Notes Wydawniczy 11/2013

Page 1

Nr 11 [258] listopad 2013 • ISSN 2083-7739 • cena 19,90 zł (5% VAT)

WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR


SU]\V]ĂŻRÄ‚ĂŠ NVLĂˆÄ?NL &]\ NVLĂˆÄ?ND PD SU]\V]ĂŻRÄ‚ĂŠ" 7UZDMĂˆ JRUĂˆFH G\VNXVMH QDbWHQ WHPDW :LHOX QLH PD ZĂˆWSOLZRÄ‚FL Ä?H GUXNRZDQH NVLĂˆÄ?NL OLQHDUQD QDUUDFMD ELEOLRWHNL NVLĂšJDUQLH ZUHV]FLH WUDG\F\MQL Z\GDZF\ ]RVWDQĂˆ ]DVWĂˆSLHQL SU]H] HOHNWURQLF]QH GRNXPHQW\ LbLQVW\WXFMH (VHMH ]HEUDQH ZbW\P WRPLH ]GHF\GRZDQLH ZVND]XMĂˆ LQDF]HM $XWRU]\b]DVWDQDZLDMĂˆ VLĂš QDG SU]\V]ĂŻRÄ‚FLĂˆ NVLĂˆÄ?NL ZbNRQWHNÄ‚FLH ZV]HFKREHFQHM GLJLWDOL]DFML WUHÄ‚FL 32' 5('$.&-k

:352:$'=(1,(

*HRIIUH\D 1XQEHUJD = 326Â’2:,(0 8PEHUWR (FR

'2 32/6.,(*2 :<'$1,$

Â’XNDV] *RĂŻĂšELHZVNL b

KWWS ELEOLRWHND DQDOL] SO VNOHS 3DWURQL PHGLDOQL

Wyspa KWARTALNIK LITERACKI

NUMER 4/2013: Simon van Booy Pedro Arturo Estrada Janusz Gawryluk Andrea Grill DĹževad Karahasan Konstandinos Kawafis Tomasz Mann Les Murray Juan Manuel Roca Jan Tomkowski Ed Vulliamy

SUPLEMENT: Marian Lech Bednarek Janusz Cichoń Šukasz Gołębiewski Gabriel Leonard Kamiński Jacek Świerk Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska

kwartalnikwyspa.pl



Fot. Archiwum

Nr 11 [258] listopad 2013 ISSN 1230-0624 Nakład: 1000 egzemplarzy Cena 19,90 zł (5% VAT) Wydawca: Biblioteka Analiz sp. z o. o. 00-048 Warszawa ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416 tel./fax (22) 827 9350

miesięcznik wydawców księgarzy bibliotekarzy hurtowników i wszystkich zainteresowanych rynkiem książki ukazuje się od maja 1992 REDAGUJĄ:

Kuba Frołow – redaktor naczelny kuba@booksenso.pl

Ewa Zając – sekretariat Ewa_Zajac@rynek-ksiazki.pl tel./fax (22) 827 93 50

Bez fetyszu Kiedy piszę do Państwa te słowa, w powietrzu czuć zapach Świąt. Najpiękniejszych w roku. Brzmi to może rzewnie (na pewno tak brzmi), ale po intensywnie przepracowanym roku trudno nie zdobyć się na podobny ton, oczekując kilku (a w niektórych przypadkach kilkunastu) dni nomen omen świętego spokoju. Można nadrobić towarzyskie i czytelnicze zaległości (inne z kolei pogłębiając konsumując prezenty znalezione pod choinką), dokonać zwyczajowego w tym momencie roku bilansu, niekiedy podejmując (które to już?) noworoczne postanowienia, przede wszystkim jednak – odetchnąć. Także – spojrzeć na wiele spraw z pewnego dystansu. O innych zaś po prostu… zapomnieć. Kiedy trzymać będą Państwo w dłoniach ostatni w tym roku numer „Notesu Wydawniczego”, łatwiej już będzie o podsumowanie ostatnich dwunastu miesięcy na rynku wydawniczym. Chętnie zresztą o taki bilans się pokusimy i my. Tymczasem pragnę zwrócić Państwa uwagę na to, że jesteśmy aktualnie w najgorętszym momencie roku, kiedy o książkach pisze się i mówi w mediach więcej niż zawsze. Wszak książki znalazły się – jak zawsze, zresztą – na liście najpopularniejszych prezentów pod choinkę Polaków. Pracownicy działów promocji wydawnictw dwoją się i troją, by „ulokować” swoje tytuły w jeszcze jednej gazecie, w jeszcze jednym wydaniu telewizyjnego programu śniadaniowego… Właśnie z myślą o nich publikujemy nieco poradnikowy tekst stawiający pod znakiem zapytania sensowność fetyszyzowania tradycyjnych kanałów docierania do czytelników. Bo przecież rozwijająca się jak szalona infosfera oferuje tyleż samo, a pewnie i więcej, możliwości w tym zakresie. Grzechem jest z nich nie korzystać.

AUTORZY NUMERU:

Małgorzata J. Berwid, Kuba Frołow [kf], Łukasz Gołębiewski [łg], Joanna Habiera [jh], Piotr Kofta, Magdalena Mikołajczuk, Anna Pietruczak [ap], Zofia Rojek, Grzegorz Sowula [gs], Marcin J. Witan, Urszula Witkowska [uw], Mo Yan PROJEKT TYPOGRAFICZNY:

Artur Jóźwiak a.p.jozwiak@gmail.com KOREKTA:

zespół DRUK:

UNI-DRUK Wydawnictwo i Drukarnia www.uni-druk.pl Tekstów nie zamówionych redakcja nie zwraca. Za treść reklam redakcja nie odpowiada. Numer zamknięto 25 listopada 2013 Jesteśmy na Facebooku

Nr 11 [258] listopad 2013

KUBA FROŁOW REDAKTOR NACZELNY


S P I S

4

T R E Ś C I

3

20

4

gość „notesu” Władza jest fasadą Rozmowa z Michałem Kruszoną – autorem książki „Kawior astrachański”

8

rynek

8

Press is dead? Jak jeszcze skuteczniej promować książki Kuba Frołow

13

Pierwsi na świecie Po prezentacji systemu Legimi w Krakowie

24

Kuba Frołow

16

Seks, kobieta i dinozaur Czy e-booki zmieniają popularną literaturę? Zofia Rojek

20

kronika kryminalna Obraz kontrolny pokazuje piękne kłamstwa Grzegorz Sowula

22

felieton Klęska urodzaju Piotr Kofta

23

półka żenady Jak lalka Barbie książkę pisała

25

Magdalena Mikołajczuk

24

książka numeru Esencja na skale Marcin J. Witan

25

nowa książka Mo Yan „Bum!”

30

recenzje Nr 11 [258] listopad 2013


Władza

jest fasadą Rozmowa z Michałem Kruszoną – autorem książki „Kawior astrachański”

Fot. Kiryll Datsouk

G O Ś ć

„ N O T E S U ”

4

Nr 11 [258] listopad 2013


DlACZEGO POlAK, GDY UMóWI SIę NA KTóRYMś PIęTRZE Z ROSJANINEM, TO MA NIEWIElKĄ SZANSę NA SPOTKANIE?

Parter liczony jest tam jako pierwsze piętro, nie ma osobnego pojęcia parteru. Można to stwierdzenie rozumieć dosłownie, ale można też jako pewną metaforę; mówimy zatem o tym samym, ale różnymi językami. Często trudno nam się z Rosjanami spotkać. Tak ja to widzę, zawsze rozmijamy się o to jedno piętro. ROSJA JEST PRZEZ PANA POSTRZEGANA JAKO FASCYNUJĄCA, PRZERAżAJĄCA I OKRUTNA?

Zacznę od tego, że gdy rano budziłem się w obskurnym pokoju hotelowym i włączałem telewizor, załóżmy w sobotę, albo w niedzielę, oglądałem programy dla młodzieży. O 9-10 rano, mniej więcej. Były to programy przerażające, w swojej większości poświęcone wojsku, mimo to dla młodzieży. Młodzi ludzie opowiadali o swojej fascynacji armią, o swoich marzeniach z nią związanych, wykazywali się wiedzą dotyczącą generalissimusa Stalina. Nie było mowy, że Stalin był postacią złą, nie mówiąc już o tym, że był zbrodniarzem. Po prostu zawsze pokazywano go jako bohatera, który poprowadził naród do zwycięstwa, i w takim przekonaniu młodzi ludzie o nim opowiadali. To było dla mnie przerażające… PRZERAżAJĄCE I OKRUTNE…

Szczerość bywa bardzo długo nie okazywana, dopóki nie przełamiemy barier, nie zdobędziemy zaufania drugiego człowieka. To trwa, zanim ktoś zacznie się otwierać i przyjaźnie do nas odnosić. Świadczy to o tym, jak okrutnie postępuje się ze społeczeństwem. Ja to tak odbierałem. Kiedy bywam w Rumunii, ludzie są tam otwarci; biedni, ale otwarci. Nad Wołgą jest inaczej. W Rosji, tej prowincjonalnej, patrzą na przybysza podejrzanie. Potrzeba kilku dni znajomości, zanim ktokolwiek w czymkolwiek będzie chciał nam pomóc, nim się otworzą. Może nie odpowiedziałem na pytanie dosłownie, ale wspomniany program telewizyjny utkwił mi w pamięci, podobnie jak wszystko, co w rosyjskiej telewizji oglądałem. Wszędzie promocja państwa poprzez siłę, agresję, poprzez stwierdzenia, że My Rosjanie jesteśmy… i tu następuje seria przymiotników, jacy to oni są wspaniali. Dla nas jest to zupełnie niezrozumiały sposób wymuszania zbiorowej miłości do ojczyzny, dla mnie niedopuszczalny. lUBI PAN KAWIOR?

Lubię kawior, chociaż niezbyt często miałem przyjemność go jeść. Co ciekawe, kawior do niedawna nie występował jako osobne słowo w języku rosyjskim. Rosjanie mają po prostu ikrę. Ikra z jesiotra, ze szczupaka, taka, owaka. Kawior na całym świecie rozpoznawalny pod taką właśnie nazwą ma swój źródłosłów w języku perskim. Kawior, czyli coś, co daje moc, siłę, jako taki został nazwany przez Persów. Nad wyborem miejsca, w którym chciałem umieścić rosyjską opowieść kryminalno-kulinarną, zastanawiałem się niedługo. Kiedy byłem w poznańskim konsulacie po wizę, na pytanie a dlaczego do Astrachania? nie od razu potrafiłem wytłumaczyć, dlaczego za cel wybrałem właśnie Astrachań, a nie inne miasto. W końcu olśniło mnie, że oto kawior będzie taką latarnią, za którą podążę do Rosji, bo to jest coś pozytywnego z czym Rosja powinna się w Europie i na świecie kojarzyć. Tak, lubię kawior.

Nr 11 [258] listopad 2013

G O Ś ć

Michał Kruszona (ur. 1964) – historyk kultury, pisarz, dyrektor Muzeum Zamek Górków w Szamotułach

„ N O T E S U ”

5


G O Ś ć

„ N O T E S U ”

6 AlE KTóRY? ZE SZCZUPAKA CZY Z BIEłUGI?

Kawior z bieługi to rzecz niemal nieosiągalna, przynajmniej legalnie jest nieosiągalny, a jeśli już, to bywa potwornie drogi. Bieługa została praktycznie wytępiona. To jest paradoks historii – dopóki istniał ZSRR, bieługa z Morza Kaspijskiego była rybą występującą w dwóch państwach: w Związku Radzieckim i na południu, w Iranie. Gdy Związek Radziecki się rozpadł, powstały nowe kaspijskie państwa: Azerbejdżan, Turkmenistan, Kazachstan. Każdy chciał złowić tej bieługi jak najwięcej i doszło ponoć do tego, że na olbrzymie bieługi polowano nawet z helikopterów. Ryba jest teraz niezwykle rzadka, łyżka kawioru z bieługi kosztuje parę tysięcy rubli, to jest zupełnie nienormalne. Kiedyś, nie tak dawno temu, wspominają mieszkańcy Astrachania, to była rzecz powszechna, że w lodówce stała miska czy słoik, a w nim znajdował się kawior, nierzadko ten z bieługi. Ale wtedy odławianie bieługi odbywało się w sposób planowy, jak wszystko w Związku Radzieckim. Bieługa praktycznie zniknęła z ujścia Wołgi, do której wpływała, żeby się rozmnażać. Astrachań miałby olbrzymi potencjał posiadając towar, który znany jest na całym świecie. Marka „kawior astrachański” ma swoją cenę. Miasto powinno przeżywać prosperity, jak na przykład Tokaj na Węgrzech. Astrachań ma coś tak jedynego, unikalnego, czego żadne inne miasto w Rosji nie posiada, ma markę topową. Tymczasem miasto jest prowincjonalne, zapyziałe. Na początku jeszcze o tym nie wiedziałem. Przypominam sobie, jak zastanawiałem się u konsula, czy wybrać za cel podróży Astrachań czy Kazań, wiedziałem tylko tyle, że muszę pojechać nad Wołgę. Był to chyba skutek przeczytania niedużej powieści Eustachego Rylskiego „Człowiek w cieniu”. Częściowo jej akcja dzieje się na statku płynącym Wołgą. Tak się zapatrzyłem w tę Wołgę, że pomyślałem: tam pojadę. Na wybór Astrachania miały też wpływ związki miasta z polską historią, bo te też sobie bardzo cenię, gdy wybieram kierunek podróży. Kawior był jednak tym pierwszym elementem, który spowodował, że to Astrachań, a nie inne miejsce w Rosji, jest sceną, na której rozgrywa się historia Okonia. GDY OPISUJE PAN MIASTO, CZUJE SIę ROZCZAROWANIE. TWIERDZI PAN, żE WSZYSTKO, CO JEST NOWE W ASTRAChANIU, POChODZI Z INNYCh KRAJóW.

Miasto jest w tragicznym stanie. Dotyczy to niemal wszystkiego z wyjątkiem stref dla miasta newralgicznych, to znaczy takich, na których odbywają się wiece, oficjalne manifestacje i pochody. Tam przestrzeń miejska bywa w miarę uporządkowana. Jest prospekt Lenina, z pomnikiem wodza rewolucji, jest wyremontowane, marmurowe nabrzeże Wołgi, strasznie nad ranem śmierdzące uryną i nie wiem czym jeszcze. Oczywiście w pobliżu brak toalet, nie licząc tych przypisanych do knajpek. Widać, że pieniądze się tu pojawiają, ale wydawane są w takich sferach, które mogą się przydać przy oprawie świąt państwowych czy festynów. Poza tą dekoracją miasto niewiele się zmienia. Książka bardzo delikatnie dotyka substancji politycznej, teraz mogę dodać, że mieszkańcy widzą te zaniedbania, mówią o nich zwykli ludzie. Za to urzędnicy oficjalnie widzą tylko dobro: nie, absolutnie nie zobaczysz wielbłądów na stepie, bo to strefa nadgraniczna, bo blisko Kazachstan, tam nie wolno jechać. Ci

Nr 11 [258] listopad 2013

sami ludzie wieczorem dzwonią i słyszę w słuchawce: słuchaj, chcesz jeszcze zobaczyć te wielbłądy? No to dawaj, będzie maszyna jechała, to pojedziecie sobie rano w step, na cały dzień. Podwójna natura ludzi była czymś, co wprowadzało mnie w zdumienie. Jestem urzędnikiem. Nie, absolutnie nic nie zrobię, nic nie załatwię, nic nie mogę dla ciebie zrobić. Powaga władzy sprowadza się do tego, że trudno z nią załatwić cokolwiek. Poważna władza na nic nie pozwala. Tymczasem ten sam człowiek po pracy, albo na drugi dzień, a najlepiej w dniu wolnym, dzwoni i mówi: jedzie tam ktoś do tych jesiotrów, chcesz, to podjedzie do hotelu i pojedziesz z nim. Na miejscu od razu jest piknik, gdzie pokazują, że potrafią ugościć jak nikt. Władza jest fasadą, dopiero za tą fasadą jest normalne życie. W KSIĄżCE SNUJE PAN ROZWAżANIA FIlOZOFICZNE NAD lUDZKOśCIĄ, PRZEMIJANIEM, NAD PROCESEM ZAGłADY PlANETY…

Często myślę o przemijaniu, ponieważ śmierć nie jest w mojej rodzinie obca. To sprawia, że w moich książkach śmierć jest ważnym motywem. Ta książka jest o przemijaniu, podróży Okonia, która musi się skończyć tak, a nie inaczej, bo nie ma innego wyjścia. Każda podróż to jakaś forma przemijania, pożerania przestrzeni w przyspieszonym tempie. WPlATA PAN TAKżE WĄTKI hISTORYCZNE…

Wątki historyczne to moje spaczenie zawodowe, jestem historykiem, pracuję w muzeum. Z Astrachaniem związana jest historia Maryny Mniszchówny, tej od Dymitra Samozwańca. To jego Polacy chcieli posadzić na moskiewskim tronie, co się udało. Dzięki temu dzisiaj Rosja ma swój Dzień Wojska na pamiątkę wygnania Polaków z Kremla. Wspominam też polskiego wybitnego geografa Bronisława Grąbczewskiego, który w służbie carskiej dosłużył się tytułu gubernatora Astrachania. Jest też wątek warszawskiego kupca Heinricha Eisena handlującego, w przededniu pierwszej wojny światowej, kawiorem w Europie. PAńSKI BOhATER JEST REFlEKSYJNY…

Okoń jest refleksyjny. Być może to jest właśnie coś, co można zarzucić tej postaci, jeśli chodzi o jej autentyczność, bo nie wiem czy jest to możliwe, że zdarza się taki melancholijny i z romantycznymi skłonnościami bandyta. Na szczęście pełen dylematów jest tylko do pewnego momentu. Chciałem zauważyć, że gdy poczuł krew, wątpliwości go opuściły. WZRUSZYł MNIE OPIS ChORUJĄCYCh, DREWNIANYCh ChAłUP. PISZE PAN MAlOWNICZO, CO PODZIAłAłO NA MOJĄ WYOBRAźNIę, I BYłO MI STRASZNIE SMUTNO, GDY WYOBRAZIłAM SOBIE TE PIęKNE DREWNIANE ChAłUPY NISZCZEJĄCE PO ZIMIE.

To jest prawda, te chałupy po pierwsze są piękne, po drugie naszła mnie taka refleksja: dookoła jest step, tymczasem ile drewna trzeba było przywieźć, skąd to drewno się w ogóle w Astrachaniu wzięło, że całą substancję miejską postawiono właśnie z niego? A skoro już ją zbudowano, no to dlaczego daje jej się tak bezpowrotnie odchodzić w przeszłość? Te domy upadają na naszych oczach, giną. Być może nie ma takiej woli, być może nie jest to praktyczne żeby mieszkać w nich nadal? Może należy pozwolić im upaść, a na ich miejscu budować murowane


miasto? Chyba tak do końca nie jest, bo to jednak zabytki. Umierają od słonego morskiego wiatru, niemiłosiernie prażącego słońca i do tego lodowatych wiatrów wiejących zimą. To wszystko sprawia, że drewno choruje i rozpada się. Te domy pochodzą z końca XIX wieku.

swojej małej ojczyzny; to, co u nas teraz jest w cenie. Wszyscy marzą o wyjeździe do Moskwy. W Rosji liczy się monumentalizm, potęga, Gazprom, a nie produkt regionalny, nawet jeśli jest to kawior.

A DlACZEGO WOłGę NAZYWA PAN WIElKĄ

SWOICh CECh? CZY W NIM JEST TROChę

I lENIWĄ JAK CAłA ROSJA?

PANA?

„ N O T E S U ”

7

POSTAć, CZY PODAROWAł JEJ PAN TROChę

Kiedy wiózł mnie azerski taksówkarz, Pewnie jest, ale do pewnych granic. strasznie narzekał na Rosjan. Na to, że Kreowanie się na kryminalistę czy mornie chcą nic dookoła siebie zmieniać, dercę byłoby nierozsądne. Gdzieś jaże są po prostu leniwi. Jeżeli coś się kieś dawne doświadczenia, wynikajązmienia w Rosji, to dzięki ludziom z zece z przeczytanych lektur, odbytych wnątrz – Azerom, Kazachom… Sami podróży, pewnie w tej postaci odnajRosjanie nie lubią żadnych zmian, stąd duję – tylko one będą doświadczeniata stagnacja, spowolnienie i przewidymi z mojego życia. Nie ukrywam, że walność. Aż dziw, że w takim kraju dowiele spostrzeżeń, przemyśleń, które Michał Kruszona szło do rewolucji. Ja też odczuwałem, w książce wyraża Okoń, to moje osoKawior Astrachański że Rosjanie niechętnie biorą sprawy biste przemyślenia. Na przykład te Edipresse Polska, Warszawa 2013 s. 264, ISBN 978-83-9373-891-5 w swoje ręce. Jeżeli władza coś organio kawiorze. Przypomniał mi się w tej zuje, coś nakazuje, to się to przyjmuje chwili pewien Australijczyk, który napii to jest realizowane. Jakakolwiek inwencja własna, jakakolwiek sał książkę o Polsce. I tak jak ja opowiadam teraz o Astrachaniu, przedsiębiorczość, zupełnie nie leży w ich naturze. on napisał o swojej wizycie w Żaganiu. Opowiada w dramatycznym tonie; wie, że było tam Księstwo Żagańskie, gdzie przebywał Stendhal, gdzie koncertował Liszt. Pyta zatem policjanMOżE SIę BOJĄ? AlBO SĄ PRZYZWYCZAJENI PRZEZ lATA? tów, gdzie jest dom Stendhala? Policjanci zdziwieni odpowiaPrzyzwyczajeni przez lata, bo nie wierzą nawet w to, że te wieldają: A kto to jest? Pisarz? Tu nie ma żadnego pisarza! Australijczyk kie kapitały, te wielkie fortuny, które powstały w Rosji, są wynina to: Ale on już nie żyje. Policjanci zadowoleni dopowiadają: A, kiem jakiejś nadzwyczajnej przedsiębiorczości ludzi z pierwto pan na pogrzeb przyjechał? Scenę tę zamieścił w książce „Kraj szych stron gazet. Często są to ludzie wybrani, szczęściarze, któz księżyca” Michael Moran, ręce mu opadły. Teraz gdy opowiarzy zostali namaszczeni przez jakieś politbiuro i tylko dlatego rodam o Astrachaniu, myślę, że to zupełnie podobna sytuacja. bią skuteczne kariery finansowe. Nie jest to typ karier, znanych Ubolewamy, ubolewamy, a nad nami też czasami można uboz zachodnich demokracji, że oto ktoś miewa pomysł i realizuje lewać i załamać ręce. go z mniejszym lub większym powodzeniem. Wolny rynek tam nie istnieje, wszystko pochodzi z politycznego rozdania i jeżeli coś funkcjonuje, to dopóty, dopóki władza na to pozwala. Gdy PONIEWAż INSPIRACJĄ DO PISANIA SĄ DlA PANA PRZECZYTANE KSIĄżKI, władzy przestaje się podobać, to nawet najlepiej prosperująca ChCIAłAM ZAPYTAć, CO PAN TERAZ CZYTA? firma przestanie istnieć z dnia na dzień. Rosjanie o tym wiedzą, Był taki pisarz – intryguje mnie od lat sposób, w jaki formułował przyjmują taki stan jako rzecz naturalną, może dlatego wytrąca myśli. To Bruce Chatwin. Może uda mi się pojechać jego troim to jakąkolwiek przedsiębiorczość. Pozostaje leniwie płynące pem do Patagonii? Czuję czasem, że też piszę książki o Patagożycie, z dnia na dzień – niczym Wołga. nii. Patagonia to nie tylko kraina, bywa także stanem ducha i umysłu. Nie wiem, czy mi się to udaje. Podróż na zupełne odludzie. Czytam dużo. Bywa, że jadę potem, na przykład do KarZ CZYM MOżE SIę KOJARZYć ASTRAChAń? su. Tak było po przeczytaniu „Śniegu” Pamuka. Mimo wszystko z kawiorem. Ponadto z wiatrem suchym, wiejącym ze stepu, bądź słonym znad Morza Kaspijskiego. Ten wiatr naprawdę wieje potwornie mocno, przez większość dni CZY TO BęDZIE KSIĄżKA PODRóżNICZA? w roku. Kiedy wieje znad stepu, niesie dodatkowo pył, który jest Nie czuję się pisarzem książek podróżniczych, staram się powszechobecny, wciska się dosłownie wszędzie. A z czym kojawiedzieć coś więcej ponad opis miejsca. Wniknąć w atmosferę, rzą Astrachań jego mieszkańcy? Takie pytanie zadałem znajoprzejrzeć ludzkie dusze… Wydaje mi się, że trzeba zrobić krok mej, zaprowadziła mnie do Muzeum Lotów Kosmicznych. dalej, ponad zwykłą podróż, czasem wręcz popuścić wodze Chciała, by kojarzył się z tym, co pozostało z potęgi, czy może fantazji. Poszukuję formuły, która opisywanemu miejscu najlez majestatu Związku Radzieckiego, nie szukała w tej swojej mapiej by odpowiadała. Astrachaniowi i temu, co w nim widziałej ojczyźnie pozytywów, z którymi mogłaby zaistnieć w Rosji, łem, z kryminałem jest jak najbardziej do twarzy. czy tym bardziej w Europie. Zabito w tych ludziach dumę ze Rozmawiała Małgorzata J. Berwid

Nr 11 [258] listopad 2013

G O Ś ć

CZY OKOń TO CAłKOWICIE WYMYślONA


Nr 11 [258] listopad 2013

Kuba Frołow

Press is dead? Jak jeszcze skuteczniej promować książki

Fot. Archiwum

R Y N E K

8

Przed niespełna dwoma miesiącami, podczas 17. Targów Książki w Krakowie, firma BookSenso – być może jedyna specjalizująca się na polskim rynku w promocji książek – zorganizowała dla wydawców prezentację pod prowokacyjnie brzmiącym tytułem „Press is dead? Jak jeszcze skuteczniej promować książki”. My ten tytuł przejmujemy i dla wszystkich, którym nie udało się przybyć, treść prezentacji próbujemy przelać na papier.


by do literackiego Panteonu weszła acznijmy od krótkiego młodziutka Dorota Masłowska ze przeglądu kanałów, jaki- „Gazeta Wyborcza” w październiku br. swoją debiutancką „Wojną polskomi promowane są obec- sprzedawała się w mniej niż 200 tys. egz., ruską pod flagą biało-czerwoną”, nie książki (tutaj celowo nakład „Wprost” spadł do blisko 60 tys. egz., wydawcy zapewniając finansowapo macoszemu traktujemy rozwiąnie literackich „fanaberii” na kilka lat zania stricte reklamowe – nie mie- zaś „Przekrój”, nim został zawieszony, szajmy reklamy z promocją). Należą kupowany był przez 17-25 tys. czytelników. wprzód. Dziś podobne sytuacje właściwie się nie zdarzają, jakkoldo nich: To porażka! wiek niektórzy edytorzy zwracają • media relations czyli kontakty uwagę, że omówienie książki przez z prasą, radiem, telewizją oraz Michała Nogasia w Trójkowym Znamediami internetowymi ku Jakości (piątek godz. 7:45) natychmiast winduje sprzedaż • działania w infosferze w księgarniach internetowych – u nich przecież najszybciej na• komunikacja z pośrednikami sprzedaży stępuje reakcja tzw. klientów ostatecznych. • marketing szeptany • reklama Media tradycyjne są oczywiście ważne, w żadnym niemal • outdoor (w tym promocja sprzedaży). wypadku nie można ich pomijać podczas działań promocyjnych i PR. Dają i zasięg (choć w przypadku prasy nieporównyI choć technologia, a wraz z nią infosfera, rozwija się jak szawalny z latami minionymi) oraz prestiż. Na tym prestiżu z kolona, nasi wydawcy wciąż najbardziej cenią omówienia ich lei sporo można zbudować, przykładowo przekazując na bieksiążek w mediach tradycyjnych. Kwestią kluczową wydaje się żąco informacje o pojawiających się recenzjach i audycjach publikacja recenzji w „Tygodniku Powszechnym”, omówienie współpracującym z wydawcą firmom dystrybucyjnym oraz w Trójkowym Znaku Jakości czy pokazanie okładki w „Pytaniu umieszczając na swojej stronie internetowej czy profilu na Fana śniadanie”, które zapewnić mają książce miejsce na listach cebooku. bestsellerów. Myślenie takie to jednak relikt czasów minionych, Gdyby jednak uważnie przyjrzeć się cyferkom… „Gazeta kiedy oprócz mediów nie było żadnych masowych kanałów Wyborcza” w październiku br. sprzedawała się w mniej niż 200 komunikacji z grupą czytelniczą. Kilkanaście lat temu wystartys. egz., nakład „Wprost” spadł do blisko 60 tys. egz., zaś „Przeczyły zachwyty Marcina Świetlickiego we wspomnianym „Tykrój”, nim został zawieszony, kupowany był przez 17-25 tys. godniku Powszechnym” i felieton Jerzego Pilcha w „Polityce”,

Z

Galeria zdjęć z książki „Psy Stalina” wygenerowała na portalu Wirtualna Polska blisko milion odsłon!

Nr 11 [258] listopad 2013

R Y N E K

9


R Y N E K

10 Blogi czytelnicze to niezwykle wdzięczny sposób na promowanie książek. I jeden z najtańszych! czytelników. To porażka! Tymczasem wskaźniki, jakimi mogą się pochwalić serwisy internetowe, biją na głowę wszystkie powyższe. Promowana przez firmę BookSenso publikacja „Psy Stalina” Nikity Pietrowa (Demart), swoisty słownik biograficzny katów reżimu generalissimusa, stała się pretekstem do zamieszczenia na portalu Wirtualna Polska galerii fotografii oprawców wraz z listą ich wątpliwych dokonań. Przez kilka dni, także dzięki umieszczeniu stosownej informacji na stronie głównej portalu – wraz z fotografią, udało jej się zgromadzić w sumie milion odsłon, dzięki czemu internauci zapoznać mogli się ze źródłem fotogalerii (wyeksponowana została okładka, podane autor, treść i wydawca). Jak twierdzi wydawca, ruch w jego sklepie on-line zwiększył się tego dnia odczuwalnie. Przychody także. Tradycyjne media zawodzą także i z innych powodów, niezwiązanych z zasięgiem. Bywają książki, których adresaci nie czytają pracy, muzyki słuchają w telefonie, a filmy oglądają na komputerze… Takim przypadkiem była choćby biografia Roberta Lewandowskiego (Wydawnictwo Otwarte), której odbiorcami byli nastoletni chłopcy – idealna grupa, w dotarciu do której pomogły właśnie nowe media (portale dla młodzieży, blogi komentatorów sportowych, serwisy internetowe poświęcone piłce nożnej i sportowi w ogóle, wreszcie – media społecznościowe, na biografię zareagowali Fejsbukowicze). Inne powody, dla których z książką lepiej nie pchać się do tzw. środków masowego przekazu, to niemedialny autor (świetnie pisze, ale widząc mikrofon, a nie daj Boże kamerę,

Nr 11 [258] listopad 2013

zupełnie się zamyka i nie jest w stanie wydusić z siebie słowa), słabe relacje, jakie mamy z dziennikarzem/dziennikarzami (bez znaczenia, z czyjej „winy” – jeżeli antypatia jest wyraźna, odpuśćmy, choćby dla dobra książki). Choć media tradycyjne dają niezwykle dużo narzędzi – recenzje, notki, omówienia, wywiady, artykuły kontekstowe, cytowania…, infosfera wcale im pod tym względem nie ustępuje, a wręcz przewyższa. PR-owcy do wyboru mają takie narzędzia jak media społecznościowe (Facebook, Twitter, YouTube – który już przestał pełnić rolę wyłącznie serwera z materiałami wideo – i inne serwisy wideo, Google+, Instagram, Pinterest…), portale horyzontalne (Onet, Wirtualna Polska, Interia, Gazeta), tematyczne, fora i grupy dyskusyjne (tu przestrzegamy przed podszywaniem się pod fikcyjne osoby – nie jest to bowiem ani etycznie bez znaczenia, ani zbyt łatwe w prowadzeniu wielowątkowej dyskusji z innymi forumowiczami – a skutki wpadki mogą być trudne do naprawienia przez bardzo długi czas!) oraz coraz bogatsza blogosfera. Blogi czytelnicze to zresztą niezwykle wdzięczny sposób na promowanie książek. I jeden z najtańszych. Pułapka czai się jedynie w cyferkach. Nim podejmie się współpracę z osobą, która z wdziękiem i ochotą (a nawet znawstwem) dzieli się z innymi spostrzeżeniami na temat przeczytanych książek, warto ją poprosić o udostępnienie statystyk – liczby wizyt, odsłon, głównie jednak liczby użytkowników, którzy wchodzą na bloga. Żeby się nie okazało, że do czynienia mamy z może i ciekawie prowadzoną stroną, tyle że czytaną przed grono kilkudziesięciu znajomych i członków najbliższej rodziny… I nie ufajmy wszystkim statystykom, a tylko tym wiarygodnym!


R Y N E K

11

Strona informacyjna na temat audycji radiowej Trójki, w której omawiane były poradniki larry’ego Wingeta, z możliwością odsłuchania jej.

Recenzja książki „Atomowe dziewczyny” na portalu Polityka.pl – kto wie, czy nie cenniejsza niż w drukowanym wydaniu.

Nr 11 [258] listopad 2013


R Y N E K

12 panel PBI/Gemius (PBI to Polskie BaOsobną kwestią, jeżeli chodzi dania Internetu), które za pomocą o infosferę, to internetowe serwi- Podejmując komunikację z redakcjami śledzenia aktywności internautów sy… tradycyjnych mediów. Dziś papierowymi, pytajmy o ich sieciowe (na instalację specjalnego oprogracoraz większe znaczenie mają tamowania na swoim komputerze kie adresy jak TVN24.pl, TOK.FM, przedłużenie trzeba się zgodzić) liczą i podają czy Gazeta.pl (niby posiadająca rozmaite parametry określające poosobną redakcję, ale wspierająca pularność serwisów internetowych. Jest to płatne, ale jeżeli zana swoim portalu wszystkie media należące do Agory – „Gamierzamy ulokować w sieci znaczącą część swoich działań zetę Wyborczą”, anteny TOK FM i Roxy FM, magazyny „Logo” (a i niekiedy środków), bez tego ani rusz. Dane z Megapanel i „Avanti” itd. Dlatego nie radzimy ronić łez, że o naszej książPBI/Gemius podawane są także na portalu WirtualneMedia.pl ce napisał serwis Polityka.pl, a nie drukowana „Polityka”. Mimo – adresowanego do fachowców z takich branż jak media, reże ta ostatnia znacznie ładniej wygląda w teczce prasowej klama, PR czy nowe technologie. Znaleźć tam można inforspecjalisty ds. promocji, warto sprawdzić (powinno poinformacje na temat stron WWW z różnych branż (oczywiście tych mować nas o tym biuro reklamy wydawcy serwisu), jakimi stanajczęściej odwiedzanych). tystykami mogą się pochwalić poszczególne podstrony internetowej mutacji tygodnika. Podejmując zatem komunikację Popularnym serwisem zagranicznym jest Alexa.com, dzięki z redakcjami papierowymi (tu należny cudzysłów), pytajmy której także sprawdzimy statystyki witryn – także tych popularo ich sieciowe przedłużenie. Zwłaszcza że wiele materiałów niejszych, które zlicza sama Alexa.com. Można w niej porówtrafia później do sieci – radiowe audycje w postaci tzw. podnywać wyniki kilku konkurencyjnych adresów, co także z punkcastów czy materiały wideo z TV. Faktyczny zasięg naszych wytu widzenia optymalizacji swoich działań marketingowych siłków staje się nie wówczas nie tylko znacznie większy, ale może się okazać atrakcyjne. Odwołania do danej strony z ini ponadregionalny. Większości stacji można przecież słuchać nych stron, czyli stopień jej popularności merytorycznej (jakowprost z komputera czy telefonu z dostępem do internetu. ściowej), można z kolei badać za pomocą narzędzia zwanego Osobnym i szerokim (oraz głębokim) niczym rzeka temaPage Rank, którego właścicielem jest firma Google. Do niej natem jest najpopularniejszy społecznościowy serwis czyli Faceleży też najbardziej rozpowszechniony instrument analizy stabook. Omówienie w tym miejscu możliwości, jakie daje protystycznej stron internetowych czyli Google Analytics. Warto motorom książek, nieco wykracza poza ramy artykułu. Dlatez nim „spiąć” własną witrynę, by móc przekazywać wiarygodne go osoby tekst poświęcimy tej tematyce w jednym z kolejdane współpracującym z mami partnerom (m.in. reklamodawnych numerów pisma. com). Także jako spece od promocji książek pytajmy o dane Wracając natomiast do statystyk, nim postaramy się uzyz GA, dzięki którym ocenimy potencjał danego portalu. skać je u źródła, można wykorzystać takie narzędzia jak MegaKuba Frołow

Formularz prenumeraty «Notesu Wydawniczego» Zamawiam prenumeratę roczną «Notesu Wydawniczego» od numeru …./20…. w cenie 170 zł Zamawiający: ………………………………………………………………………………………………… Adres do faktur: ……………………………………………………………………………………………… Adres do korespondencji: ……………………………………………………………………………………. Jestem płatnikiem VAT, mój numer identyfikacji podatkowej (NIP): ……………………………………. Upoważniam firmę Biblioteka Analiz Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie 00-048, ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416, wydawcę «Notesu Wydawniczego», do wystawienia faktury bez mojego podpisu oraz do wprowadzenia moich danych osobowych na listę prenumeratorów. Podpis osoby zamawiającej: …………………………… Zamówienia proszę kierować faksem (22) 827-93-50, drogą mailową: kamila@rynek-ksiazki.pl lub wysyłają formularz na adres: Biblioteka Analiz Sp. z o.o. , ul Mazowiecka 6/8, lok. 416, 00-048 Warszawa. Należność prosimy wpłacać na konto: 55 1020 1156 0000 7302 0008 4921 w PKO BP o/Warszawa z dopiskiem „Notes Wydawniczy prenumerata”.

Nr 11 [258] listopad 2013


800 słów na minutę Po prezentacji systemu Legimi w Krakowie Kuba Frołow

Tak już mam, że do wszelkich nowinek przekonuję się bardzo późno. Czy wynika to z asekuranctwa i oczekiwania na naturalne wyeliminowanie przez innych użytkowników wszelkich fabrycznych usterek i wad nowych produktów czy obserwacji satysfakcji z ich użytkowania u innych – nie wiem. Dość, że swoją pierwszą komórkę kupiłem stosunkowo późno, SMS-y zacząłem wysyłać mając już po dziurki w nosie pytań znajomych… czemu im nie odpisuję, na smartfona zdecydowałem się późno, na tablet podobnie… Ale jak już gadżet przekona mnie do swych zalet, jestem oddany mu niemal bezgranicznie, stając się już nie fanem, a wręcz wyznawcą. Ostatnio stało się to udziałem urządzeń mobilnych w liczbie kilku, i to różnych, marek. A mianowicie tabletów. czywiście, same w sobie nie są aż takie fajne – ekran jak ekran, etui jak etui... Pakiety biurowe długo jeszcze nie będą obsługiwane z taką łatwością i z wykorzystaniem tak wielu funkcji jak na laptopie, strony internetowe w większości przypadków nie są jeszcze dostosowane pod względem organizacji i wyglądu treści do możliwości urządzeń mobilnych. Dopiero wybór dostępnych aplikacji daje frajdę z „mazania” palcem po ekranie. Ale nie o aplikacjach (a przynajmniej nie wprost) będzie tutaj mowa. Zgodnie z prawidłowością, którą podzieliłem się na wstępie, nie od razu także zostałem miłośnikiem zarówno audiobooków, jak i książek elektronicznych. Z tymi pierwszymi nadal zresztą jestem trochę na bakier – słuchając podczas treningów, nie wiem, czy koncentrować się na parametrach aktywności, jakiej się poddaję, czy śledzić losy bohaterów. Jeszcze gorzej sprawa się ma podczas słuchania przed zaśnięciem (czytanie zwykłych książek przy włączonej lampce w ogóle nie wchodzi w rachubę). Bo ilekroć uruchamiam plik, nie mija kilka minut, a już śpię. Monotonny głos lektora natychmiast mnie odcina od rzeczywistości. Tak już mam. Co zatem robić? Wpadłem na to już wcześniej – czytać książki (lub czasopisma…) na tablecie! Nie świeci jak lampka, emisję światła można

O

redukować, jest lekki, poręczny itd. Co więcej, książki da się czytać wszędzie. Wystarczy mieć przy sobie urządzenie (no i internet). Same zalety, bez wad. No, poza jedną. Choć – przynajmniej z mojego punktu widzenia – istotną! Lubię testować książki, czytać na próbę, zaczynać i nie kończyć, wracać do tekstów, które zacząłem wcześniej, niekiedy znacznie wcześniej. Przyznają Państwo – kosztowny to obyczaj. Miałem jednak wyjątkowy komfort nie poddawania się jego dyktatowi, ponieważ moje zawodowe życie potoczyło się na tyle szczęśliwie, że sporo książek zawsze od wydawców dostawałem. Książek – koniecznie dodam – papierowych. Ale co z elektronicznymi, które stać się miały wdzięcznym towarzyszem bezsennych (wiem, wiem – cała nadzieja w audiobookach!) wieczorów? Z falstartem wizerunkowym przed niemal rokiem, ale jednak, pojawił się u nas system sprzedaży e-booków w abonamencie i w tzw. chmurze (nie pobieramy pliku z książką na urządzenie, a korzystamy z niego jak ze strony internetowej). Za stałą opłatę pobieraną z naszego konta raz w miesiącu mamy za to dostęp do tysięcy tytułów ze wszystkich dziedzin i gatunków, rozmaitych autorów i wydawnictw. Czego chcieć więcej? Jako pierwsza zadebiutowała (a można debiutować jako drugi albo trzeci?) firma Legimi, oferując po roku 3500 e-książek (li-

Nr 11 [258] listopad 2013

R Y N E K

13


R Y N E K

14


stopad 2013). Wchodzimy na stronę Legimi.com i widzimy same łakome kąski – kolejna znakomita powieść Harukiego Murakamiego, „Smoleńsk” Teresy Torańskiej, nagradzana (słusznie) biografia Janusza Gajosa, monografia The Beatles, pierwsze po „Kapuściński non-fiction” dzieło Artura Domosławskiego. Ale i poradniki, eseistyka, klasyka literatury… To tyle, gdy chodzi o nieco felietonowy wstęp. Nim firma Legimi przygotowała się do tegorocznego sezonu gwiazdkowego (a kto powiedział, że pod choinkę nie można dostać e-booka, zwłaszcza gdy towarzyszy mu pięknie opakowany tablet, jeden z częściej pojawiających się w sondażach podarków), minęło wiele miesięcy dopasowywania serwisu do oczekiwań nowego typu odbiorcy, z drugiej zaś żmudnych negocjacji z wydawcami, którym zaproponować należało nowe reguły biznesowe. Podczas prezentacji, jaka odbyła się na ostatnich Targów Książki w Krakowie, szefowie firmy Legimi, Mikołaj Małaszyński – prezes i Katarzyna Domańska – dyrektor marketingu, podali, że w tej chwili w Polsce z dóbr kultury i rozrywki w chmurze korzysta ok. 360 tys. internautów, płacąc za nie właśnie na zasadzie abonamentu (serwisy muzyczne Wimp, Deezer czy Spotify) i dysponując 10 mln urządzeń mobilnych. Model abonamentowy znajduje coraz więcej entuzjastów. (…) Ten trend w skali globalnej będzie się rozpędzał, bo przemawia za tym ekonomia internetu – tłumaczył w wywiadzie udzielonym „Bibliotece Analiz” (nr 25/2013) Mikołaj Małaszyński. Rok oferowania usługi „Czytaj bez limitu” zaowocował pozyskaniem 5000 użytkowników, ponad 67 tys. pobranych (czyli de facto wstawionych na wirtualną półkę) e-booków, z których przeczytano co piąty (dostawca e-booka, a nie zawsze jest nim jego wydawca, dostaje pieniądze za każdy przeczytany e-book, a nie te z abonamentu – na nim zarabia właściciel platformy). Czy to dużo czy mało, trudno powiedzieć. Podobnie jak niżej podpisany, czytający w chmurze być może zostawiają sobie niektóre z książek na później. A że zapominają… Pomysł rozliczeń abonamentowych opartych na książkach czytanych, nie pobieranych, jest całkowicie nasz i pod tym względem byliśmy pierwsi na świecie, chwali się Mikołaj Małaszyński. Zaproponowany klientom siedmiodniowy okres promocyjny, w trakcie którego mogli czytać bez umiaru bez ponoszenia z tego tytułu kosztów, skusił jednak aż 90 proc. osób, które zarejestrowały się w serwisie. Jego szefowie postanowili zadać im pytanie, jakie jego cechy cenią najbardziej. Aż 81 proc. wskazało na dopasowanie usługi do urządzeń, z których korzystają; dla 76 proc. istotna była oszczędność czasu, zaś dla 70 proc. możliwość odkrywania różnych autorów, wydawnictw (hm… czyżby?) czy gatunków literackich. Okazuje się, że najwięcej, bo ok. 40 proc. użytkowników Legimi, czyta on-line godzinę dziennie, co miesięcznie daje 7,5 godziny. Szkoda, że prezentacja nie zawierała informacji, jak to się ma czytania książek drukowanych. W każdym razie spadek mię-

dzy pierwszym i drugim miesiącem, kiedy zapał jest największy i zdecydowanie rosnący, a kolejnymi nie jest znaczący – z satysfakcją skonstatowali państwo z Legimi. Zgodnie z modelem biznesu abonamentowego, im klient więcej czyta, tym teoretycznie dla firmy jest gorzej – bo płacony przezeń abonament nie pokrywa kosztów licencji. Mamy jednego użytkownika, który nas kosztował już ok. 10 tys. zł, biorąc pod uwagę zapłaconą przez nas wartość przeczytanych przez niego książek. To rekordzista, który rzeczywiście czyta! Mamy zainstalowane czujniki, które pozwalają monitorować różne niebezpieczne zachowania – np. na wypadek, gdyby nagle wioska wietnamska zaczęła masowo kartkować nasze książki, a, jak wiadomo, takich sytuacji w internecie nie brakuje. Rekordzista jest jedyny i na dokładkę za nim długo, długo nikogo nie ma. (…) Na pewno jest to osoba po kursie szybkiego czytania, średnio ok. 800 słów na minutę. Czyta na iPadzie i spędza z tym urządzeniem dużo czasu – opisuje Małaszyński. Wśród konkluzji, do których doszli po roku, wymieniają, że użytkownicy Legimi wybierają książki, a nie inną rozrywkę na tablecie oraz że w dobie bezpłatnych źródeł treści plasują się w czołówce wydatków na kulturę cyfrową. A kluczem do obopólnej satysfakcji ma być regularność korzystania z usługi. Dalsza część krakowskiej prezentacji miała na celu nakłonienie wydawców do nawiązania lub „tylko” zacieśnienia współpracy. Poinformowano, że newsletter Legimi dociera do blisko 30 tys. odbiorców, z których aż jednak trzecia ten newsletter przynajmniej otwiera (czy czyta i na ile wnikliwie, to już inna sprawa). Firma jest aktywna promocyjnie i reklamowo, oferując wydawcom szereg działań on-line, dzięki którym zwiększa zainteresowanie wyselekcjonowaną ofertą (rekomendacje na blogu, specjalna ekspozycja wybranych tytułów, reklamy, patronaty). Wisienką na torcie stało się poinformowanie o nawiązaniu współpracy z właścicielem sieci komórkowej Play, której abonentom zaproponowana zostanie dedykowana Czytelnia w Play by Legimi, z której skorzystać będą mogli nie tylko klienci posiadający tablety, smartfony czy komputery, ale także eczytniki (w sumie cztery urządzenia). Cena takiego dostępu to 29,90 zł miesięcznie. Wreszcie nie można nie docenić wpływu, jaki usługa abonamentowa może mieć na ograniczenie u nas piractwa i korzystania z nielegalnych źródeł udostępnia treści. Badania Bertelsmanna pokazują, że z abonamentu przede wszystkim zaczynają korzystać osoby, które dotąd zaopatrywały się w nielegalnych źródłach. To są osoby, które nie mogą się przekonać do płacenia za jednorazowe pobranie treści. Nazywa się ich „miękkimi piratami”, takimi, których daje się pozyskać do płacenia za treść, ale w inny sposób trzeba dla nich skonstruować ofertę, relacjonuje szef Legimi. Czy można im nie kibicować? Kuba Frołow

Nr 11 [258] listopad 2013

R Y N E K

15


R Y N E K

16

Seks, kobieta

i dinozaur

Czy e-booki zmieniają popularną literaturę? Zofia Rojek

Papier wszystko przyjmie? Okazuje się, że w dobie internetu słynne powiedzenie znacznie straciło na wartości. Dzięki self-publishingowi, drukowi cyfrowemu i rosnącej popularności e-booków można natknąć się w sieci na opowieści o romansie dorosłej kobiety z tygrysem, porno o dinozaurach czy absurdalnie żenujące fantasy o wilkołakach. Takie książki piszą amatorzy, którzy wydają je w formie cyfrowej i sprzedają za dolara. Odnoszą ogromne sukcesy, dostają zamówienia na kolejne publikacje, ale są z pobłażliwością traktowani przez tzw. poważne wydawnictwa. ożna stwierdzić, że od czasów spektakularnego sukcesu pierwszego tomu „50 twarzy Greya” podejście do pisania książek zmieniło się bezpowrotnie. E.L. James złamała kilka tabu jednocześnie: napisała kiepskie formalnie soft-porno z ostrym, sadomasochistycznym podtekstem nie mając absolutnie żadnego zaplecza literackiego. Ponadto w czasach trzeciej fali feminizmu zastosowała najbardziej patriarchalny mechanizm w konstrukcji postaci, ale przede wszystkim – wydała się sama. Gdyby nie forum internetowe fanów cyklu „Zmierzch” Stephenie Meyer książka nigdy by nie powstała. Zachęcana przez

M

Nr 11 [258] listopad 2013

innych autorów fan-fiction postanowiła wydać swoją książkę w formie e-booka i w wersji drukowanej – zwróciła się do wirtualnego, australijskiego wydawnictwa The Writers’ Coffee Shop. Gigantyczny sukces książki stał się ogromną zachętą dla wielu osób, które zawsze chciały napisać bestseller. W błyskawicznym tempie w księgarniach i na stronach z e-bookami zaczęły pojawiać się mniej lub bardziej udane kopie erotyków czy literatury pornograficznej w zamyśle przeznaczonej dla dojrzałych kobiet. Co więcej, chęć pisania i prezentowania efektów swojej pracy jak najszerszemu gronu odbiorców w dobie inter-


R Y N E K

17

Nr 11 [258] listopad 2013


R Y N E K

18 netu stała się łatwizną, porównywalną z zamieszczeniem wpisu na zwykłym forum.

Wydaj się sam Nieograniczone możliwości internetu postanowili wykorzystać marketingowcy wielu gigantów sprzedażowych, m.in. Amazon.com, który swoim klientom zaproponował tzw. pakiet wydawniczy. Za kilkaset dolarów w serwisach takich jak BookBaby, Barnes & Noble’s PubIt, Lulu, Booktango, iUniverse, Xlibris i wielu, wielu innych można wydać własną książkę w formie e-booka. Z pakietu wydawniczego na Amazonie skorzystała Colleen Houck, której książka „Klątwa Tygrysa” przez pół roku sprzedała się w 18 tys. egz. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że był to wyjątkowo kiepski romans fantasty o hinduskim księciu uwięzionym w ciele tygrysa i nastolatce z Oregonu, która postanawia zdjąć z mężczyzny ciążącą na nim klątwę (więcej o książce pisała Paulina Reiter w „Wysokich Obcasach”). Obecnie Houck jest uznaną przez rzesze fanów pisarką, której książki rozchodzą się w setkach tysięcy egzemplarzy. Pozostaje zadać sobie pytanie – dlaczego ludzie czytają tego typu literaturę? Niekoniecznie czytają, ale na pewno piszą i kupują. Samowydawane e-booki kosztują zazwyczaj w granicach kilku dolarów, inaczej nikt nie skusiłby się na romans pisany pod nieznanym nikomu nazwiskiem i z kiepską okładką, robioną w prostym programie graficznym (np. Paint). Bardzo często czytelnicy kupują książkę, „bo jest tania”, „dla żartu” albo „z ciekawości”. Nie ma ryzyka, że stracą dużo pieniędzy, jeżeli okaże się gniotem, a w najlepszym wypadku mogą odkryć prawdziwą perełkę. Również poczucie bycia mecenasem „młodego” talentu dla wielu jest bardzo budujące.

Porno o dinozaurach Od niedawna na Amazonie można kupić kilkunastostronicowe nowele o seksie kobiet i dinozaurów. „Wzięta przez pterodaktyla”, „Ujeżdżana przez gryfona”, „Zgwałcona przez triceratopsa” czy „Pojmana przez orków” to tylko kilka tytułów opublikowanych przez postać o pseudonimie Christie Sims. Oprócz niej książki z gatunku „Dinosaur Erotica” pisze Alara Branwen – na potrzeby twórczości obydwu postaci stworzono terminy: „Centaur Erotica”, „Dragon Beast Erotica” i „Dinosaur Beast Mating Erotica”. Każdą z pozycji (a jest ich niemal 150!) opatrzono opisem mówiącym, że jest to opowieść o bestialskim seksie, pisana po odblokowaniu najciemniejszych fantazji. Ponadto dowiadujemy się, że nowelę należy czytać na własne ryzyko. Z całą stanowczością można stwierdzić, że wydanie noweli z gatunki „Dinosaur Erotica” w dobie hegemonii papieru, druku offsetowego i okładek projektowanych przez absolwentów grafiki byłoby ogromnie trudne. Nie zaskakuje również to, że dotychczas w Polsce nie pojawiły się tego typu publikacje, nawet amatorskie. Biorąc pod uwagę specyfikę naszego czytelnictwa możemy spokojnie stwierdzić, że nikt by tego po prostu nie przeczytał.

Nr 11 [258] listopad 2013

– Polacy czytają przede wszystkim literaturę faktu – mówi Marcin Zwierzchowski, redaktor miesięcznika „Nowa Fantastyka”. – Najlepiej sprzedają się biografie znanych osób, postaci historycznych, ale przede wszystkim celebrytów. Fani fantastyki statystycznie czytają więcej książek niż czytelnicy literatury faktu, ale należy odróżnić „prawdziwego” miłośnika fantasy od amatora Terry’ego Pratchetta czy Stephena Kinga. Fantastyka dostarcza ogromnej ilości bodźców, stąd jej fani znajdują w czytaniu zdecydowanie więcej przyjemności – dodaje.

Samowydawane e-booki a przyszłość literatury Czy e-book różni się od tradycyjnej książki? Według Kazimierza Świetlikowskiego – właściciela wydawnictwa naukowego WN Katedra – bardzo, ale jednocześnie to ten sam tekst. – Dla wydawcy najważniejsza jest różnica w koszcie produkcji, a zwykle druk stanowi największą jego część – mówi. – Podatek VAT, przy papierowej wersji wynoszący 5 proc., w ebookach rośnie do 23 proc. – uzupełnia właściciel firmy korekcyjnej kaziki.pl, współpracujący również z wydawnictwem Oficynka. – I proszę pamiętać, że dystrybutorzy e-booków wcale nie są tańsi od firm dystrybuujących książki papierowe. Jeśli więc chcemy sprzedawać e-booki taniej niż wersje papierowe (a tego oczekują czytelnicy), musimy liczyć się z naprawdę małym zyskiem. A to często sprawia, że niektórych tytułów, które nie mają szans na dużą sprzedaż, nie warto udostępniać jako e-booki. A kto kupi e-booka w cenie, w jakiej może nabyć tradycyjny, papierowy tom? – dodaje wydawca. Mimo wszystko cały czas wydawanie książek na papierze buduje ich wartość w oczach czytelników. – Moim zdaniem papier nie zwiększa prestiżu, ale wciąż w wersji elektronicznej pojawiają się teksty, których nikt przy zdrowych zmysłach nie wydałby w tradycyjny sposób, szkoda by mu było pieniędzy na takie „dzieła”. Ale to na pewno się wkrótce zmieni – twierdzi Kazimierz Świetlikowski. Wśród wielu użytkowników pokutuje stwierdzenie, że e-booki są „niepoważne”, ponieważ większość książek naukowych wydawanych przez uczelnie nigdy nie trafia do sprzedaży w wersji elektronicznej. Dlaczego? – Wydawcy boją się „nowinek”, które nowinkami przecież już od dawna nie są – tłumaczy Świetlikowski. Czy tradycyjne wydawnictwa „boją się” self-publishingu? – To, że każdy może teraz wydać e-booka, dla prawdziwych wydawców nie stanowi problemu – wyjaśnia Kazimierz Świetlikowski. – Po pierwsze jakość takich, przygotowywanych przez amatorów, publikacji zazwyczaj jest jednak słabsza niż książek robionych przez profesjonalistów. Po drugie, nie wystarczy książkę napisać i ją wydać, trzeba ją jeszcze sprzedać, a to znaczy, że czytelnik musi się dowiedzieć o jej istnieniu. Promocja to podstawa – dodaje. W wypadku wielu tytułów wydawanych samodzielnie jedynym motywem promocyjnym jest cena. Ale w sumie lepiej czytać nawet kiepską powieść o tygrysie niż gazetkę promocyjną z supermarketu. I to raz na tydzień. Zofia Rojek Dziękujemy redakcji portalu natemat.pl za zgodę na przedruk tekstu


PROMUJEMY O KSIĄŻKI. KSIĄ ŻKI. SK SKUTECZNIE. KUTECZNIE. E www.booksenso.pl w ww.booksenso.pl


Fot. Tim Sowula

K R Y M I N A L N A

20

K R O N I K A

Grzegorz Sowula

Obraz kontrolny pokazuje

piękne kłamstwa Grzegorz Sowula

Zacznijmy, zgodnie z hitchcockowską metodą, od czegoś wielkiego, potem może być tylko lepiej. Bestseller „New York Timesa”, powieść Lisy Unger „Piękne kłamstwa”, jest wielkim rozczarowaniem. Niegłupi nawet pomysł fabuły, przy odrobinie wiary może i prawdopodobny, zagadany został na śmierć i cuchnie tanim psychologizowaniem na kilometr.

B

ohaterką jest, co zaskakujące, pisarka, freelancerka wypełniająca zamówienia dużych magazynów w rodzaju „New Yorkera” czy „Vanity Fair” – zaskakujące, bo pisze niczym studentka rozpoczynająca kursy creative writing. Jakoś daje sobie radę z dialogami, potrafi uporać się z opisem, ale za wnioski i podsumowania powinna być natychmiast z tych kursów wylana – książka ma 405 stron, bohaterka nie rokuje. Nawija i smędzi, wraca do raz poruszonych spraw, by omówić je innymi słowami. Nie dodaje niczego nowego, po prostu chce to inaczej wyrazić. Wszystko tu podporządkowane jest jednej tezie: małe wydarzenia mają wielki wpływ na nasze życie. I żeby czytelnik tego aby nie zapomniał, bohaterka/autorka powtarza swą tezę niczym mantrę w każdym niemal rozdziale. Czy pisze o rodzi-

Nr 11 [258] listopad 2013

cach, czy o dzieciństwie, czy o swym chłopaku, możemy być pewni, że przypomni nam o nieuchronnym wpływie małych wydarzeń. Jeszcze jedno w tej książce cholernie denerwuje: ciągłe inwokacje do czytelnika, widzieliście, na pewno myślicie, rozumiecie chyba. Nie, nie rozumiem takiego sposobu pisania. Jeśli chciałbym przeczytać powieść dla dorastającej młodzieży, sięgnąłbym po coś znacznie lepszego, nie piękne kłamstwa – nomen omen – serwowane przez Lisę Unger. o „Dziewczyny z aniołem” Agnieszki Krawczyk mam zastrzeżenia inne. To książka o niebo (anioły zobowiązują) lepsza od gniota Lisy Unger, interesująco zapętlona i niemal prawdopodobna, choć motyw skarbu hiszpańskich republika-

D


Lisa Unger

Agnieszka Krawczyk

Tomasz Sekielski

Karin Slaughter

Piękne kłamstwa

Dziewczyna z aniołem

Obraz kontrolny

Zaślepienie

Przeł. Radosław Januszewski W.A.B., Warszawa 2013 s. 405, ISBN 978-83-7747-927-8

Wydawnictwo Sol, Grójec 2012 s. 284, ISBN 978-83-62405-27-5

DW Rebis, Poznań 2013 s. 382, ISBN 978-83-7818-429-4

Przeł. Piotr Kuś Buchmann, Warszawa 2013 s. 413, ISBN 978-83-7747-903-2

nów, pilnowanego przez polskich weteranów walk, mocno jest naciągany. Autorka umieściła akcję w Krakowie końca lat pięćdziesiątych, okresie politycznie niestabilnym, by tak rzec. Bohaterem jest szesnastolatek Filip Dobrowolski, uczeń liceum męskiego, nieszczęśliwie zakochany w nieco starszej Iwonie Horn, pięknej córce prokuratora. Gdy Iwona zostaje zamordowana, Filip zaczyna własne śledztwo – jest ciekawy nie tyle zabójcy, ile ofiary, chce dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Szybko odkrywa, że zdobyta wiedza nie da mu szczęścia, nie może jednak przewidzieć, że stanie się źródłem zgryzot nękających go przez późniejsze życie. I tu książka przestaje mi się podobać: nie jestem w stanie uwierzyć, że wyrzuty, jakie robi sobie niedoświadczony gówniarz – oskarża się on o zatajenie prawdy, co miało skrzywdzić wiele osób – są w stanie nękać człowieka leciwego, który opowiada po latach ową historię. Tym bardziej, że nie bardzo miał co zatajać, sam przecież tej prawdy nie znał. Dopiero list starego przyjaciela przyniósł istotne informacje i pozwolił wyjaśnić zagadkę niemal do końca. List, czyli deus ex machina, innymi słowy pójście na łatwiznę. Tego też nie lubię. Tak się nie traktuje poważnego czytelnika. Ale może autorka po prostu miała dosyć swego bijącego się jękliwie w piersi bohatera i wolała napisać do niego niż pisać o nim. omasz Sekielski poszedł za ciosem i postanowił nieco dorzucić do sejfu – dosłownie, bo jego pierwsza książka dobrze się sprzedawała, i w przenośni, jako że bohater drugiej, „Obrazu kontrolnego”, to Artur Solski, dziennikarz znany już z „Sejfu”. Kolejny tom jego przygód to również thriller z politycznospiskowymi wątkami, w którym – żadnej tajemnicy tu nie zdradzę, to samo życie – zło bierze górę. Na szczęście po drodze ginie paru łobuzów, medialny celebryta ujawniony zostaje jako seksistowski buc, niektórzy zachłanni politycy i biznesmeni nie doczekają trzeciej części… A poza tym wątek miłosny, niesłuszne podejrzenia, pomylone tożsamości, poświęcenie za poświęceniem. Wielkie pieniądze, służby specjalne, rosyjscy agenci, cyniczny Irakijczyk wyprzedający narodowe skarby. Wszystkie elementy dobrego thrillera są pod ręką i przyznać trzeba, że autor dobrze sobie radzi z układaniem z nich fabuły wciągającej i czytanej bez niechęci. Czy, jak chce recenzent jednej z gazet co-

T

dziennych, producenci filmowi powinni bić się o prawa do książki (hollywoodzcy już by walczyli), pozostaje otwarte. Adaptacja jest możliwa, w książce bowiem sporo jest dialogów, natomiast sama akcja rozgrywa się w ciągu kilkudziesięciu godzin maja i sierpnia 2008 roku, co dla dobrego reżysera powinno być zachętą. Poczekajmy, choć podejrzewam, że wcześniej przeczytam sequel „Obrazu kontrolnego”, niż wybiorę się do kina na jego ekranizację. rzy lekturze „Zaślepienia” Karin Slaughter nie mogłem nie myśleć o kryminale czytanym w latach szkolnych. „Róże pani Cherrington” Anne Rice (nie, to nie twórczyni popularnych horrorów, przypadkowa zbieżność nazwisk) były powieścią optymistyczną, podszytą humorem i, o ile mnie pamięć nie myli, całkowicie pozbawioną drastycznych szczegółów. To paradoks, że książka reklamowana na okładce niewybrednie Slaughter znaczy rzeź i faktycznie obfitująca w trupy, gwałty i wynaturzone sposoby zadawania cierpienia budzi jednak sympatię (!) czytelnika. Jest bowiem pisana z pewnym dystansem, występujące w niej postaci to w większości ludzie z ułomnościami nie na skalę Kuby Rozpruwacza, ale ot, takimi przeciętnymi: brak zrozumienia dla wyczerpującej pracy żony powoduje rozejście się pary, uprzedzenia rasowe (rzecz dzieje się w prowincjonalnym miasteczku stanu Georgia) wychodzą na jaw, gdy w barze ginie biała kobieta, siostra policjantki, która nie zważając na zakazy prowadzi śledztwo na własną rękę – co w małej mieścinie wydawać się może sprawą prostą, wszak wszyscy wszystko o sobie wiedzą, tyle że to wiedza pozorna, złudna. Nietypowym wątkiem jest zachowanie ofiary gwałciciela – mężczyzna więzi porwane kobiety, perwersyjnie zabiega, by seksualny akt dostarczał im przyjemności. To dopiero okazuje się faktycznym gwałtem: niszczy ich psychikę, będzie je ranił codziennie, do końca życia. I jedna z nich nie wytrzymuje tej presji… Lektura „Zaślepienia” wciąga, choć niespecjalnie przykuwa uwagę – to nie jest gęsta proza, w jakiej specjalizują się Mankell, Charlotte Link czy ostatnio odkryty Mishani. Zbyt dużo małżeńskich perypetii czy rodzinnych niesnasek, to się kłócą, to się godzą. A my, konsumenci telenowel i plotkarskich portali, na tym się właśnie skupiamy. ■

P

Nr 11 [258] listopad 2013

K R O N I K A

K R Y M I N A L N A

21


F E L I E T O N

22

a „ustawą o książce” idą wielkie nadzieje. I może rzeczywiście uda się za jej pomocą, poprzez wprowadzenie stałych cen książek i stosownego okresu ochronnego, w trakcie którego nie powinny one ulegać obniżeniu, powstrzymać, choćby na jakiś czas, postępujący upadek rynku wydawniczego. Jest jednak parę problemów. Po pierwsze – ta inicjatywa (przynajmniej w takim nasileniu) pojawia się o dekadę za późno. Po drugie, bez wątpienia napotka ostry lobbystyczny sprzeciw tych, dla których obecny stan rzeczy jest opłacalny – a mają oni na owym rynku pozycję dominującą. Po trzecie, nie mam pojęcia, jak ustawa miałaby sobie poradzić z patologiami obrotu hurtowego. Po czwarte, kolejną barierę stanowi parlament dyszący już z podniecenia w blokach startowych przed czekającym nas dwuletnim maratonem wyborczym. Po piąte wreszcie, i chyba najważniejsze, jest to pomysł, który uderzy po kieszeni czytelników. Rozumiem optymistyczne założenie, że człowiek, który czyta, będzie nadal czytał – i będzie gotów za tę przyjemność zapłacić uczciwą cenę – a dzięki ustawie przynajmniej nie zamienią mu ulubionej księgarni w oddział jakiegoś wymuskanego banku, na jej półkach zaś znajdzie to, czego mu potrzeba, a nie tylko to, co ktoś usilnie stara mu się wcisnąć. Ale w sprawach czytelnictwa optymizm bywa raczej złym doradcą. Wiele razy próbowano wyjaśnić, dlaczego polskie społeczeństwo cierpi na osobliwą książkofobię, z jakiej przyczyny odwraca się od zadrukowanych stron ze wstrętem. Ogólnie rzecz ujmując, nie jesteśmy przecież wybrakowani ani gorsi od innych – wiedzie nam się całkiem nieźle, żyjemy dłużej niż kiedyś, cieszymy się lepszym zdrowiem, mamy też o wiele więcej pieniędzy, choć oczywiście nie każdy i nie zawsze. Zwalanie winy na media czy internet to intelektualna łatwizna, podobnie zresztą jak oskarżenia kierowane pod adresem komunizmu, pod którego jarzmem czytano, nie da się ukryć, namiętnie i powszechnie. By tę tajemnicę z grubsza wyjaśnić, trzeba się solidnie cofnąć w czasie. Nie do wojny, nie do dwudziestolecia, nie do zaborów, nie do rozbiorów, ale wcześniej. Do lat sześćdziesiątych-siedemdziesiątych XVI stulecia, epoki Unii lubelskiej i Rzeczypospolitej Obojga Narodów, do Złotego Wieku, którego imperialne dokonania napawają nas owym szczególnym rodzajem dumy właściwym narodom, które kiedyś były wielkie, a teraz są co najwyżej średnie. Panuje zatem miłościwy Zygmunt II August (zwany też Žygimantasem Augustasem w innych kręgach językowych), a przez gdański port zaczynają wypływać w świat – głównie do Niderlandów – niezmierzone ilości zboża. Biznes to wielce opłacalny, eksport rośnie w stopniu wręcz niewyobrażalnym: od 1530 do 1557 o 400 proc., w ciągu następnych trzech dekad o kolejne 150 proc., by uzyskać apogeum w pierwszej połowie XVIII wieku, gdy wyniszczona Wojną Trzydziestoletnią Europa kupuje polskie zboże właściwie na pniu. Jaki to ma związek z czytelnictwem? Zasadniczy. Półtora wieku zbożowej hossy stworzyło gigantyczne magnackie fortuny, ale uniemożliwiło centralizację państwa, jednocześnie utrwalając system gospodarczy oparty na faktycznym niewolnictwie i podział społeczeństwa na dwie obce i wrogie sobie grupy, elitarną szlachtę i siłą przywiązanych do ziemi chłopów (mieszczan i tak musieliśmy sprowadzać z zagranicy). I tak to się toczyło przez kolejne trzysta lat. Trzysta lat to długo – i w zupełności wystarczyło, by Polacy, którzy są przecież w przeważającej większości chłopskimi synami i córkami, szczerze znienawidzili kulturę i obyczaje elit. Po II wojnie światowej najpierw przyszedł komunizm i jak walec rozjechał dawną strukturę społeczną, a potem kapitalizm, który zadbał o to, by wszyscy mogli się poczuć konsumentami i zyskali mniej lub bardziej iluzoryczną wolność wyboru. Wniosek z tego taki, że znów możemy zrzucić odpowiedzialność na wszeteczny Zachód – gdyby nie żarli chleba z naszego zboża, może czytalibyśmy więcej książek. ■

Piotr Kofta

Klęska urodzaju

Z

Nr 11 [258] listopad 2013


Jak lalka Barbie

Ż E N A D Y

książkę pisała

P ó Ł K A

23

Magdalena Mikołajczuk wieśnikami, nieudanych lekcji tańca, kolejce na poczcie kursów dla sekretarek czy pracy u denprzysłuchiwałam się tysty jest jak słuchanie akwizytora, który kiedyś rozmowie zamiast pokazywać garnki, czy co tam dwóch kobiet (siła ich ma do sprzedania, referuje historię progłosu nie pozwalała się nie przysłuchiducenta. Do rzeczy, do rzeczy – syczałam wać). Jedna narzekała na męża, z któprzez pierwsze czterdzieści stron, aż rym się właśnie rozwodzi – że kiedyś ją wreszcie nastąpiło pierwsze spotkanie nosił na rękach, a teraz zdradza z młodJenny i Paolo Gucciego. I zaczęła się bajszymi; że kiedyś kupował futra i biżuteka o Kopciuszku, nieco może zmodyfirię, a teraz ona musi te cacka spieniężać kowana, bo zajęty interesami książę nie na adwokata; że wprawdzie w łóżku zalatał jak głupi z jednym butem, tylko wsze im się dobrze układało, ale kiedyś czuwał nad produkcją milionów par, znalazła u niego viagrę; że córce złego a stopa Kopciuszka okazała się za szerosłowa na temat ojca nie mówi, ale przeka, by buty Gucci dobrze na niej leżały. cież nie będzie przed dzieckiem ukryNie wiemy, jak było z inteligencją bajkować, że tatuś sypia z pewną panią i to wego Kopciuszka, ale pustota Jenny wcale nie taką ładną. Gucci jest porażająca. Rozumiem, że Nie tylko ja nie wiedziałam, gdzie w świecie mody upiornie szczegółowe oczy i uszy podziać. Pół kolejki nerwoi częste opisy tego, w co kto był ubrany wo bawiło się iPhone’ami lub z chorosą jak powietrze, ale po co podkreślać bliwym zainteresowaniem wczytywało swój infantylizm także w sferze językow instrukcje wysyłania paczki ekspresoJenny Gucci wej, szczebiocząc o bluzeczkach, spódwej. Podobny poziom zażenowania Wojny rodziny Gucci niczkach i kozaczkach? Dalej jest jeszcze odczułam czytając książkę „Wojny roPrzeł. Konieczka Alka mądrzej. Wrażliwa Jenny jest zdziwiona, dziny Gucci” napisaną przez Jenny Pascal, Bielsko-Biała 2013 s. 352, ISBN 978-83-7642-179-7 że produkcja futer wiąże się z cierpieGucci, byłą żonę Paolo Gucciego ze niem zwierząt, seks traktuje wyłącznie słynnego klanu modowego. 29-letnia jako zabawę, która niestety się nieco skomplikowała z powodu Angielka wyszła za mąż za starszego o kilkanaście lat włoskiego AIDS, a jako zwolenniczka szczerości informuje siedmioletnią córmilionera i miała wszystko: drogie torebki, ciuchy i biżuterię, wykę, że jej ojciec poszedł do łóżka z niejaką Deirdre, po czym jest jazdy w luksusowe miejsca i możliwość rozwijania pasji wokalniesłychanie ubawiona reakcją dziewczynki, która uważa ten fakt nej. Kiedy urodziła dziecko, coś zaczęło się między małżonkami za obleśny nie dlatego, że się zdarzył, ale ponieważ Deirdre wcale psuć. Paolo dostawał napadów szału z byle powodu, aż doszło nie przypomina Claudii Schiffer. do koszmarnej wojny rozwodowej, w której Jenny została poO czym jest ta książka i po co powstała – nie wiem. Jeśli zbawiona jakichkolwiek pieniędzy, a jej mąż posunął się nawet o Kopciuszku, którego życie u boku księcia nie okazało się długie do zagłodzenia swoich rasowych koni, byle tylko postawić na i szczęśliwe, to ta wersja bajki jest równie nudna jak oryginał, za swoim. Tyle, jeśli chodzi o „fabułę”, która może być ciekawa albo to bohaterka – o wiele bardziej pusta i głupawa. Jeśli zaś „Wojdla brukowców albo dla fanatycznych wielbicieli marki Gucci. ny rodziny Gucci” miały być opowieścią o historii firmy, tarciach Może coś interesującego dałoby się wycisnąć z początków między ojcami, synami i kuzynami, rodzinnych zdradach, skanwspólnego życia Jenny i Paola, rzeczywiście będącego spełniedalach i tragediach z morderstwem włącznie – to już parę taniem marzeń nastolatki o byciu księżniczką. Tu jednak też litekich książek powstało, a na dwie z nich autorka powołuje się racka porażka, bo – po pierwsze – bohaterka jest karykaturalna w bibliografii. Jedyny powód powstania tej publikacji to zajak lalka Barbie, a po drugie – szczegóły i dłużyzny zabijają. Przepewne finanse. Powodu jej przeczytania nie znajduję. ■ dzieranie się przez opisy dorastania Jenny, jej konfliktów z ró-

W

Nr 11 [258] listopad 2013


K S I ą Ż K A

N U M E R U

24 kofag ten może wcale nie zawierać doczesnych szczątków Księcia Apostołów… Tak rozwija się wciągająca, acz nie pozbawiona wad (wynikających moim zdaniem z braku wprawy autora w posługiwaniu się formą powieści sensacyjnej) opowieść. Wykopaliska pod Konfesją św. Piotra podjęto na prośbę Piusa XII, odnajdując niszę z greckim napisem, który odczytano jako „Petros eni” czyli „Skała jest tutaj”. Znaleziono w niej kości mężczyzny pokryte resztkami kosztownej tkaniny. Pius XII, ogłaszając odnalezienie grobu Apostoła, wyciągnął wniosek nie do końca poparty danymi, pisze dziennikarz i watykaMarcin J. Witan nista, przywołując m.in. tezy członka Papieskiej Komisji Archeologii Sakralnej, Carla Carlettiego z roku 2008, głoszące, iż w obdjęcie z okładki tej książki obiegło świat; na tle głęboszarze wykopalisk pod ołtarzem bazyliki żaden z grobów nie poko granatowego nieba biała nitka pioruna uderza chodzi z I wieku. Najważniejsze jednak w tej materii są dla autow kopułę Bazyliki Świętego Piotra podczas burzy, jaka ra zapiski włoskiej mistyczki, Marii Valtorty, opublikowane na porozpętała się nad Rzymem 11 lutego tego roku. Kilka lecenie tegoż Piusa XII, ale nie zaaprobowane przez Święte Ofigodzin po ogłoszeniu abdykacji przez papieża Benedykta XVI. cjum (obecną Kongregację Doktryny Wiary)! W tym kontekście fotografia robi silne wrażenie. W latach czterdziestych ubiegłego wieku Valtorta, przykuta Znak z nieba? Ostrzeżenie? Przestroga? Wyraz gniewu Boga? do łóżka na skutek rany odniesionej w młodości, miała wizje saPytania nasuwały się same, gorzej z odpowiedziami. A Antonio mego Jezusa. Spisywała Jego opowieści o publicznej działalnoSocci miał już tytuł swojej pierwszej powieści. I pomysł odczytaści, męce i zmartwychwstaniu, pierwnia widowiskowego zjawiska przyrody szych latach młodego Kościoła. Ponad jak na pisarza przystało. Tytułowy czas 5000 stron. Socciego szczególnie zainteburzy to okres sede vacante po śmierci resowały te dotyczące św. Piotra. Cytuje papieża. najważniejsze z nich: Ciało mojego SzyWśród kardynałów szerzy się idea, któmona Piotra nie zaznało pokoju nawet po rą od dawna propagują media, lansują śmierci. Pokoju zaznał jego duch (…) EwanUnia Europejska i Stany Zjednoczone. (…) gelizując, przemierzył cały ówczesny świat. Kościół Katolicki to relikt przeszłości, (…) A po śmierci ciałem uświęcił podziemia Rzyswoimi skandalicznymi prawami, takimi mu. Mówię o tym dla twojego spokoju i spojak celibat, wywołuje tylko skandale i nadkoju tych, którzy szukają. użycia. Watykan jako jedyne niedemokratyczne państwo w Europie oraz papiestwo W posłowiu dziennikarz zaznacza, że w dotychczasowym stanie są nie do przychciałby, aby wraz z ukazaniem się książki na jęcia. Duża liczba purpuratów planuje wynowo podjęto wykopaliska w katakumbach bór kogoś, kto zwoła Sobór Watykański III, Marcelina i Piotra, mając na uwadze inforaby w mniej lub bardziej jawny sposób macje ze znajdujących się w Watykanie lipodważyć dogmat o nieomylności i unistów Valtorty. Tak jak czynią to bohaterowie wersalnym prymacie papieża. jego powieści. Pyta w niej, na ile ważna jest Antonio Socci Prymat ów opiera się, jak wiadomo, autentyczność relikwii Kefasa, czy ma znaCzas burzy. na słowach samego Jezusa, skierowaczenie gdzie dokładnie się znajdują, skoro Dramat czasu konklawe nych do Szymona, syna Jony: Ty jesteś KeTradycja i teksty Ojców Kościoła bez wątpliPrzeł. Lucyna Rodziewicz-Doktór fas, czyli Skała, i na tej skale zbuduję mój wości sytuują je w Rzymie? W końcu Pius XII Wydawnictwo AA, Kraków 2013 Kościół. Ponad miliard katolików na Ziepytany na zakończenie Roku Świętego s. 272, ISBN 978-83-7864-224-4 mi wie, że chodzi o wiarę, oddanie, 1950, czy odnaleziony grób zawiera kości a przede wszystkim miłość Piotra, ale przecież nie tylko. Miejsce Piotra odpowiedział: Nie można z całą pewnością powiedzieć, że tak, śmierci i pochówku Rybaka z Galilei stało się wszakże kamieniem co jednak jest bez znaczenia dla grobu jako rzeczywistości historycznej. węgielnym chrystusowego Kościoła, chcianym przez Niego funKościół Chrystusowy przetrwa każdy czas burzy, wstrząsów damentem budowli i Budowli zarazem, niepojętej, zatem par i niepokojów. Obiecał nam to Pan. Zasadnicze znaczenie ma jedexcellence, tajemniczej rzeczywistości, wspólnoty ludzi wierząnak to – przekonuje Antonio Socci – by nie przestał opierać się cych w Zmartwychwstałego Zbawiciela, wspólnoty sięgającej na Skale-Piotrze i jego następcach, gwarantach i strażnikach poza bramy śmierci. prawdziwego depozytu wiary chrystusowej, a także ofiary setek Dlatego tak ważne było, po raz pierwszy w historii, wystatysięcy męczenników, jej świadków, których kości wypełniają wienie na widok publiczny sarkofagu z kośćmi Kefasa, podczas ossuaria i katakumby Wiecznego Miasta. uroczystego zakończenia Roku Wiary w Watykanie. W książce Śp. o. Joachim Badeni, mądry mnich, mawiał, że Kościół KatoSocciego jednak do kardynałów dochodzi wiadomość, że sarlicki jest jak whisky on the rock – esencja na skale. ■

Esencja na skale Z

Nr 11 [258] listopad 2013


N O W A

K S I ą Ż K A

25

Mo Yan

Bum! Przeł. Agnieszka Walulik Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2013 s. 524, 978-83-280-0832-8

Copyright © 2003, Mo Yan All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIII Copyright © for the Polish translation by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIII Wydanie I, Warszawa Przekład: Agnieszka Walulik

Bum!

Mo Yan

Trzeci wystrzał Tego dnia na dworze zawodził północny wiatr. Ogień w piecu skarżył się głośno, a dolna część żelaznego komina rozgrzała się do czerwoności. Szarobiałe drobinki metalu zaczynały odpryskiwać. Szron na ścianach zmieniał się w połyskliwe krople wody, które zbierały się na gipsie, jakby chciały spłynąć, lecz nie mogły. Odmrożenia na moich rękach i nogach zaczęły mrowić, a z przemarzniętych uszu wypływał żółtawy płyn – rozmrażanie się to doprawdy nic przyjemnego. Matka wzięła mały garnek i ugotowała w nim trochę kaszki z mąki kukurydzianej, po czym wybrała marynowaną rzepę ze stojącego za oknem dzbana z piklami i podzieliła ją na dwa. Mnie dała większą część, a sobie mniejszą. Tak wyglądało całe nasze śniadanie. Wiedziałem, że matka miała w banku co najmniej trzy tysiące juanów, a Shen Gang, który sprzedawał grillowane mięso, pożyczył od nas jeszcze dwa, na dwadzieścia procent miesięcznie. Była to straszna lichwa, a odsetki ciągle się odkładały. Tyle pieniędzy, a tak się żywiliśmy – miałem o to wielki żal. Byłem jednak tylko dziesięcioletnim chłopcem i moje zdanie się nie liczyło. Od czasu do czasu się skarżyłem, ale wtedy matka rzucała mi tylko zbolałe spojrzenie, a potem krzyczała, żem głupi i nic nie rozumiem. Mówiła, że oszczędza na wszystkim właśnie przez wzgląd na mnie, że dla mnie wybudowała dom, dla mnie chciała kupić ciężarówkę, a niedługo znajdzie mi żonę. Potem zaś dodawała jeszcze: – Synku, ten twój pozbawiony sumienia ojciec porzucił nas oboje. Musimy mu pokazać, pokazać wszystkim w wiosce, że bez niego żyje nam się o wiele lepiej!

Nr 11 [258] listopad 2013


N O W A

K S I ą Ż K A

26 Pouczała mnie jeszcze, że jej ojciec, czyli mój dziadek, mawiał w przeszłości nie raz, iż ludzkie usta są jak korytarz – czy się je rybę, czy wyschnięte warzywo, jak wyjdą z tego korytarza, wyglądać będą tak samo. Rozpieszczać można muły i konie, ale nie siebie – jeśli chce się dobrze żyć, trzeba toczyć walkę z własnym podniebieniem. Dostrzegałem w jej słowach jakiś sens – gdybyśmy przez te pięć lat po odejściu ojca ciągle tylko jedli i pili, na pewno nie mielibyśmy teraz tego wielkiego domu. A mieszkanie w krytej gałęziami chałupie – co komu po tym, nawet jak ma pełny żołądek? Jej teoria była dokładnym przeciwieństwem teorii ojca. On na pewno powiedziałby: na co komu mieszkanie nawet w wielkim wieżowcu, jeśli musi się żywić tylko zwiędłymi warzywami? Ca-

Ludzkie usta są jak korytarz – czy się je rybę, czy wyschnięte warzywo, jak wyjdą z tego korytarza, wyglądać będą tak samo

łym sercem popierałem poglądy ojca – przeciw poglądom matki protestowałem zaś, tupiąc głośno nogami. Miałem nadzieję, że ojciec wróci i mnie ze sobą zabierze – potem mógłby mnie nawet odesłać z powrotem, o ile najpierw nakarmiłby mnie całą toną boczku! On jednak dbał tylko o to, żeby samemu najeść się do syta z ciotką Dziką Mulicą, a o mnie zupełnie już nie pamiętał. Po zjedzeniu kaszki wylizaliśmy miski do czysta, tak dokładnie, że nie trzeba było ich nawet myć. Potem matka zabrała mnie na podwórko i zaczęła pakować towary do naczepy starego dwukołowego traktorka. Traktorek ten należał niegdyś do rodziny Lan, a na żelaznych uchwytach nadal widać było wyraźne ślady po wielkich łapskach Lao Lana. Opony były łyse, tłok i cylinder mocno zużyte, a zawór się nie domykał, jak u starca chorego na serce i w dodatku na zapalenie oskrzeli. Kiedy uruchomiło się silnik, z rury wydobywał się czarny dym, olej zaczynał cieknąć i słychać było dziwny odgłos, coś pomiędzy kaszlem a kichnięciem. Lao Lan zawsze był szczodry, a jeszcze bardziej w ostatnich latach, odkąd wzbogacił się na handlu tłoczonym wodą mięsem. Wynalazł on naukową metodę wtłaczania wody w arterie zarżniętych zwierząt przy użyciu pompy ciśnieniowej. Metoda ta pozwalała napełnić stukilowe prosię wiadrem wody, podczas gdy sposobem tradycyjnym na całą krowę zużywało się zaledwie pół wiadra. Ciekawe, ile naszej wiejskiej wody kupili w sumie za cenę mięsa ci ge-

Nr 11 [258] listopad 2013

nialni mieszkańcy miast? Gdyby to przeliczyć, pewnie wyszłaby niezła sumka. Lao Lan miał zaokrąglony brzuch, zdrową cerę i tubalny głos. Jednym słowem znakomicie nadawał się na urzędnika. Było to też zgodne z jego rodzinnymi tradycjami. Kiedy został sołtysem, nie namyślając się wiele, przekazał swoją metodę tłoczenia wody wszystkim w wiosce, zapoczątkowując epokę zamożności. Niektórzy go przeklinali, inni atakowali w rozlepianych ulotkach głoszących, że to kontratak warstwy ziemiańskiej, próbującej obalić u nas rządy proletariatu. Ale i tak nikt ich nie słuchał. Sam Lao Lan zaś wołał przez wioskowy megafon: „Smok rodzi smoka, feniks – feniksa, a myszy tylko ryją nory w ziemi!”. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że Lao Lan był w istocie jak mądry nauczyciel sztuk walki, który nigdy nie przekazuje uczniom wszystkich swoich sekretów – musi zostawić sobie w zanadrzu jakąś sztuczkę. Sprzedawane przez niego mięso było tłoczone wodą tak samo, jak u innych, lecz wyróżniało się pięknym połyskiem oraz zapachem i nawet po dwóch dniach w pełnym słońcu nie gniło i nie rozkładało się, natomiast kiedy pozostałym nie udało się sprzedać mięsa zaraz pierwszego dnia, od razu zaczynało śmierdzieć i lęgły się w nim robaki. Lao Lan nie musiał więc opuszczać cen w obawie, że nie sprzeda towaru, a zresztą jego mięso prezentowało się tak pięknie, że ten problem w ogóle dla niego nie istniał. Ojciec powiedział mi kiedyś, że Lao Lan tłoczy swoje mięso nie zwykłą wodą, a formaldehydem. Potem, kiedy stosunki pomiędzy naszymi rodzinami się poprawiły, Lao Lan wyjawił nam, że sam formaldehyd również by nie wystarczył – jeśli chce się zachować kolor, to po natłoczeniu należy przez trzy godziny wędzić mięso w siarce. Do świątyni wpada gwałtownie kobieta z głową zakrytą ceglastoczerwoną kurteczką, przerywając moją opowieść. Jej pojawienie się przypomina mi o tamtej drugiej kobiecie, która jeszcze niedawno leżała w wyrwie muru. Gdzie ona się podziała? Może ta kobieta w czerwieni, która właśnie wbiegła do środka, to jej inne wcielenie? Po wejściu ściąga kurtkę i kiwa przepraszająco głową w naszym kierunku. Jej usta są sinofioletowe, jej twarz blada, skórę pokrywają szarobiałe plamy, jak u oskubanego z piór kurczaka. Jej oczy lśnią zimnym blaskiem koloru deszczu. Domyślam się, że jest przemarznięta do szpiku kości, a także śmiertelnie wystraszona. Gdyby nawet chciała coś powiedzieć, nie byłaby w stanie. Umysł ma jednak jasny i bystry. Odzienie, którym się nakryła, to tania podróbka słabej jakości. Na podłogę kapie z niego zabarwiona na czerwono woda – zupełnie jak krew. Kobieta, krew, pioruny, gromy – łączy się tu tyle tabu, że naprawdę powinniśmy ją prze-


Usta zawistnej kobiety niewiele się różnią od dupy, a jej mowa – od pierdów

dze wyobraźni, choć moje oczy nadal mimowolnie wędrują w kierunku jej ciała. Kobieta odwróciła już głowę, opiera się lewym ramieniem o próg i patrzy na lejący deszcz. Kurtka w jej prawej ręce wygląda jak zdjęte z lisa futro. – Mistrzu... – zaczynam mówić dalej. Przy dodatkowej słuchaczce mój głos brzmi bardzo nienaturalnie...

Ojciec i Lao Lan wdali się kiedyś w potworną bójkę. Lao Lan złamał ojcu mały palec, a ojciec odgryzł mu pół ucha. Ten incydent napsuł wiele krwi między naszymi rodzinami, lecz po ucieczce ojca z Dziką Mulicą matka niespodziewanie zaprzyjaźniła się z Lao Lanem, który odsprzedał jej swój stary ogrodowy traktorek za cenę złomu. Mało tego – cierpliwie nauczył ją go prowadzić. Oczywiście języki plotkarek natychmiast poszły w ruch i po wiosce zaczęły krążyć pogłoski, że Lao Lan próbuje wkraść się w łaski mojej matki. Ja jednak klnę się na swój synowski honor – przez wzgląd na ojca, gdziekolwiek się znajdował – że wszystko to bujda na resorach – zazdrosne były, że matka nauczyła się prowadzić traktorek, i tyle. Usta zawistnej kobiety niewiele się różnią od dupy, a jej mowa – od pierdów. Lao Lan był przecież sołtysem, pieniędzy miał jak lodu, przewyższał nas wszystkich i często jeździł do miasta wspaniałą wielką furgonetką, żeby sprzedawać mięso – naoglądał się więc kobiet wszelkiego rodzaju. Jemu miałby się podobać ktoś taki jak moja matka, z jej skołtunionymi włosami, brudną twarzą i znoszonymi ubraniami? Pamiętam doskonale, jak uczył ją prowadzić na wioskowym klepisku – to również miało miejsce w zimowy poranek, czerwone słońce dopiero co podniosło się zza horyzontu, a na stogach siana przy placu połyskiwał różowo szron. Na murze obok stał czerwony kogut i piał wniebogłosy, wyciągając szyję. W wiosce rozlegały się jeden za drugim przedśmiertne kwiki świń, z kominów po kolei zaczynał unosić się mlecznobiały dym. Ze stacji ruszył pociąg i odjechał szybko w kierunku wschodzącego słońca. Matka ubrana była w wielką, ziemistożółtą kurtkę, którą zostawił po sobie ojciec, przewiązaną w pasie czerwonym kablem. Siedziała w fotelu kierowcy z wyciągniętymi sztywno rękami, w których ściskała kierownicę. Lao Lan siedział za nią, na krawędzi przyczepy, z rozkraczonymi nogami i rozłożonymi rękami, a dłonie trzymał na ściskających kierownicę dłoniach matki. To mi dopiero nauka jazdy! I z przodu, i z tyłu wyglądało to tak, jakby ją obejmował. Matka co prawda ubrana była jak dworcowy robotnik od załadunku i nie miała w sobie ani odrobiny kobiecości, lecz przecież mimo wszystko była kobietą, więc oczywiście wioskowe baby natychmiast zazieleniły się z zazdrości, a i niektórym mężczyznom roiły się w głowie różne przypuszczenia. Lao Lan był bogaty i wpływowy, a do tego nie ukrywał wcale pociągu do kobiet. W wiosce niewiele było ładnych dziewczyn, które nie robiłyby do niego słodkich oczu. Jemu zaś było wszystko jedno, co o nim mówią. Matka jednak była porzuconą mężatką, a takim kobietom łatwo trafić na języki, toteż powinna była bardziej uważać i nie dawać ludziom po-

Nr 11 [258] listopad 2013

N O W A

gonić. Mimo to wielki mnich siedzi i medytuje z zamkniętymi oczami, bardziej niewzruszony niż stojący za jego plecami posąg Końskiego Bóstwa. Jeśli zaś chodzi o mnie, to przecież nie miałbym serca wypędzać takiej kształtnej, młodej panienki na deszcz i burzę. Nie wspominając już o tym, że drzwi świątyni są otwarte na oścież, każdy może wejść – jakie mam prawo ją wyganiać? Kobieta odwraca się do nas plecami i wystawia ręce na zewnątrz, po czym odchylając głowę od deszczu, wyciska kurteczkę, z której płyną na ziemię strumyki czerwonej wody, mieszające się z wodą na ziemi. Kolor utrzymuje się przez chwilę, po czym rozpływa się i znika. Od dawna już tak nie lało. Grafitowe strugi spływającego z okapów deszczu są jak wodospady, a z daleka dobiegają dźwięki potężnych gromów, jakby tętent galopujących koni. Świątynka drży w posadach. Wyrwane ze snu nietoperze skrzeczą przestraszone. Przez dach zaczyna przeciekać woda – kap, kap, kap – taki odgłos wydają wpadające do miedzianej miski mnicha krople. Kobieta wyżyma kurtkę, odwraca się z powrotem i znowu kiwa w naszą stronę przepraszająco. Jej usta poruszają się kilka razy i dobiega z nich jakiś dźwięk, słaby niczym bzyczenie komara. Spoglądam na jej spuchnięte fioletowe wargi. Wyglądają jak przejrzałe winogrona – to bardzo wyzywający kolor, jeszcze bardziej niż u dziewczyn, które stoją w miastach pod latarniami, poruszając zmysłowo nogami i paląc papierosy. Dostrzegam białą bieliznę, która przylega do jej ciała i uwydatnia wszystkie kształty. Jędrne piersi, jak twarde od zimna gruszki. W tej chwili muszą być zimne jak lód. Myślę sobie, że gdybym tylko mógł – a jakże pragnąłbym móc! – pomógłbym jej ściągnąć te przemoczone ubrania i wsadziłbym ją do wanny z gorącą wodą, żeby wymoczyła się i umyła porządnie. Potem ubrałbym ją w wielką, suchą piżamę, ułożył na mięciutkiej kanapie, zaparzyłbym gorącej herbaty, najlepiej czarnej, z dodatkiem mleka, i dał gorącą bułkę, żeby najadła się i napiła do syta, a potem zapakowałbym ją do łóżka... Nagle słyszę westchnienie mnicha i natychmiast powściągam wo-

K S I ą Ż K A

27


N O W A

K S I ą Ż K A

28 wodów do plotek – ona tymczasem niespodziewanie pozwoliła Lao Lanowi w ten sposób udzielać sobie lekcji jazdy. Mogłem to wytłumaczyć jedynie tym, że żądza nauki zaćmiła jej umysł. Silnik traktorka warczał ogłuszająco, z chłodnicy leciały kłęby pary, z rury wydechowej unosił się czarny, tłusty dym – miało się wrażenie, że maszyna zaraz ochrypnie, ale mimo to chodziła żwawo. Kręciła zrywami kółka po placyku, niosąc na grzbiecie matkę i Lao Lana, jak poganiany cielak. Na bladej twarzy matki pojawiły się dwie czerwone plamy, a jej uszy zaczerwieniły się jak grzebień

Ojciec powiedział mi kiedyś, że Lao Lan tłoczy swoje mięso nie zwykłą wodą, a formaldehydem. Potem (...) Lao Lan wyjawił nam, że sam formaldehyd również by nie wystarczył – jeśli chce się zachować kolor, to po natłoczeniu należy przez trzy godziny wędzić mięso w siarce

koguta. Ranek był okropnie mroźny, pogoda sucha i bezwietrzna. Krew w moim ciele krążyła niemrawo, a we wszystkich kończynach czułem mrowienie, jakby podrapał mnie kot. Po twarzy matki spływał jednak pot, a z jej włosów unosiła się para. Nigdy przedtem nie miała do czynienia z maszynami, więc prowadzenie pojazdu – nawet jeśli był to najprostszy traktorek – musiało być dla niej czymś ogromnie ekscytującym i podniecającym, bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że pociła się w taki mróz? W jej oczach ujrzałem dziwny, piękny blask – nie widziałem, żeby tak błyszczały, od kiedy zostawił nas ojciec. Traktorek wykręcił już na placu kilkanaście kółek, kiedy nagle Lao Lan zeskoczył na ziemię. Mimo pokaźnej tuszy uczynił to bardzo zręcznie. Gdy tylko go zabrakło, matka natychmiast się spięła, odwróciła głowę i zaczęła się za nim rozglądać, traktorek zaś pomknął prosto do biegnącego obok placyku rowu. – Skręcasz! I skręcasz! – zawołał głośno Lao Lan. Matka zacisnęła zęby, aż żyły jej wyszły na szyi, i w ostatnim momencie, akurat kiedy traktorek już, już miał się wpakować do rowu, udało jej się zmienić kierunek. Lao Lan stał na środku klepiska i obracał się wkoło, nie odrywając od niej wzroku, jakby między jej talią a jego ręką rozciągał się niewidzialny sznur. – Oczy przed siebie! – upominał ją głośno. – Nie patrz na koła, przecież nie odpadną! Na ręce też nie, szorstkie jak papier ścierny, nie ma się na co gapić! Tak, dokładnie tak, jakbyś jechała na rowerze... A nie mówiłem – nawet jakby zaprząc do tego traktora maciorę,

Nr 11 [258] listopad 2013

potrafiłaby poprowadzić go w kółko, a co dopiero dorosły człowiek! Dodaj gazu, czego się boisz? Wszystkie cholerne maszyny są takie same, nie pozwalaj im się panoszyć, najlepiej traktować toto jak złom, im bardziej się nad nią trzęsiesz, tym więcej z nią kłopotów. Tak, właśnie tak, świetnie! Możesz go sama poprowadzić do domu. Przyszłość rolnictwa kryje się w mechanizacji. Wiesz, kto to powiedział, mały bękarciku? – Lao Lan przyszpilił mnie nagle spojrzeniem. Ociągałem się z odpowiedzią, bo było naprawdę zimno i usta prawie mi zdrętwiały. – No dobra, to jedź już! – powiedział znowu Lao Lan do matki. – A że jesteś samotną kobietą z dzieckiem, to pieniądze oddasz mi za trzy miesiące. Matka zeskoczyła z traktorka i nogi się pod nią ugięły, mało co nie straciła równowagi, lecz Lao Lan w porę wyciągnął ramię i ją podtrzymał, mówiąc przy tym: – Uważaj, siostrzyczko! Matka zaczerwieniła się, jakby chciała podziękować, lecz stała tylko z otwartymi ustami i w końcu nic z siebie nie wydusiła. Ten niespodziewany uśmiech losu niemal odebrał jej mowę. Już od kilku tygodni chciała kupić ten traktorek. Przekazała nawet wiadomość przez wioskowego urzędnika, pana Gao, lecz nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Nawet ja, choć byłem przecież dzieckiem, wiedziałem, że w tej sprawie nie ma co liczyć na powodzenie – przecież ojciec odgryzł Lao Lanowi pół ucha, oszpecił go na całe życie, a ten miałby nam jeszcze sprzedawać swój pojazd? Na jego miejscu powiedziałbym: „Rodzinie Luo Tonga zachciało się kupić mój traktorek? Ha! Prędzej wjechałbym nim do jeziora, niech sczeźnie!”. A tymczasem w momencie, kiedy straciliśmy już całą nadzieję, dostaliśmy wiadomość od pana Gao, że Lao Lan obiecał sprzedać nam pojazd za cenę złomu i kazał przyjść następnego ranka na klepisko po odbiór. Pan Gao powiedział jeszcze, że Lao Lan stwierdził, iż jako sołtys ma obowiązek pomagać wieśniakom i że osobiście nauczy matkę prowadzić. Oboje byliśmy tak podekscytowani, że nie mogliśmy zasnąć. Matka przez długi czas wychwalała Lao Lana, a potem zwymyślała jeszcze ojca i na koniec obrzuciła stertą wyzwisk Dziką Mulicę. Dopiero z jej krzyków dowiedziałem się, że to właśnie Dzika Mulica była przyczyną tej okropnej bójki między ojcem a Lao Lanem. Pamiętałem jeszcze dobrze ów incydent – wtedy bowiem również był poranek, tylko pora roku inna, bo miało to miejsce wczesnym latem. Kobieta ma ogromne oczy, a w kąciku ust czarną brodawkę o wyglądzie kijanki, z której wyrasta ciemnoczerwony włos. Mam wrażenie, że w jej wzroku jest coś dziwnego, w jej oczach czai się wyraz szaleństwa. Ubranie nadal trzyma w ręce, lecz od czasu do czasu potrząsa


N O W A

zaczyna błądzić w moją stronę, a jej usta – zaciśnięte, od kiedy się pojawiła – rozchylają się lekko i błyskają w nich zęby. Mają lekko żółtawą barwę i są niezbyt równe, ale wyglądają na bardzo mocne. Brwi ma gęste, niemal zrośnięte, i wąsko rozstawione, podobnie jak oczy. Nadają jej one niezwykle energiczny wyraz, trochę jak u nie-Chinki. Czy to celowo, czy też nieświadomie poprawia przyklejone do pośladków spodnie, lecz gdy tylko odsuwa rękę, materiał z powrotem przywiera do ciała. Współczuję jej dyskomfortu, ale wiem, że nic na to nie poradzę. Gdybym był gospodarzem tej świątyni, w ogóle nie przejmowałbym się zasadami i kazałbym jej iść do tylnego pomieszczenia, żeby się przebrała. O, dałbym jej na zmianę szaty wielkiego mnicha, a jej własne ubranie kazałbym powiesić na wezgłowiu jego łóżka. Lecz czy by się na to zgodził? Nagle kobieta marszczy nos i ściąga brwi, po czym kicha donośnie. – Jeśli chciałaby pani coś zrobić, proszę się nie krępować – odzywa się mnich, nie otwierając oczu. Kobieta skłania się przed nim głęboko, po czym uśmiecha do mnie wesoło i trzymając w ręce swoją kurteczkę, znika za posągiem Końskiego Bóstwa. ■ Fot. Bengt Nyman, Wikimedia Commons

nim tak, że wydaje szeleszczący odgłos. Deszcz wciąż zacina z dworu do środka, tak że cała ocieka wodą, a wokół jej stóp uformowała się kałuża. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że jest bosa. Ma wielkie stopy, co najmniej rozmiar czterdzieści – zupełnie nie przystają do reszty jej ciała. Do pięt przyczepiło się kilka liści, a mokre od deszczu palce pobielały z zimna. Ciągnę swoją opowieść, a jednocześnie próbuję zgadnąć, skąd się tu wzięła. W taką pogodę, w taki dzień – dziewczyna z takimi jędrnymi piersiami? Bo kto przecież przyszedłby specjalnie do tej małej świątynki na zupełnym odludziu? W dodatku jest to miejsce, w którym oddaje się cześć bóstwom słynącym ze sprawności seksualnej i pogardzanym w dawnych czasach przez intelektualistów jako „bóstwa zepsucia”! Mam wiele wątpliwości, ale mimo wszystko w moim sercu zaczynają się budzić cieplejsze uczucia. Mam wielką ochotę podejść do niej, przywitać się, objąć ją ramionami, lecz przecież siedzi przy mnie wielki mnich i jest to moja jedyna, z trudem wywalczona okazja, by uprosić go, żeby został moim mistrzem, bo po to przecież nawijam o swojej przeszłości. Kobieta chyba zorientowała się w moich uczuciach, bo jej wzrok

K S I ą Ż K A

29

Mo Yan (ur. w 1955 roku w prowincji Szantung) – chiński pisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla w 2012 roku. W czasie rewolucji kulturalnej pracował w tłoczni oleju. W wieku dwudziestu lat wstąpił do Chińskiej Armii ludowo-Wyzwoleńczej. Pisać zaczął w 1981 roku, a trzy lata później został wykładowcą na wydziale literatury w szkole wojskowej, a następnie uzyskał doktorat za pracę o twórczości lu Xuna. Zanim w 2000 roku Akademia Szwedzka przyznała literacką Nagrodę Nobla Gao Xingjianowi, Mo Yan był uważany przez znawców chińskiej literatury za najpoważniejszego kandydata do tego tytułu. Adaptacja jego powieści „Klan czerwonego sorga” była reżyserskim debiutem Zhanga Yimou („Czerwone sorgo”), od tego filmu zaczęła się także kariera Gong li. (za Wikipedia.com)

Nr 11 [258] listopad 2013


R E C E N Z J E

30 Dean Karnazes

Ultramaratończyk. Poza granicami wytrzymałości Przeł. Piotr Cieślak Galaktyka, Łódź 2013 s. 208, ISBN 978-83-7579-280-5

N

ienawidzę tego i w zasadzie nigdy tego nie robię. Ale z myślą o czytelnikach, dla których tematyka ultra wysiłków jest obca i nawet przebiegnięcie dziesięciu kilometrów wydaje im się nadludzkim wyczynem, zmuszę się i przepiszę notkę, jaka zdobi jedno ze skrzydełek fantastycznej autobiografii, jaka niedawno ukazała się nakładem rozpieszczającej nas pod tym względem łódzkiej Galaktyki: w 2004 roku Dean Karnazes wygrał ultramaraton Badwater w Dolinie Śmierci, zwany najtrudniejszym biegiem na świecie. W blisko 50-stopniowym upale pokonał dystans 217 km w ciągu 27 godzin i 22 minut. (…) w 2005 roku w ciągu trzech bezsennych dni i nocy pokonał nieprzerwanym biegiem dystans 563 kilometrów a w 2011 roku przebiegł 4820 kilometrów od wybrzeża Kalifornii do Nowego Jorku, biegnąc średnio 65-80 km dziennie. O, i to tyle na temat autora i jego pasji. Słowo „wariat” chyba najlepiej do niego pasuje. Ileż trzeba poświęcić czasu na treningi, dzięki którym uda się pokonać takie dystanse? Bez względu na długość samego biegu! Jak trudnych należy dokonywać wyborów – tych codziennych – miotając się między pracą, życiem rodzinnym i właśnie treningami… To nierzadko znacznie większa sztuka niż same zawody. Podziwiam ludzi takich jak Dean Karnazes, jednocześnie współczując ich rodzinom. Z lektury książki wiemy jednak, że rodzina autora stała za nim murem, przymykając oko na pasję, której tak wiele poświęcił. Kto wie, czy nie większe uznanie należy się właśnie tym wszystkim matkom, żonom i dzieciom, bez których nie byłoby tych wszystkich wspaniałych supermenów. [kf] Robert Penn

Przepis na rower Przeł. Jacek Żuławnik Galaktyka, Łódź 2013 s. 230, ISBN 978-83-7579-234-8

F

ascynująca, napisana z nieskrywanym podziwem, wyprawa w przeszłość będąca hołdem złożonym najznakomitszym ze stworzonych przez człowieka pojazdów. „Przepis na rower” Roberta Penna – pasjonata dwóch kółek, na których pokonał czterdzieści krajów na pięciu kontynentach – to swoista historia bicykla. Kolejne rozdziały zostały poświęcone poszczególnym jego komponentom – ramie, układowi kierowniczemu, napędowi, kołom oraz siodełku. Wszystkie opisane zarówno z punktu widzenia ich ewolucji, jak i istoty działania czyli udziału w powstaniu efektu finalnego, jakim jest przemieszczanie się pojazdu, wraz z dosiadającym go kierowcą oczywiście. Oto, czego m.in. dowiedziałem się z książki Penna: Z czysto fizjologicznego punktu widzenia jest tak, że maksymalną siłę z pracy mięśni uzyskujemy wówczas, gdy używamy ich w sposób cy-

Nr 11 [258] listopad 2013

kliczny i dajemy odpocząć sześć razy dłużej, niż trwała praca. Ma to związek z krążeniem krwi. Kiedy jedziemy rowerem, wyposażonym w zwykłe pedały korby, stopami naciskamy na pedał jedynie przez pewną część jego obrotu, mniej więcej sześćdziesiąt stopni. Przez resztę obrotu, czyli trzysta stopni, podstawowe mięśnie nóg – ścięgna podkolanowe i mięśnie czworogłowe – odpoczywają i są w stanie przyjąć krew niosącą świeże zapasy energii. Pedałowanie wpasowuje się zatem niemal idealnie w optymalny stosunek pracy mięśni do czasu odpoczynku. To jeden z głównych powodów, dla których rower tak wydajnie wykorzystuje siłę naszych mięśni. Niby nic takiego. Owa cykliczność wspólna jest także dla takich aktywności jak pływanie czy znacznie bardziej prozaiczne chodzenie i bieganie. Ale warto sobie czasem tę prozaiczność uzmysłowić. [kf] Simon Kuper

Futbol w cieniu Holokaustu Przeł. Łukasz Golowanow Wiatr od morza,

T

rudna i zastanawiająca lektura. Niejednokrotnie każąca zamknąć książkę, przymknąć powieki, wziąć głęboki oddech i… przemyśleć. Autor jest brytyjskim dziennikarzem sportowym żydowskiego pochodzenia. Jako chłopak przeniósł się z rodziną do Holandii, gdzie spędził trzydzieści lat. Książka, która dzisiaj trafia do polskiego czytelnika, pokazuje nieoczywistość historii i zupełnie zdumiewające wydarzenia dziejące się niejako na zapleczu eksplodujących bomb, przesuwającego się frontu, toczonych w zaciszu decydenckich gabinetów negocjacji czy wreszcie dokonywanych mniej lub bardziej w ukryciu straszliwych zbrodni (piłka toczyła się po murawie, cokolwiek się działo). Najciekawiej czyta się ją, gdy Simon Kuper analizuje związki najsłynniejszego klubu piłkarskiego w Holandii z żydowską społecznością Amsterdamu (była w nim szczególnie liczna, bo w trzynastej części), wojenne i powojenne losy związanych z nim ludzi – także w kontekście Holocaustu… (…) Jeśli nie było wśród członków Ajaksu zgonów, które trzeba by opłakiwać, to tylko dlatego, że Żydów usunięto z klubu w 1941 roku, zatem kiedy ginęli w komorach gazowych obozów koncentracyjnych, nie byli już członkami Ajaksu. To skandal, że klub tej rangi pozwala sobie na firmowanie takich bredni, pisze Kuper, odnosząc się do jednej z publikacji wydanych na 95-lecie klubu. Książka daleka jest jednak od jednostronności (Wojna Ajaksu była zarówno dzielniejsza, jak i mroczniejsza, niż dziś przyznaje sam klub). Pisze w niej dalej Kuper, że przynależność Żydów do klubu – bądź, co bądź gojowskiego – uratowała w latach wojennych wielu z nich. Tym, którzy wtedy sprzedawali pomarańcze w Dzielnicy Żydowskiej, a grając w żydowskich klubach znali tylko Żydów, było bowiem znacznie trudniej – bez znajomości i zaplecza. W mieście, które straciło osiemdziesiąt procent swoich Żydów, ci związani z Ajaksem najwyraźniej poradzili sobie nadzwyczaj dobrze. (…) Ajax – nie jako klub, ale jako nieformalna siatka – ratował ludzi, a Żydzi nie byli jedynymi beneficjentami. Barwy klubowe stały bowiem pond wszelkie inne przynależności.


Praca Kupera zaczyna się jednak przedmową adresowaną specjalnie do polskiego czytelnika. Jest to, niestety, po którym trudno liczyć na dobre samopoczucie… Za inspirację podziękujmy kibolom. [kf] J.D. Landis

Dagny. Życie i śmierć Wydawnictwo Bukowy Las, Wrocław 2013 s. 436, ISBN 978-83-62478-56-9

O

gnistowłosa, norweska piękność. Hipnotyzująca, zastanawiająca, wyrazista. Nie było takich, którzy pozostaliby obojętni na jej pełen magnetyzmu urok. Dagny Juel Przybyszewska – muza berlińskich artystów i krakowskiej bohemy, żona Stanisława Przybyszewskiego. Wyzwolona, niezależna, inteligentna, pełna sprzeczności. Była jak marzenie, za którym biegnie się na oślep, byle złapać, byle schwycić choć na chwilę... Nawet jeśli to bieg nad przepaścią. Ryzykowny. Ale i owo marzenie nie może się czuć bezpieczne, bo jak ktoś już złapie choć rąbek, może pociągnąć je w przepaść, samemu spadając. I tak też było z Dagny. Związek z Przybyszewskim stanowił oś jej życia. A że Przybyszewski, jak czytamy w „Dagny. Życie i śmierć”, charyzmatyczny, niezwykły artysta, dla kobiet, które lgnęły do niego jak ćmy do światła, był okrutny i toksyczny, to i Dagny wplątana w tę pajęczynę miłości ryzykowała, z każdym dniem więcej. Nie ma co skrywać – Stanisław był narkomanem, alkoholikiem, nie dbał ani o swoje dzieci, z różnych z resztą związków, ani o partnerki. „Dagny. Życie i śmierć” to książka mającą dość specyficzną formę – złudną dla czytelnika. Narrator każe nam wierzyć, że historię tę pisze Władysław Emeryk, zapatrzony w Przybyszewskiego powiernik jego żony. Świetna warstwa językowa powieści, ciekawie skonstruowana fabuła i plastyczne, realistyczne opisy sprawiają, że wciąga jak narkotyk, otumania jak zielona wróżka i kończy się – jak na takie przygody przystało, pozostawiając po sobie wrażenie przejmującego mroku i poczucie dramatu. Powieść J.D. Landisa fascynuje jak jej bohaterka. Warto sięgnąć po tę pozycję, by odkryć 34-letnie życie niezwykłej kobiety uwikłanej w równie niezwykły świat. [uw] Dan Brown

Inferno Przeł. Robert J. Szmidt Sonia Draga, Katowice 2013 s. 591, ISBN 978-83- 7508-712-3

N

ie znam żadnych recenzji tej książki – ani polskich, ani obcych. Nie szukałem ich, ale też nie wpadło mi nic w oko – zwykle kolejny tytuł okrzyczanego autora przykuwa uwagę mediów, tym razem jednak chyba postanowiły one go olać. Czemu dziwić się nie sposób, bo w plebiscycie na najbardziej zbędną książkę roku „Inferno” ma u mnie pozycję pierwszą. Nie wiem czemu, ale Brown pisze bez ikry. Ma świetny pomysł, mało tego – teza, jaką stawia jego szwarc-charakter: ludzi

jest za dużo, mnożą się jak króliki, ludzkość nie przetrwa, trzeba temu zapobiec, nie jest tak zupełnie „od czapy”. Możemy protestować, ale w gruncie rzeczy niezgodę budzić może jedynie sposób zaradzenia problemowi, radykalny i potencjalnie wybiórczy. Zaś samo założenie – no cóż, mnie za pięćdziesiąt lat na pewno już tu nie będzie, nie mój cyrk, nie moje małpy. Choć mojemu synowi nie zazdroszczę… Do książki. Nuży. Nawet nudzi. Dzieje się w niej dużo, tu się gonią, tam strzelają, ktoś spada przez sufit, ktoś udaje lekarza, z Florencji akcja przenosi się do Wenecji, potem do Stambułu, Robert Langdon tropi zarazę, ratuje ludzkość i przy okazji wspomaga białogłowę (na marginesie – seksu, zwykle obecnego w tego typu powieściach, tu ani krzty, nawet pocałunki są niewinne niczym na wigilijnej kolacji) – ale wszystko jest sztuczne, dęte, pozbawione prawdziwego napędu. „Kod Leonarda da Vinci”, na który sarkano i narzekano, to jest, proszę czytelników, lektura trzymająca w napięciu, gdy „Inferno” posłać można w diabły. Bo to akademicki wykład, zaś thrillerowe wątki to mlimli, mleczko dla osesków – tu nic, literalnie nic, nie trzyma w napięciu. Przepraszam, jest jedna zagadka – tożsamość FS-2080. Tyle że jej znajomość i tak niczego do akcji nie wnosi. Przeczytałem, już nie pamiętam. Odradzam, a nawet przestrzegam – szkoda czasu. [gs] Mirosław Szymański

Socjologia edukacji Zarys problematyki Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2013 s. 214, ISBN 978-83-7587-907-0

A

utor omawia najważniejsze zjawiska związane z edukacją – zagadnienia, nazwiska, terminy, definicje. Podręcznik ten umożliwia zaznajomienie się z dominującą problematyką studiów i badań w zakresie socjologii edukacji. Autor charakteryzuje socjologię edukacji jako dziedzinę wiedzy. Omawia edukacyjne znaczenie takich procesów społecznych, jak: stratyfikacja społeczna, zmiana społeczna, socjalizacja, współczesne kształcenie i wychowanie. Podręcznik zawiera obszerną bibliografię, słownik ważniejszych terminów, poddaje kwestie do przemyślenia i dyskusji. Może być wykorzystywany przez studentów, jak również wszystkich zainteresowanych socjologicznymi zagadnieniami współczesnej edukacji. W serii autorskich podręczników akademickich „Pedagogika Nauce i Praktyce” ukazało się już wiele zasługujących na uwagę pozycji, m.in. „Pedagogika ogólna. Podstawowe prawidłowości” Bogusława Śliwerskiego, „Z dziejów teorii i praktyki wychowania” Czesław Kupisiewicza oraz „Diagnostyka pedagogiczna – nowe obszary i rozwiązania metodologiczne” Ewy Wysockiej. Tak charakteryzuję serię prof. Bogusław Śliwerski: „jest kolejnym dopełnieniem polskiej literatury przedmiotu o nowe impulsy i spojrzenie na przedmiot jej naukowych badań, najbardziej palące dla praktyki problemy edukacyjne, opiekuńcze i wychowawcze oraz (...) sposoby podejścia do ich rozwiązywania”. I zachęca do wspólnej debaty, krytyki i recenzji. [jh]

Nr 11 [258] listopad 2013

R E C E N Z J E

31


R E C E N Z J E

32 Hubert Juźków, Wojciech Rosiński

Druga młodość supermana Galaktyka, Łódź 2013 s. 184, ISBN 978-83-7579-281-2

P

olacy się ruszyli (Polki także). Zarówno młodzi, jak i nieco starsi. I to właśnie wśród tych ostatnich można dziś obserwować prawdziwą rewolucję, jeśli chodzi o zmianę w podejściu do przejawianej w różnych postaciach aktywności fizycznej czy stosunku do odżywiania (coraz popularniejszy wegetarianizm, ale i weganizm). Można oczywiście wiązać to z kryzysem wieku średniego, skutkiem którego facetom po prostu „odwala” na jakimś punkcie (motocykle, triathlon). Wcześniej jednak jakoś nic się w tej materii nie zmieniało z taką siłą. Dzisiejsi czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie to coraz częściej może nie tytułowi supermani, ale na pewno całkiem poważni kandydaci do tego miana. Łódzkie wydawnictwo Galaktyka, które ostatnio mocno ukierunkowało swój katalog na taką właśnie tematykę, zaproponowało poradnik napisany właśnie dla nich. I, CO PODKREŚLAM NAJMOCNIEJ, JAK POTRAFIĘ, od początku do końca przez polskich autorów i konsultantów. Oczywiście, biologia w podobny sposób dotyczy nas wszystkich. Ja jednak wolę, kiedy porad udziela mi fachowiec stykający się z podobnymi uwarunkowaniami – zarówno jeżeli chodzi o kwestie zaopatrywania się w przydatne w zdrowej diecie produkty spożywcze, jak i możliwości uprawiania sportów sezonowych. „Druga młodość supermana” to nie tylko katalog porad z zakresu dietetyki, profilaktyki zdrowia, form aktywności fizycznej, ale także szczegółowy (i bardzo atrakcyjnie zilustrowany) katalog przydatnych na co dzień ćwiczeń z zakresu treningu siłowego, rozciągania czy wzmacniania stawów. Polecam! [kf] Elżbieta Czykwin

Wstyd Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2013 s. 260, ISBN 978-83-7850-405-4

G

dyby nie on, nie byłoby III Rzeszy. Nie wybuchłaby wojna. Nie powstałyby „Cierpienia młodego Wertera” ani „Anna Karenina”. Wstyd w polityce, w literaturze, w szkole, w życiu. Bohater tej pracy. Przerażające pytanie – co sądzą o nas i jak oceniają nas inni? Prawda? Ale jeszcze większym przerażeniem napawa podejrzenie – drwią z nas, pogardzają, oceniają negatywnie. Człowiek negatywnie oceniany czuje wstyd. Wstyd misternie i niezauważalnie podkopuje nasze ja. Pęta człowieka niewidzialną pajęczyną. Maskujemy go słowami i gestami. Czuję się głupio, czuję się niezręcznie, nie mam poczucia bezpieczeństwa – mówi człowiek zawstydzony, który nie zdaje sobie z tego sprawy. Duma i wstyd stoją na straży więzi społecznej – czytamy. Wstyd często pomaga nam się dostroić do oczekiwań. Motywuje do podtrzymywania więzi społecznych, do osiągnięcia akceptacji. To pozytywna rola wstydu. Natomiast ukryty wstyd, niskie poczucie własnej wartości skutkuje obsesyjnym skupieniem się na sobie i gniewem.

Nr 11 [258] listopad 2013

Wówczas wstyd rodzi zło. Bywa chorobliwy, patologiczny, toksyczny. Najczęściej towarzyszą mu gniew i wściekłość. Chcę przywrócić każdemu Niemcowi jego szacunek do samego siebie! – krzyczał Hitler, sam tego szacunku pozbawiony. W jego przypadku tłumiony wstyd doprowadził do eksplozji gniewu i agresji. Podobnie, choć na mniejszą skalę, dzieje się w gimnazjach, do których trafiają młodzi, nieprzygotowani ludzie. Wstyd powoduje ból i cierpienie. Wywołuje poczucie „gorszości”. Co nierzadko skutkuje manifestacją siły i przemocy. We współczesnych społeczeństwach wstyd jest wstydliwy. Skrywany pod maską pewności siebie. Utrudnia kontakty międzyludzkie. Niszczy więzi. Prezentowane w tej książce ujęcie wstydu jest nawiązaniem i rozwinięciem ujęcia socjologicznego zaproponowanego przez amerykańskiego profesora Thomasa Scheffa. Cytując specjalistów, autorka przedstawia wstyd według kryteriów problemowego oraz historycznego, czyli rozpatruje to pojęcie na polach pedagogiki, socjologii i psychologii. Książka Elżbiety Czykwin pokazuje nam złożoność wiedzy na tytułową kategorię (...). Tę rozprawę warto przeczytać i włączyć do kolejnych, bardziej interdyscyplinarnych badań nad wstydem lub jego brakiem w sytuacji, gdy powinien on odgrywać rolę super-ego – poleca pracę prof. Bogusław Śliwerski. Niewątpliwą zaletą książki jest precyzja wywodu i lekkość pióra, jak trafnie zauważyła jedna czytelniczka. Doskonała propozycja wydawnicza dla badaczy tematu i laików. Dla wszystkich, którzy chcą zgłębiać wstydliwą tematykę wstydu. [jh] Magdalena Rittenhouse

Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

F

enomenalna książka o najwspanialszym ze wszystkich miast na świecie. Zdumiewające, że co jakiś czas do sprzedaży trafiają kolejne poświęcone mu pozycje – reportaże, albumy, pamiętniki… Książka Magdaleny Rittenhouse – dziennikarki i tłumaczki – to jej debiut. Na okładce możemy przeczytać, że po Manhattanie chodzi szybko; czasem z notatnikiem, czasem z aparatem, a czasem tylko z zadartą głową. Dodać do tego należałoby, że także z szeroko otwartymi oczami i lekko uchylonym… sercem. Choć z monografii zdecydowanie przebija podziw dla miasta, trudno dopatrzyć się jednak ślepego zauroczenia czy, nie daj Boże, miłości. A o te doprawdy nietrudno. Nowy Jork każdemu bowiem oferuje coś „idealnie dopasowanego do jego potrzeb”. W takiej skali różnorodności miejsc, klimatów, kolorów i zapachów trudno nie znaleźć skrawka wyłącznie dla siebie. Swojej maleńkiej ojczyzny czy azylu. Wszak – jak twierdzi cytowana na okładce Ewa Winnicka, dziennikarka m.in. „Polityki” – próba opisania tego miasta to zadanie karkołomne. Albo bardzo łatwe: cokolwiek powiedzieć – będzie prawdą. Książka Rittenhouse to na poły reportaż z Nowego Jorku, na poły jego historia. Nie za wiele tu spraw osobistych autorki, dzięki czemu książka tylko zyskuje na obiektywizmie (o ile o takowy w kwestii tego miasta w ogóle można się pokusić). Uznanie budzi za to bogactwo oryginalnych źródeł, z których korzystała, trudnych do odnalezienia w rodzimych archiwach.


Historia Nowego Jorku to historia imigrantów, nowych początków i ciągłych przeobrażeń. Nie przez przypadek w nazwie miasta występuje przymiotnik „nowy”. Nowość była, jest i najprawdopodobniej zawsze będzie najważniejszym produktem, jaki miał do zaoferowania światu Nowy Amsterdam, a potem Nowy Jork. Współzawodnictwo, pożądanie, tęsknota za tym, czego jeszcze nie było, są w tym mieście motorem nieustannych zmian. Do tego zaś indywidualizm i próżność – niektórzy nazwaliby ją pewnie narcyzmem albo ekstrawagancją, jeszcze inni powabem – które sprawiają, że nowojorczycy nieustannie stroszą pawie pióra, przyglądają się sobie w lustrze. No właśnie – byłbym zapomniał. Jak to jest również pięknie napisane! [kf] Kamila Kacprzak, Roman Leppert

Związki miłosne w sieci Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2013 s. 180, ISBN 978-83-7850-501-3

C

zy w sieci można znaleźć miłość swojego życia? Z pewnością kilku osobom się to udało... Łatwiej jednak przez internet nawiązać romans lub cyberseks, a nawet przyjaźń niż znaleźć partnera na całe życie. Według danych CBOS, liczba samotnych w wieku 25-50 lat sięga w Polsce 10 proc. Wielu z nich szuka drugiej połówki na portalach randkowych. Tam bowiem nawiązuje się znajomości, ale przede wszystkim buduje swój wizerunek i zaspakaja potrzeby. Czy jednak internet jest narzędziem, które pomaga budować związek, tworzyć prawdziwą intymną więź? Temat zbadali autorzy tej pracy. Badaniami objęli grupę pięciu osób w przedziale wiekowym 18-29, wybraną głównie na podstawie kryterium okresu korzystania z portalu randkowego (od sześciu miesięcy do ośmiu lat) oraz zdobytych w tym czasie doświadczeń związanych z poszukiwaniem partnera życiowego przez internet (typy nawiązanych relacji). Marta narzeka: okazał się psychopatą, bardzo mnie nagabywał, nie mogłam się od niego odczepić. Justyna przedstawia swoje wymagania dotyczące partnera – na pierwszym spotkaniu nie opowiada swojego życia; ma zadbane paznokcie; patrzy w oczy rozmówcy; umie poprowadzić płynną i swobodną rozmowę, która jest warunkiem kolejnego spotkania. Cóż, Justyna jest chyba zbyt wymagająca, bo do tej pory nie znalazła w sieci faceta. Inne dziewczyny mówią, że ich internetowy wybranek w realu chciał rozmawiać tylko o sporcie/o sobie/o seksie – wybór ograniczony. Tomek ma bogate doświadczenie na portalu randkowym; odpisywały mu różne kobiety: począwszy od samotnej matki, dziewczyny z myślami samobójczymi, uczennicy liceum, która ma huśtawki nastrojów tak duże, jakby miała mniej więcej okres 30 dni w miesiącu, dziewczynie, która siedzi na siłowni 5 dni w tygodniu. Często zdarzają się propozycje sponsoringu, trójkątów erotycznych, seksu z partnerami tej samej płci. Według badań autorów książki większość znajomości internetowych kończyła się po pierwszym spotkaniu. Rozbieżność między światem wirtualnym i rzeczywistym okazuje się zbyt dramatyczna. Książka porusza ważne zagadnienie społeczne, jakim jest nawiązywanie, tworzenie i utrzymywanie przez młodych ludzi relacji za pomocą internetu. Publikacja ważna dla wszystkich tych,

którzy podejmują próbę zrozumienia współczesnego człowieka, znajdującego się równolegle w świecie online i offline, który próbuje znaleźć swoje szczęście w związku z drugim człowiekiem – poleca ją dr Jacek Pyżalski. Miłość do usług czy miłość na zawsze – sparafrazowali tytuł artykułu Ryszarda Wolffa. No właśnie. Zależy gdzie się jej szuka... [jh] Andrzej Sapkowski

Sezon burz Nowa, Warszawa 2013 s. 404, ISBN 978-83-7578-059-8

N

ikt nie spodziewał się, że Sapkowski jeszcze kiedyś wróci do swojej kultowej historii o Wiedźminie, pisarz sam zapowiadał, że skończył z tym definitywnie, że szuka innych tematów i innych bohaterów. W ostatnich latach milczał, wcześniej (2009) napisał powieść sensacyjną „Żmija”, średnio udaną, ale wydawało się, że będzie dalej eksplorował ten gatunek. Tymczasem nie. Bez jakiejkolwiek promocji, najbezczelniej jak tylko można, Sapkowski zafundował swoim fanom na Święta powieść, w której spotykamy nie tylko wiedźmina Geralta, ale i wiele innych postaci znanych z wcześniejszych historii, np. łotrzykowskiego trubadura Jaskra czy piękną czarodziejkę Yennefer. Książka wzbudziła skrajne emocje – od peanów po głosy głębokiego rozczarowania, ale dyskusja w gronie fanów fantastyki najlepiej oddaje rangę nieoczekiwanego wydarzenia. Od czasu „Pani z Jeziora”, czy tomu opowiadań o Wiedźminie „Coś się kończy, coś się zaczyna”, minęła ponad dekada, dawni czytelnicy dorośli, nowi – wychowali się na grach komputerowych i mają trochę inne wyobrażenie o Geralcie. I to dla nich, a nie dla tych pierwszych, Sapkowski, zdaje się, napisał nową książkę – akcja jest tu bowiem dynamiczna, wątki zapętlone jak w grze. Miłośnicy błyskotliwej i refleksyjnej „Trylogii husyckiej”, którą Sapkowski stworzył w latach 2002-2006, a więc po Wiedźminie, może poczują się zawiedzeni. Ale pisarz wie, że rośnie nowe pokolenie, a ono ma inne oczekiwania od popularnej literatury. [łg] Anna i Robert „Robb” Maciąg oraz przyjaciele

Podręcznik przygody rowerowej Wydawnictwo Bezdroża, Gliwice 2013 s. 304, ISBN 978-83-246-3635-8

J

eżeli komukolwiek chodzi po głowie wyprawa rowerowa, niech nie szuka innych książek. Niech czym prędzej zakupi tę, przeczyta i… może ruszać. No, może nie tak od razu, ale z pewnością z poczuciem przyswojenia wielu ciekawych, przede wszystkim zaś – niezwykle potrzebnych, informacji, dzięki którym zminimalizuje się serię niefortunnych zdarzeń (bo że będą, można być pewnym – tak ma jednak być). Od propozycje najbardziej wartych odwiedzenia miejsc i tras przez porady sprzętowe i globtroterskie wiodą nas autorzy tej książki – wraz z przyjaciółmi, dzięki czemu poradnik tylko zyskuje. Na wszechstronności, kompletności i obiektywizmie. Z każdej strony przebija nie tylko wielkie znawstwo tematu poparte doświadczeniem, ale również… wielka miłość do dwóch kółek. [kf]

Nr 11 [258] listopad 2013

R E C E N Z J E

33


R E C E N Z J E

34 Maja Sablewska

Sposoby na zdrowy styl życia G+J Książki, Warszawa 2013 s. 168, ISBN 978-83-7778-202-6

T

o już druga książka Mai Sablewskiej – celebrytki, która wcześniej była menedżerka gwiazd, a dziś sama jest jedną z nich. Pierwszy poradnik poświęcony został poszukiwaniu własnego stylu w ubiorze, czy nawet szerzej – sposobowi na wyrażenie siebie poprzez to, jak się wygląda. Teraz Sablewska postanowiła przekazać swoją wiedzę na temat odżywiania się i w ogóle zdrowego stylu życia. Sporo tu zatem porad na temat tego, kiedy i co jeść, jak przyrządzać itp. Mottem książki uczyniono przekaz „Zamień białe na zielone”, czyli zapomnij o cukrze, soli i białej mące, a wprowadź jak najwięcej ziaren, jarzyn i owoców. Sama Sablewska od kilku lat jest weganką, wie zatem, co mówi. Wygląda świetnie i – należy wiedzieć – czuje się podobnie. Trochę w tym wszystkim za dużo kreacji – wystylizowane na maksa zdjęcia w wegańskiej restauracji, „ufryzowana” autorka bawiąca się owockami itp. Ale rozumiem, że to taka melodia. „Jestem ładna i moja książka też musi być ładna”. Można to lubić, można nie lubić. Najważniejsze jednak, że Sablewska pisze bardzo do rzeczy. Trudno tu dawać szczegółowy spis wszystkich zaleceń żywieniowych, główna myśl już została zarysowana. I podoba mi się, że wykaz zalecanych produktów spożywczych nie przyprawia o ból głowy i portfela. Że można, żyjąc na w miarę średnim poziomie, zastosować się do zawartych w książce porad (fajnie, że znalazło się w niej trochę przepisów). Odradzałbym tylko chodzenie na siłownię tuż po obfitym („jem za dwóch”) śniadaniu [kf] Jeanne Kalogridis

Żona inkwizytora Przeł. Martyna Bielik Pascal, Bielsko-Biała 2013 s. 416, ISBN 978-83-7642-230-5

A

kcja powieści toczy się w dość ponurym okresie hiszpańskiej inkwizycji, która podlegała królewskiej parze – Izabeli Kastylijskiej i Ferdynandowi Aragońskiemu. Powołana została do walki z chrześcijanami pochodzenia żydowskiego, którzy stając się katolikami (zazwyczaj pod przymusem), nadal potajemnie wyznawali judaizm. Niestety, wśród ofiar inkwizycji byli także i gorliwi konwertyci, a wszystko to za sprawą królewskiego dekretu dopuszczającego przed sąd anonimowe donosy i oskarżenia, które miały wagę niepodważalnego dowodu. Wraz z lawiną nienawiści, uprzedzeń i sąsiedzkich porachunków posypały się bezpodstawne kłamstwa, a raz rzucone oskarżenie uruchamiało inkwizycyjną machinę przesłuchań, tortur, konfiskaty majątków i śmierci na stosie. Lektura przenosi nas do XV-wiecznej Sewilli. Poznajemy Marisol, uroczą dziewczynę, która jest jedyną córką starego chrześcijanina, zamożnego i wpływowego don Diega i konwertytki Magdaleny – artystki zajmującej się ozdabianiem figur świętych.

Nr 11 [258] listopad 2013

W beztroskie, dostatnie życie dziewczyny zakrada się niepokój związany z potajemnymi praktykami matki i aktami nienawiści wobec Żydów, a także troska o narzeczonego Antonia, który wysłany na uniwersytet w Salamance przestał odpisywać na jej listy. Kiedy matka Marisol zostaje oskarżona o herezję, ojciec, zdając sobie sprawę, że wkrótce reszta rodziny stanie w ogniu podejrzeń, postanawia, wbrew woli córki, wydać ją za mąż za prokuratora inkwizycji, mając nadzieję, że to ocali jej życie. Czy tak rzeczywiście się stanie? „Żona inkwizytora” to powieść z gatunku beletrystyki historycznej. Intrygujący temat oraz fabuła pełna przygód, niespodzianek i ciekawych zwrotów akcji sprawiają, że książkę czyta się tzw. migiem. Jednak powieść Kalogridis ma swoje i słabe strony. Napotykamy bowiem zbyt duże uproszczenia i skróty fabularne, do jakich autorka uciekła się, chcąc doprowadzić opowieść do finału. Zauważalne są także pewne niedostatki w kreowaniu psychologicznych portretów bohaterów, chociażby samej Marisol. Jej całkowita przemiana w dojrzałą i kochającą córkę odbywa się bez dostatecznego umotywowania i zbyt szybko, przez co, w sensie psychologicznym, staje się zupełnie niewiarygodna. A to z kolei psuje przyjemność z lektury w sumie ciekawej i wciągającej historii. [ap] Trinny i Susannah

Całkowita przemiana. Zmień swoje życie w 24 godziny Przeł. Barbara Grabska-Siwek G+J Książki, Warszawa 2013 s. 152, ISBN 978-83-7778-481-5

N

igdy nie mogłem się przyzwyczaić do tego, że od jednej trudno oderwać wzrok, a druga w ogóle mogłaby nie istnieć. Po jakimś czasie zrozumiałem jednak, że siła tej drugiej tkwi właśnie w jej niedoskonałości. Kobiety, którym również tego i owego brakuje (a raczej narzekają na jego nadmiar…), łatwiej się z nią mogą utożsamiać, wierząc w udzielane porady odnośnie ubioru. Taka nie za piękna, a jak fenomenalnie wygląda! Właściwie dobrane do figury kolory, kroje i fasony ciuchów potrafią bowiem zdziałać cuda. I widać to doskonale na przykładach obu pań. I nie tylko. Trinny i Susannah znane są bowiem z hitowego programu telewizyjnego (z którym odwiedziły siedem państw – w tym Polskę, co można było podziwiać na antenie TVN), w którym „biorą na warsztat” różnie wyglądające kobiety (chude, grube, małe, duże), czyniąc z nich – brzydkich kaczątek – niemalże bóstwa. Wystarczy umiejętnie się odziać, mając na uwadze konieczność zatuszowania niedoskonałości lub podkreślenie „przewag konstrukcyjnych”. Nie pamiętam, by w którymkolwiek z odcinków radziły swoim podopiecznym gubienie zbędnych kilogramów, ale to w sumie nieistotne. Chodzi bowiem o to, jak te kilogramy sprytnie ukryć. Książka to zbiór wielu cennych porad. Obficie ilustrowana. Przekaz „uzdrów swoje wnętrze, abyś mogła błyszczeć na zewnątrz”, odwróciłbym jednak. Im lepiej będziesz wyglądać, tym lepiej się sama ze sobą poczujesz. Bo chyba o to w tym wszystkim chodzi. [kf]


SU]\V]ĂŻRÄ‚ĂŠ NVLĂˆÄ?NL &]\ NVLĂˆÄ?ND PD SU]\V]ĂŻRÄ‚ĂŠ" 7UZDMĂˆ JRUĂˆFH G\VNXVMH QDbWHQ WHPDW :LHOX QLH PD ZĂˆWSOLZRÄ‚FL Ä?H GUXNRZDQH NVLĂˆÄ?NL OLQHDUQD QDUUDFMD ELEOLRWHNL NVLĂšJDUQLH ZUHV]FLH WUDG\F\MQL Z\GDZF\ ]RVWDQĂˆ ]DVWĂˆSLHQL SU]H] HOHNWURQLF]QH GRNXPHQW\ LbLQVW\WXFMH (VHMH ]HEUDQH ZbW\P WRPLH ]GHF\GRZDQLH ZVND]XMĂˆ LQDF]HM $XWRU]\b]DVWDQDZLDMĂˆ VLĂš QDG SU]\V]ĂŻRÄ‚FLĂˆ NVLĂˆÄ?NL ZbNRQWHNÄ‚FLH ZV]HFKREHFQHM GLJLWDOL]DFML WUHÄ‚FL 32' 5('$.&-k

:352:$'=(1,(

*HRIIUH\D 1XQEHUJD = 326Â’2:,(0 8PEHUWR (FR

'2 32/6.,(*2 :<'$1,$

Â’XNDV] *RĂŻĂšELHZVNL b

KWWS ELEOLRWHND DQDOL] SO VNOHS 3DWURQL PHGLDOQL

Wyspa KWARTALNIK LITERACKI

NUMER 4/2013: Simon van Booy Pedro Arturo Estrada Janusz Gawryluk Andrea Grill DĹževad Karahasan Konstandinos Kawafis Tomasz Mann Les Murray Juan Manuel Roca Jan Tomkowski Ed Vulliamy

SUPLEMENT: Marian Lech Bednarek Janusz Cichoń Šukasz Gołębiewski Gabriel Leonard Kamiński Jacek Świerk Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska

kwartalnikwyspa.pl


Nr 11 [258] listopad 2013 • ISSN 2083-7739 • cena 19,90 zł (5% VAT)

WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.