Notes Wydawniczy 6-7/2014

Page 1

Sugestywna narracja oraz przepisy na ¦ Ă Ï ä ¦ǡ Ă ¸ ¸ © Ă ¦ ¦ ¦ ¦Ă Ǥ Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014 • ISSN 2083-7739 • cena 19,90 zł (5% VAT)

Książka dostępna także jako e-book

ĆWICZENIA do „Naszego elementarza” Ministerstwa Edukacji Narodowej

PREMIERA 13.08.2014

Nowa seria Wydawnictwa Nasza Księgarnia

Sześć postaci i sześć splecionych z sobą historii. Nikt nie jest tym, kim się wydaje. Autorka wraz ze swoimi bohaterami, zagubionymi trzydziestokilkulatkami, przemierza współczesny świat pozorów. Nowa powieść Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak patroni medialni:

Wydawca MAGAZYN DLA OTWARTYCH NA LITERATURĘ I SMAKI

W listopadzie zeszyty edukacyjne do drugiej części elementarza MEN. Książka dostępna także jako e-book


Wyspa

Eliza, Judyta i Klara.

KWARTALNIK LITERACKI

Każda z nich jest niepokorna… Czy spełnią swoje marzenia wbrew obowiązującym normom społecznym? Pierwszy tom trylogii o wyjątkowych kobietach, których zawiłe losy splatają się w scenerii młodopolskiego Krakowa.

Marek Ławr ynowicz Paweł Potoroczyn proza Stanisław Czerniak Bohdan Zadura poezja

Patroni media lni:

Janusz Drzewucki Michał Jagiełło Wojciech Kaliszewski esej

Barwna opowieść o miłości i sile rodzinnych więzi. Przeczytaj także

Krzysztof Niewrzęda wywiad Mirosław Bańko, Jerzy G órzański, Genowefa Jakubowska-F ijałkowska Ryszard Lenc, Daniel Łyse k, Karol Maliszewski Kazimierz Nowosielski, Ed a Ostrowska, Grzegorz Janusz Ostrow ski, Łukasz Suskiewicz, Mirosław Tomaszewski, Pio tr Wojciechowski

NUMER 2 W SPRZEDAŻY PATRONI MEDIALNI:

kwartalnikwyspa.pl/prenumerata



Fot. Archiwum

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014 ISSN 1230-0624 Cena 19,90 zł (5% VAT) Wydawca: Biblioteka Analiz sp. z o. o. 00-048 Warszawa ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416 tel./fax (22) 827 9350

miesięcznik wydawców księgarzy bibliotekarzy hurtowników i wszystkich zainteresowanych rynkiem książki ukazuje się od maja 1992 REDAGUJĄ:

Kuba Frołow – redaktor naczelny kuba@booksenso.pl

Ewa Zając – sekretariat Ewa_Zajac@rynek-ksiazki.pl tel./fax (22) 827 93 50 AUTORZY NUMERU:

Alistair Brownlee, Jonathan Brownlee, Maria Czarnocka, Tom Fordyce, Kuba Frołow, Łukasz Gołębiewski, Joanna Habiera [jh], Piotr Kofta, Magdalena Mikołajczuk, Tomek Nowak, Grzegorz Sowula, Ewelina Szyszkowska, Paweł Waszczyk PROJEKT TYPOGRAFICZNY:

Artur Jóźwiak a.p.jozwiak@gmail.com KOREKTA:

zespół DRUK:

UNI-DRUK Wydawnictwo i Drukarnia www.uni-druk.pl

Drodzy Czytelnicy, Kanikuła w pełni – z szaf, piwnic i pawlaczy wyciągnęliśmy buty do biegania, rolki, rowery i co tam jeszcze kurzyło się przez te obrzydliwie ciągnące się miesiące. Gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że polskie ulice, alejki i parki zapełnią się biegaczami i rowerzystami, z trudem dałbym temu wiarę. Tymczasem po wielu latach posuchy naród wreszcie się ruszył. Biegamy, jeździmy na rowerach i gramy, w co tylko przyjdzie nam do głowy. Trenujemy! Ba – rywalizujemy ze sobą! O innej sportowej rywalizacji (ale i o szczególnej – bo braterskiej – relacji) przeczytają Państwo w tym numerze „Notesu”. Dzięki uprzejmości wydawcy najpewniej jako pierwsi publikujemy fragment autobiografii dwóch niezwykłych sportowców – wielkich mistrzów triathlonu, Brytyjczyków, Jonathana i Alistaira Brownlee. Gorąco zachęcam Państwa do lektury. To książka nie tylko dla sportowców! To zresztą nie koniec tematów sportowych. Na zakończony niedawno Mundial (i na piłkę nożną w ogóle) z perspektywy księgarskiej lady patrzy Tomek Nowak, drobiazgowo przeglądając i wnikliwie analizując ofertę wydawnictw. A jest ona imponująca – i w nieustającym rozkwicie. Przez strony wakacyjnego „Notesu” przewijają się jednak nie tylko tematy lekkie i przyjemne. Mija właśnie dziesiąta rocznica śmierci Witka Adamca, przez wiele lat publikującego na tych łamach teksty, w których poddawał ocenie medialny (obecny na antenach radia i telewizji – albowiem publikacje prasowe analizowała u nas Basia Kołodziejczyk) żywot książki, a nawet ruchu wydawniczego. Na teksty te czekali niecierpliwie nie tylko Czytelnicy „Notesu” (wśród nich bohaterowie, a zwłaszcza... „bohaterowie” tychże). Czekaliśmy i my, w redakcji, czytając po kolei już na etapie… rękopisu (Autor dostarczał je w postaci odręcznie zapisanych kartek). Śmiało mogę powiedzieć, że tak celnych w opiniach, i zarazem tak ujmująco bezlitosnych w ich wyrażaniu materiałów, nie mieliśmy szczęścia publikować już nigdy później. Witek nie cierpiał amatorszczyzny dziennikarzy i redaktorów, a szczególnie nie znosił obecnych w ich programach megalomanii i samozadowolenia. Tępił i wyśmiewał głupotę. Ci, których choć raz „wziął na warsztat”, truchleli na myśl o kolejnych numerach „Notesu Wydawniczego”. Myślę, że wówczas „taśmy Adamca”, na których nagrywane były wieczorne, a bywało, że i nocne, audycje o książkach, w naszym środowisku miały większą moc niż te, którymi obecnie sycą się media. Oj, miałby dziś Witek używanie... Pozdrawiam Państwa serdecznie,

Tekstów nie zamówionych redakcja nie zwraca. Za treść reklam redakcja nie odpowiada. Numer zamknięto 14 lipca 2014 roku Jesteśmy na Facebooku

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

Kuba Frołow redaKtor naczelny


S P I S

16

T R E Ś C I

3

4

wspomnienie Kustosz Ewelina Szyszkowska

5

targi

18

III Miasteczko Literackie w Szczecinie Maria Czarnocka

7 7

rynek Mezalians kopany Tomek Nowak

12

Główne trendy na rynku wydawniczym Łukasz Gołębiewski, Paweł Waszczyk

16

kronika kryminalna Nie ma to jak corporate spirit Grzegorz Sowula

18

komiks

26

Thriller na ruskim zadupiu Kuba Frołow

21

na świecie W pogoni za Pamukiem Magdalena Mikołajczuk

24

felieton Widelcem po styropianie Piotr Kofta

25

półka żenady Bridget Jones znad Sekwany, czyli mydlimy oczy fartuchem Magdalena Mikołajczuk

26

35

nowa książka Alistair i Jonathan Brownlee oraz Tom Fordyce Płynę, jadę, biegnę

35

książka numeru Nie tylko ładna buzia Kuba Frołow

36

recenzje Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014


Kustosz Ewelina Szyszkowska Witkowi Adamcowi Codziennie rano znikam na końcu najdłuższego korytarza biblioteki. Stopkami odmierzam swoją pracę. Piszę książki o książkach. Przeglądam katalogi pierwszych wydań, studiuję monografie o cymeliach i addenda o ekslibrysach. Z mojej głowy wciąż i wciąż wykwitają bibliografie adnotacyjne. Kiedy pracuję, arabeski ze starych ilustracji tańczą na mojej spódnicy, a arkusz mojej jedwabnej koszuli cicho recytuje nazwy czcionek:…Calibri, Calisto, Candara, Charlemagne, Colonna… Brzegi stron zrastają się z moimi liniami papilarnymi. Moje palce szeleszczą, kiedy nimi poruszam, mój manikiur jest z farby drukarskiej. Guziczki mojego kręgosłupa ustawiają się jak grzbiety woluminów na półce, dyskopatia boli mnie jak źle dobrany format. Kiedy rano przychodzę do pracy, witam się z Kustoszem Ostatniego Działu. Jest to jedyny dział naszej biblioteki, który nie poddał się cyfryzacji. Kustosz skrył się tu, bo – tak jak ja – ma uczulenie na ekrany. (Nie nazwano może jeszcze tej choroby, ale to tylko kwestia czasu. Wielu ludzi na nią cierpi. Najczęstsze objawy to irytacja, duszność, drżenie rąk i dezorientacja. Nie chcesz czasami rzucić tabletem albo roztrzaskać myszkę, a może ściskasz swoją komórkę w poczuciu bezsilności? No właśnie.) W bibliotece mówi się, że jakiś czas temu Kustosz omal nie oszalał, poproszony o zrobienie korekty w Multimedialnej Platformie 2000+. Platforma jest największym osiągnięciem naszej biblioteki. Co rano przemykam koło ekranu z wielopoziomowym systemem nawigacji, biegnę do naszego korytarza i widzę, jak Kustosz siedzi za swoim biurkiem. Jego interesuje w książkach sam tekst: czy jest bezbłędny? Uważam, że to ograniczenie, ale jestem młodszym bibliotekarzem i nie mogę komentować pracy starszych kolegów. W biurku Kustosza ukryta jest popielniczka, do której przez cały dzień strzepuje popiół z papierosa. Łamie w ten sposób wszystkie regulaminy, ale czy mogę o tym komuś powiedzieć? I tak pewnie wiedzą. Siwa otoczka wokół jego biurka przenika przez otwory wentylacyjne. Dla Kustosza nie ma to najwyraźniej znaczenia. On jest zajęty błędami. Wszelkimi błędami. Kiedy korzystam z książek, które on już czytał, na brzegach stronic widzę jego notatki. Zaznacza wszystkie uchybienia. Podwójne spacje.

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

Fot. Marytka Czarnocka

W S P O M N I E N I E

4

Kropki na końcu zdania kursywą zamiast prostymi. Tępi literówki jak myśliwy, najbardziej te, którym brak polskich znaków diakrytycznych. Jeszcze bardziej nie znosi błędów językowych. Kiedy w pięciolecie otwarcia Multimedialnej Platformy 2000+ media odtrąbiły, że to wielki jubileusz, Kustosz skomentował niezwykle uprzejmie: Pozwolą Państwo, że poczekam jeszcze dwadzieścia lat. Czasem docierają do nas wieści o nowych planach. Jak ta, że opracowano i wdrożono system do komputerowej redakcji tekstu. Naciskasz przycisk i pstryk! Komputer sam znajduje i poprawia błędy! System jest na razie w fazie testów, ale już jest dostępny na naszej platformie. Nie będą potrzebni korektorzy i adiustatorzy, tak zachwalają system. Trudno mi oddychać, kiedy to słyszę pierwszy raz. Jak komputer odróżni homonimy? Co z obocznościami? A świadome stylizacje z błędami? Co z tekstami gwarowymi, co z poezją? Patrzę na Kustosza, jak on przyjął tę wiadomość. Widzę, że strzepuje popiół. Uśmiecha się i wraca do czytania. Ołówek drapie papier, jest ostro zastrugany. -- Nie można palić w bibliotece! – nie wytrzymuję. -- Wiesz, czego nie można robić? – zaciąga się papierosem ponownie. I patrzy na mnie bardzo uważnie. – Gadać głupot, moje dziecko. Nie można gadać głupot – powtarza i wraca do pracy. Piszę książki o książkach. Odmierzam paginy mrugnięciami, rzęsy układają się wyjustowane. Moja koszula szepcze: Gabriola, Gadugi, Garamond, Gigi… Obok Kustosz wciąż szuka tekstu bez błędu. Siedzimy na końcu korytarza wielkiej biblioteki. I


III Miasteczko Literackie

w Szczecinie Tekst i zdjęcia: Maria Czarnocka

Lato w wydawnictwach to okres pozornego spokoju i podsumowań. To czas przygotowań do nowych zadań związanych z jesiennymi promocjami, rokiem szkolnym, kolejnymi imprezami targowymi. To czas odpoczynku nie tylko dla wydawców, ale i czytelników. ą jednak miejsca w Polsce, które kanikułę wykorzystują do zdobycia nowych lub zaspokojenia oczekiwań dotychczasowych czytelników. Taką inicjatywą wykazał się Szczecin, w którym trzecia edycja Miasteczka Literackiego zajęła centrum miasta, a dokładnie Plac Lotników, w dniach 27–29 czerwca. Organizacji podjęli się wydawca „Kuriera Szczecińskiego” i Szczecińska Agencja Artystyczna we współpracy z firmami Murator EXPO (organizator wykonawczy) i Targi Książki (partner merytoryczny). Patronat sprawowali Piotr

S

Krzystek, Prezydent Miasta Szczecina, oraz Pomorze Zachodnie. Magnesem przyciągającym do stoisk były spotkania i rozmowy z autorami, możliwość zdobycia autografów oraz kupienia książki w promocyjnej cenie. Zorganizowano więc imprezę o charakterze otwartym i masowym, łączącym formułę kiermaszu z interesującym programem towarzyszącym oraz obecnością popularnych autorów. Dogodna lokalizacja i dobry termin zagwarantowały frekwencję – gośćmi byli zarówno mieszkańcy, jak i turyści.

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

T A R G I

5


T A R G I

6

Dzięki aktywizacji lokalnych środowisk, jak miejski wydział kultury, biblioteka czy organizacje kulturalne, przedsięwzięcie odniosło niewątpliwy sukces. W Miasteczku gościli m.in.: Piotr Adamczewski, Anna Augustyniak, Katarzyna Bonda, Jacek Bonecki, Agnieszka Gil, Barbara Kosmowska, Angelika Kuźniak, Jarosław Molenda, Anna M. Nowakowska, Marek Przybylik, Małgorzata Rejmer, Zdzisław Skrok, Monika Szwaja, Jerzy Tepli, Paulina Wilk i Katarzyna Ewa Zdanowicz. Oferta wydawnicza została tak dobrana, by uczestnicy mogli wybierać między literaturą piękną, obyczajową, podróżniczą, historyczną, dziecięcą i młodzieżową oraz publikacjami związanymi z miastem gospodarzem. Swoje publikacje zaprezentowały m.in.: Bellona, Media Rodzina, Sonia Draga, Nasza Księgarnia, Wydawnictwo Salezjańskie, Zysk i S-ka, Agora, Akapit Press, Impuls, Czarna Owca, Rebis, Kurtiak i Ley, Burda Książki, National Geographic, Iskry, Czarne, Wydawnictwo Literackie, Zakamarki, Ene Due Rabe, Bajki-Grajki, Książkowe Klimaty, Zmowa – Związek Małych Oficyn z Ambicjami, Debit, WNT, dystrybutor gier planszowych i łamigłówek G3 oraz księgarnie ze Szczecina Dąbia i sieć Polanglo. Swój dorobek zaprezentował także Pomorski Uniwersytet Medyczny.

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

Obok namiotów z ekspozycją wydawców znalazła się scena, na której odbywały się spotkania z autorami, wystąpili znani i lubiani artyści i muzycy. Na rodziców z dziećmi czekało miejsce, gdzie pociechy brały udział w różnych zabawach, m.in. animacjach literackich i zajęciach literacko-plastycznych. Sobotni wieczór uświetniła gala wręczenia Nagrody Literackiej dla Autorki „Gryfia”. Laureatką jej trzeciej edycji została Małgorzata Rejmer za tom reportaży „Bukareszt. Kurz i krew” (Czarne). Autorka dostała czek na 50 tys. zł, który, jak powiedziała, pozwoli jej na wymarzoną podróż do Iranu. Sponsorami nagrody są szczecińskie firmy. W Polsce bardzo dużo kobiet pisze i bardzo dużo kobiet czyta, co stanowi ogromny segment rynku wydawniczego. Pomysłodawcy Gryfii postanowili uwypuklić to zjawisko, powiedział Tomasz Kowalczyk – redaktor naczelny „Kuriera Szczecińskiego” i prezes wydającej go firmy, która przyznaje nagrody. Do trzeciej edycji konkursu wydawcy zgłosili 75 książek. To rekordowa liczba. Do ścisłego finału jurorzy zakwalifikowali pięć tytułów. A już w dniach 1–3 sierpnia na Bulwarze Nadmorskim im. Feliksa Nowowiejskiego w Gdyni odbędzie się III Nadmorski Plener Czytelniczy. Relację przeczytają Państwo w kolejnym numerze. Maria czarnocka


R y N E K

7

Mezalians kopany Tomek Nowak

Piłka kopana objawiła swe pełne książkowe oblicze podczas „polskiego” Euro. Czy jednak po ówczesnym zalewie publikacji na ten temat obecną sytuację ocenić można jako „posuchę”? Wydawcy jakby założyli, że mundial w Brazylii nie wzbudzi w polskich czytelnikach takiego zapału. A jednak pokusa była zbyt wielka, żeby tak medialny temat po prostu odpuścić. ajszybciej, bo już wiosną, zaczęły pojawiać się rozmaite poradniki i podręczniki do gry. Wiadomo, czas najwyższy, aby super zagrania poćwiczyć samemu. Potem można własne umiejętności skonfrontować z maestrią na szklanym ekranie. W naszym kraju, którego reprezentacja utrzymuje od lat stały poziom, coraz liczniejsze boiska zajmują raczej oldboje… To paradoksalnie akurat dla wydawców informacja dobra. Starszy nabywca dysponuje większymi środkami finansowymi, ma większe parcie na wnikanie w głąb swej pasji i bardziej szanuje książki. Przynajmniej tak się zakłada. Nieco na oślep, ale podstaw, aby te poglądy podważyć lub potwierdzić brak. Zatem wierząc w pasję, która wyrasta ponad narodowe podziały, wydawnictwo Ibis zaproponowało poznanie arkanów futbolu „Krok po kroku”. A co dalej? Dalej okazuje się, że pozostałe tego rodzaju tytuły to publikacje „odkurzone”, dostępne na rynku już od kilku lat. Tak więc wiara w chęć kopania piłki przez Polaków nie jest aż tak wielka. Na szczęście lepiej wygląda ona na innych polach.

N

Wspomnień czar Mundial to zawsze dobra okazja, żeby przypomnieć trochę historię. Wembley i Anglia, jakieś polskie medale,

niezapomniane chwile... To sentyment, który pomimo spatynowanej przaśności nadal pozostaje żywy. Stąd pewnie biografia „Deyna” (The Facto), przypomnienie postaci Lucjana Brychczego w „Kicim” (Buchmann) i próba strzału największego kalibru – ponowne spojrzenie na ge-

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014


R y N E K

8 czyków Alejandro Sabella do kadry w ogóle nie powołał i tym samym do Brazylii nie zabrał. Jednak nie samym mundialem futbol stoi, więc na rynku już od dłuższego czasu, a właściwie w stałej sprzedaży, są biografie gwiazd największych – Messiego (SQN, Amber, Egmont) czy Ronaldo (SQN). Niemniej wydawcy zawyrokowali, że w Brazylii najjaśniej błyszczeć będzie inna gwiazda. Dwudziestodwuletni Neymar Jr. doczekał się z tej okazji aż trzech (!) pozycji (AHA, SQN i OLÉ). Ciągłość obecnej reprezentacji Brazylii z jej wielkimi poprzednikami spróbowali przedstawić w przeglądowym kompendium autorzy książki „Canarinhos. 11 wcieleń boga futbolu” (Agora). Inni idą jeszcze dalej, ukazując Brazylię jako kraj przesiąknięty piłką nożną na wskroś. Taki portret rysuje „Futbol. Brazylijski styl życia” (Kopalnia). Ta sama oficyna spróbowała zresztą uchwycić fenomen tegorocznego mundialu z polskiej perspektywy w zbiorze felietonów „Kopalnia – Sztuka futbolu”.

Atrakcyjny kąsek niusz Pelego: „Piłka nożna zmieniła świat” (Burda), „Autobiografia” (Amber). Jednak rzeka czasu rwie naprzód i najbardziej liczy się tu i teraz. Tak więc, siadając przed telewizorem, próbując zabawić się w proroka („Kto wygra mecz?), najlepiej odnieść się wprost do „Historii mundialu” (Buchmann). To album, więc bez przesady, naczytać się nie będzie trzeba. Ba! Można sięgnąć po nawet jeszcze bardziej oszczędną „Piłkę nożną” (Arystoteles)! Wnikliwsze, analityczne podejście proponuje „Mistrzostwa Świata FIFA, Brazylia 2014. Oficjalny przewodnik” (AHA). A dla prawdziwych piłkarskich nerdów niesamowitą pomocą w odkrywaniu ukrytych prawideł ukochanej gry będzie „Futbol i statystyki” (Bukowy Las). To już lektura dla wytrwałych, ale zdecydowanie odświeżająca spojrzenie na zieloną murawę i ganiających po niej za piłką „gladiatorów”.

Tropem gwiazd Przestrzenią najbezpieczniejszą jawią się chyba wydawcom biografie. Tych przed mistrzostwami nastąpił prawdziwy wysyp: Pique, Victor Valdes, Gigi Buffon (SQN), Fernando Torres (OLÉ). Jednak i tu zdarzają się kiksy. Strzałem zupełnie chybionym okazało się postawienie na Carlosa Teveza (OLÉ), którego ostatecznie trener Argentyń-

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

Niewątpliwym liderem sektora piłkarskich biografii jest w Polsce krakowski SQN. Co oczywiste, jego sukces nie mógł pozostać niezauważony. Zwłaszcza przez pochła-


Rozmowa z Łukaszem Kuśnierzem z wydawnictwa SQN PRZY OKAZJI MUNDIAlU UKAZAŁO SIę SPORO KSIĄżEK PIŁKARSKICh, AlE TRUDNO MóWIć O ZMASOWANYM

a mnogość tytułów sprawia, że sprzedaż rozkłada się pomiędzy różnych wydawców.

ATAKU WYDAWCóW.

Moim zdaniem jesteśmy jednak świadkami wysypu książek piłkarskich. Już od początku roku pojawiają się tytuły bardziej lub mniej związane z mistrzostwami w Brazylii, a w samym maju i czerwcu wydano ponad dwadzieścia nowych – wśród nich aż dwie biografie Pelego. Co ciekawe, tematem zainteresowały się również oficyny, które na co dzień nie wydają tego typu publikacji. CZY DlA WAS CZAS MUNDIAlU TO CZAS żNIW?

W okresie mundialu widzimy zwiększone zainteresowane książkami piłkarskimi, ale niestety nie można mówić o żniwach. Rynek z dnia na dzień staje się coraz bardziej nasycony,

CZY ZATEM RYNEK PIŁKARSKICh bIOGRAFII JEST W POlSCE NADAl ROZWOJOWY? PRZEZ lATA KRólOWAŁ STEREOTYP, żE NIE…

Jak najbardziej jest to rynek rozwojowy! Brak zainteresowania takimi publikacjami w latach poprzednich wynikał z faktu, że wydawcy nie wiedzieli, jak promować książki sportowe. Prawie każdego dnia pojawiają się nowe gwiazdy, o których wcześniej czy później powstaną książki, a ci piłkarze, którzy kończą karierę, chcą ją podsumować, często poprzez spisanie wspomnień. CO WAS NAJbARDZIEJ NA TYM RYNKU ZASKOCZYŁO, A CO ROZCZAROWAŁO?

Najczęściej jesteśmy zaskakiwani

niające coraz więcej rynku konglomeraty. Widać to po aktywności oficyn takich jak Buchmann czy OLÉ (obie marki należą do Grupy Wydawniczej Foksal, będącej z kolei własnością grupy Empik). SQN trzyma jednak rękę na pulsie. Żeby przebić się na tym obszarze, trzeba „złowić” jakiś naprawdę gorący tytuł, a to już sztuka niełatwa. Pokazują to nieliczne osiągnięcia takie jak „Nie poddawaj się! Lukas Podolski” (OLÉ). Łatwiej stworzyć portret zbiorowy. Dlatego też praktycznie przy każdej większej piłkarskiej imprezie pojawiają się opracowania takie jak „Gwiazdy światowego futbolu” (Alma-Press), „100 najsłynniejszych piłkarzy świata” (Arystoteles) czy „Mistrzowie futbolu” (Fenix). Innym, równie ciekawym tropem biograficznym, są kariery trenerskie. Na tym obszarze z mniej aktywnym ostatnio SQN-em rywalizuje poznański Rebis. Wyławia on prawdziwe piłkarskie smaczki, nie tylko dla koneserów, takie jak „Autobiografia. Harry Redknapp” czy wywiady o tajnikach pracy największych sław trenerskiej ławy „Menedżerowie”. Choć coache klubowi cieszą się wyraźnie większym zainteresowaniem wydawców aniżeli selekcjonerzy

mile. Nie spodziewaliśmy się, że nasze książki mogą sprawiać tyle przyjemności czytelnikom, którzy później angażują się w życie naszego wydawnictwa, podsyłając tytuły, jakie według nich warto wydać i proponują przy tym bezinteresowną pomoc. Rozczarowuje nas natomiast podejście kanałów sprzedaży do tych publikacji. Wiemy, że sytuacja wielu księgarń nie wygląda różowo, ale jestem często niemile zaskoczony brakiem inicjatywy i niechęcią do współpracy, która może przynieść zyski. JAKI JEST ŁĄCZNY SPRZEDANY NAKŁAD NAJWIęKSZEGO WASZEGO bESTSElERA?

Nie chciałbym podawać dokładnej liczby, ale najpopularniejsza książka już jakiś czas temu przekroczyła próg 50 tys. egzemplarzy.

reprezentacji, to właśnie Rebis opublikował w zeszłym roku tyle barwne, co burzliwe wspomnienia Raymonda Domenecha „Straszliwie sam. Mój dziennik”. Wśród trenerów swojej szansy na futbolowy złoty strzał upatrują także inni potentaci rynkowi. Nie przypadkiem przecież nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się „Autobiografia. Alex Ferguson”. W sumie biografie piłkarzy oraz trenerów wskazują, iż okołopiłkarski biznes książkowy na co dzień kręci się właśnie wokół klubów. Nic dziwnego, te widać w mediach prawie non stop, a zachodnie ligi w telewizji są na wyciągnięcie ręki. Stąd też cała seria publikacji o klubach właśnie. Wciąż serca i umysły podgrzewają starcia tytanów, czego efektem jest kolejna już poświęcona im monografia „FC Barcelona – Real Madryt. Wojna światów” (Amber). Przy opadającej trochę fali popularności FC Barcelony na nowo błyszczy sprawdzona marka „Real Madryt” (SQN). Jako że jednak fortuna na pstrym koniu jeździ, warto zdywersyfikować ofertę i poświecić najsłynniejszym europejskim klubom np. całą wielką, wielotomową serię (Buchmann).

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

R y N E K

9


R y N E K

10 Rozmowa z Ireneuszem Szymańskim z Domu Wydawniczego Rebis „PIŁKARSKA” OFERTA REbISU DOTYCZY RACZEJ TRENERóW, A NIE PIŁKARZY. DlACZEGO?

Rebis nie był pierwszy i wszystkie „wielkie piłkarskie nazwiska” zostały już obstawione. Poza tym nam się wydaje, że życie trenera jest ciekawsze! No, chyba że jest się Paulem Mersonem, o czym można przeczytać w „Jak nie być profesjonalnym piłkarzem”… A i kariera trenera trwa zazwyczaj dłużej. Trenerzy są zdecydowanie bardziej interesujący. bOhATEROWIE WASZYCh KSIĄżEK TO NIE SElEKCJONERZY REPREZENTACJI, AlE RACZEJ SZKOlENIOWCY KlUbOWI. PRACA Z KADRAMI NARODOWYMI JEST MNIEJ CIEKAWA?

Tak, z wyjątkiem Raymonda Domenecha, to rzeczywiście trenerzy klubowi. Może dlatego, że ci, o których książki wydaliśmy, to zwykle wielkie osobowości. Z selekcjonerami kadry nie zawsze tak jest. CZY PRZY OKAZJI MUNDIAlU ObSERWUJECIE WZMOżONE ZAINTERESOWANIE TEGO RODZAJU PUblIKACJAMI?

Wszyscy chcieli mieć takie książki w ofercie już długo przed mistrzostwami. Natomiast wzmożonych zakupów przy okazji samej imprezy nie ma. Może trochę większe niż przeciętne. Zresztą, kto i kiedy miałby czytać te książki, skoro codziennie ma trzy, cztery mecze do obejrzenia? A żony i dziewczyny takich publikacji raczej nie czytają. CO JEST WASZYM DOTYChCZASOWYM NAJWIęKSZYM bESTSElEREM?

Zdecydowanie biografia Jose Mourinho („Anatomia zwycięzcy”) z wynikiem 25 tys. egz. Potem „Menedżerowie” i wspomniany już Domenech.

Wiedzy naprzeciw Jakby w odpowiedzi na tę nawałnicę wiedzy o futbolu serwowaną w coraz liczniejszych opracowaniach, pojawiają się publikacje wiedzę tą sprawdzające. Netmedia i Edgard oferują publikacje testowe – „Piłka nożna ekstra quiz” i „Kapitan Nauka. SuperQuiz”. Może to niewiele, ale w dobie internetu i rozmaitych „szybkich quizów” nawet dwa tytuły drukowane cieszą. Tym bardziej, że ten drugi to książeczka dla dzieci.

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014


R y N E K

11 Do najmłodszych odbiorców kierowane są zresztą także inne tytuły, zachęcające do aktywnego spędzania czasu z mundialem. Oficyna Wydawnicza Promocja proponuje rozwijające zdolności manualne wycinanki, a Vemag Verlags stosowne piłkarskie kolorowanki. Również raczej wśród młodych odbiorców ducha kolekcjonerstwa niestrudzenie ożywiać próbuje „FIFA World Cup Brasil” (Panini). Dla czytelników dorosłych pojawiło się kilka książek o zacięciu literackim. Obok wspomnianych już tytułów Kopalni, ambitniejsze spojrzenie na grę z perspektywy pozycji miedzy słupkami umożliwia „Bramkarz, czyli outsider” (Bukowy Las). Również zdecydowanie do czytelnika starszego kierowane są tytuły o ciemnym obliczu futbolu. Choć wszyscy wiedzą o jego istnieniu, jest to temat podejmowany z rezerwą. W ostatnim czasie poruszyły go: „Futbol obnażony. Szpieg w szatni Premier League” (SQN), „Przekręt. Futbol i zorganizowana przestępczość” (Officyna) i „Ja, Kibic” (OLÉ). Niby niewiele, ale i tak książek tego typu jest coraz więcej. W czasie wielkiej mundialowej fety nie wzbudzają jednak wielkiego poklasku. Futbolowe igrzyska w pełnym blichtrze przyćmiewają minusy i to nie jest ich czas.

A piłka się toczy… O tym, że w ostatnim czasie podejście wydawców do książek piłkarskich zmieniło się, nikogo przekonywać nie trzeba. A jednak przy okazji brazylijskiego mundialu widać wciąż powściągliwość. O koniunkturalnej ocenie tego turnieju już wcześniej świadczyły liczne znaki, jak choćby wyjątkowo skąpa liczba rozmaitych dodatków prasowych. Zyskali na tym ci wydawcy książkowi, którzy, jak AHA ze swoim „Oficjalnym przewodnikiem”, podjęli ryzyko. Czy publikacje piłkarskie to w przeważającej mierze literatura marketowa? Prosta, barwna, albumowa konstrukcja wielu z tych opracowań wskazuje, że zdecydowanie tak. Ale nawet jeśli – co w tym złego? Aktywności i próbom nadawania książkom nowoczesnej formy oraz staraniom by dotrzeć do nowych odbiorców pozostaje tylko przyklasnąć. W ostatecznym rozrachunku, po tylu latach, wypełnianie książkami ogromnej niszy wokół wielkich wydarzeń medialno-sportowych stało się normą. Tytułami piłkarskimi, od tak dawna marginalizowanymi przez główny nurt wydawniczy, zajęli się pasjonaci i ci, którzy upatrują w nich dobrej okazji na zysk. Bo skoro futbol to taki ogromny biznesowy tort, to aż głupio byłoby nie uszczknąć z niego nawet kawałka dla siebie, prawda? tomek nowak

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014


Łukasz Gołębiewski, Paweł Waszczyk

Główne trendy

na rynku wydawniczym

R y N E K

12

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

Opublikowany w maju na łamach „Rzeczpospolitej” ranking największych wydawnictw w 2013 roku wzbudził rozmaite komentarze (także na tych łamach). Nim zestawienie to zostanie szeroko omówione w tegorocznej edycji rocznika „Rynek książki w Polsce” (Biblioteka Analiz), publikujemy fragment tej przygotowywanej na jesień publikacji.


o dwóch latach spadków wartości polskiego rynku książki, rok 2013 zakończył się nieznacznym wzrostem, (o 0,4 proc.), osiągając poziom 2,68 mld zł. W obliczu wielu wyzwań i wyraźnych zagrożeń, przed którymi stoi rodzima branża wydawnicza, fakt ten nie napawa jednak przesadnym optymizmem. W dalszym ciągu wzrasta liczba wydawanych tytułów, mimo postępującego zmniejszania średnich nakładów drukowanych pozycji. W 2013 roku wydano 29 710 tytułów (wzrost o 10 proc.), w tym 15 580 pierwszych edycji (wzrost o 16 proc.). Zjawisko to dotyczy zarówno wydawców komercyjnych, aktywnie kształtujących rodzimy rynek, których oferta jest zauważalna w punktach sprzedaży detalicznej, jak i podmiotów, których oferta nie jest w stanie przebić się na otwarty rynek. Olbrzymia w tym zasługa coraz powszechniej dostępnych technologii, które pozwalają tanio i szybko publikować książki, nie tylko zresztą w formie papierowej, bo statystyki dotyczące liczby tytułów dotyczą również pozycji cyfrowych, o ile mają numer ISbN. Według szacunków, nawet ponad jedną trzecią wydawanych w Polsce książek stanowią publikacje niskonakładowe, które w ogóle nie trafiają do ogólnopolskiej dystrybucji. Rozwija się self-publishing, zarówno w formie tradycyjnej, książek drukowanych nakładem autorów oraz cyfrowej. Ten ostatni nurt coraz aktywniej wspierają podmioty z samej branży, przede wszystkim dystrybutorzy epublikacji. Rzetelna analiza liczby rzeczywiście wydawanych tytułów jest o tyle utrudniona, że, zgodnie z wymogami bibliotecznej statystyki, wydania cyfrowe odpowiadające edycjom papierowym powinny mieć osobny numer statystyczny ISbN, co nie każdy wydawca w praktyce stosuje, poza tym, czy rzeczywiście plik odwzorowujący papierowe wydanie jest osobną edycją? Z punktu widzenia czytelnika chyba nie, z punktu widzenia dystrybutora coraz częściej jednak tak, czego dowodem są np. osobne zestawienia bestsellerowych e-booków w sieci Empik. W przypadku modelu, w którym to autor staje się wydawcą, najwięcej traci sama treść – amatorsko opracowana, pozbawiona profesjonalnej redakcji i korekty. Jednak spadek jakości wydawanych książek, zwłaszcza w warstwie edytorskiej, coraz powszechniej dotyczy także komercyjnych, profesjonalnych zdawałoby się wydawców. Tu także bardzo trudno o statystyczne mierniki jakości. Uwzględniając powyższe zastrzeżenia, można ostrożnie szacować, że w latach 2010-2013 liczba profesjonal-

P

nie wydanych tytułów nie wzrosła, lecz zmniejszyła się o ok. 4 proc., podczas gdy łączna liczba tytułów oficjalnie wydanych i opatrzonych osobnym numerem ISbN wzrosła – w zależności od statystyk – o od 22 do ponad 40 proc., a może jeszcze więcej, gdyby ktokolwiek w Polsce rzetelnie liczył wydania cyfrowe i ich osobne formaty (ePub, PDF, Mobi). Na pewno coraz bardziej pilna jest zmiana systemu klasyfikacji wydawanych tytułów, inaczej bowiem dojdziemy do absurdalnych liczb i wzrostów. Łączny nakład opublikowanych w 2013 roku książek wyniósł 112,4 mln egz., co oznacza wzrost o 4 proc. w stosunku do roku 2012. Średni nakład spadł w 2013 roku o 5 proc. – z 3987 do 3783 egz. Niższy nakład, to mniejsze przychody, a w konsekwencji również gorsze perspektywy dla osiąganych zysków. Wydawcy coraz mniej chętnie ujawniają wyniki finansowe, z coraz większym opóźnieniem wypełniają również ustawowy obowiązek przekazywania sprawozdań finansowych do KRS. Z pozyskanych danych widać jednak wyraźnie, że pomimo cięć kosztów, rentowność wydawniczego biznesu spada. Jeszcze kilka lat temu rentowność wydawców książek wynosiła 7–8 proc. rocznie. Obecnie dominują zyski netto na poziomie 4–5 proc., i powiększa się grupa oficyn przynoszących straty lub oscylujących na granicy rentowności. To nie koniec kłopotów branży. Na kurczący się rynek, spadek liczby klientów i wartości dokonywanych przez nich zakupów, nakładają się kłopoty wewnętrzne, jak stale wydłużający się obieg gotówki. W ostatnich latach wydawcy stanęli przed obliczem wzrostu kosztów dystrybucji i wydłużania terminów płatności do ponad 180 dni. W zastraszającym tempie rosną zobowiązania podmiotów dystrybucyjnych (hurtowych i detalicznych) wobec wydawców. Sektor detaliczny zdominowany jest przez biznesowe „kolosy na glinianych nogach”. Fakt, że poważne problemy ze stanem zobowiązań dotyczą większości działających firm, nie pozwala pozbyć się myśli o potencjalnej katastrofie, która wisi nad rynkiem. Analiza tej sytuacji skłania również do refleksji na temat obciążeń jakie spadają na wydawców, czyniąc ten podstawowy sektor rynku książki najbardziej odpowiedzialnym za losy całej branży, ale i biznesowo coraz mniej pewnym. Jak długo wydawcom starczy cierpliwości, i jak wiele razy rezygnować będą z podejmowania skrajnych decyzji w celu odzyskania należnych im środków finansowych? Dziś wyłącznie obawa przed ogólnorynkowymi konsekwencjami wstrzymuje wielu z nich przed składaniem wniosków o ogłoszenie upadłości kolejnych podmiotów hurtowych i detalicz-

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

R y N E K

13


R y N E K

14 nych. Oby jednak konsekwencje nie okazały się tym straszliwsze, im więcej obserwujemy zaniechań w egzekwowaniu praw i należności. W rezultacie owych rynkowych praktyk nastąpiły szybki spadek wartości książki, krótki okres obowiązywania ceny katalogowej, szybkie przeceny. To zjawiska, które w największym chyba stopniu degradują wartość książki w oczach klienta, a tym samym psują rynek. Zdecydowanie zbyt wolno w stosunku do oczekiwań wydawców, rozwija się też rynek publikacji cyfrowych. Choć wartość sprzedaży nadal notuje skokową dynamikę wzrostu, to sprzedaż oferty cyfrowej w dalszym ciągu nie jest w stanie przekroczyć 2–3 proc. ogólnej wartości sprzedaży publikacji poszczególnych wydawnictw. Wciąż dynamicznie rośnie oferta dostępnych e-tytułów, a więc także nakłady ponoszone z tego tytułu przez wydawców, wyraźnie jednak brakuje modeli biznesowych, które pozwalałyby zarabiać na sprzedaży treści cyfrowych przy obecnym wysokim poziomie obrotu pirackimi e-bookami i pogłębiających się problemach z bezpieczeństwem i efektywnością dystrybucji książek papierowych. hucznie zapowiadane na przełomie lat 2012/2013 systemy abonamentowe bardzo wolno pozyskują klientów, co zniechęca kolejne podmioty do inwestycji w ich rozwój. Pomijając segmenty publikacji fachowych oraz edukacyjnych, które rządzą się często odmiennymi prawami, a które również nie są pozbawione własnych problemów, w 2013 roku po raz kolejny okazało się, że rynek publikacji ogólnych, w tym beletrystyki, jest niezwykle płytki, a przez to bardzo podatny na jednorazowe wydarzenia. Choć w zasadzie bardziej uprawniony wydaje się termin uzależniony. Po raz kolejny okazało się bowiem, że pojawienie się na rynku jednego czy dwóch megabestselerów, o rocznej sprzedaży w wysokości 200–300 tys. egz., jest w stanie przesądzić o obrazie branży – przynajmniej z punktu widzenia księgarskiej lady. Stąd przekonanie, że gdyby nie utrzymująca się w 2013 roku megasprzedaż hitowej erotycznej prozy E.l. James przez Wydawnictwo Sonia Draga (ponad 700 tys. egz.), wspomaganej polską premierą najnowszej powieści Dana browna „Inferno” (320 tys. egz.), iluzoryczny wzrost wartości rynku byłby absolutnie niemożliwy. bez wzrostu przychodów w wydawnictwie Sonia Draga sytuacja by się odwróciła, zamiast raportować o 0,4 proc. wzroście., mówilibyśmy o spadku o podobnej wysokości w kategori całego polskiego rynku. A zatem bądźmy ostrożni z jakimkolwiek optymizmem!

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

W 2013 roku brakowało na rynku segmentu, który wyraźnie napędzałby całą branżę i wziął na siebie odpowiedzialność za bardziej znaczący wzrost wartości sprzedaży. W przypadku większości odnotowano wręcz spadki przychodów. Wyjątkiem był segment publikacji edukacyjnych, choć i tu dynamika była znacznie mniejsza od notowanej w 2012 roku, a największe podmioty deklarują wzrost na poziomie 2–3 proc. Jest też już niemal pewne, że był to ostatni rok, w którym sektor ten mógł pochwalić się dodatnią dynamiką przychodów. Dzieje się tak za sprawą polityki rządu i wprowadzenia od 2013 roku podręcznika dla klas 1–3 szkoły podstawowej finansowanego z budżetu państwa. W rezultacie planów MEN, w okresie 2014–2017 bezpłatne podręczniki otrzymają uczniowie szkół podstawowej oraz gimnazjum. Resort edukacji postanowił ponadto przejąć część obciążeń finansowych związanych z wyposażeniem polskich uczniów w podręczniki i inne pomoce edukacyjne. W ciągu najbliższej dekady z budżetu państwa zostanie na ten cel przeznaczona kwota ponad 3,8 mld zł. Z kolei jesienią 2015 roku w ręce uczniów oddane zostaną, także rządowe, bezpłatne podręczniki cyfrowe, co w wymierny sposób jeszcze bardziej ograniczy możliwości biznesowego działania wydawcom komercyjnym. Szacuje się, że w ciągu kilku najbliższych lat z rynku zniknie od 300 do 500 mln zł, co oznacza okrojenie wartości segmentu książki edukacyjnej o nawet 60 proc. Szerzej na ten temat będziemy pisać w dalszej części analizy, poświęconej sytuacji na rynku książki szkolnej. W opinii części środowiska wydawców remedium na branżowe problemy mogłaby stanowić regulacja rynku dystrybucji. Rok 2013 był okresem wytężonej pracy części środowiska, szczególnie firm skupionych w Polskiej Izbie Książki, nad projektem odpowiedniego aktu prawnego. W rezultacie tych starań na początku 2014 roku zaprezentowano projekt Ustawy o jednolitej cenie książki, który zakłada m.in. utrzymanie stałej ceny na nowości wydawnicze przez okres 12 miesięcy od wprowadzenia tytułu do obrotu handlowego oraz ściśle określone warunki polityki rabatowej. Według pomysłodawców ustawa ma pomóc w uporządkowaniu zasad handlowych, a skutkować m.in. wzrostem przewidywalności biznesu wydawniczego oraz ochroną księgarstwa tradycyjnego, które od lat konsekwentnie spychane jest na margines rynku nie tylko przez podmioty sieciowe, ale przede wszystkim przez alternatywne kanały sprzedaży książek, jak: sieci marketów, sieci dyskontowe czy wreszcie internet. Silniejsza pozycja księgarń indywidu-


alnych miałaby w przyszłości zaowocować również większą dostępnością książek, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach. Projekt ma swoich zagorzałych zwolenników, jak i przeciwników, którzy nie tylko opowiadają się za utrzymaniem dotychczasowej swobody gospodarczej w obrocie książkami, ale też przekonują, iż proponowane rozwiązania stoją w całkowitej sprzeczności z biznesowymi realiami. Spór dotyczy przede wszystkim oceny skuteczności, ale także wpływu, jaki na cały rynek ma dominująca obecnie w polityce handlowej tendencja do szybkiego przeceniania oferty wydawniczej i wykorzystywania wysokich rabatów jako podstawowego narzędzia marketingowego wspierającego sprzedaż. W 2013 roku najbardziej jaskrawe dowody takiej polityki dostrzec można było w zachowaniu największych sieci detalicznych, jak Empik czy Matras. Wielu przykładów na poparcie tej tezy dostarcza również internet, w którym roli największego sprzedawcy detalicznego książek nie pełni już żadna z uznanych księgarń internetowych, a serwis aukcyjny Allegro, a nawet czołowi wydawcy za najbardziej efektywny sposób sprzedaży uznają przeceny, które w przypadku zakupów pakietowych, i to tytułów obecnych na rynku zaledwie kilka tygodni, sięgają już 70–80 proc. ceny okładkowej. W 2013 roku największy wzrost przychodów ze sprzedaży odnotowało – drugi rok z rzędu – wspomniane wydawnictwo Sonia Draga (93 proc.). O przyczynach takiego rozwoju oficyny w 2013 roku już pisaliśmy, są to mega bestselery E. l. James i Dana browna. Wzrostem przychodów aż o 85 proc. może pochwalić się wydawnictwo Marginesy, którego edytorski kunszt i biznesowy koncept zaowocował pod koniec 2013 roku inwestycją międzynarodowej grupy wydawniczej bonnier. Debiutantem w tym towarzystwie jest trójmiejska oficyna Novae Res, działająca w oparciu o nowatorski model biznesowy, której przychody wzrosły w poprzednich 12 miesiącach aż o 67 proc. Dynamiczny rozwój stał się również udziałem wydawnictwa Wielka litera. Kierowana przez Pawła Szweda, byłego dyrektora programowego i redaktora naczelnego wydawnictwa Świat Książki, oficyna skorzystała z zapoczątkowanej w 2012 roku mody na powieści erotyczne, a jednocześnie w krótkim czasie wkroczyła do czołówki oficyn prezentujących literacki dorobek czołowych polskich pisarzy współczesnych. Na wyróżnienie zasługują też tempo i styl w jakim przebiega organiczny rozwój krakowskiej oficyny Insignis Media (40 proc. wzrostu przychodów w 2013 roku).

Znacznie wolniej rosły przychody firm wydawniczych, które w 2012 roku imponowały rekordowymi wzrostami, jak SIW Znak czy Wydawnictwo Olesiejuk. W 2013 roku ich przychody wzrosły kolejno o 1 i 5 proc., jednak obie oficyny bez trudu utrzymały pozycje w czołówce. Po pewnej przerwie do dobrej formy wydaje się wracać także Grupa Publicat. Choć firma nie osiąga już przychodów z rekordowego okresu popularności prozy Stephenie Meyer, to 18 proc. wzrostu przy obszernej, niezwykle zróżnicowanej ofercie, daje podstawy do pozytywnej oceny polityki obecnego kierownictwa firmy. Po kilku latach regularnych spadków wzrostem o 3 proc. może pochwalić sie Grupa PWN, której wydawnicza część wciąż poszukuje swojego miejsca na rynku, po bezpowrotnej utracie pozycji niekwestionowanego lidera publikacji referencyjnych. Odnotować należy również fakt, że wprowadzane od kilku lat zmiany w programie wydawniczym i polityce handlowej przyniosły pozytywny efekt, w postaci 14 proc. wzrostu przychodów wydawnictwa Egmont Polska. Po jednorazowym spadku formy w 2012 roku na drogę wzrostów powróciły także oficyny Rebis i Prószyński Media. Z drugiej strony, po raz kolejny znacząco obniżyła sprzedaż firma Tarsago Media Group (wcześniej Reader’s Digest). Spadek przychodów aż o 38 proc. dowodzi, iż z każdym rokiem potencjał sprzedażowy modelu biznesowego opartego na systemie jednorazowej bezpośredniej oferty kierowanej do klienta, realizowanego przez tę spółkę od kilkunastu lat, zdecydowanie się wyczerpał. Wyraźne kłopoty przeżywa także Difin, specjalizujący się obecnie w publikacjach edukacyjnych (spadek o 28 proc.). Taką samą ujemną dynamikę przychodów zanotowało w 2013 roku wydawnictwo Świat Książki. W tym przypadku należy jednak pamiętać, że aktywną działalność operacyjną, wygaszaną na przełomie 2012 i 2013 roku, oficyna, już w nowej formie prawnej, po zmianie właściciela i z nowym kierownictwem, rozpoczęła dopiero w okresie lipiec–sierpień, a zrealizowany do końca roku przychód przekroczył zakładane plany. Zatem z oceną efektów zmian, jakie stały się udziałem firmy dysponującej jedną z najbardziej rozpoznawalnych rodzimych marek wydawniczych, trzeba jeszcze zaczekać. Kilkunastoprocentowe spadki zanotowały w 2013 roku również oficyny takie jak: Siedmioróg, bosz, burda Książki (dawniej G+J Książki), Czarna Owca, czy Media Rodzina. łukasz Gołębiewski, Paweł waszczyk

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

R y N E K

15


K R O N I K A

Fot. Tim Sowula

K R y M I N A L N A

16

Grzegorz Sowula

Nie ma to jak

corporate spirit Grzegorz Sowula zy Hitchcock chciałby sfilmować „Aleksę” Pierre’a Lemaitre? Pewnie tak, sięgał po różne książki. A dlaczego pytam? Bo tak na okładce twierdzi sam Lemaitre, że napisał coś dla Hitchcocka. Nie sprawdzimy, niestety, czy Grubas chciałby z „Aleksy” skorzystać. Można jedynie przypomnieć jego wypowiedź z 1954 roku: Film pojawia mi się w skończonej formie jako odczucie całości. Dopiero potem szukam scenariusza i dostosowuję go do tego, co już mam w głowie. Ale kto go tam wie… Faktem jest, że „Alex” nadaje się do przeniesienia na ekran: wyraziste postaci, zwłaszcza policjantów, niebanalny główny podejrzany (i, jak można oczekiwać, skazany), odpowiednio pokręcona fabuła, nietypowy sposób narracji (krótkie zdania, wszystko w czasie teraźniejszym), żywa akcja, nieprzesadna (w stosunku do innych powieści kryminalnych) doza odniesień do rodzinnych problemów komisarza (zastanawiam się czasem, po jaką cholerę autor serwuje to czytelnikowi; zwłaszcza tu nie widzę specjalnego powodu, żal po utracie żony nie przekłada mi się na sposób prowadzenia śledztwa, nawet jeśli autor

C

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

w pewnym momencie mówi o komisarzu wprost: Ta sprawa pozwoliła mu egzorcyzmować śmierć Irène. A może to ja jestem bardziej cyniczny niż stary gliniarz…). Książkę czyta się więc dobrze – ma nastrój, tempo, narrację prowadzoną z dwóch punktów widzenia, świetnie rozegrane zakończenie (znów policja dała ciała, acz w nietypowy sposób). Tyle że zgrzyta mi kilka rzeczy: cudownym sposobem środek użyty do deformacji bohaterki nie uśmiercił jej, choć inne jego ofiary z życiem nie uszły; wszystkie podejmowane przez nią działania pozbawione są uzasadnienia, które umożliwiłoby czytelnikowi rozwiązanie zagadki – Alex rozważa tysiące spraw, zastanawia się, dywaguje, retrospektuje, ale nic z tego nie przybliża czytelnika do poznania motywów jej postępowania. Można powiedzieć, że taki sposób zawiązania fabuły nie jest wcale zły, stawia na oryginalność, tyle że wolę bardziej klasyczne – tu autor nie sięga po gamoniowatą metodę deus ex machina, by sprawę zamknąć, czyni to znacznie kunsztowniej, zostawiając komisarzowi wszystkie asy. Tak grać nie lubię.


Alex Przeł. Joanna Polachowska Muza SA, Warszawa 2013 s. 348, ISBN 978-83-7758-338-8

Giovanni Cocco, Amneris Magella

Cienie na jeziorze Przeł. Stanisław Kasprzysiak Noir sur Blanc, Warszawa 2014 s. 379, ISBN 978-83-7392-476-5

„Cieniach nad jeziorem” duetu Amneris Magelli i Giovanniego Cocco gra toczy się już zgodnie z regułami gatunku. Miejsce nietypowe – nie, coś takiego nie istnieje, zbrodnia zdarza się wszędzie. A zatem – lokalizacja dotąd nieznana, czyli okolice jeziora Como, teren przygraniczny, ulubiony przez międzynarodowy krąg celebrytów. Jako że państwem sąsiedzkim jest neutralna i bogata Szwajcaria, w obie strony odbywa się nie zawsze legalny ruch – przerzuca się wszystko, od nieistotnych drobiazgów po ludzi. Tak było w czasie wojny, kiedy do Helwecji uciekali zarówno włoscy Żydzi, jak i ich niedawni prześladowcy: faszyści Mussoliniego i Niemcy z okupacyjnej armii. Przypadkowe odkrycie ludzkich kości w ruinach starego domu na zboczu góry sprawia, że komisarz Stefania Valenti musi wdrożyć dochodzenie. I mimo nacisków, by jak najszybciej je zamknąć, stara się dojść prawdy. Zagadka nie jest specjalnie skomplikowana, rozwiązanie przewidywalne, choć mogą zdziwić nas detale. Autorzy podsuwają czytelnikowi tropy, by mógł sam zabawić się w detektywa: wpływowa rodzina, która ukrywa swe wieśniacze korzenie, majątek zdobyty w czasie wojny niezbyt czystymi sposobami, źle ulokowane uczucie. Mogłoby to znudzić, gdyby nie przykuwająca uwagę pani komisarz: samotna matka córki-małolaty, w dobrym kontakcie z ojcem dziewczynki, rezolutna i niezależna, umiejętnie i wytrwale łącząca pracę z rodzicielskimi obowiązkami.To bardzo przekonująca postać, jej upór i determinacja są autentyczne, nie na siłę. Valenti jest mądrą kobietą, umiejętnie korzystającą z niewieścich atrybutów, ale, można mieć wrażenie, nie do końca świadomie, bardzo często wydaje się wręcz nimi zażenowana (rozwijający się wątek romansowy – sympatią pani komisarz jest młodszy od niej o dekadę niemal, co nieco hamuje jej amory). Autorzy wprowadzają kilku jeszcze równie wiarygodnych bohaterów, fabułę opierają na dedukcji, unikają brutalności i dewiacji, nie przyspieszają akcji. Ta książka daje wytchnienie od hi-

W

Malcolm Mackay

Lewis Winter musi umrzeć Przeł. Miłosz Urban Wydawnictwo Akurat, Warszawa 2014 s. 366, ISBN 978-83-7758-609-9

storii coraz bardziej gwałtownych i mocnych, jakie zalewają rynek. askoczeniem jest jednak pewna historia gwałtowna i mocna – „Lewis Winter musi umrzeć” szkockiego autora Malcolma Mackaya. Opowiada o dylematach gangstera, wolnego strzelca (w dosłownym tego określenia znaczeniu). Calum MacLean jest facetem od mokrej roboty, działającym sprawnie, fachowo, najchętniej w pojedynkę – w tym zawodzie ufać można tylko sobie. Stał się już jednak znany, w kręgach zbliżonych do sfer dobrze się o nim mówi. Gdy więc zaufany cyngiel Organizacji musi poddać się medycznym korektom, jego bossowie proponują robotę Calumowi. A ten nie odmawia. Wydaje się to bardzo proste, Mackay prowadzi jednak narrację niczym maturalny test pod hasłem „znajdź dziury w całym”. Bo jedna, i druga strona bacznie się obserwuje, nie ujawnia wszystkiego, przybiera maski, baczy na słowa – Calum za wszelką cenę, a przyjdzie mu zapłacić wcale niemałą, chce zachować niezależność, nie dać się uetatowić, by tak rzec. Staram się regularnie brać zlecenia, nie chcę przesadzić, mówi podczas swoistej rozmowy kwalifikacyjnej. Ale po wykonaniu zadania słucha starego cyngla, który przekonuje go: Cal, oni o ciebie dbają. I dalej będą o ciebie dbali. Nie dzieliłeś się swoim talentem z nikim, teraz nadszedł czas na zmiany. Ale związanie się z kimś nie jest takie straszne. Jeśli masz dookoła właściwych ludzi, to włączenie się do ich grupy jest najmądrzejszą rzeczą, jaką możesz zrobić. Nie ma to jak corporate spirit. Fabuła nie jest ograniczona do handlowych pertraktacji, mamy tu i zabójstwo, i policję poszukującą bezskutecznie mordercy, i grono podejrzanych (świetna partnerka ofiary, młode dziewczę kute na cztery nogi i drące łacha z lokalnych psów), i kolejne starcia. Wszystko podane oszczędnym, surowym językiem, bez ubarwień i przegadania. Skojarzyły mi się matematyczne równania: jeżeli a, to b. I jeśli wywód dobrze przeprowadzony, to i wynik poprawny. Ciekawym kolejnych równań. I

Z

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

K R O N I K A

Pierre Lemaitre

K R y M I N A L N A

17


K O M I K S

18

Thriller

na ruskim zadupiu

Rysunki: Hermann Huppen, scenariusz: yves H.

Stacja 16 Przeł. Wojciech Birek Wydawnictwo Komiksowe, Warszawa 2014 s. 56, ISBN 978-83-64638-20-6

Kuba Frołow

ację miał Wojtek Szot z Wydawnictwa Komiksowego, kiedy zażartował, że „Stacja 16” przypomina mu trochę komiksy sprzed 20, a nawet 30 lat. bo jest coś w warsztacie hermanna archaicznego, znanego z zeszytów z lat osiemdziesiątych. Uporządkowany układ poszczególnych okienek, klasyczne dymki i takaż czcionka w ich środkach, stonowana i świadomie ograniczona do kilku barw kolorystyka – tutaj skutecznie oddająca charakter miejsca, w którym dzieje się akcja… Nie powiem, że dzisiaj takich komiksów już się nie robi i nie powiem, że wówczas tylko takie wydawano. Napiszę natomiast raz jeszcze – zapachniało tradycją. Nowa Ziemia, opustoszały i skuty lodem archipelag na północy Rosji, była przez wiele lat miejscem prób nuklearnych o straszliwej mocy. Czterdzieści lat później wojskowy patrol odkrywa w okolicy nieczynną bazę naukową. Chwilę później baza zaczyna niepokojąco tętnić życiem. Żołnierze dokonali przeskoku w czasie i znaleźli się pośród sowieckich naukowców, którzy dokonują potwornych eksperymentów na ludziach… Tyle na temat treści „Stacji 16” przekazuje jej wydawca. Więcej nie trzeba. Choć recenzenci podobno kręcą nosem na scenariusz autorstwa Yvesa h. (prywatnie syna hermanna), wydarzenia, które dzieją się w opustoszałej bazie, znakomicie nadałyby się na trzymający w napięciu thriller science-fiction, któremu dodatkowego smaku przydałyby specyficzne realia zarówno sowieckiej, jak i postsowieckiej Rosji. bohaterowie – choć na służbie – nie wyle-

R

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014


K O M I K S

19

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014


K O M I K S

20

wają za kołnierz (bez szklaneczki wódki od czasu do czasu byłoby jak w trumnie), zdradzają wyjątkowe umiłowanie do prymitywnych żartów, poniżają młodszych stopniem (Młody, dupa w troki, wyglansujesz mi buty. Postaraj się, żeby się świeciły!). Posługują się przy tym naturalnym językiem (pizdiec, durak, czort wazmi), co tylko nadaje wszystkiemu autentyczności. Ot, proste żołnierskie życie na zakutym lodem zadupiu. Akcja toczy się błyskawicznie i zaskakuje zwrotami (choć – jak zauważył jeden z krytyków – jak na horror „Stacja 16” jest umiarkowanie przerażająca, a jak na SF wtórna aż do bólu.). Nie sposób także odmówić scenarzyście fantazji – przekonujemy się o tym choćby wtedy, gdy jeden z wizytujących stację żołnierzy znajduje słoje z ludzkimi organami w środku. Na jednym z nich, akurat tym z gałkami ocznymi, widnieje nazwisko jego… przełożonego. Pięknie to zostało wymyślone, nie ma co! Komiks wydany został w stosunkowo dużym formacie 240 x 320 mm, więc znakomite (choć niestety nieliczne) prawie całostronicowe plansze hermanna prezentują się imponująco. Kuba Frołow

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014


za Pamukiem Magdalena Mikołajczuk

4213 niedopałków papierosów zajmuje całą ścianę. Na niektórych widać ślady szminki. Przy każdym opis – kiedy i gdzie został wypalony. Tak wita zwiedzających Muzeum Niewinności, które na wzór swojej tak samo zatytułowanej powieści stworzył w Stambule Orhan Pamuk.

N A

W pogoni

Ś W I E C I E

21


rodzinnym mieście noblisty jestem po raz pierwszy, spędzę tu tylko trzy dni, ale chcę nasiąknąć pamukowskimi klimatami na tyle mocno, aby czytając ponownie „Muzeum niewinności” i „Stambuł. Wspomnienie i miasto” nie mieć wrażenia, że liżę ciastko przez szybę. Przepłynę się po Bosforze, zrobię zdjęcia tłustawym kotom, które są wszędzie (jeden wgramolił się na skuter, czarno-biały jak on sam, i pozuje z cierpliwością zawodowej modelki), dorobię się zakwasów w łydkach od chodzenia w górę i w dół stromymi często uliczkami Stambułu, zdrzemnę się (ale tylko przez chwilkę) na zbyt rozwlekłym według powieści Pamuka przedstawieniu i zupełnie przypadkowo poznam człowieka, który ma wiele wspólnego z najsłynniejszym tureckim pisarzem. Z tych wszystkich wrażeń najważniejsze będzie Muzeum Niewinności i nie dlatego, że zdarzyło się jako pierwsze. To jest muzeum skrojone na moją miarę. Wielkie muzea nieco mnie przerażają, jak wysoka góra, na którą bardzo chcę wejść, ale po drodze brakuje tchu, wiedzy i zapału. Natomiast w małym Muzeum Niewinności czuję spokój, bo wiem, czego dotyczą kolejne gabloty, przyporządkowane do każdego rozdziału książki. Pamiętam historię Kemala z zamożnej, wykształconej stambulskiej rodziny, który ma się żenić z dziewczyną ze swo-

W

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014


jej sfery, ale zakochuje się w młodszej, o wiele uboższej kuzynce Füsun. Kiedy ta wychodzi za mąż, Kemal staje się przyjacielem jej domu i przez lata gromadzi przedmioty związane z ukochaną. Stąd niedopałki papierosów, które paliła Füsun w czasie ich spotkań. Stąd staroświecka kasa ze sklepu, gdzie pracowała, i kwiecista sukienka, którą zakładała na lekcje jazdy samochodem. Tysiące drobiazgów, pokazujących życie w Stambule w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku wyszukiwał sam Orhan Pamuk. Są tu meble i zegary, naczynia, radia, pędzle do golenia, butelki po pierwszej tureckiej oranżadzie, grzebyki do włosów i miniaturowe figurki, ale też publikowane w tureckich gazetach zdjęcia kobiet z oczami zasłoniętymi czarnym paskiem, karanych w ten sposób za utratę dziewictwa przed ślubem. Muzeum zajmuje stosunkowo niewielką powierzchnię na trzech poziomach, ale spędzić tu można pół dnia, porównując zawartość gablot z odpowiednimi fragmentami powieści, której egzemplarze w kilku językach są do dyspozycji zwiedzających. Ponad siedemset stron swoje waży, zwłaszcza w samolocie, ale najlepiej przyjść tu z własną książką. Czytnik elektroniczny, choć w podróży błogosławiony, akurat tutaj, w otoczeniu tysięcy znaków przeszłości, wyglądałby niestosownie.

Magdalena Mikołajczuk

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

N A

Mój drugi pamukowski przystanek to stambulski teatr Harbiye Muhsin Ertugrul i polsko-tureckie przedstawienie „Proust–Pamuk–Pamięć”, będące jedną z wielu imprez przygotowanych na sześćsetlecie nawiązania stosunków dyplomatycznych między naszymi krajami. Pierwsza część spektaklu to krótki, malarski, zamglony, prawie niemy film w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego, na podstawie piątego tomu „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta. Trwająca trzy godziny część druga to adaptacja „Muzeum niewinności” w wykonaniu aktorów Teatru Kochanowskiego w Opolu i w reżyserii Turczynki Emre Koyuncuoglu. Film udany, bliski proustowskim klimatom. Przedstawienie – zbyt długie, zbyt konwencjonalne i zbyt dalekie od bogactwa prozy Pamuka. Skoro w teatrze Pamukiem się nie pożywiłam, to może choć nad Bosforem zjem następnego dnia baklawę z pistacjami, którą Kemal kupował dla Füsun? Plan żywieniowy skręca jednak w inną stronę, bo po obejrzeniu wystawy „Przyjazna pamięć, dalekie sąsiedztwo. 600 lat kontaktów polsko-tureckich” w muzeum Sakip Sabanci poznaję szefa tamtejszej restauracji Takira Bayazita. Ten otwarty, wesoły mężczyzna, po wielu latach rzucił pracę w korporacji i otworzył knajpę. Ponieważ restauracja mieści się przy muzeum, Tarik od czasu do czasu wprowadza do menu potrawy inspirowane aktualną wystawą. Do pochylenia się nad polskim jedzeniem początkowo trzeba go było, jak sam przyznaje, namawiać, ale kiedy w końcu spędził parę dni w Warszawie i Krakowie na kosztowaniu naszych potraw i rozmowach z polskimi kucharzami, to pojawiły się efekty w postaci małych polskich flag w karcie dań. W ten sposób zaznaczone są tureckie wariacje na temat ozorka, oscypka, kapuśniaku i suszonych śliwek. Te ostatnie ukryte były w kulce lodów, posypanej mgiełką z chałwy. Kiedy w rozmowie pojawił się wątek stambulskich korków, okazało się, że Tarik samochodu używa tylko w mieście, bo na wyspie, gdzie mieszka, jeździ się konnymi zaprzęgami. Zabrzmiało mi znajomo i tak, bingo! Na tej samej wyspie mieszka Orhan Pamuk. I to był najprzyjemniejszy sposób obchodzenia roku polsko-tureckiego: poplotkować o Pamuku z jego sąsiadem, nad deserem będącym kombinacją smaków polskich i tureckich. A czego dokładnie się dowiedziałam – nie powiem. Mogę tylko z żalem zapewnić, że Tarik okazał się zbyt dyskretny, abym na ewentualnej sprzedaży tych informacji tabloidom zarobiła choć dolara.

Ś W I E C I E

23


Piotr Kofta

Widelcem po styropianie

F E L I E T O N

24 aymond Chandler napisał niegdyś o Dashiellu hammettcie, że przywrócił zabójstwo ludziom, którzy popełniają je nie po to, żeby dostarczyć powieści trupa, lecz z jakichś konkretnych powodów, i nie za pomocą ręcznie kutych pistoletów do pojedynku, kurary czy ryby tropikalnej, ale środkami, które mają pod ręką. Opisywał ich takich, jacy są, i kazał im mówić i myśleć językiem, jakiego zwykle w tym celu używają. O ile pierwsze z tych stwierdzeń wydaje się dzisiaj truizmem, ponieważ czarny kryminał (przynajmniej ten z najwyższej półki) przez ostatnie siedem dekad nie tylko wykreował własne kategorie estetyczne i awansował do rangi sztuki, lecz także dostarczył schematów i skryptów, za pomocą których interpretujemy rzeczywistość – o tyle drugie spostrzeżenie Chandlera, to o mówieniu, myśleniu i języku w powieści kryminalnej, nadal jest odkrywcze. Zdawałoby się, że język to ostatnia z rzeczy, na które zwracają uwagę zarówno twórcy, jak i czytelnicy kryminałów. że liczy się tu raczej dobrze zakamuflowana tajemnica zbrodni, złożona intryga, wiarygodność bohaterów i świata, w którym muszą działać. że kryminałów nie pisze się po to, by odbiorca mógł rozkoszować się piękną frazą, lecz po to, by go przerazić, zaciekawić, wyprowadzić na manowce, a na końcu nagrodzić za wierność albo ukarać za naiwność. A jednak czasami wydaje mi się, że cierpię na rodzaj przykrej dolegliwości, o której zasadniczo nie wypada rozmawiać w towarzystwie – nawet nie z tej przyczyny, że wstydliwa, ale dlatego, że niezrozumiała i ekscentryczna. Otóż, wyznaję z pewnym zakłopotaniem, po prostu nie mogę (nie potrafię, nie chcę) czytać źle napisanych kryminałów. Jest to zresztą główny powód, przez który umyka mi odtrąbiona triumfalnie w mediach nowa fala polskich powieści kryminalnych podbijających świat. Widziałem podobne tytuły i leady w poważnych, opiniotwórczych mediach, naprawdę. Co to znaczy: źle napisany kryminał? Na to pytanie jest wiele odpowiedzi, ale tylko niektóre z nich dotyczą tego, co się wyczuwa instynktownie w trakcie lektury – że tekst, który czytam, sprawia wrażenie, jakby został nieudolnie przełożony z jakiegoś nieistniejącego języka. biorę do ręki „Pochłaniacz” Katarzyny bondy. Nowa królowa polskiego kryminału, Bonda jest jak Nesbø, ale lepsza etc. Tyle blurby i promocja. Przeglądam. Rzecz prezentuje się rzeczywiście imponująco, widać ogrom pracy włożonej we wzniesienie monumentalnego gmachu, zapowiedź intrygi też budzi mój apetyt. Otwieram na dowolnej stronie, łykam parę zdań, parę urywków dialogu. Nie jest dobrze. Próbuję w innym miejscu – wciąż nie jest dobrze, a nawet gorzej. Zaczynam od początku. Po trzydziestu stronach wysiadam. Oddycham z ulgą, że już mam to za sobą. Gdzie leży problem? Trudno orzec. Wiadomo skądinąd, że język literacki nie jest, a nawet nie powinien być odwzorowaniem mowy potocznej. Ale język literacki – i tu autor ma swoje pole do popisu, nawet wówczas, gdy musi zarazem gorączkowo dbać o spójność fabuły – jak kania dżdżu potrzebuje s t y l u. Stylu, który ulokuje tekst w konwencji, zakotwiczy go w kulturze, a przy okazji zamaskuje szwy właściwe konstrukcji każdej powieści kryminalnej, będącej przecież w gruncie rzeczy przemyślnym oszustwem. Owego stylu (czy raczej całego wachlarza stylów) można się nauczyć tylko w jeden sposób: czytając. Zdania w „Pochłaniaczu” – i w setkach innych książek, które nazywam źle napisanymi kryminałami – są jak teatralne rekwizyty udające realne przedmioty. Pretendują do stylu, ale żadnego stylu nie mają, mają co najwyżej nieprzyjemny posmak imitacji. Rzekome ograniczenia polszczyzny nie są tu żadnym usprawiedliwieniem – tłumacze potrafią z niej wykrzesać niesamowity potencjał. ów potencjał jest dostępny dla każdego, kto chciałby pisać dobrze. Problem w tym, że polskich autorów i autorek piszących dobrze, czyli niewywołujących u czytelnika neurotycznych drgawek (pokraczne dialogi działają na mnie jak zgrzyt kredy o tablicę albo szorowanie widelcem po styropianie), da się policzyć na palcach jednej ręki. Może dlatego, że nie trzeba u nas wcale pisać dobrze, by odnieść sukces? I

R

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014


Bridget Jones znad Sekwany, czyli mydlimy oczy fartuchem Magdalena Mikołajczuk iedy otwieram paczkę z wydawnictwa i oprócz książki znajduję jakiś gadżet – zawsze się jeżę. Wychodzę bowiem z prostego założenia, że podobnie jak piękna kobieta nie potrzebuje cekinów i piór, żeby zwrócić na siebie uwagę, tak dobra książka obroni się sama, bez dodatków. Rozumiem mechanizmy promocyjne, gorzej z ich akceptacją. Z rezerwą podchodzę więc także do ochów i achów na tylnej okładce, bo rzadko mają coś wspólnego z zawartością. Tym razem dostałam i gadżet (w postaci… fartucha kuchennego), i fajerwerki zachwytów na okładce. Podejrzewałam więc, że dobrze nie będzie. I miałam rację. „Czego się nie robi dla mężczyzny” Gillesa Legardiniera podobno bardzo dobrze sprzedaje się we Francji, a teraz szturmem podbija kolejne światowe rynki. Tak na marginesie – chciałabym kiedyś zrozumieć, jakimi drogami chadza inwencja twórcza wydawców, tłumaczy czy innych osób decydujących o tym, jak ma brzmieć polski tytuł książki. Niby dlaczego oryginalne „Demain j’arrête” musi być dziwacznie zmienione na „Czego się nie robi dla mężczyzny”, a nie na coś zbliżonego do „Jutro odchodzę”? Tłumaczenia tytułów zasługują na osobny felieton o nieuzasadnionej dziwaczności, a czasem i śmieszności. Przykładów przytaczać tu można moc. Kiedyś prym w tej dziedzinie wiedli tłumacze tytułów filmowych, z „Wirującym seksem” zamiast „Dirty dancing” na czele, ale literatura też swoje sukcesy ma. Ale o tym innym razem. Wracając do książki Legardiniera, jej bohaterka to 28-letnia Julie, pracująca – bez przekonania i satysfakcji – w banku. Niedawno porzucił ją rockman o zgrabnych pośladkach, typ „wiecznego chłopca”, dla którego przerwała studia, bo ktoś przecież musiał zarabiać na życie. Ciągle przydarzają jej się absurdalne przygody, zwłaszcza kiedy stara się nawiązać kontakt z kandydatem na kolejnego narzeczonego. Brzmi znajomo? No właśnie. Taką bohaterkę – niepozbieraną, zakompleksioną producentkę kłopotów – już kiedyś wymyśliła pewna Angielka, Helen Fielding. Postać nazywała się Bridget Jones, a z jej ogromnej popularności kolejni autorzy, w różnych krajach, przez kilkanaście ostatnich lat usiłują wycisnąć, co się da, wymyślając narodowe kopie, najczęściej o wiele mniej udane od oryginału.

K

Julie z „Czego się nie robi dla mężczyzny” ma być Bridget Jones à la française, z croissanCzego się nie robi dla mężczyzny tem na śniadanie i zaLegardinier Gilles Przeł. Marta Olszewska dziwieniem z powodu Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2014 cudzoziemsko brzmiąs. 368, ISBN 978-83-7999-044-3 cego nazwiska sąsiada. Urok Bridget jako postaci literackiej polegał na jej świeżości. Wcześniej żadna inna bohaterka nie pokazała w sposób tak szczery i zabawny, że bycie nowoczesną i niezależną kobietą to nie tylko prawo do seksualnej swobody i pomykania w kosztownych garsonkach na drinka z przyjaciółmi, ale także tęsknota za mężczyzną i dzieckiem, potknięcia w życiu uczuciowym oraz wsłuchiwanie się w to cholerne tykanie zegara biologicznego. Julie nie jest ani tak wyrazista, ani tak zabawna jak Bridget, choć parę jej aktywności może wywołać uśmiech, przyznaję. Kiedy na przykład, naprawiając wtyczkę elektryczną, trzyma kable… w ustach. Albo kiedy, usiłując dowiedzieć się czegoś o nowym sąsiedzie, zostaje unieruchomiona z ręką w jego skrzynce na listy, oczywiście właśnie wtedy, kiedy ów wraca do domu. Takich sytuacji jest dosłownie kilka, w sam raz na krótkie opowiadanie, a nie na ponad 360-stronicową powieść. Budowanie intrygi na podejrzewaniu narzeczonego o kryminalne zamiary – też cieniutkie, bo z happy endem łatwym do przewidzenia od pierwszej chwili. Największy hit lata – tak reklamuje książkę polski wydawca. Powtarzam: rozumiem, że reklama rządzi się swoimi prawami, ale sugerowałabym odrobinę opamiętania. Hitem lata, które zresztą dopiero się zaczyna, ma być kolejna kopia Bridget Jones? We Francji mogła być, bo jest wysoce prawdopodobne, że Francuzi wyparli ze świadomości istnienie Bridget w ramach przekonania, że nic, co angielskie, nie może być dobre. W Polsce nie wróżę tej książce specjalnego sukcesu, ale może się czepiam. Może w powodzi pisania o niczym coś, z czego można wydestylować parę zabawnych scen i dialogów, warte jest uwagi? Na pewno wart zainteresowania jest dołączony do książki fartuch, bo wydrukowany na nim napis „Czego się nie robi dla mężczyzny” doda powagi nawet najbardziej żenującym działaniom kulinarnym. I

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

P ó Ł K A

Ż E N A D y

25


Płynę, jadę, biegnę

Alistair i Jonathan Brownlee oraz Tom Fordyce

N O W A

K S I Ą Ż K A

26

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

Wspomnienia Alistaira i Jonathana Brownlee – jednych z najsłynniejszych triatlonistów świata. Na igrzyskach olimpijskich w Londynie w 2012 roku pierwszy z nich zdobył złoto, drugi – młodszy o dwa lata – brąz. „Płynę, jadę, biegnę,,,” opowiada o drodze Alistaira i Jonathana do mistrzostwa. Pierwszych sportowych doświadczeniach, wzorach i autorytetach, zdobywanych z trudem doświadczeniach, pierwszych startach i wyzwaniach, ale i rozczarowaniach, czy nawet – porażkach.

Prolog ALISTAIR BROWNLEE

Szósta czterdzieści pięć, 7 sierpnia 2012 roku. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się dookoła. Zobaczyłem sufit pokoju hotelowego. Stosy sportowych ubrań porozrzucane na podłodze. Usiadłem na łóżku i spytałem siebie samego, jak się czuję. Jak śpi się w noc poprzedzającą finały igrzysk olimpijskich w ojczystym kraju – dwie najważniejsze godziny życia? Jeśli jest się mną, odpowiedź – co raczej nietypowe – brzmi „znakomicie”. Dwie noce wcześniej po prostu nie mogłem zasnąć. Zgasiłem światło, poleżałem na łóżku pół godziny, włączyłem lampkę, żeby poczytać, i wszystko jeszcze raz od nowa. Za to poprzedniego wieczoru, kiedy do chwili, gdy w londyńskim Hyde Parku zabrzmi sygnał do startu, dzieliły mnie ledwie godziny, nie miałem takich problemów: zasnąłem o dziesiątej wieczór i obudziłem się wypoczęty dziewięć godzin później. W głowie kołatała mi tylko jedna myśl: gdzie się podział cały ten czas? Natychmiast ogarnęła mnie ekscytacja. Nigdy wcześniej nie czułem się tak w dzień wyścigu. Zazwyczaj jesteś zdenerwowany, roztrzęsiony, wmuszasz w siebie śniadanie. Tym razem było inaczej: przepełniało mnie radosne podniecenie. JONNY BROWNLEE

Wyjrzałem przez okno pokoju hotelowego. Kilka białych chmurek płynęło leniwie po błękitnym niebie. Nie będzie lało i nie będzie też upału – zwykła brytyjska letnia pogoda. Doskonale. Jeśli wyścig zaczyna się około południa, nie powinno się jeść śniadania zbyt wcześnie. Włączyłem więc poranne wiadomości na BBC i co zobaczyłem? Reportera stojącego na linii mety z jeziorem Serpentine w tle i trzepoczącymi na wietrze brytyjskimi flagami na pierwszym planie zapowiadającego zbliżający się wyścig – a wszystko to zaledwie 1,5 km od miejsca, w którym siedziałem. Wyjątkowo nie wywołało to u mnie zdenerwowania, które normalnie odczuwałbym w takim momencie. Zamiast tego przeszedł mnie przyjemny dreszcz emocji. Niewiarygodne! To naprawdę odbędzie się tutaj! Nie miałem nic do roboty oprócz odliczania minut. Jak zawsze sprzęt spakowałem już dawno. Butelki z wodą – gotowe. Żele energetyczne – są. Nasze


Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

N O W A

Popatrzyłem na niekończąrowery i pianki miały zostać ce się morze uśmiechniętych dostarczone na miejsce. twarzy; wiwaty dźwięczały mi Półtorej godziny przed starw uszach. Pomyślałem sobie: to tem przeszliśmy spacerkiem najbardziej niesamowite dona drugą stronę ulicy do Hyde świadczenie mojego życia. Parku. Skorzystaliśmy z wejścia dla sportowców, zupełnie spokojni, zupełnie nieświadoALISTAIR mi szaleństwa, które się działo Było strasznie głośno. Później dookoła. dowiedzieliśmy się, że spora Choć do wyścigu pozostaczęść ekipy, która przyjechała ło jeszcze sporo czasu, w Hyde z yorkshire o świcie w dniu wyParku panował nieopisany ferścigu, nie dostała się nawet ment. Wokół trasy kolarskiej w pobliże miejsca, z którego dazebrał się już tłum widzów głęłoby się obserwować rywalizaAlistair i Jonathan Brownlee boki na dziesięć osób, wokół cję. Grupka znalazła miejsce pod oraz Tom Fordyce jeziora Serpentine – na trzyjednym z dwóch gigantycznych Płynę, jadę, biegnę. dzieści. Ludzie siedzieli na ekranów, ale sporo naszych Autobiografia mistrzów triatlonu Przeł. Katarzyna Iwańska, Marta Komorowska drzewach. Przechodziliśmy kumpli nie miało innego wyjGrupa Wydawnicza Foksal, Warszawa, 2014 s. 320, ISBN 978-83-280-1059-8 przez odgrodzony teren, więc ścia, jak tylko wsiąść do samonie widzieliśmy prawie nikochodów i wrócić do domu. go. Byłem trochę zawiedziony: gdzie te tłumy? Oczywiście my sami byliśmy tego wszystkiego Wspaniali angielscy kibice, którzy do tej pory nieświadomi, pochłonięci odliczaniem ostatnich uświetniali Olimpiadę w Londynie, i tym razem nie minut do rozpoczęcia show. Sprawdzaliśmy strefę zawiedli, choć świadomość ich licznej obecności zmian, nasze pozycje i numery stanowisk na platdocierała do nas stopniowo. Do głównego punktu formie startowej. Nieustannie powtarzaliśmy sobie kontroli bezpieczeństwa dojechaliśmy na rowerach. w myślach: „To zwykły wyścig w Hyde Parku, prze– Wszystko w porządku, chłopaki? – spytali młociwko tym samym rywalom co zwykle, z podobnym dzi żołnierze pełniący służbę. – Możecie jechać. sprzętem”. Alarmy zaczęły wyć. Do rowerów mieliśmy przyRuszyliśmy w stronę platformy. Gdy nas zapotwierdzone plecaki – nieotwarte i nieskontrolowawiedziano, ze wszystkich stron jeziora Serpentine ne. rozległa się ogłuszająca fala wiwatów. Niebo się za– Śmiało, śmiało – powiedzieli życzliwie. – Nie chmurzyło; było ciepło, ale nie gorąco. Temperatuprzejmujcie się tym. Tuż za nami jechała drużyna ra wody wynosiła jedynie 19°C, więc obowiązywały z Francji. pianki. Jako doświadczeni pływacy wolimy ścigać – No dobra. Wszyscy zsiadać z rowerów i otwiesię bez pianek, które pomagają zawodnikom słabrać torby. szym technicznie. Spodziewaliśmy się tego jednak Fantastycznie. i byliśmy przygotowani na tę ewentualność. Gdy układaliśmy kaski i buty do biegania w streRuszyliśmy truchtem w stronę naszych stanowisk fie zmian – do której przybiegniemy po pływaniu, na skraju platformy po prawej stronie. Spryskać a potem znów po jeździe na rowerze – uświadomitwarz wodą, naciągnąć na głowę czepek, założyć liśmy sobie, że wzdłuż brzegu jeziora Serpentine kłęokularki i sprawdzić, czy dobrze przylegają. bią się tysiące ludzi. Gdy skręciliśmy za róg i wyjeWarkot helikoptera nad głową. W uszach łomot chaliśmy na rowerach zza ekranu w drodze na krótserca. ką rozgrzewkę, uderzyła w nas fala hałasu. Dwadzieścia cztery lata życia przygotowań na tę Trach! To było niesamowite. Co mieliśmy robić? chwilę. Osiemnaście lat treningu, po części morderMachać? Uśmiechać się? Zachowywać, jak gdyby czego, po części wspaniałego, miało znaleźć kulminigdy nic? nację w tym jednym wyścigu.

K S I Ą Ż K A

27


N O W A

K S I Ą Ż K A

28 Rodzice stali przy brzegu, ale z trudem mogli patrzeć w naszą stronę. Starzy trenerzy pływania i młodzi partnerzy treningowi zebrani przed telewizorami. Najlepsi kumple na trybunie głównej, tysiące ludzi ściśniętych wzdłuż pętli i zakrętów trasy rowerowej, spora część yorkshire i miliony na całym świecie – patrzyli, czekali, zastanawiając się, jak to się rozegra. Przysiad. Przygotowanie na sygnał do startu. Trzy. Dwa. Jeden…

Po burzy JONNY

Przekroczyłem linię i wpadłem w ociekające potem ramiona Alistaira. „Udało się”, wybełkotałem. „Udało się”. Czuliśmy taki ból i taką ulgę, że już po wszystkim, że żaden z nas nawet nie pomyślał o świętowaniu. Zabrano nas do niewielkiego kontenera, w którym mieliśmy czekać na dekorację, i poszedłem w rozsypkę. Działacze – służbiści. „Prosimy o założenie dresów do dekoracji”. Nie do końca docierało do mnie, co mówili. Było gorąco, a w pomieszczeniu nie było okien. Poczułem się kiepsko, potem źle, potem okropnie. Próbowałem założyć dres, ale czułem się, jakbym poruszał się w płynnym kleju. Lał się ze mnie pot. Przed ceremonią dekoracji mieliśmy wejść na schody, a ja padłem jak długi. Zwymiotowałem, częściowo przez nos. Obłożyli mnie lodem. Ktoś ściągnął czarną płachtę ze stanowiska fotoreporterów i próbował mnie nią przykryć – ku przerażeniu osób, które przypomniały sobie, że to samo robi się podczas wyścigów Grand National przed zastrzeleniem okulałych koni. Przez godzinę nie mogłem ustać na nogach, nie mówiąc już o chodzeniu. Ku mojemu wielkiemu zażenowaniu posadzono mnie na wózku inwalidzkim. Zażenowanie stało się jeszcze większe, kiedy trafiłem do ambulatorium i wetknięto mi termometr w tyłek. Nie tak wyobrażałem sobie olimpijskie chwile chwały. ALISTAIR

Mama jak zwykle panikowała. Tata zainteresował się sprawą od strony zawodowej – podziwiał wyposażenie sali reanimacyjnej. Ja szczególnie się nie martwiłem – widywałem już Jonny’ego w takim stanie

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

i wiedziałem, że z tego wyjdzie. Bardziej przejmowałem się faktem, że mój brat być może będzie musiał stanąć na podium w bokserkach – jego dres, przygotowany specjalnie na tę okazję, był przepocony i zarzygany na niebiesko. Weszliśmy na podium. Rozejrzałem się wokół. To miał być najlepszy moment mojego życia, a czułem się tak samo, jak przedtem, po każdych wygranych zawodach. Medale wręczali ci sami ludzie co na imprezach z cyklu World Series, nawet dywan miał ten sam odcień niebieskiego. Chciałem zapamiętać wszystko ze szczegółami na resztę życia – ale żadne szczegóły nie utkwiły mi w pamięci. JONNY

Czekałem tylko, żeby dekoracja już się skończyła. Czułem się tak fatalnie, że nie byłem w stanie cieszyć się chwilą. Nie byłem pewien, jak mam się zachować. Ukłonić się? Uśmiechnąć? Zaśpiewać hymn na całe gardło, fałszując niemiłosiernie, jak to mam w zwyczaju, czy go wyszeptać? Postanowiłem nie rujnować tej chwili swoim wykonaniem i zdecydowałem się na drugą opcję. Pamiętam przypadkowe drobiazgi. Medal był olbrzymi i ciężki. Kwiaty wydawały mi się śmieszne i bezsensowne. W sumie czułem się trochę rozczarowany – i tak rozbity, że chciałem tylko wrócić do domu i się położyć. Kiedy teraz o tym myślę, żałuję, że tak było. Dlaczego nie mogłem mieć z tego więcej radości? ALISTAIR

Szaleństwo trwało przez cały czas i nie mieliśmy chwili na świętowanie. Pod fantastyczną wojskową eskortą wróciliśmy do hotelu, gdzie w końcu zobaczyliśmy się z rodzicami, Flick, Malcolmem, Richardem Downeyem i resztą – ale tylko na krótką chwilę. Wzięliśmy prysznic, zjedliśmy coś i zaczęła się karuzela wywiadów i spotkań, która miała trwać cały następny tydzień. Ubrałem się w strój reprezentacyjny, włożyłem do kieszeni złoty medal. Rodzice powiedzieli po prostu: „Dobra robota, chłopaki”. Chyba przede wszystkim ulżyło im, że już po sprawie. Przed wyścigiem przysłali nam całą serię krótkich, nerwowych SMS-ów: „Jesteśmy z Was dumni”. „Jesteście jeszcze młodzi”. Chyba chcieli nas ochronić, w razie gdyby nam nie wyszło. Nasz młod-


szy brat, Ed, wyglądał na znudzonego. Cała sprawa nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Czas na relaks znaleźliśmy dopiero około 11 wieczorem – a wtedy przekonałem się, jak niewiele znaczy mistrzostwo olimpijskie. Wyskoczyliśmy do pubu niedaleko naszego hotelu, żeby uczcić zwycięstwo kuflem piwa – i dowiedzieliśmy się, że właśnie zakończyli przyjmowanie zamówień na ten wieczór. „Ale ja właśnie zdobyłem złoty medal olimpijski!”. „Nieważne. Zamykamy”. Uznaliśmy, że taka przeszkoda nas nie powstrzyma – pojechaliśmy do pewnego słynnego cocktail baru w towarzystwie Vargi i czterdziestu Słowaków ubranych w niechlujne szorty i żółte koszulki z napisem „VARGA!”, którzy po prostu rozerwali to miejsce na strzępy. Jednym z gości był Ian Thorpe, bar należał podobno do najmodniejszych w Londynie – ale i tak to była masakra. JONNY

Rozpętało się szaleństwo – działy się różne rzeczy, jedne złe, inne dobre. Gadałem z Mo Farahem o jego podwójnym złocie i obaj nie mogliśmy się nadziwić. „Jak udaje ci się przebiec ostatnie okrążenie biegu na 10 kilometrów w 52 sekundy?”. „A jakim cudem wy biegacie 10 kilometrów tak szybko po przepłynięciu 1500 m i jeździe na rowerze?”. W ciągu tego obłędnego tygodnia w Londynie spotykaliśmy się z najróżniejszymi ludźmi. Książę Harry zrobił na mnie wrażenie swoją wiedzą o Gomezie i znajomością wyników World Series. Księżna Cambridge nieco słabiej znała się na triatlonie, ale też była sympatyczna. Wicepremier Nick Clegg podczas rozmowy ze mną rozglądał się po całej sali, a potem nagle odszedł w połowie zdania. Wydawało mi się, że po naszym wyścigu będziemy mogli pooglądać olimpiadę na żywo, ponieważ będą nam przysługiwały darmowe bilety. Szykowałem się na boks i tenis stołowy w ciągu dnia i lekką atletykę wieczorem. Niesłusznie. Udało nam się wci-

snąć na główny stadion i zobaczyć, jak David Rudisha bije rekord świata na 800 metrów, ale poza tym obejrzeliśmy niewiele. Miałem nawet bilet na bieg na 5 kilometrów, w którym startował Mo Farah, ale oddałem go, gdyż byłem zbyt zmęczony, żeby iść na stadion. Nie daruję sobie tego do końca życia. Zobaczyłbym więcej z igrzysk, siedząc w domu w yorkshire, niż mieszkając w wiosce olimpijskiej. Dopiero później zacząłem analizować nasz wyścig. Czy kara cokolwiek zmieniła? Gomez wyprzedził mnie już wcześniej – to nie ulegało wątpliwości. Nie wiadomo tylko, jak by pobiegł, gdybym deptał mu po piętach na ostatnim okrążeniu. Przybiegł dwadzieścia sekund przede mną, więc nawet, gdybym nie dostał kary, miałby pięć sekund przewagi. Czy udałoby mi się odrobić stratę, gdybym miał go w zasięgu wzroku? A może odpuścił sobie trochę, kiedy przekonał się, że nie ma szans na złoto i mógł jeszcze przyspieszyć, gdybym się do niego zbliżył? Ciekawie byłoby to sprawdzić, bo Gomez nie znosi mieć kogokolwiek obok siebie na ostatnim kilometrze biegu. Czy stres związany z karą w ogóle wpłynął na mój wynik? Może w gruncie rzeczy straciłem nie 15, a 21 czy 22 sekundy, bo musiałem jeszcze zwolnić, żeby wbiec na stanowisko karne, a potem wystartować od nowa. Z drugiej strony – miałem już zmęczone nogi i byłem u kresu wytrzymałości. Mój stosunek do brązowego medalu zmieniał się w miarę upływu czasu. Na początku myślałem: „Brąz to wspaniały wynik! Alistair i Gomez byli nie do pokonania. Jest super!”. Potem zacząłem się zastanawiać: „Brąz? Przyjechałem tu po złoto! Co to za osiągnięcie, brązowy medal? Może trzeba było pobiec ostrzej. Wiem, że dałbym radę. Dlaczego tego nie zrobiłem?”. Prawda jest jednak taka, że osiągnąłem wszystko, na co było mnie stać. Nie sposób przypomnieć sobie dokładnie doświadczanego w takich momentach bólu – najlepiej obrazuje go reakcja organizmu po wyścigu, a opowiadałem już, co się ze mną wtedy działo. Myślę, że nieźle poradziłem sobie ze stresem spowodowanym karą. Zamortyzowałem go. Samodzielnie podjąłem decyzje taktyczne – i okazały się one trafne. Nie boli mnie też, że przegrałem z Gomezem. To rewelacyjny triatlonista. Zasługiwał na złoto już w Pe-

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

N O W A

Popatrzyłem na niekończące się morze uśmiechniętych twarzy; wiwaty dźwięczały mi w uszach. Pomyślałem sobie: to najbardziej niesamowite doświadczenie mojego życia

K S I Ą Ż K A

29


N O W A

K S I Ą Ż K A

30 Przed ceremonią dekoracji mieliśmy wejść na schody, a ja padłem jak długi

kinie, no i jest sympatycznym kolesiem. Zszokowało mnie tylko, jak szybko biegł w Londynie. Pobił wtedy swój rekord prędkości. Żaden z nas się tego nie spodziewał. W kolejnych tygodniach zdałem sobie również sprawę, jak bardzo sprzyjał nam los. Fakt, że olimpiada odbyła się w naszej ojczyźnie, kiedy obaj byliśmy bliscy szczytu swych triatlonowych możliwości, ogromnie zadziałał na naszą korzyść. Gdyby Londyn gościł igrzyska cztery lata wcześniej, bylibyśmy na nie za młodzi, a w dodatku od 2008 do 2012 roku bardzo wzrósł prestiż triatlonu jako dyscypliny. ALISTAIR

Myślisz, myślisz i myślisz o tej olimpiadzie, a potem wszystko dzieje się tak szybko, że zanim się obejrzysz, jest już po wszystkim. Tak samo miałem w dzieciństwie z Bożym Narodzeniem – tygodniami o nim marzyłem, a kiedy nadchodził upragniony dzień, był fajny, ale nie różnił się aż tak bardzo od pozostałych – i szybko się kończył, a ja zastanawiałem się, na co właściwie tak czekałem. Najdziwniejsze było to, że nie do końca wiedziałem, jak się czuję. Spodziewałem się wielkich emocji, a było ich bardzo mało. Myślałem, że będę czuł się wspaniale i żył w nieustannej euforii, tymczasem nic się nie zmieniło. Byłem tą samą osobą, tak samo ubraną, nie zmieniły się moje cechy charakterystyczne ani ambicje. Byłem mistrzem olimpijskim, ale co to tak naprawdę oznaczało? Jaki miało wpływ na moje życie? Bardziej niż ja zmienili się inni. Zauważyłem, że inaczej mnie traktują. Kiedy szedłem ulicą, ludzie patrzyli na mnie, na chwilę odwracali wzrok, a potem znowu się za mną rozglądali. Wszyscy się na mnie gapili. Popularność miała swoje plusy – mogłem wejść bez kolejki do dowolnego baru czy klubu i pić za darmo przez całą noc – ale i tak była niepokojąca. Przenieśliśmy się do wioski olimpijskiej, żeby ułatwić sobie życie, ale efekt był odwrotny od zamierzonego. Wszyscy chcieli robić sobie z nami zdjęcia – inni sportowcy, wolontariusze, ochroniarze. Pierw-

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

szych kilka takich sesji było super, następnych kilka też w porządku, ale kiedy nie możesz się nigdzie ruszyć bez tego, zaczynasz mieć trochę dość. Gdybyśmy spędzili 10 minut z każdym, kto pragnął z nami pogadać, siedzielibyśmy tam do tej pory. Jednego dnia udzieliliśmy chyba ze dwudziestu wywiadów telewizyjnych z rzędu. Rozpaczliwie chcieliśmy mieć godzinę tylko dla siebie, którą moglibyśmy spędzić normalnie – chociaż podobały nam się pytania o to, jakim cudem hrabstwo yorkshire ma lepszy wynik w klasyfikacji medalowej niż Australia. Zaczęliśmy wyobrażać sobie, jak po powrocie do domu do Bramhope usiądziemy na kanapie przed telewizorem – chociaż mieliśmy świadomość, że kiedy już to zrobimy, będziemy chcieli wrócić na olimpiadę. Po osiągnięciu życiowego celu człowiek powinien podobno odczuwać spokój i spełnienie – ja byłem tylko zmęczony i zdezorientowany. Przedtem mogliśmy biegać w Chevin Country Park zupełnie anonimowo, po olimpiadzie gdziekolwiek byśmy nie poszli – od razu ktoś nas rozpoznawał. Miałem nadzieję, że nasz sukces przyczyni się do wzrostu popularności triatlonu, tysiące ludzi zaczną trenować tę dyscyplinę, a jej prestiż jeszcze bardziej wzrośnie. Szybko nauczyliśmy się, co robić, aby zachować incognito: nie zakładać dresów brytyjskiej reprezentacji, iść dziesięć metrów od siebie, żeby ludzie nie widzieli nas razem, nie zatrzymywać się ani razu, żeby nie utknąć na dobre, rozmawiać ze sobą przez telefony komórkowe, żeby wyglądać na zajętych. Triatloniści zwykle nie mają takich problemów, a już na pewno się na nie nie skarżą – ale przez te szalone tygodnie, tak właśnie wyglądało nasze życie. Cieszyłem się, że przechodzę przez to razem z Jonnym – dzięki temu było mi łatwiej. Przygotowania do olimpiady trwały tak długo, że przez pierwsze tygodnie po igrzyskach nasze życie wydawało się dziwnie puste. Czasami czułem się, jakbym wpadł do olbrzymiego krateru. Wiedziałem, że choć mam dopiero dwadzieścia cztery lata, możliwe, że to, co najlepsze w życiu, wyścigach i triatlonie mam już za sobą. Co mogłoby przebić zdobycie najcenniejszego trofeum we własnej ojczyźnie, przy takim dopingu, jakiego już nigdy nie doświadczymy? Jeśli to nie dało nam radości, co innego mogło ją dać?


JONNY

Olimpiada przyniosła pewien nieoczekiwany skutek: zbliżyła nas do siebie. Podczas przygotowań żyliśmy w wielkim napięciu. Niektóre z bliskich nam osób nie ułatwiały nam życia – starały się pomóc, ale w efekcie tylko powodowały problemy. Myślę, że obaj zdawaliśmy sobie sprawę, jak potrzebna jest nam braterska więź – i obaj się nią cieszyliśmy. To było dobre – ale nie o wszystkim, co wynikło z tych szesnastu niezwykłych dni, da się tak powiedzieć. Zabrzmi to okropnie, ale olimpiada i wszystko, co z nią związane, trochę mnie rozczarowała. Winne są nie same igrzyska, lecz moje zbyt wysokie oczekiwania. Jesteśmy bardzo przyzwyczajeni do środowiska triatlonowego. Rozpoznają nas kibice podczas wyścigu, po zawodach musimy udzielić kilku wywiadów, a potem wszystko wraca do normy. Na

olimpiadzie wszystko odbywa się na większą skalę. Rozpoznaje cię więcej ludzi. Więcej dziennikarzy chce przeprowadzić z tobą wywiad. Nasze życie niewątpliwie się zmieniło. Kiedy nadszedł czas powrotu do yorkshire, nie musieliśmy kupować biletów na pociąg: lokalna firma zaproponowała nam przelot helikopterem na lotnisko LeedsBradford. Już samo to było dziwne i niezwykłe. Po lądowaniu powitała nas delegacja złożona z setek miejscowych dzieci. W domu czekało na nas jeszcze więcej atrakcji, a wzdłuż naszej ulicy wywieszono transparenty. Z perspektywy czasu widzę, że przeżywaliśmy wówczas coś niezwykłego – ale wtedy nie zawsze dobrze się z tym czułem. Chciałem spędzić trochę czasu z rodzicami, ale nie miałem na to szans – a oni nie mogli uwierzyć, że jesteśmy tak zajęci, że nie mamy dla nich choćby jednego wieczoru. Zacząłem myśleć o przyszłości, o wymianie brązu na złoto w Rio w 2016 roku. Czy byłoby to podobne doświadczenie? W Londynie uskrzydliło nas wsparcie kibiców. Nasze zdjęcia były na prawie wszystkich budkach telefonicznych w mieście. W Brazylii byłoby całkiem inaczej. Kiedy masz dwadzieścia dwa lata, wydaje ci się, że cztery lata to szmat czasu. Wiedziałem, że zamierzam nadal uprawiać triatlon – ale chciałem go czymś urozmaicić, na przykład w zimie skoncentrować się bardziej na biegach przełajowych albo popracować nad czasami w biegach szosowych na 10 kilometrów. Uwielbiam triatlon, ale wiedziałem, że aby zachować świeże podejście, będę potrzebować nowych wyzwań. Na początek przeprowadziłem się – i była to zmiana na lepsze. Na swoim miałem więcej przestrzeni, mogłem dojrzeć i samodzielnie kształtować swoją przyszłość. ALISTAIR

Zaraz po olimpiadzie wspomniałem o tym, że chciałbym spróbować zakwalifikować się do reprezentacji Anglii w biegu na 10 kilometrów na Igrzyska Wspólnoty Brytyjskiej, które odbędą się w Glasgow w 2014 roku. Nie zamierzam rezygnować z triatlonu, chcę obronić tytuł na olimpiadzie w Rio, ale wiem, że nie mógłbym robić wszystkiego dokładnie tak samo przez następne cztery lata. Rywalizacja na bieżni byłaby dla mnie nowym wyzwaniem, chociaż, jak siebie znam, będę łapał potworną kontuzję każ-

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

N O W A

Absolutnie nie zamierzałem czuć się rozczarowany przez resztę życia – chodzi bardziej o to, że cieszyłem się, że mogłem być w centrum wydarzeń i że wszystko tak wspaniale się ułożyło. Przez kontuzję długo myślałem, że to nie będą moje igrzyska – a jednak mi się udało i nigdy nie przestanę czuć satysfakcji z tego powodu. Jonny wspomniał, że mieliśmy szczęście. Ja z kolei zastanawiałem się nad tym, jak setki niezwiązanych ze sobą decyzji i drobnych zdarzeń losowych doprowadziły nas do tego momentu – tata nie przyjął posady w Northallerton, dorastając, mieliśmy za rogiem sklep triatlonowy Triangle, pan Kingham z Bradford Grammar wypuszczał nas ze szkoły podczas przerwy na lunch, żebyśmy mogli pobiegać, Coz Tantrum pozwoliła dwóm chudym chłopakom trenować ze swoją grupą w Bradford. Dopiero po powrocie do domu zdaliśmy sobie sprawę, ilu ludziom na nas zależy, z iloma jesteśmy związani. Przychodziły do nas listy z najróżniejszych miejsc. Słyszeliśmy o facetach w średnim wieku, którzy nigdy nie jeździli, a teraz zdecydowali się na kupno roweru. Dostaliśmy nawet anonimowy list od 89letniego staruszka, który napisał, że nasz wyścig był najwspanialszą rzeczą, jaką widział w życiu i podziękował nam za nasz „wspaniały występ”. W kopercie były dwa banknoty dziesięciofuntowe z dopiskiem „Nie przelewa mi się, ale chcę wam to dać. Nie podpisałem się, żebyście nie mogli mnie odszukać”.

K S I Ą Ż K A

31


N O W A

K S I Ą Ż K A

32 dej zimy aż do olimpiady, a potem znów rozpaczliwie ścigał się z czasem, żeby wrócić do formy. Wiedziałem, że wyprowadzka Jonny’ego to dobry pomysł. Ktoś pytał, czy się nie boję, że osłabi to naszą więź, ale myślę, że jeszcze bardziej ją to wzmocni. Nadal będziemy trenować razem – tyle, że nie bez przerwy. Będziemy spędzać wspólnie dużo czasu, ale też mieć przestrzeń na kontakty z partnerami i przyjaciółmi. Zmiany są dobre i uważam, że trzeba je akceptować. Ktoś inny zadał mi pytanie o jeszcze istotniejszą sprawę: czy któryś z nas kiedykolwiek żałował, że jesteśmy tak bardzo identyfikowani ze sobą i postrzegani jako Bracia Brownlee, nie jako odrębni sportowcy? Odpowiedź i tym razem jest prosta: nigdy. JONNY

Alistair zdobył mistrzostwo olimpijskie, ja w 2012 roku mogłem powalczyć jeszcze o jeden tytuł: mistrza świata. Dzięki wynikom, jakie uzyskałem wcześniej w tym roku, w San Diego, Madrycie i Kitzbühel, miałem duże szanse na zwycięstwo w klasyfikacji generalnej. Gdyby udało mi się utrzymać formę do ostatniego wyścigu w sezonie, który miał się odbyć w Auckland pod koniec października, przejąłbym tytuł po bracie. Na początku mi nie zależało. Wyścig olimpijski miał zmienić wszystko. Zmienił wiele, ale nie uczynił mnie najlepszym triatlonistą na świecie i wiedziałem, że mistrzostwo świata też tego nie dokona. Olimpiada liczyła się najbardziej. Czy w ogóle miało sens, żebym jechał do Nowej Zelandii? Uratowała mnie rutyna. Pewnego wrześniowego dnia mój budzik zadzwonił o 6:30. O 7 robiłem już to, co zawsze o tej porze – pływałem, w tym samym basenie, z tymi samymi partnerami, wykonując te same zestawy ćwiczeń. Po wszystkim, co się stało, nadal byłem triatlonistą – chciałem ostro trenować i znaleźć swój rytm. Wraz z rutyną powróciła normalność – i głęboka ulga. Przyzwyczajenie jest dla mnie drugą naturą. Dzięki treningom znowu odnalazłem siebie. Nie miałem przerwy w startach. Niektórzy olimpijczycy po zakończeniu olimpiady poczuli się, jakby spadali w przepaść. Ja dwa tygodnie po ceremonii zamknięcia pojechałem na kolejną ważną imprezę – zawody z cyklu World Series w Sztokholmie. Londyn wydawał się już tylko odległym wspomnieniem. Z ca-

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

łej brytyjskiej kadry olimpijskiej do Szwecji pojechaliśmy tylko ja i Vicky Holland, bez trenerów, personelu pomocniczego i tysięcy brytyjskich kibiców. Udało mi się jednak pokonać Gomeza i wygrać, co jeszcze bardziej uprościło sprawę: miejsce na podium w Auckland dawało mi teraz tytuł mistrza świata. Kolejne tygodnie były ciężkie. Pływałem, jeździłem, biegałem. Pracowałem przez cały czas, nigdy nie odpuściłem – ale coś było nie tak. Spadła mi motywacja – nieznacznie, ale zauważalnie. Bardzo wiele się zmieniło, a jednocześnie bardzo niewiele było inaczej. Poddałem się rytmowi przygotowań, zmuszając się do udziału w ostatnich sesjach treningowych. Przed startem w Auckland reprezentacja Wielkiej Brytanii była zakwaterowana w Hamilton, kilka godzin drogi na południe od miasta. Hamilton nie jest najbardziej ekscytującym miejscem na świecie – ani nawet na Wyspie Północnej. Nie ma tam żadnej z atrakcji Nowej Zelandii – wybrzeża, gór ani jezior. To miejsce znudziłoby chyba każdego, a dla mnie – kiedy adrenalina po olimpiadzie zaczęła opadać – trenowanie tam było coraz trudniejsze. Koncentrowaliśmy się tylko na igrzyskach przez tak długi czas, że teraz trudno było żyć bez nich. W 2012 roku przez wiele miesięcy rozmawialiśmy o olimpiadzie podczas wywiadów i nie myśleliśmy prawie o niczym poza nią. Teraz budziłem się z myślą: „Cholera, i co dalej?”. Alistair został w domu, więc – w wieku zaledwie 22 lat – byłem najstarszy w kadrze. Poza mną pojechali Non Stanford, Dave McNamee i Tom Bishop – świetni triatloniści i dobrzy kumple. Bardzo wiele czerpałem z ich entuzjazmu. Przylecieli moi rodzice i mój młodszy brat Ed. Widziałem się z Gomezem, Vargą i Bruchiankowem. Przenieśliśmy się do Auckland, udzieliłem wywiadów przed zawodami i, niepostrzeżenie, poczułem się gotowy do startu. Stojąc na pomoście, wiedziałem, że niektórym moim rywalom pójdzie wspaniale, innym – fatalnie. To był specyficzny wyścig, w specyficznym roku. Trasa była trudna, bez przerwy padał zimny deszcz. Niektórym zawodnikom to nie odpowiadało. Usprawiedliwiali się sami przed sobą, niekoniecznie świadomie: „nie można ode mnie oczekiwać, żebym był teraz w szczytowej formie; jest koniec sezonu, jestem zmęczony; nie ma sensu ryzykować teraz kontuzji”. Na pomoście pękła mi gumka w okularkach. Nie panikuj, Jonny. Weź zapasowe, wróć na swoje miej-


sce, odepchnij od siebie negatywne myśli. Tak, jesteś rozbity, ale wszyscy inni czują się tak samo. To ty tu jesteś zagrożeniem. To ciebie się boją. Wskoczyłem do wody i znalazłem się za Briuchankowem. Wyprzedziłem go przed pierwszą boją, przed drugą dogoniłem Vargę. Po pierwszym okrążeniu mogliśmy wymienić kilka słów, kiedy biegliśmy po pomoście, żeby znów wskoczyć do wody. „Varga, ruszamy!”. Wiedział, co mam na myśli. Rywale zostali w tyle do końca etapu pływackiego, grupa pościgowa dogoniła nas dopiero na czwartym okrążeniu na rowerze. Włożyliśmy dużo wysiłku w wysforowanie się naprzód. Varga, wyczerpany długim sezonem, zostawił większość pracy mnie. Byłem zmęczony, nogi miałem jak z ołowiu. Zaczął się bieg. Starałem się oderwać od czołówki. Już tylko trzech zawodników. Ogromny wysiłek. Trzech. Tytuł mistrza świata jest w zasięgu ręki. Dwóch – ja i Gomez, jak w Sztokholmie, jak z Alem w Londynie. Dawaj, Jonny. Na 500 metrów przed metą biegliśmy tuż obok siebie. Przy każdym kroku uderzał mnie prawą dłonią w lewy łokieć. Jeszcze tylko jeden, ostatni wysiłek. Na 200 metrów przed metą ostro przyspieszył. Gomez nie robi sprinterskich finiszów – a przynajmniej nie robił ich nigdy wcześniej. Tego dnia było inaczej. Udało mi się na chwilę go dogonić, ale na 50 metrów przed metą znów mi uciekł. Czy to ważne? On wygrał wyścig, ale ja zdobyłem mistrzostwo świata. Kiedy na chwiejnych nogach przekraczałem metę, czułem wyczerpanie i ulgę – dzięki Bogu, że już po wszystkim. Al po olimpiadzie ostro imprezował – mógł sobie na to pozwolić, bo osiągnął swój cel. Ja nie. Dręczyła mnie myśl o mistrzostwach świata. Teraz miałem to wszystko za sobą – wyścigi, stresy, treningi, presję. W końcu mogłem spokojnie pomyśleć. Na początku sezonu moim celem był medal w Londynie. Osiągnąłem ten cel. Nie myślałem zbyt wiele o mi-

strzostwach świata – były tylko dodatkiem do najważniejszego sierpniowego wyścigu. Czy teraz poczułem się zadowolony z brązowego medalu olimpijskiego? Mistrzostwo świata nie wynagrodziło mi braku złotego lub srebrnego medalu. Przekonałem się, że nie może się równać z igrzyskami. Jednak brąz dał mi radość – i był dla mnie idealny. W ostatnich dwóch latach wygrywali ze mną tylko Alistair, Gomez, Briuchankow i Riederer. Gdyby złoto i srebro odebrali mi inni rywale, byłoby to co innego. Jednak pokonali mnie najlepsi, a ja zrobiłem, co w mojej mocy. W 2012 roku dokonałem czegoś, o czym zawsze marzyłem, a co przez większą część życia uważałem za nieosiągalne. Jak mógłbym nie być zadowolony? ALISTAIR

Wiedziałem, że okres po olimpiadzie będzie trudny. Cały rok był stresujący, a pierwsze tygodnie po Londynie – wariackie. Pojechałem do Des Moines w amerykańskim stanie Iowa na Hy-Vee, wyścigi triatlonowe z największym budżetem w tej dyscyplinie, ale dałem ciała – byłem zmęczony, wypadłem z formy przez brak treningów i źle znosiłem upał. Trochę potrwało, zanim przyzwyczaiłem się do naszego nowego życia, w którym ludzie zatrzymywali nas, żeby się przywitać, zrobić sobie z nami zdjęcie albo poprosić o autograf. Nadal robiłem to samo – biegałem i jeździłem na rowerze – ale moje otoczenie inaczej na to reagowało. Nie twierdzę, że to było coś złego – zdarzało się, że ludzie opowiadali nam, jak postanowili wziąć udział w zawodach w biegu na 10 kilometrów albo zaczęli jeździć na rowerze do pracy zainspirowani naszym przykładem. Dostaliśmy setki listów i kartek z gratulacjami od zupełnie nieznanych nam osób. Nie było jednak łatwo się przyzwyczaić do takiej ilości uwagi, a jeszcze trudniej – nauczyć się, że trzeba być miłym wszędzie i dla każdego. Trenujemy tyle, że czasami musimy coś zjeść od razu po sesji. Osoby, które zatrzymują nas, żeby zrobić sobie z nami zdjęcie, nie zawsze to rozumieją. Dla nas to fi zyczna potrzeba, dla nich – przejaw złego wychowania. Ten dziwny rok skończył się dla mnie w dziwny sposób. Zacząłem od poważnej kontuzji, rozpaczliwie walczyłem o powrót do formy, wygrałem jedyne zawody z prawdziwego zdarzenia, w jakich wziąłem udział po rekonwalescencji, triumfowałem

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

N O W A

Pamiętam przypadkowe drobiazgi. Medal był olbrzymi i ciężki. Kwiaty wydawały mi się śmieszne i bezsensowne

K S I Ą Ż K A

33


N O W A

K S I Ą Ż K A

34 w najważniejszym wyścigu życia – a wszystko skończyło się tak, jak się zaczęło. W październiku miałem lecieć do Brazylii na długo odkładane wakacje, ale rankiem w dniu wyjazdu obudziłem się z silnym bólem brzucha. W takich sytuacjach bardzo przydaje się posiadanie rodziców-lekarzy. Zadzwoniłem do taty, który kazał mi wpaść do siebie do szpitala na szybkie badanie po drodze na lotnisko. I zaczęły się kłopoty. Miałem bardzo wysokie ciśnienie, było mi niedobrze, a kiedy szedłem z pokoju taty na wizytę u specjalisty, ból nagle skupił się po prawej stronie brzucha. Musiałem przełożyć wyjazd i poddać się operacji wycięcia wyrostka, który niebezpiecznie spuchł. Jednak nie mogłem narzekać – morfina działała cudownie. Później naszły mnie fi lozoficzne myśli o tym, ile miałem szczęścia – ścięgno Achillesa zerwałem na tyle wcześnie przed olimpiadą, że udało mi się wrócić do formy, problem z wyrostkiem pojawił się już po zakończeniu startów. Gdybym trafił do szpitala w lecie, nie miałbym żadnych szans na złoty medal. To było niesamowite. W gruncie rzeczy miałem krótki okres dobrej formy, podczas którego udało mi się zdobyć najcenniejsze laury w mojej dyscyplinie. Przedtem i potem byłem wrakiem. JONNY

Po powrocie z Nowej Zelandii w końcu przeprowadziłem się do swojego nowego domu. Czułem taką potrzebę. Częściowo z zupełnie prozaicznych przyczyn – potrzebowaliśmy więcej przestrzeni, miałem dość tego, że nigdy nie mogę znaleźć butów i rękawiczek rowerowych w panującym wszędzie bałaganie, a nasz nowy sprzęt przestał się mieścić u Ala – ale także z innych, poważniejszych powodów. Było to dobre dla naszej więzi, która mogła dzięki temu trwać i się umacniać. Wiedziałem, że będzie mi brakowało czasu spędzanego z bratem, ale dojrzeliśmy, żeby każdy z nas żył własnym życiem. Rok 2012 kończył się deszczowo, a ja często wracałem myślami do tamtego sierpniowego dnia. Wydawało mi się, że olimpiada rozegrała się dawno temu, w innym sezonie, w innym roku. Czasem przyglądałem się medalowi, żeby upewnić się, że jest taki, jak zapamiętałem. Nawet podczas treningów, do których byłem przyzwyczajony i które zawsze dodawały mi otuchy, czułem się dziwnie, kiedy zniknął ich główny cel.

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

Olimpiada była najważniejsza. Bladły przy niej wszystkie inne sprawy – wyścigi, które wygraliśmy i ciężka praca na zwycięstwo. Cel został osiągnięty. Co dalej? Stałą częścią mojego życia pozostał Alistair. Nasze domy są oddalone od siebie zaledwie o kilometr. Nadal wspólnie biegamy, przyjeżdżam po niego na rowerze, zanim dołączymy do reszty grupy i zawożę go na basen – jeśli jest gotów na czas. ALISTAIR

Zima była paskudna i letni, sierpniowy dzień wydawał się bardzo odległy. Chciałem ruszyć dalej, ale wydawało się to prawie niemożliwe. Wszędzie, gdzie szedłem, ciągnęła się za mną olimpiada. Wszyscy, którzy ze mną rozmawiali, chcieli mówić tylko o igrzyskach. Dlatego ostatniego dnia listopada postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Tego wieczoru miał się odbyć Brytyjski Bal Olimpijski, wystawna impreza w strojach galowych w Grosvenor House Hotel. Znów mieszkaliśmy z Jonnym niedaleko Hyde Parku. Miałem kilka godzin do rozpoczęcia przygotowań. Byłem zmęczony i zestresowany, ale czułem, że muszę to zrobić. Założyłem getry i bluzę z długimi rękawami, zasznurowałem buty do biegania i wróciłem do centrum wydarzeń. Tam, gdzie przedtem stała ochrona, tym razem drogę zagradzały mi tylko kałuże. Pobiegłem dalej, przez wąską drogę, którą jechaliśmy rozciągniętą grupą na rowerach. Do strefy zmian, rozgarniając stopami butwiejące liście, i wreszcie do linii mety. Tam, w ciemności i wietrze wiejącym przez nagie gałęzie drzew, stanąłem na brzegu jeziora Serpentine i próbowałem sobie przypomnieć, jak było wtedy: błękitne niebo, zatłoczone trybuny, napięcie i ból. Ryk tłumów, ogień w płucach. Pogoń za Vargą przez spienioną wodę, holowanie Stu w tunelu między ścianami dźwięku, uspokajanie Jonny’ego, prowadzenie przed Gomezem. Niewielkie podium, głośny aplauz, ciężki medal. Próbowałem usłyszeć echo tych wydarzeń. Dobiegły mnie tylko ciche odgłosy jarmarku świątecznego i odległy warkot silników samochodów. Poza tym nie było nic. Tylko ja, ciemność i kilka kaczek. Rozejrzałem się wokół i poczułem, jak ogarnia mnie spokój. Czas ruszać dalej.


N U M E R U

35

K S I Ą Ż K A

Nie tylko ładna buzia Kuba Frołow rzyznam, że co najmniej zaskoczyła mnie ta książka. A właściwie powinienem napisać – uczyniła to jej autorka. Alicję Resich-Modlińską (pozwolą Państwo, że w dalszej części posługiwać się będziemy wygodnym akronimem ARM) oczywiście znałem już wcześniej. Spodziewałem się przeglądu typu z-kim-toja-nie-rozmawiałam okraszonego wątkami autobiograficznymi, a tymczasem trudno mi było oderwać się od lektury, wskutek czego zarwałem pół nocy. Że ARM umie i lubi rozmawiać wiedziałem. Że jest prawdziwym zwierzęciem telewizyjnym – również. Połączenie jednego z drugim dawało zawsze fenomenalne efekty w postaci wywiadów z tzw. znanymi i lubianymi. Przy tej okazji warto wspomnieć, że nadawany na antenie publicznej (Dwójka) „Wieczór z Alicją” był ponoć pierwszym polskim talk-show (nie jestem pewien, czy drogi gatunkowi nie torował „Na każdy temat” Mariusza Szczygła w Polsacie). To właśnie dzięki jego gigantycznemu sukcesowi ARM stała się jedną z najpopularniejszych dziennikarek telewizyjnych, a mający swoje szalone pięć minut w trakcie programu Szymon Majewski mógł stanąć u progu równie błyskotliwej kariery. Wypowiedzi, rozmowy, wyznania, bliski kontakt z rozmówcą, intymność w snopie światła wielkiego zaciemnionego studia. To właśnie w Dwójce odnalazłam swój ulubiony gatunek telewizyjny – rozmowę, wspomina autorka, której lista interlokutorów sama dla siebie stanowi konkurencję – zarówno pod względem liczby, jak i ciężaru gatunkowego. Ale tak po prawdzie wcale nie wątki poświęcone dokonaniom ARM na szklanym ekranie tak mnie zafrapowały. Największą frajdę miałem z lektury tych fragmentów, w których opowiada ona o dokonaniach w radiowej Trójce, a także – to zaskoczyło mnie szczególnie – na łamach nieodżałowanych „Szpilek” (tak!). Zacznijmy jednak od radia, a dokładnie od kultowej audycji kabaretowej „Nie tylko dla orłów”. Tę ARM współtworzyła z takimi personami jak: Grzegorz Wasowski, Wojciech Mann, Jan Chojnacki, Marek Dalba, Beata Michnie-

P

Alicja Resich-Modlińska

Alicja po drugiej stronie lustra. Opowieści radiowe i telewizyjne Burda Książki, Warszawa 2014 s. 352, ISBN 978-83-7778-686-4

wicz czy… Monika Olejnik. Wśród inspiracji dziennikarka wspomina twórczość takich tuzów jak: Julian Tuwim, Antoni Słonimski, duet Starsi Panowie czy Monty Python. Ładna kolekcja, prawda? I jak tu mówić o ładnej pani z telewizji, skoro spod pióra tej pani wyszły prawdziwe perły ówczesnej twórczości kabaretowej jak „Pamiętnik znaleziony w termosie”, „Opowieści z deszczykiem”, „Mówią weki”, „Salon niezamężnych”, itd. Tę fascynację pure nonsensem widać było także w cyklu rozmów zatytułowanych „Wywiady spod estrady”, jakie z Wojciechem Mannem ARM prowadziła w Trójce w ramach audycji zatytułowanej „RadioMann”, wmawiając mu na przykład, że ma ładny beret albo że nie musi siedzieć w studiu w pełnym stroju szlacheckim z kobzą, bo tu ciepło. Przyznają Państwo, mam nadzieję, że to genialne. Szczęśliwie ten rodzaj dowcipu i styl narracji udało się ARM zachować poza anteną. Wspominając niedoskonałość pracujących przy Woronicza kamer, z których każda na swój sposób zniekształcała obraz, dziennikarka napisała na łamach tygodnika „Antena” w 1993 roku: Efekt nie był najgorszy, bo na ulicach rozpoznawano mnie z trudem, więc mogłam sobie do woli spacerować pod Domami Centrum czy w Łazienkach Królewskich, zachowując jakże cenną prywatność. Ten fantastyczny dystans do samej siebie – także obecnie – także mile mnie zaskoczył. Ładna pani z telewizji? Oj, nie tylko! I

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014


R E C E N Z J E

36 • • • • • • • • • • • • Proza obca• • • • • • • • • • • • Sabine Ebert

Zniknięcie znachorki Przeł. Daria Kuczyńska-Szymala Sonia Draga, Katowice 2014 s. 512, ISBN 978-83-7508-555-6

rentz, równie pełne dworskich intryg i podstępnych knowań, wstrętnych zawistników, pościgów, zasadzek i pojedynków. Tutaj czarne charaktery spotyka najsurowsza kara, a miłość i prawość zwyciężają. Ebert napisała już kolejne części przygód ślicznej znachorki, czytelniczki czekają na polski przekład. [hab] Aslı E. Perker

A

utorka „Tajemnicy znachorki” ponownie zabiera czytelników w pasjonującą podróż po Marchii Miśnieńskiej roku Pańskiego 1173. Marta ma już dziewiętnaście lat i jest piękną kobietą, kochającą żoną i oddaną matką. Nie zrezygnowała z leczenia ludzi, czym ściągnęła na siebie potępienie wyznawców kościoła. Niegdyś cudem uszła z życiem, została zgwałcona i zhańbiona, uratowała ją wówczas miłość młodego rycerza Chrystiana. Zamieszkali razem w Chrystianowie, bezpiecznej osadzie bogatej w złoża srebra. Doczekali się dwójki dzieci, poddani ich kochają. Decyzją margrabiego Ottona zostali szlachcicami, ale nie czują się bezpiecznie. Piękna Marta wciąż budzi pożądanie mężczyzn, którzy posuną się do najgorszej podłości, by ją zdobyć. W tamtych czasach za pogańskie zabobony uznawano dar leczenia ziołami, a nawet taniec i muzykę, więc fanatycy mają pretekst, by zażądać śmierci Marty, która znów pada ofiarą sprytnych oszustów i zawistników ukrywających podłość pod płaszczykiem prawdziwej cnoty. W Chrystianowie zaczyna się źle dziać. Powraca z wygnania największy wróg Chrystiana i niefortunnym dekretem Ottona zostaje kasztelanem „srebrnej wioski”. W podłych knowaniach wspiera go podła żona Rycheza. Marta zostaje uprowadzona i postawiona przed sądem kościelnym jako czarownica. Czeka ją próba wody. Znachorka jest w ciąży i ma niewielkie szanse wydostać się w wody, do której wrzucono ją z kamieniem młyńskim przywiązanym do szyi. Gdyby nie zakochany w niej w mężczyzna (oprócz męża Marta ma kilku oddanych wielbicieli kochających platonicznie), nie uszłaby z życiem. Sabine Ebert w barwnej i sugestywnie odmalowanej historycznej scenerii snuje opowieść o sile miłości, ponadczasowej żądzy władzy i smutnych konsekwencjach zawiści i podłości. Tak wciągający romans przygodowoobyczajowy niejedną czytelniczkę zachęcił do zgłębiania historii i poszukania dodatkowych informacji o postaciach występujących w jej powieści (prawdziwy jest m.in. margrabia miśnieński Otto i jego małżonka Hedwiga), co należy zapisać na niewątpliwy plus Sabine Ebert. Jej czytelniczki z pewnością sięgną teraz po powieści Iny Lo-

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

Suflet Przeł. Ewa Borówka Sonia Draga, Katowice 2014 s. 326, ISBN 978-83-7508-875-5

Ż

ycie jest jak suflet – możesz się nie wiem jak starać, a i tak klapnie. Podejrzewam, że chyba to chciała czytelnikom powiedzieć turecka autorka powieści o smakowitym tytule, gdyż innych związków z tym daniem – poza wyimaginowanym zakupem książki kucharskiej jemu poświęconej, dokonanym przez poszczególnych bohaterów – raczej tu nie ma. Nie ma również przepisów na miłość, szczęście i siebie, jak bałamutnie zachęca wydawca na okładce. Nie, to książka mówiąca o okrutnych ludzkich zachowaniach, niezrozumiałych reakcjach, głupim uporze, zaślepieniu. Niestety, to narracja niepokojąco prawdziwa – większość z nas miała, bądź nawet ma, do czynienia z podobnymi przypadkami chorób osób bliskich, nagle zmieniających dotychczasową perspektywę: pełnosprawność zamienia się w całkowitą zależność, chory staje się więźniem własnej niemocy. Taka bezsilność sprawia, że odpowiedzialnością za wszystko – nagłą chorobę, brak natychmiastowego remedium, ciężką rekonwalescencję, wyimaginowane nieraz bóle, podsuwane przez chory umysł wizje cierpień sprawiających radość rodzinie – obarcza właśnie najbliższych, tych, którzy chcąc nie chcąc, czują się zobligowani do udzielania mu pomocy. Ciągłej, wytrwałej, bez podziękowań. Pary bohaterów pokazane w książce nieco się różnią – mamy tych, którzy naprawdę cierpią, i mamy typa, którego żale są skrajnie egoistyczne, choć nie zdawał sobie wcześniej sprawy z tego zapatrzenia w siebie. Bo, paradoksalnie, był wpatrzony w żonę, tkwił, nieświadomie ale wygodnie, na jej orbicie. Gdy ona odeszła, spadł z kosmosu na ziemię, musiał nauczyć się żyć. Nie to, że samemu – po prostu żyć. Ta część książki jest najmniej prawdopodobna, trudno bowiem wyobrazić sobie dupka, który nie zna się dosłownie na niczym poza swoimi komiksami. Wszyscy biedaczynie współczują, ale to jego żonę wspominają i żałują, on po prostu był jej mężem,


nicpotem, który nawet nie świecił odbitym światłem. Aż dziw – choć może właśnie nic dziwnego – że przechodzi do dalszego etapu. Bohaterowie pozostałych epizodów to postaci prawdziwe. Zdominowana przez męża kobieta dopiero po jego wylewie odkrywa, jak bardzo ją ubezwłasnowolnił – rozwodząc się z nim wyjdzie bez grosza, nawet jego śmierć da jej niewiele, będzie musiała podzielić się z adoptowanymi dziećmi, które nie chcą mieć z nią nic wspólnego. Z mężem nie żyła już od dawna, ale dopiero jego choroba ujawnia ogrom tego braku współżycia – nagle okazuje się, że nie łączy ich nic poza wzajemną nienawiścią. On, przykuty teraz do łóżka, ma jej za złe wszystko, od kuchennych zapachów po nowych, wymuszonych okolicznościami lokatorów. Robi jej na złość, kiedy tylko może, cieszą go jej załamania. A ona, choć próbuje się podnieść, zacząć od nowa, wyjść z pułapki, powoli przestaje wierzyć w sukces. W pewnym momencie chce już tylko uciec, by się na swej wrednej rodzinie odegrać – i robi to, ale poprzez swoją śmierć. Nie pozna smaku zemsty, choć można śmiało założyć, będzie to zemsta pełna i dotkliwa, dla wszystkich jej pseudobliskich. Równie trudna i prawdziwa jest historia matki-hipochondryczki, która po złamaniu stawu biodrowego trafia pod opiekę córki. Starsza pani znana jest – i to od nie wiadomo kiedy – jako ta, która wyłącznie cierpi. Nie zna innego stanu, jest zawsze chora, wszystko ją boli, poza tym nikt nie zwraca na to uwagi, więc gdy umrze (na pewno zaraz) nikogo to nie będzie obchodzić. Jakbym słyszał moją babcię… Starsza pani odmawia więc kuracji, nie ma zamiaru poddawać się jakiejkolwiek terapii, ma przecież córkę, która musi koło niej chodzić. Czy rzeczywiście musi? Dla mnie odpowiedź jest jednoznaczna: nie, zgłaszam to od razu – ale turecka tradycja wymaga czego innego, zatem córka poddaje się terrorowi. Gdy jednak czytelnik ma już ochotę się pochlastać albo przynajmniej rzucić książkę w kąt, starsza pani budzi się i przeprasza córkę za wszystko. A potem dokonuje czegoś wielkiego: bierze, w pełni świadomie, nadliczbową porcję środków nasennych, i karmiona przez córkę ulubionym deserem zasypia na zawsze. Zadośćuczynienie. W samą porę, trzeba powiedzieć. I tak oto z książeczki pozornie szeregowej zrobił się dyskurs o powinnościach rodziny. Bo tak, stety lub niestety, jest, podobne przypadki mogą dotknąć każdego z nas. Jak zareagujemy? Czy będziemy się opiekować nieuleczalnie chorym partnerem, czy podołamy temu? Jak długo? Na ile wystarczy nam sił – tak fizycznych, jak i woli?

Po lekturze pojawiły mi się w pamięci rozmaite nazwy: Exit, Dignitas, Hemlock Society. Łączy je jedno: możliwość kontrolowanego odejścia. Może na wyrost oceniam tę książczynę, podciągam ją do wyższego pułapu, niemniej zmusiła mnie do refleksji, czy rzeczywiście musimy zamęczać naszym życiem bliskich. Polscy lekarze zasłonią się oczywiście klauzulą sumienia. Sumienie nie przeszkodzi im w tworzeniu piekła na ziemi dla chorych i ich opiekunów. [gs] Jess Walter

Ścieżka nad urwiskiem przeł. Ewa Borówka Sonia Draga, Katowice 2014 s. 370, ISBN 978-83-7508-870-0

ycie jest jak film. Od nas, a także w dużej mierze od losu, zależy, w jakim gatunku przyjdzie nam zagrać. W jednej z ról epizodycznych wystąpił w „Ścieżce” Richard Burton, choć odegrał rolę znamienną, niczym deux ex machina... Bohaterom towarzyszy cała rzesza postaci i statystów, dzięki którym życie jest barwne i nieprzewidywalne. Jesteśmy powiązani ze sobą w misternej sieci utkanej przez los. Splatają nas delikatne nici, które łatwo zerwać. Niektóre, choć nadwątlone przez czas, trwają całe życie. To my trzymamy ich końce w dłoniach. Jak Pasquale Tursi, właściciel pensjonatu „Wystarczający widok” (melancholijna i nieco przewrotna nazwa doskonale oddaje klimat tej powieści). Wszystko zaczyna się w 1962 roku, gdy w Rzymie trwają zdjęcia do „Kleopatry”, wielkiej hollywoodzkiej produkcji. Do brzegu maleńkiej zatoczki, w przyklejonym do skał w Porto Vergogna na skalistym wybrzeżu Ligurii, przybywa piękna nieznajoma. Pasquale Tursi nie dowierza własnemu szczęściu – oto z morza wyłania się i zstępuje w jego skromne progi anioł we własnej osobie. To Dee Moray, prosto z planu „Kleopatry”. Połączy ich coś wyjątkowego, nić porozumienia, empatia i przyjaźń. Ona jest aktorką, on prostym chłopakiem z głową pełną marzeń. Stworzył tę kobietę z fragmentów dawnych filmów i książek, z zagubionych artefaktów i ruin własnych marzeń, ze swojej heroicznej, niekończącej się samotności – Pasquale przeżywa uniesienie tak silne, że wszystko wydaje się możliwe. Nawet miłość. Kiedy nasze życie rzeczywiście się zaczyna? – zastanawia się Dee. Ponoć jest śmiertelnie chora, tak powiedział jej lekarz. Cóż, jeśli ciąża jest chorobą… Pięćdziesiąt lat później Pasquale pojawia się w Hollywood. Choć nie udało mu się zrealizować swojego marzenia z młodości i zbudować kortu tenisowego na skałach, postanawia podążyć za

Ż

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

R E C E N Z J E

37


R E C E N Z J E

38 inną utopią i odnaleźć Dee. Doczekał się już gromadki wnucząt, ale nigdy nie zapomniał pięknej aktorki. W tej powieści można się zakochać. Pachnie wspomnieniami, słoną wodą, minionym czasem. Jest w niej poezja wpleciona między wersy. Jest delikatny humor i kłująca ironia. Jest miłość i obowiązek, namiętne pragnienie i surowa uczciwość. Jest życie pełne szans, możliwości, otwartych drzwi do sławy, szczęścia na wyciągniecie ręki, a później wspomnień i ciężaru utraty. Jest bogactwo emocji i pełnokrwiste, żywe postaci, które – jak my – zwykle nie uczą się na swoich i cudzych błędach. „Ścieżka nad urwiskiem” to wspaniała podróż między epokami, kontynentami, pełna trudnych wyborów i niegasnących marzeń. [hab]

tywnie – dobro zwycięża, grzesznik się nawraca, love rulez. I tylko te szczegółowe przepisy kuchenne wtrącone do narracji psują smak. Pani Marta Żmuda-Trzebiatowska zachwala tę powieść bez skrępowania. Chciałem się najpierw zżymać, ale uznałem, że przecież ona ma rację – jej rekomendacja trafia w sedno, dokładnie przedstawia fabułę. Tyle że to jedna z tysiąca co najmniej podobnych fabuł i podobnie rekomendowanych. I komu tu wierzyć? [gs]

• • • • • • • • • • Historia literatury • • • • • • • • • • Jan Gondowicz

Duch opowieści Nisza, Warszawa 2014 s. 269, il., ISBN 978-83-62795-27-7

• • • • • • • • • • • Proza polska • • • • • • • • • • • Katarzyna Archimowicz

Miłość w Burzanach Black Publishing, Wołowiec 2014 s. 452, ISBN 978-83-7536-766-9

D

eklaruję od razu: nie jest to gatunek literatury, któremu oddaję czas. Szczerze mówiąc, to pewnie pierwsza tego rodzaju powieść przeczytana od „Przeminęło z wiatrem”. Mogły być jakieś inne, na wakacjach czyta się różne rzeczy, ale ich po prostu nie pamiętam. „Miłość w Burzanach” jest tym, co wydawca obiecuje – opowieścią o bajkowej odmianie życia. Fabuła jest prosta niczym konstrukcja cepa (nomen omen większość akcji dzieje się na wsi): młode małżeństwo łączy cielesna fascynacja, różni podejście do progenitury. Gdy małżonek, nie bacząc na opory żony, podpisuje kontrakt na misję w Afganistanie, wszystko się wali. Ona jedzie na Polesie, w rodzinne dobra, gdzie pojawia się nieoczekiwanie tajemniczy ukraiński inwestor, on radzi sobie jakoś opiekując się coraz bardziej swoją podwładną. Nietrudno zgadnąć, że dzieci z małżeńskich związków tu nie będzie, pojawi się natomiast mnóstwo kłopotów. Ale i tak, czego też nie trzeba się długo domyślać, wszystko zakończy się hasłem happy end. Przyznaję, że sięgnąłem po tę książkę z przekory, zadając sobie pytanie: czy sam byłbym w stanie coś „w tej podobie” napisać? Zapewne tak. Choć jest tam poziom świadomej naiwności, na którym bym się rozłożył. Więc nie. Może szkoda, tak ładnie się to rozwijało, tak pozy-

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

spaniała lektura i cholerny kłopot z recenzją. Sam autor sprawy nie ułatwia – na tylnej okładce wspomina pewnego artystę sprzed stulecia, który – czy to z biedy, czy z abnegacji – główny posiłek przyrządzał raz na tydzień, wrzucając do gara, co miał pod ręką i wyławiając potem wedle smaku i potrzeby, starczyło, że pogrzebał w brei odpowiednio wytrwale. Nie chcę przez to powiedzieć, że „Duch opowieści” Jana Gondowicza to breja – nie. Raczej – jeśli pozostać przy kulinarnych deskrypcjach – wykwintne ratatouille, caponata, stew czy nasz swojski bigos. Taki, co to w słowach wydać trudno jego smak przedziwny, kolor i woń cudną. Bo jak opowiedzieć o książce erudyty, prześmiewcy i wnikliwego analityka zarazem, tropiciela literackich śladów i obalacza mitów, będącego za pan brat z Witkacym i Schulzem, a i w kierunku Gombrowicza wyciągającego rękę. Po jej lekturze mogę twierdzić, że w zasadzie nie ma chyba tematu, o którym Gondowicz nie miałby czegoś do powiedzenia. Fakt, że nie uświadczy się w książce wywodów dotyczących nauk ścisłych, ale to najpewniej przeoczenie. Doskonale za to czuje się pośród autorów i ich dzieł – im bardziej zapomnianych, tym mu bliższych. Wciela się chętnie w postać twórcy, by spróbować na przykład innych rozwiązań ich fabuł, jak w eseju „Okulary Prusa”, lub kiedy zastanawia się, na co można przerobić autora „Lalki”. Na Zolę? Czemu nie. Na Tołstoja? Też można. Na Villiers de ľIsle-Adama? Proszę bardzo. Dziękuję bardzo. Najbardziej miłą czytelnikowi supozycją autora musi być jak wiadomo. Bo czuje się dopuszczony do pokładów jego wiedzy. Champfleury, jak wiadomo, wymyślił na zgu-

W


bę sztuki realizm albo: Nie jest to, ma się rozumieć, jedyna więź obu książek, bądź też: Nazwisko autora owego dzieła, Bellegamba, nie wymaga chyba wyjaśnień czy znowu:Schulz, jak wiadomo, opisuje dom kupca bławatnego. Skoro dla Gondowicza to jasne, to i my staramy się w tym partycypować. A że jest inaczej… Cóż, nikt nie będzie czytelnika odpytywać. A on może potem z czystym sumieniem powiedzieć, że był z Gondowiczem. [gs]

Myślę, że wszelkie osiągnięcia i rekordy Katalończyka nieco bledną przy opisach tego, co czuje, co myśli i co wynosi z biegania. Zafascynowanym polecam obejrzenie filmów z Jornetem w roli głównej na youTubie. [kf]

• • • • • • • • • • • • Monografie • • • • • • • • • • • Stanisław Sedlaczek, harcmistrz Lech R. Grabowski

Harcerstwo polskie

• • • • • • • • • biografie, wspomnienia• • • • • • • • •

Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2014 s. 188, ISBN 978-83-7850-587-7

Kilian Jornet

Biec albo umrzeć Przeł. Barbara Bardadyn Sine Qua Non, Kraków 2013 s. 248, ISBN 978-83-63248-71-0

rochę się ta książka przeleżała na mojej biegowej półeczce, ale przecież nie straciła na aktualności, a wręcz przeciwnie. Wraz z ogromnym wzrostem zainteresowania biegami, także górskimi i także tymi na dystansach ultra, wiele zyskała. Bo o takiego oryginała jak Kilian Jornet, kataloński skyrunner (biegacz górski na największych wysokościach) i skitourowiec (skitouring to z kolei dyscyplina polegająca na używaniu nart do wspinaczki po górach, z których następnie się zjeżdża), doprawdy trudno. Rację mają ci, zdaniem których Katalończyk biega instynktownie, jak zwierzę, spajając się z naturą, chłonąc ją całym sobą, a tak naprawdę całą nią będąc… (pytanie, na ile my – mieszkańcy miast i dzieci cywilizacji – jeszcze nią jesteśmy). Każdy powód jest dobry, żeby przyspieszyć i poczuć, jak w momencie odbicia napinają się moje mięśnie i jak całkowicie się odprężają, kiedy nogi zawieszone są w powietrzu. Mój zegarek wskazuje prędkość szesnastu kilometrów na godzinę. [wow! przyp. aut.] Czuję się naprawdę dobrze, a moim nogom chyba nie podoba się bycie w kontakcie z podłożem. Z dużą szybkością przemieszczamy się między drzewami, przemykając cicho, ale czujnie, uważając na wszystko, co dzieje się wokół nas. (…) Zerkając między konarami ogromnych sosen pokrytych porostami, czuję siłę Indian, którzy pokonywali te zbocza przed wiekami. Mogę poczuć ich zapach między mchem, mogę zobaczyć ich cień, kiedy biegną obok mnie między skałami, i dostrzec ich twarze odbite w rzekach, przy których przystaję, by napić się tej samej wody, którą pili oni. Piękne, prawda? Tak, bo Kilian (czy ktokolwiek mu w tym pomagał) to także facet udanie władający piórem.

T

a książka pachnie pięknymi wspomnieniami. Słychać w niej echo harcerskich piosenek i szum drzew. Noc była cicha. Nad naszemi głowy Sklepieniem gąszcz się rozwiesił sosnowy (…) Usnęły długie namiotów szeregi Co bielą płócien swych, jak świeże śniegi Świeciły z gęstwin leśnych korytarzy; Myśmy nie spal, byliśmy na straży (…)”. Tak brzmi fragment wiersza „Przy ognisku” Olgi Małkowskiej, jednej z twórczyń polskiego skautingu, instruktorki harcerskiej, współautorki hymnu harcerskiego, założycielki szkół instruktorskich. Książka Impulsu to reprint edycji z 1925 roku, wydanej wówczas na pamiątkę pierwszego Zlotu oraz jedna z pozycji serii „Przywrócić Pamięć”. Ma ona przybliżyć współczesnym publikacje założycieli ruchu skautowskiego, twórców rozwoju idei i metodyki harcerskiej z lat 1911– 1939. Nazwiska ich autorów były wymazywane przez cenzurę, gdyż zamiarem władz PRL-u było odcięcie Polaków od ich historii, korzeni, tradycji, od prawdy o wartościach także polskiego skautingu–harcerstwa. Przed drugą wojną harcerstwo było systemem wychowawczym, wielką narodową instytucją, nobilitacją, a bycie harcerzem – chlubą i dumą. Zapał harcerstwa polskiego tych pierwszych lat przedwojennych przenikała idea walki o niepodległość i jakby przeczucie nadchodzących wielkich wypadków, które wymagać będą niezwykłych zasobów dzielności, mocy i bohaterstwa – napisał w recenzji prof. Śliwerski. Dzięki tej skromnej, ale pięknej i starannie wydanej książeczce możemy cofnąć się w czasie, ze wzruszeniem oglądać przedwojenne zdjęcia polskich harcerzy, a także czeskich, niemieckich lub amerykańskich. Widzimy młodych ludzi, pełnych pasji i wiary w przyszłość... Mój tata był harcerzem orlim, siostra drużynową. Kochali harcerstwo, obozy, spanie pod namiotem, samo-

T

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

R E C E N Z J E

39


R E C E N Z J E

40 dzielność, braterstwo. Z uśmiechem i wzruszeniem wspominali obozy, podchody po flagę sąsiedniego obozu, leśne warty, kopanie wychodków, obieranie ziemniaków. Oboje są uczciwi, wspaniali, dzielni. Żeby być harcerzem trzeba być człowiekiem prawym. Także dzisiaj. [hab]

• • • • • • • • • • • • Pedagogika • • • • • • • • • • • Paul Epstein

Z notatek pedagoga Montessori.

nieważ największy problem z wdrażaniem w życie zasad pedagogiki Montessori mają właśnie dorośli. Jako pedagodzy Montessori musimy oddać się metodzie, która każe nam wyzbyć się wszechwładzy i przemienić w radosnych obserwatorów – radzi Epstein. A my jesteśmy przyzwyczajeni do działania, tymczasem w procesie wychowawczym mamy obserwować, nie ingerować, nie krytykować, nie napominać. Nauczyciel musi przede wszystkim być pokorny – pisze Epstein. A nam brakuje pokory. I cierpliwości. Przypomnijmy sobie więc słowa Montessori: Podążaj za dzieckiem... [hab]

Poradnik Przeł. Magdalena Madej Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2014 s. 184, ISBN 978-83-7850-650-8

zieci są naszymi nauczycielami. Od nas zależy, czego się od nich nauczymy. Obserwujący uczy się od obserwowanego. Być może dzieci uczą tak mądrze, bo same są zadziwiającymi obserwatorami. Posiadają niesamowite zdolności zmysłowe – nic prawie nie umyka ich uwadze – podkreśla autor. Paul Epstein, nauczyciel, edukator, wykładowca akademicki, przybliża najważniejsze pojęcia teorii pedagogicznej Marii Montessori. Wskazówki dla młodych pedagogów przeplatają się z wątkami autobiograficznymi. Epstein, budując portret pedagoga-przewodnika, dla którego wychowywanie i edukacja nie są pracą, lecz duchową misją i sposobem na życie, dzieli się wiedzą i doświadczeniem. I choć pedagogika Montessori ma już sto lat, wcale się nie zestarzała. Na czym się opiera? Na szacunku, pokorze, wszechstronnej pomocy dziecku w trudzie indywidualnego rozwoju. Zdaniem Montessori konieczne jest odpowiednie przygotowanie dorosłych (nauczycieli, rodziców, pedagogów), by wychowywali, rozumnie kochając i darząc szacunkiem. Nauczyciel musi zdać sobie sprawę, że w dziecku tkwi potężna energia, z której stale czerpie, energia, która nie ma nic wspólnego z dorosłym. Osoba dorosła musi zrozumieć, że wobec dziecka nie jest twórcą, a jedynie skromnym sługą tej fenomenalnej ekspresji życia. Musi więc spróbować obudzić w sobie postawę pokory, która – koniec końców – jest postawą miłości wobec dziecka. Jedynie pod takim warunkiem – kiedy dorosły pozostawia dziecku wolność, pozwalając mu na swobodne wypełnianie zadań, a jednocześnie nie przestając je chronić – nasiona pokoju mogą zostać zasiane. Młodzi pedagodzy i rodzice znajdą w tej książce wiele wspierających rad. Na pewno okażą się przydatne. Po-

Barbara Winczura (redakcja naukowa)

Dzieci o specjalnych potrzebach komunikacyjnych Diagnoza - edukacja - terapia Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2014 s. 432, ISBN 978-83-7850-489-4

D

Nr 6-7 [265-266] czerwiec-lipiec 2014

złowiek jest istotą społeczną. Słowa amerykańskiego psychologa Elliota Aronsona przypomina we wstępie autorka. Komunikacja to fundament naszego życia. Kontakt z innymi ludźmi pomaga nam się rozwijać, określić swoją tożsamość i miejsce w grupie społecznej. Porozumiewamy się z innymi, co oznacza, że przekazywane przez nich informacje, emocje są dla nas przejrzyste. Nie wszyscy jednak zostali obdarzeni darem dobrego komunikowania się. Praca pod redakcją Barbary Winczury dotyczy dzieci, które z różnych przyczyn nie potrafią lub nie chcą porozumiewać się z otoczeniem, a proces przyswajania reguł komunikacji mają mocno utrudniony. Autorzy poszczególnych rozdziałów opisują ich problemy – zaburzenia rozwoju mowy i komunikacji, wpływ braku komunikacji na relacje międzyludzkie (lub ich brak). Dowiemy się z tej książki, na czym polega trudność w komunikacji dzieci z zespołem Downa, autystycznych, dzieci z zespołem FAS, czyli alkoholowym zespołem płodowym, dzieci z rozszczepem wargi i podniebienia oraz z syndromem apallicznym. Jak wspomagać ich rozwój, skoro każda choroba warunkuje inną terapię oraz indywidualne metody pomocy? Jak odczytywać komunikaty, często niewerbalne, płynące z ich strony? Dla tych dzieci można wiele zrobić, aby nie musiały żyć zamknięte we własnym świecie. Nie powinny zostać skazane na wyobcowanie. Ułatwienie komunikacji jest umożliwieniem choremu dziecku życia wśród ludzi. Drogą do celu jest nauczenie ich wyrażania swoich uczuć, potrzeb, pytań. Książka doktor Winczury pomoże nam zrozumieć i pogłębić ten problem. [hab]

C


Wyspa

Eliza, Judyta i Klara.

KWARTALNIK LITERACKI

Każda z nich jest niepokorna… Czy spełnią swoje marzenia wbrew obowiązującym normom społecznym? Pierwszy tom trylogii o wyjątkowych kobietach, których zawiłe losy splatają się w scenerii młodopolskiego Krakowa.

Marek Ławr ynowicz Paweł Potoroczyn proza Stanisław Czerniak Bohdan Zadura poezja

Patroni media lni:

Janusz Drzewucki Michał Jagiełło Wojciech Kaliszewski esej

Barwna opowieść o miłości i sile rodzinnych więzi. Przeczytaj także

Krzysztof Niewrzęda wywiad Mirosław Bańko, Jerzy G órzański, Genowefa Jakubowska-F ijałkowska Ryszard Lenc, Daniel Łyse k, Karol Maliszewski Kazimierz Nowosielski, Ed a Ostrowska, Grzegorz Janusz Ostrow ski, Łukasz Suskiewicz, Mirosław Tomaszewski, Pio tr Wojciechowski

NUMER 2 W SPRZEDAŻY PATRONI MEDIALNI:

kwartalnikwyspa.pl/prenumerata


Sugestywna narracja oraz przepisy na ¦ Ă Ï ä ¦ǡ Ă ¸ ¸ © Ă ¦ ¦ ¦ ¦Ă Ǥ Nr 6-7 [265-266] maj 2014 • ISSN 1230-0624 • cena 19,90 zł (5% VAT)

Książka dostępna także jako e-book

ĆWICZENIA do „Naszego elementarza” Ministerstwa Edukacji Narodowej

PREMIERA 13.08.2014

Nowa seria Wydawnictwa Nasza Księgarnia

Sześć postaci i sześć splecionych z sobą historii. Nikt nie jest tym, kim się wydaje. Autorka wraz ze swoimi bohaterami, zagubionymi trzydziestokilkulatkami, przemierza współczesny świat pozorów. Nowa powieść Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak patroni medialni:

Wydawca MAGAZYN DLA OTWARTYCH NA LITERATURĘ I SMAKI

W listopadzie zeszyty edukacyjne do drugiej części elementarza MEN. Książka dostępna także jako e-book


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.