Notes Wydawniczy 5/2013

Page 1

JAMES BOND, HORROR I FANTASTYKA W JEDNYM! DEPARTAMENT 19 72 7$-1$ 5=Ĉ'2:$ 25*$1,=$&-$ .7Ð5$ Nr 5 [252] maj 2013 • ISSN 2083-7739 • cena 19,90 zł (5% VAT)

.$ŭ'(*2 '1,$ 5$78-( 1$0 ŭ<&,(« : 35 =<*272:$ 1,8

.6,Ĉ ŭ. $ '267ė31$ 7$. ŭ( -$.2 (

%22.

8ZDJD ãREX]LDNL 2NURSQ\ 0DFLXœ QDGFKRG]L

WYDAWCA:

57Ġó!8,7 DYSTRYBUTOR:


„Mam na imič Joanna. KOCHAM. Mam 35 lat i raka. JESTEM SZCZČģLIWA!”

17.7DUJL .VLÈĝNL Z .UDNRZLH 24-27 SDěG]HUQLND

2013

Kto czyta - nie pyta!

6DORQ 0DïH 2MF]\]Q\

.DV]XE\

PORUSZAJĄCA HISTORIA Oczekiwana książka

BLOGERKI CHUSTKI

targi www.ksiazka.krakow.pl

3DWURQDW QDG 6DORQHP 0DïH 2MF]\]Q\ ļ .DV]XE\

8U]ÈG 0LHMVNL Z *GDñVNX ,QVW\WXW .DV]XEVNL =U]HV]HQLH .DV]XEVNR 3RPRUVNLH



Fot. Archiwum

Nr 5 [252] maj 2013 ISSN 1230-0624 Nakład: 1000 egzemplarzy Cena 19,90 zł (5% VAT) Wydawca: Biblioteka Analiz sp. z o. o. 00-048 Warszawa ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416 tel./fax (22) 827 9350

miesięcznik wydawców księgarzy bibliotekarzy hurtowników i wszystkich zainteresowanych rynkiem książki ukazuje się od maja 1992 REDAGUJĄ:

Kuba Frołow – redaktor naczelny kuba@booksenso.pl Kamila Bauman – sekretariat kamila@rynek-ksiazki.pl tel./fax (22) 827 9350 AUTORZY NUMERU:

Kuba Frołow [kf], Bogdan Klukowski, Piotr Kofta, Monika Małkowska [mm], Magdalena Mikołajczuk [mmik], Aleksandra Okuljar [alo], Anna Pietruczak [ap], Grzegorz Sowula [gs], Marek Tobera, Marcin Witan [mjw], Jan Wosiura PROJEKT TYPOGRAFICZNY:

Artur Jóźwiak

Na stadionie? Od samego początku nie bardzo mi się podobał ten pomysł. Żeby jeszcze stoiska ustawić chciano na regularnej, możliwej do ogarnięcia wzrokiem płycie, na której zazwyczaj rozgrywane są mecze piłki nożnej. Ale wypełniać nimi galerię okalającą stadion? Nie bardzo mieściło mi się to w głowie – i, szczerze mówiąc, nadal mam z tym pewien problem. Chociaż niemal wszyscy goście i wystawcy IV Warszawskich Targów Książki podkreślali, że główny korytarz, którego obie strony zabudowano stoiskami, posiada znacznie lepszą przepustowość niż alejki w Pałacu Kultury i Nauki (zwłaszcza jeżeli przypomnimy sobie ścisk w górnych kuluarach Sali Kongresowej), trudno było oprzeć się wrażeniu, że stosunkowo niski sufit ograniczał w niektórych miejscach możliwości aranżacyjne stoisk, a i utrudniał łapanie świeżego powietrza. Inna sprawa to także wąskie gardło (jedyne) czyli zbieg stoisk wydawnictw Świat Książki, Wielka Litera oraz Firmy Księgarskiej Olesiejuk, pod skrzydłami której „skryli się” m.in. autorzy fabryki bestsellerów, jaką jest G+J (Beata Pawlikowska, Nergal, Martyna Wojciechowska). Nietrudno wyobrazić sobie ścisk panujący tam podczas podpisywania przez nich książek. Usłyszeć można było także narzekania na słabą gastronomię. Restauracja była słabo przygotowana na tak liczną klientelę, a i wybór dań mógłby być zdecydowanie większy (a ceny niższe!). Sytuacji raczej nie ratowały barki z fastfoodem, o czym świadczyły notoryczne pustki i ich znudzona obsługa. I wreszcie – choć to zdecydowanie subiektywnie odczucie – estetyka. A właściwie… dwie estetyki. Jedna, typowa dla targów książki. I ta druga – wypełniona biało-czerwonymi krzesełkami, przykryta znanym wszystkim dachem. Jak znaleźć dla nich wspólny mianownik? A może był nim widok gości targowych, zatopionych w lekturze właśnie nabytych tomów?

a.p.jozwiak@gmail.com KOREKTA:

zespół DRUK:

Mazowieckie Centrum Poligrafii

Tyle narzekania. A co zaskoczyło (a może nie) pozytywnie? Przestronne i czyste toalety, znakomite sale konferencyjne, mnóstwo miejsc parkingowych i niezwykle pomocni (niekiedy uroczy) wolontariusze. I tylko zagranicznych gwiazd literackich jak na lekarstwo…

ul. Duża 1 05-270 Marki www.c-p.com.pl

Tekstów nie zamówionych redakcja nie zwraca. Za treść reklam redakcja nie odpowiada. Numer zamknięto 20 maja 2013 Jesteśmy na Facebooku

Nr 5 [252] maj 2013

KUBA FROŁOW REDAKTOR NACZELNY


T R E Ś C I

3

S P I S

22

4

gość „notesu” Góra zawsze rodzi mysz Rozmowa z Jerzym Pilchem

rynek 7

26

Walka mięśni i ducha w księgarni Kuba Frołow

10

Niewielki margines błędu Rozmowa z Beatą Stasińską – wiceprezes zarządu Grupy Wydawniczej Foksal

14

we wspomnieniach Cywilizowanie żywiołu Bogdan Klukowski, Marek Tobera

18

na świecie Wpuść tu babę na salony Grzegorz Sowula

20

copyright & copyleft Ich troje na wojnie

30

Jan Wosiura

22

komiks Socjotechnika spod znaku Żbika Monika Małkowska

26

kronika kryminalna Nasz milusi zbrodzień Grzegorz Sowula

28

felieton Pisać obrazem Piotr Kofta

29

półka żenady

32

Panna młoda sił nie doda Magdalena Mikołajczuk

30

książka numeru Rozmowy bezbożnika z Bogiem

32

nowa książka Denise Kiernan „Dziewczyny Atomowe”

34

recenzje Nr 5 [252] maj 2013


G O Ś ć

Fot. Adam Kumiszcza (Wikimedia Commons)

„ N O T E S U ”

4

Góra zawsze rodzi mysz Rozmowa z Jerzym Pilchem

Jerzy Pilch (ur. 10 sierpnia 1952 roku w Wiśle) – pisarz, publicysta, dramaturg i scenarzysta filmowy, felietonista (m.in. „Tygodnik Powszechny” i „Polityka”). W 1989 roku otrzymał Nagrodę Fundacji im. Kościelskich za tom „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej”. W 2001 uhonorowano go Nagrodą Literacką NIKE za powieść „Pod Mocnym Aniołem”. W kwietniu nakładem wydawnictwa Wielka Litera ukazała się jego najnowsza książka „Wiele demonów” (recenzja w numerze).

Nr 5 [252] maj 2013


ZNIKNIęCIA JEDNEJ Z DWóCh CóREK PASTORA NIE JEST TU NAJISTOTNIEJSZE. WAżNIEJSZE I CIEKAWSZE

A JA MOGę POWIEDZIEć, żE NIE TYlKO TEN SEKRET

JEST NIEśPIESZNE SMAKOWANIE PIlChOWEJ FRAZY

PANU WYSZEDł. WYSZlI PANU PRAWIE WSZYSCY

I CZARNEGO MOMENTAMI hUMORU,

BOhATEROWIE. KAżDY Z NICh JEST BARDZO

PRZYSłUChIWANIE SIę ROZGADANEJ lUTERSKIEJ

BARWNY, CZY TO DZIęKI ZAChOWANIU,

SPOłECZNOśCI I OBSERWOWANIE BOhATERóW

SPOSOBOWI MóWIENIA, CZY ChOCIAżBY

NAKREślONYCh ZDECYDOWANĄ.

NAZWISKU lUB PEłNIONEJ FUNKCJI. JEST TU NA

Nie powiedziałbym, że to parodia kryminału. PRZYKłAD PAN TRĄBA, PRZEWODNICZĄCY Ta książka ma parę pasm, z których jedno STOWARZYSZENIA JEDNĄ NOGĄ W GROBIE I PAN można nazwać – z pewną przesadą – wątTlOłKA, PREZES KOłA STĄD DO WIECZNOśCI. AlE kiem kryminalnym. Z przesadą, bo przez cały ZUPEłNYM MAJSTERSZTYKIEM SĄ DWIE GłóWNE Jerzy Pilch czas nie wiadomo, czy tam się rzeczywiście BOhATERKI, CóRKI PASTORA MRAKA: OlA, KTóRA „Wiele demonów” coś kryminalnego zdarzyło. Zaginiona Ola ZAGINęłA, I JUlA, KTóRA ZROBIłA RZECZ Wielka Litera, Warszawa 2013 może w każdej chwili wrócić. Nie powinieNIEWYBACZAlNĄ I NIEZROZUMIAłĄ DlA CAłEJ s. 480, ISBN: 978-83-63387-92-1 nem tego mówić, bo mogę odstraszać czylUTERSKIEJ SPOłECZNOśCI, A MIANOWICIE telników, ale ta historia nie ma jasnego zakończenia, co z punkPRZYWIOZłA SOBIE NARZECZONEGO-KATOlIKA. UBIERAłY SIę JAK WARIATKI tu widzenia sztuki pisania kryminałów jest kompletnym barbaI W OGólE BYłY NIEZłE. NIE JADAłY MIęSA, NAWET SZYNKI, PAlIłY rzyństwem. PAPIEROSY, KUPOWAłY WINO U ROThA, A GDY NA SKUTEK ZASłUGUJĄCEJ NA OSOBNĄ OPOWIEść INTERWENCJI PANI PASTOROWEJ PRZESTANO JE IM AlE WE WSPółCZESNYCh KRYMINAłACh ZDARZAJĄ SIę NA KOńCU NAWET

SPRZEDAWAć, POTRAFIłY PO WIADOME SPECJAłY PóJść TAM

ZNACZNE NIEDOPOWIEDZENIA.

I Z POWROTEM DO USTRONIA. MA SIę ROZUMIEć W BUTACh NA OBCASIE

No tak. Pisząc „Wiele demonów” miałem na uwadze utwór, który zupełnie nie jest kryminałem. Na myśl przychodzi mi słynny film Petera Weira „Piknik pod wiszącą skałą”. Bohaterki są w podobnym wieku jak córki pastora u mnie. To nastolatki o delikatnej, ale bardzo intensywnej erotyczności. Zmysłowość bucha tam z ekranu – przynajmniej tak to zapamiętałem z młodości. Trzy z grupy dziewczyn, które poszły na wycieczkę, przepadają – wraca tylko jedna, ale niczego nie pamięta. Mamy trop zmysłowo-muzyczny, bo stale słyszymy motyw grany na fletni Pana. Bożek Pan wabi swoją grą młodziutkie nimfy. Weir jest jednak zbyt wielkim i zbyt inteligentnym reżyserem, by to powiedzieć wprost. Ten film zrobił na mnie tak gigantyczne wrażenie między innymi dlatego, że o wiele mocniejsza jest reakcja na tego rodzaju dochowanie tajemnicy, zwłaszcza w utworze niekryminalnym, niż jej wyjaśnienie. Nie czytuję wielu kryminałów, może dwa-trzy w roku, i zawsze, od lat, mam to samo przykre doświadczenie, że zagadka jest rozczarowująca. Autor pompuje niesłychaną, apokaliptyczną tajemnicę, że zamordować musiała istota, która nie jest ani zwierzęciem, ani człowiekiem, ślady kłów wskazują na przedpotopowe zwierzę, które jakimś cudem ożyło, ale świadkowie mówią, że miało ludzką twarz i uszy mu się świeciły, a potem się okazuje, że zabił – używając stolarskiego ołówka – student z parteru.

I W BAlOWYCh SUKNIACh Z GRANATOWO-RóżOWEJ TAFTY. GRAłY TEż W PIłKę NOżNĄ UBRANE W TRAMPKI ZE ZłOTYMI SZNUROWADłAMI, CZYTAłY MNóSTWO KSIĄżEK (BARDZO GRUBYCh I BARDZO ZAKAZANYCh, JAK MóWIłY) I ZBIERAłY DZIWNE RZECZY, NA PRZYKłAD śRUBY lEWOSKRęTNE I ZDJęCIA MęSKICh KOlAN. WIęKSZOść MIESZKAńCóW MIAłA JE ZA BEZBOżNICE, A TYlKO GARSTKA – ZA WZOROWE lUTERANKI, BO śWIETNIE UMIAłY łĄCZYć W SOBIE SACRUM I PROFANUM. JAK SIę W PANU RODZIłY TE DWA DZIEWUSZYSKA? TE DWIE śWIETNE POSTACIE?

Rzeczywiście, kiedy pani to tak przekonująco streściła, uświadomiłem sobie, co napisałem, i mi się spodobało. Powstawanie postaci sióstr może się wydać czytelnikom rozczarowujące, bo kiedy na wieczorach autorskich pada pytanie o pierwowzory postaci i o sytuacje, które dały początek jakiejś sytuacji powieściowej, a ja mówię, że wszystko sam wymyśliłem, to następuje wielkie rozczarowanie. Twarz rozmówcy zastyga w ohydnym grymasie, a on nadal żąda adresu, telefonu i numeru buta pierwowzoru bohatera. Jeśli chodzi o córki pastora, to oczywiście nie mają odniesienia w realnym świecie. To właśnie jedna z uciech pisarskich - kreowanie świata i bohaterów, ale w taki sposób, żeby postacie nie były papierowe. NA PEWNO NIE JEST NIĄ POSTAć, KTóRA ZBIERA WIZERUNKI MęSKICh KOlAN.

Tu akurat zetknąłem się z pierwowzorem. CZYlI GóRA URODZIłA MYSZ?

Zawsze rodzi mysz. Rozwiązanie musi być racjonalne, a napięcie im jest większe, tym bardziej musi być nieracjonalne i zaświatowe. Ponieważ do wszystkiego można dorobić teorię, więc można powiedzieć, że ja sobie ją dorobiłem do braku zakończenia fabularnego w mojej książce. Ale moja proza świadczy o tym, że jednak zbliżając się do czegoś, co można nazwać wątkiem kryminalnym, dość daleko od niego odskakuję. I robię to świadomie. Tam zresztą jest pewien sekret, którego nie zdradzę

NAPRAWDę???

Przypisałem tę cechę pewnej osobie, która wprawdzie nie kolekcjonowała wizerunków męskich kolan… Chociaż… ja wiem… Ona była tak jebnięta, że mogła robić i to. Powiem inaczej: spotkałem osobę, która była zafascynowana męskimi kolanami. I nie mam na myśli jakiejś dewiacji seksualnej. Ten akurat przypadek, który wygląda na mało wiarygodny i wydaje się umysłową ekstrawagancją i czystym wymysłem, to twardy realizm.

Nr 5 [252] maj 2013

G O Ś ć

i który, uważam, mi wyszedł. Tyle mogę powiedzieć.

CZY POWIEść „WIElE DEMONóW” MOżNA NAZWAć PARODIĄ KRYMINAłU? ROZWIKłANIE TAJEMNICY

„ N O T E S U ”

5


„ N O T E S U ”

6 KSIĄżKA „WIElE DEMONóW” ZAWIERA MOC ZłOTYCh MYślI, NA PRZYKłAD

NA PEWNO SPORO CZYTElNIKóW POWIEśCI „WIElE DEMONóW” UTOżSAMI

TAKĄ: śWIAT MOżE SIę SKOńCZYć, BYlE SIę BlUZKI NA RAMIĄCZKACh NIE

SIę Z DZIEćMI, KTóRYM OSZCZęDNE lUTERSKIE MATKI KUPOWAłY ZA DUżE

SKOńCZYłY, ZA KTóRĄ TO TEORIę, BęDĄCĄ WYNIKIEM GAPIENIA SIę

UBRANIA. JEDEN Z BOhATERóW NOSI TEN SAM KOżUCh, WIElOKROTNIE

W DAMSKIE DEKOlTY, JEDEN Z BOhATERóW JEST PRANY PO PYSKU PRZEZ

PRZERABIANY, łATANY, SZTUKOWANY OD MOMENTU, KIEDY MA SZEść lAT,

żONę. MOżNA ZNAlEźć TU TAKżE PRóBY ZDEFINIOWANIA MIłOśCI:

Aż DO KOńCA PODSTAWóWKI.

MIłOść JEST WTEDY, JAK ChCE SIę Z KIMś BYć NAWET PO ORGAZMIE AlBO

To jest moja autobiografia. Ktoś mi niedawno opowiadał – dorosły człowiek, w moim wieku - że do dzisiaj z najwyższym trudem powstrzymuje się przed kupowaniem butów o dwa numery za dużych, bo przecież noga ciągle rośnie. Historia, którą opowiadam, jest historią mojego słynnego zielonego kożuszka. Rodzice kupili mi go w pierwszej klasie szkoły podstawowej, wyglądałem w nim jak w namiocie. Potem był w sam raz, potem rękawy były za krótkie. Miał upiorny kolor, seledinowy, jak to mówią. Kiedy byłem w ósmej klasie, pewien krakowski rzemieślnik przefarbował kożuch na czarno. O ile w dzieciństwie byłem przez tę kapotę zdruzgotany i zabity, to jako początkujący nastolatek wyglądałem w nim jak lotnik RAF-u w angielskim półkożuszku. I myślę, że gdyby dziewczyny, przed którymi szpanowałem podniesionym kołnierzem i spojrzeniem á la Simon Templar, poznały historię tego ciucha, nie miałbym tylu powodzeń. A były one może nie aż tak znaczne, ale wystarczająco intensywne, by pamięć o kożuchu zachowała się czule.

MIłOść JEST WTEDY, KIEDY SIę BOISZ JEGO ROZPACZY PO TWOJEJ śMIERCI.

G O Ś ć

PO CO SĄ NAM POTRZEBNE DEFINICJE MIłOśCI?

Mnie nie są potrzebne, ale ucieszyłem się teraz, bo zapomniałem, że coś takiego napisałem. I PODOBA SIę PANU?

Oba przykłady są bardzo trafne i bardzo… jak by to powiedzieć… nieodparte. Pierwszy jest mocny i ryzykowny i oczywiście komiczny, ale trudno mu odmówić pewnej – nie wzdragam się przed powiedzeniem tego – głębi nowości. A drugi? Jeszcze raz proszę, bo nie pamiętam. Miłość jest wtedy, kiedy się boisz jego rozpaczy po twojej śMierci. TO POWAżNA SPRAWA. KOBIETA TAK MóWI.

Kobieta mówi… JEDNA Z SIóSTR. WIDZę, żE PAN ZAPOMNIAł, CO NAPISAł, WIęC BęDę PANU PRZYPOMINAć.

NA KONIEC ChCIAłABYM ZAPYTAć, JAK ChOROBA PARKINSONA WPłYWA

To jest zawiłe… Znaczy ona jako wdowa…

NA PANA PISANIE. CZY W CZASIE PRACY NAD KSIĄżKĄ „WIElE DEMONóW”

NIE. ONA SIę BOI, żE PO JEJ śMIERCI ON SIę KOMPlETNIE ROZSYPIE.

NAD PANEM?

Nie chcę umrzeć, ponieważ uczynię cię cierpiącym straszne męki wdowcem?

Pisałem „Demony” dosyć powoli, pracowałem wolniej niż w dawnych czasach, ale też jest to moja najgrubsza książka. Wtedy jeszcze nie zauważałem, że dolega mi coś szczególnego. Zawsze byłem człowiekiem, który żył intensywnie i równie intensywnie upadał. Byłem więc bardzo zahartowany w intensywnie złym samopoczuciu i uważałem, że ono zawsze kiedyś przechodzi albo można je przegnać, choć nie da się go oszukać, jak mówią spece. Spostrzeżenie, że dzieje się ze mną coś szczególnego, nie było więc dla mnie oczywiste, bo co innego jest, kiedy na poważną chorobę zapada człowiek dotychczas stuprocentowo zdrowy, a co innego mój przypadek, z towarzyszącym mi od dzieciństwa nieodłącznym dygotem, który jest moim znakiem rozpoznawczym. Ręce mi się trzęsły na długo przed tym, jak okoliczności życiowe zmusiły mnie do wypicia paru cystern spirytusu. Kiedy pani wzywała mnie do tablicy i pisałem coś kredą, klasa wyła Pilch! Ręce mu się trzęsą! Wchodziłem więc w świat choroby niezauważalnie, dziwną ścieżką i być może przez to mam kłopot z pisaniem o niej. Nie mam jeszcze odpowiedniego języka, ale na pewno tego nie puszczę. To poważna choroba, ale z punktu widzenia człowieka piszącego można na nią patrzeć – i tu nie szpanuję – jak na pewien rodzaj daru. Oczywiście gdybym miał do wyboru: poczuć się jak dawniej i nie pisać, to bym wybrał zdrowie. Ale skoro to niemożliwe, będziemy próbować zdawać z tej sprawy protokół.

UDAWAłO SIę PANOWAć NAD ChOROBĄ CZY TO RACZEJ ONA PANOWAłA

TAK.

(po długim zastanowieniu) To też jest dobre, ale nie tak dobre jak pierwsze. Widać tu rodzaj dziwnego sentymentalizmu. Tu może wchodzić w grę jakiś rodzaj pomyłki, a w pierwszym przykładzie pomyłki raczej nie ma. A co do definicji miłości: skoro istnieje taka prawda albo taki przesąd albo taki frazes, że miłość jest dość potężną siłą i od wieków żywiły się nią sztuka i literatura, to dlaczego ta siła nie mogłaby być definiowana? MOGłABY BYć. BARDZO DOBRZE, żE TAKIE DEFINICJE POWSTAJĄ. TYlKO CZY SłUżĄ CZEMUś WIęCEJ NIż TWORZENIE PIęKNYCh lUB MOCNYCh ZDAń?

Definiujemy po to, żeby ci, co czytają, uświadomili sobie, że myśleli tak, jak my to nazwaliśmy, ale nie umieli tego wyrazić. To są sytuacje najistotniejsze dla pisarza. Przychodzi czytelnik i mówi: pan opisał moją klasę ze szkoły podstawowej albo skąd pan znał moją babkę? jest identyczna jak postać z książki albo ten fragment o miłości jest dokładnie tym, co chciałem powiedzieć, ale nie wiedziałem jak. I dla takich chwil się pisze. To jest właśnie głęboki sens literatury. Ja piszę z głębi własnego, nazwijmy to, serca i piszę z pychy, bo dzielę się własnymi intymnościami i chcę, żeby to ludzie czytali, żeby się sycili mną i moimi wymysłami. W tej najszlachetniejszej wersji robi się to wszystko dla tych, którzy odnajdują w książce ślad swojego losu, swojej przygody, swoich postępowań. Chodzi o utożsamienie.

Nr 5 [252] maj 2013

Rozmawiała Magdalena Mikołajczuk Rozmowa wyemitowana została na antenie Pierwszego Programu Polskiego Radia. Dziękujemy serdecznie za możliwość publikacji.


Fot. Archiwum

R y N E K

7

Walka mięśni i ducha w księgarni Fot. Mariano Kamp (Wikimedia Commons)

Kuba Frołow

Chrissie Wellington

Cała Polska biega, cała Polska wychodzi na rowery… Trudno się zatem zdumiewać, że cała Polska zaczytuje się w książkach o sportowcach i dla sportowców. A Polska związana z rynkiem książki ochoczo je wydaje. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – w naszym kraju w najlepsze trwa boom na aktywność fizyczną. Korzysta na tym także nasza branża. Nr 5 [252] maj 2013


R y N E K

8 dyby chcieć pozostać wiernym sportowej nomenklaturze, podium, jeżeli chodzi o książki z tej dziedziny, dzieli dzisiaj trzech edytorów. Specyfika każdego jest jednak inna, podobnie jak ich oferta. Od poradników sensu stricto, przez biografie gwiazdorów, po książki, które nazwać możemy sportowymi reportażami (z biograficznym lub autobiograficznym zacięciem). Dlatego też nie ma większego sensu przydzielanie poszczególnych miejsc na „pudle” i kruszców, z których wykonano medale. Najważniejsze, że to pudło i te medale są.

G

Utylitarność przede wszystkim Najciekawsza wydaje się historia warszawskiego wydawnictwa Buk Rower. Ponoć założenie go było inicjatywą ówczesnego męża dzisiejszej właścicielki, Grażyny Kozłowskiej, która namowom sportowego pasjonata uległa. I dobrze. Firma bowiem rozwija się, znajdując nisze rynkowe znacznie wcześniej niż na dobre zorientowali się w nich rynkowi wyjadacze lub do dziś nie umieją ich dostrzec. Tak musiało być z poradnikami dla motocyklistów („Motocyklista doskonały”, „Strategie uliczne”, „Przyspieszenie”) czy triathlonistów i nie tylko („Triathlon. Biblia treningu”, „Biblia treningu kolarza górskiego”, „Pływanie w wodach otwartych”). Dzisiaj księgarnia internetowa Buk Roweru oferuje blisko dwadzieścia tytułów, co może, jak na dziesięć lat działalności firmy, nie jest liczbą oszałamiającą, należy jednak pamiętać, że książki te stale są dodrukowywane, a niektóre z nich doczekały się wręcz statusu kanonicznych w swoich dziedzinach. A z takimi trudno konkurować. Grażyna Kozłowska koncentruje się na utylitarnym charakterze oferty. Nie ma tu zatem mowy o pamiętnikach gwiazd sportu czy rozważaniach na temat jego piękna. Biegać, skakać, pływać, jeździć na rowerze lub na motocyklu, uprawiać triathlon, zostać Iron Manem! Marzysz o tym, ale nie wiesz, jak się do tego zabrać? Jesteś znudzony rutyną treningów, chcesz doskonalić technikę i odkryć swoje aktywne hobby na nowo? Z myślą o zaspokajaniu Twoich potrzeb wydajemy książki, z którymi osiągasz stawiane sobie cele i krok po kroku realizujesz marzenia, informuje witryna internetowa oficyny. Sprowadzona do minimum struktura firmy i powierzona na wyłączność dystrybucja hurtowni Dictum powodują, że Buk Rower wydaje się dla jego właścicielki mobilnym oraz lekkim jak piórko urzeczywistnieniem marzenia o wolności, z którego – należy przypuszczać – całkiem nieźle można żyć.

Nr 5 [252] maj 2013

Gwiazdy mimo wszystko? Piękno i ducha sportu ustami jego praktyków (i znawców) od stosunkowo niedługiego czasu (2010) przekazuje oficyna o wdzięcznej nazwie Sine Qua Non. Rozmachu, jeżeli chodzi o ofertę, może jej jednakże pozazdrościć niejeden tuz rynkowy. W samej kategorii „sport” znaleźć bowiem można ponad dwadzieścia tytułów (podobna liczba wchodzi łącznie w skład kategorii „film, rozrywka, popkultura”, „thriller, sensacja, horror” oraz „muzyka, sztuka, podróże”). Pierwszy rzut oka na listę nie pozostawia złudzeń, że za wydawanie książek wzięli się nie tylko ludzie je kochający, ale nade wszystko wielbiący piłkę nożną, w jej najlepszym nomen omen wydaniu, a szczególnie katalońskim. Znaczna część katalogu poświęcona jest bowiem klubowi FC Barcelona i jej gwiazdom. Ale nie tylko. Kiedy po raz pierwszy zapoznałem się z propozycjami SQN, dosłownie zamarłem… No bo komu w Polsce chciałoby się czytać historie życia i opis talentów takich zawodników i trenerów jak Alessandro Del Piero, Pep Guardiola, Robin van Persie czy Ryan Giggs. Są wielcy, bez dwóch zdań, ale czy… aż na tyle TU popularni? W działalności oficyny należy zatem docenić zarówno odwagę w podejmowaniu decyzji programowych (w myśl nie zawsze jednak sprawdzającej się w boju zasady skoro podoba się mi, spodoba się innym), jak i umiejętne znajdowanie sojuszników, m.in. w postaci klubu z Katalonii autoryzującego tyczące jego podopiecznych pozycje. Nieco inna historia wiąże się ze znakomitą publikacją sygnowaną nazwiskiem Tylera Hamiltona, wiernego druha Lance’a Armstronga, równie ochoczo szprycującego się, o czym zdecydował się opowiedzieć ghost wiriterowi Danielowi Coyle’owi (pikanterii dodaje fakt, że to ten sam, który nie dopatrując się znamion przestępstwa opisał jeden z etapów kariery najsłynniejszego dopingowicza w książce pod tytułem „Wojna Lance’a Armstronga” – Studio Emka, 2005), szukając własnego oczyszczenia (mam nadzieję, iż była to najważniejsza pobudka). „Wyścig tajemnic” ukazał się w Polsce w idealnym momencie, gdy Armstrong przyznał się do brania niedozwolonych środków. Książkę czyta się znakomicie, choć to zdecydowanie lektura bardzo gorzka… Idąc za ciosem i specjalizując się w przekazywaniu sportowych emocji za pomocą biografii i autobiografii gwiazd krakowski edytor powinien wyłożyć każde pieniądze na zakup praw do pierwszej prawdziwej spowiedzi Pana LA – bez cienia wątpliwości stanie się prawdziwym bestsellerem. Bo że zostanie napisana, można być pewnym. Z czegoś w końcu trzeba będzie popłacić te wszystkie odszkodowania zasądzone na rzecz sponsorów...


Własnoręcznie wykonane sandały Wydawnictwo Galaktyka to firma, która sportem zajęła się niejako przy okazji, a już na pewno nie opierając na nim swej biznesowej tożsamości. Oprócz poradników z wielu dziedzin (pod względem szerokości oferty czołowe miejsca zajmują te dotyczące fotografii, psów, koni i przewodniki turystyczne) w jej katalogu znaleźć można jednak tytuły, które już obrosły legendą (właściwie każdy kolejny staje się wielkim hitem). Najważniejsze to „Dogonić Kenijczyków” – fenomenalny reportaż „białego człowieka” z mekki biegów długich, „Jedz i biegaj” Scotta Jurka, ultramaratończyka (266 km przebiegnięte w ciągu doby!) i do tego weganina (a jednak można!), który całkiem niedawno u nas gościł czy „Urodzeni biegacze”, książka poświęcona meksykańskiemu plemieniu Tarahumara, którego członkowie przemieszczają się pokonując biegiem po kilkaset kilometrów przywdziewając wykonane własnoręcznie sandały… Każda z tych pozycji to uczta wpierw dla ducha, potem dla ciała, jako że lektury trudno nie zwieńczyć pokonaniem choćby kilku kilometrów, na nowo odkrywając radość tej wspaniałej aktywności. Moją ulubioną jest jednak autobiografia Chrissie Wellington, słusznie nazwanej na okładce najtwardszą kobietą na świecie. W „Bez ograniczeń” z pasją opisuje jak w kwiecie wieku (30) swoje życie można zmienić w każdym dosłownie aspekcie, metamorfozę wieńcząc czterokrotnym zdobyciem mistrzostwa świata

w triathlonie na jakże morderczym dystansie Ironman (3,8 km pływania, 180 km rowerem, a na deser maraton, czyli 42,195 km). Nie da się pływać, jeździć na rowerze i biegać przez większą część doby, nie odczuwając przy tym żadnego dyskomfortu. Mdłości, odwodnienie, urazy – że nie wspomnę o prawdziwych kontuzjach – przez to trzeba przejść. Dochodzą tortury psychiczne: niekończąca się nitka drogi przed tobą, krajobrazy, które nie dość szybko zostają z tyłu. Po drodze nie wolno słuchać muzyki; za towarzyszy masz więc jedynie ciągły łomot krwi pulsującej w głowie i protesty każdego, najmniejszego włókienka w ciele, które żąda, byś natychmiast przestał. W takich chwilach umysł musi zapanować nad organizmem. Ironman jest w równym stopniu walką mięśni i ducha. Jeżeli wierzyć plotkom, do skutku może dojść wizyta Wellington w Polsce. Cóż to by dopiero była za atrakcja! Oprócz wymienionych w popularny obecnie sport poszło wielu – ale już nie tak spektakularnie. Są wśród nich potentaci w wielu dziedzinach jak Rebis, Muza, Helion, Pascal. Całkiem udanie własne poletka zagospodarowują Inne spacery (m.in. poradniki dla biegaczy Jacka Danielsa, bynajmniej nie tego od znanej whiskey), Stobieg – autorskie wydawnictwo trenera sportów wytrzymałościowych Dariusza Sidora czy edytorzy specjalizujący się w dziedzinach, które (jeszcze) serc Polaków nie podbiły. Im jednak – z tego właśnie powodu – jeszcze miejsca nie poświęcamy. Chodzi o pospolite ruszenie narodu. Wszak to ono kreuje i zwiększa rynek. Także księgarski. ■

Formularz prenumeraty «Notesu Wydawniczego» Zamawiam prenumeratę roczną «Notesu Wydawniczego» od numeru …./20…. w cenie 170 zł Zamawiający: ………………………………………………………………………………………………… Adres do faktur: ……………………………………………………………………………………………… Adres do korespondencji: ……………………………………………………………………………………. Jestem płatnikiem VAT, mój numer identyfikacji podatkowej (NIP): ……………………………………. Upoważniam firmę Biblioteka Analiz Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie 00-048, ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416, wydawcę «Notesu Wydawniczego», do wystawienia faktury bez mojego podpisu oraz do wprowadzenia moich danych osobowych na listę prenumeratorów. Podpis osoby zamawiającej: …………………………… Zamówienia proszę kierować faksem (22) 827-93-50, drogą mailową: kamila@rynek-ksiazki.pl lub wysyłają formularz na adres: Biblioteka Analiz Sp. z o.o. , ul Mazowiecka 6/8, lok. 416, 00-048 Warszawa. Należność prosimy wpłacać na konto: 55 1020 1156 0000 7302 0008 4921 w PKO BP o/Warszawa z dopiskiem „Notes Wydawniczy prenumerata”.

Nr 5 [252] maj 2013

R y N E K

9


R y N E K

10

Fot. Archiwum Beaty Stasińskiej

Niewielki margines błędu Rozmowa z Beatą Stasińską – wiceprezes zarządu Grupy Wydawniczej Foksal, odpowiedzialną za program wydawniczy

Nr 5 [252] maj 2013


Beata Stasińska (ur. w 1960 roku w Warszawie) - absolwentka polonistyki na UW. Sekretarz Igora Newerlego w latach 1982-1986. W latach 1983-1987 redaktor podziemnej gazety związkowej „Wola”. W latach 1987-1989 pracownik Działu Rękopisów Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, następnie wydawnictwa Pomost. W latach 1991-1997 współprowadziła „Ex libris”, dodatek o książkach do „Życia Warszawy”. W 1991 roku wraz z Adamem Widmańskim i Wojciechem Kuhnem założyła Wydawnictwo W.A.B.

lUBI PANI WYWIADY Z TEZĄ?

A jaka jest pańska teza?

na rynku książki. A wyzwań i pytań przed naszą branżą nie brakuje. Na przykład: po co sklepowi Amazon.com osiem wielkich centrów logistycznych? Jak pan sądzi, po co oni to robią?

SKĄD PANI WIE, żE MOJA?

Proszę mówić. KIEDY W 2011 ROKU PO PRZEJęCIU WYDAWNICTWA W.A.B. PRZEZ EMPIK WRACAłA PANI DO NIEGO NA STANOWISKO PREZESA, łATWO BYłO lANSOWAć TEORIę O ZAPRZEDANIU SIę PRZEZ PANIĄ TZW. KOMERCJI. WSPółTWóRCZYNI JEDNEGO Z NAJAMBITNIEJSZYCh WYDAWNICTW lITERACKICh W POlSCE…

Banał… CZYlI NIEOBCY JEST PANI TEN WĄTEK.

Szczerze mówiąc, nie zaprzątam sobie nim głowy. Czy komercją nazwałby pan… … PółKę Z NOWOśCIAMI, KTóRĄ MAM ZA PlECAMI?

Chociażby. Czy chwaloną przez nieskorego do pochwał Tadeusza Konwickiego powieść „Ludzka rzecz”, znakomity debiut Pawła Potoroczyna, nazwałby pan komercją? I to, co ostatnio najbardziej lubię i co zaczyna wynurzać się z wolna z brei sezonowych bestsellerów, czyli zapomnianą klasykę z Albertem Cosserym i jego powieścią sprzed przeszło 40 laty zatytułowaną „Szyderstwo i przemoc”?

lICZę, żE USłYSZę TO OD PANI.

I proszę powiązać ten fakt z usługą, jaką zaproponowano autorom, którzy w Amazonie mogą wydać swoją książkę, pomijając dotychczasowych wydawców lub z coraz bardziej rozwijającym się self-publishingiem, który na potrzeby naszej rozmowy nazwijmy samowydawactwem. Albo z zapowiedzią, że wkrótce Amazon będzie realizował zamówienia w dniu ich złożenia przez klienta. Rynek nie jest skazany tylko na format cyfrowy, długo jeszcze będzie eksploatował książkę papierową czy to w wydaniach sprzed lat, czy usłudze print-on-demand. Choć oczywiście Amazon na pewno najsilniej obecnie inwestuje w cyfrowy segment swojego biznesu, i to nie tylko z racji posiadania popularnego czytnika Kindle. Rachunek ekonomiczny jedno, przyzwyczajenia klientów drugie, a trzecie szerokość i dostępność oferty. W tym wszystkim bardzo łatwo jest napisać książkę, łatwo ją wrzucić w internetową chmurę, trudniej jednak być dostrzeżonym. Dziś klient jest niecierpliwy, chce wszystko mieć najszybciej jak się da, możliwie najtaniej. I firmy, które mu to zapewnią, wygrają. Pewnym problemem pozostaje selekcja tego oceanu tekstów i docieranie do rzeczy naprawdę nas interesujących. Fragment za darmo bywa pewnym sprawdzianem, ale już na czyjejś rekomendacji sterowanej jeszcze przez operatora można się srodze zawieść.

AlE MOżE TE PRZYKłADY TO UMOWY, KTóRE PODPISAłA PANI, NIM W WYDAWNICTWIE POJAWIł SIę EMPIK.

CZY FIRMY SElF-PUBlIShINGOWE MUSZĄ AUTOROM ZAPEWNIć USłUGę

Mówi pan o umowach na książki autorów od lat wydawanych przez W.A.B.? To zapewne stanowi trudno wymienialną wartość takiego wydawnictwa. Resztę można załatwić, polując z walizką pieniędzy na celebrytów i packegingiem w Chinach. Są tacy potentaci na rynku. Cały czas są podpisywane – dziś już w Grupie Wydawniczej Foksal – umowy na książki, które uważam za literaturę na tzw. wysokim poziomie. Co jednocześnie nie znaczy, że nie liczę na ich dobrą sprzedaż lub że wystrzegam się literatury popularnej. Czy sprzedaż 15 tys. książek Michela Houellebecqa czy Vasilija Grossmana to zła czy dobra sprzedaż? I ile ma pan tytułów literatury komercyjnej o takiej sprzedaży? Pomijając już fakt, że w przypadku takich autorów jak Doris Lessing czy Milan Kundera nie znikną z bibliotek prywatnych czy publicznych po pięciu latach. Nie mogę się jednak zgodzić z opinią, że czytelnik zgłupiał i nic innego poza bestsellerami nie chce czytać. Albo, że literatura przestała się sprzedawać. Zabobony na czas kryzysu. Albo szukanie dróg przeobrażeń w czasach tektonicznych zmian

EDYTORSKĄ NA ODPOWIEDNIM POZIOMIE? ZASTĄPIĄ WYDAWCę?

Wydawnictwo to ludzie o pewnych kompetencjach. Self-publishing nie zakłada żadnych norm edytorskich. Ale bywają świadomi autorzy, którzy sami opłacają redaktorów i korektorów. Stąd pytanie, które musi sobie zadawać wydawca, lub aroganckie życzenie niektórych autorów: po co jest wydawca? Może to pytanie dotyczy jutra. Niemniej nie łudźmy się – przed nami naprawdę trudne czasy i duże wyzwania. Coraz więcej autorów pisze swoje książki od razu w języku angielskim, bo twierdzą, że ta lingua franca zapewni im ekspansję na rynek globalny. Wydawcy przepatrują listy bestsellerów self-publishingu. Do tego księgarnie zamieniają się w miejsce ekspozycji książki, a nie sprzedaży. MóWI PANI JEDNAK – JAK SĄDZę – O RYNKU KSIĄżKI ANGlOJęZYCZNEJ. CO MAJĄ ZROBIć AUTORZY SPOZA JEJ KRęGU? CI NADAl BęDĄ „SKAZANI” NA WSPółPRACę Z RODZIMYMI WYDAWNICTWAMI.

Dlaczego?

Nr 5 [252] maj 2013

R y N E K

11


R y N E K

12 A WYOBRAżA SOBIE PANI JERZEGO PIlChA, KTóRY…

Ależ, proszę pana… Ja nie mówię o autorach o ugruntowanej pozycji i jednocześnie pisarsko dojrzałych. Mam na myśli debiutantów, którzy językiem angielskim od dziecka posługują się prawie równie swobodnie jak językiem ojczystym. Dla nich nie ma już tak dużych barier. Zresztą dawno temu Conrad sobie poradził… Dlaczego pisarz izraelski czy szwedzki ma sobie nie poradzić? Bywa że zaczyna karierę od dwóch wersji równoległych: oryginalnej i angielskiej. A prawa sprzedaje amerykański lub, częściej, angielski agent.

na jakiś czas. Stąd takie skoki w rankingach wydawnictw w Polsce i na świecie. Mamy bestseller – skaczemy do drugiej dziesiątki. Nie mamy – szybko z niej wypadamy. Wolę domy wydawnicze, które są w stanie utrzymać się dłużej niż 20 lat na rynku i potwierdzić swoją pozycję nie tylko jednym czy dwoma złotymi strzałami. I nadal twierdzę, że czytelnik w Polsce, który czyta więcej niż jedną-dwie książki rocznie z listy bestsellerów, czeka na dobrą książkę. Należy go szanować. Pierwsze przykłady z brzegu to „Los utracony” Imre Kertésza, którego rozeszło się ponad 50 tys. egz., czy sukcesy książek J.M. Coetzeego i Vargasa Llosy, także noblistów, których wydaje Znak.

WRACAJĄC DO SPRAW lOKAlNYCh, ZNAKIEM ROZPOZNAWCZYM W.A.B.

TYlKO żE, ABY TO OSIĄGNĄć, POTRZEBNE SĄ JESZCZE BARDZO DOBRA –

ZAWSZE BYłA DOBRA, AlE JEDNAK POPUlARNA, lITERATURA – KSIĄżKI

I NIERZADKO KOSZTOWNA – PROMOCJA ORAZ DAJĄCA POKRYCIE RYNKU

MARKA KRAJEWSKIEGO, KATARZYNY GROChOlI…

SIEć DYSTRYBUCJI. NIE MóWIĄC O TAKICh ATUTACh JAK ROZPOZNAWAlNE

Sam pan sobie właśnie odpowiedział na pytanie o tak zwaną komercję.

lOGO CZY SIlNA POZYCJA NEGOCJACYJNA W ROZMOWACh Z KONTRAhENTAMI, KTóRYCh NIEWIElKIM, POCZĄTKUJĄCYM OFICYNOM BRAKUJE. A NIE MOżNA POWIEDZIEć, żEBY PRZYNAJMNIEJ CZęść Z NICh

JAK W WIElU INNYCh FIRMACh OFERTĄ lżEJSZĄ ZARABIAlI PAńSTWO NA

NIE DYSPONOWAłA WARTOśCIOWĄ, AMBITNĄ OFERTĄ.

Tę TRUDNIEJSZĄ. CZASY JEDNAK SIę ZMIENIłY. PANI WSPólNIKIEM JEST

To prawda.

FUNDUSZ, KTóRY – CO ZROZUMIAłE – DĄżY DO MAKSYMAlIZACJI ZYSKU. JAKIE ZATEM DAł PANI POlE DOWOlNOśCI W KSZTAłTOWANIU OFERTY?

A KSIĄżKI ChIńSKIEGO NOBlISTY, MO YANA, KTóRE UKAZAłY SIę Z lOGO

Przypominam wyrażoną publicznie jesienią 2011 roku opinię prezesa Empik Media & Fashion Macieja Szymańskiego: Nie zniszczymy W.A.B. Konieczny jest kredyt zaufania w słuszność podejmowanych przez wydawcę decyzji. Pod warunkiem realizacji planu, a z tym może być różnie – i w małych firmach, i w wielkich korporacjach, jak wiadomo. Jak pokazuje ostatni kryzys na świecie, historia nie składa się z samych lat tłustych. Ale też kryzys bywa niesamowitym wyzwaniem i wytrąca z kolei, w których wygodnie i przewidywalnie poruszaliśmy się do niedawna. I jeśli już mówimy takie oczywistości: każdy właściciel dąży do zysków, by móc dalej rozwijać firmę. Nie tylko fundusz, który wraz z mniejszościowymi udziałowcami zbudował Grupę Wydawniczą Foksal.

W.A.B., MIESZCZĄ SIę W RAMACh DOZWOlONEGO WYDAWNICTWU BłęDU?

A nazwałby pan błędem 20 tys. sprzedanych egzemplarzy dwóch powieści tego autora i 8000 egz. jego wspomnień? MARIAż Z EMPIKIEM INTERPRETOWAć MOżNA DWOJAKO. Z JEDNEJ STRONY ZYSKAlI PAńSTWO DUżE WSPARCIE W POSTACI NAJWIęKSZEJ SIECI DETAlICZNEJ SPRZEDAżY KSIĄżEK W POlSCE, CO UMOżlIWIA RóWNIEż EFEKTYWNĄ PROMOCJę PAńSTWA KATAlOGU. Z DRUGIEJ ZAś, ZMIANY W OBRęBIE OFERTY KSIĄżKOWEJ W TYM SAMYM EMPIKU MOGĄ W PRZYSZłOśCI WYMUSZAć PODEJMOWANIE DECYZJI PROGRAMOWYCh, KTóRYCh DZIś – A JUż ZWłASZCZA WCZEśNIEJ – PEWNIE BY PANI NIE PODEJMOWAłA.

Poda mi pan jakiś przykład?

OZNACZA TO, żE ZREZYGNUJE PANI Z WYDAWANIA KSIĄżEK, NA KTóRYCh

BARDZO PROSZę: „50 TWARZY GREYA”.

PRAWDOPODOBNIE FIRMA NIE ZAROBI?

To nie trafił pan, ponieważ uczestniczyłam w licytacji tego tytułu. Przypominam, że Katarzyna Grochola, zarówno za książki wydawane w W.A.B., jak i w Wydawnictwie Literackim, dostawała wielokrotnie Asy Empiku. Podobnie jak Rowling z cyklem o Harrym Potterze czy Stieg Larsson. Nie mówi więc pan o nowej strategii.

Na każdej książce chce się i należy zarobić. Nie zawsze to się udaje. Jest procent tytułów, które pozwalają rozwijać wydawnictwo i procent tzw. niekoniecznie udanych rynkowo inwestycji, co nie znaczy, że za jakiś czas autor nie odniesie sukcesu z nową książka, która pomoże poprzednim. Zdarzają się wyjątki. Tytuły wydawane ze względów prestiżowych – gdzie zysk jest trudny do przewidzenia, lub takie, które wydać trzeba, żeby utrzymać autora. Choć dzisiaj wydawca ma niewielki margines, w ramach którego może sobie pozwolić na popełnienie błędu, łatwo popada w histerię, wydaje za dużo, płaci za duże zaliczki lub rozpętuje wielkie kampanie marketingowe, nie zawsze przynoszące wymierne efekty, nawet jak książka wyląduje na liście bestsellerów. Rynek książki bardzo się zmienił. Szukamy szybkich i dużych pieniędzy, a to w tej branży zdarza się wydawcom raz

Nr 5 [252] maj 2013

żARTUJE PANI, MóWIĄC, żE W.A.B. SKłADAłO OFERTę NA „GREYA”?

Składało, jak kilku innych wydawców. Dziś wiemy, że największy walor terapeutyczny zdaje się mieć – jak pokazują wyniki sprzedaży – trylogia z Greyem w roli głównej. Knopf, wydawca amerykański, gdy dostał tekst, nie wierzył w taką moc rażenia tych powieści. Ale przecież literatura erotyczna, czy jej gorsza siostra – literatura pornograficzna, nie jest niczym nowym w piśmiennictwie. Śmiem twierdzić, że współczesne autorki niewiele na-


uczyły się od o wiele od nich odważniejszej obyczajowo i niewiarygodnie utalentowanej Colette, która swój cykl o Klaudynie pisała przeszło sto lat temu, a którą wydajemy.

BęDZIE OSIĄGNĄć TAKI WYNIK.

To jest wyzwanie i zadanie przed nami. NIE JEST BEZ DOKONYWANIA KOlEJNYCh PRZEJęć…

Co „my też”?

Strategicznym celem grupy jest zwiększenie sprzedaży z Empikiem i poza nim.

TO SIę NAZYWA „OWCZYM PęDEM” AlBO – NIECO łADNIEJ – PODĄżANIEM

lICZY PANI NA SPRZEDAż ChIńSKIEGO NOBlISTY W hIPERMARKETACh?

ZA RYNKOWYMI TRENDAMI.

Liczę na sprzedaż zróżnicowanej oferty przez przedstawicieli handlowych, których dzięki integracji mamy dziś w Foksal. Nabycie udziałów przez EMF w tych, a nie innych wydawnictwach, miało sens. Efekty synergii już są, choć procesy integracyjne trwają i będą jeszcze jakiś czas trwały. Czy nobliści Orhan Pamuk lub Vargas Llosa sprzedawali się w supermarketach? A jeśli nie, choć ja widziałam w nich Umberto Eco, czy to znaczy, że nie należy ich wydawać?

CZYlI PAńSTWO TEż.

My też. Zainicjowaliśmy niedawno, już jako GW Foksal, imprint Erotica, ale już w 2011 roku pojawiła się w W.A.B. seria zmysłowa, w której ukazują się zarówno książki z klasyki literatury erotycznej, jak i współczesne powieści. Literatura erotyczna nie zaczęła się od „Greya” ani w Polsce, ani na świecie. A wracając do zmian właścicielskich, co pan miał na myśli, mówiąc o zmianach oferty książkowej w Empiku? OGRANICZENIE JEJ DO TYTUłóW NAJSZYBCIEJ ROTUJĄCYCh – NOWOśCI

KOSZYK PRZEDSTAWICIElA, Z KTóRYM TEN ODWIEDZA SWOICh

I BESTSEllERóW. PROSZę ZWRóCIć UWAGę, JAK EKSPONOWANE SĄ TAM

ODBIORCóW, MA JEDNAK SWOJĄ POJEMNOść…

KSIĄżKI – NIE ChODZI O JAK NAJSZERSZĄ OFERTę NA PółKACh

Ma pan rację. Dlatego bardzo starannie dobieramy jego zawartość.

W SAlONACh, A O JAK NAJlEPSZE W JAK NAJKRóTSZYM CZASIE SPRZEDANIE TEGO, CO MA POTENCJAł, BO ZA ChWIlę PRZYJDĄ KOlEJNE TYTUłY. CYKl żYCIA KSIĄżKI SKRóCIł SIę JESZCZE BARDZIEJ. DZIś RZĄDZĄ

JAK SIę W OGólE PRACUJE PANI W KORPORACJI?

NOWOść I ROTACJA, A NIE WYBóR.

Długo. [śmiech]

Powinien pan poprosić o wywiad prezesa Empiku pana Olafa Szymanowskiego. Ponoć Matras także zmienia swoje podejście do aktualnej oferty, koncentrując swoje wysiłki na prezentacji tytułów z największym potencjałem. Uprzedzę natomiast kolejne pańskie pytanie i uspokoję, że nasz właściciel nie traktuje nazbyt preferencyjnie ani książek W.A.B., ani dwóch pozostałych oficyn, które wchodzą w skład Grupy Foksal, czyli Wilgi i Buchmanna. Jeżeli ktokolwiek sądzi, że jesteśmy na tej półce traktowani lepiej niż wydawca, który za promocję swojego tytułu zapłacił, to jest w błędzie.

NIE SPęDZA PANI CZASU NA ANAlIZOWANIU TABElEK, RAPORTOWANIU, NARADACh?

STOPNIU ZASTęPOWAlNE?

Tabelkami zajmuje się dział finansowy, a narady należą do kultury każdej korporacji. Byle za nimi szło efektywne działanie. Patrząc jednak na to z pewnego dystansu, jestem skłonna zgodzić się z tym, co usłyszałam od pracowników samego Empiku: firma ta nie jest tak bardzo korporacyjna. Siedzimy sobie w kamienicy przy urokliwej ul. Foksal w sąsiedztwie PIW-u. Pracujemy dużo, ukazuje się wiele dobrych książek, sprzedajemy do nich prawa, w tym roku pobijemy rekord sprzedaży praw filmowych. Trzy różne wydawnictwa o różnej ofercie i doświadczeniach uczą się siebie nawzajem. Dzieje się.

To wówczas dochodzą do głosu takie kryteria jak potencjał sprzedażowy każdej z książek czy warunki handlowe, jakie obie strony uzgodniły.

O ZAWRóT GłOWY. JEżElI JEST ADEKWATNY DO CENY ESPRESSO NA DOlE

A JEżElI TEN WYDAWCA NIE ZAPłACIł, A OBA TYTUłY SĄ W ZNACZNYM

CZYNSZ PRZY TEJ UROKlIWEJ UlICY FOKSAl PRZYPRAWIA ZAPEWNE

W RESTAURACJI… I TU ZAPEWNE TEż PAńSTWO MAJĄ FORY.

A ja myślę, że Empik i jego sprzedawcy nie są rozliczani przez inwestorów z forów dla Grupy Wydawniczej Foksal, tylko z wyników. Podobnie jak Grupa Wydawnicza Foksal. I jak każda z 90 spółek w organizacji. W RAPORCIE EMPIK MEDIA & FAShION, WłAśCICIElA EMPIKU, PRZECZYTAłEM, żE W 2015 ROKU JAKO GRUPA WYDAWNICZA MAJĄ PAńSTWO MIEć PONAD 100 MlN Zł PRZYChODU ZE SPRZEDAżY, CO DA

Nie wiem, ile kosztuje espresso. Proszę docenić to, które my serwujemy. Wynegocjowaliśmy czynsz, który nie jest wyższy od tego, który płaciły trzy wydawnictwa wcześniej. Zresztą – historyczna kamienica, w której jesteśmy, przez długi czas nie miała najemcy. Przed nami była firma brokerska, więc chyba dobrze, że dziś to nie jest bank czy telefonia komórkowa, tylko kolejne wydawnictwo, naprzeciw Krytyki Politycznej, redakcji „Zeszytów Literackich” i – po skosie – Centrum Myśli Jana Pawła II. Teatr Sabat ma tu mniejsze znaczenie.

PAńSTWU STATUS NAJWIęKSZEGO WYDAWNICTWA OGólNEGO W POlSCE.

Ogólnego, bo w podręczniki szkolne czy literaturę fachową angażować się nie będziemy. BIORĄC POD UWAGę, żE 2012 ROK GRUPA ZAKOńCZYłA PRZYChODEM 51 MlN Zł ORAZ TO, żE RYNEK RACZEJ IDZIE W Dół NIż W GóRę, TRUDNO

A NIE TęSKNI PANI ZA CZYTANIEM KSIĄżEK?

A dlaczego pan uważa, że ich nie czytam? Wczoraj skończyłam kolejny maszynopis. Znakomity, zresztą. Polska powieść sensacyjna. I nie mogę doczekać się jej wydania. [uśmiech] Rozmawiał Kuba Frołow

Nr 5 [252] maj 2013

R y N E K

13


W E

W S P O M N I E N I A C H

14

Cywilizowanie żywiołu Bogdan Klukowski, Marek Tobera

Dla czystości sprawy uznano, że wydawnictwa stanowią segment gospodarki rynkowej tosownie do wyzwań nowych czasów powstał samorząd gospodarczy branży książkowej. 27 czerwca 1990 roku w Warszawie powołano Izbę Książki. Zebranie założycielskie, w imieniu inicjatorów, otworzył Jerzy Wysokiński, dyrektor i redaktor naczelny Alfy; prowadził natomiast Czesław Kulesza, do niedawna szef Wydawnictw Komunikacji i Łączności oraz Wydawnictw Naukowo-Technicznych. Obecni byli przedstawiciele ok. stu firm wydawniczych i księgarskich. Utworzenie izby uchwalono jednogłośnie; większością głosów natomiast przyjęto statut i dokonano elekcji władz. W tajnych wyborach szefa IK, w których wzięło udział 85 osób, największe poparcie (35 głosów) zdobył Grzegorz Boguta, doktor biofizyki, od niedawna dyrektor PWN, w czasach PRL działacz opozycji demokratycznej i wieloletni szef podziemnego wydawnictwa NOWA. Pokonał Jerzego Wysokińskiego (29) i Jerzego S. Sito z Czytelnika (18). Uprzedźmy, że Boguta będzie sprawował tę funkcję przez trzy kadencje, aż po 1997 rok. Do pierwszej Rady Izby natomiast, także w wyniku wyborów, weszli (podajemy wg liczby uzyskanych głosów): Janusz Fogler (WAiF), Wojciech Jabłoński (Tramp, Radom), ks. Stanisław Opiela (Wydawnictwo „Przeglądu Powszechnego”, Wyzwanie), Jerzy Szmid (Znak), Bogusław Rogatka (Wydawnictwo Literackie), Jan Migdalski (DK Kraków), Andrzej Ochalski (Officina, Milanówek) i Piotr Szwajcer (NOWA). Wybrano również pięcioosobową Komisję Rewizyjną, której przewodniczącym został Maciej Frajtak (DK Poznań)1. Dodajmy, że decyzje elektorów istotnie uzupełniono podczas inauguracyjnego posiedzenia Rady IK (11 lipca 1990 roku). Zgodnie ze statutem, wyłoniła ona ze swego składu wiceprezesów. Funkcje te powierzono Foglerowi, Jabłońskiemu i Migdalskiemu2.

S

Izba nie była jedyną nową strukturą, funkcjonującą w okresie przemian. Wcześniej zawiązało się Stowarzyszenie Wydawców Prywatnych i Niezależnych. Na zebraniu założycielskim IK reprezentowało je czternaście wydawnictw, wywodzących się przede wszystkim z drugiego obiegu. Prezesem stowarzyszenia był Piotr Szwajcer. Najliczniejszą reprezentację w powołanym organie samorządowym miało Porozumienie Wydawców – przy utworzeniu IK obecni byli przedstawiciele 59 zrzeszonych w nim firm. Liderzy Porozumienia, przede wszystkim jego wiceprzewodniczący Wysokiński, przejawiali bardzo dużą aktywność w pracach poprzedzających utworzenie Izby. Kulesza, który prócz wspomnianego zebrania założycielskiego IK poprowadził też inauguracyjne posiedzenie rady, ongiś był pierwszym przewodniczącym w dziejach Porozumienia3. Tworzyła je kadra kierownicza oficyn państwowych o na ogół długiej historii i ustalonej renomie, ale w jego skład zdążyło wejść także kierownictwo Orbity. Porozumienie powstało w 1982 roku i jako luźna struktura, bardziej pasująca do idei forsowanej wówczas reformy gospodarczej, do pewnego przynajmniej stopnia wypełnić miało lukę po rozwiązanym Naczelnym Zarządzie Wydawnictw4.

Bez odpowiedzi prezesa Wracając do 1990 roku, na marginesie wspomnieć można, że półtora miesiąca po powołaniu samorządu, Jerzy Łoziński, także wiceprzewodniczący Porozumienia, wystosuje do Grzegorza Boguty pismo, w którym domagać się będzie zwrotu wydatków poniesionych przez swą organizację w związku z przygotowa-

1 AB PIK, teczka „Protokoły”, „Protokół z zebrania inicjującego powstanie Izby Książki w dniu 27.06.1990 roku”; tamże teczka „Izba Książki”, a w niej notatka z prac

komisji skrutacyjnej z tegoż zebrania (br. daty, tytułu i podpisu). 2 AB PIK, teczka „Protokoły”, „Notatka z zebrania Rady Izby Książki w dniu 11 lipca 1990 roku” (podpisano: wiceprezes Izby Książki Janusz Fogler). 3 AB PIK, teczka „Izba Książki”, „Lista obecności na zebraniu w dniu 27 czerwca 1990 roku; Porozumienie Wydawców”. 4 Tym razem niepełne dane zawiera odpowiedni tekst z opracowania „Biblioteki Analiz” (P. Dobrołęcki, D. Dobrołęcka: „Z dawnej nomenklatury. Porozumienie

wydawców”, w „Dwudziestolecie wolnego rynku…”, s. 59-61; zob. „Porozumienie wydawnicze”, „Przegląd Księgarski i Wydawniczy” nr 9/1982, s. 1 i 4; „Książka – księgarstwo – kultura”, tamże nr 1/1984, s. 2; B. Klukowski: „Polski ruch wydawniczy...”, s. 10).

Nr 5 [252] maj 2013


Fot. Archiwum A. Karpowicza

Konkurs PTWK „Najpiękniejsze Książki Roku” (1995), od lewej: Monika Białecka (Ars Polona), Janusz Fogler (WAiP, PIK), Grzegorz Boguta (PWN, PIK), Andrzej Karpowicz (PTWK).

niem zebrania założycielskiego izby5. Wśród znanych nam dokumentów nie zachowała się niestety odpowiedź prezesa. Nowa izba samorządowa została zarejestrowana 13 września 1990 roku przez Wydział XVI Gospodarczy Sądu Rejonowego dla m. st. Warszawy6. W ciągu pierwszych miesięcy swego istnienia zajęła się m.in. konsultacjami dotyczącymi projektu przygotowywanej właśnie ustawy o prawie autorskim (zostanie uchwa-

Trwał książkowy boom Choć w sprawach wydawniczych wciąż zdawał się dominować chaos, 1991 rok, a w znacznym stopniu także następny, przyniosły oznaki powolnej stabilizacji struktur wolnego rynku. Wyłonili się i ugruntowali swą pozycję liderzy przemian. Pojawili się pierwsi poważni inwestorzy zagraniczni. Wciąż powstawa-

5 AB PIK, teczka „Interwencje”, Pismo wiceprzewodniczącego Komitetu Wykonawczego Porozumienia Wydawców, J. Łozińskiego, do prezesa Izby Książki,

G. Boguty z 10 sierpnia 1990 roku. 6 AB PIK, teczka „Protokoły”, „Postanowienie z dnia 13 września 1990 roku, Sąd Rejonowy dla m.st. Warszawy, Wydział XVI Gospodarczy”. 7 AB PIK, teczka: „Izba Książki”, Pismo R. Grąbkowskiego i G. Boguty do członków IK z 8.10.1990 roku. 8 AB PIK, teczka: „Protokoły, komunikaty, statuty, deklaracje. Pani Krystyna Mackiewicz”; „Izba Książki, Komunikat” (br. daty, podpis: „za Radę Izby Książki – Janusz

Fogler”). 9 AB PIK, teczka: „Protokoły, komunikaty, statuty, deklaracje. Pani Krystyna Mackiewicz”, „Biuro Izby Książki. Komunikat nr 2 z 26.10.1990 roku”.8 AB PIK, teczka:

„Protokoły, komunikaty, statuty, deklaracje. Pani Krystyna Mackiewicz”; „Izba Książki, Komunikat” (br. daty, podpis: „za Radę Izby Książki – Janusz Fogler”). 10 AB PIK, teczka „Protokoły, komunikaty, statuty, deklaracje. Pani Krystyna Mackiewicz”, Pismo dyrektora Departamentu Podatku Obrotowego Ministerstwa

Finansów A. Wesołowskiego do PWN, 12 października 1990 roku. 11 AB PIK, teczka: „Izba Książki”, „Wyciąg z protokołu zebrania Walnego Zgromadzenia członków Izby Książki z dnia 21 stycznia 1991 roku dot. zmian w statucie Izby”.

Formalna zmiana nazwy w rejestrze izb gospodarczych dokonana zostanie dopiero ponad dwa lata później; AB PIK, teczka: „Izba Książki”, „Postanowienie Sądu Rejonowego dla m. st. Warszawy, Wydział XVI Gospodarczy, 29 września 1993 roku”

Nr 5 [252] maj 2013

W E

lona w 1994 r.)7 i zabiegała o ulgi podatkowe dla wydawców pozycji niskonakładowych. Rada IK podejmie też uchwałę kontestującą objęcie honorariów autorskich podatkiem od ponadnormatywnych wynagrodzeń8. Prezes Boguta i wiceprezes Fogler spotkają się z przedstawicielami Ministerstwa Finansów i omówią założenia polityki fiskalnej wobec wydawnictw. Na kolejnym ich spotkaniu, tym razem z ówczesnym wiceministrem kultury Andrzejem Karpowiczem, rezultaty owych rozmów zostaną ocenione jako krok we właściwym kierunku9. Te i inne fakty świadczyły, że izba uznana została przez administrację państwową za miarodajnego reprezentanta branży. Choć na marginesie dodajmy, że i w tej kwestii, przynajmniej przez jakiś czas, panowało pewne materii pomieszanie; np. Ministerstwo Finansów przesłało z datą 12 października 1990 roku prośbę o zaopiniowanie projektu ustawy do PWN, nie wymieniając nawet prezesa Boguty jako adresata tego pisma10. Tymczasem w siedzibie PWN przy ul. Miodowej zorganizowano biuro IK – jego pierwszym dyrektorem został Ryszard Grąbkowski. Koniec roku upłynie w izbie pod znakiem przygotowań do Walnego Zgromadzenia członków. 21 stycznia 1991 roku uchwali ono m.in. przyjęcie nowej nazwy – Polska Izba Książki11.

W S P O M N I E N I A C H

15


W E

W S P O M N I E N I A C H

16 ły nowe rodzime firmy prywatne. Lepiej lub gorzej radziły sobie z wyzwaniami przedsiębiorstwa państwowe. Stawało się jednak jasne, że oficyny z czasów PRL mają szansę przetrwać (a w perspektywie – przynajmniej niektóre – prosperować) dzięki przekształceniom własnościowym; choć z drugiej strony wciąż nietknięte tym procesem Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne pozostawały niekwestionowaną potęgą (casus WSiP ma jednak swą specyfikę, o czym niżej). Deklaracje i decyzje nowych władz, acz nie zawsze konsekwentne, świadczyły natomiast o woli znacznego ograniczenia roli państwa w dziedzinie książki. Dla czystości sprawy uznaliśmy, że wydawnictwa stanowią segment gospodarki rynkowej – wspomni po latach ówczesny wiceminister kultury Michał Jagiełło12. Nie oznaczało to jednak przyjaznej polityki podatkowej – w 1991 roku wydawcom prywatnym podniesiono podatek dochodowy o 100 proc., doprowadzając w ten sposób do ujednolicenia ich sytuacji z wydawcami państwowymi (zrównana już stawka wynosiła 40 proc.)13. Trwał wciąż książkowy boom, nawet wbrew coraz bardziej dotkliwej społecznie ogólnej recesji i innym kosztom reform, które ekonomiści wiążą z przebiegiem pierwszego stadium transformacji14. Także i w sferze książki, w miarę upływu czasu, narastały jednak zjawiska niepokojące. Szczególnie doskwierał brak płynności, jak i rzetelności w rozliczeniach, zwłaszcza między dystrybucją a wydawcami. Pojawiły się – i rosły – zatory płatnicze. Tłumy na warszawskich targach książki świadczyły o ciągle dużym popycie. Optymizm inwestorów znajdował swój wyraz m.in. w rozwoju KTK. W 1991 roku, podczas drugiej ich edycji, funkcjonowało 127 stoisk, na których zaprezentowało swój dorobek 203 wystawców, czyli znacznie więcej niż rok wcześniej15. Katalog następnych KTK poda jeszcze większe liczby – 145 stoisk i 267 wystawców. Baczny obserwator, komentując z aprobatą starania organizatorów i uznając imprezę za odzwierciedlającą kondycję rynku, zauważy jednak, że w 1992 roku publiczności już nie przybyło. Skonstatuje również, iż grono hurtowników i księgarzy raczej się zwęża, niż poszerza16. Kilkanaście miesięcy wcześniej, podczas XXXVI MTK w maju 1991 roku, z sal Pałacu Kultury powiało natomiast światowością. Przyczyniła się do tego PIK, przygotowując seminarium „West meets East” poświęcone dominującym w skali globalnej modelom ruchu wydawniczego: amerykańskiemu, brytyjskiemu, nie-

mieckiemu i francuskiemu. Dodajmy, że izba po raz pierwszy wystąpiła w roli współorganizatora targów17, a wspomniana impreza towarzysząca świadczyła o determinacji w dążeniu do ucywilizowania żywiołowego rynku krajowego18. Tradycyjny organizator MTK, Ars Polona, dopiero w grudniu 1991 roku na nowo stanie się samodzielnym przedsiębiorstwem – dojdzie do tego na skutek likwidacji RSW Prasa-Książka-Ruch. W 1992 roku, w komentarzach dotyczących kolejnej edycji targów, pobrzmiewała już jednak nuta niepokoju, czy organizatorom uda się utrzymać międzynarodową pozycję warszawskiej imprezy. Działo się tak, pomimo że w anonimowych ankietach przeprowadzanych wśród uczestników zagraniczni wystawcy z reguły wyżej oceniali MTK niż ich polscy koledzy19. Tymczasem PIK 25 czerwca 1991 roku odbyła kolejne Walne Zgromadzenie. W wyborach prezesa izby znów zwyciężył Grzegorz Boguta (42 głosy), po raz wtóry pokonując Jerzego Wysokińskiego20 (20). 28 sierpnia nowa Rada wybrała ze swego składu dwu wiceprezesów. Ponownie objął tę funkcję Janusz Fogler (WAiF), po raz pierwszy zaś Grzegorz Majerowicz (IPS). Przewodniczenie Komisji Rewizyjnej pozostało w rękach Macieja Frajtaka21. 14 kwietnia 1992 roku utworzono pierwszą sekcję branżową PIK – Sekcję Księgarską. Przyjęto jako zasadę, że jej przewodniczącym będzie wiceprezes izby reprezentujący ów sektor. Tak też się stało i funkcję tę objął Majerowicz22. Sekcja Wydawców Edukacyjnych powstała natomiast 20 maja 1993 roku – przewodniczącym został Andrzej Chrzanowski, szef WSiP23. Wobec ocenianej jako nieznacząca obecności książki w mediach izba podjęła rozmowy z Radiokomitetem i Naczelną Redakcją Programów Edukacyjnych TVP na temat uruchomienia stałej audycji telewizyjnej poświęconej nowym publikacjom. Boguta zaznaczył, że chodzi o najbardziej wartościowe tytuły, [...] które nie noszą cech literatury komercyjnej [podkreślenie w oryginale – BK, MT], niskonakładowe, produkowane z myślą o elitarnym odbiorcy. Program taki od stycznia 1993 roku rzeczywiście udało się uruchomić w telewizji publicznej, choć emitowany był późno, w porze niewielkiej oglądalności. Pięciominutowe „Miniatury” nadawano dwa-trzy razy w tygodniu. Propozycje książek do omówienia zgłaszali wydawcy zrzeszeni w izbie. Wyboru dokonywało gremium delegowane przez PIK, TVP oraz Ministerstwo Kultury, które sponsorowało to przedsięwzięcie; edy-

12 P. Dobrołęcki: „Kończył się pewien etap. Rozmowa z Michałem Jagiełło”, w „Dwudziestolecie wolnego rynku…”, s. 77-81 13 AB PIK, teczka: „Izba Książki”, Pismo podsekretarza stanu, A. Karpowicza, do Izby Książki z 25.10.1990 roku. 14 „Problemy wzrostu gospodarczego w warunkach ustrojowej transformacji w Polsce”, red. nauk. J. Mujżel, Warszawa 2003, s. 161 i n. 15 II Krajowe Targi Książki, Warszawa 13-17 IX 1991 roku, Warszawa 1991 roku (katalog). 16 P. Szwajcer: „Torwar ’92”, w „Notes Wydawniczy” nr 6/1992, s. 4. 17 K. Kaleta: „Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie. Historia i teraźniejszość”, Warszawa 2005, s. 61. 18 Zdaniem G. Boguty, PIK zaistniała wobec wielu czynników właśnie jako współorganizatorka MTK w 1991 roku. Wtedy po raz pierwszy byliśmy widoczni – uznał

ówczesny prezes Izby (Z. Nowodworska: „Samorządność – słowo niemodne” [rozmowa z Grzegorzem Bogutą], „Megaron” nr 3/1994, s. 4). 19 M. Łaziński: „Po targach”, „Notes Wydawniczy” nr 2/1992, s. 3. 20 AB PIK, teczka: „Izba Książki”, „Głosowanie na prezesa Polskiej Izby Książki 25.06.1991 roku”. 21 AB PIK, teczka: „Oryginały pism wysyłanych do członków PIK”, pismo prezesa G. Boguty do członków PIK z 12.11.1991 roku. 22 AB PIK, teczka: „Protokoły, komunikaty, statuty, deklaracje. Pani Krystyna Mackiewicz”, „Sprawozdanie z działalności Sekcji Księgarskiej PIK”, 10 czerwca 1994 roku. 23 AB PIK, teczka: „Protokoły, komunikaty, statuty, deklaracje. Pani Krystyna Mackiewicz”, „Sprawozdanie z Sekcji Wydawców Edukacyjnych PIK” datowane „czerwiec

1994”.

Nr 5 [252] maj 2013


Przemilczmy nazwiska... Organizowano staże zagraniczne i branżowe szkolenia. Wykładowcami byli z reguły fachowcy z krajów zachodnich. Ogólny sens tych szkoleń, przynajmniej w najbliższej sobie dziedzinie, zakwestionował na kartach wspomnień wieloletni prezes Stowarzyszenia Księgarzy Polskich, Tadeusz Hussak, drwiąc z kompetencji grona „nauczycieli”, nazwanego brygadami Marriotta26. Jego opinii zapewne nie podzieliłaby Halina Tymoszczuk, dyrektorka i współwłaścicielka znanej księgarni im. Prusa w Warszawie. W artykule omawiającym warsztaty prowadzone przez specjalistów związanych z Frankfurckimi Targami Książki stwierdziła: Wykładowcy niemieccy byli świetnie przygotowani, zajęcia prowadzono żywo i atrakcyjnie. Poziom kursu można zatem uznać za zbliżony do podobnej imprezy, zorganizowanej w zeszłym [1992] roku przez PIK oraz International Book Development. W końcowej partii swego tekstu […] westchnęła: Może za jakiś czas my, weterani transformacji systemowych, będziemy jeździć po świecie (tylko którym: trzecim? czwartym?) z cyklami wykładów w ramach jakiejś tam pomocy27. Wiele energii władze i biuro izby zmuszone były włożyć w zabiegi o autorytet PIK wewnątrz branży, a nawet wśród swoich członków. Od początku dziejów tego samo-

rządu zmorą pozostawało niepłacenie składek. Według sprawozdania Komisji Rewizyjnej, spośród 107 firm należących do izby w ciągu pierwszego roku składki opłacało 37, a wpisowe uregulowało 78 firm28. Biuro wielokrotnie słało monity w tej sprawie – co pikantne – również do przedsiębiorstw mających swą reprezentację w ścisłym kierownictwie. Przemilczmy nazwiska...29 Zgodnie z wolą Walnego Zgromadzenia na początku 1993 roku z powodu niewywiązania się z tych podstawowych powinności pozbawiono członkostwa 27 firm30. Wiązał się z tym również problem zasadniczy – reprezentatywności izby. W tekście z 1992 roku Piotr Szwajcer zauważył, że spośród kilku tysięcy podmiotów działających na rynku książki do samorządu należy niewiele ponad sto31. Pośrednio odpowiadał na uwagi tego typu prezes Boguta, podkreślając, iż około 70 proc. produkcji edytorskiej jest dziełem członków izby. I on jednak uznał za porażkę fakt pozostawania poza PIK wielu wydawców i księgarzy, wymieniając przy tym z nazwy m.in. oficynę BGW i, już zbiorowo, małe księgarnie32. A liczebność członków samorządu decydowała przecież nie tylko o prestiżu i postrzeganiu izby przez władze państwowe, lecz również o jej możliwościach finansowych. Wpływy ze składek nie pozwalały nawet na stworzenie biura PIK o kształcie stosownym do wielości i rangi spraw książki. Bogdan Klukowski, Marek Tobera Artykuł stanowi jeden z rozdziałów książki Bogdana Klukowskiego i Marka Tobery pt. „W tym niezwykłym czasie. Początki transformacji polskiego rynku książki (1989-1995)”, która w połowie maja br. ukazała się nakładem Wydawnictwa Akademickiego „Sedno”. Szefowi wydawnictwa, Andrzejowi Chrzanowskiemu, oraz autorom serdecznie dziękujemy za zgodę na publikację fragmentu.

24 AB PIK, teczka: „Protokoły, komunikaty, statuty, deklaracje. Pani Krystyna Mackiewicz”, pismo prezesa PIK G. Boguty pt. „Wydawcy – członkowie PIK” z 31 stycznia

1992 roku; tamże, teczka „Polska Izba Książki. Protokoły z posiedzeń 1991-1994”, „Sprawozdanie z działalności Rady Polskiej Izby Książki od 15.10.1992 roku do 20.10.1993 roku” (D. Szczepańska: „Problemy PIK. Rozmowa z Grzegorzem Bogutą, prezesem Polskiej Izby Książki”, „Notes Wydawniczy” nr 12/1993, s. 19). 25 AB PIK, teczka „Oryginały pism wysyłanych do członków PIK 1991-1995”, Pismo prezesa PIK Grzegorza Boguty do członków Izby Książki z 12 listopada 1991 roku;

tamże, teczka „Protokoły, komunikaty, statuty, deklaracje. Pani Krystyna Mackiewicz”, Pismo dyrektora Biura PIK R. Grąbkowskiego do Komisji Kultury i Środków Przekazu” z 30 listopada 1992 roku. (por. G. Boguta: „List w sprawie podatku obrotowego”, „Notes Wydawniczy” nr 1/1992, s. 7; Ł. Gołębiewski: „Batalia o cła”, „Notes Wydawniczy” nr 1/1994, s. 5-6. 26 Cudzysłowy pochodzą od T. Hussaka. Określenie brygady Marriotta pochodzi z kolei od nazwy warszawskiego luksusowego hotelu, gdyż zachodni eksperci, przyjeżdżający do Polski w ramach funduszy przyznawanych na szkolenia, mieszkali z reguły komfortowo i pobierali horrendalne wynagrodzenia za swą pracę. Taka była wtedy ogólna prawidłowość wynikająca z wymagań kredytodawców Polski – Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz banków komercyjnych. Nie umiemy stwierdzić, w jakim stopniu dotyczyła ona również szkoleń poświęconych rynkowi książki. O brygadach Marriotta zob. W. Kieżun, „Patologia transformacji”, Warszawa 2012, s. 162-165; por. T. Hussak: „Byliśmy służbą społeczną (Rzecz o Stowarzyszeniu Księgarzy Polskich), Olsztyn 2004, s. 311-312; P. Dobrołęcki, D. Dobrołęcka: „Rozpad Domu Książki. Księgarstwo od 1956 do 1990 roku”, w: „Dwudziestolecie wolnego rynku…”, s. 75-76. 27 Szczegółowy program szkolenia: AB PIK, teczka „Oryginały pism wysyłanych do członków PIK 1991–1994”; „Przeżyć na rynku. Ukierunkowany na zagadnienia praktyczne trening dla profesjonalizacji księgarzy” (H. Tymoszczuk: „Przeżyć na rynku”, „Notes Wydawniczy” nr 7/8/1993, s. 19). 28 AB PIK, teczka: „Oryginały pism wysyłanych do członków PIK 1991–1995”, „Sprawozdanie Komisji Rewizyjnej PIK na Walne Zgromadzenie członków PIK”, 25 czerwca 1991 roku. 29 AB PIK, teczka: „Korespondencja 1992-1995”, Pisma dyrektora Biura PIK, R. Grąbkowskiego, w sprawie zaległych składek, 30 lipca 1992 roku. 30 D. Szczepańska: „Problemy PIK. Rozmowa...”, s. 21. 31 P. Szwajcer: „Wojna wszystkich ze wszystkimi”, „Megaron” nr 6/1992, s. 4; por. tegoż: „Małe jest piękne, ale...”, „Notes Wydawniczy” nr 9/1994, s. 5. 32 D. Szczepańska: „Problemy PIK. Rozmowa...”, s. 21.

Nr 5 [252] maj 2013

W E

torzy płacili natomiast stosunkowo niewielkie kwoty za prezentacje swych publikacji24. Samorząd gospodarczy bywał też skuteczny w pertraktacjach dotyczących podatków i ceł. W 1991 roku rząd wprowadził 10-proc. cło na książki i czasopisma. Wycofał się jednak po interwencji PIK. Nie zapobiegła ona natomiast wprowadzeniu niewiele później 7-proc. podatku granicznego na import druków zwartych i ciągłych25.

W S P O M N I E N I A C H

17


N A

Ś W I E C I E

18

Wpuść tu babę na salony Grzegorz Sowula

Dlaczego zasłużona niemiecka oficyna z wzorcową niemal tradycją jest od kilku lat obiektem uwagi sądów? Jeśli wierzyć jej przeciwnikom, za całe zło odpowiada jedna kobieta… 1942 roku, w środku wojny, Peter Suhrkamp objął oficjalnie prowadzenie berlińskiego wydawnictwa Samuela Fischera. Właściciel miał niedobre pochodzenie, Suhrkamp z kolei sprawdził się w I wojnie światowej jako odważny dowódca oddziałów uderzeniowych. Nie było to jednak typowe dla lat nazistowskich brutalne przejęcie, a porozumienie dżentelmenów i przyjaciół: Fischer przyjął Suhrkampa do pracy dziesięć lat wcześniej, ufał mu i wysoko cenił jako edytora i wydawcę. Oddanie mu oficyny w zarządzanie było sposobem na jej ocalenie, co się udało, choć nie bez ofiar. Początkowo Suhrkamp odniósł sukces – drukował wydania frontowe dla podniesienia ducha niemieckich żołnierzy, pomagając sobie tym sposobem w zdobywaniu przydziałów reglamentowanego papieru. Goebbels nie znosił go jednak, oficynę oskarżał o tendencje liberalne i wywrotowe (po zamachu na Hitlera nazywał ją „Wydawnictwem 20 lipca”), przy pierwszej okazji wpakował Suhrkampa w 1944 roku do obozu. Oficynę przeniesiono wtedy do Poczdamu (ocaliło to archiwa, berlińska siedziba spaliła się pod koniec 1944 roku), powtarzając wzór: pokierował nią znajomy z kolei Suhrkampa, poeta i autor sztuk radiowych Hermann Kasack. Gdy rok później ciężko chory Suhrkamp został zwolniony z obozu w Sachsenhausen, w Poczdamie rządziła już Armia Czerwona, biuro wydawnictwa zamieniono na komendę milicji. Suhrkamp nie miał złudzeń – jeszcze nie do końca wyleczony, przeniósł się w październiku 1945 roku do Zehlendorfu w sektorze zarządzanym przez Amerykanów, by wkrótce otrzymać jako pierwszy wydawca licencję na publikowanie książek. Pięć lat później Hermann Hesse stał się ojcem chrzestnym oficyny Suhrkamp Verlag. Wśród autorów znaleźli się wspomniani Kasack i Hesse, Schröder, z Anglików T.S. Eliot i G.B. Shaw. Inny znany autor, Bertolt Brecht, napisał: To jasne, że chcę koniecznie być w tym wydawnictwie, które pan prowadzi. Nie on pierwszy i nie ostatni, u Suhrkampa zgromadziła się plejada, najlepsi autorzy niemieckojęzyczni, crème de la crème z innych rejonów świata. Nikt jeszcze nie wiedział, że rodziła się wtedy tradycja nazwana po latach „Suhrkampkultur” – tłumaczyć chyba

W

Nr 5 [252] maj 2013

nie trzeba – czyli specyficzne zachowanie wydawcy i jego autorów. Hesse odegrał w tym wydawnictwie wieloraką rolę – do dziś wydawany autor, ale i patron wielu postaci i poczynań. Siegfried Unseld, który przyszedł do wydawnictwa w 1952 roku, właśnie Hessego uczynił bohaterem swej pracy dyplomowej. I to Unseld, po śmierci Suhrkampa w 1959 roku, zajął jego miejsce jako samodzielny i za wszystko odpowiedzialny wydawca. Rozszerzył działanie: w 1963 roku przejął Insel Verlag, oficynę z tradycjami sięgającymi końca XIX wieku, w tymże roku pojawiły się pierwsze tytuły serii „edition suhrkamp” (małe litery w nazwie zamierzone), kilka lat później pojawia się „suhrkamp taschenbuch” (ditto). I kolejne serie, kolejne imprinty, nowe programy. W międzyczasie przenosi siedzibę do Frankfurtu nad Menem – patrycjuszowska willa przy Lindenstrasse, w sercu Westendu, będzie miejscem narad, spotkań i przyjęć. Po latach zaś, długo po śmierci Unselda (zmarł w 2002 roku), stanie się placem boju rozpoczętego przez wdowę, pisarkę Ullę Unseld-Berkéwicz. O co w nim chodzi? O władzę i dochody, jak w każdym sporze na poziomie rynkowych gigantów. Przeciwnikiem wdowy i autorów, którzy za nią stanęli, jest 39-procentowy udziałowiec, przedsiębiorca medialny Hans Barlach. Ulla Berkéwicz, przed laty postrzegana jako postać nieco kontrowersyjna, o trudnym do określenia wpływie na wielkiego Unselda, pokazała, że potrafi mądrze i odpowiedzialnie prowadzić wydawnictwo, w którym publikowali i publikują bodaj wszyscy liczący się autorzy, zarówno niemieckojęzyczni, jak i obcy. Ich lista to podręcznik historii literatury: wspomniani już Hesse i Brecht, ale także Hauptmann, Mann, von Hofmannsthal, Walser, Adorno, Frisch, Benjamin, Zuckmayer, Enzensberger, Tellkamp, Lewitscharoff, Handke, Goetz, Sloterdijk, Habermas, Proust, Dante, Beckett, Duras, Paz, Darwin, Allende, Oz, Joyce, Casanova, Defoe, Derrida, LéviStrauss, Semprun, Bernhard, Achmatowa, Brodski, Conrad, Szabó, Stryjkowski, Baumann, Szymborska, Miłosz, Stasiuk… W sumie ponad 6600 autorów. Berkéwicz walczy o ich utrzymanie, tworzy nowe serie (2005 – „BasisBiographien”, 2006 – „medizinHuman”, 2007 – „Studienbibliothek”, 2008 – „edition unseld”,


Fot. Christos Vittoratos (Wikimedia Commons)

N A

Ś W I E C I E

19

2009 – „filmedition suhrkamp”, 2010 – „Suhrkamp Sachbuch”), dwa lata po śmierci Unselda powołuje nagrodę jego imienia, która przyznawana jest co dwa lata. Niemałą, dodać warto – jej finansowy wymiar to 50 tys. euro. W 2010 roku Ulla Unseld-Berkéwicz decyduje się przenieść wydawnictwo do Berlina, miasta coraz ważniejszego na rynku książki. W sfinansowaniu tego ruchu pomóc miała sprzedaż frankfurckiej siedziby i wartościowego archiwum. Wymagało to jednak przekonania pozostałych „decydentów”: syn Unselda zaakceptował odstępne i wycofał się całkowicie z rodzinnej fundacji, Barlach wyraził zgodę w zamian za, jak się okazało, bardzo niekorzystne dla Berkéwicz porozumienie. Barlach jest bowiem, co potwierdzają wszyscy go znający, kuty na cztery nogi. Do wydawnictwa trafił przejmując częściowo udziały dwóch szwajcarskich inwestorów, których w latach 60. przyciągnął sam Siegfried Unseld, obawiający się – nie bez racji – że zabraknie mu pieniędzy na szeroko zakrojony rozwój oficyny. Problem leży w tym, że dziś Barlach traktuje szacowne wydawnictwo jak zwyczajne przedsiębiorstwo, które winno przynosić dochody. Bez nich nie będę w stanie wypłacić autorom zaliczek, przekonuje. Niewdzięcznicy nie chcą mu uwierzyć, mimo trudnych czasów i kryzysu. Trudno im się dziwić, Barlach otwarcie mówi, że z książek najbardziej lubi czekowe. Sąd zdaje się potwierdzać jego sympatie: w zakończonym w marcu pro-

cesie Barlachowi przypadło 2,2 mln euro jako udział w obrocie oficyny za 2010 rok. Wydawnictwo protestuje, prawnicy zacierają ręce – hamburczyk ma mocne karty (albo raczej strony umowy) w ręku, tuż po ogłoszeniu wyroku odrzucił możliwość polubownego porozumienia, do czego namawiali obie strony prawnicy i mediatorzy – wśród nich Michael Naumann, sekretarz stanu ds. kultury. Niektórzy autorzy twierdzą zaś, że sprawa jest na tyle poważna, iż mediacji powinien się podjąć sam prezydent Gerhard Gnauck. Egzekucja niekorzystnego wyroku może bowiem oznaczać, iż „dobro narodowe”, jak zaczęto już nazywać oficynę Suhrkampa, może przestać istnieć – Barlach wycenia wartość oficyny na 75 mln euro. Gdyby domagał się spłaty swego udziału, wydawnictwu grozi plajta. Do finału chyba jeszcze daleko. Wiemy i w Polsce, że książka przestała być już dobrem duchowym, stała się obiektem handlu jak inne przedmioty zaspokajające potrzeby obywateli. Niemcy zauważają jednak, że „sprawa Suhrkampa” ma dodatkowy aspekt: z Frankfurtu, miasta tradycyjnie książkowego – wspomnijmy choćby o międzynarodowych, sięgających początkami XVI wieku targach książki – uciekają do Berlina kolejne oficyny: po Eichborn (przejętym w 2011 roku przez Bastei Lübbe) i komiksowym Ehapa-Verlag (w Berlinie od 2008), przeniosła swe wydawnictwo Ulla Unseld-Berkéwicz. We Frankfurcie za to swą monstrualną siedzibę buduje Europejski Bank Centralny ■…

Nr 5 [252] maj 2013


Fot. Archiwum

C O P y L E F T

20

Jan Wosiura,

Nr 5 [252] maj 2013

Jan Wosiura

Artyści z USA złożyli pozew przeciwko serwisowi self-publishingowemu…

Ich troje na wojnie

C O P y R I G H T

&

Kolegium Prawa Akademii Leona Koźmińskiego

W poprzednim numerze pisałem o korzyściach, jakie początkującym pisarzom może dać serwis selfpublishingowy. Technologia ta malowała się jako wygodny i prosty sposób na zaistnienie ze swoją twórczością na forum publicznym. Okazuje się jednak, że ma ona także swoje bolączki. Troje artystów z USA złożyło bowiem przeciwko takiemu serwisowi pozew. Czy zasadnie?


C O P y R I G H T

&

C O P y L E F T

21

Penguin Group na celowniku Niedawno należący do słynnej grupy wydawniczej Penguin serwis self-publishingowy Author Solutions otrzymał pozew o odszkodowanie za złamanie warunków umowy. Troje autorów (Kelvin James, Jodi Foster i Terry Hardy) zwróciło się z żądaniem opiewającym na 5 mln dolarów. W pozwie punktują oni zaniedbania, jakich dopuścił się serwis. Należeć miały do nich zawinione błędy przy edycji książek, takie jak pomyłki na okładkach czy niewłaściwe formaty tekstów. Powodowie sugerują, że jest to celowa praktyka serwisu mająca przynieść korzyści wyłącznie firmie (z pominięciem ich interesu, jak należy domniemywać). Zarzucają również Author Solutions celowe wprowadzanie w błąd samych twórców. Grupa Penguin ma bowiem oferować tę samą usługę self-publishingu pod wieloma nazwami - AuthorHouse, iUniverse, Palibrio, Trafford czy Xlibris. Tworzy to – ich zdaniem – iluzję różnorodności oferty dla twórców. Niezadowolony autor, który zamierza zakończyć współpracę z Author Solutions, może dowiedzieć się po fakcie, że nowy serwis, z którym się związał, jest w zasadzie „tym starym”, tylko pod inną nazwą. Wreszcie, powodowie zarzucają grupie Penguin, że ta nie wypłaca należnych od książek tantiem, a działania marketingowe obiecane w umowie nie zwiększa-

ją sprzedaży e-booków i nie przynoszą spodziewanych przychodów. Pisarze twierdzą, iż roczny przychód serwisu to 100 mln dolarów, a 2/3 tej sumy pochodzi nie ze sprzedaży książek, lecz z opłat za edycję i działania marketingowe. W rezultacie Author Solutions zarabia nie na sprzedaży publikacji, lecz na usługach świadczonych ich twórcom. Choć niektóre żądania wydają się nieco przesadzone, można zaobserwować negatywną tendencję. Jeżeli serwis służący do self-publishingu zarabia głównie na autorach tekstów, a nie na sprzedaży ich książek, to pojawia się pytanie, czy rzeczywiście istnieje rynek na tego typu metody dystrybucji. Jeśli naprawdę tworzy się sztuczną różnorodność rynku, to oznacza, że e-booki są kupowane rzadziej niż można by się tego spodziewać, wskutek czego zainteresowanie inwestorów tą częścią rynku wydawniczego jest i (będzie) znikome.

Opcje obrony Kiepska sprzedaż nie zwalnia rzecz jasna Author Solutions (ani innego tego typu przedsięwzięcia) z wypłaty należnych twórcom tantiem, czyli wynagrodzeń za korzystanie z utworów, które serwis pobiera drogą sprzedaży elektronicznej. Przy naliczaniu tego typu wypłat bierze się pod uwagę cenę i liczbę sprzedanych egzemplarzy utworów danego autora. Jeśli więc serwis celowo dopuszcza się

tutaj zaniedbań, to należy zachowanie grupy Peinguin rozpatrywać w kategoriach oszustwa. Należy pamiętać, że umowa z serwisem self-publishingowym (czy też jego regulamin) funkcjonuje w prawie w podobny sposób jak umowa pisemna. Oznacza to, że jeżeli na jej podstawie należy nam się tantiem, to mamy prawo dochodzić wypłacenia go na drodze sądowej. Serwis jest również zobowiązany do staranności w edycji i dystrybucji utworów. Niestety w pozostałych przypadkach sprawa jest bardziej skomplikowana. Twórca nie zabroni serwisowi pobierania opłat za wykonywane czynności i prowadzenia działalności pod różnymi adresami sieciowymi. Żeby zatem uniknąć niemiłych doświadczeń, należy zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze, dokładnie sprawdzajmy wszelkie regulaminy i warunki użytkowania serwisu. Są tam zazwyczaj określone czynności, za które pobiera się opłaty. W osobno publikowanych tabelach znajduje się specyfikacja wszelkich kosztów. Znając te dane możemy wybrać najkorzystniejszą dla siebie ofertę. Po drugie, zwracajmy uwagę na właściciela serwisu. Informacje o jego tożsamości znajdują się zazwyczaj w stopce witryny internetowej. W ten sposób możemy oszczędzić sobie późniejszego rozczarowania podyktowanego wirtualną różnorodnością rynku selfpublishingu. ■

Nr 5 [252] maj 2013


fot. Ryszard Waniek

K O M I K S

22

Monika Małkowska, – niezależna publicystka, krytyk sztuki i mody. Wykłada na Wydziale Mediów i Scenografii warszawskiej ASP

Scenariusz: Władysław Krupka rysunki: Bogusław Polch

Tajemnica „Plaży w Pourville” Wydawnictwo Kultura Gniewu, Warszawa 2013 s. 28, ISBN 978-83-60915-74-5

Socjotechnika spod znaku Żbika Monika Małkowska to by pomyślał! Po dwudziestoletniej śpiączce na komiksowy plan wraca żbik, kapitan Jan żbik. I to w randze pułkownika, i to w Kulturze Gniewu - jednej z najlepszych komiksowych oficyn (przedtem ukazywał się nakładem wydawnictwa Sport i Turystyka). Dzielny śledczy ma już godnego następcę – wnuka Michała, żbika oczywiście. Obydwaj, dziad i wnusio, uaktywniają się za sprawą… sprawy „Plaży w Pourville” (namalowanej w 1882 roku). To akurat nie bajka. Wątek główny zaczerpnięty został z naszych rodzimych realiów. Kryminalno-artystyczna zagadka miała swój początek w 2000 roku, kiedy z poznańskiego Muzeum Narodowego skradziono płótno francuskiego impresjonisty Claude’a Moneta. Nie mamy wielu obiektów podobnej klasy – to był jeden z najcenniejszych (oszacowany na milion dolarów). Złodziej wyjął „Plażę… ” z ram, zastępując oryginał falsyfikatem. Przez dziewięć lat płótna nie udało się odnaleźć. Na trop trafiono przypadkiem, zatrzymując niejakiego Roberta Z., mieszkańca Olkusza, za niepłacenie alimentów. Dorywczo zatrudniany budowlaniec był także malarzem-amatorem. Podczas domowej wizyty funkcjonariusz policji zauważył, że jeden z jego obrazów wydaje się doskonalszy od pozostałych. Przypomniał też sobie, że podobnego dzieła szuka Interpol, co swego czasu ogłoszono w internecie. Poddany przesłuchaniom winowajca szybko przyznał się. Tak, to on „uprowadził” krajobraz

K

Nr 5 [252] maj 2013


K O M I K S

23

Nr 5 [252] maj 2013


K O M I K S

24

Moneta z rogalińskiej kolekcji. Ale nie jest złodziejem, nie zamierzał „Plaży…” sprzedawać, po prostu chciał mieć u siebie pracę ulubionego impresjonisty. Kiedyś, podczas pobytu w Niemczech, oglądał prawdziwe malarstwo i zakochał się. Jak dokonał kradzieży? Przez kilka dni kopiował pejzaż Moneta, a gdy nikt nie patrzył – powoli wycinał kompozycję z ram. śliczna historia, acz nie do końca prawdziwa. Robert Z. jednak zamierzał spieniężyć Moneta, lecz nie bardzo wiedział, jak tego dokonać. A o zasługach policji lepiej nie wspominać… Co do komiksu – stylistycznie i treściowo należy do epoki socjalistycznej. Wtedy prawda o metodach działania, poziomie intelektualnym i zachowaniu służb prawa burzyłaby wyidealizowany, popularyzowany przez media wizerunek. Zdaje się, że Władysław Krupka nie zauważył zmian w systemie oraz oczekiwaniach odbiorców. Wciąż tworzy wizerunek nieskazitelnych policjantów-dżentelmenów, komunikujących się w salonowym stylu, znających maniery, obce języki oraz dress code. Jego „Tajemnica…” w kontekście tego, co wiemy na temat naszej policji, wydaje się bardziej nieprawdopodobna niż przygody Jamesa Bonda. Salonowa elegancja w rozmowach, przemieszczanie się jak na latającym dywanie do Paryża czy Abu Dabi, brak trudności w rozpracowaniu gangu handlującego sztuką; do tego atmosfera współpracy i brak zawiści w Centralnym Biurze śledczym itp., itd. Sielanka. Ten fałszywie pozytywny wizerunek stróży prawa współtworzą rysunki Bogusława Polcha, który kreuje postaci jakby żywcem skopiowane z katalogów mody lat 50/60. To jednak bajka, na którą nabiorą się jeno małolaty. Bardziej świadomi czytelnicy odbiorą zeszyt jako kuriozalny wykwit naiwności lub nie wiadomo czemu służącej (dziś) poprawności. Bowiem zgodnie z wypracowanym przed laty schematem komiks otwiera list (na drugiej stronie okładki) pisany przez pułkownika Jana żbika do młodocianych przyjaciół; zamyka zaś kolejny odcinek cyklu „Nauka i technika w służbie policji” (kiedyś – MO).

Nr 5 [252] maj 2013


K O M I K S

25

Opowieść inaugurująca komiks traktuje o Wojtku-zaprzańcu, który dostał od rodziców CD z muzyką ulubionego zespołu i zaraz puścił płytę „w sieć”. policjanci szybko ustalili winnego i jeszcze przed wyjściem wojtka do szkoły stanęli pod drzwiami jego domu. Kręcił, lecz przyciśnięty do muru przyznał się do przestępstwa, a wtedy w jego oczach szybko pojawiły się łzy – bo zdał sobie sprawę, że skazał swych ulubionych muzyków na głód i poniewierkę. To, oczywiście, podana w fabularnej formie agitka za poczynaniami ACTA. Jeszcze goręcej pobrzmiewa tekst z przedostatniej strony okładki. Dotyczy mianowicie aspektów psychologicznych w pracy „drogówki”. Otóż policja drogowa szkolona jest obecnie w technice tzw. ciętej riposty. Kiedy kierowca, który przekroczył dozwoloną prędkość, usiłuje wynegocjować niższą kwotę mandatu, funkcjonariusz powinien zgodzić się i… zaoferować handel w dzień targowy, który przypada w jakiś inny dzień tygodnia, do której to daty kierowca ma sobie poczekać w lokalnym areszcie. Policjant zaś ma go straszyć koszmarnym przepełnieniem tegoż „hotelu” i zepsutą toaletą. tu instrukcja zaleca bardziej utalentowanym funkcjonariuszom zatykanie nosa i przybieranie miny pełnej obrzydzenia. Niestety! W przypadku tych instruktażowych tekstów mamy do czynienia ze zręcznym pastiszem (acz może przesadnie dezawuującym intelektualne walory służb porządkowych). Czytelnik może się pośmiać – ale czy do śmiechu było Władysławowi Krupce, który w dobrej wierze wskrzesił dynastię żbików? ■

Nr 5 [252] maj 2013


K R O N I K A

Fot. Tim Sowula

K R y M I N A L N A

26

Grzegorz Sowula

Nasz milusi

zbrodzień Grzegorz Sowula

Katarzyna Kwiatkowska to laureatka alternatywnej nagrody Wielkiego Kalibru. Strzał zza węgła, można by powiedzieć – Janina Paradowska, przewodnicząca jury, postanowiła w zeszłym roku docenić debiutancką powieść poznańskiej autorki i przyznała jej ufundowane przez siebie wyróżnienie. Nie ujawnię żadnej tajemnicy, mówiąc, że uhonorowanie książki Kwiatkowskiej uradowało grupę jurorów (w tym niżej podpisanego).

J

ej druga książka „Abel i Kain” utwierdza mnie w przekonaniu, że autorka – skromna i mało znana – ma dużo do powiedzenia i z pewnością będziemy o niej słyszeć. Obrała ścieżkę niezbyt może oryginalną, kryminał retro, ale jej proza na milę odstaje od narracji psychopatycznych komisarzy z Wrocławia i Lwowa czy ich lubelskich naśladowców. Katarzyna Kwiatkowska podsuwa czytelnikom prozę bardziej oryginalną: fabuła osadzona jest przed pierwszą wojną w Polsce, zatem właściwie nie

Nr 5 [252] maj 2013

w Polsce, ale na jej przyszłych terenach; podobnie jak w debiutanckiej powieści mamy do czynienia z tzw. wyższymi sferami, tu znacznie rozbudowanymi i wzbogaconymi o postaci niemal karykaturalne, jak Tercjusz Drojewski, miłośnik dickensowskiego Pickwicka, do którego zresztą coraz mu bliżej zachowaniem i wyglądem. Tercjusz jest postacią ważną, ale nie istotną w całej historii, najwyżej pomocną. Zagadka bowiem jest tak złożona, że jej rozwiązanie wydaje mi się nieco naciągnięte. Nie, nie


Peter Robinson

Kathy Reichs

Abel i Kain

Trucicielka

Kości pająka

IW Novae Res, Gdynia 2013 s. 399, ISBN 978-83-7722-584-4

tłum. Jacek Mikołajczyk Sonia Draga, Katowice 2013 s. 411, ISBN 978-83-7508-671-3

tłum. Przemysław Hejmej Sonia Draga, Katowice 2013 s. 413, ISBN 978-83-7508-619-5

twierdzę, że niemożliwe – absolutnie wszystko może się zdarzyć, ale jeśli już o tym piszemy, prezentujmy to w sposób wiarygodny. A jednak wbrew tym powątpiewaniom sądzę, że wielką zaletą „Abla i Kaina” jest jej prawdopodobieństwo – faktycznie podglądamy gospodarzy wiejskiej posiadłości, uwikłanych w wydarzenia, o jakich „standardowe” biografie i wspomnienia na ogół milczą. Motyw zemsty za zadane krzywdy, nawet te wyimaginowane, nie jest obcy, ale – z drugiej strony – jak często trafiamy na opowieści o przemocy w rodzinie czy zaawansowanej narkomanii w relacjach odnoszących się do początków ubiegłego stulecia? Autorka rozbija wizję idealnego niemal otoczenia: światły gospodarz, mądrzy synowie, oddani pracownicy. Nic tu nie jest takie, jak chciałoby się, by było – progenitura marna, pracownicy takoż, a i gospodarz pozostaje długo ciemny niczym tabaka w rogu. Jakżeż typowe: dostrzegać schorzenia świata, a nie widzieć brudu wokół siebie. Ale bez tego nie byłoby przecież takich historii – pokrętnych mimo bohaterów pełnych szlachetności, z brudnym tłem wyłażącym spod czystej wierzchniej warstwy. Katarzyna Kwiatkowska wierzy jednak chyba w swoich bohaterów, skoro po raz kolejny kończy swą doskonale napisaną powieść swoistym happy-endem, za który ja osobiście jestem jej wdzięczny – bo chciałbym poznać dalszy ciąg. ie będzie go w „Trucicielce” Petera Robinsona. Autor buduje fabułę tak zmyślnie, że wszystkie wątki schodzą się gracko w zakończeniu. Nie jest to kryminał ani thriller, raczej opis pieczołowitego śledztwa podjętego właściwie z nudów. Bohater, oscarowy kompozytor muzyki filmowej, po śmierci żony wraca do rodzinnego yorkshire, by złapać oddech. Chce napisać sonatę jej poświęconą, pokazać, że stać go na coś więcej niż byle ścieżka dźwiękowa. Kupuje dom na odludziu i gdyby nie przypadek, najpewniej stukałby wytrwale w klawisze fortepianu i tworzył partyturę. Ale… w rozmowie z agentką nieruchomości dowiaduje się, że żona właściciela domu została powieszona w 1953 roku za otrucie męża, cenionego lekarza. W czasie procesu wyszło na jaw, że miała młodszego o dwadzieścia lat kochanka – czyż mógł być lepszy motyw zbrodni niż seks? Opis procesu nie daje mu spokoju, choć, jak sam przyznaje, właściwie nie wiem, dlaczego się tym interesuję. Po prostu mnie to zaciekawiło. W pewnym sensie cała sprawa mnie dotyczy. To tak, jakbym szukał przodków mej posiadłości, drzewa genealogicznego.

N

Powiedzieć trzeba, że poszukiwania przedstawione są wyjątkowo ciekawie. Autor sięgnął po dwa „dzieła”, czyli szczegółowy opis procesu, zostawiony przez niejakiego Charlesa Morleya w tomie „Słynne procesy”, i dziennik Grace Fox, ofiary sądowego werdyktu. To z nich poznajemy domniemaną trucicielkę, o uczestnikach i okolicznościach sprawy dowiadujemy się właśnie dzięki wytrwałemu dochodzeniu kompozytora. Bardzo to wciągająca narracja, bo mocno osadzona w realiach, bogata w szczegóły, pełna wyrazistych postaci i nietypowych rozwiązań. Jest i wątek pedofilski, a jakże, dziś bez niego trudno się obejść, ale tu zostaje pogardliwie wyśmiany – fałszywy trop. Za to ten właściwy także jest nieoczekiwany. I zmusza do myślenia nad pryncypiami, którymi się kierujemy. Robinson pisze lekko, z ironią, „zmuszanie” jest terminem umownym – kto chce, zastanowi się chwilę nad lekturą. athy Reichs zaś, moim zdaniem, nie wypada w porównaniu z Robinsonem najlepiej. „Kości pająka” to również opis śledztwa, skomplikowanego i złożonego, bo trupów tu więcej, choć wszystkie noszą to samo imię i nazwisko. Doktor Temperance Brennan, patolog znana z wcześniejszych tomów, ma pełne ręce roboty, bo prócz zidentyfikowania ofiar musi zająć się córką oraz pasierbicą swego byłego męża, pannicami przechodzącymi różne wewnętrzne kryzysy. Identyfikacja postępuje powoli – im więcej szczegółów wyłania się w śledztwie, tym bardziej mataczą i utrudniają dojście do prawdy członkowie rodzin zamordowanych. Wszyscy bowiem skrywają wstydliwe sekrety… Można by powiedzieć, że o to właśnie w dobrej powieści kryminalnej chodzi: tajemnice z przeszłości, żmudne dochodzenia, bezimienne ofiary, osobiste kłopoty głównych bohaterów nakładające się na główną warstwę fabuły. Mimo tego „Kości pająka” czyta się źle, a to wskutek tego, że autorka co i rusz przerywa narrację, by zaserwować wykład albo dorzucić pół strony objaśnień: tak działa biuro koronera, na tym polega wyszukiwanie danych, tym zajmuje się laboratorium identyfikacyjne armii, a tym Misja Wojskowej Połączonej Komendy Poszukiwania i Rejestrowania Żołnierzy Zabitych i Zaginionych (JPAC, Amerykanom wystarcza skromny akronim). Objaśnienia są potrzebne, czasem nawet niezbędne, by pojąć niuanse śledztwa, ale sposób ich przedstawienia sprawia, że parę razy miałem ochotę zrezygnować z lektury – po co ex cathedra, gdy wszelkie wyjaśnienia można podać zwyczajnie, wkładając je w usta któregoś z protagonistów? Zbrodzień nie jest wcale milusi, staje się nudnym dodatkiem do belferskiej wypowiedzi. ■

K

Nr 5 [252] maj 2013

K R O N I K A

Katarzyna Kwiatkowska

K R y M I N A L N A

27


Nie znam sprawdzonego przepisu na bestseller. Mam zresztą przeczucie, że tak naprawdę nikt go nie zna – rynek książki wyglądałby inaczej, gdyby była to wiedza powszechna i łatwo dostępna.

Fot. Archiwum

Piotr Kofta

W

Piotr Kofta

Pisać obrazem

F E L I E T O N

28

Nr 5 [252] maj 2013

ielkie literackie przeboje, co okazywało się przeważnie po fakcie, niejednokrotnie były odrzucane przez renomowanych wydawców przekonanych, że potrafią bez trudu ocenić potencjał dowolnego tekstu prozą. ludzie są tylko ludźmi – popełniają błędy, nie umieją oddzielić racjonalnej prognozy od własnych, subiektywnych oczekiwań, lubią przeważnie te piosenki, które już znają. Odwołam się do nieco karkołomnego porównania: w 2006 roku działacze legii Warszawa oddali osiemnastoletniego Roberta lewandowskiego do Znicza Pruszków za 5000 zł, uznawszy, że młody piłkarz, chudy i słaby technicznie, do niczego się klubowi nie przyda. Teraz lewandowski na rynku transferowym wart jest 30 mln euro, czyli 24 tys. razy więcej. Podobne liczby muszą śnić się agentom, do których J.K. Rowling wysyłała maszynopis pierwszego tomu cyklu o harrym Potterze. A jednak sprawa nie jest całkiem przegrana – da się z zawartości bestsellerów oraz ich cyklu życiowego wyłowić pewne prawidłowości. Przede wszystkim trzeba odróżnić prawdziwy sukces od nadętych przez specjalistów od marketingu balonów, licznie wypuszczanych w literacki świat każdego tygodnia. Owszem, na trudnym rynku agresywny marketing wydaje się niezbędny, w Polsce łatwo sprzedają się tylko książki z księdzem na okładce, ale wypada mieć na uwadze, że różnica między arcydziełem a „arcydziełem” często przypomina tę między krzesłem a krzesłem elektrycznym. Obserwowałem niedawno to zjawisko na przykładzie – bardzo udanej, nawiasem mówiąc – promocji powieści „Wyznaję” Katalończyka Jaume Cabrego, którą reklamowano jako przełomowe dzieło, ambitną ucztę, europejskie opus magnum, a która okazała się mętnym zbiorem klisz i komunałów z intelektualnymi pretensjami. Wróćmy jednak do bestsellerów, które pojawiły się właściwie znikąd, wypłynęły dzięki szeptanej propagandzie czytelników albo dyskusjom na forach internetowych. Ich sukces nie bazuje na literackiej jakości – sentymentalnych, pseudogotyckich bzdur zapoczątkowanych przez „Zmierzch”, kretyńskich thrillerów historycznych spod znaku Dana Browna czy sadomasochistycznych porno-romansów z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya” na czele w zasadzie nie daje się czytać bez uczucia zażenowania. O co więc chodzi? O coś starszego niż literatura. O baśń. Nietrudno zauważyć, że tym, co ma szczególne wzięcie, jest wszelkiego rodzaju idealistyczna fantazja zawierająca w sobie odwieczny, mityczny schemat inicjacyjnej podróży, tak trafnie w swoim czasie ujęty przez amerykańskiego religioznawcę Jamesa Campbella w słynnym „Bohaterze o tysiącu twarzy”. Ale ów schemat to tylko coś na kształt wieszaka, można na nim powiesić w zasadzie wszystko, zależy to jedynie od tego, jak zdefiniujemy samego bohatera, jego wędrówkę od normalności do niezwykłości, próby, przez które przechodzi, wreszcie – dar, który w nagrodę otrzyma, oraz wiedzę, którą uzyska. Krótko mówiąc, mowa tu o podróży zawsze prowadzącej ścieżką wartości. Prostych wartości; inaczej nie byłoby dla nich miejsca w popkulturze. Masowy czytelnik nie poszukuje walorów estetycznych, do niczego nie jest mu też potrzebne duchowe katharsis czy filozoficzny namysł – on pożąda marzycielskiej baśni. Jeśli literatura w ogóle może jeszcze bezpośrednio konkurować z telewizją, to – niestety – tylko w ten sposób: wypełniając bohaterski mit lekkostrawną treścią. Bestsellery początku XXI wieku to dzieci obrazu, bracia i siostry serialu, bliscy krewni reality show, papierowe odpowiedniki hollywoodzkich blockbusterów. Kultura wizualna, co zresztą nie jest żadnym odkryciem, skolonizowała książkowe uniwersum, wyznaczyła mu ścieżkę i horyzont. Odwrotu nie ma. ■


Ż E N A D y

29

Panna młoda

P ó Ł K A

sił nie doda Magdalena Mikołajczuk

ko nie wiadomo, czym ta książka chce igdy nie zakładam, że coś być. Trochę poradnikiem dla przyszłych mnie nie interesuje, nanowożeńców, trochę angielską komewet jeśli mnie nie interedią, trochę socjologicznym esejem, suje. Czasami nawet zmua trochę informatorem dla tych, którzy szam się, by pochylić się nad sprawą, chcieliby pracować w weselno-ślubnym którą mam w nosie. Robię to dlatego, że przemyśle. Czego tu nie ma! Pretenduona ciekawi ludzi, którzy ciekawią mnie. jące do miana psychologicznych rozwaTak jest na przykład z futbolem. Dla żania o dziwnych parach, które nie wiamnie mógłby nie istnieć, ale ponieważ domo dlaczego postanowiły się pobrać. istnieć nie umieją bez niego ci, których Trzy strony nudy o tym, jak się dopasolubię czy podziwiam, więc piłka nożna wuje suknie ślubne do figury panny jakoś się wturlała do mojego życia, takmłodej i jakim problemem bywa sproże czytelniczego. Ponieważ cenię Marwadzenie na czas kiecki zza granicy (aż ka Bieńczyka, to w jego „Książce twarzy” ogryzłam resztki pazurów z emocji!). nie ominęłam genialnych esejów o piłDramatyczne sceny z matkami panien ce, a wręcz się nimi delektowałam. młodych, zapominającymi, że to jednak A gdyby ktoś zapytał mnie parę lat nie one wychodzą za mąż. Ble, ble, ble… temu, jak bardzo interesuję się, poZupełnie szczerze ożywiłam się natowiedzmy, Ellis Island? Odpowiedziałamiast przy opisie największych ekstrabym, że interesuję się bardzo nieszczeImogen Edwards-Jones, Autorem Anonimowym wagancji weselnych, jakie widział świat. gólnie, wiem tylko, że na tej wyspie Sarny i jelenie spacerujące wśród gości decydowano o być albo nie być emi„Ślubny Babylon” Tłum. Zuzanna Szwed i zebra (zupełnie żywa) mająca podkregrantów przybywających do Nowego Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2013 ślać biało-czarny motyw przyjęcia. ParteJorku, i nic się nie stanie, jeśli pozostanę s. 448, ISBN 978-83-7642-024-0 non odtworzony w wielkim namiocie. na tym żenującym poziomie wiedzy. Wenecja z kanałami i gondolierami woAle skoro historią Ellis Island zajęła się żącymi w łodziach gości. I szampan z migoczącymi płatkami jaMałgorzata Szejnert, to jak mogłam zamknąć uszy na jej znakodalnego złota. mite opowieści z tomu „Wyspa klucz”? Proszę więc mi nie wmaTo naprawdę ciekawe, choć odbierające nadzieję na istniewiać, że kręcę nosem na książkę „Ślubny Babylon”, bo temat nie nie granic ludzkiego szaleństwa. Uwagę przykuwa także kilka jest mi bliski. innych ślubnych wątków i gdyby je wyłuskać z 440 stron nieTo prawda, nigdy nie byłam panną młodą dzwoniącą trzyzgrabnie fabularyzowanej papki, to mógłby powstać niezły redzieści razy na dobę do organizatora wesela. Nigdy też nie graportaż albo opowiadanie. Tylko talent by się przydał! Ciekawe, łam w przedstawieniu pt. „przymiarka sukni ślubnej” z udziałem jak by przyrządził przedślubne absurdy, powiedzmy, Jerzy Pilch? połowy rodziny. No i oczywiście nigdy nie byłam konsultantem Byłby to zapewne ślub luterski, więc niektóre elementy, jak na ślubnym, który z uprzejmości przesypia się z druhną. Nie byłam przykład różowa kareta ślubna zamówiona przez jedną z oblunawet konsultantem, który się z nikim nie przesypia. Kim więc bienic, nieco by tutaj zgrzytały. Ale rozważania o weselnych mojestem, żeby krytykować książkę o ślubnym biznesie? Wkurzodach alkoholowych – czemu nie? A Sylwia Chutnik jak by do nym czytelnikiem. Wkurzonym, że zmarnowano niezły temat. sprawy podeszła? Jej charakterne bohaterki zamiast planować „Ślubny Babylon” napisała Imogen Edwards-Jones do spółki menu i wybierać kwiaty, głowiłyby się zapewne, po kiego diaz Autorem Anonimowym, który jest brytyjskim wedding plannebła im w ogóle ten ślub. A Andrzej Pilipiuk zaprosiłby po prostu rem, właścicielem renomowanej agencji organizującej śluby dla do weselnego opowiadania pijusa i egzorcystę Jakuba Węsławnych i bogatych. Tenże Pan Anonimowy wyjawił wiele sedrowcza, dzięki czemu impreza skończyłaby się szybko, boleśnie kretów swojego zawodu, a Pani Imogena zrobiła z tego fabulai z hukiem. ■ ryzowaną opowieść o tygodniu z życia organizatora ślubów. Tyl-

N

Nr 5 [252] maj 2013


Nr 5 [252] maj 2013

Jerzy Pilch

Wiele demonów Wielka Litera, Warszawa 2013 s. 479, ISBN 978-83-63387-91-4

Monika Małkowska

Rozmowy

bezbożnika z Bogiem

K S I ą Ż K A

N U M E R U

30

Umrzesz, umrzesz, umrzesz! To złowieszcze krakanie wznosi się ku lamentacji i powtarza refrenem przez całą opowieść. Niby żadna rewelacja – śmiertelni tak mają – ale jak podana!


Smutna i śmieszna historia ludzkiej materii W najnowszej książce Pilch niby niczego nie odkrywa, niby wraca na tereny (twórcze i lokalizacyjne) od dawna sobie i nam znane, spenetrowane. Jednak jest w tej literaturze pewien nowy rys: jakaś wściekła szarża, straceńcza brawura. Żeby wykpić śmierć, zanim ona sobie z niego (każdego z nas) pozwoli zadworować. Autor określa „Wiele demonów” mianem powieści luterańsko-kryminalnej. I zaprawdę słusznym jest to określenie, jako że fabuła zarówno religijne wątki, jak i mordercze zagadki zawiera. Ale powiedzieć, że tylko tyle, to nic nie powiedzieć. Wiadomo choćby z „Dziennika”, że pana pisarza imają się rozliczne dolegliwości. Nie dziwota, że do rozważania spraw ostatecznych się zabiera, rozliczaniem z doczesnością zajmuje, myślami do początku własnego żywota wraca, zarazem wyobraźnią wybiegając ku jego końcowi (szybciej czy wolniej nadciągającemu, ale przecie nieodwołalnemu). Prawdziwy powód zwołania „Wielu demonów”? Zwykła ludzka ciekawość: co było przed, i co po nas (po mnie) zostanie? Potop choćby? A może lodowiec i śniegi wiekuiste? Ale najpierw – czym jest to krótkotrwałe fizyczne istnienie? Tylko przygodą myślącej materii na łez padole? Który to padół nieubłaganie zamienia się w jedno wielkie cmentarzysko. … ile kula ziemska jest w stanie pomieścić trupów? W końcu zrobi się ciasno. W końcu zrobi się tak ciasno, że planeta kościotrupami eksploduje – deliberuje Pilch, podszywając się pod jedną ze swych bohaterek, córkę pastora Mraka. Nieważne, Ola to mówi czy Jula – obie siostry są nad wiek świadome, inteligentne, do tego piękne i zuchwałe. Zjawiskowe. I oto ta młodsza, czyli Ola, znika. Jak zjawa – jako że ciała brak. To szkielet akcji.

Słowa, słowa, słowa Poszukiwania trwają tygodniami, miesiącami, latami. Kolejne figury dramatu wyłaniają się z mroków tej historii, stają w świetle jupiterów, odgrywają monogramy. Każdy rozdział ma innego bohatera, lecz nie każda postać pomaga w rozwiązaniu zagadki. Niejedna raczej zaciemnia sprawę, komplikuje, odsuwa finał. Sprawca ujawnia się na przedostatniej stronie – choć kto to, domyślić można się wcześniej. Co niełatwe, bowiem autor jest mistrzem wodzenia za nos, mydlenia oczu, wyprowadzania w pole. Wpuszcza czytelnika w labirynty zdań, zakamarki powtórzeń, ślepe zaułki porównań. A kiedy już uda mu się (czytelnikowi) wyjść na prostą i załapać intrygę, Pilch zachowuje się jak prestidigita-

tor: odwraca uwagę od nagich faktów, kryjąc je za zasłoną dymną słów. A jak on mówi, jak on pięknie mówi! Pisarz bawi się językiem tak giętkim, że niekiedy myśl (odbiorcy) nie nadąża lub przystaje zmęczona. Czasem wydaje się, że Pilch wpadł w sidła własnego krasomówstwa; że nie potrafi wyhamować i prowadzi sam ze sobą filologiczno-lingwistyczną grę, a sensacyjny wątek guzik go obchodzi. Więcej – nie interesuje go czytelnik ani jego zadyszka przy wspinaczce na literackie wyżyny. To przecież jego demony, jego dywagacje o sensie (bezsensie?) życia; jego potrzeba intelektualnej żonglerki.

Czego narrator nie widzi Akcja? Ach tak, jest też akcja (autor ocyka się, wraca do przerwanych obowiązków). Dramat rozgrywa się w Sigle (w której od razu rozpoznajemy Wisłę) lat 50. ubiegłego wieku. Wydarzenia komentuje niewidzialny narrator, jednakże daleko mu do wszechwiedzy. To małolat, sierota, przygarnięty i wychowywany przez rodzinę Naczelnika poczty. Kiedy mówi „my” – wypowiada się w imieniu takich jak on smarkaczy, albo jako członek rodziny Naczelnika. Nie świadkuje najważniejszym zdarzeniom, toteż w kulminacyjnych momentach jego głos milknie. W jaki więc sposób dowiadujemy się, co w trawie (raczej w śniegu?) piszczy, gdy narratora brak? Zapewne demony zainstalowały podsłuch i ukryte kamery. Więc jest tak: pastor Mrak, protestant, ma dwie córki, bulwersujące Sigłę wyglądem, manierami, swobodą zachowania. Kochają się w nich wszyscy, lecz tak na fest uaktywnia się dwóch dobiegaczy. Julę dopada Kornel, syn Naczelnika; Olę – Juliusz Wzmożek, przyszły poeta, na razie – maminsynek, niezguła, świeżo osierocony przez ojca. To właśnie trumnę Wzmożka seniora pomniejsza cudotwórca Fryc Moitschek, z zawodu listonosz – i po trzech dniach ogólnej bezradności oraz wdowiej histerii udaje się nieboszczyka wynieść z domu, godnie pochować. A wdowa? Jej portret Pilch nakreślił tak przekonująco, że wydaje mi się jedną ze znajomych. Jędza-psychopatka, napędzana wiecznym strachem prowadzącym do ruchowej nadaktywności oraz domowej tyranii. Podobnie jędrny, choć cieleśnie wymoczkowaty jest wizerunek jej syna Juliusza, beneficjenta talentu danego od Boga. A Naczelnik, mądry jak rabin, zdystansowany wobec dziejów (stalinizm dociera nawet do odciętej od świata Sigły-Wisły), jednak uzależniony od uczucia do żony Zuzanny, którą z kolei nęka nieodwzajemniona miłość do pastora Mraka? Wreszcie – najważniejsze postaci, wokół których wszystko się kręci, nawet gdy jedna przepada. Mrakówny, siostry z piekła rodem, niby nastolatki, a jakby wszystkie mądrości zjadły. Tak naprawdę – ich nie ma, nie było. To fantomy, urojenia, rozdwojone alter ego autora. Rozdział, w którym siostry prowadzą dialog o życiu, śmierci, kremacji, Bogu i zmartwychwstaniu, można włożyć między bajki. Albo – w usta pisarza. Bo to jego Wielka Improwizacja, jego wadzenie się z Najwyższym. I z demonami, których wiele… ■

Nr 5 [252] maj 2013

K S I ą Ż K A

J

erzy Pilch znalazł nieogranych aktorów: wywołał na scenę „Wiele demonów”. Oddał im głos – a one wyją, skamlą, rzężą. Czytasz – a serce staje ze strachu i śmiertelnego, nomen omen, przerażenia. Czytasz – i nagle dreszcz grozy przeradza się w chichot, ten w głośne rżenie. Bo makabra bywa komiczna, ba! umieranie oscyluje między dostojeństwem a groteską.

N U M E R U

31


„Dziewczyny Atomowe”

Denise Kiernan

N O W A

K S I ą Ż K A

32

Nr 5 [252] maj 2013

Nieznana historia powstawa nia bomby atomowej oczami kobiet pracujących w najbar dziej tajemniczym mieście Ameryki Oak Ridge, gdzie uszlachetniano uran 235. Książka ukaże się 3 lipca br. Tubealloy Rosół, dynie i szpiedzy, Jesień 1944 Z czymś takim koroner się jeszcze nie spotkał. W Filadelfii miało miejsce wiele tajemniczych zgonów, ale jeszcze nie zdarzyło mu się, by przed jego biurem zatajono przyczyny śmierci dwóch mężczyzn. To nie mógł być przypadek. To prawda, w tej sprawie osobiście interweniował generał Groves, który chciał dopilnować, aby na zewnątrz nie wydostała się żadna informacja o mężczyznach pracujących w zakładzie dyfuzji termicznej w Stoczni Marynarki Wojennej. Główną winowajczynią była zwykła zatkana rura. Ale prawdziwe zagrożenie stanowiły para wodna krążąca pod wysokim ciśnieniem w koncentrycznych rurach oraz sam uran występujący w postaci sześciofluorku. Kiedy firma H.K. Ferguson zbliżała się do końca budowy fabryki S-50, proces termodyfuzji wciąż jeszcze był udoskonalany. 2 września 1944 roku fizyk Arnold Kramish, wówczas wypożyczony z Oak Ridge żołnierz SED, pracował w filadelfijskiej stoczni razem z Peterem Braggiem Juniorem i Douglasem Meigsem. Bragg i Meigs próbowali odetkać rurę, kiedy doszło do eksplozji. Obaj mężczyźni zostali poparzeni gorącą parą wodną oraz kwasem fluorowodorowym, a do ich płuc przeniknęły radioaktywne związki uranu. Bragg i Meigs wkrótce po tym zmarli. Kramish uległ poważnym poparzeniom i również nie dawano mu zbyt wielkich szans na przeżycie. Ojciec McDonough, kapelan marynarki wojennej, chciał mu udzielić ostatniego namaszczenia, ale Kramish był żydem i zanim stracił przytomność, zdołał jeszcze odmówić przyjęcia błogosławieństwa. Kramish kurczowo jednak trzymał się życia i kilka dni później wizytę w szpitalu złożył mu nieoczekiwany i nieupoważniony do tego gość. Kobieta szybko minęła wartowników ustawionych przed drzwiami sali szpitalnej, wślizgnęła się do środka, cicho uniosła namiot tlenowy, pod którym leżał Kramish, i wlała mu coś do gardła. Ciepły płyn rozlał się przyjemnie po przełyku. Rosół.

Denise Kiernan

Dziewczyny Atomowe Nieznana historia kobiet, które pomogły wygrać drugą wojnę światową Tłum. Mariusz Gądek Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2013 s. 411, ISBN 978-83-7515-158-9

Sarah, matka Kramisha, wiozła go w słoiku trzy dni aż z samego Denver. Kiedy kuzyn Arnolda, który pracował w radiu, dowiedział się o śmiertelnym wypadku, czym prędzej skontaktował się z jego rodzicami. Matka, usłyszawszy o śmierci syna, zemdlała. Gdy odzyskała przytomność, a stacja radiowa KLZ z Denver podała, że Arnold jednak żyje i przebywa w szpitalu, natychmiast wyruszyła w drogę. Zamierzała nakarmić swojego syna rosołem i nikt jej w tym nie mógł przeszkodzić. Jak postanowiła, tak też się stało. Opinii publicznej nie ujawniono żadnych informacji o przyczynie eksplozji, jak również o tym, że w jej wyniku doszło do emisji dużych ilości substancji radioaktywnych. Kramish, wzmocniony rosołem swojej matki, przeżył, ale uran już na zawsze miał tkwić w jego kościach.

* W tym samym miesiącu, kiedy doszło do tragedii w Filadelfii, generał Groves postanowił zaprosić do elitarnego grona wtajemniczonych w budowę Gadżetu członka amerykańskich sił powietrznych. Pułkownik Paul Tibbets wrócił właśnie do Stanów Zjednoczonych z misji lotniczej w północnej Afryce. Był pilotem, który testował nowy bombowiec B-29, i generał uważał go za idealnego kandydata do tej roli. Tibbets miał ogromne doświadczenie lotnicze i jak mało kto znał się


ty of New york i pracował w CEW jako technik służby dozymetrycznej. Generał oraz cały świat dopiero kilka lat później mieli się dowiedzieć, że człowiek ten miał w pewnym odległym kraju bardzo ciekawych przyjaciół. Drugi z nich pełnił w armii funkcję operatora maszyn, wcześniej stacjonował w bazie w Jackson w Missisipi, a w lipcu został przydzielony do pracy w CEW. Generał Groves zapewne nie zwrócił szczególnej uwagi na to, że ten żołnierz z kolei w sierpniu został przeniesiony do Los Alamos. Nie wiedział też pewnie, że ma on szwagra, którego bardzo interesuje działalność Placówki X, podobnie zresztą jak zagranicznych znajomych tegoż szwagra. Znajomi ci byli zaś obywatelami państwa, które formalnie rzecz biorąc, znajdowało się w sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, niemniej jednak Groves wolałby, żeby jego rząd nic nie wiedział na temat Gadżetu. Przynajmniej na razie. Ale ci zagraniczni sojusznicy dobrze znali młodego operatora maszyn i wiedzieli, dokąd się udaje. Nadali mu nawet kryptonim: KALIBR. Stworzyli również własną nazwę dla Projektu: „Enormoz”. Być może jednak generał Groves wcale nie byłby aż tak bardzo zaskoczony,gdyby wówczas o tym wszystkim wiedział. Może powiedziałby tylko: „Widzicie? A nie mówiłem?”. ■

N O W A

* Do wtajemniczenia nowych osób w szczegóły Projektu dochodziło tylko wówczas, kiedy było to absolutnie konieczne. Nawet czołowi naukowcy, bez względu na ich znaczenie dla całej operacji, byli stale monitorowani przez władze. Wielu z nich przyjechało z Europy, zostawiając za sobą całe swoje życie. Pracowali we wszystkich możliwych placówkach Projektu – w Laboratorium Metalurgicznym, w Los Alamos, Oak Ridge, Hanford – i podróżowali wszędzie, gdzie tylko ich potrzebowano. Oczywiście pod zmienionymi nazwiskami. Enrico Fermi używał pseudonimu Henry Farmer, a Niels Bohr był Nicholasem Bakerem. Była to naprawdę gwiazdorska ekipa uczonych: Hans Bethe, Leó Szilárd, Edward Teller, Ernest Lawrence, Richard Feynman, Eugene Wigner, James Franck, Emilio Segre, George Kistiakowsky i wielu innych. Naukowcy pracujący do tej pory w instytucjach akademickich stanowili szczególne wyzwanie dla systemu bezpieczeństwa. W porównaniu z przeciętnymi Amerykanami byli oni bowiem o wiele bardziej narażeni na wpływ komunistycznej literatury. Wśród bliskich znajomych i współpracowników Oppenheimera znajdowało się wiele osób o komunistycznych sympatiach, w tym jego przyjaciółka, która publikowała w komunistycznym czasopiśmie „Western Worker”, oraz żona, która należała do partii komunistycznej. Grovesowi bardzo się to nie podobało. Ale władze Projektu nie mogły zrobić nic więcej poza obserwowaniem, jak dokładnie konkretna osoba przestrzega linii politycznej partii. Amerykanie oraz Brytyjczycy mieli własne sposoby na sprawdzanie uczonych zaangażowanych w Projekt. Generał Groves od czasu do czasu kazał nawet śledzić najważniejszych naukowców. Uważał, że robi to zarówno dla dobra Pro-

jektu, jak i dla ich własnego bezpieczeństwa. Wyjątkowo ciekawym obiektem do obserwacji dla szpiegów generała był Niels Bohr. Po lekturze raportu opisującego jego spacer z synem Aagem (pseudonim „Jim Baker”) trudno uwierzyć, że mowa o laureacie Nagrody Nobla z fizyki, jednym z architektów największego projektu militarnego w dziejach: Obaj, ojciec i syn, sprawiają wrażenie bardzo roztargnionych osobników […]. Pewnego razu obserwowani przechodzili, pomimo czerwonego światła, przez ruchliwe skrzyżowanie. Szli po linii przekątnej, tak więc obrali najdłuższą możliwą trasę, narażając się tym samym na największe niebezpieczeństwo […]. Gdy nadarzy się odpowiednia okazja, będę wdzięczny, jeśli ktoś im taktownie zwróci uwagę, że powinni zachować większą ostrożność na ulicy. Pomimo zastosowania wyszukanych i daleko idących środków nie można powiedzieć, by system ochrony działał niezawodnie. Istniały w nim luki, przez które wypływały na zewnątrz kolejne informacje. Generał Groves prawdopodobnie nawet nie wiedział o istnieniu dwóch rekrutów, którzy latem 1944 roku zmierzali do Oak Ridge. Jeden z nich studiował razem z Arnoldem Kramishem na City Universi-

Fot. Wikimedia Commons, Ed Westcott / US Army / Manhattan Engineering District

na najnowocześniejszych amerykańskich bombowcach. Dokładnie kogoś takiego potrzebował generał do pokierowania ekipą, która dostarczy Gadżet na miejsce. Baza lotnicza Wendover w Utah była znakomitym miejscem do przeprowadzenia ćwiczeń. Zanim jednak powstanie Gadżet, załoga Tibbetsa musiała się zadowolić zrzucaniem dyń.

K S I ą Ż K A

33

Operatorki przy panelach sterowania w ośrodku Oak Ridge w Tennessee. W ramach Projektu Manhattan kobiety pracowały w zmianach 24-godzinnych. Gladys Owens, kobieta po prawej stronie najbliżej nas, nie dowiedziała się o celu oraz konsekwencjach swojej pracy aż do chwili, gdy po niemal 60 latach zobaczyła swoje zdjęcie podczas prywatnej wycieczki po obiekcie.

Nr 5 [252] maj 2013


R E C E N Z J E

34 Scenariusz i rysunki: Dennis Wojda

566 kadrów W.A.B., Warszawa 2013 s. 288, ISBN 978-83-7747-837-0

Z

anim wypłynął z ciepłych wód w brzuchu mamy, już wiedział, że na świecie bywa niebezpiecznie; zanim odcięto go od pępowiny, znał historię swych przodków. I choć Dennis Wojda nie bardzo miał ochotę wychynąć z maminego wnętrza, w końcu, siłą natury, wylądował na twardym gruncie sztokholmskiej porodówki. A po paru miesiącach wypowiedział swe pierwsze słowo: gaga. 37 lat minęło, zanim postanowił zrekonstruować autobiografię od chwili poczęcia, a także odtworzyć dzieje najbliższej rodziny w obrazkach. Zaczął 13 marca 2010 roku od rysowanej „spowiedzi” w necie – jeden dzień, jedna scenka, jeden dymek. Akcja miała trwać rok. Jednak po upływie tego terminu autor uznał, że nie wyczerpał tematu i przedłużył pracę o kolejnych 200 klatek. Tak powstała wielopokoleniowa kronika rodzinna, która złożyła się na tom „566 kadrów”. Fakty splatają się tu z anegdotami, z familijnymi legendami i fantazjami. Czasem narratorem jest Dennis (przy czym niemal do końca zabiera głos z matczynej macicy, dopiero w finale odzywa się z dziecięcego wózka); to znów głos zabierają kolejni protoplaści, znani autorowi osobiście bądź przywołani z pamięci jego rodziców. Wojda sam o sobie – właściwie nic. Wiemy tyle, że urodził się w Szwecji (w 1973 roku), dokąd jego tata Czesław, muzyk jazzowo-rockowy, zwiał z PRL-u. Tam też, tropami ukochanego, udała się mama Halina. Dennis przyjechał do kraju przodków na studia na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. I został. Dopiero tu, już sam ojciec rodziny, lepiej zrozumiał przeszłość i realia, w których przyszło żyć rodzicom, dziadkom, pradziadkom… Jak się okazuje, ci pozornie przeciętni ludzie przeżyli fascynujące przygody. Może uatrakcyjnia je talent artysty, a może, jak niektórzy sądzą, każdy człowiek jest materiałem na powieść? Warto podkreślić, że w relacjach Wojdy nie ma żadnego obnażania sensacyjnych sekretów. To w większości historie proste a piękne, banalne lecz wzniosłe, oczywiste – zarazem tajemnicze. Ze względu na achronologiczną strukturę komiksu można zacząć je czytać w dowolnie wybranym miejscu. I tak złożą się w całość, i tak wyłoni się z nich obraz pokomplikowanych polskich losów, z jednej strony niesionych porywami historii, z drugiej – indywidualnymi potrzebami, poszukiwaniami, zauroczeniami. Ot, człowieczy los. Za jedną z głównych zalet „566 kadrów” uważam uniwersalność fabuły: Wojda czy Kowalski, wszyscy podobnie borykamy się z rzeczywistością i przeżywamy chwile uniesień. Drugi atut komiksu to zwięzłość relacji, wyczyszczonych z sentymentalizmu i roztkliwiania się nad bohaterami. Okazuje się jednak, że beznamiętne, suchawe relacje kryją dramaty godne Szekspira. Jednocześnie Wojda zauważa komizm sytuacji. Nie, nie uderza w groteskę ani humoreskę. Cały czas stonowany i poważny wyłapuje absurdy, od których niczyje życie nie jest wolne. Zda się – przez cały czas, gdzieś z oddali, pobrzmiewa chichot historii.

Nr 5 [252] maj 2013

Na przykład, gdyby kumpel taty Czesława (wówczas ośmiolatka) nie uparł się, że to jemu ma przypaść w udziale podpalenie lontu amatorsko skonstruowanej bomby, to Dennisa nie byłoby na świecie… A jego ojciec nie doczekałby dziewiątych urodzin. Po koledze został jeno guzik, Czesiek tylko stracił słuch. Który odzyskał, słuchając Armstronga. I został muzykiem, koncertując z kapelą po całej Szwecji. I który z tego powodu nie mógł asystować przy narodzinach swego pierworodnego. Za to babce Władysławie udało się dotrzeć z Polski na moment narodzin wnuka – bo obdarzona nadprzyrodzoną umiejętnością przewidywania przyszłości znała dokładną datę. Z kolei jej mąż nie rozumiał wielu spraw – na przykład, czy polscy koledzy z gimnazjum odeń stronią, bo ma rosyjskie imię i nazwisko? I tak skacząc z opowieści na następną przerabiamy stulecie. Niby z perspektywy Wojdy, ale przecież nasze wspólne. [mm] Jaume Cabré

Wyznaję tłum. Anna Sawicka Marginesy, Warszawa 2013 s. 768, ISBN 978-83-63656-24-9

A

drian Ardvol, główny bohater powieści, całe życie poświęcił studiowaniu natury zła. Pierwsza walka o władzę, jaką miał szansę z ukrycia obserwować, toczyła się między jego rodzicami, a dotyczyła wykształcenia jedynaka i pomysłu na jego przyszłość. Każde z nich miało swoją wizję: despotyczny ojciec żądał, aby syn skończył trzy kierunki studiów i opanował przynajmniej dziesięć języków, zdominowana matka po cichu pilnowała, by został sławnym wirtuozem. Chłopiec spędzał więc całe dnie na korepetycjach i w szkole muzycznej. Opowieść rozpoczyna się w latach 40. XX wieku w Barcelonie, tuż po wojnie domowej, gdy Adrian ma zaledwie kilka lat. „Wyznaję” jest rodzajem testamentu spisanego przez niego pod koniec życia na chwilę przed całkowitą utratą świadomości, do czego doprowadziła go wymazująca pamięć choroba Alzheimera. Na blisko 800 stronach tej szkatułkowej powieści mamy szansę prześledzić niemal całe życie chłopca, poznając jego najbliższe otoczenie. Ojciec Adriana, Feliks Ardvol, był kolekcjonerem i antykwariuszem; prowadził sklep, w którym nie brakowało cennych nabytków z przeszłością; a najważniejszym z nich były przechowywane w domowym sejfie skrzypce storioni. Cabré, śledząc losy poszczególnych postaci i zabytkowych przedmiotów przechodzących z rąk do rąk, opisał wybiórczo ponad 600 lat historii Europy z jej najciemniejszymi kartami, m.in. inkwizycją, II wojną światową, zagładą Żydów w obozach koncentracyjnych. Chciał wyznać te najcięższe grzechy i pokazać historię zła na przykładzie: to wszystko zostało udokumentowane, powstały muzea, żeby to upamiętnić. Ale braku jednego: prawdy przeżytego doświadczenia: nie da się przekształcić w badaniach naukowych. To może przekazać tylko sztuka; literacka sztuczność, która jest najbliższa przeżytego doświadczenia. W tych kilku przemieszanych historiach pojawiło się prawie 200 bohaterów. Cabré pełnił więc funkcję dyrygenta, musiał zestroić ze sobą wszystkie instrumenty, jak w orkiestrze symfonicz-


nej, tworząc harmonię. Muzyka i literatura to dwa bliskie mu światy. Pisarz starał się w równym stopniu mówić o każdym z nich. Najlepszy przyjaciel Adriana, Bernat, jest wybitnym skrzypkiem, ale nigdy nie zostanie solistą. Ma natomiast obsesję na punkcie bycia pisarzem, choć pisanie wychodzi mu znacznie słabiej. Adrian odwrotnie: zazdrości przyjacielowi talentu muzycznego, sam jednak dorobił się już kilku cenionych książek naukowych. Cabré nie tylko wymienił w książce, czasem i szerzej omówił, liczne utwory muzyczne (do najnowszego katalońskiego wydania dołączona jest płytka), ale zbudował całą strukturę utworu literackiego według ścisłych reguł, które rządzą utworami muzycznym, jak choćby powtarzanie się fraz. Na gruncie polskim ostatnio eksperymentował w podobny sposób Antoni Libera. Kataloński pisarz przyjął ciekawą formę przechodzenia z jednego tematu do drugiego, stworzył hiperłącza: rozmawiając o medaliku wiszącym na szyi lub wspomnianych już skrzypcach przenosi nas w odległe czasy, aby za chwilę wrócić i ponownie kontynuować opowiadanie. Anna Sawicka, tłumaczka, wyznaje, że Cabré celowo odchodzi w książce od zasad edytorskich i przyzwyczajeń Czytelników, czyli od poprawności językowej, głównie interpunkcji, by wymusić na nas większe skupienie. Ten rodzaj behawioralnego wpływu nie przypadł mi jednak do gustu; nie uważam też, żeby był uzasadniony. Podobnych spowalniaczy ruchu jest w książce znacznie więcej: autor umyślnie wprowadza do niej chaos, np. łączy ze sobą plany dialogowe (choć to akurat wyszło zgrabnie), czym udaje mu wzbudzić irytację. Potrzebną? Powieść Katalończyka niezwykle mocno przypomina, formą i treścią, „Doktora Faustusa” Thomasa Manna, klimatycznie bliska jest także powieściom Umberto Eco. Autor czerpie inspiracje z wielu innych źródeł, pierwowzorom jednak nie dorównuje. Wyznam, jak Adrian Bernatowi, że mimo całego podziwu dla ogromu pracy, jaką Cabré musiał wykonać, by odpowiednio skonstruować ten utwór i zgrać całość, brakuje mi w tej powieści duszy. [alo] Majgull Axelsson

wać – z tego w świecie słynie – tę najważniejszą, bo pierwszą i najsilniejszą, więź łączącą dwoje ludzi. Przy konstruowaniu fabuły cenne było jej doświadczenie reporterskie, ponieważ opisała ona walkę z żywiołem, sztormem i powodzią, który zgromadził grupę mieszkańców Arviki w jednym miejscu, w gospodzie „U Sally”. Uczestnicy tego wydarzenia zostali dobrani przez pisarkę na podobnych zasadach, na jakich tworzy się grupy terapeutyczne, co oznacza, że byli wśród nich głównie ludzie pokiereszowani przez życie. Po wstępnym przedstawieniu sytuacji to właśnie oni przejmują rolę narratora. Kataklizm, w zasadzie pierwszy pojawiający się w powieści kryzys, inicjuje proces prowadzący do uzdrowienia tego, co miało jeszcze szansę na uzdrowienie (w wymiarze duchowym i fizycznym) lub do śmierci. Całość jest więc opisem krótkotrwałej i intensywnej (burzliwej) terapii oraz próbą przecięcia relacyjnej pępowiny, aby można było uwolnić się od przeszłości i rozpocząć życie na własny rachunek. Majgull Axelsson tradycyjnie skoncentrowała się na kobietach skomplikowanych i mocno poturbowanych, ale potrafiących wygramolić się z chorych układów, zacząć od nowa, chociaż z pewnym pokładem agresji w sobie. Panom wiele miejsca nie poświęciła; jeśli się pojawiają w jej powieściach, to tworzą mało atrakcyjne tło, na którym panie dobrze się prezentują. Autorka dopracowała książkę, troskliwie dbając o szczegóły: portrety są wiarygodne, zapętlenie relacji solidne, studium przypadków rzetelnie zaprezentowane. „Pępowina” jest udaną powieścią psychologiczną, jedynie momentami ciut przegadaną, głównie tam, gdzie autorka-agnostyczka schodzi na tematy religijne. Wątpliwość, która narzuca się z kolejną już książką szwedzkiej pisarki (pewne schematy się powtarzają), uważanej za lekko feminizującą, to przeceniana lub tylko inaczej rozumiana siła jej bohaterek oraz zredukowanie męskich postaci do roli pantoflarzy lub dewiantów. Jednak superbohaterki Axelsson skutecznie potrafią sobie z nimi poradzić. Bezkarnie dobijają w szpitalu tych pogrążonych w śpiączce lub niemogących się ruszyć na skutek doznanych obrażeń. Oto kobieca siła. [alo]

Pępowina tłum. Katarzyna Tubylewicz W.A.B., Warszawa 2013 s. 544, ISBN 978-83-7747-836-3

M

inna w czasie studiów zaliczyła wpadkę, nie sama. Ale dziecko musiała wychować samotnie. Jej matkę, Kristine, wyrzucono z liceum w wieku siedemnastu lat za to samo; babka zaś miała dwie nieślubne córki z dwoma różnymi mężczyznami. To aż nadto, by w niewielkiej mieścinie, nawet w pozornie tolerancyjnym kraju, dorobić się epitetów, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Axelsson sama mogła doświadczyć podobnej stygmatyzacji; w jednym z wywiadów przyznaje („Zwierciadło”, 4/2013), że w jej rodzinie jest pierwszą kobietą na pięć generacji, która zaszła w ciążę [dopiero] po ślubie. Do napisania „Pępowiny” skłoniło ją jednak inne doświadczenie: macierzyństwo wiążące się z silnym poczuciem winy i dźwigania zbyt wielkiej odpowiedzialności za losy własnego dziecka, dobrze znane wielu kobietom w naszej kulturze. Autorka postanowiła zatem przeanalizo-

Joanna Nawrocka

Społeczne doświadczenie starości. Stereotypy, postawy, wybory Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2013 s. 136, ISBN 978-83-7850-241-8

W

kontekście postępującego procesu starzenia się społeczeństw i wydłużania wieku życia refleksja nad starością i jej godnością jest refleksją istotną, czytamy na okładce pracy Joanny Nawrockiej, która prezentuje wyniki badań nad stosunkiem do ludzi – nie bójmy się tego słowa – starych, ale także ich poglądów na wiele spraw. Jeden z podrozdziałów zatytułowano: „Telewizja: transmisja negatywnych postaw i stereotypów ludzi starych”. Faktycznie, w reklamach głównie pojawiają się ludzie młodzi lub w średnim wieku, którzy stanowią główną siłę nabywczą dóbr konsumpcyjnych. Takie postawy, choć z biznesowego punktu widzenia zrozumiałe, bolą, a przynajmniej powodują uczucie dyskomfortu. Autorka zdaje się walczyć z taką stereotypizacją. [kf]

Nr 5 [252] maj 2013

R E C E N Z J E

35


R E C E N Z J E

36 Tanya Valko

Arabska księżniczka Prószyński Media, Warszawa 2013 s. 704, ISBN 978-83-7839-468-6

P

owieści Tany’i Valko nie trzeba specjalnie reklamować. To już czwarty tom sagi, która sprzedała się w 160 tys. egz. Oto dalsze losy Doroty i Marysi i innych bohaterów „Arabskiej żony”, „Arabskiej córki” i „Arabskiej krwi”. Życie Polek w Libii, Jemenie i Arabii Saudyjskiej obfituje w różne, najczęściej dramatyczne, wydarzenia. W pierwszej części matka i córka w przerażający sposób zostają rozdzielone, w kolejnych po latach rozłąki próbują na nowo zbliżyć się do siebie, co nie jest proste. Jak na ironię losu ich wspólne wakacje i sentymentalna podróż do Libii przypadają na czas krwawej wojny domowej. To, co przeżyły, odciska swe piętno na ich psychice, ale nie tylko. Marysia spodziewa się dziecka, które nie jest owocem miłości małżeńskiej. „Arabska księżniczka” rozpoczyna się przyjściem na świat Nadii. Za radą matki Marysia ukrywa przed mężem prawdę o córce. Dorota jako babcia cieszy się tymczasowym spokojem i rodzinnym szczęściem. Organizuje nawet wspólny, wakacyjny wyjazd do Polski. Ta sielanka nie trwa jednak zbyt długo. Losy kobiet splatają się bowiem z perypetiami saudyjskiej księżniczki Lamii. W dalszej części powieści oczami Europejek, ale także rodowitych Saudyjek, obserwujemy starania arabskich kobiet o emancypację w kraju, w którym całe życie uwarunkowane jest surowym prawem szarijatu. Tanya Valko niezwykle ciekawie kontynuuje swoją poruszającą opowieść o muzułmańskim świecie. Wartkiej akcji towarzyszą barwne opisy saudyjskiej kultury, przyrody oraz wnętrz, gdzie rozgrywają się wydarzenia. W książce nie brakuje też wstrząsających relacji z aktów przemocy, mordów i gwałtów. Jaka jest codzienność kobiet w arabskim kraju? Czy Dorota i Marysia mają możliwość realizowania swoich marzeń? Jak wydarzenia z przeszłości wpłyną na ich dalsze życie? [ap] Douglas Wight

Di Caprio. Tajemnica sukcesu Tłum. Marta Juszczyk, Arkadiusz Belczyk Pascal, Bielsko-Biała 2013 s. 288, ISBN 978-83-7642-143-8

N

iedługo po premierze filmu „Titanic”, na pewnym lotnisku 14-letnia dziewczynka wczepiła się w nogę Leonardo DiCaprio i za nic nie chciała jej puścić. W tym momencie aktor zrozumiał, że „Leomania”, która ogarnęła nastolatki na całym świecie, nie jest wymysłem dziennikarzy. A że to szaleństwo nie dotyczyło tylko dziewczyn i tylko zachodniej cywilizacji, okazało się w amazońskiej dżungli, dokąd DiCaprio pojechał w ramach działalności proekologicznej. Kiedy słuchał opowieści wodza plemienia, napawając się jednocześnie urlopem od popularności, usłyszał jak syn wodza, nagi i o pomalowanej twarzy, pyta: Leonardo, prawda? DiCaprio? Ten z Titanica? Sporo takich opowieści można znaleźć w książce Douglasa Wighta „DiCaprio. Tajemnica sukcesu” – biografii wartko napi-

Nr 5 [252] maj 2013

sanej, wciągającej, choć nieco powierzchownej. Warto po nią sięgnąć teraz, kiedy na ekrany wszedł „Wielki Gatsby”, choć wciąż siedzi nam w głowie poprzednia świetna rola Di Caprio w „Django” Quentina Tarrantino. W książce najciekawsze są początki, pokazujące, jak uporczywie nastolatek dąży do aktorstwa i jak bardzo pomaga mu w tym niekonwencjonalne wychowanie. Matka aktora powiedziała kiedyś: Leo nie musiał się buntować, wszystkie wyskoki zrobiliśmy za niego. Rzeczywiście, rodzice Leonarda obracali się w środowisku bitników, całe lata 60. spędzili zanurzeni w undergroundowej kontrkulturze, mieli za sąsiadów ćpunów i prostytutki i rozwiedli się wkrótce po urodzeniu syna. Zamieszkali jednak obok siebie, by móc go wspólnie wychowywać, a syn nowej partnerki ojca stał się dla Leo starszym bratem. Ojciec zabierał małego Leo na new-agowe parady, których uczestnicy maszerowali ubrani tylko w bieliznę, ale za to wysmarowani błotem. Czy w takiej atmosferze Leonardo miał powód do buntu? Jeśli nawet, to bunt mógł polegać tylko na – tak obcej jego rodzicom – precyzji w planowaniu przyszłego zawodu. Książka „DiCaprio. Tajemnica sukcesu” nie ukrywa trudnego charakteru aktora i zamiłowania do częstych zmian ukochanych. Najważniejsze jednak, że pokazuje, jak niesłychanie pracowitym jest aktorem, jak rzetelnie przygotowuje się do ról, jak bardzo chwalą go najwięksi reżyserzy i jak – mimo ogromnej pewności siebie – potrafi zachować dystans do swojego zawodu. Kiedy w jednym z wywiadów narzekał na histeryczne uwielbienie fanów po „Titanicu”, dodał wzdrygam się, kiedy słyszę te moje żale, bo wiem, że ludzie mają o wiele większe i poważniejsze problemy. I tylko na jedno dręczące mnie pytanie nie znalazłam w książce Wrighta odpowiedzi: dlaczego, u licha, DiCaprio jest tak często umieszczany na listach najpiękniejszych ludzi świata? [mmik] Francesca Ambrogetti, Sergio Rubin

Jezuita. Papież Franciszek Tłum. Agnieszka Fijałkowska-Żydok Wydawnictwo Rafael, Kraków 2013 s. 224, ISBN 978-83-7569-427-7

R

zecz to długo wyczekiwana; ponad dwa lata Francesca Ambrogetti i Sergio Rubin odwiedzali kardynała Jorge Bergoglio w siedzibie arcybiskupów w Buenos Aires. Ich efektem jest rozmowa, na którą powoływali i powołują się autorzy licznych książek o nowym papieżu. Trudno się dziwić, bowiem to najlepsze źródło wiedzy o jezuicie znad La Platy, wiedzy z pierwszej ręki. Prolog napisał rabin Buenos Aires, Abraham Skorka, przyjaciel kardynała, którego obszerna z nim rozmowa wkrótce ukaże się po polsku. (…) po raz pierwszy w ciągu dwóch tysięcy lat dziejów Kościoła rabin pisze prolog do książki zawierającej rozważania katolickiego kapłana, zaznacza Skorka i dodaje, iż książkę tę postrzega jako hołd złożony nadziei, że kiedyś wszyscy ludzie będą się traktowali jak bracia; nadziei, którą dzieli z Jorge Bergogliem. Ta rozmowa, szczera, momentami dowcipna i lekka w tonie, pozwoli czytelnikom poznać poglądy obecnego papieża na problemy, z jakimi boryka się dziś Kościół. Pokaże społeczną i re-


ligijną rzeczywistość Argentyny, pozwoli zrozumieć duszpasterską troskę byłego arcybiskupa o Bożą trzodę, szczególnie tę zagubioną i najbardziej potrzebującą jej część. Zawiera także rozdział-kwestionariusz, w którym indagowany odpowiada na pytania o ulubioną książkę, obraz i film, muzykę, najważniejsze w jego życiu osoby, hobby, czy miał dziewczynę, czy korzysta z internetu i dlaczego lubi jeździć metrem. Każdy z piętnastu rozdziałów książki poprzedza krótki komentarz autorów, stanowiący coś w rodzaju wprowadzenia w akcję, informujący, dlaczego rozmawiają akurat o tym i jak reagował rozmówca. Rzadka to metoda w przypadku wywiadówrzek, ale pożyteczna. To z takiego komentarza, na przykład, dowiadujemy się, co myśli Bergoglio o sensie cierpienia lub istocie doświadczenia religijnego. Na koniec jeszcze dwa cytaty: Żaden człowiek – wierzący, agnostyk czy ateista – nie może uniknąć postawienia sobie pewnych pytań etycznych, które wynikają z najogólniejszych zasad. Pierwszą z nich jest czynić dobrze a unikać zła. Albo: Księża często klerykalizują świeckich, a świeccy chcą być klerykalizowani. Mamy tu do czynienia ze współudziałem w grzechu. Palce lizać. [mjw] Antoine Vitkine

„Mein Kampf”. Biografia książki Tłum. Grzegorz Przewłocki Wielka Litera, Warszawa 2013 s. 287, ISBN 978-83-63387-84-6

I

stnieją książki, które wywierają na ludzkość niezwykły wpływ. W założeniu ich autorów ma to być wpływ pozytywny, choć wiele zależy od ich odczytania. Biblia czy Koran mogą prowadzić do świętości, ale bywają i wezwaniem do walki – czynnej i krwawej – w imię obrony wiary. „Czerwona książeczka” Mao Dzedonga czy pisma Marksa niewiele dobrego przyniosły (aczkolwiek cytowany przez Vitkine’a historyk Rafael Seligmann twierdzi: Czytałem „Kapitał” Marksa i nie stałem się komunistą). Tytułowe dzieło, czyli „Mein Kampf”, doprowadziło do wybuchu II wojny światowej i zagłady ponad 30 mln ludzi. Jak do tego mogło dojść, jak można było czytać tę książkę nie rozpoznając zamiarów jej autora, który bynajmniej ich nie skrywał? Vitkine, francuski dziennikarz i dokumentalista średniego pokolenia, szuka odpowiedzi tworząc „biografię” manifestu Adolfa Hitlera, uznawanego do dziś za brewiarz nazizmu i antysemityzmu. Hitler spisał swe przemyślenia w 1924 roku, podczas odsiadywania wyroku za próbę puczu. „Mein Kampf” była tomem opasłym, liczącym ponad 700 stron, pełnym powtórzeń, nawrotów, frazesów, nawoływań i gróźb – ale i wizjonerskich obietnic wspaniałej przyszłości czekającej Niemcy. Na tym polegał jej sukces: Hitler tłumaczył przyczyny porażki w I wojnie, wskazywał winnych – liberałowie, komuniści, przede wszystkim zaś Żydzi; podkreślał niezłomnego ducha narodu. Tego potrzebowali obywatele, dlatego uwierzyli swemu Führerowi. I rzucili się do księgarń, nieco tylko popychani przez władze. „Sukces” manifestu Hitlera w Niemczech jest zrozumiały (choć po wojnie nikt nie chciał przyznać się do lektury), zaskakuje jednak popularność w innych krajach, także dziś. W 1999 [amerykańskie wydanie] książka znajdowała się wśród trzech naj-

częściej kupowanych przez Niemców na Amazon.com, pisze Vitkine (w Niemczech książka jest do dziś zakazana), dodając w innym miejscu, że już od wielu lat [to] Turcja jest krajem, w którym „Mein Kampf” sprzedaje się najlepiej na świecie (30 tys. egz. w 2004 roku). Świetnie „schodzi” w krajach muzułmańskich, od Algierii po Indonezję, wyjątkowo dobrze we Francji. Powód: radykalny antysemityzm. Zastanawiające, prawda? Bo o ile antyżydowskie przesłanie musi podobać się czytelnikom muzułmańskim, to jego pozytywny odbiór we Francji dziwi. Ale pozornie – Vitkine nie zostawia na swych ziomkach suchej nitki, wypominając im liczne przykłady świadomych, nieprzyjaznych Żydom zachowań. Fascynująca lektura, choć też niewolna od powtórzeń i nieco wybiórcza (niewiele znajdziemy tu na temat recepcji „Mein Kampf” w Europie Centralnej, choć nie chce mi się wierzyć, by nie interesowali się nią np. węgierscy naziści). Jest to również książka szmatławo wydana. Abstrahując od redakcji i korekty, które pozostawiają nieco do życzenia, trudno mi pojąć, jak praca bądź co bądź naukowa może być pozbawiona bibliografii i indeksu osobowego. Dlaczego przypisy – autorskie, jak rozumiem, bo wydawca tego nie podaje – nie znalazły się pod tekstem, a upchnięte zostały niewygodnie na końcu książki, choć nie ma ich wielu. I najważniejsze: źródło, czyli „Mein Kampf”, cytowane jest obficie, ale w czyim przekładzie? Tłumacza całości pracy? Dlaczego, skoro istnieją już polskie tłumaczenia i dobrym obyczajem jest korzystać z uznanych translacji, nie tworzyć nowych, zwłaszcza jeśli miałyby być dokonywane z języka w tym wypadku wtórnego wobec oryginału, czyli francuskiego? [gs] Andrzej Te

Spokolenie czyli gniew Jirafa Roja, Warszawa 2013 s. 214, 978-83-63879-09-9

K

to widział i pamięta „Dzień świra” Marka Koterskiego z genialną rolą nieodżałowanego Marka Kondrata uśmiechnie się pod nosem czytając „Spokolenie czyli gniew” niejakiego Andrzeja Te, który w równie zawoalowany sposób przedstawia swoich bohaterów i miejsca, w których dzieje się akcja. Słowo „gniew” w tytule równie dobrze można by było zamienić na „frustrację” i „nieprzystosowanie” dające autorowi „prawo” do nieprzebierającej w słowach krytyki tzw. nowej Polski, której bohaterów i postawy tak trudno mu zaakceptować (z obrazem całej generacji młodych przemądrzalców i wszystko wiedzących lalusiów przed oczami rżnie ją ostro i brutalnie w szerokie wypięte dupsko). Dostaje się jednak wszystkim – bez względu na wiek, zainteresowania, status społeczny czy wykonywaną profesję. Urzędnikom państwowych molochów, pseudo biznesmenom, wymuskanym dzisiejszym dandysom, narkotykowym dilerom i policjantom, nieletnim prostytutkom, pracownikom służby zdrowia, cwaniakom i karierowiczom. Andrzej Te leje na odlew, nie uznając norm i świętości. Każdy może stać się przedmiotem „bohaterem” jego powieści. Jeżeli ta, jak czytamy na okładce, może się stać zarzewiem „społecznej rewolucji”, szykujmy się na nią już dziś. (mjr)

Nr 5 [252] maj 2013

R E C E N Z J E

37


R E C E N Z J E

38 Beata Hoffmann

Perfumy. Uwarunkowania kulturowo-społeczne Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2013 s. 399, ISBN 978-83-7850-292-0

P

od koniec maja koncertować będzie w Warszawie gwiazda światowej muzyki pop piękna Beyoncé. Jest ona zresztą kimś (czymś?) znacznie więcej niż wokalistką – to dzisiejszy show-biznes skupiony w soczewce. Z linią ciuchów czy własnymi perfumami. Nie musiała zresztą wyważać żadnych drzwi. Flakoników opatrzonych swoim nazwiskiem doczekali się przecież Salvador Dali, śliczna Gabriela Sabatini, a nawet… Radosław Majdan (były bramkarz Pogoni Szczecin, bardziej znany jednak z małżeństwa z Dodą), że sięgniemy do rodzimego podwórka. Nic dziwnego, że fenomenowi pachnideł, a dokładnie ich kulturowo-społecznym uwarunkowaniom, poświęciła swą pracę Beata Hoffmann z UW, badaczka rozmaitych zjawisk zachodzących w dzisiejszej, otaczającej nas rzeczywistości. Sięga zresztą znacznie dalej – do historii zapachów (od cywilizacji babilońskiej po czasy współczesne), typologii flakonów, prawnych aspektów stosowania substancji zapachowych czy sylwetek znanych perfumiarzy. Rozmach publikacji pani Hoffmann jest imponujący! Bo czy kiedyś przyszłoby Państwu do głowy, że zakończenie II wojny światowej stało się zaszczytnym powodem stworzenia nowych kompozycji zapachowych o nawiązujących do tryumfu nazwach? Albo że w 1709 roku francuski perfumiarz zaproponował,

aby różne klasy społecznie pachniały różnie, przeznaczając „królewskie” perfumy dla arystokracji, „burżuazyjne” pachnidła dla klasy średniej, biedocie zaś przyznając jedynie środki odkażające. Ciekawe są także wątki biznesowe. Spośród kilkuset nowych zapachów wprowadzanych rokrocznie na rynek sukces komercyjny osiąga nie więcej niż dziesięć, a bywa że początkowo niedocenione przez klientów zapachy zostają docenione dopiero po kilku latach od swego rynkowego debiutu. No czyż to nie jest pasjonujące? [kf] Mateusz Poreda

Folwark Warszawski Jirafa Roja, Warszawa 2013 s. 252, ISBN 978-83-63879-01-3

J

eżeli Państwo wiedzą, czym jest reportaż wcieleniowy i kojarzą takie nazwiska jak Jacek Hugo-Bader czy Günter Wallraff, mają już poczucie, czego namiastkę (czy aby tylko?) możemy mieć w błyskotliwej powieści młodziutkiego Mateusza Poredy. Jej bohaterem jest student, którego praca zaliczeniowa dotyczyć ma – rzecz ujmując najkrócej – zwierzęcych instynktów u ludzi, dobieranych do badań w szerokim przekroju społecznym. Teza jest oczywista – pod wieloma względami od naszych mniejszych braci wcale się nie różnimy. Ironiczny, groteskowy styl Poredy wydawca porównuje wręcz do Topora (harował jak Chińczyk w fabryce Adidasa i jadał jak pacjent onkologii na zaawansowanej chemii). Brawo! (mjr)

NOWY MAGAZYN LITERACKO-HUMANISTYCZNY

CHARAKTERY PISMA W pier pierwszym w sz ym numer numerze z e piszą: piiszą:

M AARIU RIU S Z WILK W ILK – o RRosji, osji , pisani pisaniuu i sstereotypach t er eotypach M AAGG DDAA L EENA N A S KKOOPE PEKK – o półw półwyspie ół y spiei JJamał amałł – ffotoreportaż ott o r epo r t ażż z „„końca k ońc ń a ziemi ziemi” i i” IG NAC N A C Y K AARP RP OOWICZ WICZ – frfragment agment najno nnajnowszej w sz ej po powieści wieści DDAARIU A RIU S Z NO NOWACKI W A CKI – o poży pożytkach tk ach a z niecz nieczytania y t ania JJER E RZZ Y PLU P L U TOW T O W ICZ – o tym, czczyy czczytelnik y t e lnik może by byćć zbawion zbawionyy oraz o ra z

FILIP S P RIN GER, MICH AŁ OOKOŃ K OŃ SKI, J OANNA O A NN N A TTOOMM AL ALSK SK A , WWŁODZIMIERZ ŁOD ZIMIEER Z PAWLU P A WL U C Z U K a ponadt ponadtoo intym intymne mne eseje AN DR DRZEJA ZE JA FFRAN RAN ASZK A SZK S A i STEFA NNAA C HW I NA ooraz ra z wier wiersze s e i ręk sz rękopisy opis y JULII H ART AR T WIG i SSACH A CH Y PEC PECARICA S Szukaj w salonach prasowych p i na www www.sklep.charaktery.eu w.sklep.charaktery w .sklep.charakteryy.e .eu eu


„Mam na imič Joanna. KOCHAM. Mam 35 lat i raka. JESTEM SZCZČģLIWA!”

17.7DUJL .VLÈĝNL Z .UDNRZLH 24-27 SDěG]HUQLND

2013

Kto czyta - nie pyta!

6DORQ 0DïH 2MF]\]Q\

.DV]XE\

PORUSZAJĄCA HISTORIA Oczekiwana książka

BLOGERKI CHUSTKI

targi www.ksiazka.krakow.pl

3DWURQDW QDG 6DORQHP 0DïH 2MF]\]Q\ ļ .DV]XE\

8U]ÈG 0LHMVNL Z *GDñVNX ,QVW\WXW .DV]XEVNL =U]HV]HQLH .DV]XEVNR 3RPRUVNLH


JAMES BOND, HORROR I FANTASTYKA W JEDNYM! DEPARTAMENT 19 72 7$-1$ 5=Ĉ'2:$ 25*$1,=$&-$ .7Ð5$ Nr 5 [252] maj 2013 • ISSN 1230-0624 • cena 19,90 zł (5% VAT)

.$ŭ'(*2 '1,$ 5$78-( 1$0 ŭ<&,(« : 35 =<*272:$ 1,8

.6,Ĉ ŭ. $ '267ė31$ 7$. ŭ( -$.2 (

%22.

8ZDJD ãREX]LDNL 2NURSQ\ 0DFLXœ QDGFKRG]L

WYDAWCA:

57Ġó!8,7 DYSTRYBUTOR:


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.