Nr 10 (245) • październik 2012 • ISSN 1230-0624 • cena 19,90 zł (5% VAT)
.VLÇľND 0DULROL %RMDUVNLHM )HUHQF MHVW SRUDGQLNLHP GOD NRELHW L PÛľF]\]Q NWµU]\ FKFÇ GRĄDGRZDÉ VZRMH DNXPXODWRU\ RUD] ]PLHQLÉ VW\O ľ\FLD QD OHSV]\
ŷŷŷ 1RZDWRUVNÇ GLHWÛ RSDUWÇ QD JÛVWRĝFL HQHUJHW\F]QHM L JÛVWRĝFL RGľ\ZF]HM NWµUD SRPRľH X]\VNDÉ Z\PDU]RQÇ V\OZHWNÛ ĝZLHWQH VDPRSRF]XFLH L RGPLHQL :DV]H ľ\FLH ŷŷŷ 1DMQRZRF]HĝQLHMV]H IRUP\ UXFKX WDNLH MDN MRJD PHG\WDFMD GUXPV DOLYH SLODWHV NWµUH SRSUDZLDMÇ NRQG\FMÛ ƾ]\F]QÇ L SRPDJDMÇ SR]E\É VLÛ ]EÛGQ\FK NLORJUDPµZ ŷŷŷ 3RQDG FDĄRG]LHQQ\FK menu NFDO ZUD]
Mariola Sztuka Bojarska-Ferenc GREUHJR ľ\FLD
=QDQD SURSDJDWRUND ]GURZHJR VW\OX ľ\FLD SUµEXMH SU]\EOLľ\É F]\WHOQLNRP ƾOR]RƾÛ ZHOOQHVV F]\OL GREUHJR ľ\FLD 7R ]QDF]QLH ZLÛFHM QLľ ZĄDĝFLZD GLHWD L SRUFMD UXFKX PDVDľH L ZL]\W\ Z VSD 3RGSRZLDGD FR URELÉ E\ SRF]XÉ VLÛ SHZQLHM L RVLÇJQÇÉ VXNFHV QD UµľQ\FK SĄDV]F]\]QDFK ľ\FLD ]DZRGRZHM SU\ZDWQHM HPRFMRQDOQHM ƾQDQVRZHM 5R]PDZLD ]H VSHFMDOLVWDPL ] G]LHG]LQ\ ľ\ZLHQLD R W\P MDN VWRVXMÇF RGSRZLHGQLÇ GLHWÛ L SURZDG]ÇF DNW\ZQ\ WU\E ľ\FLD PRľQD ]DSRELHJDÉ UR]PDLW\P GROHJOLZRĝFLRP 1DPDZLD DNWRUµZ G]LHQQLNDU]\ SROLW\NµZ NWµU]\ E\OL JRĝÉPL MHM SURJUDPµZ WHOHZL]\MQ\FK GR WHJR E\ ]GUDG]LOL MDN UDG]Ç VRELH ] UµľQ\PL SUREOHPDPL ']LHOL VLÛ ] :DPL VZRMÇ ZLHG]Ç L GRĝZLDGF]HQLDPL SURSRQXMÇF ] SU]HSLVDPL RSUDFRZDQ\PL L ]ELODQVRZDQ\PL SU]H] GLHWHW\NµZ ZVSµĄSUDFXMÇF\FK ] SURJUDPHP 6]WXND ľ\FLD XNLHUXQNRZDQ\PL QD ]DSRELHJDQLH UµľQ\P GROHJOLZRĝFLRP ŷŷŷ :VND]µZNL OHNDU]\ GRW\F]ÇFH WHJR MDN ]DFKRZDÉ ]GURZLH L UDG]LÉ VRELH P LQ ]H VWUHVHP RW\ĄRĝFLÇ EH]VHQQRĝFLÇ FXNU]\FÇ FHOOXOLWHP PHQRSDX]Ç XWUDWÇ NRQFHQWUDFML RUD] SUREOHPDPL ]H VNµUÇ L ZĄRVDPL
&]\P MHVW V]WXND GREUHJR ľ\FLD" 7R V]WXND ľ\FLD Z ]GURZLX -DN E\É ]GURZ\P" 0\ĝOHÉ R QLP 'EDÉ R SURƾODNW\NÛ ŭ PÇGU]H VLÛ RGľ\ZLDÉ ]Dľ\ZDÉ UXFKX ZVĄXFKLZDÉ VLÛ ZH ZĄDVQH FLDĄR L MH GRSLHV]F]DÉ , R W\P WUDNWXMH WD NVLÇľND 3ROHFDP
ZZZ Z\GDZQLFWZR ROHVLHMXN SO
Drukarnia Skleniarz ul. Bolesława Czerwieńskiego 3d 31-319 Kraków skleniarz@skleniarz.eu skleniarz.eu
Notes Wydawniczy październik 2012
Art of printing
-2/$17$ .:$Ĝ1,(:6.$
Mariola Bojarska -Ferenc Sztuka dobrego ľ\FLD
PIERWSZA POWIEģý
© Wall to Wall Media Ltd. Photographer: Andrew Montgomery
DLA DOROSâYCH
Gdzie jest czytelnik Esej dotyczący przyszłości książki i kultury w dobie cyfryzacji. W związku z rozwojem nowoczesnych technologii zmianie uległa także kultura czytania – dzisiejszy czytelnik rezygnuje z tradycyjnych książek na rzecz e-tekstu. Autor wnika w internetową rzeczywistość, bada fenomen portali społecznościowych oraz ich wpływ na czytelnictwo. Rozważa możliwe scenariusze rozwoju czytelnictwa w przyszłości, określa rolę księgarni i bibliotek, a także proponuje zmianę formy reklamy na taką, która lepiej dotrze do dzisiejszego wirtualnego czytelnika. Cena 29 zł
Rynek książki w Polsce 2012 Kompendium wiedzy o rynku wydawniczoksięgarskim – premiera na Targach Książki w Krakowie. Analiza zmian, prognozy rozwoju poszczególnych segmentów rynku; prezentacje największych firm wydawniczych, hurtowni i sieci księgarskich (charakterystyki firm, informacje o obrotach, sprzedaży książek itp.); liczne tabele i zestawienia – m.in. z wynikami badań czytelnictwa, danymi na temat wielkości produkcji wydawniczej, informacjami o nakładach książek; przegląd najważniejszych wydarzeń jakie zaszły na rynku wydawniczoksięgarskim w okresie 2011-połowa 2012 roku.
PREMIERA 15 LISTOPADA 2012
Wydawnictwa 80 zł, Dystrybucja 70 zł, Poligrafia 50 zł, Papier 55 zł, Who is who 65 zł
www.rynek-ksiazki.pl
./7/i£ Wydawnictwa Jirafa Roja
+SI KA DOSTÇPNA W SIECIACH %MPIK I DOBRYCH KSIÇGARNIACH
www.jirafaroja.pl
3R]QDM GDOV]H ORV\ ERKDWHUyZ EHVWVHOOHURZHM Cukierni Pod Amorem 35(0,(5$ 3$ħ'=,(51,.$ .VLąĪND GRVWĊSQD WDNĪH MDNR H ERRN L DXGLRERRN
F]\WD Anna 'HUHV]RZVND
PAT RON I
www.miastoswiatel.nk.com.pl
M E DI A LN I :
Legendarna seria
Xanth
w nowym przekładzie
patroni medialni:
Fot. Tim Sowula
Nr 10 (245) październik 2012 ISSN 1230-0624 Nakład: 800 egzemplarzy Cena 19,90 zł (5% VAT) Wydawca: Biblioteka Analiz sp. z o. o. 00-048 Warszawa ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416 tel./fax (22) 827 9350
miesięcznik wydawców księgarzy bibliotekarzy hurtowników i wszystkich zainteresowanych rynkiem książki ukazuje się od maja 1992 REDAGUJĄ:
Grzegorz Sowula – redaktor naczelny grzegorz@rynek-ksiazki.pl Monika Małkowska moniak21@gmail.com Kamila Bauman – sekretariat kamila@rynek-ksiazki.pl tel./fax (22) 827 9350 AUTORZY NUMERU:
Maria Czarnocka [mc], Łukasz Gołębiewski [łg] Agnieszka Gumbrycht [ag], Joanna Habiera [jh] Monika Małkowska [mm], Magda Mikołajczuk [mam] Aleksandra Okuljar [alo], Sławomir Paszkiet [sp] Jacek Rakowiecki [rak], Rafał Rukat [rr] Grzegorz Sowula [gs], Agata Szwedowicz [as] Jacek Wakar [wak], Marcin Witan [wit] Jan Wosiura [jw] ILUSTRACJE:
Andrzej Czyczyło
Panny debiutantki Aż mi się wierzyć nie chciało, gdy wyczytałem w tekście Jacka Wakara, że Celebrytka Dni Ostatnich debiutowała już dziesięć lat temu. Nie jej to wina, iż „panta rei crawlem”, jak wytłumaczył mi fenomen czasu jeden ze znajomych. Pozostaje pytanie – co z debiutami z zamierzchłych czasów? Kiedyś dekada znaczyła tyle co nic, dziś to prawie pokolenie, może nawet już więcej. Nie sposób, moim zdaniem, rzetelnie i uczciwie ocenić karier dobrze zapowiadających się debiutantów. Niektórzy – jak to widzimy w sztukach plastycznych – dali się uwieść marszandom obiecującym promocyjne złote góry, w dolinie zaś ściółkę z banknotów o wysokich nominałach. Co sprawdza się, ale tylko na papierze. Malarki obecne na stronach pewnego agresywnie promującego się portalu biją aukcyjne rekordy – niestety, tylko na stronach katalogów aukcyjnych, bo przebiegu samych licytacji nie sposób śledzić. Nasz punkt widzenia, odbioru i oceny zmienił zresztą Internet – to do sieci coraz częściej kierują swe debiutanckie prace artyści in spe: muzycy, fotografowie, pisarze, poeci, filmowcy, plastycy. W sieci je prezentują, promują na FaceBooku, propagują na Twitterze, sprzedają na eBayu… Dziesięć lat temu wyglądało to inaczej. Wejście Doroty Masłowskiej w świat literatury można porównać do klasycznego balu debiutantek: była książka, był wydawca, były omówienia, recenzje, spory, zachwyty. Autorka została szczęśliwie wydana światu, wszyscy byliśmy świadkami. Był bal… Trochę żal.
PROJEKT TYPOGRAFICZNY:
Artur Jóźwiak a.p.jozwiak@gmail.com KOREKTA:
GrzeGorz Sowula redaktor naczelny
zespół DRUK:
Drukarnia Klimiuk ul. Zwierzyniecka 8A 00-719 Warszawa www.klimiuk.com.pl
Tekstów nie zamówionych redakcja nie zwraca. Za treść reklam redakcja nie odpowiada. Numer zamknięto 16 października 2012 Jesteśmy na Facebooku
Nr 10 (245) październik 2012
Wydawanie «Notesu Wydawniczego» wspiera Fundusz Promocji Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS
26
4
wydarzenia Agata Szwedowicz
9
raptularz
12
debiuty
12
Pisarskie przedszkole
14
Pamiętnik z okresu dojrzewania
17
felieton
Monika Małkowska Jacek Wakar
Czytanie w pianie Grzegorz Sowula
18
S P I S
Maria Czarnocka
34
fajny film wczoraj czytałem Dojrzali debiutanci Jacek Rakowiecki
20
copyright & copyleft Jedno zdjęcie, wiele problemów Jan Wosiura
22
porozmawiajmy Uczę tylko sygnalizacji świetlnej
Z Elżbietą Muskat-Tabakowską rozmawia Sławomir Paszkiet
26
tłumacze polecają David Bellos Is that a fish in your ear? Grzegorz Sowula
29
36
książki jak wino Wojenna satyra czyli Przygody dobrego wojaka Szwejka Grzegorz Sowula
30
na marginesie Bez owijania w kolorową bawełnę Aleksandra Okuljar
33
półka żenady Powrót królowej fizjologii Magda Mikołajczuk
34
nowa książka
40
Dorota Masłowska Kochanie, zabiłam nasze koty
36
piórem i piórkiem Królowa szalonej epoki Monika Małkowska
40
kronika kryminalna październik 2012 Grzegorz Sowula
43
T R E Ś C I
3
recenzje Nr 10 (245) październik 2012
Fundacja Szymborskiej rozpoczęła działalność
We wrześniu zainaugurowano działalność fundacji ustanowionej testamentem Wisławy Szymborskiej. Dwa razy w roku będzie ona przyznawać zapomogi pisarzom i tłumaczom w trudnej sytuacji życiowej. We wrześniu 2013 r. po raz pierwszy przyznana zostanie międzynarodowa literacka Nagroda Wisławy Szymborskiej dla poety lub poetki. Pomoc materialna dla literatów to jeden z zapisów testamentu zmarłej w lutym poetki i laureatki literackiej Nagrody Nobla. Zapomoga będzie miała charakter jednorazowy, jej wysokość będzie zależała od sytuacji życiowej zainteresowanych. Z wnioskiem o udzielenie pomocy będą mogły występować stowarzyszenia pisarzy, jak i sami zainteresowani. Decyzję o przyznaniu zapomóg, które będą udzielane wiosną i jesienią, ma podejmować kilkuosobowa komisja, a zatwierdzać zarząd fundacji. Nazwiska osób, które otrzymają wsparcie, nie będą ujawniane. [as]
Sven Hassel nie żyje
Zyskały uznanie u czytelników – światowa sprzedaż przekładów (na 25 języków!) przekroczyła 53 miliony egzemplarzy. Børge Villy Redsted Pedersen Arbing, jak naprawdę nazywał się Sven Hassel (przyjął nazwisko swej niemieckiej matki), próbował różnych zajęć w ojczystej Danii, ale w 1936 przeniósł się do Niemiec szukając pracy. Znalazł ją – jako żołnierz Wehrmachtu, kawalerzysta pancerny, który „służbowo” odwiedził Polskę we wrześniu 1939 roku… Walczył przez cały okres wojny, był osiem razy ranny i dwa razy odznaczony Żelaznym Krzyżem, po upadku Berlina trafił do niewoli: rosyjskiej, amerykańskiej, francuskiej, wreszcie brytyjskiej. W obozach zaczął pisać; gdy wyszedł na wolność w 1949, miał już gotowe zręby swego największego bestsellera, Legionu potępieńców (1953). Jego indywidualna ocena wojny, połączona z opisem brawurowych akcji bojowych jednostek, zakulisowymi działaniami i krytyką dowódców, nie była żadnym odkryciem, Hasselowi pomagała jednak umiejętność konstruowania barwnej i pełnej akcji fabuły – „pozbawione obrazków komiksy dla nastolatków”, jak scharakteryzował je brytyjski recenzent. Uwagę czytelników zaś zwracały okładki książek z podwójnym s w nazwisku pisanym na wzór runy SS… W latach 60. Hassel przeniósł się z rodziną do Barcelony, gdzie pozostał po śmierci żony w 2003 r. Pracował nad piętnastą powieścią, której tematem miało być sowieckie zwycięstwo w wojnie i zajęcie Berlina – pozostała niedokończona. Sven Hassel zmarł 21 września 2012 r. [red]
Elektrobiblioteka – książka, która steruje komputerem
Napisał 14 powieści wojennych, ich fabułę wiążąc często z własną biografią.
Nr 10 (245) październik 2012
Waldemar Węgrzyn, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach, stworzył jako pracę dyplomową elektroniczną książkę, przy pomocy której użytkownik może kontrolować tekst i grafikę na stronie internetowej. Przewracając kartki w wyposażonej w elektronikę papierowej książce (podłączonej do komputera przez port USB), czytelnik zmienia strony na ekranie. Dotknięcie zamieszczonego
w książce obrazka powoduje automatyczne otworzenie go na stronie internetowej i np. uruchomienie animacji bądź treści interaktywnych.
Pierwotnie Elektrobiblioteka miała być projektem jednorazowym, rodzajem eksperymentu łączącego stare i nowe media, ale jego twórca nie wyklucza, że w przyszłości może przerodzić się w projekt komercyjny? Choć pod względem funkcjonalności jego projekt nie jest alternatywą dla e-booków, może zostać wykorzystany w specyficznych wydawnictwach, które wciąż chętniej wydają na papierze niż w sieci, jak książki dla dzieci, katalogi produktów czy albumy. Internetową wersję pracy można obejrzeć online na stronie www.elektrobiblioteka.net [as]
Biblioteka akademicka otwarta dla czytelników
Fot. Sztuka Architektury
W Y D A R Z E N I A
4
Centrum Informacji Naukowej i Biblioteki Akademickiej w Katowicach zostało we wrześniu udostępnione dla czytelników. Na półkach jednej z najnowocześniejszych placówek w kraju znajduje się 800 tys. książek wyposażonych w chipy elektroniczne.
Inwestycja, której koszt wyniósł ok. 79 mln zł, jest wspólnym przedsięwzięciem dwóch katowickich uczelni – Uniwersytetu Śląskiego oraz Uniwersytetu Ekonomicznego. Do Centrum Informacji Naukowej i Biblioteki Akademickiej przeniesiono ok. 800 tys. książek z bibliotek obu uczelni, z czego ok. 340 tys. zostało wyposażonych w dodatkowe zabezpieczenia, aby można było z nich korzystać bez udziału bibliotekarza – wziąć z półki, przejrzeć na miejscu bądź wypożyczyć. Aby to zrobić przed opuszczeniem gmachu wystarczy przyłożyć książkę i kartę biblioteczną do specjalnego skanera. [as]
Fot. Decca © Uli Weber
70. urodziny Donny Leon
jechać do Anglii, nie mogąc znaleźć pracy w rodzinnej Wenecji. Wraca tam z radością, gdy otrzymuje propozycję zbadania zawartości dwóch skrzyń, pozostawionych przez zapomnianego barokowego kompozytora. O spadek po nim spierają się dwaj dalecy krewni, pojawiają się plotki o „skarbie” zamkniętym w skrzyniach… Książka miała premierę 29 września, w dzień 70. urodzin pisarki. Była to również data premiery nowej płyty Cecilii Bartoli Mission, poświęconej twórczości Agostina Steffaniego, kompozytora okresu baroku, który popadł w niepamięć. Śpiewaczka poprosiła Leon, wielka miłośniczkę opery i muzyki klasycznej, o tekst do swej najnowszej płyty, ale postać tak zafrapowała pisarkę – Steffani był kastratem, chórzystą, księdzem, dyplomatą w Niemczech, przy okazji szpiegował dla Włochów – że zdecydowała się powołać do życia nową bohaterkę, której zadaniem będzie rozwiązanie zagadki historycznej. [red]
Fot. © FWS 2012
Czym byłaby Wenecja bez commissario Brunettiego? Uparty gliniarz z zasadami, prowadzący skromne, normalne życie u boku oddanej literaturze pani profesor, z „parką” dzieci to studiujących, to wracających do liceum (jedyny bodaj nieprawdopodobny element jego życia). Człowiek lubiący zjeść, nie gardzący kieliszkiem grappy, przyglądający się na ulicy ładnym kobietom. Rozumiejący ludzi, chcący ich rozumieć, choć coraz częściej przez nich zawodzony – jego wyobraźnia przestaje obejmować granice ludzkiego zwyrodnienia. Donna Leon, która zdobyła miliony czytelników na całym świecie (tłumaczona jest na ponad 30 języków, jedynie …Włosi nie mogą czytać w swym języku powieści mieszkającej od 1981 r. w Wenecji autorki), swą najnowszą powieść The Jewels of Paradise (Rajskie klejnoty) umiejscawia także w mieście nad laguną, ale jej bohaterką jest Caterina Pellegrini, muzykolożka z doktoratem uniwersytetu w Wiedniu, która ku swemu utrapieniu musiała wy-
Międzynarodowy Dzień Tłumacza
Patronem translatorów jest św. Hieronim, tłumacz Biblii. Jego imieniny przypadają 30 września, środowisko polskie postanowiło jednak świętowanie zacząć dzień później, ale wydłużyć je do 2 października. Pozwoliło to – dzięki współpracy warszawskiego i krakowskiego oddziału EUNIC oraz Komisji Europejskiej – zorganizować całodzienne zajęcia z tłumaczami: konferencje, dyskusje, lekcje w szkołach, konkursy, pokazy filmowe. Organizatorom należą się szczególne podziękowania za premierowe pokazy serii filmowych portretów tłumaczy: Wiktorii i Renégo Śliwowskich, Sławy Lisieckiej, Jerzego Kocha, Magdy Heydel i Elż-
biety Tabakowskiej (wywiad z nią znajdziecie Państwo w niniejszym numerze «Notesu»). Autorem tych krótkich, interesujących i często zabawnych portretów jest Sławomir Paszkiet, niderlandysta i członek Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Otwarte dla publiczności dyskusje i spotkania zgromadziły wielu uczestników, zarówno profesjonalistów, jak studentów i aspirujących translatorów. [red]
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” najczęściej porzucaną książką Jak co roku na jesieni ogłoszono dane zebrane przez sieć tanich brytyjskich hoteli Travelodge o pozostawianych w pokojach hotelowych książkach. W tym roku najczęściej porzucano erotyczny bestseller Pięćdziesiąt twarzy Greya autorstwa E.L. James. W ciągu kilku miesięcy od wydania powieści w papierowym formacie w pokojach hotelowych znaleziono około 7 tysięcy egzemplarzy książki. Pozostałe dwa tomy trylogii „50 odcieni” zajęły na liście najczęściej porzucanych książek odpowiednio czwarte i siódme miejsce, rywalizując z dokonaniami Stiega Larssona i Suzanne Collins. W ciągu minionego roku personel Travelodge w 36 500 pokojach należących do sieci znalazł razem 21 786 pozostawionych książek. [as]
Czy z bluszczu będzie park?
Redakcja zawieszonego miesięcznika kulturalnego «Bluszcz» obiecuje powrót pisma. Po nieoczekiwanej śmierci Artura Szczecińskiego, wydawcy magazynu, zespół redakcyjny otrzymał w maju wypo-
Nr 10 (245) październik 2012
W Y D A R Z E N I A
5
wiedzenia. W pożegnaniu z czytelnikami można przeczytać: „Po śmierci naszego wydawcy nie znalazł się nikt, kto zdecydowałby się na kontynuowanie jego dzieła. Artur był wizjonerem, nie oglądał się na minimalne zyski, które przynosił mu «Bluszcz». Wierzył […], że w tak trudnych dla polskiej kultury czasach nasza gazeta jest potrzebna, bo wyciąga Polaków z czytelniczej zapaści. Niestety wyniki sprzedaży to jedyne kryterium, którym kierują się rynkowi inwestorzy. Rozumiemy to i czekamy na lepsze czasy dla naszej gazety”. Trójka dawnych redaktorów – Ewa Rąbek, Marta Szarejko i Marek Łuszczyna – uznali jednak, że długie czekanie nie ma sensu i postanowili zwrócić się do czytelników, dawnych i potencjalnych, o wsparcie. By kontynuować „najlepsze tradycje «Bluszcza» [pismo istnieje z przerwami od 1865 r. – red], postanowili dalej prowadzić dotychczasową działalność tworząc miesięcznik literacki «Park»”. Jego wydawcą ma być spółka Park Kultury, szukająca obecnie inwestorów-współwydawców oraz prowadząca kwestę na portalu Beesfund, platformie udziałowego finansowania społecznościowego. Redakcja potrzebuje 1,2 mln zł do 23 listopada, by ruszyć z wydawaniem pisma. Możliwości datków są wielorakie: wykupienie poszczególnych numerów, prenumerat, reklam, proste wsparcie. Projekt ruszył 19 września, wedle słów redaktorów „udział w społecznościowym ratunku miesięcznika” zadeklarowało już 2000 osób, choć na stronie Beesfund wyczytać można, że do 5 października zebrano 2312 zł od 29 osób – 0,19 % potrzebnej sumy. Życzymy sukcesu – pojawienie się «Parku» będzie oznaczać, że kultura nie jest inwestorom, małym i dużym, obojętna. [red]
eta, krytyk, wykładowca akademicki, współredaktor «Zeszytów Literackich» od ich początku w 1982 r., ale przede wszystkim wybitny tłumacz literatury anglojęzycznej, mówiący równie biegle językiem bohaterów Szekspira co liverpoolskim dialektem Beatlesów.
Kościelscy mają 50 lat Barańczak jest również twórcą wielu uznanych już podgatunków poezji nonsensu, takich jak alfabetony, palindromadery, poliględźby, geografioły, biografioły i idiomatoły, mankamęty, obleśniki, turystychy (cenione przez Wisławę Szymborską), mistrzem krótkiej i celnej frazy. Tak oto w streszczeniu (wierszowanym!) Barańczaka wygląda Otello: „Tło: gondole i doże. / Centrum uwagi: łoże. / Wąż: Jago. Mąż: ‘Ja go!…’. / Duszona: Żona. / Finał: obsada kona”. Bardzo nas ta nagroda cieszy! [red]
Nike przyznana
NAGRODY Minister rozdaje nagrody Doroczne nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego wręczono 24 września na gali w Arkadach Kubickiego w Zamku Królewskim w Warszawie. Jest nam miło donieść, że wśród dziesięciu wyróżnionych nagrodę w kategorii literatura otrzymał Stanisław Barańczak, po-
Nr 10 (245) październik 2012
swą biografię Miłosza. Książka twarzy jest zbiorem szkiców i esejów odbijających zainteresowania – jakże szerokie – autora. Jak pisał Adam Madaliński, „Bieńczyk jest wielkim hermeneutą twarzy, oblicza są dla niego (dosłownie) pretekstami, z których potrafi uczynić, jak ongi postulował Schulz, ‘punkt wyjścia powieści’.” Autor zadziwia czytelnika doborem tematów i niespodziewanymi paralelami, niezwykłą umiejętnością przekładania skomplikowanych teorii na język prosty i klarowny. Tytuł tomu tłumaczy przewrotnie: „Nie mam swojego profilu na żadnym portalu społecznościowym, ale to jest mój face-book, książka twarzy”. Serdecznie gratulujemy wyróżnienia! [red]
Laureatem tegorocznej edycji Nagrody Literackiej Nike został Marek Bieńczyk, autor Książki twarzy (Świat Książki). Niejednogłośny wybór jury, dokonany 7 października, przyjęto ciepło, sprawił jednak zaskoczenie – oczekiwano, iż głównym wygranym będzie Andrzej Franaszek, wyróżniony już w plebiscycie czytelników za
fot. Tomasz Bielenia
W Y D A R Z E N I A
6
Mówimy oczywiście o cenionej nagrodzie literackiej, przyznawanej od 1962 r. przez założoną w Szwajcarii fundację artystycznych mecenasów, rodu Kościelskich z Miłosławia w Wielkopolsce. Wyróżnienie to otrzymują młodzi (do 40. roku życia) twórcy, głównie pisarze i krytyce. Wśród 120 dotychczasowych laureatów znalazł się cały parnas powojennej polskiej literatury: Mrożek, Herbert, Konwicki, Barańczak, Herling-Grudziński, Lipska, Chwin, Zagajewski, Huelle, Stanisławska, Pilch, Stasiuk, Tokarczuk, Franaszek… Jak mówi prof. Jerzy Jarzębski, jeden z jurorów: „Zawsze była to nagroda niezależna od polityki i koterii literackich. W jury jest kilku krytyków i literaturoznawców, ale dominują nieprofesjonalni ‘kulturalni czytelnicy’. Pod tym względem jesteśmy konsekwetni”. Tegorocznym laureatem „Kościelskich” został Andrzej Dybczak, reportażysta i scenarzysta, za tom Gugara (Czarne), opowieść o podróży do kraju Ewenków
VI edycja Nagrody Dedeciusa
grudnia 2012, wyniki konkursu poznamy w marcu 2013, zaś uroczystość wręczenia nagrody odbędzie się 24 maja 2013 r. w Krakowie. Zgłoszenia należy wysyłać na adres: Deutsches Polen-Institut, Karl-Dedecius-Preis, Mathildenhöhweg 2, D-64287 Darmstadt, Niemcy. Więcej informacji na stronie www.karldedecius-preis.de [nad]
Fot. Pawel Mazur
Nagroda uratowana, ale…
Fundacja Roberta Boscha przyjmuje zgłoszenia w konkursie o nagrodę im. Karla Dedeciusa, honorującą polskich tłumaczy literatury niemieckojęzycznej i niemieckich tłumaczy literatury polskiej. Kandydatów mogą zgłaszać wydawcy, autorzy, krytycy, jak również czytelnicy. Nagroda przyznawana jest co dwa lata od 2003 r., każdy z dwójki laureatów otrzymuje 10 tys. euro. Dotychczas wyróżnienie to otrzymali Krzysztof Jachimczyk i Hans-Peter HoelscherObermaier (2003), Maria Przybyłowska i Olaf Kühl (2005), Tadeusz Zatorski i Martin Pollack (2007), Ryszard Wojnakowski i Renate Schmidgall (2009) oraz Ryszard Turczyn i Esther Kinsky (2011). Termin składania zgłoszeń upływa 15
Orange Prize, jedyna brytyjska nagroda literacka przyznawana wyłącznie „za najlepszą książkę napisaną przez kobietę w języku angielskim”, miała zniknąć – w maju wycofał się główny sponsor, koncern Orange, który towarzyszył nagrodzie od 1996 r., nie udało się znaleźć godnego i równie hojnego następcy. Wartość samej nagrody wynosi 30 tys. funtów, ofiarowywanych przez prywatnych fundatorów – Orange pokrywało pozostałe koszty, a te były dziesięciokrotnie większe. Organizatorzy oznajmili jednak 8 października, że mimo utraty sponsora nagroda będzie: w tym roku na Women’s
Prize for Fiction (nowa nazwa) zrzucą się same panie – wśród ujawnionych (nie wszystkich) nazwisk są autorki bestsellerów Joanna Trollope, Elizabeth Buchan i Kate Mosse (która przewodniczy nagrodzie od jej powołania w 1992 r.), członkini zarządu Martha Lane Fox oraz Cherie Blair, żona byłego premiera. Jej deklarowane wsparcie wywołało falę protestów: „Lady Makbet finansuje nagrodę dla kobiet, czy to możliwe?”, pisali internauci, wypominając Blair wsparcie, jakiego niezłomnie udzielała mężowi, mimo iż powody wejścia Anglii do Iraku i Afganistanu okazały się nieco wydumane. Pojawiły się głosy żądające odrzucenia datku przez organizatorów lub rezygnacji kolejnej laureatki z przyznanej nagrody. Dyskusja ujawniła inne podziały: czy naprawdę potrzebna jest nagroda, pytano, wyróżniająca wyłącznie kobiety – czyżby obawiały się konfrontacji z mężczyznami na polu literatury?… [red]
Piotr Paziński wyróżniony we Frankfurcie
Fot. © Wydawnictwo Nisza
na syberyjskiej północy i zmianach, jakie zachodzą wśród mieszkańców dawnego sowieckiego imperium. Wręczenie nagrody odbyło się 13 października w pałacu Kościelskich w Miłosławiu, gdzie ta ceremonia ma już od kilku lat miejsce. [red]
Nr 10 (245) październik 2012
W Y D A R Z E N I A
7
Na Targach Książki we Frankfurcie ogłoszono nazwiska laureatów Nagrody Literackiej Unii Europejskiej (EUPL) za rok 2012, którą wyróżniani są najlepsi nowi autorzy w UE. Tegorocznymi zwycięzcami zostali: Anna Kim (Austria), Lada Zigo (Chorwacja), Laurence Plazenet (Francja), Wiktor Horváth (Węgry), Kevin Barry (Irlandia), Emanuele Trevi (Włochy), Giedra Radvilavičiūtė (Litwa), Gunstein Bakke (Norwegia), Piotr Paziński (Polska), Afonso Cruz (Portugalia), Jana Beňová (Słowacja) i Sara Mannheimer (Szwecja). Każdy zwycięzca otrzyma 5000 €, a co ważniejsze – priorytetowe dofinansowanie z unijnego programu Kultura na tłumaczenia książek na inne języki. [nad]
Booker świeżo spod prasy
Tan Twan Eng, Deborah Levy, Hilary Mantel, Alison Moore, Will Self i Jeet Thayil to finałowa szóstka autorów ubiegających się o tegorocznego Bookera, najpoważniejszą brytyjską nagrodę literacką, wyróżniającą powieść anglojęzyczną autorstwa obywatela Wspólnoty Brytyjskiej, Irlandii i… Zimbabwe. Ustanowiona w 1968 r. jako „BookerMcConnell Prize” od nazwy pierwotnego sponsora, przyznana została po raz pierwszy rok później – laureatem został P.H. Newby za powieść Something to Answer For. Od 2002 r. nagroda nosi oficjalną nazwę Man Booker Prize for Fiction. Nazwą tą posługują się trzy uzupełniające wyróżnienia: powołana w 1992 r. Russian Booker Prize (pierwsza niepaństwowa nagroda literacka w Rosji od czasów rewolucji październikowej, z organizatorami Man Booker Prize nie mająca już nic wspólnego), istnieją-
Nr 10 (245) październik 2012
ca od 2005 r. Man Booker International Prize (w konkursie może startować każdy autor książki dostępnej w j. angielskim) oraz Man Asian Literary Prize (od 2007), wyróżniającą twórców z Azji piszących lub publikujących po angielsku. W 2010 r. powołano specjalną nagrodę pn. Lost Man Booker Prize, by uhonorować autora z roku… 1970, który „zgubił się” przy okazji modyfikowania przepisów. Jej laureatem wybrano J.G. Farrella, twórcę powieści Troubles, jednej z „długiej listy” 22 zgłoszonych w 1970 r. tytułów. Z ciekawostek związanych z nagrodą: wśród laureatów jest 15 kobiet i 30 mężczyzn, 60 procent zwycięzców pochodzi z Wielkiej Brytanii, 62 procent wybrańców odebrało edukację w prywatnych szkołach średnich (a niemal 30 procent to absolwenci Oxbridge). Najmłodszy laureat, Ben Okri (1991) miał 32 lata, najstarszy 69 – William Golding (1980), średnia wieku odbierającego nagrodę wynosi 49 lat. Dotąd wygrały cztery debiuty, najczęściej (7 razy) wygrywała czwarta książka w dorobku autora. Przeważa tematyka współczesna (16 tytułów), reszta to historia – pradawna, dawna i nam bliska (co ciekawe, nikt nie porwał się na tematy z przyszłości, jedynie Margaret Atwood wplotła do swej powieści Ślepy zabójca wątek futurystyczny). Sama nagroda wynosi 50 tys. funtów, ale jej prawdziwa wartość kryje się w nadzwyczajnym wzroście sprzedaży – Vernon D.B.C. Pierre’a, laureata w 2003 r., zanotował wzrost wynoszący 4895 procent, sprzedaż nominowanej w zeszłym roku do nagrody powieści Snowdrops Andrew Millera w tygodniu przedświątecznym sięgnęła 10 tys. egzemplarzy. Ogłoszony we wtorek 16 października werdykt nie zaskoczył: Hilary Mantel, autorka Bring Up the Bodies, drugiej części historycznej trylogii z czasów Henryka VIII, była od początku kandydatką, której zagrozić mógł jedynie Will Self swą (post)modernistyczną prozą Umbrella. Bukmacherzy nie mieli zresztą wątpliwości, obstawianie wygranej Mantel w zasadzie pozbawione było ryzyka. Więcej przyniosłoby postawienie kilku funtów na kombinowany zakład, czy brytyjska autorka może znów wygrać, w dodatku
za sequel do poprzednio nagrodzonej powieści (Mantel zdobyła Bookera w 2009 r. za tom W komnatach Wolf Hall). Okazało się, że wszystko jest możliwe. Bring Up the Bodies cieszyła się rosnącą popularnością jeszcze przed ogłoszeniem wyników nagrody – postać Thomasa Cromwella, consigliere zbuntowanego króla Henryka, odmalowana jest wyjątkowo barwnie – teraz z pewnością zajmie wysokie miejsce na liście bestsellerów. Z pewnością jedno wyraźne oblicze więcej jest warte od pięćdziesięciu szarych twarzy. [red]
Fot. Man Booker
W Y D A R Z E N I A
8
Azja bez Bookera Man Group, fundusz hedgingowy stojący od lat za wszystkimi nagrodami Bookera, ogłosił 19 października, że wycofuje się z finansowania Man Asian Literary Prize. Powód – cięcie kosztów: sama nagroda to „peanuts”, 30 tys. dolarów, poważne sumy pochłania jednak organizacja i administracja. Przedstawiciele zarządu przyznają, że nagroda przyczyniła się do rozwoju czytelnictwa w Azji – np. rząd Korei Południowej znacząco zwiększył dotacje na przekłady rodzimej literatury na angielski, do czego skłonił go ogromny sukces książki Kyung-sook Shin Please Look After Mother, zdobywczyni wyróżnienia w ostatniej edycji – ale „z żalem” twierdzą, że podjęta już decyzja nie ulegnie zmianie. Zapewniają jednocześnie, że okazywane dotąd wsparcie dla głównej nagrody nie ulega zmianie. Ostatnia edycja Man Asian Literary Prize rozstrzygnięta zostanie w marcu 2013 r., zarząd rozgląda się już za nowym sponsorem, co może nie być łatwe – dowodem kłopoty Orange Prize. Niewykluczone, że sponsorem stanie się lokalny azjatycki biznes. [guardian]
Wszystkie informacje o imprezach w danym miesiącu prosimy przesyłać do 15. dnia danego miesiąca na adres poczty elektronicznej marytka@hotmail.com
raptularz wrzesień 2012
2 WRZEŚNIA Wydawnictwo Literatura w ramach obchodów rocznicy tzw. Wielkiej Szpery organizowanych przez Centrum Dialogu im. Marka Edelmana przygotowało w Muzeum Kinematografii w Łodzi promocję książki Doroty Combrzyńskiej-Nogali Bezsenność Jutki (2012, Literatura). 6 WRZEŚNIA Graham Masterton odwiedził Warszawę i spotkał się z fanami w księgarni Traffic Club. Spotkanie poprowadził Piotr Pocztarek – autor polskiej strony o Grahamie Mastertonie oraz współautor książki Masterton. Opowiadania. Twarzą w twarz z pisarzem (2011, Albatros). 6 WRZEŚNIA DW Rebis i Klub Ronina Book House Café w Warszawie zorganizowały dyskusję o książce Piotra Zychowicza Pakt Ribbentrop–Beck na temat „Wrzesień 1939: tragedia, która nie musiała się wydarzyć”. W dyskusji udział wzięli Piotr Zychowicz, Rafał Ziemkiewicz i Sławomir Cenckiewicz. Autor jest publicystą historycznym, zajmuje się II wojną światową, zbrodniami bolszewizmu i geopolityką europejską XX wieku. W swoich koncepcjach nawiązuje do idei Józefa Mackiewicza, Władysława Studnickiego, Stanisława Cata-Mackiewicza oraz Adolfa Bocheńskiego. Jest dziennikarzem «Rzeczpospolitej» i tygodnika «Uważam Rze» oraz zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika «Uważam Rze Historia». 6 WRZEŚNIA rozpoczął się w Drohobyczu na Ukrainie V Międzynarodowy Festiwal Brunona Schulza, którego program obejmował międzynarodową kon-
ferencję naukową, ponad 20 wystaw plastycznych, pięć koncertów, trzy spektakle, debaty, promocje książek, prezentacje multimedialne i spotkania. Festiwal zainaugurowały wykłady Tarasa Prochaśki, Adama Michnika, Dawida Grossmana i Wiktora Jerofiejewa. Dwa dni poświęcono międzynarodowej sesji literaturoznawczej.
10 WRZEŚNIA Wydawnictwo MG zorganizowało w salonie warszawskiego Empik Junior spotkanie z Mariolą Pryzwan, autorką książki Anna German o sobie. Kilka tygodni wcześniej, 25 sierpnia, minęła 30. rocznica śmierci artystki. Fragment książki przeczytała Joanna Moro, odtwórczyni postaci piosenkarki w serialu zrealizowanym przez telewizję rosyjską. Gościem spotkania był Zbigniew Tucholski, mąż Anny German. Spotkanie poprowadziła Dorota Koman. 11 WRZEŚNIA w podziemiu Katedry św. Floriana na Pradze Jakub Skiba zaprezentował swoją książkę Itinerarium. Moja podróż w głąb Europy (2012, Jedność). Autor posiada imponującą wiedzę o miejscach, do których podróżuje jak i o opisywanych wydarzeniach, przede wszystkim zaś o nurtach intelektualnych i duchowych, które je tworzyły, podtrzymywały i niszczyły. Podróże są jego pasją. 12 WRZEŚNIA Paweł Goźliński poprowadził w salonie Traffic Club w Warszawie spotkanie z Krzysztofem Vargą, autorem Polska mistrzem Polski (Wydawnictwo Agora). Krzysztof Varga jest „kulturalnym wszystkożercą, serialoholikiem, muzycznym fetyszystą, kompulsywnym pochła-
niaczem filmowej tandety i wielkiej literatury, podgryzaczem korzeni grillowo-narodowej tożsamości Polaków”. Najnowsza książka jest wyborem jego felietonów, nader słusznie przypomnianych, Varga bowiem zajmuje się kulturą – nie tylko naszą – pisząc o niej z pasją, złością, humorem (czarnym) i goryczą. Jego Polska jest krajem nieładnym, by nie rzec brzydkim, za to przekonanym o swej wyższości i misji w świecie – stąd tytuł tomu.
12 WRZEŚNIA w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie dzięki Monolith Films i Muzeum Wojska Polskiego miał miejsce wernisaż wystawy zorganizowanej z okazji 329. rocznicy Wiktorii Wiedeńskiej. Wydarzenie uświetniły wystrzały armat, pokazy walk wręcz, bicie monet oraz ekspozycja strojów z epoki i oręża. Wystawę otworzył wicedyrektor muzeum Lech Opaliński. Na zwiedzających czekał król Jan III Sobieski wraz z husarią. Obyło się bez ofiar… 14 WRZEŚNIA w WBP im. Witolda Gombrowicza w Kielcach z okazji premiery książki 1000 lat wkurzania Francuzów (WAB) odbyło się spotkanie z cyklu „Dobre książki i kawa z…”. Gościem był Stephen Clark, autor bestsellerowych książek z cyklu Merde!. Wieczór poprowadził Szymon Kloska. Pod hasłem „Dobre książki i kawa z…” Dyskusyjne Kluby Książki organizują we wszystkich miastach wojewódzkich spotkania z najpopularniejszymi pisarzami. Inauguracja cyklu odbyła się w Katowicach, do których na zaproszenie klubowiczów przyjechał Eric-Emmanuel Schmitt. Wśród gości byli także Corinne Hofmann, Janusz L.
Nr 10 (245) październik 2012
R A P T U L A R Z
9
R A P T U L A R Z
10 Wiśniewski, Krzysztof Varga, Richard Paul Evans i Etgar Keret. Kolejne spotkania już wkrótce, zaproszeni autorzy to m.in. Sylwia Chutnik, Norman Davies, Janusz Głowacki i Camilla Läckberg.
14 WRZEŚNIA w klubie Collection na Brompton Road w Londynie wydawnictwo Random House zorganizowało wieczór jednego bohatera – Salmana Rushdiego, z okazji wydania autobiografii pisarza pt. Joseph Anton. Książka ukazała się jednocześnie w 21 krajach na całym świecie (w Polsce jej wydawcą jest DW Rebis). W londyńskim spotkaniu wzięło udział ponad 200 osób – wydawców z całego świata, redaktorów, tłumaczy, dziennikarzy i przyjaciół pisarza. 15 WRZEŚNIA «Notes Wydawniczy» i Galeria Grafiki i Plakatu, jeden z najstarszych warszawskich salonów wystawowych, otworzyły pokaz komiksu pod niezobowiązującym tytułem Momenty były. Była to pierwsza w historii salonu wystawa tego typu Komisarze Monika Małkowska (redaktor «Notesu») i Adam Gawęda zaprosili do udziału komiksowy oktagon – reprezentantów różnych szkół i stylów: Adę Buchholc, Daniela Chmielewskiego, Jacka Frąsia, Małgorzatę Jabłońską, Janka Kozę, Macieja Sieńczyka, Pati Synowiecką, Wiolę Wnorowską. Wystawę można było oglądać do 6 października br.
15 WRZEŚNIA dwutygodnik.com zaprosił na śniadanie prasowe do warszawskiej Galerii Raster. Dyskusję na temat Zniszcz go! Komu służy zła krytyka? poprowadził redaktor naczelny dwutygodnika.com, Tomasz Cyz, a do udziału w niej zaprosił Marię Poprzęcką (historyczkę sztuki z Instytutu Historii Sztuki UW), Justynę Sobolewską (krytyczkę literacką, «Polityka»), Łukasza Gorczycę (krytyka sztuki, współtwórcę magazynu «Raster») i Jakuba Sochę (krytyka filmowego, dwutygodnik.com). Dyskusja toczyła się wokół tematu „komu służy krytyka?”, próbując dać odpowiedzi na takie pytania, jak: czy warto recenzować nieudane spektakle? Czy krytyk powinien bezlitośnie punktować słabości wystaw i koncertów, czy raczej szukać ich mocnych stron? Czy moralnym obowiązkiem dziennikarza jest wspieranie początkujących pisarzy i pol-
Nr 10 (245) październik 2012
skich reżyserów. Dlaczego powstaje tak mało negatywnych recenzji? Czego boją się redaktorzy?
19 WRZEŚNIA ogłoszono wyniki tegorocznej edycji Nagrody im. Macieja Płażyńskiego. Laureatami zostali dziennikarze z Polski, Litwy, Holandii i Stanów Zjednoczonych, dodatkowo wyróżniono dziennikarzy z Rosji i Litwy. Jury wybrało zwycięzców spośród 55 nominacji nadesłanych ze wszystkich kont ynentów. W kategorii „dziennikarz medium polonijnego” laureatką została Barbara Sosno z redakcji radia „Znad Wilii”. W kategorii „dziennikarz krajowy publikujący na tematy polonijne” laureatką została Jolanta Roman-Stefanowska z TVP Oddział Gdańsk. Ponadto jury wyróżniło w tej kategorii Piotra Cywińskiego z redakcji tygodnika «Uważam Rze» za profesjonalne i bezkompromisowe podejmowanie trudnych tematów w artykułach Bunt straceńców i Tragarze obciążeń. W kategorii „dziennikarz zagraniczny publikujący na tematy Polonii” laureatką została Małgorzata Bos-Karczewska. W kategorii „redakcja medium polonijnego” laureatem została redakcja «Nowego Dziennika – Polish Daily News» z Nowego Jorku, nagrodzona za nowoczesne i profesjonalne dziennikarstwo służące Polonii amerykańskiej. Ponadto jury wyróżniło w tej kategorii redakcję wydawanego w Tomsku dwumiesięcznika «Dom Polski» za podtrzymywanie polskich tradycji na terenie Syberii i całej Rosji. 23 WRZEŚNIA w Czułym Barbarzyńcy u stóp Wawelu dr Georg Nowak-Krogh, austriacki menedżer kultury, wprowadzał uczestników w świat zapachów luksusu. Było to rozwinięcie niektórych tematów poruszanych w książce Adama Granville’a Gentleman. Mam zasady (BoSz, 2011), uzupełnione ćwiczeniami praktycznymi: degustacją niecodziennych trunków i badaniem struktury zapachowej legendarnych męskich perfum. Impreza odbyła się pod honorowym patronatem Austriackiego Konsulatu Generalnego w Krakowie. 24 WRZEŚNIA w Arkadach Kubickiego w Warszawie odbyło się wręczenie Dorocznych Nagród Ministra Kultury i Dzie-
dzictwa Narodowego za rok 2012. Statuetki wręczane są osobom działającym w sferze kultury – artystom, twórcom oraz animatorom kultury, których działalność ma wpływ na upowszechnianie kultury w Polsce. Nagrodą uhonorowano Andę Rottenberg w kategorii „sztuki wizualne”, Stanisława Barańczaka (literatura), Pawła Łysaka (teatr), Agatę Kuleszę i Wojciecha Smarzowskiego (film), Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego (muzyka), Marka Niedźwieckiego (animacja kultury), Fundację Braci Golec (twórczość ludowa), Hirka Wronę (kultura w sieci), portal legalnakultura.pl (nagroda honorowa) oraz Ewę Demarczyk (nagroda za całokształt twór-czości).
24 WRZEŚNIA w kinie Atlantic miało miejsce spotkanie z aktorką Stanisławą Celińską i z Karoliną Prewęcką, autorką książki Niejedno przeszłam (2012, Prószyński i S-ka), której Celińska jest bohaterką. Rozmowę poprowadził Remigiusz Grzela. Po spotkaniu odbyła się projekcja Szalonej Grety, spektaklu Teatru Telewizji z 1981 r. według sztuki Stanisława Grochowiaka Dulle Griet, w której Celińska zagrała główną rolę domniemanej trucicielki, oskarżonej o zamordowanie 13 osób – Grochowiak pokazywał pokusę łatwości ferowania wyroków i ocen opartych na wątpliwych dowodach i pomówieniach. 25 WRZEŚNIA Wydawnictwo Trio i Muzeum Niepodległości przygotowały spotkanie ze Stanisławem Marią Jankowskim, autorem Dziewcząt w maciejówkach (2012, Wydawnictwo Trio). To pierwsza na polskim rynku publikacja, która w kompleksowy sposób omawia udział kobiet w walce o niepodległość. W dyskusji udział wzięli prof. Janusz Cisek, dr Tadeusz Krawczak, dr hab. Andrzej Krzysztof Kunert oraz dr Tadeusz Skoczek, a poprowadził ją red. Maciej Rosalak. 25 WRZEŚNIA z okazji wydania jego najnowszej książki Telefon od anioła (Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz), Guillaume Musso przybył do Polski na zaproszenie wydawcy, który zorganizował spotkanie w kinie Atlantic połączone z pokazem filmu Potem – ekranizacją
R A P T U L A R Z
11 pierwszej powieści napisanej przez Musso w 2004 r. W filmie zgrali John Malkovich, Evangeline Lilly i Romain Duras.
28 WRZEŚNIA Fundacja Wisławy Szymborskiej uroczyście rozpoczęła działalność. Podczas spotkania w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie zabrzmiały utwory noblistki czytane m.in. przez Ewę Lipską, Bronisława Maja i Adama Zagajewskiego. Zarejestrowana w kwietniu tego roku Fundacja Wisławy Szymborskiej ma dbać o spuściznę literacką i archiwum Wisławy Szymborskiej. Archiwum poetki – zawierające rękopisy, maszynopisy i notatki do wierszy oraz listy – ma trafić do Biblioteki Jagiellońskiej. Dostęp do korespondencji będzie wymagał zgody fundacji. Księgozbiór i bibeloty Wisławy
25. Guillaume Musso
30. tydzień zakazanych książek
24. spotkanie ze Stanisławą Celinską
vfot. Marytka Czarnocka
27 WRZEŚNIA w warszawskim Czułym Barbarzyńcy miał miejsce wieczór autorski Bartłomieja Michałowskiego połączony z promocją jego książki List z przyszłości. Spotkanie poprowadził Tomasz Brzozowski. Bartłomiej Michałowski (ur. 1969) jest absolwentem Politechniki Warszawskiej oraz podyplomowych studiów z dziedziny finansów i zarządzania w ramach programu Copernic i marketingu na INSEAD we Francji, prezesem Stowarzyszenia Normalne Państwo, ekspertem w Instytucie Sobieskiego. Zawodowo związany jest z branżą informatyczną.
15. «Notes» otwiera wystawę komiksu fot. M. Czarnocka
26 WRZEŚNIA Joanna Kuciel-Frydryszak, autorka książki Słonimski. Heretyk na ambonie (WAB), spotkała się z czytelnikami w Instytucie Reportażu Wrzenie Świata. Gościem specjalnym była Anna Trzeciakowska, tłumaczka literatury i przyjaciółka poety z czasów młodości. Autorka książki Joanna Kuciel-Frydryszak jest absolwentką filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, dziennikarką, reporterką. Debiutowała w Radiu Wrocław, za reportaż Myśmy się sobie nie przedstawiali emitowany w 1997 r. w Trójce otrzymała wyróżnienie honorowe w najważniejszym konkursie dziennikarskim SDP. Związana z wrocławską prasą, najdłużej ze «Słowem Polskim», w którym zajmowała się polityką i sprawami społecznymi. Słonimski. Heretyk na ambonie jest jej debiutem literackim – dodajmy, że bardzo udanym.
25. Stanisław M. Jankowski, autor Dziewcząt w maciejówkach
Szymborskiej na razie zostały zdeponowane w magazynie. Dwa razy w roku Fundacja Wisławy Szymborskiej będzie przyznawać zapomogi pisarzom i tłumaczom w trudnej sytuacji życiowej. We wrześniu 2013 r. po raz pierwszy wręczona zostanie międzynarodowa literacka Nagroda Wisławy Szymborskiej, nad którą patronat objęła para prezydencka.
28 WRZEŚNIA na ekrany kin weszła ekranizacja powieściowego cyklu Rafała Kosika o Feliksie, Necie i Nice, czyli jeden z największych komercyjnych sukcesów ostatnich lat na polskim rynku wydawniczym – sprzedano ponad 450 tys. egz. książek z 9-tomowej serii. Powieści o przygodach trójki gimnazjalistów zyskały sobie nie tylko sympatię czytelników, lecz i uznanie krytyki, co zaowocowało nagrodami literackimi (m.in. Książka Roku 2005 Polskiej Sekcji IBBY). Film nosi tytuł Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa. Kluczową dla twórców sprawą było dobranie właści-
06. Graham Masterton i Piotr Pocztarek
wej obsady. Na castingi stawiło się około dwóch tysięcy kandydatów! Ostatecznie na ekranie ujrzymy Kamila Kliera (Felix), Macieja Stolarczyka (Net) i Klaudię Łepkowską (Nika).
30 WRZEŚNIA rozpoczął się coroczny Tydzień Zakazanych Książek (Banned Books Week), czyli wywodząca się z USA kampania społeczna, której celem jest zwrócenie uwagi opinii publicznej na działanie ukrytej cenzury, potrzebę wolności czytania i tworzenia literatury oraz problem prześladowania ludzi za to, że czytają lub piszą książki. Inicjatywa ta ściśle wiąże się z Pierwszą Poprawką do amerykańskiej Konstytucji, mówiącą o wolności słowa. W Polsce mało brakowało, a mielibyśmy także swój własny, współczesny indeks, zwany roboczo „Indeksem Giertycha” – była to lista książek, które w maju 2007 roku ówczesny minister edukacji Roman Giertych chciał wykreślić z listy lektur szkolnych. Na szczęście nie udało się… [mc]
Nr 10 (245) październik 2012
fot. Ryszard Waniek
Monika Małkowska, niezależna publicystka, krytyk sztuki i mody. Wykłada na Wydziale Mediów i Scenografii warszawskiej ASP
Monika Małkowska
Pisarskie przedszkole
D E B I U T Y
12
Nr 10 (245) październik 2012
Opłaca się dzieciom czytać, zanim same zaczną literować – może to bowiem przynieść nieoczekiwane zyski, zarówno dla oczytanych (osłuchanych?) pociech, jak ich rodziców. Amerykanka Dorothy Straight jako czterolatka zaczęła sama snuć fantastyczną fabułę, zatytułowaną „Jak zaczął się świat”. Opowieść komponowała spontanicznie, na poczekaniu, ku uciesze babci, której opowiastki wnuczki wydały się godne publikacji. Zgodził się z nią redaktor oficyny Pantheon Books – i oto dwa lata później Dorotka mogła sobie wpisać do cv pierwszą wydaną książkę. Zdarzyło się to pół wieku temu.
d tamtej pory sensacyjne debiuty literackie stały się coraz częstszym zjawiskiem. Niejaki Meleik Khamari Delaney z miasta Washington zainteresował się literaturą, słuchając czytanych przez mamę bajeczek. Miał trzy lata, kiedy wymyślił własnych superbohaterów; rok później wydał pierwszy tom z przygodowej serii zatytułowanej The Fighters of Justice – a było to w 2010 roku. Po kolejnym roku na rynku ukazała się druga część; obecnie przedszkolak pracuje nad trzecią. Nie muszę dodawać, że na razie z zarobionych przezeń (niemałych) pieniędzy korzystają starsi. Nie gorszy był Christopher Beale, Anglik urodzony w Szwajcarii. Liczył zaledwie 6 lat, gdy stworzył powieść fantasy This and Last Season’s Excursions. Nie tylko zdolniacha, także szybki chłopak: praca zabrała mu tyle czasu, ile trwał lunch. Fakt, rzecz nie była długa, zaledwie tysiąc pięćset słów, jednak i tak ryzykował – mógł się udławić! Dwa lata młodsza od Krzysia była Jaclyn Chan z Vancouver, gdy wydawnictwo Xlibris wypuściło na rynek przez nią wymyśloną i zilustrowaną książkę zatytułowaną Dziecięca fantazja (290 stron, nie w kij dmuchał). Czas przypomnieć zasługi małoletnich rodaków. Balthasar Klossowski de Rola nie dobiegł lat ośmiu, gdy napisał i zilustrował opowieść o kotce Mitsou, wywołując taki zachwyt Rainera Marii Rilkego, że poeta doprowadził do publikacji tego dziecięcego dziełka, poprzedzając je przemową. Wspomniane przypadki wciąż należą do rzadkości – bo talenty literackie wybuchają zazwyczaj między dziesiątym a dwunastym rokiem życia, kiedy zasób słów rośnie, umysł osiąga giętkość, ciekawość świata sięga gwiazd, a młody człowiek zaczyna samodzielnie wyciągać wnioski i oceniać wydarzenia. Popełniane w tej fazie rozwoju utwory prozatorskie najczęściej plasują się w kategorii przygodowej fantastyki. Przykłady z ostatnich lat? Charles-Antoine Cros, obecnie lat 13 (startował mając lat 5), laureat Prix Litterature Jeunesse z 2008 roku, tworzy powieści historyczne z bohaterem-równolatkiem w roli głównej. Dziesięcioletni Tony Badulović (Amerykanin urodzony w Bośni) od czterech lat pracuje nad cyklem Total Teen Adventure. Valentine Stephen, dziesięciolatka, zaplanowała cykl przygód dziewczynki imieniem Timothée, odnosząc sukces już pierwszą częścią Timothée przeciwko ninjom. Z kolei Tunezyjka Samar Samir Mezghanni jest rekordzistką co do ilości zapisanych stron: od 1997 roku, kiedy jako jedenastolatka opublikowała pierwsze dziełko, do dziś napisała ponad sto opowiadań. Mało komu z tych smarkatych geniuszy dana jest dojrzałość i refleksyjność na miarę Anny Frank. Na swe 13. urodziny dostała album, w którym zaczęła prowadzić dziennik. Nie był to jednak dziewczyński pamiętnik, jakich wiele. Zapiski Anny okazały się jednym z najbardziej przejmujących dokumentów czasów woj-
O
ny i holokaustu. Mało tego – do dziś uderza nie licująca z wiekiem autorki dojrzałość jej przemyśleń i konstatacji, a także – poruszający w obliczu Zagłady optymizm. „Nadal wierzę, że ludzie są z natury dobrzy”, zanotowała Frank, choć „dobrzy” sąsiedzi właśnie zadenuncjowali jej rodzinę. W Polsce także mamy pisarkę w wieku Anny Frank. Nazywa się Alicja Wolniewicz. Miała dziesięć lat, gdy wystukała na komputerze historię o sobie i piesku Teodorze. Rok temu Psia planeta ukazała się nakładem Muzy. Dziewczynkę okrzyknięto cudownym dzieckiem i wyróżniono w plebiscycie Róże Gali (organizowanym przez dwutygodnik «Gala») za debiut. No, może to nie to samo, co Paszport «Polityki» i Nagroda Nike, jednak spory medialny sukces. Tym samym Ala prześcignęła Dorotę Masłowską – zadebiutowała, gdy była o połowę młodsza! Jak wiadomo, Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną powstała w trakcie przygotowań domaturalnych dziewiętnastoletniej autorki z Wejherowa. Ale Ala i jej koledzy piórze oraz wieku interesują mnie nie z racji rekordów. Zastanawiam się, czy dziecięce debiuty to efekt presji wywieranej przez niespełnione ambicje rodziców, czy potrzeba własna wunderkindów, świadomych wymogów rzeczywistości, w jakiej przyszło im żyć? Moim zdaniem, obydwa powody tak samo istotne. Co znamienne: równolegle z wysypem małoletnich geniuszy, uwidoczniły się zmiany w mentalności odbiorców, metrykalnie dorosłych, psychicznie – na poziomie dziewczynek przed pokwitaniem czy chłopczyków przed mutacją. Choćby super-bestseller Pięćdziesiąt twarzy Greya. Kwalifikuje się tę trylogię jako lekturę dla dorosłych. Bardzo dorosłych, świadomych ciemnej strony każdej na pozór świetlanej egzystencji. Nic bardziej mylnego. Perypetie Any i młodego multimilionera zostały stworzone przez osobowość pokroju co najwyżej dwunastolatki, na potrzeby równie infantylnych, choć wiekowo dorosłych czytelników. Nie dajmy się zwieść scenom sado-maso, w jakie obfituje twór pani James. Dzieci często są okrutne, bo w ten sposób odreagowują stresy oraz zadawane im cierpienia psychiczne. Zresztą, wiedzieli o tym bracia Grimm czy inni autorzy bajek, dostarczający mrożących krew w żyłach opisów tortur. Co do seksu, nikt mi nie wmówi, że to przedmiot zainteresowań obcy przedszkolakom. Nie bez powodu zabawa w lekarza jest doświadczeniem ponadpokoleniowym. Tymczasem E.L. James zatrzymała się w rozwoju intelektualno-emocjonalnym mniej więcej w szkole podstawowej. W zestawieniu z infantylnymi enuncjacjami jej bohaterki, postępowanie Dzieci z Bullerbyn cechuje refleksyjność i psychologiczna głębia. I tak oto dziś na literackim poletku spotykają się z jednej strony wiecznie infantylni, uciekający w mrzonki dorośli (vide Pięćdziesiąt twarzy Greya); z drugiej – zastanawiająco, ponad wiek dojrzałe dzieciaki. Która opcja przeważy? [mm]
Nr 10 (245) październik 2012
D E B I U T Y
13
D E B I U T Y
14
Pamiętnik z okresu dojrzewania Jacek Wakar
Biedna Dorota Masłowska… Jej nowej powieści jeszcze nikt nie przeczytał, a jednak wszyscy zdążyli okrzyknąć ją najważniejszą literacką premierą tego roku. Kiedy Kochanie, zabiłam nasze koty wreszcie opuściło strzechy wydawnictwa Noir sur Blanc (w okolicznościach zresztą dosyć skandalizujących, gdyż pierwsza recenzja ukazała się zdaniem oficyny zbyt wcześnie) – się zaczęło. Utyskiwania, że pisarka nie rozwinęła się od czasu Pawia królowej, że nie do twarzy jej bez maski buntowniczki, że w materii języka wciąż bywa zajmująco, a mimo to Kochanie, zabiłam nasze koty nie jest Wojną polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną. Od siebie dodam – nie jest i za nic nie będzie, choćby się recenzenci nie wiem jak starali. Nr 10 (245) październik 2012
albinopeacockblogspot
D E B I U T Y
15
a sytuacja nie powinna być dla Masłowskiej zaskoczeniem. Od dekady przecież autorka kiedyś z Wejherowa, a teraz z Warszawy sprawdza na własnych barkach, jaki jest ciężar bycia wunderkindem polskiej literatury, a jednocześnie jej enfant terrible. Obie te definicje wypełnia bowiem Masłowska w sposób doskonały.
T
Po wojnie Dziś opowiada, że do czasów, gdy celebrowała sukces Wojny…, za żadne skarby nie chciałaby wracać. Przypomnijmy, był rok 2002. Dziewiętnastolatka z Pomorza pisze swą pierwszą powieść długimi zrywami, jednocześnie ucząc się do matury. W korespondencji z Pawłem Duninem-Wąsowiczem, który publikował już jej krótsze formy, stwierdza, że cała jest w historii o Silnym, że język książki nią kieruje, że co chwila powraca do pisania, bo właśnie od siebie samej dowiaduje się, co z jej bohaterami stanie się dalej. Gdy książka ukazuje się, z miejsca okrzyknięta zostaje sensacją. Budzi zachwyty, wywołuje szok. Marcin Świetlicki stwierdza, że oto w polskiej prozie pojawił się talent niespotykany, pierwsza książka sprawia, że trzeba ze strachem czekać na następne, bo możliwości pisarki zdają się nieograniczone. Jerzy Pilch dodaje, że Masłowska redefiniuje język, rozwalając go na miazgę. Z takimi recenzjami wkracza autorka Wojny… w wydawniczy obieg i od razu wywołuje publiczną dyskusję. Za peanami idą głosy oburzenia, że dostaliśmy powieść dresiarską, w rynsztoku unurzaną i ów rynsztok gloryfikującą. Dyżurne przyzwoitki oburzały się na wulgarny język i daleką od salonu charakterystykę bohaterów. Jak zwykle u nas w takich razach nie było miejsca na bycie pośrodku. Masłowska dla jednych była nadzieją literatury, jej objawieniem i ożywczym duchem, dla innych zepsutą lolitką z prowincji, wyrzutkiem, wrzodem na zdrowym organizmie świata tak zwanej wysokiej kultury.
Pamiętam doskonale, że czytałem Wojnę… z poczuciem posiadania konformistycznego przywileju, który zasadzał się na tym, że skoro zajmuję się teatrem, a nie literaturą, nie muszę publicznie zajmować stanowiska. Tym bardziej, ze nie miałbym wtedy niczego szczególnie odkrywczego do powiedzenia. Wojna… wydała mi się wtedy głosem mocnym, ale szybko przewidywalnym, a co za tym idzie nużącym. Zachwyt mogła wzbudzać jej narracja oraz osobny język każdej z postaci, ale niewiele dawała sama diagnoza sytuacji. Paradoks Wojny… – przynajmniej w moim rozumieniu – polegał na tym, że w tej warstwie debiut Masłowskiej był nowatorski i wtórny jednocześnie. Nowatorski, bo takiego głosu w literaturze rzeczywiście nie mieliśmy. A wtórny, bo dziewczyna z Wejherowa nie powiedziała nic ponad to, o czym mówili przede wszystkim ludzie rocka i punka. No może tylko dołożyła odrobinę towaru na naszym rynku najbardziej deficytowego, czyli poczucia humoru, a to nie do przecenienia. Sukces stał się dla Masłowskiej kulą u nogi. W niedawnym wywiadzie dla «Newsweeka» pytana przez Piotra Bratkowskiego o tamten czas przyznała, że w roli maskotki warszawki od początku czuła się fatalnie. Włączyła się w jej wir, ale z przymusu, aby sprawdzić się w nowej roli, w nowej sytuacji. Bez powodzenia.
Paw na odreagowanie Opublikowany w 2005 roku Paw królowej był już znakiem, że o Masłowskiej nie należy myśleć w kategoriach „gwiazdy jednego sezonu”. Skoro warszawka, z Żoliborzem i Pragą, gdzie mieszkała, postanowiły ją wycisnąć jak cytrynę, potraktowała to doświadczenie jako inspirację, jako materiał do nowej książki. Paw… nie wywołał takiego szoku jak powieść debiutancka, bo jednak w pewnym sensie był powtórzeniem zastosowanych
Nr 10 (245) październik 2012
D E B I U T Y
16 tam patentów. Tyle że posłużyły one tym razem do rozprawy z ostatnim etapem jej życia. Paw królowej stał się pamfletem na świat, który zachłannie Masłowską wessał, na Warszawę i warszawkę, z wszystkimi jej ciemnymi i absurdalnymi stronami. Autorka nadała mu formę otwartą, co okazało się – znów – atutem i obciążeniem książki. Z jednej strony bowiem można było czytać Pawia… jako zbiór sentencji, oderwanych od siebie treści albo zestaw hiphopowych nawijek (do czego zresztą Masłowska otwarcie i wprost nawiązywała), z drugiej zaś całość nużyła, trudno było podążać za roztopionymi w słowach bohaterami. Zarzuty były podobne jak przy Wojnie polsko-ruskiej – o cynizm, o krzewienie obrazu zdegenerowanej rzeczywistości. Zachwyty znów dotyczyły przede wszystkim języka. I właśnie na niego nacisk położyło jury Nagrody Nike, wskazując na Pawia królowej. Masłowska dzięki temu werdyktowi weszła już do historii najnowszej literatury. I w tej samej chwili zaczęła uciekać przed nałożonymi przez nową jej rolę powinnościami.
Na drugą stronę Jeśli Paw królowej był rozwinięciem Wojny polsko-ruskiej, jeśli stanowił kolejny, jeszcze mocniejszy niż poprzedni akt rozróby na polszczyźnie zaproponowany przez Dorotę Masłowską, to jak nazwać napisane przez nią dramaty? Jedno, co przychodzi mi do głowy, to zejście z linii strzału. Gdy krytycy i przeróżni „życzliwi” oczekiwali od niej drążenia tych samych tematów i cyzelowania raz odkrytej formy, Masłowska nie chciała powielania samej siebie. Po dwóch książkach i Nike mogła poczuć się – i chyba tak było – niewolnicą własnego wizerunku. Dlatego spróbowała całkiem inaczej. Na pierwszy ogień poszła sztuka Dwóch biednych Rumunów mówiących po polsku o parze freaków, podszywających się pod Rumunów i w takim „przebraniu” przemierzających Polskę B, C i Z. Masłowskiej zabrakło jednak wyczucia dramatycznej formy oraz umiejętności charakteryzowania postaci. Odbiorowi utworu nie przysłużyła się także sceniczna prapremiera, wyreżyserowana przez Przemysława Wojcieszka na deskach TR Warszawa. Nie pomógł udział Romy Gąsiorowskiej i Eryka Lubosa – rzecz cała, przyznajmy: niewybitna, niebezpiecznie osunęła się w rejony taniego kabaretu. Mimo to, może ze względu na jasno sprecyzowany tu światopogląd autorki (krytyka rzeczywistości z mocno lewicowych pozycji) rzecz cieszyła się powodzeniem, doczekała się nawet kilku wystawień za granicą. Teatr okazał się dla Masłowskiej czymś więcej niż tylko chwilową odtrutką na otaczający ją zgiełk. Kolejna sztuka Między nami dobrze jest to prawdopodobnie najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek napisała. I kolejny zwrot, powód do szoku dla oswojonej z wizerunkiem Masłowskiej publiczności. Między nami dobrze jest okrzyknięto bowiem peanem na cześć tradycji, konserwatywnych wartości, tego wszystkiego, z czym Masłowska nawet przez chwilę dotąd się nie kojarzyła. Doszło nawet do oskarżania jej o to, że pragnie przypodobać się prawicowym publicystom, a nawet słuchaczom Radia Maryja. W obronie jego istnienia skądinąd stawała. W istocie jednak sprawa wygląda zupełnie inaczej. Przedstawiając trzy pokolenia kobiet w jednej rodzinie, od Małej Metalowej Dziewczynki, po-
Nr 10 (245) październik 2012
przez jej matkę aż do Osowiałej Staruszki, która wciąż ma przed oczami bomby spadające na Warszawę pod Powstania, autorka Między nami dobrze jest nie bawi się w tanią martyrologię, ale staje po stronie pamięci. Udowadnia po prostu, że nawet w jej generacji możliwa jest ponadpokoleniowa więź, że wspomnienie wojny nie jest wcale obciachem, a powtórzeniem dawnej inicjacji. Do tego doszły pełne absurdalnych gagów, a na dodatek podszyte najszczerszą rozpaczą obserwacje współczesności. Przy tym wszystkim Masłowska gdzieś miedzy wersami, niepostrzeżenie, czyni to, co nie udało się wielu jej poprzednikom. Rehabilituje pojęcie polskości. Bez obciachu. Sławie sztuki przysłużyło się także prapremierowe przedstawienie w TR Warszawa, może najlepsze w dotychczasowym dorobku Grzegorza Jarzyny. Śmieszne, gorzkie, wzruszające – w dużej mierze dzięki aktorkom: Danucie Szaflarskiej, Magdalenie Kucie, Aleksandrze Popławskiej.
Wszyscy jesteśmy rozmazani Ostatnie dziesięć lat publicznego istnienia Doroty Masłowskiej to zatem dzieje kolejnych ucieczek. Choćby w teatr, choćby na roczne stypendium do Berlina, choćby do świata, gdzie najważniejszym punktem jest córka Malina, a szczytem dnia przygotowanie dla niej zupy. Nawet takie ruchy, a może przede wszystkim one, sprawiają jednak, że autorka Wojny polsko-ruskiej nie przestaje być w centrum zainteresowania, nie wychodzi z celebryckiego obiegu. Stąd też gorączka towarzysząca wydaniu Kochanie, zabiłam nasze koty. I stąd szacunek dla następnej ucieczki, jaką jest ta książka. Stąd też zamęt towarzyszący jej odbiorowi, gdyż Masłowska nie okopuje się na ustalonych pozycjach, ani tych z Wojny polsko-ruskiej... i Pawia królowej, ani z Między nami dobrze jest. Przeciwnie, proponuje podróż bez celu, rozmazaną jak bohaterki powieści, a może jak my wszyscy dzisiaj. Podróż w skrzywiony świat reklam, pisemek o tym, jak zdrowo i dobrze żyć, świat jogi i innych krótkotrwałych sposobów na szczęście. Wszystko to osadzone zostaje w pejzażu, który jest Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej, ale w miejscach, jakich nie znajdzie się na mapie, choć bliźniaczo do realnych podobnych. W tym tkwi metoda Masłowskiej z Kochanie, zabiłam nasze koty. Zasadza się na deformacji rzeczywistości, rozmyciu jej konturów, odebraniu punktów oparcia. Dlatego tak wiele miejsca w powieści zajmują sny bohaterek, bo w snach przecież nic nie jest do końca realne, mimo że zachowuje pozory. Brak linearnej fabuły, porzucanie postaci z ledwie naszkicowaną ich charakterystyką – wszystko to może od nowej książki Masłowskiej odstręczać. Tym razem nie dowiemy się od niej też niczego szczególnie odkrywczego, czegoś, co przewróciłoby nasze myślenie o dzisiejszych trzydziestolatkach, a tego – jak się zdaje – wielu oczekiwało. W zamian otrzymujemy gorzki i pozbawiony kulminacji pamiętnik z okresu dojrzewania, wyraz zagubienia, ale i trzeźwej analizy sytuacji. Skąd zatem powszechne jak słyszę rozczarowanie książką? Prawdopodobnie stąd, że Dorota Masłowska po raz kolejny pokazała, że nie pisze na niczyje zamówienie. Idzie swoją drogą, choćby za cenę odrzucenia. [jaw]
zytam egoistycznie przy jedzeniu, w świątyni dumania, po przebudzeniu, przed pójściem spać, w wannie. To ostatnie nie jest zbyt bezpieczne – dla książek, co chyba jasne. Rośnie mi szybko kolekcja tomów dziwnie grubych, zdeformowanych gwałtownym zetknięciem z wodą, z okładkami wykręconymi niczym palce reumatyka. Odwracam się od nich, bo wyglądają nieładnie, poza tym zajmują więcej miejsca na półce, spuchnięte jak wyciągnięte z wody ciała ofiar zbrodni (czy dlatego najwięcej pośród nich jest powieści kryminalnych? Zagadka dla domorosłego Holmesa). Nieoczekiwanie dowiaduję się z tekstu na stronie działu kultury dużego dziennika (dobrze, chodzi o «Rzeczpospolitą» – jako pierwsza podała tę informację, choć, przekonany jestem, nie zdając sobie sprawy z absurdu sytuacji), że czytanie w wannie jest fajne i dzięki niemu populacja Polski stanie się najbardziej rozczytanym narodem zaraz po Zimbabwe i Klingonach. Jak? Otóż autorzy – znamienici na tyle, by dać się napuścić do wanny – promują swoje książki nocą w programie TVP Kultura. Społeczeństwo przysiada na brzegu, a autor w falach piany czyta i opowiada o napisanej powieści. Skądinąd wiemy, że TVP ma ogromne zadłużenie i oszczędza gdzie może. Jeśli zapadnie decyzja, by zabrać wannę, to co zostanie? Piana? Można się z tego i innych podobnych pomysłów nabijać, nawet trzeba. Bo dowodzą braku koncepcji szefów TVP. Zapisaną w statucie misję opędzają rozrywką masową, podciągając ją pod „kulturę”. O książkach mówi się niewiele i mimochodem – dowiaduję się z gazety, że program Winda z książkami to „krótkie klipy promujące bardziej mainstreamową literaturę”. Jego długość zapewne wyznacza przejazd windą z parteru na najwyższe piętro budynku na Woronicza, stąd tytuł. O bibliotekach, wydawcach, księgarzach, dystrybutorach, agentach literackich, edytorach, grafikach, drukarzach, projektantach, autorach komputerowych programów, producentach audio- i e-booków, czytelnikach samych słowem się nikt nie zająknie. Każdy z nas, ludzi „z branży”, wie, że można o tej branży ciekawie opowiadać. Trzeba tylko mieć pomysł. TVP uważa, że autor w wannie pokazany nocą przez niszowy kanał to świetne rozwiązanie, doskonale promujące czytelnictwo. W co śmiem wątpić, nie ja jeden zresztą. Książka jest w telewizji materią obcą i zbędną, przydatną jako temat wielkiego filmu – Imię róży, o, to był temat z książką. Albo Księgi Prospera czy Lektor, nawet Pillow book z gołą babą. Taki Harry Potter – pokazujemy film, powie się kilka słów o autorce, jak to pisała książkę w kawiarni na rogu i promocja odwalona. Nie trzeba wydziwiać z koncepcjami, szukać prezenterów, kłócić się z niepokornymi krytykami (są tacy), przebierać w tytułach. Po co, skoro na końcu i tak znajdzie się jakiś malkontent, któremu nie spodoba się autor w wannie. Umówmy się zatem, że o książce dowiemy się wszystkiego z internetu, nie z anten TVP. Program Co to za stronica? nigdy tam nie zagości. Choć ten rzeczywiście byłby w stanie promować czytelnictwo na wielką skalę. [gs]
C
Nr 10 (245) październik 2012
F E L I E T O N
W trosce o podniesienie krajowej średniej czytelnictwa sięgam po książkę jak najczęściej. Jako człowiek nie prowadzący samochodu korzystam codziennie ze środków komunikacji miejskiej i sobie chwalę – zawsze, niezależnie od godziny i ścisku, znajdzie się miejsce na czytanie. Widzę, że współpasażerowie idą na łatwiznę i używają czytniki albo telefony0, gdy ja muszę rozpychać się z drukowanym tomem, ale nie to się liczy – czytają, siedzą czy stoją ze wzrokiem utkwionym w słowach.
Grzegorz Sowula
Czytanie w pianie
17
F A J N Y
F I L M
18
Dojrzali debiutanci Jacek Rakowiecki
Ani się obejrzeliśmy, jak twarzami polskiego kina stali się dzisiejsi i ledwie wczorajsi debiutanci. Czym bowiem było by ono bez Jana Komasy, Leszka Dawida, Katarzyny Rosłaniec czy Xawerego Żuławskiego? A już za chwilę – bez Marii Sadowskiej czy Bodo Koksa! 2004 roku tylko co 25. bilet do kina został sprzedany na film polski. W sześć lat później – już co trzeci! Do tej rewolucji doprowadzili w pierwszym rzędzie nie uznani mistrzowie polskiego kina, także nie jedynie macherzy od czystej kiczowatej komercji, którzy niestety, jak świat długi i szeroki, okupują pierwsze miejsca w rankingach oglądalności, ale debiutanci. I to debiutanci kina autorskiego, artystycznego, ambitnego i zaangażowanego. To w znacznej mierze ich filmy, tematy, które wybrali, ich forma przekazu przekonała polskiego widza, że warto znów zaufać polskim twórcom, a słynny monolog inżyniera Mamonia z Rejsu, używany w roli młotka i siekiery przez poprzednią dekadę we wszystkich dyskusjach filmowych, zacząć chować między bajki. Ograniczę się tylko do kilku najbardziej charakterystycznych przykładów. Pierwsza była – w 2009 roku – Katarzyna Rosłaniec i jej Galerianki, które obejrzało grubo ponad pół miliona widzów. Po piętach deptali jej Xawery Żuławski ze swoim drugim (co w branży uchodzi też za rodzaj debiutu, czy przynajmniej „weryfikacji debiutu”) filmem – świetną Wojną polsko-ruską (prawie 450 tysięcy widzów) na podstawie książki innej, najgłośniejszej bodaj literackiej debiutantki minionego 20-lecia, Doroty Masłowskiej, oraz Borys Lankosz z Rewersem, który obejrzało prawie 350 tysięcy Polaków. Dwa lata później wszystkie te rekordy pobiła Sala samobójców Jana Komasy z wynikiem ponad 800-tysięcznym, a na naszych oczach kolejny rekord ustanawia właśnie Jesteś bogiem Leszka Dawida (podobnie jak Żuławski, autor „debiutu-bis”, bo jego pierwszym filmem, też zresztą doskonałym, była wcześniej Ki), którego widownia ma szansę przekroczyć
W
Nr 10 (245) październik 2012
cych niskim gustom, co wręcz je utrwalającym i jeszcze bardziej obniżającym. – Mam wrażenie – stwierdził w rozmowie z «Rzeczpospolitą» Janusz Kijowski, jeden ze współtwórców kina moralnego niepokoju i dyrektor programowy festiwalu polskich debiutów filmowych w Koszalinie „Młodzi i Film” – że kino zatoczyło duży krąg i wraca do czasów, gdy liczyła się filozoficzna refleksja. Widzę, że młodzi próbują – w sensie artystycznym – podążać drogą wytyczoną kiedyś przez wielkich wizjonerów i intelektualistów: Ingmara Bergmana, Wojciecha Jerzego Hasa, Luisa Buñuela. Tworzą filmy w kontrze do nurtu komercyjnego, który stał się synonimem złego gustu. Zależy im na nawiązaniu kontaktu z widzem – wymianie myśli, idei, emocji. Skąd ta rewolucja? Skąd wzięli się ci „młodzi, zdolni, ambitni” w skomercjalizowanym świecie, którzy w dodatku, nie rezygnując z ambicji artystycznych, potrafią – formą i treścią – nawiązywać żywy i masowy kontakt z widzami? Przede wszystkim – i to wydaje mi się kluczowe dla fenomenu ich pojawienia się – dzisiejsi debiutanci nie są wcale przedstawicielami pokolenia III Rzeczpospolitej. Kiedy spojrzeć w ich biografie i pominąć nawet debiutanta-seniora Pawła Salę (reżysera Matki Teresy od kotów, urodzonego w roku 1958), okazuje się, że praktycznie wszyscy przyszli na świat w latach 70 (Rafael Lewandowski, reżyser bardzo ciekawego Kreta, nawet rok wcześniej). W 1971 roku urodzili się Leszek Dawid (Ki, Jesteś bogiem) i Xawery Żuławski (Chaos, Wojna polsko-ruska”. Rocznik ’72 to Bartek Konopka (Królik po berlińsku, Lęk wysokości). ’73: Paweł Borowski (Zero), Marcin Wrona (Moja krew, Chrzest) i Borys Lankosz (Rewers). ’74: Filip Marczewski (Bez wstydu). ’76: Maria Sadowska (Dzień kobiet), Krzysztof Łukaszewicz (Lincz), Adrian Panek (Daas) i Łukasz Palkowski (Rezerwat). ’77: Bodo Kox (Dziewczyna z szafy). ’78: Barbara Białowąs (Big Love). Najmłodsi zaś to dziś też już ponad trzydziestolatkowie: Katarzyna Rosłaniec (Galerianki), urodzona w roku 1980 i o rok młodszy Jan Komasa (Sala samobójców). – Dziś dyplom ukończenia szkoły filmowej nie jest tak istotny jak dojrzałość – zauważył Janusz Kijowski we wspomnianej wyżej rozmowie. – A tę osiąga się z wiekiem. Warto więc debiutować później (…). Nie zaszkodzi dodać do tej uwagi i drugą. Stworzony wraz z powstaniem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej system finansowania polskiej kinematografii niemałe pieniądze potrafi rozdysponowywać mądrze i odpowiedzialnie. Dostają je ludzie uformowani, dojrzali, doświadczeni. A równocześnie tacy, którzy – o czym świadczy rosnąca widownia – rozumieją ambicje, pasje i zainteresowania zaludniającego polskie kina młodego pokolenia. Wypatrujmy więc kolejnych debiutów i drugich filmów „młodych” 30-40-letnich. Zaręczam, że warto, bo sam już je widziałem. Przed nami m.in. Dzień kobiet Marii Sadowskiej, Dziewczyna z szafy Bodo Koksa czy Baby blues Katarzyny Rosłaniec. Z wielkimi szansami na wielką, ambitną widownię. [rak]
Nr 10 (245) październik 2012
W C Z O R A J
półtora, a kto wie, czy nawet i nie dwa miliony widzów, co pozwoli mu wdrapać się na półkę niedostępną dotąd dla dzieł ambitniejszych, bo okupowaną pospołu przez filmy czysto komercyjne oraz takie, na które obowiązkowo chodzą całe szkoły. Skąd ten cud? Pokoleniowa zmiana, bo niewątpliwie mamy z nią do czynienia, nie wydarzyłaby się, gdyby nie powstanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej w 2005 roku. Dzięki pieniądzom przez niego wygenerowanym i rozdzielanym po latach posuchy produkcja filmowa w Polsce wzrosła blisko dziesięciokrotnie. Jasne więc, że taka przemiana stworzyła sporo miejsca dla młodych, bez rutyny, nazwiska i stojącej za nim siły przebicia. Ale nie tylko pieniądze tę przemianę wygenerowały (choć nie bez znaczenia jest, że według obowiązujących teraz zasad film debiutancki może liczyć na dofinansowanie w wysokości 70% całego budżetu, podczas gdy inne – tylko do 50%). Także Stowarzyszenie Filmowców Polskich, wspierane przez PISF, Ministerstwo Kultury i TVP zaangażowało się w tworzenie poligonu dla debiutantów, organizując Studio Munka, nastawione na produkcję ambitnych pełnometrażowych debiutów fabularnych oraz – poprzez dodatkowy „Program 30 minut” – debiutów średniometrażowych. To bowiem średni metraż jest pewnego rodzaju filmowym licencjatem: bliżej mu do „dorosłego” filmu fabularnego niż do kilkuminutowej studenckiej etiudy. Za niewielkie co prawda pieniądze, ale pracuje przy nim całkowicie już profesjonalna i prawie kompletna ekipa producencka. Kiedyś taka forma była domeną państwowej jeszcze telewizji, potem – kiedy na Woronicza zabrakło najpierw woli, a potem i pieniędzy – młodzi reżyserzy musieli skakać na główkę do basenu tak odległego, że nie sposób było stwierdzić, czy jest w nim jakaś woda… Filmowe „trzydziestki” w większości chyba przypadków poprzedziły więc najbardziej udane debiutanckie pełnometrażowe fabuły. I nie przypadkiem dziś największe oczekiwania wiązane są z reżyserami ostatnich produkcji Studia Munka, jak na przykład Kubą Czekajem, autorem Ciemnego pokoju nie trzeba się bać czy Katarzyną Klimkiewicz po jej równie ciekawym Hanoi–Warszawa. Warto zresztą wiedzieć, że ten „przedsionek” wielkiego kina zaowocował dodatkowo ogromną liczbą nagród na najważniejszych festiwalach na całym świecie, a Klimkiewicz została też wyróżniona niezwykle prestiżową Europejską Nagrodą Filmową (zwaną wcześniej Felixem). Nie dość na tym: młodsza część środowiska filmowego też postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i stworzyła Stowarzyszenie Film 1,2, wyspecjalizowane we wspomaganiu „nowych”, ze świadomością – o której już powyżej wspominałem – że prawdziwy start w dorosłe filmowe życie nie kończy się na samym debiucie. Przy okazji debiutu bowiem płaci się frycowe, wynikające z niepełnej umiejętności opanowania długiej formy filmowej, dowodzenia dużo większą ekipą produkcyjną czy pracy z niełatwymi, czasem kapryśnymi aktorami „pierwszoligowymi”. Młodzi uznali więc, że „kompletny twórca” to taki, który udowodniwszy swój talent filmem pierwszym, musi dostać wsparcie „na bis”. I dopiero wtedy można puszczać go na szerokie wody kinematografii – pełne raf, morskich wirów lub flauty. A także pełne pokus łatwego zarabiania pieniędzy na produkcjach czysto komercyjnych, kiczowatych, nie tylko i nie tyle schlebiają-
C Z Y T A Ł E M
19
Fot. Archiwum
C O P Y L E F T
20
Jan Wosiura
Nr 10 (245) październik 2012
Jan Wosiura
wiele problemów
Jedno zdjęcie,
C O P Y R I G H T
&
– student prawa w Akademii Leona Koźmińskiego. Od 2010 roku prezes Koła Własności Intelektualnej.
Czasami zdarza się, że prawo autorskie stoi w sprzeczności z interesem społecznym czy logiką. Z taką właśnie sytuacją miałem do czynienia niedawno.
Próba kwalifikacji prawnej W polskim prawie autorskim brak jest wyraźnego uprawnienia, które zapewniłoby obywatelom swobodę ostrzegania o niebezpiecznych sytuacjach przy użyciu chronionych prawem autorskim utworów. Zgodnie z art. 332 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych, wolno korzystać z utworów dla celów bezpieczeństwa publicznego lub na potrzeby postępowań administracyjnych, sądowych lub prawodawczych oraz sprawoz-
Sensowniejszą próbą prawnego zakwalifikowania czynu pana Jana jest art. 21 ust.1 pr. aut, czyli tzw. prawo cytatu, zgodnie z którym wolno przytaczać w utworach stanowiących samoistną całość urywki rozpowszechnionych utworów lub drobne utwory w całości, w zakresie uzasadnionym wyjaśnianiem, analizą krytyczną, nauczaniem lub prawami gatunku twórczości. Orzecznictwo i doktryna prawnicza w zasadzie jednoznacznie wskazują, że przy korzystaniu z ww. uprawnienia najważniejszy jest cel cytatu, czyli w tym przypadku analiza krytyczna. Niestety zdjęcie z krótkim opisem może nie zostać przez sąd zakwalifikowane jako utwór samoistny, a tym bardziej sam tekst może zostać uznany za zbyt krótki, aby uzasadniał wykorzystanie zdjęcia.
Zasady ogólne dozwolonego użytku Omawiane wyżej przepisy należą do ograniczeń praw autorskich, czyli tzw. dozwolonego użytku chronionych utworów. Uprawnienia te mają dwa warunki, które są konieczne do spełnienia, jeśli chce się z nich skorzystać. Są to obowiązek poszanowania interesów twórcy (art. 35) oraz podania twórcy i źródła zapożyczenia (art. 34 pr. aut.), co stanowi w opisywanej tu sytuacji naczelny problem. W praktyce korzystania z Internetu i pisania na forach internetowych utarło się już dawno, że za spełnienie obowiązku wobec autora wystarczy podanie źródła zapożyczenia w postaci „linku” do materiału, z którego czerpiemy zapożyczenie. Jest to logiczne zważywszy, że po kliknięciu na odnośnik możemy się zapoznać z całym źródłem. Niestety polskie sądy traktują art. 34 pr. aut. literalnie i wymagają kumulatywnego powoływania autora i źródła przy każdym cytacie. Oznacza to, że polskie prawo autorskie nie jest przystosowane do XXI wieku i nie przewiduje cytowania w środowisku interaktywnym. Co ciekawe, wertując komentarz prof. F. Zolla z roku 1926 do przedwojennej ustawy o prawie autorskim, napotykamy na przyzwolenie do zrezygnowania z powołania autora w przypadku dużych trudności z jego identyfikacją. Niestety tendencja ta została zatracona z upływem lat. Kumulatywny obowiązek z art. 34 pr. aut. może powodować znaczne problemy. „Klub wspinaczkowy” nie podał autora zdjęć umieszczonych na swoim profilu. Absurdem jest więc, że nie zwalnia to Jana Kowalskiego z powołania autora w przypadku dokonania zapożyczenia. Co prawda roszczenia z tego tytułu byłyby zapewne sprzeczne z art. 5 kodeksu cywilnego, jako korzystanie z prawa sprzeczne z zasadami współżycia społecznego. Nie ma jednak gwarancji, że autorzy z „Klubu wspinaczkowego” nie będą wykorzystywać nadmiernego rygoru ustawy o prawie autorskim do ograniczania krytyki. [jw]
Nr 10 (245) październik 2012
&
K
dań z tych postępowań. Ustawa nie wyjaśnia, jak rozumieć mamy „cele bezpieczeństwa publicznego”, więc próbując zrobić coś w ramach tej instytucji, działamy niejako va banque. Zważywszy jednak na to, że ograniczeń praw autorskich nie należy interpretować rozszerzająco, w sądzie może się okazać, że dokonaliśmy naruszenia praw autorskich i twórcy przysługują przeciwko nam roszczenia. W opisywanej przeze mnie sytuacji nie ma również żadnego sądowego czy administracyjnego postępowania. Działanie Jana Kowalskiego ma charakter „obywatelski”. W związku z powyższym art. 332 pr. aut. nie ma zastosowania.
C O P Y R I G H T
lub wspinaczkowy organizował wycieczki na trudne do zdobycia szczyty w polskich Tatrach i pobierał za to pieniądze. Zdjęcia z owych eskapad umieszczał na swoim profilu na Facebook’u. Fotografie znalazł Jan Kowalski (alpinista) i doszedł do wniosku, że osprzętowanie i przygotowanie zaobserwowane na zdjęciach jest nieprofesjonalne i grozi poważnym wypadkiem. Zaczerpnął więc jedno ze zdjęć z profilu „Klubu wspinaczkowego” i umieścił je na wielu forach internetowych, wraz z krótkim opisem i powiększonymi fragmentami fotografii, gdzie zaznaczył czerwoną linią karygodne błędy w instalacji osprzętowania do wspinaczki. Na każdym forum podane było źródło, z którego pierwotny materiał pobrano. W odpowiedzi „Klub wspinaczkowy” wystosował list w formie elektronicznej do Jana Kowalskiego i administratorów niektórych forów Internetowych, w którym zarzucił panu Janowi kradzież zdjęcia, bezprawne rozpowszechnienie wizerunku widniejącej na niej postaci, i zażądał natychmiastowego usunięcia fotografii. Jeśli założymy, że niebezpieczeństwa spowodowane nieprofesjonalnym przygotowaniem wypraw wspinaczkowych są prawdziwe, to umieszczenie w publicznych miejscach ostrzeżeń jest w interesie całego społeczeństwa – pozwala uniknąć niebezpiecznych wypadków. Tutaj jednak pojawiają się absurdy prawa autorskiego.
C O P Y L E F T
21
P O R O Z M A W I A J M Y
22
Uczę tylko sygnalizacji świetlnej Z Elżbietą Muskat-Tabakowską rozmawia Sławomir Paszkiet CZY PAMIęTA PANI, JAK SIę ZACZęłA JEJ PRZYGODA Z TłUMACZENIEM?
Pierwsze tłumaczenie robiłam na studiach dla przyjaciół z AGH. Zapamiętałam je dobrze, ponieważ napisałam o „dziureczkach bez światła”, a miało być o niedrożnych przewodach i światłowodach. Skończyło się to awanturą, a ja zrozumiałam, że trzeba wiedzieć, co się robi i trzeba troszeczkę umieć. To było wieki temu i wtedy też przyrzekłam sobie, że nie będę robić tłumaczeń technicznych. I nie robię. Nigdy. CZY ZDARZYłO SIę PANI W TRAKCIE PRACY NAD PRZEKłADEM, żE JAKIEś TRUDNOśCI JęZYKOWE DOPROWADZAłY PANIĄ NA SKRAJ ROZPACZY?
W tym zawodzie do czarnej rozpaczy dochodzi się mniej więcej trzy, cztery razy dziennie. Ale mnie do niej doprowadziło zupełnie co innego. To autentyczna anegdota – jak się bardzo chce, to można każdemu wyrażeniu językowemu przypisać każde znaczenie. To nie były już rureczki bez światła, tylko jakiś esej literacki, z hasłem „Mircea Eliade”. Nie kojarzyłam tego, więc zaczęłam poszukiwania w różnych słownikach anglistycznych, niestety bez sukcesu, bo słowników było mało, a biblioteka marna. Pomyślałam wtedy, że to pewnie z łaciny, poszłam z tym do kolegów łacinników (nie wymienię ich tu z nazwiska…) i szukaliśmy przez pięć godzin. Udało nam się w końcu znaleźć, że „Mircea Eliade” to świątynia Pallas Ateny w jakimś bardzo
Nr 10 (245) październik 2012
małym miejscu, gdzieś na Peloponezie. Jednak gdy wróciłam do domu, okazało się, że to nijak nie pasuje do kontekstu; upłynęło trochę czasu zanim się dowiedziałam, że Mircea Eliade był rumuńskim krytykiem literatury. I to mnie doprowadziło do rozpaczy: to, że najpierw nie wiedziałam, że potem myślałam, że wiedziałam, i dopiero nie wiedziałam, o... JAKĄ ROLę ODGRYWA W PANI PRACY WSPółPRACA Z AUTOREM, MAM PRZEDE WSZYSTKIM NA MYśLI NORMANA DAVIESA?
Owszem, znamy się od dawna, wręcz zdaje mi się,
że od zawsze, ale z nim się nie da współpracować, bo jak mogłaby ta współpraca wyglądać? „Norman, dlaczego ty na stronie 13 Bożego igrzyska mówisz to a to?”, on na to odpowie: „A co tam jest faktycznie na tej stronie?” Ja mu powiem co, a on odpowie, że pojęcia nie ma. To nie jest więc współpraca sensu stricto, natomiast pomaga przyjaźń. Na tej samej zasadzie młodzież deklaruje, że mówi Psami, Pasikowskim, albo myśli Pasikowskim. Po prostu zaczyna się poznawać człowieka, jego konstrukcję psychiczną, umysłowość, poczucie humoru, jego sposób mówienia. To zjawisko mimikry, zresztą sądzę, że tłumacz powinien te zdolności do mimikry mieć. Na przykład bardzo muszę uważać, żeby nie rozmawiać z kimś, kto się jąka. Bo ja natychmiast także zaczynam się zacinać. Z Normanem to długa znajomość, przyjaźń, godziny rozmów. No i luksus, że w ataku czarnej rozpaczy można pytać, nawet nie licząc na odpowiedź, albo coś przedyskutować. Ale on od pewnego czasu mówi: „A rób jak chcesz, bo ty wiesz lepiej”. JAK WYGLĄDAłO PANI PIERWSZE SPOTKANIE Z DAVIESEM?
Poznaliśmy się, kiedy Boże igrzysko było jeszcze na indeksie, a Norman Davies na nim nie był. Przyjechał do Krakowa, żeby sprawdzić, czy da się coś zrobić z tą książką. Jako tłumaczkę polecił mnie wtedy nasz wspólny przyjaciel, a że byłam ze Znakiem, polskim wy-
maczyć historii bez świadomości, że mój tekst potem przejrzy ktoś, kto rzeczywiście się na historii zna. To samo dotyczy różnych wpadek, które się zdarzają i mogą umknąć uwagi tłumacza. Na przykład nie wiedziałam, że mówię „napotykać na coś”, co jest błędem w polszczyźnie. Dobrze jest, żeby ktoś takie rzeczy wyłapał. Poza tym z Normanem i ze Znakiem pracuję „na zakładkę”, co jest bardzo niekomfortową sytuacją, nigdy prawie nie ma się gotowego tekstu, podstawa zawsze jest in statu nascendi. Musi być więc redaktor, który to trzyma w garści, techniczni redaktorzy, którzy uporządkują tekst chronologicznie, bez nich w tym trybie nie dałoby się zupełnie pracować. Poza tym dobrze jest mieć „murzyna”. Mam do nich szczęście, do wyszukiwania informacji mam świetnych ludzi. A to jest strasznie czasochłonne, nigdy by się nie dało terminów dotrzymać, gdyby człowiek wiedział, że jest zdany sam na siebie. A ja sygnalizuję: „Tu mam problem, tam mam problem, to mi znajdź, to mi wyszukaj”. Ten sztab ludzi, ci, którzy ze mną pracują w Znaku, są po prostu rewelacyjni. To naprawdę ogromny komfort i wielka pomoc. NAPRAWDę Z WSZYSTKIMI UKłADA SIę TAK GłADKO?
Wyłączam niektórych polonistów. Z polonistami się spieram bezustannie i toczę krwawe... bezkrwawe boje. Wiedzą o nich co nieco czytelnicy moich książek, bo czasem złośliwie tu i ówdzie o tym piszę. JEST PANI KIEROWNIKIEM KATEDRY UNESCO DO BADAń NAD PRZEKłADEM I KOMUNIKACJĄ, KTóRA SPECJALIZUJE SIę MIęDZY INNYMI
dawcą Daviesa, zaprzyjaźniona też od zawsze, to się spotkaliśmy u szczytu schodków na Wiślnej.* No i zaczęło się od kłótni, ale nie ze mną, z pewnym pedantycznym historykiem, którego nie wymienię z nazwiska. Poszło o Korybuta Wiśniowieckiego i kiszone ogórki. Historyk się upierał, że Wiśniowiecki nie mógł umrzeć z przejedzenia ogórkami, bo ich wtedy nie znano w Polsce. Na pewno miał rację, ale Norman miał też swoją rację – twierdził, że jemu do obrazu Korybuta Wiśniowieckiego pasują te ogórki i mają zostać. Mnie się to spodobało, a potem już poleciało i się zaprzyjaźniliśmy.
KIEDY MYśLIMY O TłUMACZU, TO
W KSZTAłCENIU TłUMACZY LITERACKICH.
WYOBRAżAMY SOBIE ODGRODZONEGO OD
WIELU ZNANYCH TRANSLATORóW PODCHODZI
RESZTY śWIATA SAMOTNIKA, KTóRY
NIEZWYKLE SCEPTYCZNIE DO KWESTII TAKIEGO
W POJEDYNKę POKONUJE PRZEPAść MIęDZY
SZKOLENIA, TWIERDZĄC, żE UMIEJęTNOść
DWOMA JęZYKAMI I KULTURAMI. CZY TAK
PRZEKłADU TO „DAR” LUB „SZTUKA”, KTóREJ
WłAśNIE WYGLĄDA TO W PANI PRZYPADKU?
NIE MOżNA SIę NAUCZYć. ROZUMIEM, żE PANI
Mam to szczęście, że nie tylko pracuję z autorem, z którym się przyjaźnię, ale również z wydawnictwem, które nie poddało się trendom dzikiego kapitalizmu. Taki luksus jak ja ma niewielu kolegów-tłumaczy. A luksus to konsultant merytoryczny. Bo mnie obraz „dziureczek bez światła” prześladuje przez te wszystkie lata. Nie ośmieliłabym się tłu-
OCENIA TO INACZEJ.
Katedra UNESCO jest w tej chwili jedyną instytucją w Polsce, która w systematyczny sposób kształci adeptów tego zawodu, tłumaczy in spe. Bo nigdy nie można być pewnym, jaka będzie wartość finalnego produktu. Staramy się wybrać kandydatów, którzy mają potencjał i predyspozycje, ale moje koleżanki, tak jak ja
Nr 10 (245) październik 2012
P O R O Z M A W I A J M Y
23
Fot. Magda Karpowica/„Wytłumaczenia”
P O R O Z M A W I A J M Y
24
sama, nie wierzą, że tłumaczenia literackiego można kogokolwiek nauczyć. Nasz program jest skonstruowany dobrze – nie jestem jego autorką, więc mogę chwalić – ponieważ uczy rzemiosła, a tego akurat nauczyć można. To znaczy: znajomości warsztatu, sposobu szukania informacji, współpracy z zespołem w redakcji, rygorów formalnych, etyki zawodowej. Natomiast program nie uczy samego tłumaczenia literackiego, tego się zrobić nie da. Dajemy tylko przykład, to znaczy koleżanki sprowadzają cudem wybitnych tłumaczy, którzy pokazują co i jak robią. To jedyne, co można takiej młodzieży zaoferować – dobry przykład. W JEDNEJ ZE SWOICH KSIĄżEK O PRZEKłADZIE PISZE PANI, żE ADEPTóW SZTUKI TłUMACZENIA NALEżY UCZYć PRZEDE WSZYSTKIM „UWRAżLIWIENIA NA TEKST”.
Tak. Jedyne, czego można nauczyć to rodzaj sygnalizacji świetlnej. Uczymy działania systemu, który w umyśle tłumacza w odpowiednim momencie zapali czerwone światełko: „Uważaj, tu może być pułapka. Uważaj!” Tak w moim przekonaniu może wyglądać kształcenie tłumacza literatury. Nie chodzi o opanowanie terminologii, zestawu struktur składniowych czy artystycznych dla jakiegoś gatunku. Liczy się wrażliwość na możliwe pułapki, umiejętność wybrania drogi, która pozwoli się z niej nie omsknąć. Oczywiście nie zawsze się to udaje, ale to
Nr 10 (245) październik 2012
jest tak jak z prowadzeniem samochodu albo z jazdą na nartach. Są rzemieślnicy i są wirtuozi. I tyle. PROSZę W KILKU SłOWACH POWIEDZIEć, NA CZYM POLEGA ETYKA TłUMACZA LITERACKIEGO.
Nie kłamać. Po prostu, etyka tłumacza literackiego polega na tym samym, co etyka w ogóle. Teoria przekładu uczy, jak tłumaczyć zachowując ekwiwalencję, równoważność, a w tej chwili chcemy tylko, by przekładać adekwatnie, funkcjonalnie. Zatem nie przekłamywać, ale również nie kłamać. Nie mówić „wiem”, kiedy nie wiem, nie mówić „zrobię”, kiedy wiem, że nie zrobię, bo nie umiem. Żadnego „to nie ja, to on”. Swoje winy dzielnie brać na klatę, i tyle. I być lojalnym w stosunku do autora. Kiedy sądzimy, że autor się potknął, nie myśleć: „A dobrze mu tak, wielki jest, to trochę zmaleje”. Sprawdzić, czy się potknął w istocie, a jeżeli tak, to rękę mu podać. No i nie kraść…
OTRZYMUJE PANI OD MłODYCH TłUMACZY PYTANIA TYPU „JAK TłUMACZYć?”. I CO PANI IM WTEDY ODPOWIADA?
Mam w swojej kolekcji mailowych pytań i interwencji taki list: „Witam pani profesor, ja będę tłumaczyć tekst taki to a taki, ja tego jeszcze nigdy nie robiłam, proszę mi napisać na jakieś dwie, trzy strony, jak trzeba tłumaczyć taki tekst”. ZABAWNE! I CO PANI NA TO?
Diabli mnie biorą od takich maili! Odpisuję wedle starej formuły: „Szanowna pani, podobnie jak każdy inny tekst, ten konkretny należy tłumaczyć dobrze. Z poważaniem”. No bo nie można inaczej, prawda? Praktyczna rada – patrz, co bierzesz, czy cię materia nie przerasta i uważaj, jaki termin masz w umowie, bo on powinien być dwa razy dłuższy. Wiadomo, że ciężko dotrzymać terminu nawet rutynowemu tłumaczowi, a początkujący tłumacz zawsze potrzebować będzie minimum dwa razy więcej czasu niż zakładał. Na pewno. To ma jak w banku.
CZY W TAKIM RAZIE MOżNA MóWIć
SKĄD SIę WZIĄł POMYSł, żEBY PO TYCH
O PEWNEGO RODZAJU DEKALOGU TłUMACZA?
WSZYSTKICH MOZOLNYCH DOśWIADCZENIACH
Tak, w zasadzie wychodzimy od Dekalogu. Niektóre przykazania omijam z oczywistych względów, a właściwie uszczegóławiam nieco, adaptując do sytuacji: nie kradnij, nie kłam, nie miej innych bogów, prawda? Na przykład Mamona. Normalny Dekalog.
Z TłUMACZENIAMI, REDAKTORAMI ITD. NAPISAć JESZCZE O TYM KSIĄżKę? CZY ZASKOCZYł PANIĄ JEJ SUKCES?
Pierwszą zasadą w zawodzie lekarza jest „nie szkodzić”, u mnie pierwszą zasadą w całym działaniu jest „nie nudzić”. Nikogo, ani siebie. Dlatego strasznie mi było
trudno pisać książki po to, żeby zebrać te wszystkie litery przed nazwiskiem, konieczne z kolei po to, żeby zrobić coś sensownego w strukturach akademickich. Tamte książki z definicji musiały być nudne, a teraz z ciekawości czystej poprosiłam moją ekipę redaktorów, którzy pracowali jeszcze chyba nad Bożym igrzyskiem, a może nawet którąś późniejszą książką, żeby mi pokazali, kto i jak po tych tekstach hasał. Z tym, że ostatnie figury taneczne na tych wielobarwnych palimpsestach wykonywałam już sama. Jak zaczęłam się temu przyglądać, zobaczyłam, że to jest fantastyczny materiał, mnóstwo anegdot, poczucia humoru tych wszystkich ludzi, którzy robili dopiski na marginesach. Pomału zrobiła się książka jedna, a potem druga. I tyle. Nie myślałam, że to będzie sukces wydawniczy, broń panie Boże, pierwsza miała być takim dodatkiem do promocji Wysp, bo się ukazała niemal równocześnie. A druga? Zostało mi tyle tych materiałów, wakacje były... rzadkość.
prowadzić, mieszkanie sprzątnąć, dzieci przychodzą, listonosz dzwoni… I jeszcze uniwersytet, cała administracja pierońska, którą się muszę zajmować, a tu trzeba by warsztat doskonalić i nie ma czasu. Marzy mi się czasem, żeby przeczytać coś, czego nie napisał doktorant. Nie, nie lubię tych pytań, ile to trwało, dwa lata, trzy lata? Tego nie można w ogóle liczyć na lata. Jak bym była systematyczniejsza, to bym może zapisywała, ile to godzin albo minut, ale nie robię tego. Nie wiem – tyle ile trzeba.
niejakie osiągnięcia w tym względzie, bo kiedyś mój student z dumą powiedział, że właśnie odmówił intratnego zlecenia, gdyż było jakieś takie paskudne. Nie można tłumaczyć niczego, z czym się człowiek nie zgadza, prawda? Poza tym nie tłumaczę książek, które mi się wydają fatalnie napisane. Wiem, że sobie mogę teraz, na starość na ten luksus pozwolić, bo nie każdy tłumacz może. Ale warto pamiętać o okresie próbnym, jak powiedziała pani Helenka…
CO POCIĄGA W PRACY TłUMACZA
JUż OD LAT PRZETłUMACZYć, A NIE BYłO
CZY ISTNIEJE KSIĄżKA, KTóRĄ CHCIAłABY PANI
LITERACKIEGO, A CO JEST JEJ UBOCZNYM
DOTĄD TAKIEJ OKAZJI, ALBO NIE ZNALAZł SIę
I NIEMIłYM ELEMENTEM?
ZAINTERESOWANY NIĄ WYDAWCA?
Plusem niewątpliwym jest to, że można późno iść spać i bardzo późno wstać. Minusem – w moim przypadku że nigdy nie ma się w kawałku tyle czasu, ile by się chciało, żeby tłumaczyć spokojnie. Że nigdy nie ma się poczucia, że już właściwie to jest to, że osiągnęliśmy perfekcję, bo nie ma perfekcji. A, i jeszcze minusem są namowy znajomych, żeby robić coś innego, bo to się nie opłaca (śmiech). Bo się nie opłaca.
Książka, która jest leitmotivem mojej działalności akademickiej, to Alicja w Krainie Czarów. Pisałam o niej pracę magisterską, pisałam pracę doktorską, Alicją w Krainie Czarów zajęłam się w bardzo nudnej habilitacji, o której wspominałam. W tej chwili mamy dziesięć tłumaczeń Alicji w Krainie Czarów, myślę, że można by zrobić jedenaste. To nie to, że ja umiem lepiej. Ale myślę, że umiem inaczej.
TłUMACZENIEM.
CZYM KIERUJE SIę PANI WYBIERAJĄC KSIĄżKę
TłUMACZY ALICJI. JAK MóWIłA MOJA BABKA,
Nie mam obrządków związanych z tłumaczeniem, życie mi na to nie pozwala. Mam biurko zagracone, mam psa, który przychodzi i trąca, mam męża, który nudzi, mam gołębie, które brudzą za oknem (śmiech). Nie mam warsztatu, takiego warsztatu z gabinetem, nie.
DO TłUMACZENIA?
JEST SZKOłA OTWOCKA I FALENICKA, JEDNI
Tym, czym się kieruje mój wydawca, to znaczy jego propozycją. Wtedy tylko decyduję, czy chcę to robić, czy też nie. Ale mam taką anegdotę z dawnych lat, która mi służy za przewodnika w tym względzie. Kiedyś, jak już nie mogłam sobie poradzić ze strasznym bałaganem w domu, pojawiła się pani Helenka, która obiecała, że będzie co tydzień przychodzić i sprzątać. Po pierwszym sprzątaniu powiedziała: „Teraz panią biorę na okres próbny”. Zdziwiłam się bardzo: „Na okres próbny?” Ona mówi: „A pani to bierze każde tłumaczenie, które pani ktoś podetknie?” Pomyślałam wtedy, że właściwie to jest zdrowe podejście do sprawy. No i teraz biorę to, co uważam za wartościowe. Nie biorę prywatnych zleceń, które się ze mną nie zgadzają światopoglądowo. Na przykład jest taki Polak w USA, który napisał po angielsku bardzo paskudną, antysemicką książkę, i bardzo mnie namawiał, żebym to tłumaczyła. To w ogóle nie wchodzi w grę, tłumaczenie takich tekstów. Mam już
SADZAJĄ W PIERWSZYM ZDANIU ALICJę NA
JESTEM CIEKAW, JAK WYGLĄDA PANI WARSZTAT, ALE NIE W SENSIE TECHNIKI TłUMACZENIOWEJ, TYLKO DOSłOWNYM –
ISTNIEJE WYRAźNY PODZIAł NA POLSKICH
MIEJSCE, W KTóRYM PANI PRACUJE NAD
NIE żAłUJE PANI CZASEM, żE ZAMIAST OPASłYCH KSIĄżEK DAVIESA NIE WZIęłA SIę PANI ZA DZIEłO, KTóREGO PRZEKłAD ZABRAłBY KILKA MIESIęCY, A NIE ROK CZY DWA? MIAłABY PANI SPOKóJ, WZIęłA ODDECH I MOGłA SIę PODJĄć NOWEGO WYZWANIA…
Nie, po krótszej książce i tak bym nie miała spokoju, bo nigdy nie mam spokoju po oddaniu przekładu. Zawsze jeszcze bym chciała poprawiać, zmieniać, a nie ma na to czasu. Często mnie pytają: jak długo pani tłumaczyła, ile miesięcy, ile lat? A ja nie wiem, to przecież nie jest mój pierwszy ani główny zawód. Czasem czytam wywiady z pisarzami albo z tłumaczami: „Wstaję o ósmej jak Balzac, piszę do trzeciej”. Nie ma mowy, ja muszę a to obiad ugotować, a to psa wy-
łAWCE, DRUDZY NA BRZEGU. ROBERT STILLER ODSĄDZA łAWKOWCóW OD CZCI I WIARY…
A skąd pan wie, że tam nie było ławki? BO UWIERZYłEM STILLEROWI, żE TłUMACZE W PIERWSZYM ZDANIU DALI SIę ZłAPAć NA ZłYM TłUMACZENIU SłOWA „BANK”, SUGERUJĄC SIę NIEMIECKIM „BANK”, I ZAMIAST BRZEGU POWSTAłA łAWKA.
No nie, jakby było napisane, że siedziała w Deutsche Banku, to tak, ale... (śmiech). Ale nie, tam w ogóle nie ma rzeki. SKORO TAK, TO ZAWIEśMY NASZĄ ROZMOWę DO CZASU UKAZANIA SIę NOWEJ, JEDENASTEJ ALICJI W KRAINIE CZARóW W PANI TłUMACZENIU Z DEFINITYWNYM ROZWIĄZANIEM PRZEZ PANIĄ TRWAJĄCEGO JUż OD PONAD STU LAT SPORU ALICJOLOGóW. * W Pałacu Arcybiskupów na Wiślnej mieści się siedziba zaprzyjaźnionego ze Znakiem «Tygodnika Powszechnego». [zredagowana wersja rozmowy przeprowadzonej przez Sławomira Paszkieta w serii „Wytłumaczenia”]
Nr 10 (245) październik 2012
P O R O Z M A W I A J M Y
25
Fot. Tim Sowula
Oddajemy głos tłumaczom jako najbardziej wnikliwym czytelnikom i ekspertom od literatur obcych. Wzloty i upadki podczas samotniczej pracy nad przekładem pozostają zazwyczaj tajemnicą samego tłumacza. Podobnie rzecz się ma z odkryciami literackimi, których dokonuje tłumacz jako czytelnik – mowa o książkach, które w lekturze oswoił, pokochał i marzy o tym, żeby przełożyć je na język ojczysty
Grzegorz Sowula, tłumacz, edytor, miłośnik dykcjonarzy.
T Ł U M A C Z E
P O L E C A J ą
26
David Bellos
Is that a fish in your ear? Nr 10 (245) październik 2012
David Bellos
Is that a fish in your ear? Particular Books, London 2011 s. 390, ISBN 978-1-846-14464-6
T Ł U M A C Z E
P O L E C A J ą
27
David Bellos od lat zajmuje się literaturą francuską – doktoryzował się w tej dziedzinie na uniwersytecie w Oxfordzie, od 1997 jest profesorem w Princeton, gdzie prócz literatury francuskiej i porównawczej odpowiada również za program przekładu i komunikacji międzykulturowej. Do tłumaczonych przez niego autorów należą Georges Perec i Ismail Kadare (Man Booker International Prize za rok 2005 otrzymał wspólnie z albańskim pisarzem). Jest laureatem wielu nagród, m.in. Prix Goncourt de la Biographie (1994, za Georges Perec, Une vie dans les mots).
[fragment] 30. Pod ogniem: strzały w przekład Tłumaczenie, oddając coś innymi słowami, przydaje inną własność tej nowej frazie. Dziennikarz wykorzystujący agencyjną depeszę, prawnik-lingwista redagujący określenia użyte w opinii sędziego Trybunału Europejskiego, pisarz przenoszący poezję czy prozę Puszkina na angielski – tłumacze tych czy innych tekstów traktują efekty swej pracy jako coś swojego. Przekład nie może wszak być niczym innym jak, w pewnym sensie, zawłaszczeniem źródła. Posiadanie, przywłaszczenie, objęcie własności – to przecież określenia z języka uczuć. A gdzie pożądanie i jego naturalne uzupełnienia, zazdrość i uraza? Ciekawe, że większość komentarzy dotyczących przekładów w językach zachodnich zawiera wyraźne oznaki złości i urazy. Nauczyciele, recenzenci książek, nawet naukowcy rutynowo dyskredytują translatorów – złych, „służalczych”, „mechanicznych”, podrzędnych – obrzucając ich szeregiem wyrzutów, które pasowałyby dobrze do kłótni kochanków. Masz dębowe ucho! Piszesz nudno, sztywnym i ciężkim stylem! Za wiele sobie pozwalasz! Dlaczego sądzisz, że taka swoboda jest dozwolona? To, młody człowieku, nazywa się zdradą! Ignorant! Kłamczuch! Prostak! Złodziej! W 1680 roku John Dryden w rozważnej przedmowie tłumacza do Heroid Owidiusza przeklął konkurencyjnego translatora, [Josepha] Spence’a, za zastąpienie „wytwornych żartów i sub-
telnego humoru godnych Lukiana” „grubiańskimi wyrażeniami rodem z Billingsgate”. Cóż za nieokrzesany typ! Filozof Schopenhauer oczerniał „ludzi o ograniczonych możliwościach intelektualnych”, którzy „posługują się jedynie wyświechtanymi zwrotami w swej własnej mowie, łącząc je tak niezdarnie, że aż widać, jak niedoskonale pojmują znaczenie tego, co mówią … przez co [ich przekłady nie są] niczym więcej jak bezsensownym naśladownictwem”. Ćwoki! „Jednym z głównych kłopotów stwarzanych przez aspirujących tłumaczy jest ich ignorancja i niewiedza”, oddawał salwę Vladimir Nabokov. Podawane przykłady takiego zachowania przedstawia jako „okropne”, „niebywale ostrożne” i „groteskowo banalne”. Ortega y Gasset podsumował opinię wyrażaną bez poważnych sprzeciwów od początku całej debaty: „Niemal wszystkie wykonane dotąd przekłady są złe”. Wydaje się mało prawdopodobne, że ktoś odważyłby się powiedzieć coś podobnego o jakimkolwiek innym zajęciu czy ludzkiej umiejętności. No bo spróbujmy: „Niemal wszyscy strażacy byli dotąd do niczego”, „Niemal wszystkie przeprowadzone dotąd dowody matematyczne są błędne”, „Prawie wszystkie powieści, jakie napisano przed moją, są drugorzędne”, „Wszystkie bodaj kobiety, które spotkałem przed tobą, były straszne”. Rzucając którekolwiek z tych twierdzeń – poza ostatnim – narażamy się na opinię człowieka nie będącego przy zdrowych zmysłach; na wyjątek przystajemy jedynie dlatego, że nieco szaleństwa można dopuścić, gdy mówimy o sprawach sercowych. Tłumacze, których zawodowe życie nie ma nic z seksem wspólnego, używają języka miłości, by mówić o swej pracy. Niebywałe!
Nr 10 (245) październik 2012
W Y D A R Z E N I A
28 Nie ma się zatem co dziwić, że zwykli ludzie nie mają wysokiego mniemania o tłumaczach. Gdy zaś trzeba bronić branży, komentatorzy przekładów przodują w relegowaniu większości jej dokonań na śmietnik. Większość z nas styka się z tłumaczeniem w szkole, podczas lekcji obcego języka. Sukces w nauce liczy się od tego radosnego momentu, w którym – proszę, proszę! – okazuje się, że czytamy, a nawet myślimy w obcym języku bez podświadomego przekładania sobie tego w głowie. To chwila, w której żegnamy się z koniecznością tłumaczenia. Przekład jest kiepskim pomocnikiem tych, którzy nie przykładali się do nauki. Jeśli zaś będziemy kontynuować studia języków klasycznych i obcych na poziomie wyższej uczelni, to zauważymy, że korzystanie z tłumaczeń stanowi niemal temat tabu. Szczególny to paradoks: bagatelizowanie przekładu pojawia się najczęściej ze strony tych właśnie kręgów, w których najłatwiej o umiejętność jego dokonania (co najmniej w technicznym sensie tego słowa). Podejście to wzmacnia stanowisko licznych uniwersyteckich wydziałów języków nowożytnych, które naukę literatury w przekładzie dopuszczają niechętnie i tylko wtedy, jeśli ujęta jest w specjalnym programie komparatystyki literackiej. Oczywiście, koledzy wykładający historię, angielski, filozofię, socjologię, antropologię, nawet matematykę posługują się stale podręcznikami tłumaczonymi z innych języków. Ale wydziały filologiczne zdają się tego nie dostrzegać. Nie wszystkie komentarze dotyczące przekładów są negatywne, tym niemniej zakres sformułowań używanych do chwalenia pracy tłumacza za jedo pracę jest zastanawiająco wąski. Jeśli w recenzji książkowej w ogóle zwraca się uwagę na przekład omawianego tytułu, nie wyklepując przy tym kilku trącących fałszem banałów […], czyni się to przetwarzając na wszystkie sposoby skromny zestaw bardzo standardowych komplementów: przekład jest płynny, dowcipny, wartki, wierny, błyskotliwy, fachowy i elegancki. Trzeba by się przekopać przez ogromną liczbę recenzji, by znaleźć pochwałę tłumaczy, która wychodzi poza ten zestaw pseudo-bliskoznacznych określeń. Kryteria oceny jakości przekładu są niełatwe do ustalenia […], ale chyba jeszcze trudniej o język krytyczny mogący wyrazić takie oceny. Jeśli korzystamy z tłumaczenia jako pomocy przy nauce obcego języka, najbardziej interesuje nas po zakończeniu przekładu jego wierność, to, czy zrobiliśmy wszystko poprawnie. Jako że niewielu członków anglojęzycznej społeczności wychodzi kiedykolwiek poza ten próg potrzeb w przyswojeniu obcego języka, chcą – mając przed sobą przekład – tego samego, czego oczekiwano od nich w szkole. Nauczono nas wtedy bardzo wysoko stawiać „słuszność”, a nauczyciele wykorzystują dziecięcą ambicję, by wpoić im ten koncept. Popełnienie błędu to sprawa wstydliwa, dlatego też ambicja udzielania poprawnych odpowiedzi pozostaje z nami długo. To na niej opiera się nasze poczucie własnej wartości, jak i wiele innych, żarliwie deklarowanych przekonań. Kiedy więc zwykły czytelnik docieka, czy przekład „jest słuszny”, pytanie to przenosi nas niemal w sferę moralności. Jest to jednak niewłaściwie stawianie sprawy. Gdyby je całkowicie pominąć, być może niejedna furia, która teksty omówień nasyca tyloma inwektywami, straci na sile i zniknie w końcu. Przekładu nie można oceniać w kategorii „zły/dobry” tak jak
Nr 10 (245) październik 2012
szkolnego testu czy bankowego bilansu. Przekład można porównać do malowanego portretu. Artysta może dodać kolczyk z perłą, więcej różu na policzkach, pominąć siwe włosy na skroniach – nadal zachowuje jednak bliskie podobieństwo do modela. Trudno orzec, co takiego pozwala widzom uznać, że w portrecie uchwycone są istotne cechy – zarówno ogólny kształt głowy, jak i charakterystyczny błysk w oku. Enigmatyczne umiejętności, pozwalające nam rozpoznać właściwe zestawienia w sferze wizualnej, bliskie są tym, które umożliwiają ocenę, czy przekład jest dobry. Tyle że korzystający z przekładu nie mają, w przeciwieństwie do przyjaciół portretowanego, pełnego dostępu do modela (mając go, nie potrzebowaliby przecież przekładu). Zapewne dlatego tłumaczenie wzbudza tak ożywione komentarze. Nie ma wyjścia, trzeba zaufać tłumaczowi. Bowiem kiedy mamy do czynienia z mową i zapisem […] ludzie okazują się być bandą niedowiarków.
[z recenzji] David Bellos praktyką i teorią przekładu zajmuje się od dawna, rok temu swoje przemyślenia dotyczące translacji zebrał w tomie zatytułowanym przewrotnie Is That a Fish in Your Ear? Translation and the Meaning of Everything. „Ryba w uchu” jest odniesieniem do „Babel fish”, rybki-tłumacza z kultowej wyprawy Autostopem przez Galaktykę, w jaką zabrał czytelników Douglas Adams. Genialna rybka powinna pomagać znaleźć właściwe znaczenie każdego słowa, ale w książce Bellosa jest również przykładem nieporozumień, do jakich może dojść – i najczęściej dochodzi – przy bezmyślnym albo nieuważnym tłumaczeniu. „Ludzie … często uważają, że przekład … musi nie różnić się od tłumaczonego oryginału. Ja zaś przez całą tę książkę mówię, że nie, nie i jeszcze raz nie – przekład musi być wierny. Sposoby zaś na osiągnięcie tego bywają różne: z powodów historycznych, ze względu na szczególne wzorce językowe, z jakimi ma się do czynienia, w zależności od rodzaju tłumaczonego tekstu lub tematu”, pisze autor. Jego książka nie jest podręcznikiem translacji, wykładem przydatnym w codziennej praktyce. Ale, jak słusznie zauważył brytyjski recenzent Michael Hofmann, „każdy, kogo nie obchodzi tłumaczenie jako takie, powinien przeczytać tę świetną książkę”. Ma on rację, bowiem Bellos stara się odpowiedzieć na podstawowe pytania: czego możemy się nauczyć dzięki tłumaczeniu, co o nim jako o gatunku wiemy, a czemu moglibyśmy się jeszcze przyjrzeć? Co niesie przekład, jak mówi sam autor. Ale poza teorią czytelnik znajdzie w książce amerykańskiego profesora wiele – znacznie więcej – uwag odnoszących się do praktyki: Bellos rozważa kwestię autentyczności ojczystego języka, (wy)korzystania słowników, przekładu wiadomości, interpretacji symultanicznej, unii językowej w obrębie Unii Europejskiej, translacji mechanicznej, by wymienić tylko kilka tematów. Pisze z pasją, zadziornie, z przekonaniem. I nie ma znaczenia, że na tapetę wziął jedynie angielski – pożałował ziomków, ot, dlaczego: „Angielski obecnie dominuje jako język światowy, dlatego tym spośród używających go, którzy nie mają do czynienia z przekładem, trudniej niż innym jest pojąć, czym ten przekład jest”. Tę podświadomą pewność siebie można znaleźć także wśród innych nacji, przekonanych o własnej wyższości…
W I N O
29
J A K
WOJENNA SATYRA czyli
K S I A Ż K I
Przygody dobrego wojaka Szwejka Marcin Witan astanawiam się, dlaczego dopiero teraz raczę Czytelników tym winem; nie wiem, jak mogłem o nim zapomnieć? Ale ważne, że wreszcie zdjąłem je z półki, otworzyłem i… od razu zrobiło mi się weselej. Jest znakomite na poprawę nastroju, polecam je na ponure jesienne wieczory, jakich pewnie nie zabraknie. Sam po raz pierwszy skosztowałem tuż po osiągnięciu pełnoletności i od tej pory regularnie poń sięgam. Dlaczego? Przede wszystkim z powodu Józefa Szwejka. To bohater, którego chyba nie można nie lubić. Jedna z najbardziej charakterystycznych postaci XX-wiecznej literatury, jaka zdołała zagościć w masowej świadomości czytelników, postać komiczna, dobroduszny poczciwiec, gaduła i cwaniak, uważający, że „na wszystko powinniśmy spoglądać inaczej, z tej drugiej, pogodniejszej strony”. Taki Kubuś Puchatek, Forrest Gump i gefrajter Kania z CK dezerterów w jednym, korzystający z każdej okazji, by wygłaszać sentencjonalne mądrości płynące z bogatego doświadczenia handlarza kradzionymi psami, bywalca piwiarń, szynków i niezrównanego obserwatora codzienności. „(…) przez lekarską komisję wojskową uznany za idiotę”, pozwalał nieść się wydarzeniom, przyjmował wszystko co go spotykało ze spokojem i pogodą, co tak kapitalnie umiał oddać Rudolf Hrušinský, najlepszy filmowy Szwejk, jakiego oglądałem. Jako pacjent domu wariatów, ordynans kapelana polowego Katza, porucznika Lukasa czy całej kompanii nie-
Z
zmiennie zachowywał dobre samopoczucie i entuzjazm oddanego żołnierza. Czy była to sprytnie przybrana maska, czy jego własna natura, która tak zjednała mu Czechów? Wiadomo, że Jaroslav Hašek rozpoczął pisanie przygód dzielnego wojaka od kilku opowiadań, których powodzenie skłoniło go do stworzenia czterech części jego perypetii podczas I wojny światowej. Zaczęły się ukazywać już trzy lata po jej zakończeniu, gdy po Najjaśniejszym Panu (którego portret w gospodzie u Palivca obsrały muchy) i Austro-Węgierskiej monarchii nie pozostało śladu. Jej wspomnienie było jednak świeże, zyskując pod piórem czeskiego pisarza kształt bynajmniej nie idylliczny. To państwo chylące się ku upadkowi, prowadzone na wojnę przez żonglujących patriotycznymi sloganami nieudolnych, groteskowych generałów, ograniczonych służbistów, tępych urzędników. Jego żołnierze – Chorwaci, Węgrzy, Czesi, Słoweńcy – nie chcieli ginąć w okopach za Austrię i cesarza. Szwejk przeciwnie – deklarował gotowość oddania życia, wykonania każdego rozkazu. Hašek „stworzył jedną z najświetniejszych satyr na absurdalny mechanizm polityczny świata” – napisano – „(…) jej aktualność nie wygaśnie, póki ludzie będą wkładać mundury ‘für Kaiser, Gott und Vaterland’”. Ponieważ zaś trudno przypuszczać aby kiedykolwiek przestali je wkładać, nie wygaśnie zapewne nigdy. [wit]
Nr 10 (245) październik 2012
w kolorową bawełnę
Nr 10 (245) październik 2012
Aleksandra Okuljar
Fot. Archiwum
Aleksandra Okuljar,
Bez owijania
N A
M A R G I N E S I E
30
teolog, obecnie studiuje bibliotekoznawstwo oraz współpracuje z organizacjami pozarządowymi.
Ćwierć wieku temu Sławomir Mrożek w Kontrakcie ustami jednego z bohaterów, portiera hotelu Residence, określił Polskę jako kraj leżący „na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu”. Geograficznie charakterystyka ta nadal jest aktualna, mentalnie już nie. Kompleks bycia poza nawiasem przesunął się znacznie dalej, razem z granicą UE. A my nie utożsamiamy się już z Morisem, ubogim imigrantem, ale z Magnusem, zblazowanym obywatelem starej Europy.
Nr 10 (245) październik 2012
N A
S
sadzał ojca w roli mężczyzny, który udał się na wojnę i już z niej nie wrócił, pozostawiając wdowę i osierocone dzieci), nie był wsparciem dla rodziny, nie potrafił (czy raczej nie chciał) egzekwować od synów czegokolwiek, a w późniejszych latach przedstawiał ich jako swoich braci. Matka była osobą dominującą, skoncentrowaną na wprowadzaniu porządku w postaci licznych nakazów i zakazów, ustanawiała zasady, prowadzące często do rywalizacji między braćmi, np. „Kto pierwszy zje obiad, nie brudząc obrusu, tego będę mocniej kochała. Kto się nie przeziębi i nie zachoruje tej zimy, dostanie prezent”. Orhan uzależniony od matczynej miłości, wzorował na niej główną bohaterkę powieści Nazywam się czerwień, Şeküre, matkę dwóch chłopców. Fikcyjni malcy sprawiają wrażenie, jakby plątali się dorosłym pod nogami, przeszkadzali nie tyle swoim zachowaniem, co w ogóle istnieniem, zwłaszcza w relacjach damsko-męskich. Ciekawe również, że Orhan w roli kochanka swojej matki obsadził siebie. Jest to trochę niepokojące, tym bardziej, że obie postaci są mocno wyidealizowane, a przedstawione sceny nie ustępują filmom Bollywood. Jego odwiecznym rywalem w walce o uczucia matki, a jednocześnie jedynym towarzyszem zabaw, był starszy brat Şevket. Do czasu pójścia do szkoły chłopcy żyli w izolacji, skazani na siebie i obecność dorosłych. Mimo nieustannych walk między nimi, kończących się dla Orhana obrażeniami ciała, brat był dla niego oparciem, zwłaszcza wtedy, gdy rodzice udali się do Genewy, zostawiając dzieci pod opieką rodziny, każde w innym domu. O swoim dzieciństwie pełnym smutku i nudy – te określenia pojawiają się najczęściej – Pamuk napisał w autobiograficznym Stambule oraz Innych kolorach, będących kontynuacją tego pierwszego. Ile jest w tym uzasadnionego poczucia krzywdy? Trudno powiedzieć. Rodzina zarzuca mu dramatyzowanie i uatrakcyjnianie przeszłości, sam autor potwierdza, że ma skłonności do wyolbrzymiania. Uczuciem najlepiej oddającym nastrój panujący w mieście oraz w życiu autora jest hüzün – rodzaj melancholii, apatii, duchowego cierpienia czy głębokiej pustki po stracie bliskiej osoby. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że Pamuk żyje w swoistej żałobie, co potwierdza słowami: „Całe moje życie upłynęło na walce z tym smutkiem albo – jak w przypadku wszystkich stambułczyków – próbach pogodzenia się z nim”. Powoli rozjeżdża się niestabilna rodzina, majątek topnieje, a nagłe i częste przeprowadzki nie dają poczucia bezpieczeństwa. Na każdym kroku widać skutki upadku imperium: w trawionych ogniem, niszczejących drewnianych rezydencjach, otaczającej zewsząd biedzie (milionach biedaków, falach imigrantów), wałęsających się watahach bezpańskich psów. Naturalna tęsknota za rajem utraconym przejawia się u Pamuka Fot. ©WikiCommons
potkanie przedstawicieli dwóch kultur jest częstym motywem książek Orhana Pamuka, tureckiego pisarza, noblisty, który przyjeżdża na październikowy Conrad Festival w Krakowie. Jego bohaterowie wykraczają poza zwykły dialog – jak to jest w powieści historycznej Biały zamek – żyją obok siebie latami (początkowo w relacji pan–niewolnik), bliźniaczym podobieństwie i wzajemnym uzależnieniu. Ich losy przelewają się przez siebie, aż do utraty tożsamości każdego z nich, a w następnej kolejności, do zamiany miejsc. Nie jest to moja ulubiona książka tego pisarza, lekko ją autor rozwodnił (Leszek Kołakowski dużo sprawniej i oszczędniej, bo na siedmiu stronach, opisuje podobną korelację w bajce Garby), ważne jednak, że występujemy w niej jako reprezentanci Zachodu. Pamuk z niejakim wyrzutem opowiada o tym, czym jest literatura Trzeciego Świata oraz jak czuje się pisarz na „zesłaniu”, będący z dala od centrów literatury światowej. Wykluczenie rozumie przede wszystkim jako stan ducha. Tym, co wyróżnia literaturę Trzeciego Świata, nie są więc problemy społeczne, takie jak nędza, przemoc czy niestabilna sytuacja polityczna danego kraju, lecz to, że tworzący w nim autor ma świadomość odległości własnej sztuki od ośrodków, w których powstawała historia tego gatunku (a więc powieściopisarstwa), i jest zmuszony uwzględniać to w swoich dziełach. [Inne kolory] Pisarz urodził się w Stambule – tam, gdzie styka się Europa z Azją, w czasie dogorywania cywilizacji osmańskiej, upadku imponującej, bogatej kultury, którą zastąpiła słaba namiastka Zachodu, niepasująca nigdzie – dla jednych za mało tradycyjna, dla drugich za mało europejska. Na tych ruinach imperium wyrosła klasa nuworyszy. W krótkim czasie dorobili się oni majątku i żyli w nieustannym strachu przed plajtą, ingerencją państwa czy innym fatum, które odebrałoby im dotychczasowe szczęście. Orhan należał do tej zeuropeizowanej i zlaicyzowanej elity. Żył w wielopokoleniowej rodzinie, w czterokondygnacyjnej kamienicy, z krewnymi, którzy na co dzień ciągali się po sądach, a w święta siadali razem do stołu. Dobrobyt zawdzięczał dziadkowi, zbił on fortunę na budowie kolei. Po śmierci męża pieczę nad całym majątkiem trzymała babcia. Strach o przyszłość dostał w spadku po rodzicach. Ojciec roztrwonił pieniądze, inwestując je w przedsiębiorstwa, które po kolei bankrutowały. Kochał podróżować, bawić się, romansować i bywać w towarzystwie. Interesował się poezją (zamiłowanie do sztuki łączyło go z synem, było właściwie jedynym polem, na którym mogli się porozumieć), ale nie był zdolny do prowadzenia życia ubogiego intelektualisty, wolał kosztować przyjemności i obserwować Sartre’a na paryskich ulicach. Niedojrzały i wiecznie nieobecny w domu (dzieci zauważały jego brak dopiero po kilku tygodniach, a Orhan w swoich książkach ob-
M A R G I N E S I E
31
w zachwycie nad ilustracjami Mellinga, prezentującymi złoty wiek miasta, zaczytywaniu się w starych kronikach i relacjach z podróży do Stambuły zachodnich intelektualistów. Może stąd również bierze się jego sentyment do śniegu, który przykrywa brud, błoto i ruiny, czyniąc z miasta ubytków baśniową krainę. Tęsknota za siłą, niekoniecznie dawną (obecnie ma niedosyt Europy), stabilizacją czy porządnym życiem sprawia, że autor tworzy wokół siebie iluzję. Fantazjowanie jest jedną z reakcji obronnych, jakie stosuje. W dzieciństwie godzinami przesiadywał w domowej bibliotece, gdzie wertował bogaty zbiór ojca i oddawał się marzycielstwu. To mu pozostało na długie lata. Jak wyobraża sobie życie pisarza? W jeden sposób: odcięcie się od życia, zamknięcie w pokoju pełnym książek i mozolne budowanie świata od podstaw. Codziennie poświęca na tę czynność wiele godzin, wszystko według ustalonego rytmu. Gdy pisał Czarną księgę, przez kilka miesięcy przebywał w jednym mieszkaniu, na n-tym piętrze, w blokowisku; obsesyjnie pochłonięty pracą, zaniedbywał siebie i najbliższe otoczenie. Nie golił się, nie sprzątał, chodził w łachmanach, żywił się czymkolwiek, z ludźmi spotykał się sporadycznie, i było to spowodowane głównie troską o jego zdrowie – dokarmiał go kuzyn mieszkający w tym samym budynku oraz ojciec, którego widywał raz na dwa tygodnie. Żona przebywała wówczas w Stanach Zjednoczonych. Początkowo to malarstwo pozwalało mu przenieść się w inne rejony rzeczywistości, Orhan studiował nawet architekturę. Dzięki sztuce skutecznie ściągnął na siebie uwagę innych, w tym ojca, a to motywowało go do rozwijania talentu. W szkole obsypywany był pochwałami, w domu wyrazem uznania dla jego zainteresowań były ofiarowane prezenty, przybory do twórczej pracy. W późniejszym czasie otrzymał od matki własną pracownię malarską, która służyła mu również do schadzek, czemu matka akurat była przeciwna. Malarstwo musiało ustąpić innej, silniejszej pasji – literaturze. Ona stała się dla pisarza drogą do europejskiego marzenia, podobnie jak gatunek, który sobie wybrał. Moim zdaniem to właśnie powieściopisarstwo jest – obok muzyki orkiestrowej i renesansowego malarstwa – tym, co czyni Europę Europą: jest fundamentalnym elementem wyznaczającym i opisującym jej tożsamość. [Inne kolory] Powieść nowożytna była obca kulturze orientalnej, tam bowiem istniały formy epickie, inne kryteria myślenia, inne rozumienie świata i społeczeństwa. O tych różnicach Pamuk opowiada w powieści historycznej Nazywam się Czerwień, robi to na przykładzie muzułmańskich miniaturzystów: artystów wykonujących iluminacje manuskryptów. Nie działali oni w pojedynkę, lecz grupowali się w pracowniach. Naturalnie, jak to bywało i bywa w męskich komunach, młodzi ładni chłopcy, zwłaszcza ci o zielonych oczach i delikatnych dłoniach, byli w szczególny sposób traktowani przez starych mistrzów. We wspólnocie istniała hierarchia, nad uczniami czuwał doświadczony nauczyciel, a przechodzenie przez poszczególne stopnie wtajemniczenia było pracą morderczą, kończącą się ślepotą, co uważano za wyjątkowe wyróżnienie. Mistrz, który na starość nie stracił wzroku, nie cieszył się szacunkiem, dlatego w praktyce sami się często okaleczali. Miniatury malowano zgodnie z kanonem, podobnie jak to jest w prawosławiu z pisaniem ikon, a drobne różnice, ja-
Nr 10 (245) październik 2012
kie występowały, były związane ze stylem poszczególnych szkół, nigdy malarzy. Prac nie podpisywano, bo świadczyło to o próżności i prowadziło do zguby. Sądzono, że styl pojawił się na tym świecie za sprawą szatana – on pierwszy powiedział „ja”. Indywidualizm, kluczowy dla świata zachodniego, na muzułmańskim Wschodzie uważano za skarłowacenie. Islam jest bowiem religią życia publicznego, co oznacza, że nie tylko jest mocno związany z życiem społecznym, ale wręcz je reguluje. Wspólnota (wyrażana także przez zewnętrzne znaki podkreślające jedność, jak np. strój) ma podstawowe znaczenie. Pamuk czerpie z dwóch skarbców tradycji: opowiada o Turcji, dawnej i współczesnej, jej zwyczajach i prawach (wyjaśnia trudności, jakie miała Şeküre z uzyskaniem rozwodu i zawarciem nowego małżeństwa), a równocześnie posługuje się zachodnią formą. To dla niego naturalne, w dzieciństwie naczytał się zachodnich książek, był to wówczas jedyny sposób poznawania innych rejonów świata. I choć może to budzić zdziwienie, fenomen literatury orientalnej, Księgę tysiąca i jednej nocy, pisarz poznał wtórnie, w tłumaczeniu Antoine’a Gallanda. Twórczość Pamuka jest zróżnicowana: znalazła się w niej książka autobiograficzna, przypominająca kronikę (Stambuł), są eseje i opowiadania (Inne kolory), jest i Śnieg, wzorowany na reportażu. Najwięcej mamy jednak powieści historycznych (m.in. Biały zamek, Nazywam się Czerwień, Czarna Księga), podobnych nieco do książek Umberto Eco, choć tamte są zdecydowanie bardziej zwarte. Orhan przyznaje się do korzystania z opracowań, nad manuskryptami bynajmniej nie siedzi. W posłowiach niepotrzebnie zdradza cały warsztat pisarski, tłumaczy się z każdej drobnostki, dzięki czemu wiadomo, że pomysły czerpie od innych twórców. Sam jest typem solidnego rzemieślnika – książki pisze dobre, ciekawe (zwłaszcza dla Europejczyków), ale brakuje im kokieterii oraz przestrzeni na domysły, autor bowiem stara się być do bólu łopatologiczny. Na koniec możemy zapytać za Flaubertem, który w czasie licznych podróży zawitał do Stambułu, a później zmarł na syfilis: „Od kogo się zaraziłem?”. Czy Pamuk poraził nas tajemniczą egzotyką, czy europejską ogładą? A może najciekawsze jest łączenie sprzeczności... [alo]
Fot. ©WikiCommons
N A
M A R G I N E S I E
32
f i zjol og ii Magda Mikołajczuk
W Wilgotnych miejscach delektowała się wydzielinami z nich wychodzącymi i brudem do nich wprowadzanym. W Modlitwach waginy (swoją drogą, duże szanse w konkursie na najbardziej idiotyczny tytuł) jej fascynacja wszelkimi obrzydliwościami nieco osłabła, choć nadal wywołuje lekkie mdłości i ciężką nudę. Charlotte Roche (niestety) powraca. ohaterka nowej powieści niemieckiej skandalistki ma 33 lata, sporo od niej starszego drugiego męża, 7-letnią córkę z pierwszego małżeństwa i rodziców, z którymi kilka lat wcześniej zerwała kontakty, bo uznała, że nie zasługują na dzieci w ogóle, a na nią w szczególności. Stara się być perfekcyjną kochanką na złość matce, bo ta chciała jej wpoić nienawiści do mężczyzn i na złość feministkom, które twierdzą, że orgazm pochwowy to wymysł szowinistycznych buhajów. Pierwsze dwadzieścia stron powieści to opis seksu oralnego uprawianego z mężem – szczegółowy na tyle, że pogubiłam się w okolicach czwartej strony i nudny tak bardzo, że zdrzemnęłam się przy siódmej. Podręcznik seksuologii brzmi przy tym jak wciągający kryminał. Trzy razy w tygodniu bohaterka chodzi do terapeutki, która w ramach poszerzania granic wzajemnego zaufania od ośmiu lat namawia ją na załatwienia „grubszej potrzeby” w przygabinetowej toalecie, do czego pacjentka jednak nie może się przekonać. Fizjologia jako ulubiony temat Charlotte Roche pojawia się zresztą obficie: a to w postaci instrukcji, jak się najlepiej podcierać, a to w wielostronicowej historii pod hasłem „cała rodzina ma robaki” (opis „testu taśmy klejącej” ja sobie daruję, ale autorka się nim delektuje po wielokroć). A jeśli już o rodzinie mowa, to dzięki ekologicznemu fanatyzmowi bohaterki familia jak najrzadziej się myje, śpi w brudnej pościeli i przepoconych piżamach, a na obiad jada duże porcje tylko jednego warzywa. Nie uważam, że seks czy fizjologia, nawet w dużych i ostrych dawkach, jest czymś w literaturze z gruntu niestosownym, absolutnie nie. Tylko trzeba umieć o tym pisać. Pani Roche nie umie. Jedyny wątek, w którym widać gram talentu literackiego, to autobiograficzna opowieść o wypadku samochodowym, który zabrał autorce (i jednocześnie bohaterce książki) trzech braci, kiedy jechali na jej ślub. Gdyby tak pociągnąć tę historię, po-
B
pracować nad nią, rozwinąć w coś większego… Tyle że taka opowieść, mimo swojego dramatyzmu, sprzedałaby się zapewne gorzej niż scena wyboru przez bohaterkę i jej męża prostytutki do trójkąta albo propozycja pokazania partnerowi swoich robaków wychodzących z przewodu pokarmowego. Swoją drogą na przykładzie tej ostatniej sceny widać, jak bardzo pomogłoby autorce większe poczucie humoru, bo czasami taki potencjał u niej widać: „W żadnym wypadku nie będę oglądał twoich robaków. Natychmiast czuję się potwornie obrażona. Nie chce oglądać moich robaków? Co za kusząca oferta. Ja bym na jego miejscu natychmiast się zgodziła”. Albo rozmowa z córką: „– Mama, znamy kogoś, kto jest w więzieniu? – Dlaczego? – Chętnie odwiedziłabym kogoś w więzieniu. Chcę zobaczyć, jak to wygląda od środka. – Nie, niestety nie. Ale może już niedługo”. Takie przebłyski lekkości zdarzają się stanowczo za rzadko, a oczekiwanie na nie wykończy nawet najbardziej dobrodusznego czytelnika. Gdyby tak na przykład nieco dopracować scenę z pluszowym orangutanem, którego bohaterka używa w charakterze… jak by to określić… spermochłonnej gąbki, to mógłby z tego wyjść całkiem porządny Monty Python. Ale cóż począć, jak talentu brak? Jak ktoś się uprze i wykaże ogrom dobrej woli, to może uznać Modlitwy waginy za satyrę na różnorakie przymusy czyhające na współczesną kobietę: przymus bycia perfekcyjną matką, panią domu (koniecznie super-eko!), kochanką (jednocześnie spełniającą życzenia mężczyzny i nie gubiącą feministycznej niezależności) itd. Ale ja się upierać nie będę i pozostanę w grupie tych pozbawionych dobrej woli i wnikliwości czytelników, dla których ta książka to tylko pusta prowokacja. I od razu narażę się mężowi bohaterki, który jest „zdecydowanie przeciwny grupom, czy to będzie tai-chi, czy terapie, tylko przy seksie grupy mu nie przeszkadzają”. [mam]
Nr 10 (245) październik 2012
P ó Ł K A
Powrót królowej
Ż E N A D Y
33
ak, tu można spotkać każdego: i żebraka, i księcia. I nagiego króla, o ile tylko któryś z tych zbzikowanych projektantów ogłosił, że w tym sezonie najmodniejsze są ciuchy uszyte z powietrza… Przewiewne, lekko prześwitujące, ultrasexy, a co najważniejsze: nie trzeba ich prać… Minusy: słabo kryją mankamenty sylwetki. No i inni ludzie oddychają twoim ubraniem. Na jednym rogu ktoś wciska ci hip-hop nagrany właśnie w kiblu w MacDonaldsie albo oryginalną torebkę CHENEL, choć doprawdy worek, w który jest zapakowana, wygląda na bardziej wart tych czterech dolarów. Na drugim beznogi pijaczek przekonuje cię, byś oddał swoje życie Jezusowi, a pieniądze jemu, bo bycie prorokiem to też wydatki… A zaraz na trzecim w butiku-hotelu na złotej sofie pod obrazami Kjowebgiyra Anogiwa, który osiąga teraz zawrotne ceny, niby nigdy nic siedzą córki senatorów i różnych prominentów i zalewają się w trupa, przeglądając „Obrzydliwie bogate pipsko dziś”…
T
„Czym najlepiej rzucać w telewizor plazmowy? Testujemy kieliszki do szampana”. „W pięć minut w formie po skrobance? To możliwe. Ekspresowe pogotowie makijażowe”. „Sexy na odwyku. Dziesięć trików, by wyglądać jak milion dolarów, gdy czujesz się jak piętnaście starych marek niemieckich”. „Tato, rozbiłam twój śmigłowiec! Wyciągnij korzyści z zabawnej wpadki”. „Co zrobić, by pekińczykowi nie waliło z ryja”.
Nr 10 (245) październik 2012
zabiłam nasze koty”
Noir sur Blanc, Warszawa 2012 s. 160, ISBN 978-83-7392-393-5
„Kochanie,
Dorota Masłowska
Kochanie, zabiłam nasze koty
Dorota Masłowska
N O W A
K S I ą Ż K A
34
„Czy wiesz, że psy to ssaki?! Ciekawostki naukowe”. Nie można powiedzieć, te małe nie mają może smykałki do nauki, ale jeśli chodzi o modę, naprawdę znają się na rzeczy. Akurat najnowsza kolekcja Zacha de Boom, którą mają na sobie, nazwana została „Holy”, zgadnijcie dlaczego. „Dziewczyna pielgrzyma”, to ona zapładnia w ostatnim sezonie wyobraźnię projektantów. Louboutine wypuścił serię świrniętych czółenek inspirowanych przeciwodciskowymi sandałami ortopedycznymi, a Vivienne Westwood proponuje do nich białe grube męskie skarpety z wizerunkiem skrzyżowanych rakietek do tenisa na kostce albo po prostu bose stopy, pokryte trądem i przewiązane kraciastą chustką do nosa. Włosy w tym sezonie mają być nieświeże, „nieatrakcyjne”, obowiązkowo: „przetłuszczający się” make-up, suche, najlepiej popękane podczas całowania krucyfiksu wargi, lekkie samookaleczenia. Z daleka myślisz, że to jakieś zwariowane damulki, co przyszły tu na kolanach z Lourdes głosić słowo Chrystusa, jednak jak spojrzy się z bliska, widać łyskające spomiędzy poliestrowych warg perłowe zęby, warte więcej niż twoja dusza, ba, niż całe twoje gówniane istnienie. Już zdaje ci się, że jedyne ich zajęcie to krzyczenie: O mój Boże! O mój Boże! i rozglądanie sie wokół, czy wielkie wrażenie, jakie robią, rozkłada się równomiernie po tym padole łez. Ale jak tylko spróbujesz przywlec się do nich jak wór nikomu niepotrzebnego śmiecia, nie licz na miłosierdzie, one wezmą cię w obroty. Najpierw powiedzą, żebyś skoro nie masz chleba, jadł ciastka; a potem że skoro nie masz ciastek, to żebyś jadł tort śmietanowy z organicznymi malinami. „Nie mam takiego tortu” – szep-
Przedsmak utworu, jaki niebawem będzie można poznać w całości Dorota Masłowska urodzona w 1983, pisarka, autorka sztuk teatralnych. Zadebiutowała w 2002 powieścią Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną, wydany dwa lata później Paw królowej przyniósł jej nagrodę Nike. Jej dramat Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku wystawiany był m.in. w Australii, USA i na Sachalinie. Za napisaną dla Teatru Rozmaitości sztukę Między nami dobrze jest (2008) otrzymała nagrodę Ministra Kultury.
Fot. ©Noir sur Blanc.
niesz, przełykając boleśnie ślinę, „To powiedz, żeby ci przysłali samolotem ze Szwajcarii”. Czego jak czego, ale nienawidzą wyuczonej bezradności, z nimi też się nigdy nikt nie pieścił. Też kiedyś nie miały domu, więc nie biadoliły, tylko kupiły sobie pałac we Florencji. Też kiedyś nie miały porsche, to kupiły sobie ferrari. Więc jeśli jesteś już takim wyświechtanym, gówno wartym tobą, to chociaż zlituj się i się stąd bujaj, bo zawołają ochronę. One nie znają Litości, żaden liczący się chirurg plastyczny w tym mieście nie ma tak na nazwisko! Tak to jest na Bohemian, nie ma co kryć; demokratyczny jest tu jedynie gromniczny huk miasta z oddali i ten smród, który koniec końców da się polubić: mieszanina śmieci, świeżo pieczonych muffinów, najdroższych perfum, ludzkiej kaki i żelastwa z bebechów metra. Obsesyjne życie tego dystryktu nigdy nie ustaje, a przez noc rozświetla je petrochemiczna poświata z pobliskich budynków maklerskich. To tu właśnie pracowała Joanne Jordan, między Chase a sklepem z kosmetykami ajurwedyjskimi. Sam salon wiele osób kojarzy przez jego dość wydumaną nazwę, która brzmi: „Hairdonism”… Cóż… Wymyślił ją jego właściciel, który ma na imię Jed, ceni sobie sztukę i lubi przymilać się do artystów, a raczej ma nieutulony, wiecznie żywy żal do karmy, że sam nie urodził się jednym z nich. Oraz o parę innych jeszcze rzeczy. Jak wielu, usiłuje zabić ten niedający mu nigdy spokoju resentyment za pomocą alkoholu etylowego; jest w tym konsekwentny, cierpliwy i impregnowany na nieustające porażki. Żal ten bowiem zdaje sie nigdy nie ginąć, a wręcz, jak to bywa, podlewany litrami wina, nierozcieńczaną whisky i stoliczną vodką, pęcznieje i wypuszcza w najlepsze, niby pączki, coraz to nowe wątki, znajduje nowe obiekty i zagarnia kolejne płaszczyzny jego dość samotniczego trybu życia. Jed to duży, gruby chłop o sympatycznej dość twarzy, skłonnej do mienienia się wszystkimi odcieniami czerwieni, po których oceniać dość trafnie można stopień jego odrealnienia: od lżejszych rumieńców aż po pełen melancholijnych blików szkarłat niedopieczonego befsztyka. W niezłych marynarkach i włoskich butach, swojemu zakładowi usiłuje nadać artystowski sznyt, zapychając każdą szparę książkami wielkiej przypadkowości, kupowanymi hurtem po dolarze (Moby Dick, Z osteoporozą na ty, Życie i śmierć Stalina, Decoupage w weekend, Być jak Elton John). Twierdzi, że kiedyś chciał studiować literaturę porównawczą, jakoby jednak popadł w uzależnienie narkotykowe, z którego na szczęście kompletnie wyszedł, co nie zdarza się często… Kiedy powtarzał to tak, zupełnie pijany, kładąc rękę na sercu, nie można mu było nie wierzyć, że byłby całkiem dobrym eseistą. Gdy nie ma akurat żadnego klienta, Joanne zagląda czasem do tego dziwacznego księgozbioru, czytając głośno przypadkowe zdania i wróżąc z nich sobie lub w sposób dość nonsensowny odnosząc je do własnych zapatrywań na dane zagadnienia, na przykład: – „Nie dał sie zagadać: słuchaj no, to stare psisko tylko się męczy!”* – czytała i: – Biedny pies. Nienawidzę, gdy zwierzęta cierpią. – dodawała zaraz od siebie, odkładając Steinbecka z powrotem na półkę. Albo tak jak teraz: – „Na szczęście mam resztki kariery i wspaniałe dzieci”. Hej, czy mam to traktować jako wróżbę? Spóźnia mi się okres! – Znowu? – westchnęła Mallery, idąca akurat na zaplecze po odbarwiacz. – Znowu – mówi Joanne, wytykając do niej język, i bierze kolejną książkę: „O ile mi bowiem wiadomo, tereny nie kończą się nagle, tylko niepostrzeżenie przechodzą w sąsiadujące”. To było już dla niej za dużo. – Bez sensu – powiedziała, podgłaśniając radio (leciała Beyoncé, uwielbiała ją). – Beckett to nie jest przypadkiem jakiś tenisista? Jedno jest pewne: facio jest nieźle pokręcony. Właśnie kiedy to mówiła, do salonu weszła jakaś dziewczyna.
35
Kochanie, zabiłam nasze koty to nowa, od dawna oczekiwana powieść Doroty Masłowskiej. W swoich poprzednich książkach bardzo gruntownie, ale też świeżo, z młodzieńczą beztroską, przyglądała się temu, co za oknem, na ulicy… naszej polskiej codzienności. Robiła to dowcipnie i celnie, a powodzenie jej książek zarówno u czytelników jak i u krytyków dowiodło, że takiego głosu w naszej literaturze współczesnej bardzo brakowało. W najnowszej powieści wnikliwie i nie mniej dowcipnie przygląda się tzw. klasie średniej – młodym, zamożnym ludziom, którzy nie mają pomysłu na to, co zrobić ze swoim życiem. Ich losy, wygląd, mieszkania nam wydają się podobne – niezależnie od tego, czy żyją w Warszawie, czy w Nowym Jorku. Warto zobaczyć ich oczami Masłowskiej – dostrzeżecie to, czego dotąd nie widzieliście i spotkacie samą a u t o r k ę , jak zwykle pełną dystansu do samej siebie.
Nr 10 (245) październik 2012
P I ó R E M
I
fot. Ryszard Waniek
P I ó R K I E M
36
Monika Małkowska, niezależna publicystka, krytyk sztuki i mody. Wykłada na Wydziale Mediów i Scenografii warszawskiej ASP
José-Louis Bocquet (scen.), Catel (rys.)
Kiki z Montparnasse’u tłum. Katarzyna Koła Kultura Gniewu, Warszawa 2012 s. 616, ISBN 978-83-60915-65-3
Królowa
szalonej epoki Monika Małkowska
Znacie tę twarz? Krótka fryzura z grzywką, pod nią duże, mocno umalowane oczy, wścibski, spiczasty jak u myszki nos i uszminkowane w serduszko usteczka. To królowa Montparnasse’u – Alice Prin zwana Kiki. Taką podziwiamy na obrazach Mojżesza Kislinga; oglądamy w filmie Balet mechaniczny Légera; taką znamy z fotografii Mana Raya. Dziewczyna-żywioł, symbol seksualnego wyzwolenia z szalonych latach 20. Muza artystów, sama też wielostronnie utalentowana. Nr 10 (245) październik 2012
P I 贸 R E M
I
P I 贸 R K I E M
37
Nr 10 (245) pa藕dziernik 2012
P I ó R E M
I
P I ó R K I E M
38 Kim była, skąd się wzięła? Zmarła w 1953 roku w zapomnieniu i osamotnieniu. W ostatnich latach triumfalnie wraca dzięki książkom biograficznym i filmom, a teraz – dzięki komiksowi duetu Bocquet (scenariusz) i Catel (rysunki).
Dokument z życia awangardy Kiki z Montparnasse’u to komiks biograficzny, czy raczej graficzny dokument o losach „królowej” dzielnicy artystów. Zachwycił mnie od pierwszych stron (a nie byłam odosobniona, bo tom nagrodzono na festiwalu w Angôuleme). Rysowany przez Catela tak, jakby był naocznym świadkiem wydarzeń; wspomagany tak wiarygodnymi dymkami przez Bocqueta, jakby podsłuchiwał rozmowy postaci. Nie jest łatwo zawrzeć barwny życiorys wyłącznie w dialogach, z pominięciem komentarzy; trudno z wymiany krótkich zdań zbudować wielowarstwową fabułę – za to scenarzyście należą się brawa. Catelowi zaś gratulacje za wiarygodne przedstawienie bohaterów, zmieniających się fizycznie i psychicznie w ciągu kilkudziesięciu lat. Ale bodaj największą zaletą komiksu o królowej Montparnasse’u jest prawda o niej i tamtej epoce. Lata dwudzieste stały się przełomowe w historii sztuki i kultury dzięki zastrzykowi świeżej krwi spoza high society. Przewrotu dokonali obcokrajowcy-biedacy, bez szkół, zapożyczeń, kontaktów. Towarzyszyły im dziewczyny znikąd, poza urodą nie mające niczego do stracenia. Ta ferajna trochę szemrana, za to z nieokiełznaną fantazją, sprzymierzona z intelektualistami również nie śmierdzącymi forsą, przesądziła o legendzie międzywojennego Paryża.
Kiki obnażona W komiksie o Kiki nie uświadczysz cekinowego sznytu. Czarno-biały rysunek jest równie surowy jak warunki, w jakich przyszło wegetować większości postaci – świadków oraz sprawców wzlotu i upadku Alice Prin. Najważniejsza jest królowa. Dziecko nieznanego ojca, porzucona przez matkę, wychowana przez babkę. Jeszcze jako dwunastolatka żyła beztrosko w niewielkiej burgundzkiej mieścinie, a już rok później tyrała za grosze w Paryżu. Nie miała żadnych szans na ustabilizowany byt. Ba, nic nie gwarantowało, że w ogóle przeżyje. Przez lata jej jedynym marzeniem było „jeść, pić, mieć ciepło”. Wszystkie te niewesołe wydarzenia Catel rysuje z humorem, a Bocquet opatruje dowcipnymi powiedzonkami. Obaj potrafią sprawić, że rozumiemy trudną sytuację dziewczyny, która dość szybko uczy się, jak wykorzystać młodość i wrodzone atuty: ładny biust, ponętne biodra, zabawną buzię. A że nie była świętoszką… No cóż, czasem przespała się za kilka franków. Wkrótce Kiki staje się ulubioną modelką artystów poszukujących nieklasycznego ideału piękna. Portretują ją Modigliani, Soutine, Utrillo, Kisling, Fujita… Imponująca lista. Kiki okazała się błyskotliwa, pojętna i pełna twórczej inwencji. Sama też sięgnęła po pędzle, w 1927 roku doczekała się indywidualnej, entuzjastycznie przyjętej wystawy. Graficzna biografia modelki-artystki zawiera niemal kompletny spis jej kochasiów, wśród których nie zabrakło naszych rodaków: jej pierwszy partner to malarz Maurice Mędrzycki; potem był Mojżesz Kisling (nota bene również zwany Kiki).
Nr 10 (245) październik 2012
Jak wspomniałam, królowa Montparnasse była nie tylko atrakcyjna, także zdolna. W 1929 roku opublikowała Pamiętniki, cieszące się wielkim powodzeniem. Próbowała sił w kabaretach, gdzie doceniono jej śmiałe tańce oraz swawolne śpiewki. Tu ciekawostka. W 1932 roku francuska gwiazdka spędziła sezon w berlińskim Cabaret Bal Musette. Autorzy komiksu wystylizowali ten epizod na podobieństwo scen z Kabaretu Boba Fosse’a. Kiki do złudzenia przypomina Lisę Minelli w stroju dandysa-prostytutki. Co do filmowych osiągnięć samej Kiki – nie podbiła srebrnego ekranu, choć próbowała. Za to przeszła do historii kina eksperymentalnego. Najsłynniejsze obrazy to Balet mechaniczny Fernanda Légera (1923 rok) i „kinopoemat” nakręcony przez Mana Raya wespół z Robertem Desnosem, surrealistą. Niesamowite wrażenie robiło zbliżenie oblicza Kiki mrugającej oczyma. Na jej powiekach Ray wymalował drugą parę oczu – i gdy dziewczyna zamykała oczy, wydawało się, że przekręca gałki o 180 stopni.
Wolność uzależniająca Opowieść o Alice sprawiła, że zastanowiłam się nad jej prawdziwą naturą. Myślę, że jej „wyzwolone” zachowanie było wynikiem zbiegu okoliczności oraz braku wychowania. Alice nie nauczono tradycyjnych norm; nie zapoznano z regułami rządzącymi w zwyczajnym (tzn. nieartystycznym) świecie. Dziewczyna, wrzucona niemal w dzieciństwie na głęboką wodę, musiała sama siebie stworzyć; wymyślić reguły gry w życie. Patrząc z perspektywy czasu, wszystko zapowiadało tragiczny koniec. Żyła chwilą. Naiwna, nieprzewidująca i samolubna Kiki wiodła tryb życia rujnujący zdrowie, wpadała w konflikty z prawem, romansowała z coraz młodszymi mężczyznami czy kobietami (bo były i takie), zaznawała upokorzeń, rozczarowań, bólu… No i przepuszczała każdą zarobioną sumę. Do tego wszystkiego „królowa” pogrążała się w uzależnieniach. Od alkoholu, od narkotyków. Młodziutka Alice polubiła kokę, żeby odpędzić głód. Brała, żeby nie jeść, bo tyła – a tyła, bo nie umiała ograniczyć jedzenia i picia. Potem odurzała się różnymi używkami – haszyszem, opium, psychotropami. Owszem, poddawała się kuracjom odwykowym. Bezskutecznie. Wracała do nałogów. Czy mogła inaczej? Dla niej życie miało sens tylko w stanie euforii. Wtedy czuła się władczynią dzielnicy i męskich serc. A z czasem miała coraz mniejsze szanse na miłosne podboje. Na ostatnich stronach komiksu oglądamy opuchniętą, rozpitą wiedźmę. Z takimi nikt nie chce się zadawać, takie omija się wzrokiem. Jak można było przewidzieć, Alice Prin odeszła w samotności. Upadłe królowe nikogo nie interesują – chyba że ożyją w legendzie. Jak ta, którą przywołuje rysowana biografia dziewczyny o najpiękniejszych plecach świata. [mm]
I
Poza pozowaniem
P I ó R E M
Jednak dla panny Prin najważniejsze okazało się spotkanie z amerykańskim fotografem Manem Rayem – czyli Emmanuelem Rudnitzkym, potomkiem emigrantów z Rosji. Ich burzliwy związek okazał się (w jej przypadku) najdłuższym, aż siedmioletnim. Man Ray unieśmiertelnił Kiki na kilku kultowych zdjęciach: Skrzypce Ingres’a to jej plecy od tyłu, z domalowanymi tzw. efami; kompozycja Czarna i Biała to wybielona twarz Kiki skontrastowana z hebanową murzyńską maską.
P I ó R K I E M
39
Nr 10 (245) październik 2012
Grzegorz Sowula
październik 2012
kronika
kryminalna
K R O N I K A
Fot. Tim Sowula
K R Y M I N A L N A
40
Thriller to rzadka dla mnie lektura. Wiem, że dziś granica między kryminałem a thrillerem wydaje się podlegać jakiemuś książkowemu odpowiednikowi traktatu z Schengen i może być dowolnie przekraczana. Został mi jednak w pamięci powieści jednoznacznie sensacyjne – tak kiedyś nazywano thriller – kojarzące się z walką wywiadów, zimną wojną, konfliktem politycznym, nie zaś z rodzinną zemstą czy gangsterskim napadem. Ale czasem sprawdzam.
Matti Rönkä
Przyjaciele z daleka
tłum. Katarzyna Petecka-Jurek Sonia Draga, Katowice 2012 s. 342, ISBN 978-83-7508-531-0
tłum. Bożena Kojro Czarne, Wołowiec 2012 s. 206, ISBN 978-83-7536-440-8
bywa, wygrywam. Jak w przypadku powieści Davida Rosenfelta Na ostatnią chwilę. Pierwszy plus za nieoczekiwaną zgodność tekstów reklamowych z zawartością książki (może autor blurbu faktycznie przeczytał utwór). Drugi – za zwartość. Trzeci – za rzadko spotykane stąpanie po ziemi. Pomysły głównego rzezimieszka są zaiste łajdackie, ich wykonanie perfekcyjne, ale rozwiązanie skromne. Może któryś z czytelników zaprotestować, że przecież do akcji wprowadzono wielkie siły policji i wojska, trupów nie brakowało, a decyzje podejmował sam prezydent. To prawda, proszę jednak zwrócić uwagę, że wszystko to jest tłem, mało w dodatku wyraźnym, jakby autor chciał powiedzieć, że ok, zgoda, thriller się bez tego nie obejdzie, to wymóg gatunku, ale nie bądźmy tacy ortodoksyjni. I z pewnością nie jest – Rosenfelt zaskakuje skromnością swej opowieści. Początek całej fabuły wziął się z nader szlachetnych pobudek: jak sprawić, by gazeta nadal przyciągała czytelników, jak pozostać przy redaktorskim biurku. I potem jest w tym duchu: bohaterowie mówią normalnym językiem, policjanci nie zalewają ustawicznie robaka melancholii, nikt nie chce zmieniać świata, w związku z czym oszczędzone są nam rozważania o nieuczciwości i hipokryzji polityki, zwłaszcza na styku z biznesem. Mamy za to nabierającą tempa i całkiem realistyczną historyjkę, podawaną w krótkich rozdziałach, nie kryjącą w zasadzie wielkiej zagadki, bo jej elementy poznajemy etapami. Rozwiązanie jest – no, możliwe. I motywy działania, i końcowa bójka. Jakaś taka zwyczajna, z udziałem krzesła, a nie bomby atomowej. Styl też da się lubić – bez dłużyzn, bez zbędnego ględzenia, z humorem serwowanym w małych dawkach i w odpowiednich miejscach. Sprawdzę zatem pozostałe książki Rosenfelta. Oby były równie nietypowe. Viktor Kärppä też do typowych bohaterów nie należy. Rosjanin o fińskich korzeniach, były agent specjalny i komandos, po emigracji do Finlandii starał się zostać zwykłym obywatelem: prowadzić biznes, płacić podatki, założyć rodzinę. Nie było to łatwe, trzeba było czasem złożyć różne serwituty, częściej jednak udawało mu się nie stać na bakier z prawem. Pomagał ludziom, mógł oczekiwać, że jemu też pomogą, gdy los się odwróci. Nie spodziewał się tylko, że zdradzi go najlepszy przyjaciel, człowiek, któremu ufał i uważał niemal za brata. „Dlaczego?”, pyta w chwili rozliczenia. „Oczywiście dla pieniędzy. Chociaż to nie jest wyjaśnienie”, słyszy. „Byłem tylko pomagierem albo jakimś adiutantem, nie przyjacielem”. No tak, urażona duma, stały motyw wszystkich porachunków. Ale pieniądze też się liczą – otwarcie granic sprawiło, że rosyjska mafia (albo mafie) rozwinęła działal-
I
ność na szeroką skalę, co czasem prowadzi do chaosu: młode zuchy z Petersburga, nachodzący Kärppę i grożący jego bliskim, to cyngle na usługach ekspansywnych gangsterów, ale przy okazji dorabiający sobie na boku, więc „w Petersburgu nie tęsknią za nimi”, jak się dowiaduje Kärppä – naśle na nich policję, nie ryzykując wiele. Jednak Przyjaciele z daleka trochę nużą – Matti Rönkä pisze oszczędnie, nie stara się zanudzać czytelnika analizami rozkładu postsowieckiego społeczeństwa i upadku wartości wśród mieszkańców Finlandii, ale niepotrzebnie moim zdaniem rozciąga akcję na teren Rosji. Owszem, postaci, jakie dzięki temu poznajemy, są barwne i charakterystyczne, tyle że miałem dziwne wrażenie, iż autorowi nie chciało się fabuły kontrolować, stąd i inne tereny, i denerwujący policjant w roli pomocnika. Książka kończy się tak, że wiadomo, iż ciąg dalszy nastąpi, ba – jest nieodzowny. Wolałbym chyba tego nie być pewny. „Włoski Simenon”, jak – jeśli wierzyć wydawcy – włoska krytyka nazywa Valeria Varesiego, autora Pokoi do wynajęcia, pisze rzeczywiście lakonicznie, ale do minimalizmu belgijskiego mistrza mu daleko. Tym niemniej jego debiut na polskim rynku wygląda obiecująco. Na komisariacie melduje się staruszka, która zgłasza obawy o los równie wiekowej sąsiadki. Obawy uzasadnione, jak się okazuje – sąsiadka nie żyje. Rutynowe śledztwo zatacza kręgi, ale prowadzący je komisarz Soneri zamiast odkryć zabójcę odkrywa powody – zaskakujące, związane z historią regionu, animozjami, zazdrością, zapiekłą złością, nieustającym pragnieniem zemsty. W zasadzie nic nowego, można powiedzieć, tu jednak nowością jest sama włoska sceneria: ponura dosyć Parma, nieprzystępni i nieprzejednani górale z Apeninów, fałszywy do głębi obraz społeczeństwa – starsza pani była po części rajfurką, po części „babką” dokonującą aborcji. Nie muszę dodawać, że zaliczała się do wiernych cór Kościoła. Jako że to Włochy, więc pojawiają się i rewolucyjni terroryści. Nie łudźmy się jednak, wszystko jest i tak „oczywiście dla pieniędzy”, by posłużyć się wspomnianym wcześniej określeniem. No, może jeszcze dla pognębienia sąsiadów. Ale poza tym wszystko gra. To znaczy nic nie gra i dlatego na piętrze stancji Tagliavini leżał trup. Sprawdzę chętnie, jak komisarz Soneri spisuje się rozwiązując kolejną zagadkę (wydawca już to zapowiada), może znajdę wtedy dla niego jakieś adekwatne porównanie. Do Simemona z pewnością mu daleko, Belg nigdy nie napisał powieści kryminalnej zajmującej 294 strony. I jeszcze jeden pretendent: Håkan Nesser jest już polskim czytelnikom całkiem nieźle znany z serii kryminałów, których bohaterem był inspektor o nietypowym dla Skandynawów na-
Nr 10 (245) październik 2012
K R O N I K A
David Rosenfelt
Na ostatnią chwilę
K R Y M I N A L N A
41
K R O N I K A
K R Y M I N A L N A
42
Valerio Varesi
Håkan Nesser
Pokoje do wynajęcia
Nieszczelna sieć
tłum. Tomasz Kwiecień Rebis, Poznań 2012 s. 294, ISBN 978-83-7510-826-2
tłum. Wojciech Łygaś Czarna Owca, Warszawa 2012 s. 303, ISBN 978-83-7554-439-8
zwisku Barbarotti. Barbarotti jest postacią budzącą sympatię – trochę melancholijny, jak na gliniarza z północnej Europy przystało, wyciszony, pełen empatii. Czego nie da się powiedzieć o wkraczającym na nasz rynek komisarzu Van Veeterenie, typie gburowatym i swą władze okazującym w różnoraki sposób – najchętniej pomiatając ludźmi, podwładnymi i przestępcami jednako. Myślę, że zdziwienie, jakie ta nieprzyjemna postać budzić może u czytelników, da się łatwo wytłumaczyć – Nieszczelna sieć została napisana w 1993 roku, czyli niemal pokolenie temu. Zmiany, jakie zaszły w tych dwu dekadach – w życiu i w odkrywającej go literaturze – były ogromne. Dzisiejsi policjanci kierują się polityczną poprawnością, nie pozwalają sobie na werbalne ataki wobec ujętych, nawet jeśli przekonani są o ich winie i uważają, że przesłuchanie to strata czasu i pieniędzy. Autorzy większą uwagę poświęcają ukazaniu tła, wszystkich szczegółów i niuansów, zanudzając czytelnika – otrzymujemy po-
wieść społeczną z kryminalnym wątkiem. Psychologiczne i antropologiczne aspekty są zresztą w dzisiejszych utworach gatunku noir rozdęte ponad miarę, tłumaczone niczym na szkolnych lekcjach. Niestety, to właśnie Skandynawowie są temu winni, to oni pierwsi zaczęli bardzo solidnie osadzać kryminalne wydarzenia w środowisku i czasie, a to, jak zdążyli nas przekonać, wymaga wielu, wielu stron... Nieszczelna sieć jest powieścią z niezłym pomysłem ale szwankuje przeniesienie intrygi na papier – panuje tu chaos, opowieść rwie się i błądzi, rozważania Van Veeterena bywa że więcej mącą niż tłumaczą. Czy znajdzie się wreszcie wydawca skłonny zapoznać polskich czytelników z klasyczną twórczością Simenona, rezygnując świadomie z szukania nowych skandynawskich talentów? Nieustanne odniesienia recenzentów do belgijskiego pisarza, przywoływania i porównania, wskazują, że bez obecności Simenona coraz trudniej się obejść. [gs]
Formularz prenumeraty «Notesu Wydawniczego» Zamawiam prenumeratę roczną «Notesu Wydawniczego» od numeru …./20…. w cenie 170 zł Zamawiający: ………………………………………………………………………………………………… Adres do faktur: ……………………………………………………………………………………………… Adres do korespondencji: ……………………………………………………………………………………. Jestem płatnikiem VAT, mój numer identyfikacji podatkowej (NIP): ……………………………………. Upoważniam firmę Biblioteka Analiz Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie 00-048, ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416, wydawcę «Notesu Wydawniczego», do wystawienia faktury bez mojego podpisu oraz do wprowadzenia moich danych osobowych na listę prenumeratorów. Podpis osoby zamawiającej:
…………………………… Zamówienia proszę kierować faksem (22) 827-93-50, drogą mailową: kamila@rynek-ksiazki.pl lub wysyłają formularz na adres: Biblioteka Analiz Sp. z o.o. , ul Mazowiecka 6/8, lok. 416, 00-048 Warszawa. Należność prosimy wpłacać na konto: 55 1020 1156 0000 7302 0008 4921 w PKO BP o/Warszawa z dopiskiem „Notes Wydawniczy prenumerata”.
Nr 10 (245) październik 2012
Żona lolka i on Grzegorz Sowula
O
miętać jako politycznego eksperta, bardzo tej książce napisano i powiedziawcześnie, za wcześnie, opowiedział się no już tyle, że można mieć wrajednoznacznie za konserwatyzmem, a to żenie, iż wszyscy wszystko wiedzą nie nie było wtedy dobrze widziane. Dziś wytylko na temat amerykańskiego romangląda to inaczej, Dinesh D’Souza czy Mark su państwa Tyrmandów, ale i nieobce Stein otwarcie przeciwstawiają się Obasą im tajemnice powstania książki. Pomie. Ale nie mówmy o polityce – macha wtórzę krótko to, co istotne: Leopold ręką. – Choć muszę przypomnieć, co poprzyjechał do USA w styczniu 1966, wtarzał Lolek, że kultura jest równie ważna zmarł nieoczekiwanie, powalony rozlejak polityka. głym zawałem, niemal dwadzieścia lat Tyrmand wybił się w Ameryce właśnie później, 19 marca 1985 roku. Zostawił dzięki kulturze, przez nią trafił do «New po sobie żonę, dwójkę ukochanych Yorkera». – Jak mu się to udało? – pytam. – bliźniaków i legendę kobieciarza, bunPrzecież próbuje tego tylu ludzi, rdzentownika, pisarza bezkompromisowego, nych Amerykanów. Co mu pomogło, wiernego swoim poglądom. Mary Ellen chucpa? – Zna pan słowo mazel? – Kiwam Tyrmand, née Mariellen Fox, pozbyła się głową, że tak. – No właśnie, miał szczęście: archiwum Lolka, przekazała całość Inznał kogoś, kto znał kogoś, kto mógł Lolka stytutowi Hoovera: „dwadzieścia pięć manuskrypt napisany w łamanym angielkartonów zawierających ponad sześćAgata Tuszyńska skim położyć na biurku Williama Shawna, set teczek”. Była załamana, chciała zaTyrmandowie naczelnego, którego Lolek uważał zawsze trzeć „straszne ślady”, jakie pozostawiła Romans amerykański za najlepszego redaktora, z jakim miał do śmierć męża. Ćwierć wieku później Wydaw. mg, Warszawa 2012 czynienia. Shawn wziął go do stałej współw starej komodzie znalazła zbiór listów, s. 269, il., ISBN 978-83-7779-085-4 pracy, ale rozstali się w 1970, gdy «New jakie wymieniali na początku znajomoYorker» skręcił mocno w lewo i książka Lolści, także te z następnych lat. Postanoka już się tam nie ukazała. Ale zapłacili mu za nią na tyle uczciwie, wiła przełamać się, opowiedzieć Agacie Tuszyńskiej o latach że kupiliśmy dom w Connecticut – Mary Ellen uśmiecha się spędzonych z Tyrmandem. Powstała opowieść szczera, uczcizimno. – Wcale nam tam nie było dobrze, finanse stały kiepsko. wa, skromna, bez ochów i achów, mimo wyraźnie obecnego Dopiero gdy przenieśliśmy się do Rockford, życie stało się lepuczucia wcale nie wolna od krytycznych wobec męża komensze. Lolek ustatkował się, dostał obywatelstwo amerykańskie, co tarzy – Mary Ellen odbrązawia Lolka, burzy jego mit. go uszczęśliwiło. Redagował, wygłaszał odczyty, pisał, podróżoGdy rozmawiałem z nią w warszawskim hotelu, była wyraźwał, wydał zbiór politycznych tekstów zatytułowany The Ugly nie zmęczona – pierwsza wizyta w Polsce, promocja książki, nieBeautiful People. Czy ktoś to czyta? Nie! – Wzrusza ramionami. ustanne spotkania z dziennikarzami i czytelnikami. Legenda TyrMożna w tym geście wyczuć złość. manda w Polsce jest wciąż żywa. A jak to wygląda w Stanach?, Pytam, jak doszło do powstania książki. – Agata, którą pospytałem. Był przecież też znany i ceniony, bardzo szybko rozznałam przez Henryka Dasko [dziennikarz, mąż Agaty Tuszyńbłysnął, pisał do «New Yorkera», co zdarza się jednemu emiskiej, zmarł w 2006 r. – gs], wysłuchiwała mnie cierpliwie, ale gdy grantowi na milion, wydawał książki, redagował «Chronicles of znalazłam listy, wpadłam w rozpacz, chciałam je wszystkie odCulture», wpływowy miesięcznik konserwatywnego Rockford dać. Agata przeczytała zapiski i uznała, że jest w nich książka. ZaInstitute. Co po nim zostało, jakie dziedzictwo? częła pytać, ale przede wszystkim zmusiła mnie do pracy. Pisa– Paradoksalnie w tej chwili jest znacznie lepiej znany i pałam, wysyłałam maile, płakałam, i tak w kółko. Terapeuta kazał mi miętany w Polsce, mimo tylu lat nieobecności – pokręciła głową. natychmiast przestać, na szczęście go nie posłuchałam, bo te– A przecież gdy wyjechał pół wieku temu, był u was zakazany, raz czuję się wspaniale, niemal w ekstazie. Agata mówi, że to niewydawany. optymistyczna książka. Protestuję: – Nieprawda, czytano go, i to szeroko, Zły był Potwierdzam: – Bardzo, mimo śmierci i cierpienia. To ciepły, książką naprawdę kultową, białym krukiem, szczęśliwcy znali pełen uczucia i prawdziwy portret Leopolda. jeszcze Gorzki smak czekolady Lucullus i świetny tom esejów – Zasłużył na niego, nie sądzi pan? U brzegów jazzu… Właśnie tak sądzę. [gs] Przerywa mi z pobłażliwym uśmiechem: – Tak? On też tak mówił, że jest słynnym polskim pisarzem. Ale gdy odwiedzali Dziennik 1954 jest tłumaczony aktualnie na angielski, ukaże się w przyszłym nas polscy znajomi, nikt go nie znał. Nikt go też nie chciał paroku nakładem Northwestern University Press w Nowym Jorku.
Nr 10 (245) październik 2012
R E C E N Z J E
43
R E C E N Z J E
44 Łukasz Gołębiewski
Mariusz Sieniewicz
Gdzie jest czytelnik?
Spowiedź Śpiącej Królewny
Biblioteka Analiz, Warszawa 2012 s. 188, il., ISBN 978-83-62948-67-3
Znak, Kraków 2012 s. 272, ISBN 978-83-240-1896-3
Z
aniepokojonych pytaniem zadanym przez człowieka, który diagnozowaniem czytelnictwa i badaniem czytelników zajmuje się od dwóch dekad (czy określenie „ekspert” nie byłoby adekwatnym?), śpieszę uspokoić: czytelnik jest. „Jest to mało, on istnieje”, powiem parafrazując Babcię i wnuczka Gałczyńskiego. I chwała mu za to, bowiem najnowsza książka Łukasza Gołębiewskiego wcale optymizmem nie uderza. Autor również dostrzega istnienie czytelnika, nawet przestrzega przed spisywaniem go na straty, co przydarza się żądnym newsów pismakom – to od nich dowiadujemy się o upadku czytelnictwa – ale zwraca uwagę, że zmieniają się potrzeby ludzi korzystających dotąd (nadal?) ze słowa drukowanego. Maleją, by sprecyzować zagadnienie – coraz mniej czasu pozostaje na czytanie, ale, paradoksalnie, coraz większa jest potrzeba pozyskiwania informacji. Gołębiewski po raz kolejny (poświęcił temu tematowi już dwie książki) przekonuje, że ratunkiem dla książki – i nie tylko, kultury całej – są mądrze prowadzone platformy biznesowe. Zapomnijmy zatem o misyjnej roli TVP, z-wyższej-półki programach kanału Kultura, okazjonalnych ukłonach kulturalnych innych stacji. Żądajmy tego, co sami możemy przygotować lepiej. [gs]
D
o bólu smutna jest ta książka i to pomimo zabawnych kalamburów i lekko pensjonarskiej stylizacji. Ponurą relację pisaną przez Sieniewicza w narracji kobiecej przerywają dość często rozmaite „kurkinioski” czy „chały-sabały” („Chała-Sabała! Nie ma takiej modlitwy, która wyprosiłaby wolność z ciała!”), tyle że bohaterce bynajmniej do śmiechu nie jest. Spowiedź Śpiącej Królewny to książka o rozczarowaniu. Rozczarowaniu sobą – czterdziestoletniej bohaterki, rozczarowaniu mężczyznami – faktycznie nie mają mocnych atutów, rozczarowaniu rodzicami – za dużo oczekiwali, rozczarowaniu Bogiem – nie podesłał atrakcyjnych alternatyw, rozczarowaniu pracą, bo brak perspektyw i uznania. To życie tak nieudanym, że lepiej by je było przespać, tyle że bohaterkę letargu co i rusz ktoś budzi. O ile jednak we śnie krytyczny instynkt zachowuje czujność, o tyle na jawie smutna panna zbyt łatwo ulega złudzeniom. Miraże nie leczą, stan pacjentki pozostaje beznadziejny. „Gdyby nie pochrapywanie tatki za ścianą uznałaby, że przespała nie tylko noc, ale całe życie, i to wstecz”. Miała być miłość jak z bajki, a jest kuchnia i miotła, nożyk do obierania kartofli i samopoczucie wiedźmy. Do bólu smutna historia. [ł] Magdalena Skopek
Anne Brontë
Dobra krew
Agnes Grey
W krainie reniferów, bogów i ludzi
tłum. Magdalena Hume Wydaw. MG, Warszawa 2012 s. 232, ISBN 978-83-7779-082-3
PWN, Warszawa 2012 s. 375, il., ISBN 978-83-01-17098-1
C
ałkiem współczesna historia sprzed prawie dwóch wieków. Młoda dziewczyna pragnąca odciążyć finansowo zubożałą rodzinę podejmuje się niewdzięcznej pracy prywatnej nauczycielki w bogatych domach. Z podziwu godną wytrwałością znosi swoich rozpieszczonych wychowanków, ich rodziców, czy tak charakterystyczną dla dziewiętnastowiecznej Anglii pogardę dla ludzi pracy. Nie nie umyka to uwadze pewnego duchownego... Po raz pierwszy wydana w Polsce powieść Anny Brontë nie jest raczej arcydziełem na miarę Wichrowych wzgórz czy Dziwnych losów Jane Eyre, napisanych przez jej siostry. Anne bliżej bowiem do oszczędnego, realistycznego stylu Jane Austen niż do pełnej gwałtownych uczuć i zwrotów akcji narracji znanej z utworów Charlotte i Emily. Powieść nosi już znaki nowej epoki literackiej – zawiera wątki autobiograficzne (sama Anne pracowała jako guwernantka), polemizuje z tradycyjnie przyjętą w społeczeństwie angielskim rolą kobiety jako istoty uzależnionej i niezdolnej utrzymać się z pracy własnych rąk. Jednocześnie zwraca uwagę pewna psychologizacja postaci, widoczna zwłaszcza w sposobie opisu charakterów kobiecych. Nie bez znaczenia są też oryginalne poglądy autorki na kwestie edukacji i wychowania dzieci i młodzieży. [ag]
Nr 10 (245) październik 2012
C
zy to możliwe, by ktokolwiek chciał samemu jechać z plecakiem za koło polarne, gdzie mróz szczypie zimą a komar kłuje latem, tylko po to, by dowiedzieć się jak żyją współcześnie ludy Północy? Magdalena Skopek zechciała, a relacja z tej podróży ukazuje się właśnie nakładem PWN. Tundra i jej mieszkańcy są tak sugestywnie odmalowani w tekście, że relacja przywołuje na myśl znane z literatury fantastyczno-naukowej opisy podróży kosmicznych – w bezkresnym krajobrazie majaczą enigmatyczne struktury, stanowiące w tej niegościnnej krainie świadectwo niebywałej zdolności człowieka do przetrwania. Współgrają z nimi historie o ludziach, plemionach, a nawet całych miastach zagubionych w bezmiarze mokradeł. Autorka niczym odkrywca z innego świata uczy się żyć w rzeczywistości różnej od wszystkiego, co dotąd znała. Jej osobiste doświadczenie życia wśród północnych koczowników staje się też punktem wyjścia dla refleksji nad losem tak pojedynczych ludzi, jak i całych plemion zamieszkujących tereny północnej Rosji. Książka napisana jest lekkim, przyjemnym w odbiorze językiem. Tekst uzupełniają kolorowe zdjęcia stanowiące wyczerpujący i wartościowy materiał ilustracyjny dla przedstawionej treści. [ag]
P
Paweł Smoleński
Janusz Korczak
Irak. Piekło w raju
Pamiętnik i inne pisma z getta
Czarne, Wołowiec 2012 s. 296, ISBN 978-83-7536-392-0
W.A.B., Warszawa 2012 s. 304, ISBN 978-83-7747-747-2
iekło w raju to reportaż z Iraku, pisany na krótko po obaleniu i skazaniu na śmierć Saddama Hussajna. Autor rozmawia z Irakijczykami, komponując z ich opowieści wielogłosową mozaikę, czasem sprzecznych ze sobą narracji. Nie po to, by porównywać argumentację różnych „stron”, ale by pokazać złożoność przeszłości pod rządami dyktatora i teraźniejszości naznaczonej dominacją amerykańskich wyzwolicieli, lub jak kto woli – okupantów. Smoleński zaczyna ciekawie, bo od kulis. Pierwsze ujęcia Bagdadu wykonuje z wnętrza hotelu Isztar, miejsca zakwaterowania amerykańskich żołnierzy i zagranicznych dziennikarzy. Ich praca polega na twórczym doborze sensacyjnych wydarzeń. Ukrywając początkowo czytelnika za szybami hotelu, oswaja go z chaosem ulicy, przygotowuje na niebezpieczną i szokującą podróż, którą za chwilę odbędą. Jednocześnie określa jej cel: nie wyruszamy, by rejestrować fakty, tworzyć opinie, zabierać głos w dyskusji i oceniać Irak. Idziemy go dotykać, wąchać, smakować i patrzeć na niego zza pleców jego mieszkańców. Smoleński prowadzi nas głównie przez dzielnice Bagdadu, choć czasem wyprawiamy się poza miasto, np. do opanowanej przez mudżahedinów Al-Faludży. Zaglądamy do herbaciarni, meczetu, szkoły, sklepu, kina, szpitala. Obserwujemy obrządki religijne derwiszów przebijających swoje ciała nożami, uczestniczymy w szyickim święcie Aszura, podczas którego dochodzi do zamachu. Spotykamy ludzi, z różnych środowisk, warstw społecznych, o różnym stosunku do upadłego reżimu, Amerykanów, islamu. Opowiadają oni o codzienności, tej pod rządami Saddama i obecnej. Przedstawiciele różnych ugrupowań, wychodzą poza swoje stereotypowe definicje i odsłaniają się czytelnikowi jako żywi ludzie, których wybory i cele życiowe zostały ukształtowane w gąszczu konkretnych, często skomplikowanych wydarzeń. Autor nie jest przeźroczysty, choć stara się nie wchodzić w główny kadr. Zza powściągliwych komentarzy prześwituje czasem jego uśmiech, serdeczna aprobata lub grymas, niechęć, niepokój. Nie jest też bezstronny, ale każdej stronie pozwala się wypowiedzieć. Nie udaje obiektywnego i to właśnie pozwala mu zaufać. Nieocenionym kompanem w podróży jest jego przewodnik i tłumacz Dżamal. Dziełu Smoleńskiego można postawić dwa zarzuty. Po pierwsze, maskulinizuje islam, mówi o nim jako o „męskiej sprawie”. A jedyne przedstawione nam muzułmanki to „wyzwolone” ze skrajnie restrykcyjnych zasad artystki i działaczki społeczne. Autor zdaje się odmawiać podmiotowości kobietom o nastawieniu bardziej konserwatywnym. Eurocentryczne spojrzenie każe z góry interpretować ich zachowania jako przejaw podporządkowania, nie dopuszczając do siebie myśli, że mogą wypływać z osobistej wiary. Po drugie, w tej polifonii brakuje głosów przybyszów zza oceanu. Niestety, przyjezdni pozostali tu jedynie łowcami sensacji, okupantami i zwyrodnialcami znęcającymi się nad więźniami Abu Ghraib. [rr]
C
zasopisma, w których Korczak pracował, pozamykano, a wydawca większości jego książek, Jakub Mortkowicz, w wieku 58 lat popełnił samobójstwo. Czy W.A.B. ma się czym martwić? Nie sądzę. Zaraz po ukazaniu się Pamiętnika, próbowałam kupić go na prezent. I musiałam poszukać innego upominku – wszystkie egzemplarze, w niemałej księgarni, rozeszły się jak świeże bułeczki. Pamiętnik pisany w ostatnich miesiącach istnienia Domu Sierot wyjawia ludzką słabość bohatera, ogromną siłę woli i niez(a)mordowane poczucie przyzwoitości. Korczak tworzył swoje zapiski po nocach lub nad ranem, wypalając przy tym czternaście papierosów. Pod łóżkiem, w pogotowiu, trzymał butelkę wódki. W dzień, przy dzieciach i darczyńcach, udawał zdrowego i wesołego, noc przynosiła mu ukojenie: na kartach pamiętnika mógł zwierzyć się z codziennych bolączek, nieustannego znoju, poskarżyć na ludzką głupotę i obojętność, kłopotliwy personel sierocińca czy tragiczne warunki utrzymywania przemarzniętej, głodnej i chorej dziatwy. Relacje z żebraczych wypraw dają obraz pracy społecznej tamtych czasów, pojawiają się nazwiska największych działaczy/ek, często z krzywdzącym komentarzem na ich temat: Korczak odnosił się do dzieci z szacunkiem i zrozumieniem, dorosłym jednak nie odpuszczał, nie szczędził reprymendy, a listy pisał pełne gwałtownych oskarżeń, mocno niewyważone. Tomik wykracza w swej treści poza mury getta, zawiera rozliczenie osoby świadomej bliskiego końca, wędrującej myślami do dzieciństwa i młodości. Ten idealista już w wieku pięciu lat miał plan przebudowy świata, „żeby nie było dzieci brudnych, obdartych i głodnych”. Sam przeżył trzy rewolucje i trzy wojny, czwartej mu nie pozwolono. O dotychczasowym życiu opowiada z lekkim żalem człowieka nie do końca spełnionego, który sam się nie nachapał, ale ma przekonanie o wartości, tego co zrobił. Pamiętnik miejscami kręci się wokół kwestii umierania, autor roztrząsa moralne dylematy: samobójstwo, eutanazja, przymusowa sterylizacja. Sam chciał umrzeć „świadomie i przytomnie”. Pamiętnik jest lekturą chaotyczną, pozszywaną z większych i mniejszych skrawków pamięci, uzupełnionych łatami. Korczak posługuje się całym arsenałem rożnych gatunków literackich: są więc refleksje, liczna korespondencja, sprawozdania z działalności placówki, bajki, dialogi, luźne myśli i hasła. Dzięki dobremu opracowaniu merytorycznemu, posłowiu i licznym przypisom do tekstu książka staje się bardziej zrozumiała. Ale i tak niektóre fragmenty są na tyle plastyczne, że Agnieszka Holland wykorzystała je w niezmienionej formie w scenariuszu do filmu Korczak, reżyserowanym przez Wajdę. Jacek Leociak w posłowiu wyjaśnia, że tę samą drogę na Umschlagplatz przebyli wychowankowie, kierownicy i pracownicy trzydziestu innych internatów i sierocińców getta, podobny bój o życie toczyli każdego dnia. Czemu więc to Stary Doktor utkwił nam w pamięci? [alo]
Nr 10 (245) październik 2012
R E C E N Z J E
45
R E C E N Z J E
46 Carmen Posadas
Anna J. Dudek
Zaproszenie na morderstwo
Dolce vita po polsku
tłum. Jan Wąsiński Muza, Warszawa 2012 s. 352, ISBN 978-83-7758-202-2
Wydaw. mg, Warszawa 2012 s. 245, ISBN 978-83-7779-086-1
„C
zęściej zabija się z miłości niż z nienawiści”. Świadoma tego Olivia Uriarte zaprosiła siostrę, kochanków i wrogów na jacht po pretekstem świętowania ostatniego rozwodu. Zaprosiła ich, bo… zaplanowała swoją śmierć. Wszyscy będą podejrzani, każdy miał motyw. Zagadkę rozwiązuje Agata, siostra Olivii. Siostry Uriarte zdecydowanie się różniły: Agata, brzydka stara panna, i Olivia, egocentryczna kolekcjonerka mężów. Ostatni jednak zostawił ją dla młodszej blondyny. Ona sama dowiaduje się, że ma raka. Zejdzie zatem ze sceny w wielkim stylu. Agata, zafascynowana kryminałami słynnej imienniczki, sprawdza wszystkie wskazówki, które tamta jej zostawiała: najwyraźniej siostra postanowiła wreszcie odkryć karty i pokazać się Agacie z zaskakująco ludzkiej strony. Posadas napisała przewrotny kryminał, w którym morderca nie tyle ponosi zasłużoną karę, ile raczej cieszy się życiem (po cudzym życiu). Amerykańskich zwrotów akcji i suspensu à la Coben próżno tu szukać, bowiem morderstwo stanowi jedynie pretekst do opisania pogmatwanych relacji międzyludzkich. Atutem powieści jest język, literacki, plastyczny zarazem. Czy hiszpański styl i poczucie humoru nie wyda się polskiemu czytelnikowi zbyt zakręcone i szalone? [jh] Amos Oz
Dotknij wiatru, dotknij wody tłum. Dorota Sękalska Rebis, Poznań 2011 s. 160, ISBN 978-83-7510-688-6
P
oczątek – Polska, rok 1939. Koniec – Galilea, rok 1972. Co pomiędzy? Hołubce: przeskakiwanie z tematu na temat, z miejsca na miejsce. Oz pokazał migawki z życia polskich Żydów, rozdzielonego przez wojnę małżeństwa. Pomeranz, syn zegarmistrza, jest nauczycielem matematyki i fizyki. Na początku wojny chroni się w lesie. Gdy tułacze życie daje mu się we znaki, przenosi się do Izraela w poszukiwaniu spokoju, bo „zrozumiał, że jedynym bezpiecznym schronieniem dla Żyda jest jego własny kraj”. Tam też, w tyberiadzkim kibucu, dokonuje odkrycia naukowego: wyjaśnia paradoks związany z matematycznym pojęciem nieskończoności. Stefa wykłada filozofię niemiecką, należy do inteligencji miasta, grupy „błyskotliwych, chuderlawych młodych okularników” dyskutujących na wieczorkach filozoficznych o relacji zła politycznego i metafizycznego. Niewzruszona, mimo kochającej się w niej całej męskiej elity, z podziwem patrzy na profesora Zajicka i pomaga mu wysyłać listy do Heideggera. Dwie historie, dwie różne postawy w obliczu nieszczęścia. Wspólny początek, wspólny koniec. Lektura to mocno skondensowana i poharatana, trochę absurdalna, nieco nostalgiczna, język ambitny z drobiną czarnego humoru. A w tle filozoficzne rozgrywki. Po żydowsku. [alo]
Nr 10 (245) październik 2012
Z
e wstydem przyznaję, że niewiele sobie obiecywałem po tej książce. Tytuł obudził skojarzenia z gatunkiem zwanym przez Tessę Capponi-Borawską (jedną z autorek tomu) TWOC, czyli Toskania W Oczach Cudzoziemców – denerwujących bajędach pisanych przez ludzi, którzy mając finansowe zabezpieczenie i zbyt dużo wolnego czasu postanowili odkryć Italię. I koniecznie o tym opowiedzieć, by potwierdzić, że tak, czasu mają aż nadto, a bajęda stanowi inny rodzaj finansowej polisy. Książka Anny Dudek, prezentująca pozornie Polskę w oczach mieszkających w niej Włochów, jest jednak inna – dokumentuje zderzenie postaw, oddaje głos także Polakom zakochanym w Italii. Czy włoskie dolce vita da się uprawiać w Polsce? Wszystko wskazuje na to, że tak, skoro potwierdzają to ludzie dojrzali, którzy nad Wisłą mieszkają – nie pomieszkują – już kilkanaście lat (a nawet kilkadziesiąt, jak wspomniana Tessa Capponi). Jak to możliwe, że zdecydowali się porzucić bella Italia dla szarej, zimnej i, co przyznają, niepotrzebnie nieraz komplikującej życie Polski? Wymieniają dwa powody: więcej się tu dzieje, szanse są większe, żyje się – i kto to mówi? – szybciej. Druga przyczyna jest osobista: partner(ka). I gdy się już tę decyzję podjęło, to jest łatwiej. „Polskę jest trudniej pokochać niż Włochy, ale jak już ktoś się w niej zakocha, to na zabój”, przyznaje jeden z indagowanych. Na szczęście nie jest to miłość ślepa, o wybrance można się dowiedzieć wielu niemiłych rzeczy. Inna sprawa, że często jeszcze gorzej mówią o macierzy: brak jej energii artystycznej, chęci zmian, otwartości, ba, nie jest nawet zainteresowana kulturą. A my tak. Zwykle ktoś z zewnątrz ma świeższe spojrzenie, to prawda. Nieco na rozdrożu są ci Polacy, którzy czują się z Italią związani, ale mieszkają w Polsce. Bo chwalą niby polskie zalety – zwłaszcza porównanie etosu pracy wychodzi na naszą korzyść – równocześnie walcząc stale z doskwierającym im brakiem Włoch. Dużo tu mowy o rzeczach pozornie prostych: kawa, makaron, pizza. Są ostre słowa na temat nieobecnej w Polsce świadomości estetycznej, upadku stylu. Temu zaradzić się łatwo nie da, w przeciwieństwie do naprawienia sytuacji „na odcinku” espresso – na styl, swobodę, niewyszukaną elegancję ubioru, prostotę w projektowaniu trzeba pracować latami, korzystanie z podróbek i imitacji to błąd. „Polki wierzą, że wystarczy mieć pieniądze, żeby dobrze wyglądać”, mówi z goryczą Ania Kuczyńska, znana projektantka mody. Książka Anny Dudek każe wiele ocen przewartościować, wytyka powierzchowność, otwiera oczy na niektóre sprawy, przypomina niektóre zapomniane kwestie. Mówią tu ludzie potrafiący patrzeć i widzieć – no, może poza jednym autorem, politykiem rodem z Krakowa, któremu wszystko z Polską się kojarzy, wszędzie jej wypatruje. „Moim ulubionym włoskim miastem jest Siena”, deklaruje. I zaraz tłumaczy: „Pewnie dlatego, że jest w jakiś sposób bardzo polska”. Nie lepiej było w domu siedzieć? [gs]
Patti Smith
Z
Barbara Toruńczyk
Poniedziałkowe dzieci
Żywe cienie
tłum. Robert Sudół Czarne, Wołowiec 2012 s. 293, il., ISBN 978-83-7536-446-0
Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2012 s. 216, ISBN 978-83-60046-36-4
nacie Patti Smith? Nie jej legendę, ale dokonania? W czym jest naprawdę dobra, co stworzyła, zainicjowała, co dała światu niezapomnianego? Dużo o niej przy okazji jej pierwszej przełożonej na polski język książki Poniedziałkowe dzieci, notabene pozycji obecnej przez 37 tygodni na liście bestsellerów «New York Timesa». Czytam same entuzjastyczne recenzje – i odnoszę wrażenie, że nikt tej książki nie przeczytał porządnie, tylko dał się omamić postaci. Tak naprawdę to literacki humbug, takie coś pamiętnikopodobne – ni dokument z epoki, ni zapis intymnych relacji, ni rekonstrukcja aury środowiska. Ponad 20 lat po śmierci swego pierwszego partnera, wybitnego fotografa Roberta Mapplethorpe’a, „matka chrzestna punk rocka” napisała wspomnienia. Była mu to winna, uważała. Może też chciała sobie ulżyć? A przy okazji – ożywić mit nowojorskiej awangardy przełomu lat 60 i 70. Zaczyna się ciekawie, choć literacko chropawo i nieudolnie. Mniejsza o styl, póki co wierzymy autorce. Patti wspomina dzieciństwo i dom rodzinny w Chicago, gdzie urodziła się w poniedziałek 30 grudnia 1946 roku. Dzień za wcześnie, bo sylwestrowe noworodki wyposażano w lodówki. Robert M. także przyszedł na świat w poniedziałek, również w 1946 roku, tyle że na początku listopada. Spotkali się w Nowym Jorku latem 1967 roku, obydwoje biedni jak myszy kościelne, naiwni i niedouczeni; przekonani, że sztuka zrekompensuje im ciężkie warunki bytowe. Czy kochali się bezwarunkowo, jak dzieciaki z Werony? Na pewno byli pokrewnymi duszami, wiele sobie dali, wspierali się w kłopotach. Daleko im jednak było do straceńczego zauroczenia Romea i Julietty. Patti i Robert potrafili dość pragmatycznie wykorzystać doświadczenia codzienności. Z jednej strony bujali w obłokach jak jacyś dwudziestowieczni święci – głodowali, żyli w poniżeniu, czytali poezję, dawali sobie bezmiar czułości, odkrywali wartość rzeczy z pozoru bezwartościowych. I to było tak piękne, że aż nierealne, romantyczne i idealistyczne. Zarazem – najbardziej realistyczne w opisie. Jednocześnie oboje bohaterów potrafiło wykorzystać swoje wrodzone atuty oraz specyfikę Nowego Jorku hippisowskiej epoki. Współtworzyli nowy styl w ubiorze, zachowaniu, kulturze. Dla tej pierwszej części polecam autobiografię Smith – to fascynujący zapis epoki. Niestety, druga połowa Poniedziałkowych dzieci jest literacką porażką. Robert deklaruje się jako gej, ona ma coraz to innych partnerów, a relacje z Mapplethorpem topi w bełkocie: „Wszystkie lęki, które mnie dawniej trawiły, uobecniły się znów, niczym biały żagiel nagle buchający płomieniem”. Gdy Robert umiera na AIDS, Patti znów mizdrzy się w pseudo-poetyckim stylu: „Był ciasną opończą, aksamitnym płatkiem. To nie myśl go nękała, lecz kształt myśli. Wnikała w niego jak straszliwy duch, wywoływała tak mocne bicia serca, tak przyspieszone, że skóra mu pulsowała i czuł, jakby dławiła go trupia maska, zmysłowa, ale dusząca”. Punk-harlequin, ot co. [mm]
D
eklaruję: nie jestem obiektywny wobec Barbary Toruńczyk. Towarzyszę jej «Zeszytom Literackim» od pierwszego numeru, który własnoręcznie składałem i łamałem w londyńskim studiu Libra Books pod okiem dojeżdżającej z Paryża redaktor naczelnej. Od razu spodobało mi się to pismo i podoba do dziś, prenumeruję je regularnie, mam wszystkie numery, co istotne – czytam. «Zeszyty» zawsze stanowiły rodzaj kulturalnej oazy – w środowisku rozpolitykowanej emigracji, dla której liczyła się tylko walka z wrogiem, obecnie zaś w kraju, kwartalnik przypomina o innym, znacznie ciekawszym i cenniejszym świecie: literatury, muzyki, teatru, niezwyczajnych biografii. «Zeszyty» za czasów paryskich były jedynym emigracyjnym pismem poświęconym w całości kulturze, obecnie są jedynym, które szeroko otwiera się na kulturę obcą z wyższej półki. Barbara Toruńczyk uparła się na pismo, jeśli można tak powiedzieć, i chwała jej za to. Stworzyła je mimo oporów, przeciwieństw i „pomocnych rad” – nie kto inny jak Gustaw HerlingGrudziński, ceniony współpracownik Giedroyciowej «Kultury» przekonywał ją, że „pismo literackie na emigracji nie ma szans, literatura może być najwyżej seksapilem pisma politycznego”. No comments. Pierwszy numer ukazał się w styczniu 1983 (tak, za chwilę minie 30 lat), po przeniesieniu pisma do Polski zaczęły pojawiać się książki. Basia, zajmując się redagowaniem, wsłuchiwaniem w nowe głosy, sama pisała niewiele. Z wielką przyjemnością zatem przeczytałem Żywe cienie, tom zawierający kilkanaście tekstów jej pióra – wspomnień ludzi i wydarzeń, tym sposobem przez nią wyróżnionych. Dobrze się stało, że autorka zdecydowała się na ich zebranie, pisze bowiem wnikliwie, interesująco, bez zacietrzewienia i jadu, często obecnych w wypocinach gazetowych pismaków. Dla niej liczy się ukazanie problemu, rozmowa – zarówno z bohaterem tekstu, jak z czytelnikiem. Wspominając ludzi, maluje tło, w jakim się pojawiają. Robi to delikatnie, dorzucając szczegóły ubarwiające obraz, nie stroniąc od humoru – o Stanisławie Barańczaku pisze, że ma cechy anioła, „mimo to podejrzewałam [go] o posiadanie małej piwnicy z upiorami. Straszą w niej duchy ugodzonych jego ostrym piórem ciężkoskrzydłych autorów”. Lektura tego tomu daje poczucie obcowania z innym, lepszym światem – pojawiają się tu Giedroyc i Turowicz, Lebenstein i Edelman, Herbert i Miłosz, Kott, Hertz, Woźniakowski, Woroszylski. To ludzie moralnie czyści, nawet jeśli przydarzyła im się chwila igrania z biesami. Ich wybór jest symptomatyczny – autorka zaprasza czytelnika na salony, dopuszcza do elity. Przypomina słowa Herberta: „Nasz odmowa niezgoda i upór / […] w gruncie rzeczy była to sprawa smaku”. Odnosiły się do stanu wojennego, ja uważam je jednak za nadal aktualne – „odmowę niezgodę i upór” powinniśmy stosować na co dzień, w zetknięciu z zalewem chłamowatej pseudokultury. Żywe cienie właśnie nam to uświadamiają. [gs]
Nr 10 (245) październik 2012
R E C E N Z J E
47
R E C E N Z J E
48
F
jällbacka to nie miejce wyimaginowane – z tej niewielkiej wioski pochodzi znana autorka kryminałów, Camilla Läckberg. A także Christian Hellberg, znany w Szwecji kucharz, który postanowił przypomnieć autentyczną kuchnię nadmorskich okolic, pełną ryb i skorupiaków, dostosowaną do dzisiejszych smaków, stąd w jego przepisach nie brak cytrusów, ziół, warzyw i egzotycznych dodatków. Jego propozycje prezentuje autorskimi wstępami Camilla Läckberg, która na promocję książki przybywa do Polski. Nie wątpimy, że z łatwością przekona niedowiarków, iż szwedzka kuchnia wcale nie jest bezbarwna i nudna.
Camilla Läckberg, Christian Hellberg
Smaki z Fjällbacki tłum. Inga Sawicka Czarna Owca, Warszawa 2012 s. 176, il., ISBN 978-83-7554-230-1
PIERWSZA POWIEģý
© Wall to Wall Media Ltd. Photographer: Andrew Montgomery
DLA DOROSâYCH
Gdzie jest czytelnik Esej dotyczący przyszłości książki i kultury w dobie cyfryzacji. W związku z rozwojem nowoczesnych technologii zmianie uległa także kultura czytania – dzisiejszy czytelnik rezygnuje z tradycyjnych książek na rzecz e-tekstu. Autor wnika w internetową rzeczywistość, bada fenomen portali społecznościowych oraz ich wpływ na czytelnictwo. Rozważa możliwe scenariusze rozwoju czytelnictwa w przyszłości, określa rolę księgarni i bibliotek, a także proponuje zmianę formy reklamy na taką, która lepiej dotrze do dzisiejszego wirtualnego czytelnika. Cena 29 zł
Rynek książki w Polsce 2012 Kompendium wiedzy o rynku wydawniczoksięgarskim – premiera na Targach Książki w Krakowie. Analiza zmian, prognozy rozwoju poszczególnych segmentów rynku; prezentacje największych firm wydawniczych, hurtowni i sieci księgarskich (charakterystyki firm, informacje o obrotach, sprzedaży książek itp.); liczne tabele i zestawienia – m.in. z wynikami badań czytelnictwa, danymi na temat wielkości produkcji wydawniczej, informacjami o nakładach książek; przegląd najważniejszych wydarzeń jakie zaszły na rynku wydawniczoksięgarskim w okresie 2011-połowa 2012 roku.
PREMIERA 15 LISTOPADA 2012
Wydawnictwa 80 zł, Dystrybucja 70 zł, Poligrafia 50 zł, Papier 55 zł, Who is who 65 zł
www.rynek-ksiazki.pl
Nr 10 (245) • październik 2012 • ISSN 1230-0624 • cena 19,90 zł (5% VAT)
.VLÇľND 0DULROL %RMDUVNLHM )HUHQF MHVW SRUDGQLNLHP GOD NRELHW L PÛľF]\]Q NWµU]\ FKFÇ GRĄDGRZDÉ VZRMH DNXPXODWRU\ RUD] ]PLHQLÉ VW\O ľ\FLD QD OHSV]\
ŷŷŷ 1RZDWRUVNÇ GLHWÛ RSDUWÇ QD JÛVWRĝFL HQHUJHW\F]QHM L JÛVWRĝFL RGľ\ZF]HM NWµUD SRPRľH X]\VNDÉ Z\PDU]RQÇ V\OZHWNÛ ĝZLHWQH VDPRSRF]XFLH L RGPLHQL :DV]H ľ\FLH ŷŷŷ 1DMQRZRF]HĝQLHMV]H IRUP\ UXFKX WDNLH MDN MRJD PHG\WDFMD GUXPV DOLYH SLODWHV NWµUH SRSUDZLDMÇ NRQG\FMÛ ƾ]\F]QÇ L SRPDJDMÇ SR]E\É VLÛ ]EÛGQ\FK NLORJUDPµZ ŷŷŷ 3RQDG FDĄRG]LHQQ\FK menu NFDO ZUD]
Mariola Sztuka Bojarska-Ferenc GREUHJR ľ\FLD
=QDQD SURSDJDWRUND ]GURZHJR VW\OX ľ\FLD SUµEXMH SU]\EOLľ\É F]\WHOQLNRP ƾOR]RƾÛ ZHOOQHVV F]\OL GREUHJR ľ\FLD 7R ]QDF]QLH ZLÛFHM QLľ ZĄDĝFLZD GLHWD L SRUFMD UXFKX PDVDľH L ZL]\W\ Z VSD 3RGSRZLDGD FR URELÉ E\ SRF]XÉ VLÛ SHZQLHM L RVLÇJQÇÉ VXNFHV QD UµľQ\FK SĄDV]F]\]QDFK ľ\FLD ]DZRGRZHM SU\ZDWQHM HPRFMRQDOQHM ƾQDQVRZHM 5R]PDZLD ]H VSHFMDOLVWDPL ] G]LHG]LQ\ ľ\ZLHQLD R W\P MDN VWRVXMÇF RGSRZLHGQLÇ GLHWÛ L SURZDG]ÇF DNW\ZQ\ WU\E ľ\FLD PRľQD ]DSRELHJDÉ UR]PDLW\P GROHJOLZRĝFLRP 1DPDZLD DNWRUµZ G]LHQQLNDU]\ SROLW\NµZ NWµU]\ E\OL JRĝÉPL MHM SURJUDPµZ WHOHZL]\MQ\FK GR WHJR E\ ]GUDG]LOL MDN UDG]Ç VRELH ] UµľQ\PL SUREOHPDPL ']LHOL VLÛ ] :DPL VZRMÇ ZLHG]Ç L GRĝZLDGF]HQLDPL SURSRQXMÇF ] SU]HSLVDPL RSUDFRZDQ\PL L ]ELODQVRZDQ\PL SU]H] GLHWHW\NµZ ZVSµĄSUDFXMÇF\FK ] SURJUDPHP 6]WXND ľ\FLD XNLHUXQNRZDQ\PL QD ]DSRELHJDQLH UµľQ\P GROHJOLZRĝFLRP ŷŷŷ :VND]µZNL OHNDU]\ GRW\F]ÇFH WHJR MDN ]DFKRZDÉ ]GURZLH L UDG]LÉ VRELH P LQ ]H VWUHVHP RW\ĄRĝFLÇ EH]VHQQRĝFLÇ FXNU]\FÇ FHOOXOLWHP PHQRSDX]Ç XWUDWÇ NRQFHQWUDFML RUD] SUREOHPDPL ]H VNµUÇ L ZĄRVDPL
&]\P MHVW V]WXND GREUHJR ľ\FLD" 7R V]WXND ľ\FLD Z ]GURZLX -DN E\É ]GURZ\P" 0\ĝOHÉ R QLP 'EDÉ R SURƾODNW\NÛ ŭ PÇGU]H VLÛ RGľ\ZLDÉ ]Dľ\ZDÉ UXFKX ZVĄXFKLZDÉ VLÛ ZH ZĄDVQH FLDĄR L MH GRSLHV]F]DÉ , R W\P WUDNWXMH WD NVLÇľND 3ROHFDP
ZZZ Z\GDZQLFWZR ROHVLHMXN SO
Drukarnia Skleniarz ul. Bolesława Czerwieńskiego 3d 31-319 Kraków skleniarz@skleniarz.eu skleniarz.eu
Notes Wydawniczy październik 2012
Art of printing
-2/$17$ .:$Ĝ1,(:6.$
Mariola Bojarska -Ferenc Sztuka dobrego ľ\FLD