Notes Wydawniczy 6/2013

Page 1

Nr 6 [253] czerwiec 2013 • ISSN 2083-7739 • cena 19,90 zł (5% VAT)

WYĠóCZNY DYSTRYBUTOR


2ÀF\QD :\GDZQLF]D ,PSXOV ']LDã KDQGORZ\ ul. Fatimska 53B, 31-831 Kraków tel.: 12/422-41-80, 12/422-59-47, 506-624-220 H PDLO LPSXOV#LPSXOVRÀF\QD FRP SO

ZZZ LPSXOVRÀF\QD FRP SO



Fot. Archiwum

Nr 6 [253] czerwiec 2013 ISSN 1230-0624 Nakład: 1000 egzemplarzy Cena 19,90 zł (5% VAT) Wydawca: Biblioteka Analiz sp. z o. o. 00-048 Warszawa ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416 tel./fax (22) 827 9350

miesięcznik wydawców księgarzy bibliotekarzy hurtowników i wszystkich zainteresowanych rynkiem książki ukazuje się od maja 1992 REDAGUJĄ:

Kuba Frołow – redaktor naczelny kuba@booksenso.pl Kamila Bauman – sekretariat kamila@rynek-ksiazki.pl tel./fax (22) 827 9350 AUTORZY NUMERU:

Sabina Bauman [SB], Kuba Frołow [kf], Piotr Kofta, Adam Kraszewski [ak], Agnieszka Lichnerowicz, Monika Małkowska, Magdalena Mikołajczuk, Aleksandra Okuljar [alo], Zuzanna Piechowicz, Grzegorz Sowula, Peter Wilhelm, Urszula Witkowska [UW], Michał Zając [mz] PROJEKT TYPOGRAFICZNY:

Artur Jóźwiak a.p.jozwiak@gmail.com KOREKTA:

zespół DRUK:

Mazowieckie Centrum Poligrafii ul. Duża 1 05-270 Marki www.c-p.com.pl

Tekstów nie zamówionych redakcja nie zwraca. Za treść reklam redakcja nie odpowiada. Numer zamknięto 14 czerwca 2013 Jesteśmy na Facebooku

Nr 6 [253] czerwiec 2013

Nie jest dobrze Niby powinienem Państwa pocieszać. Bo ludziom pocieszonym łatwiej podobno się żyje. Wreszcie mamy lato (choć z burzami). Wreszcie jest ciepło (choć nie za często). Powodów do zadowolenia nie powinno zatem brakować. A jednak i tych, z powodu których nie jest do śmiechu, również można znaleźć niemało... Zawrzało wśród wydawców, kiedy kierownictwo sieci księgarskiej Matras zapowiedziało, że przez kilka najbliższych tygodni nie będzie płacić swoim dostawcom, ponieważ w obawie przed utartą płynności musi zbierać gotówkę dla wydawców podręczników szkolnych, z których firma ma duży obrót. Warto zadać w tym miejscu pytanie, czy niemożność uregulowania jednych zobowiązań kosztem innych nie jest właśnie wspomnianą utratą płynności… Kierownictwo Matrasa wykazało się wyjątkową niefrasobliwością także z innego powodu. Zatory płatnicze nie przydarzyły jej się bowiem po raz pierwszy. Czy należało jednak wystosowywać w tej sprawie specjalne oświadczenie, podburzając i tak wystarczająco poirytowanych kontrahentów? Ci ostatni mają bowiem coraz więcej powodów do frasunku. W sukurs nowym formom korzystania z kultury częściej zdają się iść rozmaici hochsztaplerzy i kombinatorzy niż uczciwi sprzedawcy e-booków – a nim te ostatnie, sprzedawane legalnie, stanowić będą zauważalną w rachunkach rekompensatę spadku sprzedaży edycji drukowanych, minie sporo czasu. Ten zaś nie dla wszystkich działa na korzyść. W ślad za likwidacją kolejnych placówek księgarskich (że o bibliotekach nie wspomnę) idą bardzo niepokojące zmiany w sektorze wydawnictw. Z rynku znikają w tym samym bowiem czasie dwie znane, niegdyś bardzo silne, marki. Mające, uwaga, długą historię nie tylko na polskim rynku. Chodzi o oficyny Langenscheidt i Hachette. Prawdopodobnie żadna z nich nie wyda już książki po polsku… Biorąc pod uwagę ich pozycję jeszcze przed paroma laty, dla branży to coś więcej niż ostrzeżenie. To zapowiedź. Mam nadzieję, że choćby chwilowym remedium na powyższe (i inne) problemy stać się może ciekawa i pożyteczna lektura. Z zamiarem dostarczenia Państwu takowej co miesiąc siadamy do redagowania „Notesu”. Jeżeli udało nam się to po raz kolejny – cieszymy się niezmiernie.

Kuba Frołow redaKtor naczelny


S P I S

4

T R E Ś C I

3

4

gość „notesu” Nieograniczony apetyt na mocne narkotyki Rozmowa z Edem Vulliamym – autorem książki Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy”

rynek 8

23

I tyle z tej matafizyki. O promocji literatury w środowisku lokalnym (i nie tylko) Urszula Witkowska

12

Przestarzały jak e-book? Elektronika na rynku książki młodzieżowej Michał Zając

16

Zaufać czarodziejom. Festiwal Książki Słuchanej „Odkrywcy wyobraźni” Magdalena Mikołajczuk

21

w sieci Każdy z nas jest ceWEBrytą Rozmowa z Michałem Janczewskim, autorem książki „CeWEBryci. Sława w sieci”

23

30

komiks Bajki o tym, czego nie można nazwać Monika Małkowska

26

kronika kryminalna Zbrodnia na czytelniku Grzegorz Sowula

28

felieton Głód opowieści Piotr Kofta

29

półka żenady Sesja bardzo rozbierana

32

Magdalena Mikołajczuk

30

książka numeru Operacja się udała, pacjent zmarł

32

nowa książka Peter Wilhelm „Zakład pogrzebowy przedstawia. Dobrze, że do nas trafiłeś”

36

recenzje Nr 6 [253] czerwiec 2013


G O Ś ć

Fot. Lee Bryant (Wikimedia Commons)

„ N O T E S U ”

4

Nieograniczony apetyt

na mocne narkotyki Rozmowa z Edem Vulliamym – autorem książki „Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy”

Nr 6 [253] czerwiec 2013


CZY W MEKSYKU TRWA WOJNA DOMOWA?

CZY DlATEGO NAZYWA PAN TO NOWOCZESNĄ WOJNĄ? BO JEST

Jest duża różnica między Meksykiem a miejscami, w których jest wojna – Irakiem czy Afganistanem. W Meksyku toczy się normalne życie. Bazary są otwarte, a w mieście kontrolowanym przez Los Zetas [syndykat kryminalny, uważany przez rząd USA za jeden z najbardziej niebezpiecznych w Meksyku – red.] byłem na świetnym festiwalu kulturalnym. To surrealistyczne i dziwaczne.

NIhIlISTYCZNA I ChODZI W NIEJ TYlKO O PIENIĄDZE?

W dużej mierze tak. To nihilizm, materializm i konsumpcja w dużej mierze napędzają dzisiaj społeczeństwo. Nie chcę tego upraszczać, ale to, co się dzieje w Meksyku, pokazuje, jak ekstremalnie powiększająca lupa zmiany, które zaszły w naszych społeczeństwach.

AlE Z DRUGIEJ STRONY...

Jako dziennikarze nie lubimy liczb. Nie ufamy im. Ale fakty są takie, że w Meksyku zginęło już ok. 80 tys. ludzi, a 20 tys. uważa się za zaginione. To są często niezwykle brutalne morderstwa. Okrucieństwo jest innowacyjne i perwersyjne. Nie bez szczypty szatańskiego, mrocznego poczucia humoru. Niezależnie więc, jakie były powody, dla których rozpocząłem podróż po pograniczu amerykańsko-meksykańskim, to moja książka zamieniła się w próbę opisania zupełnie nowej wojny, którą nazywam postpolityczną, postmoralną. Bez motywu – tam nie chodzi o religię, o wrogą mniejszość, o powstrzymanie szaleńca. A to są definiowalne przyczyny. Jakkolwiek szalone, jednak wciąż przyczyny. Tymczasem w Meksyku nie ma żadnych powodów. A TO NIE JEST PO PROSTU WAlKA O WłADZę? RZĄD ChCE MIEć KONTROlę, AlE I KARTElE NARKOTYKOWE ChCĄ JĄ MIEć...

Kontrola nad terytorium, kanałami przerzutowymi... Koniec końców chodzi o pieniądze. To jest ciekawe samo w sobie, bo zawsze chodzi o pieniądze. Pieniądze są już jedyną kwestią, jedyną ideologią, która nam dziś została. Ale to nie walka o terytorium czy o pieniądze popycha do zabójstwa dzieciaków, które na skrzyżowaniach myją szyby samochodowe. Albo do masakr w ośrodkach rehabilitacyjnych dla narkomanów.

Nr 6 [253] czerwiec 2013

G O Ś ć

Ed Vulliamy (ur. 1954) – brytyjski dziennikarz i pisarz. Był korespondentem „The Observer” w Stanach Zjednoczonych oraz „The Guardian” we Włoszech. W 1996 roku jako pierwszy dziennikarz w historii zeznawał w Międzynarodowym Trybunale Karnym dla byłej Jugosławii. Wierzy, że zeznawanie w sprawach związanych z łamaniem prawa humanitarnego jest obowiązkiem dziennikarzy, i prowadzi liczne wykłady na ten temat. Jest laureatem prestiżowych nagród, m.in. James Cameron Award, Amnesty International Media Award i dwukrotnie International Reporter of the Year Award.

„ N O T E S U ”

5


„ N O T E S U ”

6 Ryszard Kapuściński kiedyś ruszał w podróże niemal na odległe planety. Dziś przemoc, która ma miejsce na polach śmierci i pustyniach pogranicza amerykańsko-meksykańskiego, ma związek z tym, że Europejczycy i Amerykanie mają nieograniczony apetyt na mocne narkotyki. To nasze szacowne banki i zarabiający miliony menedżerowie piorą krwawe pieniądze.

G O Ś ć

WIęC EUROPA I AMERYKA PROWADZĄ W MEKSYKU SWOJE WOJNY?

Tak, to jest wojna zastępcza. Nie uniewinniam morderców z Meksyku. Kartele, zabójcy, skorumpowana policja i gubernatorzy, porywacze – oni są tego częścią. Ale to się wszystko dzieje w pewnym kontekście. Kontekstem są m.in. nasze społeczeństwa. Społeczeństwa uzależnione od mocnych narkotyków... Nie mamy liczb z Meksyku, ale świetni badacze z Kolumbii wyliczyli, że zaledwie około 2,5 proc. zysków ze sprzedaży narkotyków wyprodukowanych w Kolumbii zostaje w tym kraju. Reszta trafia do Europy i Stanów Zjednoczonych. MYślę, żE WIElU POlAKóW NIE ZDAJE SOBIE SPRAWY Z TEGO, JAK OGROMNY WPłYW TA WOJNA W MEKSYKU MA NA TAMTEJSZĄ

jest jednak skala. Legalna i nielegalna gospodarka są jeszcze bardziej połączone, nie ma między nimi jasnej granicy. Zawsze podkreślam, że kartele narkotykowe i kryminalne koncerny nie są przeciwnikami kapitalizmu. Są często pionierami. Mają podejście: szybka gotówka zamiast długoterminowych kontraktów. To są te podobieństwa. W mediach dużo słyszymy o ludziach, którzy próbują przejść amerykańską granicę, zdarza się, że umierają na pustyniach, ale gdy im się uda, w USA sprzątają toalety na polach golfowych Arizony. Tymczasem znacznie więcej ludzi ucieka z biednego środkowego czy południowego Meksyku. I szukają lepszego życia właśnie na pograniczu, po stronie meksykańskiej, gdzie stanęły ogromne fabryki. To tak, jakby Amerykanie mieli trzeci świat za tylnymi drzwiami albo nawet na swoim podwórku. Pracownicy fabryk zarabiają skrajnie mało, ale tak musi być, żeby Amerykanie mogli wstawić telewizor do każdego pokoju dziecięcego i aby mogli zmieniać samochody co dwa lata. Pracują głównie kobiety, mężczyźni zwykle nie dostają pracy. To prowadzi do problemów rodzinnych i przemocy wywołanej frustracją mężczyzn. Doprowadziło też do masowych napadów i mordów kobiet.

GOSPODARKę, POlITYKę I SPOłECZEńSTWO. TAM CAłE MIASTA SĄ POD KONTROlĄ KARTElI, A TE KORUMPUJĄ NAJWYżEJ POSTAWIONYCh

CO WSPólNEGO Z WOJNĄ Z NARKOTYKAMI MAJĄ TE FABRYKI NA

POlITYKóW.

POGRANICZACh?

Oczywiście. Oni działają jak armia – przejmują terytoria. Narkobiznes zawsze był ogromny w Meksyku. Kiedyś był to jednak paternalistyczny syndykat kryminalny, który ludzie mogą kojarzyć z „Ojcem chrzestnym”. Mafia przenikała społeczeństwo, znała polityków, ale wiedziała, że matkom na Dzień Matki daje się kwiaty, a dzieciaki potrzebują oświetlenia na boisku szkolnym. Ludzie w Kolumbii kochali Pabla Escobara. Wielu też oczywiście się go bało... Ten model upadł i został rozbity. To nie jest już, choć kryminalna, to jednak życzliwa dla niektórych ludzi instytucja. To są bojówki. Wchodzą do miasta i muszą zrobić trzy rzeczy. Po pierwsze, zająć się ludźmi z bronią, czyli policją. Np. mordując szefa, którego zastępuje ktoś już zastraszony lub przekupiony. Przekupić ich, skorumpować. Po drugie, muszą przejąć struktury polityczne. Gubernator czy burmistrz staje się zależny. Albo dlatego, że ma z tego jakieś zyski, albo dlatego, że nie chce, aby jego dzieci zostały zabite. Po trzecie, muszą też zadbać o to, aby to wszystko nie zostało zrelacjonowane przez dziennikarzy. 80 naszych kolegów zostało brutalnie zamordowanych w Meksyku w trakcie tego konfliktu. Ostatnimi czasy, już po tym, jak skończyłem książkę, kartele zaczęły przejmować terytorium bez tych oznak przemocy. Nie muszą, bo gdy nadchodzą, nie ma oporu, każdy wie, czym to grozi. To jest jednak równie przerażające.

Chodzi o dehumanizację. W tych fabrykach życie ludzkie traci na znaczeniu. Poza tym w systemie, który mamy, tym turbokapitalizmie, korporacje przetrząsają glob w poszukiwaniu jak najtańszej siły roboczej. Niektóre koncerny doszły do wniosku, że opłaca im się przeprowadzić fabryki z Meksyku do Hondurasu czy Azji, nawet biorąc pod uwagę koszty transportu. Część koncernów więc przeniosła produkcję i porzuciła miasta, metropolie, które nie miały jednak nawet porządnego systemu szkół czy elektryczności. W tych porzuconych miastach praca została już niemal tylko w narkobiznesie. Struktura płac czy ścieżki kariery są tam jasne: najpierw jesteś tym, który stoi na czatach, potem zostajesz kierowcą podczas porwania, potem porywasz, potem zabijasz. To klisze, ale, jak się mówi – biedny Meksyk jest daleko od Boga, ale blisko Stanów Zjednoczonych... Coś w tym jednak jest. Ameryka: ta fantasmagoria, gdzie centra handlowe ociekają brokatem i skąd pochodzą hollywoodzkie mity. No bo kim są członkowie narkogangów? Jeśli udało im się zrobić karierę, to stać ich na podkoszulkę za sto dolarów. Jeśli marzy im się ta chica, to muszą mieć tego iPhone’a, a nie tamtego, albo jakiegoś konkretnego SUV-a. Oczywiście, to nie jest aż tak banalne, ale nie da się też przecenić tego aspektu. Narko są wzorami do naśladowania. Dziesięciolatek widzi rodziców wracających wyczerpanych z fabryki, gdzie zarabiają kilkaset peso. Widzi też gangsterów ze złotymi łańcuchami na szyi, świetnymi samochodami i kobietami. Kim chciałbyś być?

PISZE PAN, żE WOJNA W MEKSYKU TO JEST NASZA WOJNA, BO WYNIKA Z NASZEGO POPYTU NA NARKOTYKI. AlE WYRAźNIE WINI PAN TEż SYSTEM KAPITAlISTYCZNY.

Tak, to jest nierozłączne i związane z gospodarką pogranicza. Gospodarka pogranicza meksykańsko-amerykańskiego od zawsze miała przestępczy posmak, szczególnie zaś w czasie amerykańskiej prohibicji alkoholowej. To nie jest nic nowego, nowa

Nr 6 [253] czerwiec 2013

AMERYKANOM UDAJE SIę UTRZYMYWAć Tę WOJNę W GRANICACh MEKSYKU. PRZEMOC NIE ROZlEWA SIę NA TEREN USA. JAK DUżYM ZAGROżENIEM DlA AMERYKANóW JEST WIęC TA WOJNA?

Rzeczywiście, wojna nie rozlewa się, jak można by przewidywać.


będzie produkował? Prawdopodobnie koncerny typu GlaxoSmithKline albo Johnson&Johnson. Czy wierzymy, że te firmy będą sprzedawać tak mało, jak się da? Koncerny farmaceutyczne tak nie działają...

Ale też kartele nie chcą, by tak się stało. Trzeba jednak zaznaczyć, że w przygranicznych amerykańskich stanach dochodziło do poważnych przestępstw, np. kartele porywały migrantów. W USA przemoc związana jest ze spożywaniem i sprzedażą narkotyków – speedu, cracku i metamfetaminy.

MYślI PAN, żE BęDĄ WSPIERAć SPRZEDAż

„ N O T E S U ”

7

Dlaczego nie? Doświadczenie pokazuje, że wielkie koncerny nie są zbyt zainteresowane dobrem mieszkańców biedniejszej części świata.

POWINNIśMY TEż DODAć, żE AMERYKANIE de facto W DUżEJ MIERZE UZBRAJAJĄ KARTElE?

Tak. Jest to bardzo korzystne dla karteli, że w czterech stanach, które graniczą z Meksykiem, posiadanie broni jest powszechne. Sprzyjają temu kultura i prawo. W DYSKUSJACh O DOSTęPIE DO BRONI CZęSTO ZAPOMINA SIę O TYM WAżNYM ARGUMENCIE.

Ed Vulliamy

Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy

AlE MóWIlIśMY PRZECIEż, żE PRODUKCJA NARKOTYKóW JEST NAPęDZANA PRZEDE WSZYSTKIM PRZEZ POPYT Z USA I EUROPY.

Tłum. Janusz Ochab Czarne, Wołowiec, 2013 s. 528, ISBN 978-83-7536-369-2

Nawet bardzo istotnym. 90 proc. broni, która została użyta w zabójstwach w Meksyku, została sprowadzona z jednego ze stanów graniczących z Meksykiem, większość z Teksasu. To jest absurdalna sytuacja, w której amerykańska prawica z jednej strony zaciekle obstaje przy swoim prawie do posiadania broni, z drugiej – nawołuje do walki z kartelami. A wystarczyłoby ich nie dozbrajać! CZY MOżNA WYGRAć Tę WOJNę?

Jedynie głupiec próbowałby sugerować rozwiązanie, ale możemy spróbować... Jest jedna, prosta rzecz, którą można by zrobić – iść śladem pieniędzy, które są prane przez banki. To oburzające, że takie banki jak Wachowia i HSBC są niemal bezkarne. Możemy głośno wymieniać ich nazwy, bo zostały przyłapane... AlE OKAZAłY SIę ZBYT DUżE, BY JE POZWAć. TAK SAMO JAK PO WYBUChU KRYZYSU – BYłY ZBYT DUżE, BY POZWOlIć IM ZBANKRUTOWAć.

Dla nas miliard dolarów kary to ogromne pieniądze, ale dla nich to tyle, ile dajesz żebrakowi na ulicy. A więc sygnał, który kartele dostają od rządów, brzmi: kontynuujcie. Taki sam sygnał idzie do banków. Jedno z moich źródeł, gdy przyjrzało się przelewom z Meksyku, próbowało podnieść alarm w banku Wachowia. Podziękowali mu za ostrzeżenie i nie zrobili nic. Kazali mu się zamknąć. AlE JEST JESZCZE lEGAlIZACJA. TO ChYBA GłóWNE PRZESłANIE OD lATYNOAMERYKAńSKICh POlITYKóW DO PółNOCNEGO SĄSIADA I DO EUROPEJCZYKóW. APElUJĄ, BY RZĄDY lEGAlIZOWAłY NIE TYlKO SPOżYCIE, BO TO ONO NAPęDZA hANDEl, AlE RóWNIEż PRODUKCJę, BO INACZEJ ZOSTANIE ONA W MEKSYKU.

Oczywiście, delegalizacja marihuany jest niedorzeczna. To, że ktoś za jej palenie trafia do więzienia, to groteska. Ale mam wrażenie, że politycy nie do końca rozumieją, dlaczego ludzie biorą twarde narkotyki. Myślę, że zakładają, że ludzie je biorą, bo tak jest fajnie, bo człowiek dobrze się przy tym bawi. A to nie zawsze jest prawda. Wielu bardzo biednych ludzi bierze narkotyki, ponieważ ich życie jest tak koszmarne, że chcą się od niego odciąć. Nie mówię, że jestem przeciwko legalizacji narkotyków twardych, ale mam wiele wątpliwości. Jeśli zostaną zalegalizowane, to kto to

Gdy rzeka płynie, to ludzie piją... Niestety, popyt na narkotyki wzrósł też w Meksyku czy Ameryce Południowej. W krajach, które produkują czy też przez które przechodzą szlaki przerzutowe, jest coraz więcej cracku [forma kokainy – przyp. red.]. Walka powinna być prowadzona z tym, co sprawia, że ludzie biorą narkotyki. A to jest bieda i poczucie beznadziei. W tych nawoływaniach do legalizacji jest coś burżuazyjnego i hippisowskiego. Nie ufam tym argumentom. Oczywiście, to nie dotyczy marihuany. To oczywiste, że powinna być legalna. Myślę, że Marlboro ma już prototyp marlboro green – marlboro zielonych – oczywiście w tajemnicy. Myślę, że do tego dojdzie. SYTUACJA W MEKSYKU ZDEGENERUJE SIę JESZCZE BARDZIEJ?

To nie jest jeszcze samo dno. Są dwa możliwe scenariusze. Jeden zakłada, że władze doprowadzają do swego rodzaju niepisanego porozumienia z jednym z dominujących karteli. Ten powstrzymuje się od masowego działania w zamian za milczenie i brak interwencji władz. Włosi nazywają to Pax Mafiosa. Rząd ściga tylko płotki, żeby dobrze wyglądało w telewizji, a narkotyki płyną dalej. Drugi model zakłada zmiażdżenie karteli. Ten model właśnie wybrali Amerykanie. Chodzi o to, żeby osłabić i podzielić kartele. Ale to jak rozbijanie gniazda, z którego wyfruwają osy i żądlą w panice co popadnie. Nie da się tego kontrolować. Myślę, że bardziej prawdopodobne jest, że nowy rząd w Meksyku wejdzie w pewne porozumienie z kartelem Sinaloa. Aby zredukować poziom przemocy. Niektórzy twierdzą, że to już się dzieje. Problem polega na tym, że oprócz Sinaloa mamy Los Zetas, patologiczny, paramilitarny kartel z kilkoma tysiącami ludzi. Obawiam się, że następnymi ofiarami będą Gwatemala i Honduras, bo tamtędy prowadzą szlaki przerzutowe, o które walczą kartele. A są tam ciężko uzbrojeni. Tymczasem te kraje są wyczerpane dekadami wojen ideologicznych. Nie mają wystarczającej siły, by oprzeć się kartelom. rozmawiała agnieszka lichnerowicz współpraca: zuzanna Piechowicz Rozmowa wyemitowana została na antenie Radia TOK FM. Dziękujemy za możliwość publikacji.

Nr 6 [253] czerwiec 2013

G O Ś ć

REKlAMĄ?


R y N E K

8

I tyle z tej

matafizyki

O promocji literatury w środowisku lokalnym (i nie tylko) Urszula Witkowska dzieś między kiełkującą myślą pisarza, która z czasem przerodzi się w porywającą (mniej lub bardziej) fabułę, a dłońmi i oczami czytelnika rozpościera się przestrzeń tak rozległa, że nie sposób ją w pełni wyrazić. I nie jest to wcale przestrzeń przejrzysta i jasna, z mocno zarysowanym horyzontem. A nawet jeżeli takowe wrażenie sprawia, jest ono wyjątkowo złudne. Trzeba się mieć na baczności. Kiedy pięć lat temu stawiałam pierwsze niepewne kroczki na rynku książki, usłyszałam od szefa zdanie, które stało się wyznacznikiem wielu moich działań. Otóż powiedział: książka może być największym dziełem literackim wszech czasów, ale jeśli jej nikt nie kupi, to nikt jej nie przeczyta. A skoro nikt jej nie przeczyta, to jest po prostu produktem. Takim, jak każdy inny. I tyle z tej matafizyki. Dla dziewczyny tuż po studiach, zakochanej w książkach na zabój, w pierwszej chwili wydało się to dość okrutne, ale po zastanowieniu otworzyło mi oczy. Bo czy nie jest tak właśnie? Co z tego, że ktoś napisał fantastyczną powieść, która nigdy nie ujrzała światła dnia? Co z tego, że ujrzała, że została wydrukowana, jeśli jej dystrybucja i promocja nie miały w sobie na tyle siły, by wśród tysięcy innych tę właśnie postawić przed oczami czytelników i wpłynąć na ich decyzję? Najlepszy tekst nie istnieje, jeśli nie ma czytelnika. A w czasach, gdy premiery kolejnych tytułów jedna po drugiej zasypu-

G

Nr 6 [253] czerwiec 2013

ją księgarski rynek, coraz trudniej jest w taki sposób uwidocznić tytuł, by został zauważony. I tu pojawia się inna kwestia – napisać książkę to jedno, wydać – kolejne, ale dochodzimy do etapu, kiedy trzeba ją sprzedać. Nie oszukujmy się – przecież o to w tym wszystkim chodzi. I pisarzowi, i wydawcy, i księgarzowi. Ewentualnie bibliotekarz może mieć nieco inne podejście, on jednak pełni w tym układzie rolę dwojaką. Z jednej strony uczestniczy bowiem w tym książkowym i promocyjnym łańcuchu pokarmowym, i to zajmując całkiem widoczne miejsce, ale oprócz tego jest przecież po drugiej stronie barykady – jako klient. I to znaczący. Promocja to termin ogólny – niczym spory worek, do którego można wrzucić wiele. Proponowałabym zając się tematem dwutorowo. Z jednej strony pokłonić się ku promocji mającej na celu sprzedaż konkretnych książek i osiągnięcie celu handlowego, z drugiej zaś na promocji książki jako idei, a może nawet nie tyle książki, co czytania w ogóle, bytności literatury w codziennym życiu. Gdzie jest więc miejsce wydawcy, gdzie pisarza, gdzie księgarni, a gdzie biblioteki, gdzie władz miasta – jeśli mówimy o promocji lokalnej, a gdzie władz państwa, gdy rozprawiamy o promocji czytelnictwa i książki jako dobra kultury?


Naturalnym mogłoby się zdawać, że za promocję danego tytułu odpowiada wydawca. To przecież jemu powinno zależeć najbardziej, by książka się sprzedała. Zdaniem pisarza Tomasza Białkowskiego, autora trylogii kryminalnej („Drzewo morwowe”, „Kłamca”, „Król Tyru”) czy nagrodzonej Literacką Nagrodą Warmii i Mazur Wawrzyn „Teorii ruchów Vorbla”, współpraca promocyjna między oficynami a pisarzami nie wygląda najlepiej.

Portfele nie są a gumy Odnoszę wrażenie – mówi Białkowski – że wydawcy mają coraz mniejszy wpływ na to, co się z nią po opuszczeniu drukarni dzieje. Decydują dystrybutorzy. To od ich dobrego humoru zależy, którą pozycję wezmą i wyeksponują, a która, zanim zacznie funkcjonować na rynku, już przepadła. Sami wydawcy również często mają mgliste pojęcie o promocji. Nagminna jest sytuacja, kiedy ogłasza się premierę na konkretny dzień, a kiedy ów dzień nadchodzi, książka ciągle leży w magazynach czy nawet (znam takie sytuacje) dopiero się drukuje, a do księgarń trafia długo po terminie. W takich przypadkach czytelnik, nawet zdecydowany na zakup, rezygnuje z niego. Mnogość tytułów powoduje, że sięgnie po inny. Może wróci do pomysłu zakupu, a może już nie. Portfele czytelników nie są

przecież z gumy. Co do mnie, już dawno temu zrozumiałem, że autor także musi aktywnie wspierać promocję. Od roku prowadzę blog. Do najnowszej książki zdecydowałem się zrobić i sfinansować trailer. Staram się nie odmawiać udzielania wywiadów. Jeśli zaś chodzi o wydawców to, niestety, nie tworzą relacji partnerskich z autorami. Niechlubną zasadą jest rezygnowanie ze współpracy po opublikowaniu książki. Obecnie jestem związany już z czwartym edytorem, chociaż właśnie wydał mą trzecią powieść dzięki czemu mogę mówić o sytuacji komfortowej. Co nie zmienia faktu, że pisarze, jak nomadowie, przemieszczają się od wydawnictwa do wydawnictwa. Nie ulega wątpliwości, że dzisiejszego czytelnika zalewa fala nowości, a czas życia książki skraca się coraz bardziej. Dzisiaj pierwsze tygodnie (mam na myśli pierwsze dwa-trzy) są kluczowe dla wyników sprzedaży. Oczywiście, są wyjątki, które utrzymują się na toplistach przez wiele miesięcy, jednak jest to garstka. Co prawda, kolejne oficyny zaczynają przykładać coraz większa wagę do promocji backlisty, ale z różnym skutkiem. Promocja nowego tytułu zazwyczaj opiera się na pozyskaniu patronatów medialnych, umówieniu wywiadów, materiałach przygotowywanych do internetu i spotkaniach autorskich. Do tego kilka reklam w prasie czy innych mediach. I jakoś się kręci. Co bardziej obrotni dostrzegli już dawno potencjał sieci i wykorzystują takie dobra jak portale społecznościowe, fora, blogosfera czy youTube. Przechodząc jednak od ogółu do szczegółu, działania, które są podejmowane, by tytuł rozreklamować na arenie całego kraju, to jedno, a środowiska lokalne jako ciekawy obszar działań marketingu książki to drugie. Po pierwsze, to właśnie w tych mniejszych, prowincjonalnych można by rzec (co wcale nie nosi ze sobą pejoratywnego odcienia), ośrodkach spotkanie z pisarzem może być wydarzeniem na miarę święta, nie wspominając już o innych ciekawych inicjatywach. Społeczność lokalna mniejszych miast daje też inne możliwości niż wielkomiejskie tereny. Inne nie znaczy gorsze. Przewagę stanowi tu, jak sądzę, zaangażowanie i chęci organizatorów. I, nie oszukujmy się, często… brak alternatywy. W szerokich ofertach metropolii spotkanie autorskie, książkobus lub flash mob promujący czytanie mogą zniknąć w szerokiej ofercie innych atrakcji. W małej społeczności wzbudzi to zainteresowanie mediów. Fakt, że lokalnych, ale takim właśnie mieszkańcy (więc i czytelnicy) ufają najbardziej. Chociaż, co prawda, z tą lokalnością i uniwersalnością też jest różnie.

Upupiająca etykietka Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że obecnie większości informacji wpierw szukamy w internecie, takie rozróżnienie pozornie nie ma sensu – zwraca uwagę Bernadetta Darska, literaturoznawca i krytyk literacki, wykładowca na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Z pewnością jednak pojawiają się konkretne różnice jakościowe i ilościowe. Książka, która jest promowana „centralnie”, ma szansę dotrzeć do większej liczby czytelników. Natomiast „lokalność” i „regionalność” mogą być czasami „upupiającą” etykietką. Stąd ważne jest świadome używanie epitetów. Najlepiej, oczywiście, gdy pisarz utożsamia się z regionem, chętnie spotyka się w nim

Nr 6 [253] czerwiec 2013

R y N E K

9

Autorka podczas prowadzenia spotkania ze Stanisławem Mikulskim


R y N E K

10

z czytelnikami, którzy wiedzą o jego twórczości, ale jego pisarstwo jest po prostu dobre i nie ma nic wspólnego z regionalnością. Wtedy lokalność z centralnością można swobodnie łączyć. Wspomniany na początku internet pozwala znosić granice i umożliwia dotarcie do większej liczby czytelników niż w przypadku mediów tradycyjnych. Jeśli pisarz jest „swój”, a jego teksty cieszą się uznaniem czytelników, może się okazać, że promocja książki będzie się odbywać niejako… przy okazji. Tak jest z prozą Mariusza Sieniewicza, którego zbiór opowiadań „Żydówek nie obsługujemy” i najnowsza powieść „Spowiedź Śpiącej Królewny” zagościły na deskach olsztyńskiego Teatru im. Stefana Jaracza. Książki obecne są w teatrze nie od dziś – przyznaje Magdalena Kunikowska, specjalista ds. promocji teatru. Od jakiegoś czasu w repertuarze mamy spektakl „Kajko i Kokosz” na podstawie znanego komiksu. Nasi aktorzy grali z powodzeniem w „Utraconej czci Katarzyny Blum”… Wymieniać można długo. Poza tym współpracujemy z olsztyńskim Centrum Książki i często na zasadzie wymiany promujemy się wzajemnie – my książki, a księgarnia spektakle. Przy okazji premiery „Spowiedzi Śpiącej Królewny” wspólnie zorganizowaliśmy spotkanie, w trakcie którego uczestnicy mogli porozmawiać z autorem powieści czy aktorką grającą Emi w monodramie na podstawie książki. Media lokalne zwykle interesują się takimi spektaklami. Również Marta Belkiewicz z działu promocji Polskiego Radia Olsztyn przekonuje, że jest przychylna książkom. Jeśli dzieje się w mieście czy w regionie coś, co propaguje czytelnictwo, zawsze zwracamy na to uwagę. Często udzielamy patronatu takim inicjatywom i staramy się maksymalnie je promować. Jedną z takich akcji była ostatnio inicjatywa bez precedensu, a mianowicie kampania „Olsztyn czyta!”. Książnica Polska, sieć księgarska silnie promująca kulturę, oraz Miejska Biblioteka Publiczna podpisały porozumienie o współpracy na rzecz promocji czytelnictwa. Mieszkańcy Olsztyna okazali się bardzo przychylni tej akcji. Jednak takich jak ona jest wciąż za mało.

Nr 6 [253] czerwiec 2013

Nie wystarczą regały Właśnie… choć cała Polska (podobno) czyta dzieciom, to i Warszawa czyta… Olsztyn czyta… A jeśli nie czytasz, ktoś może nie chcieć pójść z Tobą do łóżka… Podejmowane są kolejne akcje propagujące czytelnictwo przez tych, którym na książkach zależy. Miłośnicy literatury przywołują się nawzajem i jeśli tylko znajdzie się wśród nich jakiś lider, przystępują do działania. Biblioteki w plenerze, wspólne głośne czytanie pod chmurką, żywe biblioteki, stoiska księgarń na festynach, piknikach rodzinnych, spotkania autorskie w coraz to bardziej nowatorskich konwencjach, ale też dobrze przygotowane typowe wieczory autorskie, by nie zapominać o tej grupie, która właśnie takiego przekazu oczekuje. Zmienia się profil biblioteki i księgarni. Już nie wystarczą regały z książkami. Trzeba działać. Warsztaty dla dzieci, czytanki przy stoliku, łączenie filmu, książki czy spektaklu dla dobra kultury to działania, które w lokalnych społecznościach nie są już rzadkością. Organizowane są spotkania użytkowników portali książkowych jak Granice.pl, Lubimyczytac.pl, ale i tradycyjne kluby książki. Na takie spotkania poza molami książkowymi przychodzą przedstawiciele mediów, by inicjatywę nagłośnić.

Na plaży, w parku, na festynie Biblioteki bardzo się zmieniły na przestrzeni ostatniego czasu – mówi Katarzyna Masiewicz, kierownik biura promocji MBP w Olsztynie. – Staramy się wychodzić do czytelników. Znajdą nas już nie tylko w murach bibliotek, ale częściej na ścieżkach rowerowych, na plaży, w parku, na festynie. Wystawiamy się z przenośnymi stoiskami bibliotecznymi, pokazujemy, że książki nie są nudne, a biblioteki szare. Staramy się pozyskiwać jak najwięcej funduszy na księgozbiór i maksymalnie promować czytelnictwo. Dzięki współpracy z Książnicą Polską, która pozyskała dla akcji „Olsztyn czyta!” wsparcie świetnych wydawców jak Znak, Zysk, Muza, Nasza Księgarnia i Morex, użytkownicy olsztyńskich bibliotek mogą się cieszyć sporym zastrzykiem nowości. Połączyliśmy oferty i dla użytkowni-


R y N E K

11

ków naszej biblioteki Książnica, zarówno w swoim sklepie Czytay.pl, jak i w stacjonarnych placówkach, przygotowała atrakcyjne rabaty. Chcemy wspólnie sprawić, by książki były bardziej widoczne, dostępne, kusiły i zwracały uwagę. Mamy w sobie mnóstwo energii i determinacji. I zdaje mi się, że mieszkańcy Olsztyna już to dostrzegli, bo otrzymujemy coraz więcej informacji o tym, że akcja się podoba i że warto się w nią bardziej angażować. Bibliotekarki i księgareczki, o których coraz częściej mówi się książniczki (to o dziewczynach z Książnicy Polskiej), jako tajne agentki „Olsztyn czyta!” będą na rowerach bądź pieszo przemierzać rejony miasta w po-

szukiwaniu osób, które czytają na świeżym powietrzu. Będziemy je nagradzać drobnymi upominkami, np. przypinkami z logo akcji i zakładkami do książek. Bo tak naprawdę jest jeszcze jeden – z pewnością najważniejszy – element, gdy chodzi o promocję czytelnictwa. Są nim sami czytelnicy. Ci, którzy książki zwyczajnie kochają i nie wyobrażają sobie bez nich życia. To oni, w zasadzie powinnam napisać: to my właśnie, stanowimy siłę, której wciąż za mało książkom i czytelnictwu w Polsce. Choć cudownie jest wieczorem zagłębić się w kocu i z herbatą w dłoniach oddać tuż przed snem lekturze, to równie miło jest czytać w parku czy na plaży, w pociągu i autobusie. Książki nam towarzyszą i ważne, byśmy to pokazywali. Że czytanie może być modne, i nie jest na miejscu chwalić się publicznie, że książek się nie czytało i nie czyta, co zdarzyło się już kilku dość znanym osobom… Dlatego miejmy odwagę dyskutować o książkach, polecać i odradzać, pytać o to, czy i co ktoś czyta i wchodzić z nim w dyskusję. Bądźmy ambasadorami książek, bo przyda im się nasze wsparcie. Cytowana wcześniej Bernadetta Darska podczas rozmowy o książkach powiedziała mi ostatnio: Piszę i opowiadam o literaturze i kulturze, a prowadząc blog, można powiedzieć, promuję też czytelnictwo, bo zachęcam, polecam i odradzam. Ze względu na zainteresowania zawodowe śledzę różnego rodzaju akcje i bardzo im kibicuję – zarówno te powszechnie znane, jak i te bardziej środowiskowe. Na pewno mogłabym ich wymienić kilkadziesiąt, bo wbrew pozorom sporo jest ludzi, którzy chcą coś robić. Jestem przekonana, że każde działanie, które zachęca do czytania, trzeba popierać. Do takich akcji przyda się i celebryta, i autorytet, i księgarz, i bibliotekarz, i naukowiec, i zwykły człowiek. Każdy. urszula witkowska

Autorka w latach 2009-2013 była odpowiedzialna w Książnicy Polskiej za promocję firmy oraz wszelkich akcji wspierających czytelnictwo. Fotografie ze zbiorów autorki.

Nr 6 [253] czerwiec 2013


R y N E K

12

Przestarzały jak e-book? Elektronika na rynku książki młodzieżowej Michał Zając

A wydaje się, że to było tak niedawno, kiedy na scenie wydawniczej na serio pojawiły się e-booki! W szybkim tempie znalazły stałe miejsce w raportach z rynku książki, przestały być nowinką dla komputerowych fanatyków. E-czytniki śmiało wkroczyły do metra, tramwajów czy pociągów. Może w Polsce ten pochód nie był i nie jest jeszcze tak tryumfalny, ale i u nas osoba korzystająca z czytnika przestaje przyciągać wzrok. Nr 6 [253] czerwiec 2013


adość z e-booków na tyle już jednak spowszedniała, że pojawia się nowe pytanie: czy eksiążki w postaci plików PDF czy EPUB rzeczywiście zasługują na dumne „e”? Korzystanie z nich w dalszym ciągu wpisuje się przecież w gutenbergowską tradycję komunikacji linearnej. Wszystko, co możemy uzyskać dzięki takim e-książkom, to łatwiejsze przeszukiwanie tekstu, powiększanie/zmniejszanie czcionki, generowanie zakładek, pomoc językowa czy parę innych drobiazgów. Oraz słynna oszczędność miejsca, która zdecydowanie bywa argumentem nadużywanym (po co mi na wakacjach 136 książek?). Wymienione zalety bardzo cieszą, ale jednak od e-produktów chciałoby się więcej… Gdzie ich interaktywność? Dostęp do zasobów internetu? Multimedialność? Łatwy dostęp do serwisów społecznościowych i w ogóle platform umożliwiających kontakt z innym czytelnikami – do łatwego dzielenia się radością czytania, publikowania opinii… Przypomina się teza, o której pisałem kiedyś na łamach „Biblioteki Analiz”: e-książki nie będą w stanie rozwinąć swojego prawdziwego potencjału, póki nie zrozumiemy, że nie są... książkami! Autor tej tezy, Mark T.J. Carden z Ingram Digital, przywoływał przykład motoryzacyjny: prawdziwy rozwój samochodów nastąpił dopiero wówczas, gdy inżynierowie zrozumieli, że automobil to coś więcej niż tylko dorożka bez konia. Czytając branżowe periodyki z Zachodu czy USA można mieć wrażenie, że w odniesieniu do e-booków ta świadomość zaczyna bardzo szybko narastać. Coraz częściej pisze się tam o e-bookach 2.0: Mamy do czynienia z drugą fazą [dojrzałości] e-booków” mówi szef IDPF [International Digital Publishing Forum] Bill McCoy. Faza pierwsza, e-booki 1.0, zakończyła się wraz z uznaniem, że są one przedmiotem biznesu książkowego. E-booki 1.0 związane były z technologią e-ink, która jest odpowiednia dla narracji linearnej. Teraz przyszła pora na przekroczenie kolejnego progu. Badania pokazują, że czytelnicy wolą tablety i smartfony od e-czytników. Takie wyniki badań zmieniają punkt widzenia wydawców! Inne opinie mówią podobnie: – Wiele e-booków swoim opra-

R

cowaniem przypomina w dużym stopniu książki drukowane […] i w gruncie rzeczy stanowi adaptację papierowych książek. W każdym razie jest oczywiste, że wkroczyliśmy w intrygującą erę nowych możliwości, jakkolwiek wiele dzisiejszych e-booków pewnego dnia będzie wyglądać jak nieme filmy: inspirujące i wspaniałe w swoim czasie, ale stanowiące jedynie wstęp do nowoczesnej kinematografii […]. Najkrócej mówiąc, e-booki muszą przejść przełom i znaleźć swój własny sposób narracji, opowiadania. W poszukiwaniu wizji przyszłości książki związanej z nowymi technologiami warto zajrzeć do świata edycji dla dzieci i młodzieży, zwłaszcza tych przeznaczonych dla odbiorców w wieku 1215 lat, tzw. tweens (od between – pomiędzy dziećmi a starszymi nastolatkami). Użyteczny w takich poszukiwaniach wydaje się koncept książki konwergencyjnej, produktu wydawniczego kierowanego głównie do tej grupy, a opierającego się na zastosowaniu zjawiska transmedialności. Książka papierowa stanowi tu punkt wyjścia (a może zwornik?) dla narracji, która może być prowadzona za pomocą różnych formatów i mediów: audio, wideo, on-line. W takiej wersji staje się swoistą e-książką pomimo tradycyjnych papierowych stron. Nieśmiałych pierwocin tak rozumianych książek konwergencyjnych można poszukiwać w publikowanych na youTube od kilku lat zwiastunach książkowych (book trailers). Te krótkie klipy przygotowywane oczywiście jako część kampanii promocyjnych wprowadzają nowy wymiar do lektury – budują wyobrażenia o bohaterach i narracji, kreują oczekiwania określonego nastroju: w jakiejś mierze poszerzają doświadczenie czytelnicze o bodźce charakterystyczne dla innego medium. W Polsce zwiastuny przygotowywały wydawnictwa takie jak Egmont (do „Brzydkich” Scotta Westerfielda) czy Nasza Księgarnia (do „Złodziejki książek” Markusa Zusaka). Kolejną strategią zastosowaną przez wydawców, a prowadzącą do wytworzenia transmedialnych książek, jest tzw. grywalizacja. Powieści sensacyjne, fantasy, science fiction dla nastoletnich odbiorców zafascynowanych grami komputerowymi aż proszą się o realizację ta-

kiego zabiegu! Dzięki grom towarzyszącym książkom czytelnik wkracza do świata przedstawionego utworu, zapoznaje się z jego wizualizacjami, przyswaja silniej treść i strukturę narracji. Niezwykle sprawną realizacją takich założeń była gra komputerowa przygotowana na zlecenie Wilgi dla cyklu „Tunele” autorstwa Rodericka Gordona i Briana Williamsa. Transmedialność weszła do świata książek dla nastolatków także za sprawą dedykowanych powieściom stron internetowych, które kreowano z zastosowaniem mechanizmów Web 2.0, internetu społecznościowego. Podstawowym celem takiego zabiegu jest wsparcie popularności tytułu poprzez zaktywizowanie czytelników, skontaktowanie ich ze sobą, katalizowanie przepływu wrażeń i opinii. Przede wszystkim zaś strony, które towarzyszyły cyklowi „Maximum Ride” (James Patterson, Hachette) czy „Pamiętnikowi Cathy” (Sean Stewart, Egmont) przedłużały życie utworu i zainteresowanie odbiorców. Na (amerykańskiej) stronie internetowej „Maximum Ride” czytelnik mógł „podyskutować” z bohaterami książki, poczytać pisane „przez nich” blogi etc. Witryna związana z „Pamiętnikiem…” pozwala zaś na odgadywanie sekretów głównej bohaterki – tych, których na próżno szukać w tekście… Z poszukiwania nowych doświadczeń czytelniczych oraz prób wykorzystywania nowych technologii medialnych powstał koncept stojący za powieścią „Chopsticks” (Jessica Anthony, Penguin). Czytelniczkom (to książka dla dziewczyn) oprócz tradycyjnej edycji w miękkiej oprawie wydawnictwo oferuje oddzielnie sprzedawaną interaktywną aplikację na iPady/iPhone’y. Miłośniczki książki znajdą tam to wszystko, co pozwoli im urealnić opowieść i silniej ją przeżyć: mogą wysłuchać piosenek, które towarzyszyły bohaterom, zobaczyć fotografie miejsc zdarzeń, obejrzeć klipy filmowe ilustrujące treść... Aby jednak przekonać się, czym mogą być e-booki, należy zapoznać się z twórczością amerykańskiego autora Patricka Carmana. W jego dorobku znajdują się „tradycyjne” utwory, takie jak „Mroczne wzgórza” (Jaguar), w tym miejscu zajmę się jednak nurtem „elektronicznym”.

Nr 6 [253] czerwiec 2013

R y N E K

13


R y N E K

14

Pierwszym doświadczeniem Carmana z publikowaniem transmedialnym były dwa tomy powieści grozy dla młodszych nastolatków „Dolina Szkieletów” („Dziennik Ryana” i „Duch w maszynie”, Nasza Księgarnia). Czytelnik zapoznawał się z kolejnymi rozdziałami, zdobywał (znajdował) specjalne kody, dzięki którym na stronie internetowej dedykowanej powieści mógł obejrzeć filmy wideo rozwiązujące powieściowe zagadki. Kolejny, odważny krok autora to cykl opowiadań „3:15”. Początkowo były publikowane jako aplikacje na urządzenia mobilne z dostępem do każdego utworu płaconym oddzielnie. Na narracje w tekstach (pisanych podobnie jak „Dolina…” – w konwencji horroru) składają się: plik audio z introdukcją czytaną przez fikcyjnego narratora, Paula Chandlera, część tekstowa oraz zakończenie podane w formie filmu. Zapoznanie się z całością ma zająć odbiorcy 15 minut. W późniejszym okresie (2011) cykl został opublikowany również w postaci książki. Najdalej idącym eksperymentem Carmana z konwergencją mediów jest książka (użycie tego określenia nie do końca jest chyba zresztą uprawnione!) „Dark Eden” (2011). Autor przedstawia tu historię kilkorga młodych ludzi zamkniętych w tajemniczym bunkrze czy też forcie ukrytym w mrocznym lesie i poddanych budzącej grozę kuracji, która ma wyleczyć ich lęki. W pierwotnej wersji opowieść funkcjonowała jedynie jako aplikacja na iPhone’y/iPady. Odbiorca otrzymywał nieodpłatnie rodzaj platformy startowej w postaci aplikacji

Nr 6 [253] czerwiec 2013

z interaktywną mapą terenu, nagraniem audio wstępu, tekstową opowieścią jednego z bohaterów, plikiem audio „wywiadu z lekarzem” oraz wideo (kreującym raczej nastrój grozy niż przekazującym konkretna wiedzę o świecie opowieści). Ci z odbiorców, którzy chcieli poznać dalszą część mrocznej historii, musieli kupować kolejne „sub-aplikacje”, wykreowane w podobny sposób, za 99 centów każda. Podobnie jak w przypadku „3:15” pojawiła się również wersja „papierowa” utworu. Carman pytany o inspiracje do tworzenia transmedialnych produkcji – chyba można je nazwać t-bookami – mówi, że… to, czego potrzebują zafascynowani nowymi technologiami młodzi ludzie, to ścieżka prowadząca z powrotem do książki. Potrzebują kogoś [autora], który zrobi dwa kroki w ich stronę, zanim oni sami będą w stanie zrobić choć jeden w stronę

czytania. T-booki Carmana wbrew pozorom mogą jeszcze się przysłużyć starym, dobrym papierowym p-bookom. Nowa generacja książek konwergencyjnych nie kończy się jednak – rzecz jasna – na Carmanie. Oszałamiającym sukcesem stała się publikacja z cyklu „39 wskazówek” („39 clues”) wydawanego od 2008 roku, tworzonego przez zespół pisarzy. Seria książek mieszczących się w szeroko rozumianym gatunku fantasy sprzedała się na świecie w nakładzie 7 mln egz.! Proponuje się tam młodym ludziom wizję świata, w którym decydującą rolę posiadają dwie zwalczające się, potężne rodziny. Wszyscy wielcy ludzie – politycy, uczeni, wynalazcy – żyjący na przestrzeni ostatnich paruset lat do tych rodzin mniej lub bardziej sekretnie należeli… Czytelnik rejestruje się na specjalnej stronie internetowej, wypełnia krótką ankietę, dzięki której zostaje przy-


R y N E K

15

dzielony do jednego z rodów. Oprócz przygodowej lektury otrzymuje ekscytującą internetową grę, gdzie kluczem do sukcesu (i cennej nagrody!) jest znajomość świata książki, dzięki której możliwe jest realizowanie misji i odnajdywanie ukrytych wskazówek. W amerykańskiej wersji dodatkowym magnesem są karty zawierające specjalne kody, niezwykle w grze użyteczne. W „39 wskazówkach” wspomniana powyżej grywalizacja została zastosowana w niezwykle szerokim zakresie. Przyjemności gry i czytania stają się niemożliwe do rozdzielenia. Miarą sukcesu jest 0,5 mln zarejestrowanych graczy w 190 krajach. Cztery tomy z tego cyklu zostały opublikowane także w Polsce (wydawnictwo Initium) – jak się jednak wydaje, bez znaczącego sukcesu. Przyczyny tego zjawiska zapewne domagałyby się całkowicie oddzielnego tekstu… Na podobnym mechanizmie zastosowaniu równie silnej internetowej grywalizacji jak „39 wskazówek” opierają się cykl „Infinity Ring” (już wydawany) oraz dopiero przygotowywana do publikacji (jesień 2013), ale juz bardzo silnie promowana seria „Spirit Animals”. Najbliższa postulatom e-book 2.0 jest zaś chyba książka „The Gift” Andrei J. Buchanan. Opublikowana jedynie jako aplikacja na iPada składa się z części tek-

stowej (znanej nam z publikacji elektronicznych używających formatu EPUB czy PDF), jednak w obrębie tekstu „zamontowane” są multimedialne komponenty – wideoklipy, nagrania audio, komiksy. Warto dodać, że „The Gift” jako pierwsza książka konwergencyjna dostała prestiżową nagodę Kirkus Review „Book of the year 2012”! Na zakończenie krótkiego przeglądu pomysłów na nowe modele książek dla nastolatków warto parę słów poświęcić „Amanda Project” („Projekt Amanda”). Tutaj punktem wyjścia stała się strona internetowa, na której nastolatki (to kolejny „dziewczęcy” projekt) miały za zadanie na podstawie podanych im strzępków informacji znaleźć odpowiedź na pytanie, co się stało z tajemniczą, nową uczennicą szkoły średniej w małym miasteczku, która po kilku tygodniach nauki zapadła się jak kamień w wodę. Internautki nadsyłały swoje wersje wydarzeń – po obróbce przez profesjonalnych autorów najlepsze zostały zebrane w trzytomowym cyklu. Wersje książkowe stały się motorem do dalszego rozwoju zasobów strony internetowej…. Obserwacja rynku książki dla młodzieży pokazuje jasno, że to, co jeszcze kilka lat temu można było uznać za jednostkowe projekty, próbne balony, sta-

ło się coraz bardziej okrzepłym trendem. Choć na razie tylko tej jego części, która oferuje swoje publikacje nastolatkom. Wiele jednak wskazuje na to, że już wkrótce książki konwergencyjne czy też t-booki będą poważnie konkurowały z opartymi na gutenbergowskich zasadach e-bookami. Coraz więcej pojawia się kierowanych do dorosłej części odbiorców interaktywnych, transmedialnych aplikacji książkowych na iPady („Dracula” czy „Edgar Allan Poe Collection”), coraz śmielej mówi się o poszerzonych e-bookach (enhanced e-books). Może stać się tak, że EPUBy i PDFy, zwane e-bookami, przejdą niedługo do historii! Michał zając Michał Zając: „Rynek książki dla dzieci i młodzieży, Net Generacja i jej książki”, „Biblioteka Analiz”, nr 6/2012, s. 18-19 Edward Nawotka: „Is Open Web, Cross-Platform Publishing What’s Next for Ebooks?”, http://publishingperspectives.com/2013/05/isopen-web-cross-platform-publishing-whatsnext-for-ebooks/ [dostęp 14.06.2012] Kathleen Sweeney: „Ebooks Still Lack a Category Defining Storytelling Experience”, http://publishingperspectives.com/2013/06/ebooks-still-lack-a-category-defining-storytellingexperience/ [dostęp 14.06.2012] Patrick Carman: „Read beyond the lines”: „School Library Journal”, nr 11/2011, s .51 Regina Brooks, „Kids’ Lit: Beyond Paper Books”. Dostępne w internecie: http://www.huffingtonpost.com/regina-brooks/kids-lit-beyond-paperboo_b_464130.html [dostęp 14.06.2012]

Nr 6 [253] czerwiec 2013


R y N E K

16

Zaufać czarodziejom Festiwal Książki Słuchanej „Odkrywcy wyobraźni” Magdalena Mikołajczuk

Przepraszam bardzo! Czy osoby z wadą wymowy też mogą wziąć udział w nagraniu tego audiobooka? Reżyser wszystkim rozdaje teksty, a mnie pomija, chociaż od dobrych paru minut domagam się jego uwagi – nieco teatralnie awanturował się Piotr Muszyński, dyrektor Festiwalu Książki Słuchanej w Szczecinie 24–26 maja, rzeczywiście obdarzony lekką niedoskonałością dykcyjną oraz ogromnym do niej dystansem. zecz działa się na Zamku Książąt Pomorskich, gdzie w trzecim dniu festiwalu szczecinianie wspólnie nagrywali „Kwiaty polskie” Juliana Tuwima. Krystyna Rynkun, dentystka, chciała tylko posłuchać, a w końcu sama wzięła udział w nagraniu. Będzie o tym opowiadać pacjentom w ramach odwracania ich uwagi od stomatologicznych wierteł. Rafał Stańczuk ze szczecińskiego Urzędu Marszałkowskiego bał się, czy da sobie radę z bardzo warszawskim, gwarowym fragmentem poematu, ale wszystko wyszło prima sort: I jak jechali bez Pułaskie, Fordziak w latarnię wyrżnął z trzaskiem, I przebiegł (tyż pod gazem krzynkie) Flimon szarpany za podpinkie. W nagraniu mógł wziąć udział każdy, bo – jak mówił pomysłodawca tego wydarzenia, reżyser i dyrektor Teatru Polskiego w Szczecinie Adam Opatowicz – ważniejsze od perfekcji było stworzenie pewnego dokumentu, złapanie się szczecinian za ręce

R

Nr 6 [253] czerwiec 2013

wokół poezji. Nieistotne, czy ktoś się pomyli, czy nie, czy głos ma dobry czy chropowaty, czy jest lekarzem czy budowlańcem. Ważne, że ma potrzebę przeczytania wiersza. Tak jak „Kwiaty polskie” są poetyckim obrazem Polski, tak nasz audiobook może stać się zapisem obrazu Szczecina. Wspólne czytanie poematu Tuwima było szczególnym, lecz nie głównym wydarzeniem Festiwalu Książki Słuchanej „Odkrywcy wyobraźni”. Istotą byli aktorzy i lektorzy, którzy w różnych miejscach przez trzy dni czytali na głos, przed publicznością, fragmenty książek wydanych wcześniej w formie audiobooków. Wojciech Pszoniak zabrał słuchaczy w świat Dostojewskiego („Idiota”) i Gombrowicza („Trans-Atlantyk”), a Bartosz Opania – „W 80 dni dookoła świata”. Sonia Bohosiewicz i Edyta Jungowska wzięły się za książki dla dzieci, a Henryk Talar – za zupełnie niedziecięcy „Kompleks Portnoya”. Krystyna Czubówna czytała reportaże Ryszarda Kapuścińskiego i Swietłany Aleksijewicz, Krzysztof Gosztyła – kryminały Stiga Larssona, a Jan Nowicki – swoje wspomnienia zatytułowane „Mężczyzna i one”. Wszystkie


Fot. Zdzisław Piotrowski

Wojciech Pszoniak zabrał słuchaczy w świat Dostojewskiego i Gombrowicza


prezentowane na żywo audiobooki można było kupić.

Krystyna Czubówna czytała reportaże Ryszarda Kapuścińskiego i Swietłany Aleksijewicz

Znakomita promocja miasta Do festiwalu świetnie pasowało fredrowskie osiołkowi w żłoby dano, w jeden owies, w drugi siano, z tym że w Szczecinie tych – przepraszam za wyrażenie – żłobów było sześć (m.in. Zamek Książąt Pomorskich, Teatr Polski, Muzeum Narodowe, Książnica Pomorska). Tyle rzeczy w różnych miejscach w tym samym czasie, bieganina, nie wiadomo, co wybrać – skarżyła się, ale z błyskiem zadowolenia w oku, pewna pani bibliotekarka. Nie udało mi się zaciągnąć tu mojej córki, bo twierdzi, że jest wzrokowcem i woli czytać niż słuchać, ale moim zdaniem to impreza i dla wzrokowców, i dla słuchowców. Patrzenie na czytającego aktora to dodatkowa atrakcja. Ten festiwal połączył zwolenników książki papierowej z tymi, którzy wolą audiobooki – przekonywała jedna ze słuchaczek. Przykładem takiego właśnie sojuszu było młode małżeństwo: ona czyta, on głównie słucha książek, w samochodzie, gdzie spędza wiele godzin ze względu na pracę. Ci lokalni patrioci Festiwal Książki Słuchanej uznali za znakomitą formę promocji miasta: wszystkich znajomych na Facebooku powiadomiliśmy, że taka świetna impreza odbywa się u nas, w Szczecinie, a nie u nich. Pewna studentka trafiła na festiwal zupełnie przypadkowo. Przyszła do Książnicy Pomorskiej, żeby się pouczyć, ale zwiedziona głosami i gwarem została na „Wichrowych wzgórzach”, zapaliła się do udziału w kolejnych czytaniach, a w domu postanowiła odkopać zapomnianą kolekcję audioksiążek. „Wichrowe wzgórza” zabrzmiały głosem Anny Seniuk, na otwarcie festiwalu. To mój debiut, po raz pierwszy czytam książki przed publicznością – mówiła aktorka. Okazuje się, że w każdym momencie życia może się zdarzyć coś nowego. Wprawdzie kiedy dwa lata temu odebrałam nagrodę za całokształt twórczości radiowej i telewizyjnej na festiwalu Dwa Teatry w Sopocie, Janek Nowicki stwierdził, że to pachnie trumną, ale nadal jestem, nadal żyję, co udowodnię państwu głosem. Niedawno w sklepie pewna pani delikatnie dotknęła mojego ramienia i zapytała: – Przepraszam, czy pani Seniuk? Poznałam panią. Odpowiedziałam: – Bardzo mi miło. – Po głosie, pani Aniu, po głosie! Więc trzymajmy się tego głosu – zakończyła ze śmiechem aktorka i zaczęła czytać „Wichrowe wzgórza”. Audiobook z powieścią Emily Bronte Anna Seniuk nagrywała w studiu niewiele większym niż przestrzeń, którą zajmuje siedząca osoba. Gdybym cierpiała na klaustrofobię, natychmiast bym stamtąd uciekła. To było jak cela śmierci, obita zresztą na czarno. Klimat miejsca pasował do atmosfery „Wichrowych wzgórz”, było w tej klitce dość ponuro. Jednak warunki, w jakich nagrywa się audioksiążki, nie muszą być, zdaniem Anny Seniuk, perfekcyjne, bo kiedy zacznie się czytać, to cały świat znika. ZoFot. Zdzisław Piotrowski

R y N E K

18

Nr 6 [253] czerwiec 2013

staje tylko mikrofon i historia, którą się opowiada. Pod warunkiem, że to historia dobrze napisana. Kiedyś odmówiłam czytania kiepskiej literatury, bo ja muszę się móc podpisać pod tym, co czytam – podkreśla aktorka.

Cisza skupiona Z podpisywaniem się pod czytanym tekstem nie miała w Szczecinie problemu Joanna Szczepkowska, bo oprócz „Dumy i uprzedzenia” Jane Austen prezentowała fragmenty swojej książki o Marii Skłodowskiej-Curie „Zagrać Marię”. W czasie podpisywania audiobooków zdarzyło się coś wyjątkowego: jedna ze słuchaczek zapytana o nazwisko odpowiedziała: Szczepkowska. W ten sposób aktorka odkryła nieznaną dotychczas część swojej rodziny, co bardzo przyda jej się przy pisaniu autobiografii, którą właśnie kończy. Wszystko splotło się w sposób metafizyczny – zadumała się Joanna Szczepkowska. Zdaniem aktorki istnieje wiele rodzajów ciszy, która panuje wśród publiczności. Wyczuwa się, czy jest to cisza skupiona, czy zerkająca na zegarek. Czy zatem nie jest dla aktora problemem, że nagrywając audiobook w studiu nie wie, dla kogo czyta? Nie widzi reakcji publiczności? Według aktorki nagrywając książkę czyta się trochę tak, jakby się to robiło dla siebie, po cichu, odkrywając kolejne zdania i przeżywając wszystko tak, jakby nie znało się dalszego ciągu i zakończenia. Dobre czytanie wymaga – jak mówiła – takiej właśnie świeżości, umiejętności podążania za tekstem tu i teraz, z dużą dozą ciekawości.


R y N E K

19

Fot. Zdzisław Piotrowski

Jan Nowicki czytał także swoje wspomnienia „Mężczyzna i one”

Presja na słuchaczu Pełne zrozumienie dla „książki słuchanej” wykazywał w czasie jej święta w Szczecinie pies Wojciecha Pszoniaka. Nietypowo dla swojej rasy – yorkshire – nie wydał z siebie najlżejszego dźwięku ani w czasie występów aktora, ani podczas wywiadu dla radiowej Jedynki. Widocznie nie miał żadnych zastrzeżeń. Jego pan, zanim całkowicie kupił słuchaczy interpretacją „Trans-Atlantyku”, podzielił się z publicznością swoją koncepcją czytania książek na głos. Aktor nie powinien czytać. Czyta lektor albo sędzia ogłaszający wyrok. Aktor ma grać, czyli stwarzać rzeczywistość, wywierać na słuchaczach pewnego rodzaju presję, wciągać ich w świat wykreowany przez pisarza. Bo na tym polega siła radia czy w ogóle słuchania – mówił Pszoniak, który jest miłośnikiem radia jako medium zmuszającego człowieka do wytężenia wyobraźni. Aktor często słucha Polskiego Radia, natomiast o telewizji jako takiej wypowiada się niepochlebnie. W jego opinii w wulgarny sposób manipuluje ona widzem, dając mu gotowy produkt niewymagający żadnego wysiłku. W świecie, w którym wszystko dzieje się szybko i nie mamy czasu na refleksję, audiobooki i książki czytane w radiu pozwalają ludziom pędzącym w samochodach na dotknięcie czegoś ważnego – mówił. Jego opinię podziela Krystyna Czubówna, która na Festiwalu Książki Słuchanej była osobą szczególnie zajętą, bo zaprezentowała aż cztery książki, w tym reportaże, których czytanie sprawia jej szczególną frajdę. Dzisiaj pędzimy, nie mamy czasu się zatrzy-

mywać. Popatrzmy, jak wygląda prasa – operuje się głównie równoważnikami zdań, informacje są krótkie. Technika przychodzi więc w sukurs temu zapędzonemu człowiekowi, który zajmując się różnymi życiowymi sprawami, jak sprzątanie czy ćwiczenie, może jednocześnie wsłuchiwać się w mądrości zawarte w książkach. Na pytanie, czy jej samej zdarza się słuchać audiobooków, np. w czasie spacerów, lektorka odpowiedziała: ja nie spaceruję, ja nic innego nie robię tylko spędzam godziny w studiach nagraniowych czytając książki lub filmy, ale z lubością nasłuchuję powieści w Polskim Radiu.

Aktor niewyżyty Właśnie, bez Polskiego Radia Festiwal Książki Słuchanej raczej by się nie wydarzył. I nie chodzi tu o fakt, że dyrektor Teatru Polskiego Radia Janusz Kukuła służył organizatorom radą. Chodzi o historię. Gdyby nie powieści od dziesięcioleci czytane przez aktorów na antenach tej rozgłośni, nie byłoby późniejszych audiobooków, a teraz „audiobooków na żywo” na Festiwalu Książki Słuchanej. Szczecińska impreza ma wiele wspólnego z festiwalem Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej „Dwa Teatry” w Sopocie, bo chociaż tam widzowie w ciemnych salach kinowych słuchają radiowych spektakli, a w Szczecinie widzieli aktorów na żywo, to i tu, i tam główną rolę gra wyobraźnia. Teatr Polskiego Radia jest nazywany „teatrem wyobraźni”, a podtytuł szczecińskiego festiwalu brzmi „odkrywcy wyobraźni”.

Nr 6 [253] czerwiec 2013


Czy Festiwal Książki Słuchanej to impreza tylko dla tych, którzy bez książek nie mogą żyć, czy także dla nie-czytaczy? Profesor Jerzy Bralczyk, który w Szczecinie prezentował swoje „Porzekadła na każdy dzień” i – wspólnie z Michałem Ogórkiem – „Kiełbasę i sznurek”, twierdzi, że ogromne zainteresowanie, z jakim spotkali się aktorzy i pisarze w Szczecinie, daje nadzieję na przyciągnięcie do literatury także tych, którzy czytać nie mają w zwyczaju. Ktoś przyjdzie obejrzeć twarz znaną z telewizji, a przy okazji posłucha dobrej prozy i może się wciągnie. Zdaniem językoznawcy, gdyby taki festiwal odbywał się w Warszawie, utonąłby w powodzi innych imprez, ale w Szczecinie niewątpliwie był wydarzeniem. Profesor Bralczyk czuł się zresztą na nim znakomicie, nie tylko czytał własne książki, ale brał aktywny udział w czytaniach innych gości, choć czasem jego obecność na widowni nieco peszyła osoby zapowiadające kolejne wydarzenia. No bo jak bez strachu mówić w obecności takiego autorytetu językowego, że w książce występują takie to a takie postacie, skoro może jednak postaci? Przy okazji profesor Bralczyk przyznał, że jest niewyżytym aktorem i uwielbia czytać na głos, zwłaszcza poezję albo teksty w obcych językach, nawet jeżeli te języki kaleczy. Często słyszy się nawet od osób związanych zawodowo z książką, że nie mogą się do audiobooków przekonać, że trud-

no im się skupić na słuchaniu, że wątek gdzieś ucieka, a tak w ogóle to sami czytają szybciej niż aktor czy lektor, więc szkoda im czasu. Jak więc przekonać nieprzekonanych? Reżyser Adam Opatowicz przyznaje, że kiedyś słuchanie literatury wydawało mu się czymś nieprzyzwoitym, bo nieokupionym własnym wysiłkiem. – Człowiek jest skażony takim – przepraszam za wyrażenie – intelektualizmem, który każe mu samodzielnie zmagać się z literaturą. Ale kiedy usłyszałem Gustawa Holoubka czytającego „Doktora Faustusa” Manna, to nie mogłem przestać. Są takie interpretacje, takie głosy, malujące w tak niezwykły sposób napisane światy, że sam nigdy bym czegoś takiego nie wyczarował – mówi Opatowicz. Może więc warto czasami zaufać czarodziejom? Zwłaszcza jeśli godzinami jedziemy samochodem, benzyna bezczelnie się spala, serwisy informacyjne obezwładniają, a dzieci okładają się na tylnym siedzeniu łopatkami maczanymi w jogurcie malinowym. Wtedy „audiobook jest dobry na wszystko”. A Festiwal Książki Słuchanej po udanym debiucie niech odbywa się w Szczecinie jak najdłużej, bo przecież większość z nas z lubością wspomina rodziców czytających nam na dobranoc, a co szkodzi wrócić do tej przyjemności i słuchać, słuchać, słuchać… Magdalena Mikołajczuk

Fot. Zdzisław Piotrowski

R y N E K

20

„Wichrowe wzgórza” zabrzmiały głosem Anny Seniuk

Nr 6 [253] czerwiec 2013


S I E C I

21

W

Każdy

z nas jest ceWEBrytą Rozmowa z Michałem Janczewskim, autorem książki „CeWEBryci. Sława w sieci” CZY TERMIN „CEWEBRYTA” ZOSTAł WYMYślONY PRZEZ PANA?

Spolszczenie jest faktycznie mojego autorstwa. Oryginalny cewebrity funkcjonuje jednak od dawna. Jego autorką bodajże jest amerykańska piosenkarka, która zasłynęła w internecie kolekcjonowaniem sweterków wyszywanych kamieniami ozdobnymi… [śmiech] Wykonywana przez nią muzyka też zresztą była dosyć oryginalna, by nie powiedzieć, dziwna. Jedna z płyt nosi właśnie tytuł „Cewebrity”. I KIM, W ODRóżNIENIU OD CElEBRYTY, JEST CEWEBRYTA?

Celebryta znany jest „wszystkim”, a ceWEBryta znany jest w określonym kręgu. Nieważne, ile osób liczy ten krąg. Może liczyć nawet kilkadziesiąt. Dla celebryty internet jest kolejnym kanałem jego promocji. On tam nie będzie rozmawiał ze swoimi fanami, chyba że ktoś będzie to robił za niego – np. pracownik promującej go agencji PR. CeWEBryta nie może sobie na to pozwolić, ponieważ jego obecność w sieci i jego popularność opierają się właśnie na tym bezpośrednim, stałym kontakcie. AlE PRZECIEż SĄ PRZYKłADY CEWEBRYTóW, KTóRZY MAJĄ NA KONCIE

Michał Janczewski – kulturoznawca i badacz mediów (absolwent Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej), internetofil, pasjonat kryminałów i gier wideo.

KOMENTARZE UMIESZCZANE POD ZDJęCIEM TRON GUYA ZABAWNE BYNAJMNIEJ NIE BYłY…

Niektóre faktycznie nie, ale summa summarum Tron Guy nie został wyśmiany, a... dostrzeżony. Gdybym ja coś uznał za obciachowe, na pewno nie przesyłałbym tego do znajomych w obawie, że to mnie by uznali za obciachowego. Z mojej obserwacji wynika, że jeżeli coś sobie przesyłamy czy udostępniamy, to nie dlatego, że to się nadaje do wyśmiania, tylko wzbudza pozytywne emocje. CZY WśRóD CEWEBRYTóW ISTNIEJE JAKAś TYPOlOGIA?

Choćby taka, że ceWEBryci dzielą się na takich, których sława została przez nich zaplanowana i zdobyta na skutek świadomie podejmowanych działań, oraz tych, którzy sławni stali się niejako… wbrew sobie.

ROMANS Z TRADYCYJNYMI MEDIAMI, KTóRE KREUJĄ CElEBRYTóW.

I nie są to zazwyczaj udane eksperymenty. Sława właściwa celebrytom, mainstreamowa, odwołuje się do najniższych, ale wspólnych dla wielu, mianowników. Popularność zdobyta w sieci ma związek z indywidualnymi preferencjami określonej liczby osób.

Oczywiście. Tylko działanie takie będzie nosić znamiona sztuczności, bo nie będzie oddawać ducha subkulturowości medium, jakim jest internet. Przy całej jego masowości.

OPISUJE PAN JEDNAK PRZYKłADY lUDZI, KTóRZY STAlI SIę ZNANI, BO

GWIAZD RODZIMEJ SIECI JAK łUKASZ JAKóBIAK, TWóRCA

ZROBIlI Z SIEBIE POśMIEWISKO… NA PRZYKłAD DAJĄC SIę

NAJSłYNNIEJSZEGO INTERNETOWEGO TAlK-ShOW „20 M2 łUKASZA”, CZY

SFOTOGRAFOWAć WE WłASNORęCZNIE ZAPROJEKTOWANYM KOSTIUMIE

NIEKRYTY KRYTYK, ChłOPAK, KTóRY UMIESZCZA NA YOUTUBE

UlUBIONEGO BOhATERA Z FIlMU SF…

KIlKUNASTOMINUTOWE FIlMIKI, W KTóRYCh KOMENTUJE WSZYSTKO, NA CO

Ja bym tego tak nie interpretował. Tron Guy, o którym pan wspomina, zyskał faktycznie ogromną rozpoznawalność, ale nie dlatego, że ludzie przesyłali sobie jego zdjęcie szydząc, ale uznali, że wygląda po prostu zabawnie.

MA OChOTę. PROGRAMY JAKóBIAKA MAJĄ PO KIlKASET TYSIęCY

CZYlI CEWEBRYTę MOżNA STWORZYć.

NO WłAśNIE, BO PRZECIEż TRUDNO POWIEDZIEć O NISZOWOśCI TAKICh

WYśWIETlEń, A NIEKRYTEGO KRYTYKA DOChODZĄ DO DWóCh MIlIONóW…

Bo ludzie polubili Jakóbiaka za to, że te rozmowy są inne niż w telewizji, a z ich twórcą można porozmawiać na Facebooku

Nr 6 [253] czerwiec 2013


czy yT. Można zgłaszać własne propozycje gości do programu czy zadawanych im pytań. Łukasz Jakóbiak nie jest dla nich telewizyjną gwiazdą, tylko chłopakiem takim jak oni sami.

Chyba nie mam potrzeby dzielenia się z innymi swoim życiem. Ale znam oczywiście osoby, które nie przeżyją, jeżeli co godzinę czegoś nie napiszą – choćby na temat smaku zjedzonej przed chwilą kanapki.

W

S I E C I

22

A CO, JEżElI JAKóBIAK DOSTANIE WłASNY PROGRAM W TElEWIZJI? TAKIE PROPOZYCJE

NAJCIEKAWSZE JEST TO, żE POD TEGO

PODOBNO PADAJĄ…

RODZAJU WPISAMI POJAWIAJĄ SIę

Jeżeli zachowa tożsamość w internecie, zachowa swój status. A jeżeli przejmie go machina koncernu medialnego…

CZYlI TA POTRZEBA EKShIBICJONIZMU

NATYChMIAST KOMENTARZE ZNAJOMYCh.

ZNAJDUJE ODZEW, A ZATEM I SENS.

Ktoś kiedyś zapytał, po co robić sobie zdjęcie, jeżeli nie wrzucimy go zaraz na Facebooka… [śmiech] CeWEBryta to osoba, której życie w jakiś sposób ktoś śledzi. To najkrótsza definicja.

A NIEKRYTY KRYTYK? ABSTRAhUJĄC OD TEGO, CO KOGO śMIESZY, RZESZA FANóW, JAKĄ ZGROMADZIł, PRZYZNA PAN, żE JEST IMPONUJĄCA.

Jak widać, wielu ludziom odpowiada takie poczucie humoru… NA TYlE, żE WYDAWNICTWO ZIElONA SOWA OPUBlIKOWAłO JEGO KSIĄżKę, TRANSFERUJĄC

Michał Janczewski

CeWEBryci.

NAWET, JEżElI GRUPA TYCh ślEDZĄCYCh

Sława w sieci

REKRUTUJE SIę WYłĄCZNIE Z GRONA

Oficyna Wydawnicza „Impuls”, Kraków 2011 s. 222, ISBN 978-83-7587-713-7

SłAWę ZDOBYTĄ W SIECI NA GRUNT DOść TRADYCYJNY…

Co nie musi gwarantować sukcesu. Gwiazda internetu, niejaka Tila Tequila, wydała płytę ze śpiewanymi przez siebie piosenkami, która znalazła ledwie 20 tys. nabywców, choć Tila miała milion fanów w internecie, w serwisie MySpace… Nie powie pan, że to sukces. Internet rządzi się innymi regułami. Choć oczywiście nie mam danych na temat wyników sprzedaży książki Niekrytego Krytyka.

ZNAJOMYCh?

Oczywiście. Definicja sprowadza się do naszych najprostszych potrzeb – bycia zaważonym, wzbudzania czyjegoś zainteresowania. Kilka tysięcy lat temu, w obrębie wioski, mieliśmy łowczych, myśliwych, mających dla jej mieszkańców status idola, którego życie śledzi dana społeczność. Dziś mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem, tylko medium się zmieniło. Analogie są oczywiste – psychologiczna potrzeba bycia sławnym i obserwacji życia innych sławnych. Sława to przecież nieśmiertelność. JAK W TAKIM RAZIE MA SIę CEWEBRYCKOść KAżDEGO Z NAS DO hISTORII

TO IlU TRZEBA MIEć FANóW AlBO POlUBIEń, żEBY MIEć STATUS

Z PAńSKIEJ KSIĄżKI – OSóB, KTóRE PRZEZ ZUPEłNY PRZYPADEK NAGlE

CEWEBRYTY?

STAłY SIę ROZPOZNAWAlNE I POPUlARNE WśRóD SPOłECZNOśCI

To nie do końca tak działa. CeWEBrytą na dobrą sprawę jest każdy z nas. W swojej książce opisuję np. kierowcę TIR-a, który jeździ zarobkowo po USA. Zatrzymuje się na stacji benzynowej, tankuje auto, kupuje hot-doga, dalej jedzie… I to okazało się interesujące dla dwustu osób, które mogą z nim porozmawiać na czacie.

GlOBAlNEJ, KTóREJ CZłONKóW MOżNA lICZYć W MIlIONY? CO WIęCEJ

AlE O CZYM?

O nim, o jego pracy, o życiu... Sława to niekoniecznie blichtr, rozpoznawalność i pieniądze.

BEZ SWOJEGO UDZIAłU, A NAWET WBREW SOBIE.

Wedle prezentowanej przeze mnie teorii status Tron Guya w danej społeczności nie różni się aż tak bardzo od popularności osób w ramach grupy znajomych na profilu społecznościowym. Facebook jest narzędziem, który te procesy niezwykle ułatwia. Ale i odpowiada na drzemiące w ludziach potrzeby – zarówno dzielenia się własnym życiem, jak i obserwowania życia innych. Cały czas mówimy o swoiście pojętych subkulturach. A NIE WYDAJE SIę PANU, żE FACEBOOK DOPROWADZIł DO POWSTANIA

A CO?

Zgromadzenie wokół siebie określonej grupy osób, dla których ważne jest to, co na co dzień robimy, co nas cieszy albo co smuci. Z tego właśnie punktu widzenia znajomi, których mam na Facebooku, dają mi status ceWEBryty, bo widzą, co robię, komentują to, udostępniają… A PAN JAK CZęSTO UZUPEłNIA WPISAMI SWóJ PROFIl NA FACEBOOKU?

Dwa-trzy razy w miesiącu. DlACZEGO TAK RZADKO?

Nr 6 [253] czerwiec 2013

ABSURDAlNIE ChYBA DłUGIEGO OGONA CEWEBRYTóW – ZGODNIE Z lANSOWANĄ PRZEZ PANA DEFINICJĄ TEGO TERMINU. I DZIś JUż NIEBYWAlE TRUDNO O NATURAlNĄ EKSPlOZJę INTERNETOWEJ POPUlARNOśCI, ChOć MOBIlNOść DOSTęPU DO SIECI NA PEWNO BY TEMU SPRZYJAłA. ZAlANI ZOSTAlIśMY AUTOPROMOCJĄ I AUTOPR-EM.

To prawda. Proszę jednocześnie zwrócić uwagę, że skoro każdy może się wypromować, tym o to trudniej. I trudniej o oryginalność, bo wszyscy widzą, co lubią ich znajomi, i… sami to zaczynają lubić i żyć według określonych wzorców. Wyzwaniem na dziś jest odnalezienie się w tych „ułatwieniach”. rozmawiał Kuba Frołow


fot. Ryszard Waniek

K O M I K S

23

Monika Małkowska, – niezależna publicystka, krytyk sztuki i mody. Wykłada na Wydziale Mediów i Scenografii warszawskiej ASP

Tekst i rysunki Shaun Tan

Opowieści z najdalszych przedmieść Tłum. Magdalena Koziej Kultura Gniewu, Warszawa 2013 s.96, ISBN 978-83-60915-76-9

Bajki

o tym, czego nie można nazwać Monika Małkowska

Wydawnictwo Kultura Gniewu specjalizuje się w komiksach – jednak „Opowieści z najdalszych przedmieść” trudno zaliczyć do tego gatunku. To piętnaście króciutkich opowiadań, w których fikcja miesza się z realiami, tworząc surrealistyczno-poetycką aurę, wzmacnianą znakomitymi ilustracjami. Nr 6 [253] czerwiec 2013


K O M I K S

24 utorem książki jest Shaun Tan, urodzony w Australii (1974) syn malezyjskich emigrantów. Wielokrotnie nagradzany za wyjątkowej urody graficzną oprawę książek oraz za komiksy (bez słów!), został też uhonorowany Oscarem (2011) za animację „The lost Thing” – film według jego własnej graficznej opowieści, nad którym pracował dekadę. „Opowieści z najdalszych przedmieść” ukazały się w oryginalnej wersji pięć lat temu. W tym dziełku Tan wykazał się – obok talentu plastycznego – literackimi uzdolnieniami. Teoretycznie, zbiór „bajkowych miniatur” adresowany jest do dzieci, ale zapewniam – dorośli także będą mieli z lektury niemałą frajdę, o ile lubią klimaty zbliżone do lema czy Dino Buzzatiego. Otwórzmy więc tom. Pierwsze dwie strony – to duża, żółta koperta, w jaką na ogół pakuje się nieformatowe przesyłki. Naklejone na nią znaczki – to zaszyfrowane tytuły poszczególnych historyjek; cena znaczków – to numery stron, na których zostały wydrukowane. Każdej historyjce towarzyszą obrazki tak bardzo zróżnicowane stylistycznie, jakby pracowali nad nimi rozmaici artyści. Jednak kto oglądał „Przybysza” (jeden z najpiękniejszych komiksów wszech czasów, obsypany rekordową liczbą nagród – przy okazji obecnej publikacji wznowiony przez Kulturę Gniewu), ten wie, że Tana stać na zabawy z plastycznymi konwencjami i że każdą operuje z podobną dezynwolturą. Większość miniatur dotyczy nieostrych, trudno nazywalnych uczuć i odczuć – wyobcowania, współczucia, niepokoju, potrzeby zaspakajania ciekawości, niechęci wobec czegoś, czego umysł nie ogarnia, irracjonalnej tęsknoty za czymś, co złe, lecz oswojone. Mój faworyt to story pt. „Machina zapomnienia”. Rysunek imitujący prasową fotkę oraz króciutki, somnambuliczny tekst zostały włożone w… gazetowe szpalty, jakby przypadkowo ucięte, trochę nawet krzywo skadrowane. Krój czcionek tudzież tytuły mamią oko podobieństwem do prawdziwej prasy. Jednak informacje, które dają się odczytać, stanowią niejako karykaturę tych rzeczywistych. Dowiadujemy się, że „Kryzys nie taki straszny”, jako że bezrobocie jest najniższe w historii za sprawą zredefiniowania pojęcia „zatrudnienie”; że Minister Zaprzeczeń Publicznych oficjalnie przeczy istnieniu korupcji

A

Nr 6 [253] czerwiec 2013


K O M I K S

25

w rządzie; że nie wolno zbliżać się do różowego flaminga uznanego przez władze za skrajnie niebezpiecznego. Dziwnie swojsko brzmiące absurdy, pozwalające sądzić, że degeneracja etyczna stała się problemem całej współczesnej cywilizacji. Tych przewrotnie podanych, niewesołych przemyśleń Tana maluchy nie pojmą, więc lepiej podsunąć im nostalgiczną, zarazem optymistyczną historyjkę „W żadnym innym kraju”. Tym razem rzecz dotyczy osobistych przeżyć rodziców artysty, jednocześnie stając się uniwersalną metaforą emigranckich sposobów na… hm, jak to nazwać? Emocjonalne ocalenie? Metodę adaptacyjną? Oswajanie nowej, nieprzyswojonej rzeczywistości? Ten rozdział wyraźnie nawiązuje do przywołanego powyżej „Przybysza”. Gdy matka biadoli, że w żadnym innym kraju nie jest tak źle, jak tutaj (czyli tam, gdzie rodzina emigrowała), dokonuje się cud: najmłodsze dziecko znajduje w paskudnym, obcym domu przejście, o istnieniu którego nikt nie miał pojęcia. Nie, to nie królicza nora – to wejście do pokoju, gdzie odtworzone zostały realia z ojczystego kraju emigrantów. Pobyt w sekretnym pomieszczeniu okazuje się emocjonalnym ocaleniem. Mając okazję do powrotów w przeszłość, familia konsoliduje się, zaczyna akceptować nowe warunki, przestaje narzekać i odczuwać obcość. Potem okazuje się, że w każdym domostwie osiedleńców istnieje podobne przejście oraz analogiczne wnętrze – metafora wspomnień i kultywowanych tradycji. Shaun Tan zna te stany z autopsji. Urodził się szesnaście lat po tym, gdy jego rodzice podjęli decyzję o emigracji z Malezji. Czy Australia stała się dla nich ziemią obiecaną? Chyba nie, lecz potomstwu zapewniła lepsze warunki bytowe oraz dała szanse na zawodowe spełnienie. Najlepszym dowodem – kariera Shauna. ■

Nr 6 [253] czerwiec 2013


Fot. Tim Sowula

K R y M I N A L N A

26

K R O N I K A

Grzegorz Sowula

Zbrodnia na czytelniku Grzegorz Sowula

Nasi autorzy coraz chętniej przenoszą akcję swych powieści poza Polskę. Jeździmy, odwiedzamy, bywamy to na salonach prawdziwych, to na udawanych, ale ogólnie poznajemy zagranicę na własnej skórze. Niektórzy wracają, by pisać, jak im to źle było nad Tamizą czy w Berlinie, inni wykorzystują doświadczenia i obserwacje w powieściach kryminalnych.

D

ebiut Agnieszki Miklis „Wściekła skóra” osadzony jest w Holandii. Polskich realiów nie brakuje: do obozu dla gastarbeiterów trafia kolejny kontyngent chcących poprawić sobie byt w rodzinnym kraju. Ludzi bardzo różnych, cynicznych, przyjaznych, skrytych, otwartych, doświadczonych, głupich – w tym pełnych typowo polskiej pogardy dla „fryców”, „angoli”, „żabojadów”, „makaroniarzy” i wszelkich innych narodów stojących, jak wiadomo, daleko w tyle za ziomkami JPII. Ich portrety są na-

Nr 6 [253] czerwiec 2013

der realistyczne i tym bardziej, w ogromnej większości, odpychające. Inna sprawa, że gospodarze też nie wypadają najlepiej. Petra nie znosiła Polaków. Polaki-tępaki mówiła na nich – czytamy o reakcji jednej z Holenderek. I właśnie szeroko pojęty konflikt jest podstawą fabuły tej aż-za-wielowątkowej powieści. Bo do oczu skaczą sobie kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy, prostacy i inteligenci, Holendrzy i Polacy, emigranci i autochtoni. Zbrodnie – morderstwa, gwałty, seksualne niewolnictwo, by wy-


Alicia Giménez-Bartlett

Eoin Colfer

Puste gniazdo

O mały włos

Videograf, Chorzów 2013 s. 538, ISBN 978-83-7835-130-6

tłum. Maria Raczkiewicz-Śledziewska Noir sur Blanc, Warszawa 2013 s. 441, ISBN 978-83-7392-413-0

tłum. Piotr Grzegorzewski W.A.B., Warszawa 2013 s. 286, ISBN 978-83-7747-841-7

mienić kilka – biorą się z pogardy, przekonania o wyższości i nieograniczonej władzy. A także ze źle pojętej miłości, zazdrości, zawiści, strachu. To dobra książka, ale… We „Wściekłej skórze” materiał fabularny nieco jest zmarnowany. Autorka nie potrafiła się ograniczyć – jej prawo, ale po to są redaktorzy wydawnictwa, by podpowiedzieć skróty. Bardzo rozbudowane wątki męsko-damskich związków zyskałyby dzięki powściągliwości, można się było obyć bez rodzinnej prehistorii, genealogii, opisów przeszłości. Nie zawsze to potrzebne, nie wszystko trzeba podsuwać czytelnikowi na talerzu. Ponad pół tysiąca gęsto zadrukowanych stron to przesada, książka na tym cierpi. odobny zarzut wysuwam wobec hiszpańskich redaktorów powieści Alicii Giménez-Bartlett „Puste gniazdo”. Inspektor Petra Delicado to postać już znana, w charakterystyczny sposób upierdliwa, ale mimo wszystko uważam, że ustalone już miejsce na rynku nie powinno oznaczać, iż wydawca stosuje wobec autorki i bohaterki taryfę ulgową. Bo książka jest przegadana, rozciągnięta, miejscami wręcz nudna – pani komisarz ma multum problemów z kolegami w komisariacie, zastanawia się nieustannie nad swoim podejściem do pracy, do zbrodni, do życia jako singielka (z jednej strony bardzo to lubi, z drugiej… A niech to, zdradzę: książka kończy się ślubem). Za dużo tego, podobnie jak i nużących, coraz mniej śmiesznych przepychanek z podwładnymi. Bohaterowie powieści kryminalnych – detektywi, inspektorzy, komisarze – mają niełatwą robotę: przestępcę złapać, czytelnika do siebie przekonać. Niektórzy wpadają nam od razu w oko, inni podobają się głównie autorowi. Tak jest z Petrą Delicado, kobietą, która teoretycznie ma wszelkie dane, by czytelnikowi przypaść do gustu: nie stroni do alkoholu (potrafi wieczorem wysączyć kilka szklaneczek whisky w lokalnym barze), budzi się w nocy nękana wyrzutami sumienia, obwinia się o brak wizji, dzięki której mogłaby zapobiec kolejnemu przestępstwu. Popełnia błędy. Jest niesubordynowana. I nie tylko dlatego powinniśmy ją kochać (jak Szostakiewicza w odpowiedzi Radia Erewań). A jednak jej nie kocham, mimo iż rozwiązała skomplikowaną sprawę morderstw, w które wplątane są dzieci – wykorzystywane, wciągnięte w obieg pedofilskiej sieci, źle chronione – i choć na moment powstrzymała złoczyńców. Ale jej zborna akcja staje się niezborna wskutek przegadania. To nie to, że czytelnik się gubi, wszystko tu proste jak konstrukcja cepa do momentu zaskakującego finału (nie mówię o ślubach), czytel-

P

nik po prostu traci ochotę na poznawanie rozterek pani komisarz Petry. Jest ich za dużo, osoba tak wewnętrznie skonfliktowana nie powinna pracować w policji. Ktoś może mi zarzucić, że ja z kolei zbyt narzekam. To prawda, ale zwróćcie, Drodzy Czytelnicy, uwagę na sposób podawania fabuły w omawianych tu książkach. Mamy dłużyzny, mamy niepotrzebne wątki, mamy czczą gadaninę. Jest tego coraz więcej i coraz częściej. Powieść kryminalna to nie rozwlekła saga, a konstrukcja zwarta i przemyślana, choć współcześni autorzy zdają się już o tym w ogóle nie pamiętać. A szkoda, bo sytuacja opisana w „Pustym gnieździe” może przytrafić się wszędzie – i, co najgorsze, pewnie się przytrafia. Jako że pedofilia to chodliwy ostatnio „towar”, możemy oczekiwać kolejnych książek nią się zajmujących, to pewne. Oby tylko wodolejstwo nie zatopiło przesłania. nnym przykładem zmarnowanej szansy jest najnowsza powieść Eoina Colfera „O mały włos”. Colfer, twórca serii zabawnych i przewrotnych opowiastek dla dzieci, w której bohaterowie strzelali najpierw, a pytali potem, postanowił napisać coś podobnego dla dorosłych. I strzelił sobie w stopę, by pozostać przy terminologii. Próba zastosowania tego samego stylu do powieści kryminalnej nie przyniosła dobrego rezultatu – za dużo tu grepsów, dowcipaski gonią podśmiechujki, wesolutkich porównań co niemiara. Uśmiechałem się przy lekturze pierwszych stron, potem krzywiłem; na szczęście książka jest krótka, a bohaterowie nawet do polubienia. Colfer stworzył barwne, charakterystyczne postaci, ale nie uwierzył chyba, że obronią się bez wzmacniania ich zastrzykami humoru (czasem trafnie zaaplikowanych, bo jak nie śmiać się z osiłków, ochroniarza i gangstera, którzy mają kompleksy z powodu łysiejącej czachy i fundują sobie przeszczepy, co wpędza ich w kolejne, jeszcze większe kompleksy…). Cały pomysł też nie jest zły: ochroniarz w prywatnym klubie ze striptizem wyrzuca zbyt pewnego siebie gościa, następnego dnia jedna z tancerek leży martwa przed klubem. Zemsta? Przypadek? Ochroniarz zaczyna szukać niemal wbrew sobie, coś mu podpowiada, że niepotrzebnie się miesza, ale kto by się kierował przeczuciem, prawda? Akcja prowadzona jest brawurowo, trupów – wystarczy, pomyłek też nie brak, więc i wyrzuty sumienia (!) się pojawiają. I tylko ta niewiara we własnych bohaterów… Gdyby Colfer trochę przyhamował, powstrzymał pokusę rozbawienia czytelnika za wszelką cenę, mielibyśmy niezłej klasy powieść kryminalną. Ale może teraz już czas na kryminałki… ■

I

Nr 6 [253] czerwiec 2013

K R O N I K A

Agnieszka Miklis

Wściekła skóra

K R y M I N A L N A

27


iedy deklaruję, że książki Tove Jansson o Muminkach uważam za jeden z najwybitniejszych cykli w literaturze XX wieku, rozmówcy patrzą na mnie z lekkim niedowierzaniem. Mówię jednak całkiem serio, właściwie nawet bez chęci prowokowania. To jest literacka ekstraklasa, krystalicznie czysta proza psychologiczna o wielu możliwych interpretacjach, dostępna dla czytelników w wieku od lat czterech do lat stu pięćdziesięciu. Dla potencjalnych pisarzy zaś – szkoła opowiadania o uczuciach, samotności i rodzinnym kręgu bez krztyny taniego sentymentalizmu i pustych obietnic, wzorcowy przykład użycia ironii nie po to, by kogoś wyśmiać, ale by go zrozumieć. Dałbym Jansson Nobla, bez wahania, chociaż nie wiem, czy miałaby ochotę go przyjąć, jako że zwykła była chodzić własnymi ścieżkami. Nie ma nic trudniejszego niż pisanie książek dla dzieci. Wiem, że brzmi to dość niepoważnie w czasach, gdy co drugi celebryta ma na koncie zbiór ślicznie ilustrowanych i błyszczących bajek – łatwość, z jaką się to odbywa, jest dość przerażająca. Rozumiem potrzebę sprzedaży eleganckiego produktu, nie neguję interesu wydawców, którzy działają na niestabilnym, mało opłacalnym rynku, niemniej dziecięcym czytelnictwem nie rządzi ani celebrytyzm, ani potrzeba posiadania estetycznego przedmiotu, ale głód opowieści. Nie jest prosto ów głód zaspokoić, tak by dało się konkurować z narkotycznym chaosem internetowych i telewizyjnych atrakcji. Dziecięce czytelnictwo bazuje bowiem na paradoksach: jest tu i potrzeba słuchania w kółko tej samej historii, i pragnienie nowości; jest chęć konsumowania narracji zarazem konformistycznych i anarchizujących; jest tęsknota za byciem dorosłym i radość z przewag, jakie daje bycie dzieckiem; jest rodzicielska miłość i bunt przeciwko rodzicom; jest pożądanie dzikich, niebezpiecznych przygód, w wyniku których nikomu nie dzieje się krzywda. Wyliczenie można ciągnąć jeszcze długo – w każdym razie sztuka pisania książek dla dzieci jest niczym koan, klaskanie jedną ręką, to rzemiosło niemal taoistyczne, chodzi w nim przede wszystkim o subtelny zmysł dynamicznej równowagi w gąszczu przeciwieństw, jakie składają się na złożoną psychikę małego człowieka. Do dziś pamiętam straszne lata dziewięćdziesiąte zeszłego wieku, gdy rynek literatury dziecięcej praktycznie zniknął przywalony stosami amerykańskiej tandety – transformacja ustrojowa wymiotła książki, zastępując je książkopodobnymi gadżetami dla jakichś bliżej nieokreślonych troglodytów. Pomyślałem wtedy, że trzeba to wziąć na przeczekanie – potomstwu czytać klasykę i po prostu być cierpliwym. Potomstwo zdążyło awansować do wyższej kategorii wiekowej, przegryzło się przez harry’ego Pottera i zaczęło podczytywać Marqueza, Grassa i Irvinga, gdy coś się wreszcie ruszyło. W połowie zeszłej dekady pojawiły się małe, ambitne oficyny chcące uciec od marketingowej sieczki i wrócić do wydawania prawdziwych książek dla dzieci. Ucieszyłem się i z przyjemnością obserwowałem księgarniane półki zapełniające się bajkami zwierzęcymi czy historiami o piratach. Ale świeżo upieczeni wydawcy musieli sobie odpowiedzieć na jedno kluczowe pytanie – czy rynek książki dziecięcej jest rynkiem dziecka, czy rynkiem rodzica – a potem dokonać racjonalnego wyboru strategii. Wprawdzie dzieci czytają (albo dzieciom się czyta), ale to rodzice kupują. Wybór był więc oczywisty, lecz zarazem, w części przynajmniej, zgubny. Z wielu powodów. To rodzice, a nie dzieci, są podatni na celebrytozę. To rodzice mają mało czasu, więc ich decyzje są niejednokrotnie pospieszne i powierzchowne. To rodziców można zwabić wykwintnym, awangardowym dizajnem albo kontrowersyjnym tematem. W efekcie dzieci nie dostają opowieści, ale kolejne wysublimowane dzieła sztuki do przekartkowania i wstawienia na półkę. Młodzi plastycy – słusznie – zgarniają nagrody za projekty graficzne, ale dla młodego czytelnika ważne są litery. Jeśli ich nie znajdzie, jeśli nie znajdzie dla siebie opowieści, pójdzie gdzie indziej, ku światu wirtualnych pokus. I dla literatury będzie, nie da się ukryć, stracony. ■

K

Fot. Archiwum

Piotr Kofta

Piotr Kofta

Głód opowieści

F E L I E T O N

28

Nr 6 [253] czerwiec 2013


bardzo rozbierana Magdalena Mikołajczuk

nik Bridget Jones” opowieść dostarczy ci awsze słyszałam, że bardziej świetnej rozrywki, szczypty namiętności interesująca dla mężczyzny i wywoła salwy śmiechu. Jeśli to ma być (oczywiście w określonej syzabawne jak Bridget Jones, to przetuacji) jest kobieta nie do trwam schematyczność fabuły i charakkońca rozebrana niż ta wyglądająca jak terów. Bo historia Bridget, jest moim tzw. święty turecki. Niech ma na sobie zdaniem, pomysłowa, inteligentna, parę kawałków materiału, nawet jeżeli w niewymuszony sposób zabawna, można je spokojnie uprać w filiżance a w wersji filmowej – ratuje opinię gado espresso (tak określił ubiór pewnej tunkowi pod tytułem „komedia romanpani Cezary Pazura w swoim skeczu). tyczna”. I proszę, Szanowni Państwo WyA co, jeśli nawet tej espressowej materafinowani Czytelnicy, nie kręcić nosem, rii brak? Wtedy bywa zbyt przewidywalbo i dla Was, ludzi książki, Bridget Jones nie. Czy z literaturą nie bywa podobnie? ma ważkie słowo: jeśli pracujesz w wyJaki jest sens czytania książki, której tydawnictwie, raczej nie czytasz w wolnym tuł, okładka i opis na tylnej okładce móczasie, tak jak śmieciarz nie grzebie wieczowią wszystko? Tytuł: „Tylko się nie zakorami po śmietnikach. Uważam też za niechaj”. Czyli wiadomo, że na pewno się słychanie pomocne powracanie czasem zakocha. Kto? Pani oczywiście, bo na do zawartych w „Dzienniku” mądrości okładce opalona niewiasta w białym każyciowych typu: wierzę, że zawsze możpeluszu i białej sukience radośnie rozna znaleźć szczęście, nawet mając tyłek Nicola Doherty pościera ramiona w stronę nieznośnie wielkości dwóch kuli do kręgli. Jeśli więc Tylko się nie zakochaj turkusowego morza i nieba w podobktoś mi obiecuje powtórkę z Bridget, jak Włoski zawrót głowy nym kolorze. Podtytuł: „Włoski zawrót naiwne dziecię zapominam o marketinTłum. Konieczka Alka głowy”. Czyli będą śniadzi amanci ubragowym elementarzu i daję szansę. ZuWydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2013 ni ze smakiem i nonszalancją, co to zapełnie niepotrzebnie. Przez prawie cztes. 352, ISBN 978-83-7642-161-2 sieją niepokój w cudzoziemskim serrysta stron książki „Tylko się nie zakochaj” duszku (bez wątpienia cudzoziemskim, nie uśmiechnęłam się ani razu, o salbo która Włoszka by się jak głupia zachwycała niebieskościami, wach śmiechu nie wspominając. Nie dowiedziałam się niczego skoro ma je na co dzień). Z okładki dowiadujemy się, że bohazaskakującego, może oprócz informacji, że można przyrządzić terką jest trzydziestoletnia pracownica londyńskiego wydawcoś tak dziwnego jak zapiekanka z makaronu, salami i awokado. nictwa, z którą niedawno zerwał chłopak. Niespodziewanie, Utwierdziłam się natomiast w przekonaniu, że trzydziestolatka, w ramach nagłego zastępstwa, kobieta otrzymuje propozycję która zachowuje się w kontaktach z mężczyznami jak niedoropracy ze swoim ulubionym aktorem nad jego autobiografią. I to zwinięta nastolatka nie jest żałosna tylko wtedy, gdy posiada na Sycylii, gdzie wydawnictwo wynajęło willę. Oprócz aktora jest perwersyjny i nieoczywisty wdzięk Bridget Jones. Bohaterka tam jego menadżer, który pilnuje, by do książki nie przedostało książki Nicoli Doherty nie ma go za grosz. Dawno nie czytałam się zbyt wiele sekretów. Złamane serce, dwóch przystojnych, poczegoś tak bardzo odmóżdżającego, banalnego i przewidywalciągających facetów i uroki Sycylii stawiają przed nią najtrudniejnego. Wiem, że takich książek są tysiące, ale staram się ich unisze zadanie – tylko się nie zakochać! I w tym momencie powinkać, stąd intensywność przeżytego szoku. Ale przepraszam! Jest nam spokojnie odłożyć tę książkę do pudła z napisem „do odjedna korzyść: moja kolekcja najśmieszniejszych (oczywiście nie dania – miernota” (bo mam też pudło „do oddania – a szkoda”, w założeniu autorów) cytatów miłosno-erotycznych powiękczyli serce krwawi, ale od tego ściany mieszkania się nie rozciąszyła się o następującą perełkę: czuję, jak jego ciało napiera na gają). Co sprawiło, że jednak zajrzałam do powieści Nicoli Domoje. Nie mogę teraz na niego patrzeć. Jeśli na niego spojrzę, zoherty? Ostatnie zdanie od wydawcy: ta zabawna niczym „Dzienbaczy, jak bardzo chcę go pocałować. ■

Z

Nr 6 [253] czerwiec 2013

P ó Ł K A

Sesja

Ż E N A D y

29


Nr 6 [253] czerwiec 2013

Witold Gombrowicz

Kronos Przypisy: Rita Gombrowicz, Jerzy Jastrzębski, Klementyna Suchanow Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013 s. 460, il., ISBN 978-83-08-05106-1

Monika Małkowska

pacjent zmarł

Operacja się udała,

K S I ą Ż K A

N U M E R U

30

Kto spragniony zjadliwych komentarzy o rodakach i nie tylko, plotek o znajomych, a zwłaszcza wynurzeń Gombra o sekretnych miłostkach – będzie rozczarowany. Komu pulsuje skroń na myśl o intelektualnych rozkoszach, jakich dostarczy ta lektura – zawiedziony będzie podwójnie.


o, po pierwsze – „Kronos” nie jest literaturą piękną, ani nawet brzydką, lecz przed-literaturą. Po drugie – choć niby wszystko kawa na ławę, sensacji za grosz. Raczej zażenowanie, że geniusz objawia się od strony kiszki

B

stolcowej. Mimo wszystko „Kronos” zgodnie z oczekiwaniem stał się wydarzeniem roku. Już sam fakt 43-letniego leżakowania pod łóżkiem wdowy czy w innym tajnym schowku podkręciło zainteresowanie. Równie intrygująca była decyzja o upublicznieniu zapisków. Rita Gombrowicz wyjaśniała, że w stulecie urodzin autora „Ferdydurke” zdecydowała zdeponować brulion z „Kronosem” w Beinecke Library w yale, ale zmieniła zdanie, uznając, że miejsce tego rękopisu jest w Polsce, jak serca Chopina (to cytat). We wstępie podaje jakże ludzki czynnik tego wahania: nie została potraktowana przez męża w sympatyczny dla niej sposób. Ba, w ogóle zredukował ich wzajemne relacje do przyziemności, włożył między dolegliwości a buchalterię. Nawet erotyka, która przecież między nimi zajarzyła, utraciła jakąkolwiek wzniosłość, odświętność. Pozostały suche notki w rodzaju Zaczynam podszczypywać Ritę, Pożycie z Ritą, Odkąd z Ritą jestem, więcej niż 15 razy, 4-ry orgazmy – ale od 2 tygodni +/– nic, Miłość z kobietą po 20 latach co najmniej (to wszystko z 1964 roku). Chapeau bas przed madame RG, która przezwyciężywszy miłość własną wydała „Kronosa” światu na żer. Jeśli wybuchnie pożar, bierz „Kronos” i umowy i uciekaj, jak najszybciej możesz – taką instrukcję Rita Gombrowicz otrzymała od męża rok przed jego śmiercią. Wtedy też Witold, już mocno zmęczony chorobami i przeczuwający rychły koniec, zaczął pouczać Ritę w kwestii administrowania jego sławą. „Kronos” był dla niego ważną pozycją, choć madame Gombrowicz, nie znająca języka polskiego, długo nie mogła pojąć, dlaczego tak bardzo zależało mu na ocaleniu tych skromnych zapisków. Pisarz nawet nie zadał sobie trudu, żeby założyć specjalny zeszyt czy brulion – notował na firmowej papeterii Banco Polaco, nieporęcznych arkuszach, dwukrotnie większych od szkolnego zeszytu. W sumie zapełnił 68 kart. Najpierw jednak przymierzył się do tego zadania, szkicując „Kronos” na osiemnastu mniejszych stronicach zatytułowanych „Tableaux”. Owe „tablice” czy „obrazy” (obydwa znaczenia uprawomocnione), zreprodukowane w wydanym przez WL tomie, odzwierciedlają plastyczną wizję autora. Tak, Gombrowicz dokładnie wyobraził sobie rozplanowanie zawartych w „Kronosie” treści na białych polach papieru. Wygląda to jak postrzępione ciągi liter, nanizane na niewidoczne osi. Gdyby powiększyć, przenieść na płótno, wyszłyby z tego obrazy podobne do prac Cy Twombly’a – amerykańskiego artysty, który z odręcznie pisanych tekstów ulepił malarską materię. Zapewne Gombrowicz nie brał tego pod rozwagę, jednak z pewnością smakował wizualną krasę manuskryptów.

Pisał wiecznymi piórami, których zakupy skrupulatnie odnotowywał jako istotne wydarzenia. Jakby narzędzie pracy godne było takiej samej uwagi co otaczający go ludzie… Cyzelował teksty elegancką kursywą, jak wielu z jego pokolenia. Maczkiem, jak większość skoncentrowanych na sobie pedantów. Na pozór, pisał nie dla ludzkości, tylko dla siebie. Ale po co w takim razie zależało mu na ocaleniu (w razie pożaru) „Kronosa”? Z racji powszechnie znanego egocentryzmu? W ogóle, jak traktować te zapiski? Zdań rozwiniętych tyle, co na lekarstwo. Przewaga oderwanych słów, luźno rzuconych imion, równoważników zdań, półzdań. Składał te wyrazy w słupki, wyliczanki, piramidki. Wedle Rity, pisarz rozpoczął pracę nad „Kronosem” na przełomie lat 1952/53. Najpierw zrekonstruował wcześniejsze półwiecze, potem systematycznie odrabiał comiesięczne lekcje, kwitując każdy rok kilkuzdaniowym podsumowaniem. Panuje opinia, że „Kronosa” należy/warto czytać równolegle z „Dziennikiem”. I jeszcze dobrze dopełnić „Trans-Atlantykiem”. Wtedy ten zaszyfrowany, czy raczej maksymalnie skondensowany, zapis otworzy się jak wrota do jestestwa Gombrowicza. Zadanie ułatwiają przypisy, których na każdej stronie więcej niż oryginalnego tekstu. Ich skrupulatność i naukowa rzetelność budzą podziw dla mrówczej pracy autorów. Jednocześnie powstaje pewien zgrzyt, czy może odczucie nieprzystawalności tych dwóch materii: z jednej strony rozbuchanie i detaliczność komentarzy, z drugiej – skrajna oszczędność zapisków. Czy tego chciał autor? Myślę sobie – nie zależało mu. „Kronos” miał być szkieletem. W sensie dosłownym. Chirurgicznym zabiegiem, dojściem do kości. Operacja polegała na wydobyciu tylko tych naprawdę twardych faktów, konstytuujących kształt życia. Won z tym miękkim ciałkiem, obudową, formą naddaną, zmienną, elastyczną. Pogrzebmy w tym, czego nie daje się zmienić/ulepszyć/zmistyfikować słowem. Przypatrzmy się temu, na co nie mamy wpływu – na historię, pogodę, skłonności, zdrowie… Przecież to właśnie w dużej mierze przesądza o jakości naszej egzystencji, nie zaś to, co od nas zależne, co kształtowaniu czy rozwijaniu podlega – charakter, talent, wiedza. Tak naprawdę „Kronos” to lektura okropna. Paraliżująca. Przytłaczająca. Sprowadzenie ludzkiego życia – akurat przez przypadek chodzi o wybitnego pisarza – do wyliczanki chorób, codziennych rachunków (zarobił/wydał; winien/ma), seksualnych kontaktów, spotkań z ludźmi ważnymi i byle jakimi, lista konfliktów. Pisarstwo jawi się w tym kontekście jak rutynowa robota, a zabieganie o zapłatę – jak syzyfowe prace. Zero uniesień twórczych. Brak jakichkolwiek emocji. Nic z intelektualnego przepychu. Nie dlatego, że tego wszystkiego nie było – to zostało odłożone na bok, żeby nie przysłaniało obrazu życia. Tego naprawdę realnego, odartego z bonusów darowanych przez wyobraźnię. Gombrowicz, świadomy swej mistyfikacyjnej mocy, chciał się zobaczyć oderwanego od… siebie samego. ■

Nr 6 [253] czerwiec 2013

K S I ą Ż K A

N U M E R U

31


Nr 6 [253] czerwiec 2013

Dobrze, że do nas trafiłeś”

„Zakład pogrzebowy przedstawia

Peter Wilhelm

N O W A

K S I ą Ż K A

32

Peter Wilhelm

Zakład pogrzebowy przedstawia! Dobrze, że do nas trafiłeś Tłum. Marcin Ościłowski Academicus, Warszawa 2013 s. 258, ISBN 978-83-936975-0-2

JEST ZIMNO Czy czasami płaczę w pracy? Jasne! OKOŁO godziny 20.00 ktoś zadzwonił do drzwi. Muszę podnieść się z mojej wygodnej sofy. Na zewnątrz stoi mężczyzna i przeprasza grzecznie za wizytę o tak późnej porze. Pyta, czy sprzedam mu krzyż. Domyślam się, o co mu chodzi. Chce kupić krzyż i pudełko z czerwonymi zniczami. Nie pytam dużo, gdyż ludzie zaczynają opowiadać sami z siebie. – Kawy? Przytaknął. Wskazuję głową na skórzaną sofę w sali wejściowej, włączam ekspres do kawy i przynoszę krzyż z magazynu. Mężczyzna zdjął kurtkę. Nastawiając kawę, przyglądam mu się bliżej. Dobrze wygląda. Prawdopodobnie jest w moim wieku. Nosi zadbane, niezbyt tanie ubranie. Siadam koło niego i wskazuję na krzyż, który oparłem o przeciwległą ścianę.


Następnego dnia wieczorem moja żona wraca do domu z zakupami i mówi do mnie: – Na dole na schodach siedzi jakiś gość i ma butelkę przy sobie. Fakt, że ktoś siedzi u nas przed drzwiami i pije, nie podoba mi się. Nie tworzy to pozytywnego wizerunku. Jest już prawie ciemno. Idąc do głównego wejścia, zapalam światło, by przepędzić stamtąd tego włóczęgę. W zapalającym się świetle dostrzegam, że to Manfred. Rzuca mi spojrzenie przez ramię, podnosi pełną butelkę koniaku i mówi: – Chciałem oddać, ale nie odważyłem się zadzwonić. Przysiadam się, wystukuję papierosa z paczki i mu podaję. Zapalniczkę ma swoją. Siedzimy tak na schodach, milcząc. Mija z pewnością co najmniej piętnaście minut i wtedy mówię: – Jest zimno, wejdziemy do środka? – Czy przywieźliście go już? – pyta, kiedy jesteśmy w korytarzu. – Tak, przywieźliśmy. Późnym popołudniem nasi pracownicy przywieźli syna Manfreda z patologii. Pracownicy przekazali mi informację, że nie wygląda źle. Mówię więc Manfredowi, że jego syn jest na dole. – Chciałem tylko spojrzeć, w jakich warunkach on tam leży. Zjeżdżamy windą na dół. Pokazuję Manfredowi dolne pomieszczenia oraz magazyn z trumnami. Następnie każę mu

usiąść na paczce z wiórami, gdzie ma zaczekać, kiedy ja udam się do chłodni. Nie musi przecież oglądać innych zmarłych, a poza tym sam chcę najpierw zobaczyć, jak wygląda jego syn. Leży nieruchomo. „Sven B.” widnieje napis na kartce przy noszach. Rozkładam na dół boczne części i jestem zdumiony. Spoczywa tu chłopiec o włosach koloru jasnoblond, i na ile można dostrzec jest zupełnie nietknięty. Przynajmniej nie ma żadnych uszkodzeń głowy lub twarzy. Wyciągam nosze z kółkami i wydobywam Svena na zewnątrz. Manfred podnosi się powoli, podchodzi bliżej, zatrzymuje się na chwilę w odległości około metra. Następnie podchodzi do noszy. Tak skamieniałej twarzy nie widziałem jeszcze nigdy, naprawdę nigdy w życiu. Patrzy na mnie pytającym wzrokiem. Nie wiem dokładnie, czego chce, ale przytakuję. Bierze dłoń swojego syna, głaszcze ją, zamyka oczy i wzdycha głęboko. – Zimno – stwierdza Manfred. Potwierdzam, kiwając. – Musi tak być – mówi. Znów przytakuję. A co mam powiedzieć? – Czy mam przynieść rzeczy? Aby go ubrać? – Tak, zrób to. – A jak to jest, kto go będzie ubierał? – Nasi pracownicy. – To już dziesięć lat temu. – Co było dziesięć lat temu? – Ubierałem Svena. – Chcesz pomóc, kiedy będziemy go ubierać? Manfred patrzy na mnie dużymi oczami i kiwa energicznie głową, przytakując. Przełyka jednocześnie łzy. – Nie ma problemu – odpowiadam. – Przyjdź jutro. – Jest tak zimno, czy nie masz jakiegoś koca dla niego? Pokazuję mu regał z kocami i poduszkami. Manfred ściska i ugniata prawie wszystkie, aż znajduje najgrubszy. Jest to właśnie jeden z koców, którego nigdy nie można było sprzedać. Były na nim narysowane dziwne różowe konwalie. – Ale on nie jest ładny – mówię. – Nieważne, jest ciepły! Wsuwamy wspólnie Svena do chłodni, który leży teraz pod grubym kocem z konwaliami. Następnie jedziemy windą na górę. Manfred milczy, przystaje i waha się. – Czy coś się stało? – pytam, a on przytakuje: – Czy moglibyśmy razem ubrać go? – Jasne. – Ale teraz. – Teraz? Nie ma problemu. – Dobrze, to przyniosę jego rzeczy. Po niespełna dwudziestu minutach jest z powrotem, trzyma reklamówkę w ręku i widzę, że obawia się tego, co go czeka. Kładę mu rękę na ramieniu i mówię: – Chodź! Kilka minut później dwóch dorosłych mężczyzn stoi w wyłożonej płytkami piwnicy domu pogrzebowego i płacze jak bobry. Przez spływające łzy nie widzimy prawie tego, co robimy. A mimo to robimy to dobrze, w ciszy. Mężczyźni nie mu-

Nr 6 [253] czerwiec 2013

N O W A

Westchnął: – Mój syn. – Samochód czy motorower? – pytam. On jednak potrząsnął głową i powiedział: – Rolkarz. – Ile miał lat? – Piętnaście. Wypił łyk kawy, oparł się i zaczął opowiadać. Jego syn spotkał się po południu z kolegą, aby pojeździć w parku miejskim na swoich supernowoczesnych rolkach. Jest tam stroma droga, którą można jechać wyjątkowo szybko i która, kończąc się, prowadzi do góry. Można tam wykonywać fajne skoki. Niestety droga ta dochodzi bezpośrednio do ulicy. Mężczyzna przyszedł do mnie, aby kupić krzyż, na którym chce wypisać markerem lakierowym „Sven 1992– 2007”. Krzyż chce wbić w ziemię na poboczu drogi. Wyjaśniam, że zrobię dla niego ten napis. Zazwyczaj drukujemy folię z całym napisem. W biurze obok mam czcionnik z poszczególnymi literami. Przyniosę go teraz. Po drodze zabieram jeszcze ze sobą butelkę koniaku przeznaczoną dla klientów. Milcząc, jak chyba tylko potrafią smutni mężczyźni, siedzimy obok siebie i przygotowujemy napis z liter. Podnoszę butelkę koniaku, on przytakuje. Chcę mu nalać odrobinę do kawy, lecz wypija swoją kawę do końca i pokazując filiżankę, mówi: – Chętnie się teraz napiję. Dużo nie piję, a koniaku to właściwie w ogóle, lecz w tej sytuacji smakuje nawet ten trunek. O rety, jak myśmy wtedy płakali. Nie znaliśmy siebie, nikt nie udawał, byliśmy po prostu ludźmi. Kiedy giną dzieci, jest to zawsze pieprzone nieszczęście. Butelka nie była całkiem pełna, ale wkrótce stała się pusta. Facet ten miał na imię Manfred, a ja będę chował jego syna.

K S I ą Ż K A

33


N O W A

K S I ą Ż K A

34 szą nic mówić… – Teraz nie jest mu już zimno – rzekłem. Nie przyszło mi do głowy nic lepszego do powiedzenia. Manfred przytaknął i odpowiedział: – Jemu nie, ale mi… Nie mówiąc nic więcej, ponownie wsuwamy chłopca do chłodni i wjeżdżamy windą na górę. Nie wiem, jak długo siedzieliśmy w moim biurze tak po prostu, nic nie mówiąc do siebie. Manfred wstał nagle. Odprowadziłem go do drzwi. Wszedł jeszcze raz do środka, objął mnie i przycisnął do siebie mocno. Potem wyszedł, pomachał przez ramię i poczłapał ulicą. Na zewnątrz rzeczywiście było zimno. * BABCIA GRETEl Jak długo w dzisiejszych czasach zazwyczaj trwa małżeństwo? Cztery lata? Nie mogę tego zrozumieć, gdyż dla mnie małżeństwo jest czymś trwałym. Zdarza się, że związki układają się nie tak, jak należy i małżonkowie się rozchodzą. Jestem zdania, że ludzie jednak zbyt szybko się poddają i rezygnują. Ale są również i inne przykłady … GRETEL i Paul Schellinger byli małżeństwem przez ponad sześćdziesiąt lat. Z pewnością i oni mieli trudne okresy, ale nigdy się nie poddali i dlatego w zeszłym roku odebrali z okazji diamentowych godów pismo z życzeniami od władz landu, które osobiście podpisał prezydent kraju związkowego. – Sześćdziesiąt lat, mój Boże, to strasznie długi okres. I wie pan co, mój mąż był czasami trudny, jak to mężczyźni potrafią być. Ale był dobrym człowiekiem. Każdego ranka witał mnie słowami: „Kocham cię” i całował w rękę. Każdego ranka, przez sześćdziesiąt lat – mówiła pani Schellinger. Nie było łatwo i bywały okresy, że życie i małżeństwo toczyło się tak po prostu, a oni zostali ze sobą z przyzwyczajenia. – Młodzi ludzie – powiedziała pani Schellinger – już dawno by zrezygnowali, lecz my mieliśmy tylko siebie. Kiedy wypowiadała te słowa, głaskała dłonie swoje męża. Czy on z tego coś zrozumiał? Nie wiadomo. W każdym razie nie powie nam tego, gdyż Paul Schellinger nie żyje. 103 Babcia Gretel, tak siebie samą nazywa, siedzi obok łóżka męża, głaszcze jego dłonie, wyciera chusteczką jego czoło i opowiada mi: – Najpierw zakochaliśmy się w sobie. Wtedy byliśmy jeszcze bardzo młodzi, a Paul musiał iść na wojnę. Kiedy wrócił, pobraliśmy się i nie mieliśmy już czasu być zakochanymi. Nie było nic do jedzenia, nasz dom był zbombardowany i do tego musiałam jeszcze utrzymać małe dziecko. Praca, codzienne zakupy, walka o przeżycie. To wszystko kształtowało pierwsze lata młodej rodziny. Kiedy wszystkim żyło się już troszkę lepiej, Paul pracował na zmiany i znów było mało czasu na miłość. – Mimo tego bardzo się kochaliśmy. Ten mężczyzna jest mężczyzną mojego życia – rzekła babcia Gretel, spojrzała na swojego martwego Paula i poprawiła się niepewnym głosem:

Nr 6 [253] czerwiec 2013

– Był. Znów głaszcze swojego męża, a grube łzy spływają jej po policzkach. – Co mam teraz począć bez niego? Miałam przecież tylko jego. Państwo Schellinger mieli syna, który zmarł przed trzema laty. Był kawalerem i nie miał dzieci. Siedzę obok babci Gretel, odsuwam ją delikatnie na bok i przypominam, że musimy pracować. Już od pół godziny jesteśmy u niej w domu i czekamy, aż będziemy mogli zabrać pana Schellingera. Zaproponowaliśmy babci Gretel, aby jej mąż został u niej jeszcze przez noc, by mogła się z nim pożegnać. Nie chciała jednak tego zrobić. Moich dwóch pomocników przestępuje z zakłopotaniem z nogi na nogę, lecz babcia Gretel nie reaguje i nie możemy zabrać jej Paula. – Musimy już jechać – rzekł jeden z nich, a babcia Gretel skinęła potwierdzająco głową, nie puszczając jednak dłoni swojego męża. Mężczyźni spojrzeli na siebie, mrugnęli porozumiewawczo i przynieśli nosze do pokoju. Jeden z nich bierze babcię Gretel pod rękę i wyprowadza ostrożnie na korytarz. Dalej wszystko idzie sprawnie. Paul po krótkiej chwili leży na noszach. Kiedy pomocnicy chcieli już zasunąć długi zamek błyskawiczny, Gretel wchodzi jeszcze raz do pokoju, pochyla się nad swoim Paulem i szepcze do niego: – Kocham cię, Paul. Czekaj na mnie. Wkrótce i ja przyjdę! Następnego dnia babcia Gretel Schellinger siedzi u mnie w biurze, a jej pierwsze pytanie brzmi: – Czy mogę później zostać pochowana w grobie Paula? Może, jeśli wykupi grób rodzinny lub grób podwójny. Babcia Gretel przelicza na stole małą kwotę pieniędzy w gotówce, którą przygotowała na pochówek. Od razu zauważam, że nie wystarczy jej na kupno podwójnego grobu. Nieważne, jak liczę i jak bardzo staram się jej pójść na rękę. Nie dam rady z tą kwotą zapewnić jej grobu rodzinnego. – Ale ja chcę do grobu mojego Paula – protestuje. Współczuję tej kobiecie, wycieram jej łzy chusteczką. Nie wiem, jak rozwiązać ten problem. Różnica w cenie między grobem szeregowym a grobem podwójnym jest zbyt duża. – A co będzie, jeśli wezmę od razu dwa groby w szeregu, jeden dla mojego Paula, a jeden później dla mnie, bezpośrednio obok siebie? – Nie da się tak zrobić. Urząd miasta przydziela groby szeregowe po kolei. Dlatego też tak się nazywają. Kolejna osoba, która umiera, otrzymuje następny w kolejności grób – wyjaśniam jej. Grób szeregowy kosztuje 800 euro. Ceny najtańszych grobów rodzinnych zaczynają się od 2.500 euro. Poza tym babcia Gretel musiałaby wskazać, kto opiekowałby się grobem. A zatem trzeba byłoby dodatkowo zawrzeć umowę dotyczącą pielęgnacji grobu. Na to wszystko nie ma ona po prostu wystarczającej sumy pieniędzy. Jej mąż miał ponad 80 lat, ona ma 78 i nie jest za stara, aby ubezpieczyć się na wypadek śmierci. Nakłaniam ją do tego i długo rozmawiamy na ten te-


– Skoro już pan tu jest – jak będą teraz przydzielane groby w tym szeregu? Zarządca bardzo wytwornie drapie się po siedzeniu, pociąga nosem i odpowiada: – To są groby szeregowe i będą przydzielane po kolei. Kolejna osoba, która umrze, otrzyma następny wolny grób i tak dalej. Widzi pani, że miejsca poniżej grobu pani męża są już zajęte. W tym rzędzie będzie jeszcze sześć, a później zacznę nowy szereg z szesnastoma. – Kiedy będzie zajmowany grób bezpośrednio obok mojego Paula? – Nie mogę tego dokładnie powiedzieć. Niech pani poczeka, spojrzę na rząd w kwadracie obok. Zarządca obszedł rząd po drugiej stronie drogi, spogląda na daty zgonu wypisane na nagrobkach i relacjonuje, kiedy jest znów koło nas: – Jeśli dobrze patrzę, to za około czternaście miesięcy grób, o który pani pyta, będzie zajmowany. Ale nikt nie może tego dokładnie oszacować. Czasami przygotowuję dwa groby w tygodniu. Czasem umiera więcej ludzi, czasem mniej. Śmieje się tak, jakby powiedział coś wyjątkowo zabawnego. Wynosi się, na pożegnanie drapiąc się w tyłek. Babcia Gretel zatrzymuje go. Woła, aby zawrócił. Wciska mu do ręki napiwek. Następnie mówi do niego: – Niech pan trzyma dla mnie grób koło mojego Paula, dobrze? – Nie mogę tego zrobić. – Ale ja chcę leżeć koło mojego Paula. Zarządca znów chciał być dowcipny, ponownie uśmiecha się szyderczo i odpowiada: – W takim przypadku musi pani umrzeć za czternaście miesięcy i zostać pochowana dokładnie w tym dniu, w którym ten grób będzie przydzielany. Ale musiałaby mieć pani dużo szczęścia. Mówienie o szczęściu w temacie śmierci jest lekką przesadą. Widzę jednak po babci Schellinger, że dokładnie zrozumiała, o co chodzi, i dla niej rzeczywiście oznaczałoby to wielkie szczęście, gdyby mogła zostać pochowana obok swojego Paula. Jednak ta kobieta nie sprawia wrażenia wątłej i mam wątpliwości, czy umrze w ciągu najbliższych miesięcy. Minął rok, a ja nie myślałem już więcej o tej historii. Pewnego dnia wizytę składa mi pewna prawniczka. Przedstawia się jako opiekunka babci Gretel i chciałaby rzucić okiem na dokumenty ubezpieczeniowe. Dowiaduję się, że babcia Gretel została przyjęta przed kilkoma miesiącami do domu opieki i obecnie jest ciężko chora. Opiekunka wspomniała, że zdaniem lekarza to właściwie nic jej nie dolega. Straciła chęć do życia i mówi jedynie o tym, że chce do swojego Paula. Mówiąc krótko: babcia Gretel umiera dokładnie w tym tygodniu, w którym rząd z grobami doszedł do grobu Paula. Kiedy jednak zgłaszam zgon w urzędzie, dowiaduję się, że grób numer 76 został już przydzielony, a babcia Schellinger otrzyma dopiero numer 78 – dwa rzędy dalej niż Paul.

Nr 6 [253] czerwiec 2013

N O W A

mat. Kiedy umrze, powinna mieć wystarczająco dużo środków na własny pochówek. Nie może wydać wszystkiego na pogrzeb swojego Paula. I tak omawiamy z jednej strony pogrzeb dziadka Paula, a z drugiej jej własny pochówek. Nieważne jak kalkulujemy, nie wychodzi nam kwota potrzebna na grób rodzinny. Zgrzytając zębami oraz podporządkowując się przepisom, babcia Gretel zgadza się w końcu na pochowanie jej Paula w grobie szeregowym i na wzięcie później dla siebie grobu szeregowego w zupełnie innym miejscu na cmentarzu. Do dnia pogrzebu babcia Gretel przychodzi codziennie odwiedzać swojego Paula. Często siedzi obok niego godzinę. Z kocem na kolanach, aby nie zmarznąć. Rozmawia z nim i bardzo dużo płacze. Nie jest łatwo rozstać się z kimś po sześćdziesięciu latach. Pogrzeb przebiega bez żadnych incydentów i może zostać przez nas odhaczony i zaksięgowany. Rachunek został zapłacony. Babcia Schellinger opłaca terminowo składki ubezpieczeniowe na wypadek śmierci. Musi płacić je przynajmniej przez rok, aby ubezpieczenie pokryło koszty całego pogrzebu. W przeciwnym razie można otrzymać jedynie wpłaconą kwotę lub część sumy ubezpieczeniowej. Minęły prawie trzy miesiące. Wówczas przychodzi do mnie do biura babcia Gretel i chce ze mną porozmawiać. Siedzi teraz naprzeciwko mnie. Płacze i opowiada, że nie może znieść myśli, że któregoś dnia nie będzie leżała koło swego Paula. Najchętniej wykopałaby go i wzięła teraz grób rodzinny. Ale w dalszym ciągu nie ma pieniędzy na tego typu akcję i na grób rodzinny. Pobożne życzenia, które nie zostaną spełnione. To bardzo przykre i współczuję tej kobiecie. Zapytała, czy nie mógłbym przynajmniej pójść z nią na cmentarz. Nie jest jeszcze pewna co do wyboru nagrobka i miałbym jej w tym pomóc. Jasne, przynajmniej tyle mogę dla niej zrobić. Towarzyszę więc jej. Jest piękna pogoda. Spacerujemy po cmentarzu. Na spacer pod rękę, jaki zaoferowałem babci Gretel, chętnie przystała. Babcia Gretel zakleszczyła się przy moim ramieniu. Oglądamy wiele nagrobków. W jednym podoba się jej kształt, w innym kolor, a w trzecim rodzaj pisma. Zapisuję sobie to wszystko i przekażę kamieniarzowi. Na zakończenie naszego obchodu przez cmentarz stajemy przed grobem, w którym leży Paul. Babcia Gretel zaczyna porządkować kwiaty. Rzędy grobów w tym miejscu znajdują się nie obok siebie, lecz jeden pod drugim. Oznacza to, że poniżej grobu Paula biegnie wąska dróżka, a dalej jest następny grób i tak dalej. Rząd Paula jest już prawie wypełniony. Wkrótce zarządcy cmentarza zaczną wyznaczać nowy rząd po prawej stronie. Zjawia się zarządca cmentarza, który chce zobaczyć, co tu robię. Pracownicy miejscy obawiają się stale, że my, przedsiębiorcy pogrzebowi, moglibyśmy w jakiś sposób wchodzić im w paradę. Oczywiście tego nie powie, lecz oznajmi jedynie, że grób zapadł się już wystarczająco nisko i że wkrótce uzupełni go ziemią. Wtedy będzie można ustawić nagrobek i posadzić kwiaty. Babcia Schellinger kiwa potakująco głową i mówi:

K S I ą Ż K A

35


K S I ą Ż K A

36

N O W A

Jedno jest pewne – nie mogę do tego dopuścić. Wyruszam więc w drogę, jadę na cmentarz i szukam drapiącego się po tyłku. Chętnie udziela mi informacji, który zakład pogrzebowy zajmuje się pochówkiem zmarłego w grobie 76, grobie, który znajduje się bezpośrednio obok Paula. Już miałem zamiar wyruszyć w drogę i wyobrażałem sobie, jak to będę targował się o grób z kolegą po fachu. Przyszło mi jednak do głowy, że prawdopodobnie on nie będzie miał zielonego pojęcia, jaki grób został przydzielony dla jego trumny. Groby szeregowe przyd109 zielane są właśnie według kolejności. Nikt nie zastanawia się, obok kogo będzie spoczywał. Zawracam i ponownie szukam drapiącego się. Znajduję go obok pryzmy kompostowej, gdzie wyrywa nierozkładające się elementy uschłych wieńców i wyrzuca je do kontenera na śmieci. – Proszę pana, czy nie da się nic zrobić, aby pani Schellinger została pochowana w grobie numer 76? Ociągając się, schodzi z pryzmy kompostowej. Głośno pociąga nosem i wyjaśnia: – Jest to trudne do zrobienia i nie da się tego tak łatwo załatwić. – Co trzeba w takim razie zrobić? – pytam i wyciągam z kieszeni kurtki banknot o nominale 20 euro. Mimochodem, ale jakby było to oczywiste, zabiera banknot i mówi:

Peter Wilhelm,

Fot. Archiwum autora

właściciel zakładu pogrzebowego, od kilku lat prowadzi blog, który w rodzinnych Niemczech cieszy się wielką popularnością. Opisuje na nim historie, które przez lata przytrafiły mu się w pracy. Nie ma zatem spraw związanych z pochówkiem, których by na swojej skórze nie doświadczył. Na podstawie umieszczanych wpisów powstała książka będąca czymś znacznie więcej niż „pamiętnikiem grabarza”.

Nr 6 [253] czerwiec 2013

– Niech pan idzie ze mną. Idę za nim do jego małego biura obok sali pożegnań. – Niech pan spojrzy, to jest ściana z tablicą. Na tej tablicy wypisane są wszystkie groby i nazwiska. Musiałbym teraz przy numerze 76 wymazać pana Meiera i w to miejsce wpisać panią Schellinger. A przy numerze 78 muszę wytrzeć panią Schellinger i wpisać pana Meiera. – Zrobiłby pan to? – Nie ma problemu. To wszystko, co powiedział. Następnie wymazuje i bazgrze, wyciągnąwszy język do kącika ust. Tak trudna jest dla niego ta władcza czynność administracyjna. Już po około dziesięciu minutach skończył. Wyciera pot z czoła, drapie się, wiadomo gdzie, i mówi: – Zrobione! Ulżyło mi i chciałem mu właśnie podziękować, kiedy zmarszczył czoło i rzekł: – Musicie pochować tę starszą panią dzień wcześniej. Groby przydzielane są po kolei. W porządku, dam radę to zorganizować. I tak przyjdzie tylko starsza para z sąsiedztwa, opiekunka i ksiądz. Dwa dni później odbył się pogrzeb babci Gretel. Przyszedłem na niego również i ja. Ta kobieta w szczególny sposób zapadła w mojej pamięci. Jestem jedyną osobą, która wie, że leży w trumnie z głową skierowaną lekko w lewo. Przynajmniej może patrzeć w kierunku swojego Paula, który leży teraz obok niej. Tak jak sobie tego życzyła. ■


Bogdan Klukowski, Marek Tobera

W tym niezwykłym czasie. Początki transformacji polskiego rynku książki (1989-1995) Wydawnictwo Akademickie „Sedno”, Warszawa 2013 s. 286, ISBN 978-83-63354-38-1

T

o już naprawdę był najwyższy czas, żeby zebrać wiedzę o tym, co się działo na polskim rynku książki pomiędzy 1989 a 1995 rokiem. Te szybkie, młode chłopaki, co sprzedawały „Makliny” i „Forsajty” na ulicznych straganach dobiegają już brzuchatej pięćdziesiątki (i na straganach sprzedają marchew), zaś części „nowych” wydawców i „nowych” hurtowników nie ma już pomiędzy żywymi. Część z edytorów podziemnych nawet nie pamięta, że kiedyś działała w biznesie książkowym. Coraz mniej świadków, którzy chcą i mogą coś opowiedzieć! A czas to był naprawdę niezwykły: nowe fortuny wydawnicze rodziły się i upadały w ciągu miesięcy. Giganci komunistycznego „rynku” ujawniali gliniane nogi. Regułą stał się brak reguł. A wszystko to odbywało się w mętnej, bo nie zawsze czystej wodzie – jak to przy dramatycznych zmianach bywa. Potrzeba dużej odwagi i jeszcze większej wiedzy, żeby po latach starać się rekonstruować, co w tej wodzie naprawdę się działo. Nieprzypadkowo więc zabrali się za tę ryzykowną pracę ludzie, których doświadczenie w branży książkowej predestynuje do spisania tej historii. Marek Tobera, adiunkt na Uniwersytecie Warszawskim (a wcześniej długoletni redaktor naczelny „Notesu Wydawniczego”) oraz Bogdan Klukowski – wydawca, redaktor i publicysta. Już same nazwiska wystarczą do przekonania, że czytelnik będzie miał do czynienia z rzetelną i rzeczową analizą. A rzetelność tu jest najważniejsza! Opisywanie tego okresu w dziejach polskiego rynku książki stwarza zagrożenie znane ze starej hinduskiej baśni o czterech ślepcach, którzy opisywali słonia. Jeden z nich trzymał go za trąbę i mówił, że słoń jest długi i miękki, inny kieł chwycił w dłonie i upierał się, że słoń jest śliski, twardy i ostry. Inny objął nogę i mówił, że zwierzę jest jak pień drzewa: wysoki i szorstki. Czwarty siedział na grzebiecie i miał jeszcze inną opinię. Najciekawsze, że każdy ze ślepców miał rację, tyle, że obraz słonia się z tych racji nie wyłaniał! Jak ta egzotyczna przypowieść ma się do omawianego problemu? Jedni mówią, że lata 1989-1995 to czas, kiedy polska książka sięgnęła bruku, z którego do dzisiaj się nie podniosła. Inni, że to złoty okres biznesu wydawniczego. Jeszcze inni płaczą, że tylko część szans na rozwój została wykorzystana, na co słyszą, że tych szans wcale nie było! Wszystko zależy od tego, gdzie wtedy byli, jaka część wiedzy o zdarzeniach rynkowych była im dana… Autorzy stanęli ponad mądrością ślepców przedzierając się przez setki tekstów, relacji, analiz, danych statystycznych. Mają za sobą wiele rozmów, jak również własnych, osobistych doświadczeń, potrafili znaleźć właściwe proporcje pomiędzy różnymi, często skrajnymi opiniami. Odrzucając legendy i mity, oparli się o fakty, by zachować chłodny obiektywizm. Słychać w książce głosy „starych” państwowych wydawców i księgarzy, jak i „nowych” prywatnych, postkomunistycznych „nomenklaturowców”, ale także podziemnych wydawców z etosem.

Pojawia się więc nieuchronnie pytanie, czy w efekcie tych starań czytelnik rzeczywiście dostaje szansę całościowo ogarnąć ten ogromny splątany kłąb wydarzeń, zobaczyć w pełnej krasie tego słonia, jakim jawi się sprawa polskiej książki 1989-95? Odpowiedź może być tylko pozytywna. Chociaż – jak zwykle – łyżeczki dziegciu też nie może zabraknąć. Na przekór wcześniejszym uwagom zauważyć należy, że w chłodnej, akademickiej narracji pracy Klukowskiego i Tobery gubi się trochę gorączkowa atmosfera tamtych lat, brakuje zapachu krwi i prochu, klimatu wściekłego Klondike z najbardziej dramatycznego okresu gorączki złota. Ci, co byli na Kolejowej w latach 1989-1991, wiedzą o czym piszę. Pozostając wiernym przyjętej metaforze: słonia czytelnik książki widzi, ale gorzej jest z wyobrażeniem sobie, jak ten słoń szarżował na tygrysa, uciekał przed bawołami i jak zwycięsko trąbił sukcesy. [mz] Denise Kiernan

Dziewczyny Atomowe. Nieznana historia kobiet, które pomogły wygrać II wojnę światową Tłum. Mariusz Gądek Wydawnictwo Otwarte, Kraków, 2013 s. 422, ISBN 978-83-7515-158-9

T

o będzie jedna z najgłośniejszych książek roku. Denise Kiernan, amerykańska dziennikarka, opisała pasjonującą historię kobiet, które w połowie II wojny światowej zgodziły się całkowicie odmienić swe życie przenosząc do ośrodka Oak Ridge w stanie Tennessee, by podjąć pracę przy tzw. Projekcie Manhattan. Tysiącom młodych i odważnych Amerykanek przyszło pracować w mieście zbudowanym od zera, w ramach przedsięwzięcia, którego celu nigdy im nie wyjaśniono, a którym okazało się wzbogacanie uranu potrzebnego do budowy pierwszej bomby atomowej mającej być użytą w walce. Tutejsza ziemia zadrżała i zatrzęsła się przed bezprecedensowym sojuszem wojska, przemysłu i nauki, który doprowadził do stworzenia najpotężniejszej i najbardziej kontrowersyjnej broni spośród wszystkich znanych dotąd ludzkości. Broni dysponującej ogromną, niespotykaną w historii mocą, która uwalniała energię podstawowego składnika materii, czyli atomu – wprowadza nas w klimat książki jej autorka. Projekt wymagał poświęcenia, a nawet ofiar. Stworzenie infrastruktury zajmującej powierzchnię czterokrotnie większą niż Manhattan wiązało się bowiem z wysiedleniem tysięcy rodzin, z których część musiała porzucić dobytki godząc się na liche rekompensaty finansowe. Byli jednak i tacy, którzy porzucać nie musieli nic, bo i nic nie posiadali… W każdym zakątku Oak Ridge, od działu kadr po laboratoria chemiczne, roiło się od kobiet. Pracowały jako sprzątaczki, sprzedawczynie, chemiczki, telefonistki, a czarnoskóre – nawet jako robotnice kolejowe. Do wielu z nich Denise Kiernan udało się dotrzeć, by wysłuchać ich wyjątkowych opowieści. Dziewczyny Atomowe są ich zapisem. Jedną z bohaterek jest Celia Szapka, Amerykanka polskiego pochodzenia. Jak inne głęboko wierząca w sens swej pracy na drodze do rychłego i zwycięskiego zakończenia najbardziej wyniszczającej z wojen. (jens)

Nr 6 [253] czerwiec 2013

R E C E N Z J E

37


R E C E N Z J E

38 Ewa Stachniak

Ogród Afrodyty Znak, Kraków 2013 s. 512, ISBN 978-83-240-2374-5

Z

ofia Potocka wzbudza zachwyt, gdziekolwiek się pojawia. Piękna Bitynka, ulubienica salonów (cóż z tego, że córka handlarza bydłem), jest tak śliczna, że aż zapiera dech w piersiach. „Ogród Afrodyty” to jednak coś więcej niż historia czarnookiej dziewczyny, która poczuła siłę swojej urody. To historia determinacji, świadomości płci, poczucia krzywdy i różnic między kobietami a mężczyznami, różnic w ich prawach i obowiązkach. Zofia na osiemnastowieczne salony Europy wkracza powoli, mając jednak zamiar osiągnąć tam jak najwięcej. Kiedy trafia na utrzymanie do polskiego ambasadora w Turcji, wie już, że stoi przed szansą, którą musi wykorzystać. Z czasem staje się kochanką najbardziej wpływowych polityków, żoną Jana Witta, a później Szczęsnego Potockiego. Ale o Zofii ci, którym historia nie jest obca, z pewnością już słyszeli… Osiągnęła więc swoje. Jednak „Ogród Afrodyty” to nie biografia kobiety, o której postawie moralnej i życiu można dyskutować godzinami. Zofia Potocka rysuje się w niej jako dobra matka, walcząca o interes i bezpieczeństwo swych dzieci oraz kobieta pełna determinacji i magnetyzmu, wewnętrznej siły, dzięki którym zdołała wspiąć się wysoko ponad swój stan. To poruszająca historia również ze względu na fakt, że rozsnuwa ją przed czytelnikiem stara już, walcząca ze śmiertelną chorobą kobieta, która najlepsza lata dawno ma już za sobą. Warto zderzyć obraz Potockiej odmalowany przez Ewę Stachniak z zawartym w „Dziejach pięknej Bitynki” Jerzego Łojka. (uw) Michael Crummey

Dostatek tłum. Michał Alenowicz Wiatr od morza, Gdańsk 2013 s. 360, ISBN 978-83-936653-0-3

C

rummey otwiera swoją powieść dwoma cytatami: jednym z Márqueza, drugim z Biblii; i do końca już snuje przedziwną opowieść, czerpiąc z tych dwóch rzeczywistości, tak odległych od siebie. Rzecz dzieje się w Nowej Fundlandii, w czasach największego wzrostu osadnictwa brytyjskiego (XVIII-XIX w.), gdzie przybyli z Europy imigranci, Irlandczycy i Anglicy z West Country, oraz rdzenni mieszkańcy wybrzeża niemal codziennie walczą o przetrwanie w skrajnie surowych, niesprzyjających życiu warunkach. Przypływy i odpływy dostatku, zależne – jak w biblijnym przesłaniu – od wierności siłom wyższym, regulują cykl życia i śmierci. Na bohaterów pisarz wybrał dwie rodziny, zamieszkujące osady rybackie. Rodziny niezwykle silnie związane ze sobą, bo najmocniejszymi uczuciami: miłością i nienawiścią. Podział na wioski nastąpił po odrzuceniu oświadczyn. Rozłam został przypieczętowany listą przekleństw, w iście starotestamentowym charakterze, jednak wzajemna niechęć do siebie założycieli rodów nie była dziedziczona przez wszystkich potom-

Nr 6 [253] czerwiec 2013

ków. Dzięki temu mamy osobliwy rejestr małżeństw i związków, w których dominujące pierwotne uczucia nie pozwalają zbyt długo zaznać szczęścia; poczucie straty i niespełnienia stają się stałą przypadłością Nowofundlandczyków, nawet wtedy, gdy uda im się zrobić światową karierę w lepszym świecie. Opisując genealogię obu rodzin, autor przemyca opowieści biblijne, licznie się nimi posługuje i adaptuje do środowiska; by ostatecznie i tak nadać całości klimat realizmu magicznego. Zbawienie dla mieszkańców, jak w historii o Jonaszu, nadciąga od strony morza. Podczas patroszenia dorszy rybacy wyciągają z przełyku ryby Biblię Jabeza Trima. Znalezisko przez długi czas było jedynym źródłem Słowa Bożego na wybrzeżu. Jednak część tekstu została na tyle zamazana, że odtworzenie poszczególnych historii było wręcz niemożliwe i prowokowało wyobraźnię do uzupełniania zatartych fragmentów. Kolejnym morskim darem był Juda (patron spraw beznadziejnych), człowiek znaleziony w brzuchu wieloryba, który wypłynął na mieliznę. Przybycie dziwnego gościa ponownie przywraca dobrobyt, choć tylko czasowo. „Dostatek” Crummey’a elektryzuje kontrastowymi łączeniami: melancholijno-nostalgiczny nastój jest rozwiewany przez znaczną dawkę absurdu wywołującego uśmiech; aura starotestamentowego okrucieństwa i prymitywizmu sąsiaduje tu z nowotestamentową nadzieją i południowoamerykańską szaloną wyobraźnią, a poetyckość i romantyzm są sprowadzane na ziemię za pomocą dosadnego, momentami sprośnego, języka. Zwarcie elektryczne gotowe. I… mocno pożądane. [alo] Natalia Doległo

Lewy. Sylwetka piłkarza Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2013 s. 208, ISBN 978-837515-272-2

J

ak zauważa autorka książki, dziennikarka sportowa Natalia Doległo, do historii futbolu przejść można za sprawą jednego tylko meczu, jak to się stało chociażby za sprawą Jerzego Dudka, innego finalisty Ligi Mistrzów. Nie inaczej rzecz się ma z Robertem Lewandowskim, który w pierwszym półfinałowym meczu z Realem Madryt w tegorocznej Lidze Mistrzów w siatce przeciwnika umieścił piłkę aż cztery razy, dzięki czemu trafił na pierwsze strony gazet i na usta fanów futbolu na całym świecie. Na taki mecz pracuje się jednak całe życie. I o tym właśnie – o ciężkiej pracy, pełnej wyrzeczeń i trudnych niekiedy decyzji – jest ta książka. Autorka po brzegi wypełniła ją faktami, statystykami i danymi, które w sposób wymierny pozwalają ocenić oraz docenić talent Roberta Lewandowskiego. Natalia Doległo podliczyła m.in. liczbę bramek strzelanych w kolejnych kwadransach meczów (okazuje się, że nasz napastnik najmniej „pobłażliwy” dla bramkarzy rywali w tegorocznym sezonie w niemieckiej drużynie był w ostatnim, szóstym kwadransie), najdłużej trwające serie bramkowe, asysty, kartki oraz czas spędzony na boisku. I tylko pytanie, dokąd ten nasz Robert pójdzie przed kolejnym sezonem piłkarskim. O ile w ogóle nie okaże się, że obowiązujący jeszcze przez rok kontrakt trzeba wypełnić i koniec. Ale to już zupełnie odrębna historia. Czy biografię gracza Borussi warto będzie uzupełnić i wydać ponownie, czas pokaże. (jens)


B

Mariusz Urbanek

Eda Ostrowska

Brzechwa nie dla dzieci

Oto stoję w deszczu ciała

Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 2013 s. 400, ISBN 978-83-244-0311-0

Jirafa Roja, Warszawa 2013 s. 152, ISBN 978-83-63879-07-5

ył przede wszystkim kobieciarzem, niespełnionym poetą, średnim publicystą, zagorzałym rzecznikiem restrykcyjnego prawa autorskiego, prawnikiem i autorem pierwszego komentarza do prawa autorskiego. Jednak w naszej pamięci utkwił jako autor bajek i wierszyków dla dzieci, a także twórca niezapomnianego Pana Kleksa i Adasia Niezgódki. Któż z nas choćby nie słyszał nazwiska Jan Brzechwa? Bohater wojny polsko bolszewickiej, radcy prawny ZAiKS-u, kuzyn Bolesława Leśmiana, poeta, członek PEN Clubu, autor kabaretowych kupletów, pracownik Czytelnika, tłumacz literatury rosyjskiej. Suche punkty biogramu człowieka, który wielu dzieciom dał radość poznawania świata, wzbudzał wczesne zainteresowanie trudnym słowem, bawił i jednocześnie uczył trudnej sztuki życia. Jan Brzechwa, człowiek, który przez całe swoje życie wzbudzał kontrowersje i nie przestał ich wzbudzać nawet wiele lat po śmierci. Co tak naprawdę ukształtowało twórcę Ambrożego Kleksa? Zasymilowane pochodzenie jego ojca? Dojrzewanie poza granicami? Miłość i ciepło domu rodzinnego? Kompleks wobec utalentowanego kuzyna? A może wszystko to dało mieszankę wybuchową, którą znamy pod pseudonimem Brzechwa? Pewne jest tylko to, iż długo szukał on swojej drogi w literaturze. Wczesne próby poetyckie okazały się nietrafione. Zdecydowanie był lepszy w pisaniu tekstów kabaretowych i zabawnych wierszyków. Jeden z nich, wydany jako utwór dla dzieci, wytyczył jego dalszą drogę twórczą. Jednocześnie Brzechwa spełniał się jako prawnik. Jego aktywność ukierunkowana była na ochronę praw twórców. Będąc jednym z nich doskonale rozumiał słabość w konfrontacji z siłą wydawcy lub bezczelnością plagiatorów. Wtedy to prawdopodobnie powstała idee fixe, która towarzyszyła mu w przyszłej powojennej pracy w wydawnictwach – stworzenia obustronnie korzystnych warunków współpracy dla twórcy i edytora. I gdy nowy system pozwolił na komfortową pracę pisarzy, Brzechwa oddał się mu całym swoim życiem. Państwowotwórcze wychowanie, które otrzymał w dzieciństwie, nie pozwalało mu jednak na kontestowanie systemu. Jednak, co Mariusz Urbanek podkreśla, w swej lojalności poszedł Brzechwa za daleko. Szczęśliwym trafem jej wyraz nie był artystycznie doskonały i nie zapisał się w annałach literatury, ani też publicystyki. Został jednak zapamiętany przez tych, dla których nie jest ważne to, co cenne, ani to, co łączy, ale to, co można wypomnieć adwersarzowi i to, czym można podzielić społeczeństwo. Dlatego też wielu wypomina Brzechwie jego pro peerelowską publicystykę lub wiersze krytykujące polskie rozgłośnie na zachodzie. Urbanek wspomina otwarcie o tym mrocznym aspekcie dokonań poety, nie usprawiedliwiając go, ale też nie osądzając – ocenę pozostawiając czytelnikom. Wyraźnie zadaje natomiast pytanie, czy antyzachodnia publicystyka Pana Brzechwy jest wystarczającym powodem dla uśmiercenia Lisa Witalisa. [ak]

K

siążka „Oto stoję w deszczu ciała” Edy Ostrowskiej po raz pierwszy ukazała się nakładem Iskier we wczesnych latach osiemdziesiątych. Obecne wydanie, które zostało przez autorkę przeredagowane, dowodzi, że książka nie straciła ani trochę na swej aktualności i można ją traktować jako uniwersalną opowieść o buncie, nieprzystosowaniu czy sprzeciwie na zastany porządek świata. Mimo niewielkiej objętości dziennik studentki (bo taki podtytuł nosi tom) ma wprost porażający ciężar gatunkowy. To autobiograficzna, masochistycznie dokładna, by nie powiedzieć wiwisekcyjna, relacja z pobytu dwudziestoletniej dziewczyny w szpitalu psychiatrycznym – miejscu ucieczki przed rzeczywistością i regułami społecznego funkcjonowania. Prozę tego rodzaju można lubić lub nie, trudno jednak przejść obok niej obojętnie albo odmówić jej wartości, a nawet pewnego niepokojącego uroku. Nie jest to bynajmniej rzecz prosta w lekturze. Osobisty, bardzo intymny dziennik Ostrowskiej charakteryzuje się pewnym magnetyzmem, który sprawia, że czytelnik zostaje przez tę prozę uwiedziony, a zarazem w niej uwięziony. Lektura zarówno boli, jak i fascynuje. Czytelnik wkracza do świata poetki na własną odpowiedzialność i już po kilku zdaniach zostaje znienacka wrzucony w językową dzikość, która jest żywiołem tego tomu. Staje sam na sam z autentycznym, a zarazem narcystycznym, a chwilami wręcz kabotyńskim, zapisem życia narratorki dokonywanym godzina po godzinie, co pozostawia po sobie uczucie pustki i bezradności. Zjawiskowość i innowacyjność języka, jakim posługuje się autorka, rekompensuje moralną niewygodę i niepokój, jaki powoduje obcowanie z jej prozą. (Sb)

F. Scott Fitzgerald

Wielki Gatsby tłum. Jacek Dehnel Znak, Kraków 2013 s. 224, ISBN 978-83-240-2060-7

J

acek Dehnel dopuścił się nowego tłumaczenia „Wielkiego Gatsby’ego”, o czym warto wspomnieć ze względu na chwilową popularność powieści Fitzgeralda wywołaną przez jej nową ekranizację, a co za tym idzie – różne drukowane wznowienia. To praca godna podziwu, wyjątkowo dobrze podkreślająca walory oryginału, wyróżniająca się spośród wcześniejszych, powstałych pół wieku temu przekładów, językową niekonwencjonalnością oraz wiernym oddaniem ducha epoki. Fitzgerald skrzętnie notował najdrobniejsze szczegóły życia towarzyskiego i napychał nimi swoje utwory, nazywane kronikami wieku jazzu. Dehnelowi udało się je resuscytować. [alo]

Nr 6 [253] czerwiec 2013

R E C E N Z J E

39


R E C E N Z J E

40 Agnieszka Gromkowska-Melosik

Michał Janczewski

Kobieta epoki wiktoriańskiej.

CeWEBryci. Sława w sieci

Tożsamość, ciało i medykalizacja

Oficyna Wydawnicza „Impuls”, Kraków 2011 s. 222, ISBN 978-83-7587-713-7

Oficyna Wydawnicza „Impuls”, Kraków 2013 s. 192, ISBN 978-83-7850-410-8

(N

ie)akceptowane wersje i warianty kobiecości różniły się (…) zdecydowanie w odniesieniu do różnych klas czy warstw społecznych, a pozostawały relatywnie stabilne w przypadku kobiet z wyższych klas społecznych, pisze autorka opracowania, dodając, że to właśnie te ostatnie stały się obiektem jej zainteresowania. Osią moich narracji – czytamy dalej – celowo uczyniłam problemy kobiecego podporządkowania, i to takie, które wiążą się z tożsamością, ciałem, seksualnością i stylem życia. Na temat jednej z nowości krakowskiego Impulsu wiemy już zatem nieco więcej (zakładam, że czym była epoka wiktoriańska, z grubsza czytelnik „Notesu Wydawniczego” wie). Co zatem z wymienioną w końcu tytułu medykalizacją? Agnieszka Gromkowska-Melosik, profesor UAM, wyjaśnia, iż w wieku XIX medycyna stanowiła niezwykle wrażliwy wskaźnik dominujących cech kulturowych, których celem było m.in. prowadzące do potwierdzenia asymetrycznych relacji między płciami kontrolowanie oraz regulowanie ciała kobiecego jako – uwaga – płci odmiennej (obcej) wobec męskiej, stawianej do niej jako do punktu odniesienia, będącego swoistym centrum. W rozdziale zatytułowanym „Ciało i seksualność: reprezentacje kobieco podporządkowania” czytamy, że stanowiąca podstawę kobiecego ubioru suknia z krynoliny, ciężka, wielka i niewygodna, stała się źródłem dosłownego i symbolicznego ograniczenia funkcji życiowych [kobiety]. (jans)

R

edakcja nie praktykuje zazwyczaj sporządzania recenzji z książek starszych niż wydane przed paroma miesiącami. Tutaj jednak mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową. Raz, że książka wciąż jest do kupienia. Dwa, że kilka stron wcześniej przeczytać można rozmowę z jej autorem. Jedno z drugim ładnie się zatem zgrywa. CeWEBryci to ci, którym udało się zaistnieć w internecie. Według definicji Janczewskiego, można nie mieć tysięcy fanów (wyznawców), a jedynie kilkudziesięciu, dla których nasze życie okazało się na tyle ciekawe, by mu się przyglądać. Lub – w węższym znaczeniu – w jakiś szczególny sposób zwróciliśmy na siebie uwagę e-społeczności (niekiedy bez swoje woli), która od tej pory ma na nas oko. Dziwaczne to wszystko. Bo jakże możliwe, by za osobę popularną uznawać kierowcę ciężarówki, który wszerz i wzdłuż przemierza Amerykę, to tankując swojego trucka, to wcinając w przydrożnym barze ćwierćfunciaka z serem (lub bez). Albo to, że na idola milionów ludzi na świecie wyrasta podstarzały lowelas z Izmiru, dla którego łatka „obciachowy” stanowić powinna komplement? Że o wielu innych, z których internet zdaje się kpić i szydzić, nie wspomnę. Procesy, które prowadzą do osiągnięcia statusu osoby popularnej, a nawet kultowej, opisuje właśnie Michał Janczewski. W książce, którą czyta się z wielką przyjemnością, czyniąc ją jeszcze większą, gdy ma się pod ręką urządzenie z dostępem do sieci. Wszystkich CeWEBrytów mamy wtedy jak na dłoni! (kf)

Formularz prenumeraty «Notesu Wydawniczego» Zamawiam prenumeratę roczną «Notesu Wydawniczego» od numeru …./20…. w cenie 170 zł Zamawiający: ………………………………………………………………………………………………… Adres do faktur: ……………………………………………………………………………………………… Adres do korespondencji: ……………………………………………………………………………………. Jestem płatnikiem VAT, mój numer identyfikacji podatkowej (NIP): ……………………………………. Upoważniam firmę Biblioteka Analiz Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie 00-048, ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416, wydawcę «Notesu Wydawniczego», do wystawienia faktury bez mojego podpisu oraz do wprowadzenia moich danych osobowych na listę prenumeratorów. Podpis osoby zamawiającej: …………………………… Zamówienia proszę kierować faksem (22) 827-93-50, drogą mailową: kamila@rynek-ksiazki.pl lub wysyłają formularz na adres: Biblioteka Analiz Sp. z o.o. , ul Mazowiecka 6/8, lok. 416, 00-048 Warszawa. Należność prosimy wpłacać na konto: 55 1020 1156 0000 7302 0008 4921 w PKO BP o/Warszawa z dopiskiem „Notes Wydawniczy prenumerata”.

Nr 6 [253] czerwiec 2013


2ÀF\QD :\GDZQLF]D ,PSXOV ']LDã KDQGORZ\ ul. Fatimska 53B, 31-831 Kraków tel.: 12/422-41-80, 12/422-59-47, 506-624-220 H PDLO LPSXOV#LPSXOVRÀF\QD FRP SO

ZZZ LPSXOVRÀF\QD FRP SO


Nr 6 [253] czerwiec 2013 • ISSN 1230-0624 • cena 19,90 zł (5% VAT)

WYĠóCZNY DYSTRYBUTOR


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.