………………. Jestem płatnikiem VAT, mój numer identyfikacji podatkowej (NIP): ……………………………………. upoważniam firmę Biblioteka Analiz Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie 00-048, ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416, wydawcę «Notesu Wydawniczego», do wystawienia faktury bez mojego podpisu oraz do wprowadzenia moich danych osobowych na listę prenumeratorów. Podpis osoby zamawiającej: …………………………… Zamówienia proszę kierować faksem (22) 827-93-50, drogą mailową: kamila@rynek-ksiazki.pl lub wysyłają formularz na adres: Biblioteka Analiz Sp. z o.o. , ul Mazowiecka 6/8, lok. 416, 00-048 Warszawa. Należność prosimy wpłacać na konto: 55 1020 1156 0000 7302 0008 4921 w PKO BP o/Warszawa z dopiskiem „Notes Wydawniczy prenumerata”.
Nr 8 [255] sierpień 2013
N O W A
i substancji, które się wydzielają w mózgu, kiedy się nimi zajmujesz, jest nie do przewidzenia. Mnie się to wydaje potwornie niebezpieczne i myślę, że niedługo zdolność do rozmowy będzie wielkim potencjałem. Bo zamiast mówić, będziemy naciskać „lubię to”.
K S I ą Ż K A
33
R E C E N Z J E
34 Raja Shehadeh
Obcy w domu Przeł. Anna Sak Wydawnictwo Karakter, Kraków 2012 s. 344, ISBN 978-83-62376-17-9
R
aja Shehadeh to kolejny pisarz, znakomity dokumentalista, zdefiniowany w swoim życiu przez trudną relację z ojcem. Nie może się od niej uwolnić, więc pisze, a pisze właśnie o tym: długoletnich próbach nawiązania łączności z rodzicem, czekaniu na jego uznanie, w ostateczności – chęci wyzwolenia się spod jego wpływu oraz próbie osiągnięcia stanu obojętności i odrębności. Książka Obcy w domu jest subiektywnym spojrzeniem na konflikt palestyńsko-izraelski z perspektywy młodego Palestyńczyka, syna wziętego prawnika oraz aktywnego działacza politycznego, Aziza Shehadehy, brutalnie zamordowanego za zdradę i kolaborację przypisywaną mu przez nacjonalistów. W rezultacie wzywał on do utworzenia rządu tymczasowego i podpisania traktatu pokojowego z Izraelem; opracował nawet tekst deklaracji założycielskiej państwa palestyńskiego. Zrobił więc to, czego inni Palestyńczycy do siebie nie dopuszczali: uznał istnienie Izraela i konieczność porozumienia się z nim. W mediach i świadomości obywateli istniało bowiem przekonanie, że jest to sytuacja przejściowa, a problem za chwilę rozwiąże się sam. Raja urodził się w 1951 roku, czyli zaledwie trzy lata po powstaniu państwa żydowskiego i zajęciu przez Izraelitów Jafy. Jego rodzina, należąca do zamożnej elity miasta, schroniła się wówczas w letnim domu w Ramallah, tracąc całe swoje mienie. Z dzieciństwa pisarz zapamiętał tęsknotę za utraconym światem, która trawiła większość Palestyńczyków i przejawiała się w niekończących się opowieściach o cudach przeszłości. Wykształcenie zdobywał początkowo w kosmopolitycznym Bejrucie, ówczesnym centrum arabskiego życia kulturalnego, gdzie dominowała kultura pozorów. Studiował tam literaturę angielską i w tym języku pisywał długie epistoły do ojca, formą przypominające dzienniki. Bo, jak tłumaczy: wzory relacji, do jakich dążyłem, można było znaleźć jedynie w języku angielskim. udało się, szczerość i otwartość, na jaką obaj się zdobyli, była dla nich zaskakująca, szczególnie w świecie arabskim, gdzie wylewność u mężczyzn nie jest naturalna. Autor nazywa ten czas złotym okresem relacji między nimi. Po przeniesieniu się do Londynu zaczął realizować dwa marzenia – swoje i ojca. Idąc w ślady Aziza, zapisał się na studia prawnicze, które miały mu zapewnić przyzwoitą przyszłość; a z potrzeby intelektualnej dodatkowo wybrał filozofię, przybliżającą go do świata literackiego. W tych dwóch rzeczywistościach, konwencjonalnej i nonkonformistycznej, żył przez większość czasu, a podwójna tożsamość ratowała go od popadnięcia w rozpacz: w dzień był prawnikiem, w nocy pisarzem. Po powrocie do kraju autor „Palestyńskich wędrówek” zaangażował się w działalność polityczno-społeczną, początkowo jako prawnik w kancelarii swojego ojca (gdzie dochodziło do ostrych spięć między nimi), później również jako założyciel organizacji o nazwie Al-Hak broniącej praw człowieka. Będąc w centrum konfliktu, mógł relacjonować na cały świat codzienne wydarzenia. Rozpoczął kampanię przeciwko stosowaniu tor-
Nr 8 [255] sierpień 2013
tur w izraelskich więzieniach, demaskował nadużycia okupanta oraz istniejące obok siebie dwa nierówne systemy prawne, krzywdzące i próbujące w ostateczności unicestwić Palestyńczyków. Jednocześnie aktywnie działał za granicą jako prawnik broniący ich interesu oraz jako pisarz i reportażysta. Obecnie pozostał jedynie przy tym drugim zajęciu. Nie jest to pierwsza książka, i pewnie nie ostatnia, opowiadająca o sytuacjach skrajnych, wręcz beznadziejnych, które bohater traktuje jedynie jako tło konfliktu dziejącego się w domu. W podobnym klimacie pisane były eseje Chorwata, Miljenko Jergovicia, zebrane w tomiku „Ojciec” i opisujące wojnę na Bałkanach. Tytuł książki „Obcy w domu” ma podwójne znaczenie: nawiązuje do sytuacji Palestyńczyków pod okupacją izraelską, regularnego odbierania im ziemi, domów, poczucia bezpieczeństwa i godności oraz konfliktu z ojcem, jakiego autor doświadcza – kolejnego rodzaju tyranii, dla niego chyba bardziej dotkliwego, bo raniącego od środka. [alo] Stanisław Milewski
Życie uliczne niegdysiejszej Warszawy Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 2013 s. 176, ISBN 978-83-244-0319-6
N
igdy nie ukrywałem, że nie przepadam za Warszawą. Jednak z przyjemnością przeczytałem historię rozwoju miasta; historię, która w sposób dosłowny toczyła się na jego ulicach, przekształcając je w prawdziwą europejską metropolię. Rozkwitająca Warszawa, miasto, którego już nie ma. Miasto, które jest atrapą własnej niegdysiejszej świetności. Słowem Warszawa, którą podziwiamy za jej historię. Historia ta to nie tylko martyrologia, to również mozolne budowanie chwały przez codzienną pracę. Prawdziwi bohaterowie Warszawy to ci, którzy stawiali jej domy, budowali ulice i mosty. To dorożkarze i latarnicy, wszyscy bezimienni swoim życiem podobni raczej do pracowitych mrówek niż do podziwianych orłów. W gawędzie Milewskiego nie znajdziemy opisów martyrologicznych wydarzeń, których wiele było w historii stolicy. Znajdziemy sposoby budowania ulic, zasady ruchu drogowego, opisy łamania jego zasad, wreszcie początki miejskiej komunikacji publicznej, by w końcu przejść do tych, którzy żyli na ulicy i z ulicy – handlarzy, żebraków, prostytutek i zwykłych przestępców. Jest więc książka Milewskiego prawdziwą uliczną historią Warszawy, w której to historii najbardziej interesują autora zasady ruchu drogowego i problem korków ulicznych. Czytając mamy wrażenie, jakby chciał on pocieszyć każdego narzekającego na korki i nieprawidłowo parkujących kierowców. 150 lat temu było tak samo, zdaje się mówić Milewski, i ma w tym sporo racji. Również użytkownicy transportu publicznego mogą się poczuć pocieszani książką. Irytujący współpasażerowie zdarzali się i przed stu laty. Czasy się więc zmieniają, zmieniają się technologie, ale ludzie pozostają tacy sami. Prawdziwa jednak wartość książki tkwi w cytowanych artykułach prasowych, zamieszczanych rycinach, ilustracjach i fotografiach. Cóż można dodać więcej? Książka ta zachwyci nie tylko Warszawiaków. [ak]
John Steinbeck
Pastwiska Niebieskie, Złota Czara, Nieznanemu bogu Przeł. Irena Chodorowska, Franciszek Skomski, Andrzej Nowicki Prószyński Media, Warszawa 2013 s. 800, ISBN 978-83-7839-556-0
J
ohn Steinbeck. Samo nazwisko wystarczy za rekomendację. Amerykańskie południe okresu międzywojennego, słoneczna Kalifornia, tygiel kulturowy, wspólny dom gringo i Meksykanów, miejsce, gdzie wyrastały i znikały wielkie fortuny, – to sceneria prozy Johna Steinbecka, mistrza słowa, który opisując zwykłe z pozoru życie, zmuszał do zastanowienia się nad sensem egzystencji. Steinbeck jako pierwszy, tak prostymi słowami, udowodnił, że życie nie składa się tylko z czerni i bieli, że gdzieś są różne odcienie szarości, nikt zaś nie może być absolutnie zły, ani absolutnie dobry. Wznowiony zbiór prozy Steinbecka otwierają historie doliny nazywanej Pastwiskami Niebiańskimi. Klimat, żyzność ziemi, dostępność wody przyciągały ludzi, którzy postanowili ułożyć sobie tam życie. Do pastwisk przybywali ludzie z marzeniami o bogactwie, o założeniu rodziny, szczęściu. Niektóre z planów były bardziej ambitne. Marzenia o założeniu dynastii bezwzględnie przekreśla los, bowiem z losem nie wolno żartować, los postanowi wszystko za nas. Jeśli chcemy więcej od życia niż inni, wystawi nam za to odpowiedni rachunek. Los nie przewiduje taryfy ulgowej dla niezaradnych. Ci, którzy nie potrafią wyznać swej miłości inaczej niż spełniając najskrytsze marzenie ukochanej, też nie osiągną sukcesu. Marzenie bowiem trzeba właściwie odgadnąć. Tylko człowiek, który ponad stan posiadania przedkładał wiedzę, przyjął cios od losu jako szansę i wskazówkę od życia. Tę prawdziwą Kalifornię odnajdujemy znów w kończącym zbiór opowiadaniu „Nieznanemu Bogu”, w którym została przypomniana stara prawda – człowiek sam stworzył sobie Boga; Boga, którego miał się bać i Boga, od którego oczekiwał opieki i ochrony. Cóż zrobić jednak, kiedy Bóg umiera? Zastąpić go? Od kogo wymagać pomocy? Czy nie pozostaje przyjęcie obrazoburczej roli syna bożego? Na to pytanie nikt nie znajdzie prawidłowej odpowiedzi. [ak]
się badacz spotykał, a wreszcie ukoronowanie pracy naukowej, srodze się zawiedzie. Shelley Emiling zainteresowała się naszą noblistką jako kobietą, matką, wreszcie przyjaciółką, godzącą fascynację pracą naukową z życiem osobistym i nie zaniedbującą żadnego z aspektów jakże bogatego życia. Już samo to musi zafascynować nas, dla których doba jest zbyt krótka, a dorobek Marii Curie musi nas zawstydzać. Oto mamy dwie nagrody Nobla, zaangażowanie w udzielanie pomocy medycznej rannym w czasie I wojny światowej, zbieranie funduszy do dalszej pracy naukowej, wreszcie dwie wspaniałe córki, z których jedna poszła w ślady matki, a druga została wybitną dziennikarką. Samą Noblistkę poznajemy w 1911 roku, kiedy to cała Francja sprzymierzyła się w potępieniu jej romansu ze znacznie młodszym mężczyzną. Skandal ten zaowocował odmową przyjęcia do Francuskiej Akademii Nauk i głęboką depresją uczonej. Przeciwko Marii wytoczono szereg pomówień, wypominano jej płeć, sugerowano żydowskie pochodzenie, wreszcie żądano wydalenia z terytorium Francji. Druga nagroda Nobla pozwoliła jej częściowo odzyskać pewność siebie. Na stuprocentową „rehabilitację” w oczach Francuzów noblistka musiała jednak czekać aż do wybuchu wojny, kiedy to zorganizowała ruchome punkty dokonujące prześwietleń rannych. Pomysł Marii uratował niewątpliwie życie wielu żołnierzom francuskim. Książka, co zrozumiałe, nie kończy się na jej śmierci. Wszak autorkę zainteresowała żeńska część „klanu Curie”. Mężczyźni w tym klanie, co z pewnością zachwyci feministki, nie grali według autorki pierwszych skrzypiec nawet gdy ich rola w odkryciach była równorzędna. O ich własnych sukcesach autorka również wspomina jakby przy okazji. Czy ich krzywdzi? Z pewnością nie. Książka Emiling jest bowiem pomnikiem postawionych trzem kobietom – Marii, Irenie i Ewie. Co więcej, każe nam zapamiętać prawdę, którą wszyscy znamy, ale nie wszyscy chcemy pamiętać. Że nawet największa uczona czy dziennikarka nie przestaje być kobietą. [ak]
Dzieci z zaburzeniami łączonymi. Trudne ścieżki rozwoju Red. nauk. Barbara Winczura Oficyna Wydawnicza „Impuls”, Kraków 2013 s. 312, ISBN 978-83-7850-064-3
Shelley Emiling
Maria Skłodowska-Curie i jej córki Przeł. Wojciech Górnaś Muza, Warszawa 2013 s. 312, ISBN 978-83-7758-332-6
O
ficjalny życiorys Marii SkłodowskiejCurie kończy się na przyznaniu jej po raz drugi Nagrody Nobla, życiorys analizowany z naukowego punktu widzenia. Ot, wybitna przedstawicielka świata nauki i dzieło jej życia. Tymczasem sama Maria Curie jest postacią o wiele bardziej złożoną, a jej życie prywatne i ponoblowskie zaangażowanie nie mniej godne podziwu. Jeśli ktoś sięgnie po tę książkę z zamiarem przeczytania kolejnej biografii zawierającej program badań, trudności, z jakimi
A
utyzm, ADHD, zespół Aspergera, schizofrenia… Wystarczy pobieżna analiza spisu treści, by waga problemów, jakie poruszają w książce autorzy poszczególnych rozdziałów, stała się aż nadto zrozumiała. Współwystępujące zaburzenia czy choroby zdecydowanie wpływają na cały proces rozwoju dziecka. Nie tylko dodatkowo go obciążają, opóźniają, ale wręcz deformują jego przebieg i obraz kliniczny. Więcej w nim widocznych zmian regresywnych niż progresywnych na różnych poziomach rozwojowych, pisze we wstępie jej redaktor naukowa Barbara Winczura. Stan służby zdrowia i jej odpowiednie finansowanie powinny być oczkiem w głowie każdej ekipy zasiadającej w ławach poselskich i senatorskich. (mkon)
Nr 8 [255] sierpień 2013
R E C E N Z J E
35
R E C E N Z J E
36 Tomasz Różycki
Tomi. Notatki z miejsca postoju Zeszyty Literackie, Warszawa 2013 s. 224, ISBN 978-83-60046-72-280
W
ilno, rok 1945. Wysiedlani Polacy mogą zabrać ze sobą najwyżej dwie skrzynie z rzeczami. Muszą zmieścić w nich dorobek życia: przeszłość i przyszłość całej rodziny. Dziadek Tomasza Różyckiego zapełnia kufer książkami. Taki wybór nie pozostaje bez echa. Ciężki bagaż ląduje w Opolu, a dziadek nie przestaje zaskakiwać ekscentrycznymi pomysłami: paradoksalnie ten syn rzeźnika zostaje pierwszym dyrektorem odbudowanego po wojnie opolskiego ogrodu zoologicznego; dzikie zwierzęta (m.in. małego tygrysa, orła, sępa, koczkodana, anakondę) początkowo trzyma w mieszkaniu na drugim piętrze. Natomiast uratowana i z trudem przetransportowana biblioteczka stanowić będzie podwalinę życia kulturalnego kolejnych pokoleń. W historii rodziny autor szuka przyczyn swojej choroby, tak bowiem definiuje przymus pisania. Pisarstwo jawi się u niego jako chorobliwa potrzeba wyrażenia swojego niezadowolenia, niezgody na rzeczywistość, buntu, przelania na papier żalu za lepszym światem: okazało się, że jestem chory na tę chorobę, że piszę, i postanowiłem pisać nadal, nadal pielęgnować w sobie tę niedojrzałość, ten antyświat (…) pozostaje nieżyciowy, nieodpowiedzialny, niedostosowany, żenujący. Metaforą tej ponurej codzienności jest Tomi, kresowe miasto nad Morzem Czarnym, obecnie Konstanca w Rumunii, do którego Oktawian August zesłał Owidiusza. Rzymski poeta spędził w nim resztę życia otoczony barbarzyńcami, odizolowany od tego, co najbardziej cenił: dóbr literatury, sztuki, nauki, przyjaciół i żony; stając się symbolem wrażliwości niedającej pogodzić się z prozą życia. Pisania nie zaprzestał, tam właśnie powstał jego zbiór elegii „Żale”. A czego dotyczą żale autora „Dwunastu stacji?”. Kontrastu między światem jego młodości – ubogimi, szarymi czasami PRL-u, broniącymi dostępu do możliwości ziszczenia marzeń, choćby tych o podróżach do miejsc znanych z atlasu geograficznego; a współczesną konsumpcyjną pazernością: krzykliwą tanią nadprodukcją i masową żarłocznością, odbierającą radość z osiągania celu. Niegdyś dzieląca przestrzeń i fizyczne oddalenie skazywały na intelektualną pustynię, na Tomi; obecnie dystans skrócił się na odległość łokcia celującego z tłumu, a ilość i intensywność otrzymywanych raz za razem bodźców zewnętrznych blokuje możliwość odczuwania w pełni przeżytych doświadczeń. Sprawa nie jest do końca przegrana, podobnie jak to było w przypadku repatriacji, choć wymaga dokonywania wyborów niepopularnych, nieraz przypłaconych wyrzeczeniami, oraz zaakceptowania teraźniejszości: zaczął pisać, ponieważ odczuwał żal, chciał odzyskać coś, co – wydawało mu się – kiedyś utracił. Lecz nie odzyskał nic, oprócz poczucia, że utrata jest niemal tożsama z samym życiem i że jest absolutna, a to, co ma, jest niewiarygodnie piękne i pięknieje, pięknieje każdego dnia. „Notatek z miejsca postoju” jest 163; są to teksty pisane w różnym czasie i miejscu, ujęte w rocznym cyklu czterech pór roku, gatunkowo niejednorodne (mamy tu eseje, szkice literackie, biografie, recenzje, krótkie notatki, pojawia się także poezja).
Nr 8 [255] sierpień 2013
Pisarz zebrał je w rodzaj subiektywnego przewodnika po świecie wewnętrznym i zewnętrznym, literaturze i (pop)kulturze, miastach i życiorysach ważnych dla siebie, łapiąc je w siatkę powracających wciąż tematów. Pretekstem były wycieczki zagraniczne i te w przeszłość, a hasłem przewodnim – zwycięstwo kultury nad chaosem. Kultura zwyciężyła. [alo] Alan Furst
Szpiedzy na Bałkanach Przeł. Ewa Penksyk-Kluczkowska Sonia Draga, Katowice 2013 s. 242, ISBN 978-83-7508-701-7
D
ruga – po „Szpiegach w Warszawie” – powieść amerykańskiego pisarza. Nie spotkamy tu dawnych bohaterów, choć przez chwilę zastanawiałem się, czy Furst nie będzie chciał wykorzystać „Polish connection”: Georgios Ivanof, bohater ruchu oporu, którego pomnik stoi w Salonikach, to Jerzy Iwanow-Szajnowicz. Ale choć akcja książki rozgrywa się właśnie w Salonikach, Polacy nie biorą w niej udziału. Costa Zannis, policjant do specjalnych poruczeń, rozszerza zakres swoich zadań – bez porozumienia z przełożonymi, ale z ich cichą akceptacją, a później i praktyczną pomocą, organizuje kanał przerzutowy dla żydowskich uchodźców z nazistowskich Niemiec. Nie jest to bynajmniej łatwe, państwa sąsiedzkie, początkowo neutralne, zaczynają poddawać się presji wywieranej przez Hitlera i stopniowo odcinają drogi ucieczki. Zannis dałby sobie mimo wszystko radę – krąg znajomych, ludzi o podobnych przekonaniach, gotowych wiele poświęcić dla ratowania prześladowanych – gdyby zadań nie komplikowała geografia: Saloniki to ważny port, miasto z historią, a przy tym ulubione miejsce szpiegów z różnych krajów. Furst przedstawia historyczne tło lekko, niejako mimochodem – ot, jakaś rozmowa, wymiana uwag, rzucone cytaty. Pozwala to czytelnikowi poznać zagmatwaną sytuację, jaka panowała w południowych Bałkanach, gdzie polityka przegrywała często z tradycją. Postaci bohaterów – a jest ich niemało, zwłaszcza drugoplanowych – też malowane są oszczędnie, szkicowane raczej, ale wyraźną kreską. Wszystko tu gra, nawet historia odkrytej na nowo miłości nie wydaje się sztuczna. Dobra, nierozgadana powieść, która nie nuży – ani fabułą, ani językiem. [gs] Philip Norman
Szał! Prawdziwa historia Beatlesów Wydawnictwo „Pascal”, Bielsko-Biała 2013 s. 576, ISBN 978-83-7642-193-3
Z
mienili na zawsze oblicze muzyki, tworząc ponadczasowe utwory. Czwórka młodych chłopców, zakochanych w sobie, swojej muzyce, dających ludziom radość i oderwanie się od trosk dnia codziennego. To właśnie opisani przez Philipa Normana Beatlesi. uwielbiani przez jednych, demonizowani przez innych. John Lennon, Paul McCartney, George Harrison i Ringo Starr. Cóż jeszcze można dodać?
Zamierzeniem Philipa Normana było spisanie pierwszej pełnej historii zespołu – każdego z jego członków, od kołyski aż po grób. Historia Beatlesów będzie więc niepełna, dwóch z nich bowiem żyje i może jeszcze co nieco zdziałać na niwie muzyki. Jednak czy historia Beatlesów zamknięta rozwiązaniem zespołu byłaby pełna? A może należało ją zakończyć śmiercią Johna Lennona? Z pewnością znajdzie się tyle opinii, ilu fanów Beatlesów. Osobiście skłaniam się ku tej, że historia tego zespołu trwać będzie tak długo, jak długo poruszać będzie nas jego muzyka. Książka Normana zachwyci chyba każdego. Zawiera nie tylko historię zespołu i skrywane tajemnice z dzieciństwa jego członków, stanowi nie tylko zapis trudnej drogi, jaką przeszli od hamburskich piwnic aż do komnat królewskich, jest również zapisem zmieniającej się obyczajowości angielskiej lat powojennych. Nawiasem mówiąc, na przebieg tych zmian czwórka z Liverpoolu miała niemały wpływ. Czym jednak byłaby kariera Beatlesów, gdyby nie wszechstronnie uzdolniony i zakochany po uszy w Lennonie Brian Epstein? Czy mogłaby trwać bez menedżera? Za odpowiedź wystarczy nam zestawienie daty śmierci Epsteina i daty rozwiązania zespołu. Z samej książki dowiemy się, kto tak naprawdę był winny rozpadu Czwórki z Liverpoolu, kogo właściwie miał walnąć srebrnym młotkiem dr Maxwell i jak Beatlesi starali się zmienić Savile Row. Sama lektura nie nastraja optymistycznie. Beatlesi stali się ofiarą swoich czasów. Nikt ich nie przygotował na takie reakcje tłumów, nikt nie mówił, jak chronić się przed fankami i jak zachować anonimowość. Tego chłopcy musieli się uczyć na własnych błędach, podobnie jak ostrożnego wypowiadania się dla prasy. Dwudziestolatkowie oszołomieni powodzeniem byli narażeni na wiele pokus. Alkohol, narkotyki i panienki. Skrajności od całotygodniowych imprez po umartwianie się u hinduskich guru. I powszechna świadomość konfliktu w Wietnamie, któremu najlepiej można było się przeciwstawić śpiewając All you need is love… Autorowi książki udało się ukryć swą niechęć do jednego z członków zespołu. Tylko uważny czytelnik zauważy, kogo nie lubi Norman. Nie chcąc nikogo pozbawić przyjemności czytania zapraszam do lektury. Bo Beatlesi byli wielcy. [ak] Ernst H. Gombrich
O sztuce Przeł. opracowanie zbiorowe Dom Wydawniczy „Rebis”, Poznań 2013 s. 668, ISBN 978-83-7510-216-1
„Ocoś jeszcze dodawać? Najpopu-
sztuce” Gombricha. Czy trzeba
larniejsza książka na świecie, która jest wprowadzeniem do świata sztuki i daje solidne podstawy do jej studiowania. Obowiązkowa lektura dla każdego, kto aspiruje do miana intelektualisty. Mówimy często wielka sztuka i wstydzimy się własnych upodobań. Mówimy o tym, że prawdziwą sztukę tworzono w dawnych czasach, a to, co tworzone jest dzisiaj, jest jedynie nowinką jednego sezonu. Czy mamy rację? Erich Gombrich przekonuje, że nie. Nie ma w istocie czegoś takiego jak sztuka. Są tylko artyści. Skoro więc nie ma sztuki, to czymże się zachwyca-
my? Nasz zachwyt skupiają po prostu rzeczy codziennego użytku, te, które kiedyś były niczym innym jak sezonową nowinką. Z tego więc względu sztuka jest niczym innym jak niekończącą się opowieścią – opowieścią, która tworzy się na naszych oczach. W jaki sposób opowieść ta zostanie oceniona przez przyszłe pokolenia, nie zależy już od nas, nie zależy także od tworzących ją artystów. Przyjmując zatem do wiadomości fakt, że nasze gusta nie muszą być wcale plebejskie, jak próbują nam to wmawiać pozujący na znawców snobi, możemy zagłębić się w historię tej niekończącej się opowieści, która zaczyna się w jaskiniach. Taki początek musi ostatecznie pozbawić sztukę mistycznej aureoli czegoś absolutnie doskonałego, przed czym każdy z nas powinien klękać. Tym samym Gombrich bliski jest gombrowiczowskiemu zaprzeczeniu zachwytowi nad poezją Słowackiego. Skoro nie zachwyca, to kierujmy się własnym gustem. Oczywiście Gombrich przekornie dowodzi, że nasze gusta możemy kształtować. W pewnym więc stopniu „O sztuce” je rozwija. Każdy, kto boi się wymyślnego, przeintelektualizowanego języka, będzie książką mile zaskoczony. Gombrich posługuje się językiem na tyle przystępnym, że polecić ją można nawet uczniom ostatnich klas szkoły podstawowej. Nie może być ona jednak jedynym naszym źródłem wiedzy o tej niedokończonej opowieści. Warto ją uzupełniać, nawet w czasie lektury, albumami malarskimi i wizytami w muzeach. Tylko wtedy cel Ericha Gombricha , spopularyzowanie sztuki wśród jak największej rzeszy ludzi, zostanie osiągnięty. [ak]
Współczesna psychologia mediów. Nowe problemy i perspektywy badawcze Red. nauk. Agnieszka Ogonowska i Grzegorz Ptaszek Oficyna Wydawnicza „Impuls”, Kraków 2013 s. 252, ISBN 978-83-7850-163-3
C
o jakiś czas w samych mediach (można by właściwie napisać: w tych samych mediach) wylewa się fala goryczy na ich „spsienie” (chodzi, jak rozumiem, o chodzenie na Bogu ducha winne psy), upadek obyczajów, tabloidyzację, schlebianie najbardziej prymitywnym gustom, gonienie za sensacją itd. Wiele w tym racji – bardzo wiele. Właściwie dokonujemy codziennie coraz większej selekcji oglądanych audycji w TV (coraz mniej interesują mnie dzienniki informacyjne i publicystyka), czytanej prasy, przeglądanych serwisów internetowych. Coraz mniej poważnych, pogłębionych materiałów, a coraz więcej krótkich sensacyjek, epatowania ludzką (najczęściej) krzywdą, wyciągania na światło dzienne brudów, animozji, alarmujących statystyk. Celem nie jest już zaspokojenie intelektualnych potrzeb odbiorcy, a granie na jego emocjach, przykucie go obrazem prostym, ale konkretnym. Publikacja krakowskiego Impulsu analizuje wiele przypadków trendów rządzących dzisiejszymi mediami – zarówno w warstwie rozrywkowej (seriale telewizyjne), jak i komercyjnej (reklamy). (kf)
Nr 8 [255] sierpień 2013
R E C E N Z J E
37
R E C E N Z J E
38 Antoni Libera
Niech się panu darzy Biblioteka Więzi, Warszawa 2013 s.127, ISBN 978-83-62610-42-6
T
o nie jest kraj dla młodych ludzi… To w ogóle nie jest kraj – bo raczej o jego brak, o poczucie kosmopolitycznej bezdomności chodzi Antoniemu Liberze w książce „Niech się panu darzy”. Trzy opowiadania mają różną długość. Pierwszy, tytułowy utwór to impresja, mikroscenka. Druga fabuła „Widok z góry i z dołu” jest nowelką z dwoma kulminacyjnymi momentami na warszawskim Żoliborzu. Spojrzenia „z góry i z dołu” dzieli siedemdziesięcioletni interwał oraz historia kraju. Trzecie opowiadanie zatytułowane „Toccata C-dur” jest fingowanym pamiętnikiem Romana Jasińskiego, prywatnie teścia Libery. Wieloplanowa opowieść na pozór koncentruje się wokół zagadnień muzycznych; twórczych niepokojów, ambicjonalnych rozgrywek – w istocie jest rozprawką filozoficzną. Tę triadę spaja kilka elementów. Zacznę od… końca. Otóż za każdym razem Libera unika wyrazistej puenty – wydarzenia zostają zawieszone, urwane, pozostawiając czytelnika w poczuciu niedosytu. Drugi powracający motyw to obietnica spełnienia. Cud czy iluminacja wydają się blisko, w zasięgu ręki – jednak ostatecznie zrozumienie jakiejś „tajemnicy” rozpływa się w powietrzu, wymyka. I właściwie nie ma wytłumaczenia dla smutku czy rozczarowania, które nękają bohatera. Bo choć jest ich trzech, to podobieństw między nimi wiele. Każdy z nich to dobrze sytuowany, wykształcony człowiek, przedstawiciel zacnych profesji: profesor fizyki; filolog klasyczny; prawnik. Każdy z nich jest stary. Każdy wyemigrował z Warszawy za ocean. I oto po kilkudziesięciu latach wracają (ten pierwszy, fizyk – tylko we wspomnieniu przywołanym telefoniczną pomyłką). Każdy poprzez ten powrót próbuje zrekonstruować dziecięce lub młodzieńcze emocje, pragnienia, nadzieje. Tym ludziom (człowiekowi?) owszem, powiodło się zawodowo i finansowo, lecz nie czują z tego tytułu satysfakcji. Wszyscy trzej są jakoś wyjałowieni i obojętni, jakby pozbawiani głębszych uczuć, lecz za nimi tęskniący. Pierwszemu brakuje Boga i wiary – z racji wychowania; drugi rozmienił na drobne ambitne plany życiowe, wytracił zawodową pasję, wpadł w koleiny nudnej i bezpiecznej rutyny; trzeci zaś – to przypadek rezygnacji ze strachu przed porażką. Porzucił sztukę na rzecz „zwykłego” życia i „pewnej” profesji. Każdy z tych mężczyzn, dobiegając kresu swych dni, nadal w pełni sił intelektualnych, rozlicza się ze swymi wyborami. Każdego nękają wątpliwości co do słuszności podjętych kiedyś decyzji. Każdy czuje gorycz i… ogromny niepokój. Tak jakby pod koniec życia stawali ponownie przez wielką próbą/sprawdzianem. Tylko że tym razem egzaminatorami są oni sami. Może trzeba się spieszyć i żyć do utraty tchu, by zakręciło się w głowie, bo tylko wtedy na końcu przychodzi uspokojenie? – zastanawia się nieudany filolog, który marzył o archeologii. Tę samą nutę rozczarowania, uświadomienia sobie własnej pomyłki nie do naprawienia słychać w „Toccacie…”: I próbowa-
Nr 8 [255] sierpień 2013
łem w ślad za tym zrozumieć własne życie. Na czym właściwie zeszło? Co było jego treścią, którą wyraziłby teraz jeden znak, jeden obraz? I przebiegałem myślami przez ten cały ciąg zdarzeń – przez te wszystkie działania, interesy, podróże, coraz to nowe adresy, hotele, środowiska, chwilowe znajomości, kontakty zawodowe – i nie znalazłem niczego, co byłoby na miarę „muzyka przy fortepianie”. Nie jest to lektura dla młodych? A może właśnie dla nich? Żeby kiedyś nie żałowali… [mm]
Dorota Danielewicz
Berlin. Przewodnik po duszy miasta W.A.B., Warszawa 2013 s. 278, ISBN 978-7747-839-4
P
oprosiłem wydawcę o tę książkę przed kolejnym wyjazdem do Berlina. Pierwszy raz pojechałem do niemieckiej stolicy, gdy w PRL wprowadzono tzw. wkładki paszportowe, umożliwiające – teoretycznie – podróże do wszystkich demoludów. Była to kolejna socjalistyczna bujda, chciałem jechać do Mongolii, ale okazała się krajem równie wtedy niedostępnym co Kuba, Wietnam czy Chiny. A nawet ZSRR, ale tam akurat się nie wybierałem. Ojczyzna zdemokratyzowanych na siłę Niemców stała otworem, wsiadłem więc w pociąg i… Berlin do tego czasu zmienił się ogromnie. Pewnie znalazłbym kwartały czy nawet ulice, po których wtedy chodziłem z niemieckimi znajomymi, ale nie można się temu dziwić – przecież mimo najlepszych chęci nie da się zmienić całego, tak ogromnego i ludnego miasta. Zresztą – po co? Przyjaciele mieszkający do dziś w Köpenick czy Friedrichshain wcale nie mają zamiaru przenosić się w okolice Bellevue, gdzie, przyznaję, pomieszkuję teraz zdradzając dawne znajomości. Dorota Danielewicz, autorka „Przewodnika po duszy miasta”, opowiada o metropolii widzianej i odczuwanej w indywidualny sposób. To wizja z własnego podwórka, mógłbym powiedzieć bez śladu złośliwości – przyjechała do Berlina w 1981 roku, poznawała miasto powoli, zaprzyjaźniała się z oryginałami i szacownymi obywatelami, zdobywała pozycję w lokalnej społeczności. Oprowadza teraz czytelnika po Berlinie niemal za rękę, jak dobra przyjaciółka wciąż namawia go na przerwę w jej lokalnym gnieździe – bo tu dobre sklepy, kafejki, szkoły, deptaki… Ja powiedziałbym, że niejako mimochodem dowiadujemy się o Berlinie, ale nie będzie to prawda (na pewno nie w stu procentach), bowiem mimo krążenia i nawracania do Markus-Platz w dzielnicy Stieglitz, gdzie autorka mieszka, udaje się coś niecoś o mieście dowiedzieć. I nie jest ono bynajmniej miastem przeklętym, jak przedstawia je autorka już we wstępnie – owszem, działo się w nim wiele, ale oby los takie przekleństwo rzucił na Warszawę. Czy książkę Doroty Danielewicz można oceniać? Nie. Jest przedstawieniem subiektywnym. Jako takie nie jest w pełni wiarygodne – autorka stara się opowiedzieć o wszystkim, ale doskonale wie, że to niemożliwe. Patrzę na jej „Berlin” jak na jeden z bardzo wielu portretów tego fascynującego miasta. I tak chyba miało być. [gs]
Bernhard Jaumann
warunkach – rodzina Clemencii to wielokrotny pain in the ass, co ona dostrzega, ale nie jest w stanie przerwać tego związku. Toksycznego z naszego punktu widzenia, co jednak może powiedzieć czytelnik, gdy lektura pokazuje, że to właśnie nieznane nam siły pomagają rozwiązać zagadki?… [gs]
Godzina szakala Przeł. Alicja Rosenau Czarne, Wołowiec 2013 s. 292, ISBN 978-83-7536-513-9
Z
askakująca, inteligentna powieść. Zarówno dzięki bardzo precyzyjnej konstrukcji, jak i formie narracji. Jaumann sięgnął do najnowszej historii odległego regionu świata, czyli południa Afryki. Zuid Afrikaanse Republiek to w pewnym sensie wymarzony teren dla autorów powieści kryminalnych czy thrillerów – tu wszystko mogło się zdarzyć i najpewniej się zdarzyło: każde wykroczenie, każda tortura, zbrodnia, złamanie przepisów. Apartheid był władzą uzurpowaną sobie przez białych, oczywiście w oparciu o prawa boskie – My z racji Boga, zaczynają się preambuły dekretów możnowładców, i tak to, choć bez tych odwołań, musiało wyglądać w ogromnym państwie dawnych Burów. Władzę daje wszak istota wyższa, a kto w to wątpi, nie zasługuje na żadne prawa, zostają mu niewolnicze obowiązki. Zdarzali się – nader rzadko – biali negujący reguły, ba, samą zasadność apartheidu. Anton Lebowski, prawnik z zacnej, bielszej niż persil rodziny osadników w Namibii, był bodaj pierwszą postacią tego społecznego kalibru, która stanęła jednoznacznie po stronie SWAPO, organizacji wyzwoleńczej powstałej w tym kraju w 1960 roku. Wszedł do jej władz, był obrońcą i reprezentantem praw murzynów – i solą w oku władz RPA, uważających go za przeciwnika na tyle poważnego i niebezpiecznego, by wydać nań wyrok śmierci. Wykonany, a jakże, w 1989 roku, przez agentów południowoafrykańskich służb specjalnych, tzw. Civil Cooperation Bureau (co można przetłumaczyć jako urząd ds. Współpracy Społecznej. Pytanie: dlaczego najbardziej bandyckie instytucje zawsze powołują się na ochronę czy bezpieczeństwo obywateli?). Zabójców znamy, choć do czynu się nie przyznają, w związku z czym żyją nadal i mają się dobrze. Ale nie w książce – tu obowiązuje prawo zemsty czy też wymierzenia sprawiedliwości, jak zwał tak zwał. Gdy ginie pierwszy z agentów, policja nie podejrzewa jeszcze starannie przemyślanej i przygotowanej akcji wyrównywania rachunków. Inspektor Clemecia Garises ma jednak wątpliwości, wiele rzeczy budzi jej podejrzenia: brak dokumentacji, wyczyszczenie akt, niechęć do składania zeznań, milczenie dawnych przyjaciół. W śledztwie przeszkadzają jej dodatkowo panujące uprzedzenia – kto z Burów zechce rozmawiać z murzyńską policjantką? Wyjątkowo nie chcę zdradzać niczego więcej. Namawiam jednak do lektury z dwóch powodów; Jaumann dał w książce własną, acz wielce prawdopodobną wersję wydarzeń – jeśli dokumentacja sprawy nadal pozostanie utajniona, być może „Godzina szakala” będzie traktowana jako interpretacja najbliższa prawdy. Po drugie – styl opowiadania. Zwięzła, wręcz sucha narracja, bez pouczeń i wymądrzeń. Bardzo osadzona w lokalnych
Iwan Sołoniewicz
Rosja w łagrze. Świadectwo brawurowej ucieczki z sowieckiego „raju” u progu Wielkiego Terroru 1937 roku Dom Wydawniczy PWN/Ośrodek Karta, Warszawa 2013 s. 584, ISBN 978-83-7705-316-4
Z
brodnicza twarz bolszewickiego systemu w Rosji opisana przez nieprzejednanego przeciwnika komunizmu, Iwana Sołoniewicza. Książka ta zadowoli nie tylko miłośników historii, ale też wielbicieli powieści sensacyjnych. Opisuje bowiem nie tylko radziecką rzeczywistość lat trzydziestych, ale też sensacyjną ucieczkę z sowieckiego gułagu. Jak rodził się bolszewizm, jak powstawał nowy, radziecki człowiek, jak przebiegał proces przemiany Rosji w rządzone terrorem państwo totalitarne? Na te pytania odpowiada nam w swej relacji prawnik i dziennikarz Iwan Sołoniewicz. Ten monarchista uważał bolszewizm za największe zagrożenie dla Rosji. Rosja pozbawiona spoiwa w postaci cara, rządzona za pomocą strachu, głodu i policji politycznej stała się krajem ludzi tchórzliwych, zastraszonych i zdemoralizowanych. Nie był to kraj, w którym można było normalnie żyć i Sołoniewicz to rozumiał, pragnął wolności i pragnienie to postanowił zrealizować. Pierwsza, nieudana ucieczka zakończyła się skazaniem na wieloletni pobyt w łagrze. Wydawało by się, że to koniec dla Sołoniewicza. Jednak był to dopiero 1933 rok, jeszcze nie nastąpiła żadna zapowiedź Wielkiej Czystki, jeszcze nie było pokazowych procesów i szukania wrogów we własnych szeregach. W dodatku Iwan wraz z synem i bratem nie trafili do łagrów syberyjskich. Bliskość Finlandii dawała nadzieję. Dzięki determinacji, inteligencji, sprytowi i sprawności fizycznej Sołoniewiczom udało się wydostać i trafić do wolnego świata. Z relacją Sołoniewicza wolny świat miał okazję zapoznać się już w latach trzydziestych, czyli na długo przed książkami Sołżenicyna. O ile jednak Sołżenicynowi dano wiarę, o tyle nad Sołoniewiczem zapadła zasłona milczenia. Świat nie był przygotowany na przyjęcie prawdy o totalitaryzmach. Stalin jawił się jako twardy przywódca na ciężkie czasy, a w całej Europie modni byli silni przywódcy. Lata trzydzieste to nie lata demokracji, Sołoniewicz mógł pogodzić się z niepowodzeniem swojej książki lub stać się narzędziem w rękach innego zbrodniczego dyktatora. I chwała mu za to, że instynktownie nie dowierzał Hitlerowi. Zadajmy sobie jednak pytanie – po cóż nam dzisiaj „Rosja w łagrze”, skoro znamy Sołżenicyna? I odpowiedzi będzie zapewne tyle, ilu odpowiadających. [ak]
Panu Markowi Toberze wyrazy współczucia po stracie Ojca składają przyjaciele z redakcji „Notesu Wydawniczego” i Biblioteki Analiz
Nr 8 [255] sierpień 2013
R E C E N Z J E
39
PROMUJEMY O KSIĄ KSIĄŻKI. ŻKI. SK SKUTECZNIE. KUTECZNIE. E www.booksenso.pl w ww.booksenso.pl
numer 2/2013
Wyspa KWARTALNIK LITERACKI
Rafał Wojasiński Adrian Sinkowski Józef Hen
Jan Tomkowski Andrzej Chąciński Julita Malinowska
www.kwartalnikwyspa.pl
Nowa powieœæ Kasi Bulicz-Kasprzak Nr 8 [255] sierpień 2013 • ISSN 2083-7739 • cena 19,90 zł (5% VAT)
W tej ksi¹¿ce przeplataj¹ siê œmiech i ³zy. Taki rodzaj opowieœci lubiê najbardziej. Magdalena Witkiewicz, autorka Ballady o ciotce Matyldzie
PATRONI MEDIALNI:
Ksi¹¿ka dostêpna tak¿e jako E-BOOK
DLA MïODZIEĩY WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR
NAJNOWSZY KRYMINAŁ JOANNY CHMIELEWSKIEJ Patroni medialni: Książka dostępna także jako E-BOOK