Jeśli sądzicie, że to Kleo była mistrzynią demolki, Jonasz da wam w kość! KOLEJNA KSIĄŻKA AUTORKI BESTSELLERA
Nr 7 [254] lipiec 2013 • ISSN 2083-7739 • cena 19,90 zł (5% VAT)
Ksi¹¿ka dostêpna tak¿e jako E-BOOK
PATRON MEDIALNY:
Da my odw iedzające sy pia lnię tego dżentelmena muszą spełniać tr z y wa runk i:
wykazywać entuzjazm w sprawach cielesnych, brak zainteresowania sprawami sercowymi i – co najważniejsze – mieć męża.
Drugi tom elektryzującej
sagi erotycznej Mii Marlowe POLECA MY!
Książka dostępna także jako E-BOOK PATRON MEDI ALNY:
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR
2À F\QD :\GDZQLF]D ,PSXOV ']LDã KDQGORZ\ ul. Fatimska 53B, 31-831 Kraków tel.: 12/422-41-80, 12/422-59-47, 506-624-220 H PDLO LPSXOV#LPSXOVRÀ F\QD FRP SO
ZZZ LPSXOVRÀ F\QD FRP SO
Fot. Archiwum
Nr 7 [254] lipiec 2013 ISSN 1230-0624 Nakład: 1000 egzemplarzy Cena 19,90 zł (5% VAT) Wydawca: Biblioteka Analiz sp. z o. o. 00-048 Warszawa ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416 tel./fax (22) 827 9350
miesięcznik wydawców księgarzy bibliotekarzy hurtowników i wszystkich zainteresowanych rynkiem książki ukazuje się od maja 1992 REDAGUJĄ:
Kuba Frołow – redaktor naczelny kuba@booksenso.pl Kamila Bauman – sekretariat kamila@rynek-ksiazki.pl tel./fax (22) 827 9350 AUTORZY NUMERU:
Marytka Czarnocka, Piotr Brysacz, Kuba Frołow [kf], Piotr Kofta, Adam Kraszewski [ak], Monika Małkowska [mm], Magdalena Mikołajczuk, Aleksandra Okuljar [alo], Rich Roll, Grzegorz Sowula [gs], Jan Wosiura PROJEKT TYPOGRAFICZNY:
Artur Jóźwiak a.p.jozwiak@gmail.com KOREKTA:
zespół DRUK:
Mazowieckie Centrum Poligrafii ul. Duża 1 05-270 Marki www.c-p.com.pl
Tekstów nie zamówionych redakcja nie zwraca. Za treść reklam redakcja nie odpowiada. Numer zamknięto 20 lipca 2013 Jesteśmy na Facebooku
Nr 7 [254] lipiec 2013
Nieporozumienie? Perypetie, jakie stały się udziałem dwóch opublikowanych niedawno (a jakże od siebie odmiennych!) książek świadczą dobitnie o roli wydawcy jako pierwszego kreatora odbioru publicznego dzieła literackiego (cokolwiek byśmy pod tym pompatycznym nieco sformułowaniem rozumieli). Jedna z nich to słynny już „Kronos” – zbiór prostych, najczęściej sporządzanych codziennie, notatek autora „Trans-Atlantyku”, jako takie przeznaczonych wyłącznie na użytek własny artysty. Na wyrost promowany przez wydawcę jako największe wydarzenie literackie tego wieku. I chyba niepotrzebnie (choć poniekąd zrozumiale) okrzyknięty przez niektóre media skandalicznym/skandalizującym. Zdaniem wielu – tyle tu skandalu, ile wielkiej (a nawet jakiejkolwiek) literatury. Czyli nie za wiele. Drugi z tytułów to biografia znakomitego piłkarza Roberta Lewandowskiego zatytułowana „Lewy”, wydana z potrzeby chwili, więc napisana dosyć szybko, a wprowadzona do dystrybucji w momencie największych sportowych sukcesów zawodnika. Biada wszystkim, którzy oczekiwali od niej rozdętego do niebotycznych rozmiarów studium psychologicznego i dokonanej przez najsłynniejszych fizjologów sportu wnikliwej analizy możliwości motorycznych piłkarza Borussi Dortmund. Bo też nie taka ta książka miała być i nie tego oczekiwać miał jej odbiorca. Za takiego uznał wydawca młodocianego miłośnika futbolu, piłkę kopiącego na boiskach szkół i podwórek, jak Polska długa i szeroka. Taki przekaz starała się trzymać kampania promocyjna książki, nie ukrywająca jej popularnego charakteru. W jednym i drugim wypadku mówić możemy zatem o nieporozumieniu. Nie zawsze jednak za zgodą i wiedzą wydawcy.
Kuba Frołow redaKtor naczelny
T R E Ś C I
3
4
S P I S
20
gość „notesu” Kalkulując, nie można pisać Z Ignacym Karpowiczem rozmawia Piotr Brysacz
7
rynek Triumf marketingu?. Kuba Frołow
10
poradnik
26
Ufajcie memu oku i szkiełku! Marytka Czarnocka
14
na marginesie International czyli bez nas Grzegorz Sowula
16
copyright & copyleft Wojna Twardowska Jan Wosiura
18
fajny film wczoraj czytałem U niej w domu, u niego w głowie Monika Małkowska
20
komiks
30
Windą do piekła Monika Małkowska
26
kronika kryminalna Koniec możemy wybrać Grzegorz Sowula
28
felieton Klejone i szyte Piotr Kofta
29
półka żenady Mój kochany pamiętniczku…
32
Magdalena Mikołajczuk
30
książka numeru Wdowa bez welonu Monika Małkowska
32
nowa książka Rich Roll „Ukryta siła”
36
recenzje Nr 7 [254] lipiec 2013
G O Ś ć
Fot. Paweł Piotrowski
„ N O T E S U ”
4
Kalkulując, nie można pisać Z Ignacym Karpowiczem rozmawia Piotr Brysacz
Nr 7 [254] lipiec 2013
TRZY lATA KAZAłEś CZEKAć NA SWOJĄ NOWĄ POWIEść. TO DłUGO. NIE BAłEś SIę, żE WYPADNIESZ Z OBIEGU?
Literatura w Polsce to jeden z najgorszych pomysłów na życie. Jest po prostu nieopłacalna finansowo – mówię oczywiście o literaturze trudniejszej. Trzy lata czy pięć nie ma większego znaczenia, bo i tak pozostaje wrażenie ciągłego bycia poza. Kto w tym kraju pisze teksty mniej oczywiste, ten na dzień dobry skazuje się na trwałe wypadnięcie z obiegu. NIE KUSI CIę WIęC, żEBY ZACZĄć PISAć TE OCZYWISTE? POZYCJę WYJśCIOWĄ MASZ Z GATUNKU UGRUNTOWANYCh I ROZPOZNAWAlNYCh,
Na przykład, że ości to koniec chrześcijaństwa. Jezus był przedstawiany jako ryba, teraz zostały z tej ryby ości. W ogóle mi to nie przyszło do głowy… NIEźlE... TO JEDNA Z INTERPRETACJI? CZY W OGólE Z JAKĄś INTERPRETACJĄ I RECENZJĄ TEJ KSIĄżKI SIę ZGADZASZ?
To jest chyba powieść zbyt rozległa, bohaterowie zbyt niejednoznaczni, światopoglądy zaś dziurawe, żeby dało się ukuć jedną tezę interpretacyjną. I to dobrze. A poza tym każda chyba książka jest „mądrzejsza” od autora. Jest mądrzejsza choćby o czytelnika.
WIęC „SAlONY” WYBACZYłYBY ZAPEWNE…
Trochę kusi, ale to jest niewykonalne. Po prostu zasypiam – i nie jest to figura słowna, lecz prawda, powiedzmy, literalna – gdy muszę napisać coś, co mnie nie interesuje. A ponieważ zasypiam, to nie piszę. Inaczej mówiąc, fizycznie nie jestem w stanie pisać książek już wiele razy wcześniej napisanych, a to właśnie takie się sprzedają. AlE ChODZĄ SłUChY, żE KOlEJNA POWIEść, NAD KTóRĄ PRACUJESZ,
ChCESZ POWIEDZIEć, żE AUTOR JEST POZBAWIONY ZMYSłU INTERPRETACYJNEGO? JEST PRZECIEż PIERWSZYM CZYTElNIKIEM, WIęC O NIEGO TA KSIĄżKA JUż NA STARCIE JEST MĄDRZEJSZA…
Nie, oczywiście autor posiada i zmysł, i prawo do interpretacji, tylko że to jest, sam przyznasz, dość dziwaczne, interpretować własny tekst. Staram się tego unikać, choć nie zawsze mi się udaje. Rozsądniejsze jest interpretowanie utworów napisanych przez innych.
PAChNIE KRYMINAłEM... PYTAM O Tę KOlEJNĄ, NA KTóRĄ BęDZIESZ KAZAł CZEKAć KOlEJNE TRZY lATA, BOWIEM NA TEMAT „OśCI” POWIEDZIAłEś
UPARłEś SIę, ABY PREMIERę „OśCI” ZROBIć W BIAłYMSTOKU, W RAMACh
ChYBA W OSTATNIM CZASIE WSZYSTKO…
FESTIWAlU „PRZECZYTAć BIAłYSTOK”. KIlKA DNI PóźNIEJ ODBYWAł SIę
Tak, mówieniem o „ościach” jestem już zmęczony. A jaka będzie kolejna powieść, jeszcze nie wiem, ponieważ „toczą się” dwie historie. Pierwsza skromna i bardzo podlaska, a druga rzeczywiście z trupami, choć kryminał to nie będzie. Prawdopodobnie pierwszą skończę tę rzecz skromną i podlaską. Po „Balladynach...” i „ościach” potrzebuję czegoś małego i nieskomplikowanego. Taką po prostu historię, łatwą do ogarnięcia, co jednak niestety nie znaczy, że łatwą do napisania. ZDRADZISZ COś WIęCEJ?
Kobieta, II wojna światowa, zakazana miłość, trudny do określenia koniec, przepisywanie prawdy w mówienie o prawdzie. Oczywiście, bez martyrologii i wzmożenia historycznego. Co z tego wyjdzie, zobaczymy. Każdy tekst to jest jednak niespodzianka, a zwłaszcza to, jak zostanie odebrany przez czytelników. JAK ZOSTAłY ODEBRANE „OśCI”? CZY ZDARZYłO SIę COś, CZEGO ABSOlUTNIE SIę NIE SPODZIEWAłEś?
Książka jest dopiero od dwóch tygodni w księgarniach, więc na zebranie opinii czytelników trzeba jeszcze poczekać, ale początek jest zachęcający. No i zawsze można się czegoś dowiedzieć.
W WARSZAWIE MOCNO REKlAMOWANY BIG BOOK FESTIvAl. WYBRAłEś PROWINCJę… DlACZEGO?
Bo prowincja ma z mego punktu widzenia dużo więcej sensu niż Warszawa. Zresztą jakość dużych miast, czy raczej jakość materiału ludzkiego w dużych miastach, jest wypadkową ludzi z prowincji. To „słoiki” zasilają stolicę i inne wielkie miasta. I ważne jest, co – poza jedzeniem od rodziców – przywiozą do większego świata. Ważne jest, żeby to nie były tylko kompleksy lub chęć szybkiego dorobienia się. Ważne też jest, żeby na prowincji miały miejsce zdarzenia, hmm… powiedzmy z pierwszej ligi, a nie tylko odrzuty, których Warszawa nie chciała. Poza tym jestem z Białegostoku i mi z tym dobrze, choć ostatnio nazbyt brunatnie… NA CZYM óW SENS PROWINCJI POlEGA?
Cóż, walka z poczuciem gorszości, prowincja nie powinna się wstydzić bycia prowincją. Prowincja jest też – z mego punktu widzenia – w ludzkiej skali, miejscem wygodniejszym do życia niż wielkie metropolie. Bardzo wiele rzeczy można tu zdziałać, choćby takie modne pojęcie jak budowa kapitału społecznego. No i prowincja jest indykatorem tego, co się dzieje w kraju. Nie będzie tolerancji, otwartości, szacunku do drugiego człowieka
Nr 7 [254] lipiec 2013
G O Ś ć
Ignacy Karpowicz (ur. 1976) – pisarz, tłumacz, podróżnik (podróże po Ameryce Środkowej i Afryce Wschodniej, mieszkał w Kostaryce i Etiopii). Tłumaczy z angielskiego, hiszpańskiego i amharskiego (urzędowy język Etiopii). Nominowany do Paszportów „Polityki” (2006) za debiutancką powieść „Niehalo”. W 2007 roku ukazała się jego druga powieść „Cud” oraz zbiór impresji z podróży po Etiopii „Nowy Kwiat Cesarza (i pszczoły)”. Opublikowana w 2008 roku powieść „Gesty” została finalistką Nagrody Literackiej Nike 2009. Natomiast za wydane w 2010 roku „Balladyny i romanse” otrzymał Paszport „Polityki”. W czerwcu ukazała się jego najnowsza powieść „ości”.
„ N O T E S U ”
5
„ N O T E S U ”
w Polsce, jeśli nie będzie ich na prowincji. A, jak wiesz, na prowincji jest trudniej. Ludzie są bardziej konserwatywni, a i Kościół, na prowincji silny, jest przeciwnikiem jakiejkolwiek zmiany, która ograniczyłaby jego władzę.
lata. Najgorszy jest środek, to ogromne pomiędzy „krótko” a „długo”.
A NIE JEST TAK, żE TO Z CENTRUM NA PROWINCJę
I PISZE, BEZ ZASTANOWIENIA?
„IDZIE ZłE”? żE JEślI W CENTRUM NIKT OD NIKOGO
G O Ś ć
6
NIE WYMAGA TOlERANCJI I SZACUNKU DlA
Dokładnie tak. Albo głęboka wiedza, albo odwaga idąca w parze z pobieżnością, żeby pisać mimo niewiedzy, żeby zaryzykować. Dwie drogi, żeby uciec z tak zwanego środka.
GDY SIę JEST „POMIęDZY”, WIE SIę CIĄGlE ZA MAłO, żEBY MóC NAPISAć DOBRĄ RZECZ, A STRACIłO SIę JUż Tę ODWAGę lAIKA, KTóRY PO PROSTU SIADA
DRUGIEGO CZłOWIEKA, TO TYM BARDZIEJ NIE BęDZIE GO NA PROWINCJI, BO SKĄDżE CZERPAć WZORCE?
Ignacy Karpowicz To jest pewnie dwukierunkowy ruch albo ZARYZYKOWAłEś KIEDYś? ości i jeszcze bardziej złożony. Gdy jednak idzie Tak, ale efekt tego ryzyka wylądował w szuWydawnictwo Literackie, Kraków 2013 o szacunek, tolerancję itp., to jednak centrum fladzie i tam niech pozostanie. s. 468, ISBN 978-83-08-05118-4 jest bardziej zaawansowane. A że idą też złe sygnały, nic chyba z tym nie można zrobić W PIERWSZYCh DYSKUSJACh NA TEMAT „OśCI” NA w sytuacji morderczej walki politycznej. Polityka atakuje nas zePIERWSZY PlAN WYSUNęłY SIę OPINIE, Iż SĄ ONE ZAPROSZENIEM DO wsząd, a do tego działa okropna zasada „wróg mojego wroga jest DYSKUSJI O ZWIĄZKACh PARTNERSKICh I NOWYM MODElU RODZINY. NIE moim przyjacielem”, co widać choćby po sympatii, jaką prawicoOBAWIASZ SIę łATKI „PISARZA Z TEZĄ”, ZWOlENNIKA „TęCZOWEJ wi publicyści kierują w stronę NOP i innych neonazioli. REWOlUCJI”? ZASTRZEGAM, NIE ChODZI TU O MOJE ODCZYTANIE KSIĄżKI, IlE O TO, JAKIE MIEJSCE TWOJA POWIEść ZACZYNA ZAJMOWAć TWóJ WYBóR, ABY MIESZKAć NA PROWINCJI, GWARANTUJE CI ChOCIAżBY
W POTOCZNEJ śWIADOMOśCI…
TO, Iż JESTEś DAlEKO OD POlITYKI I TEGO CODZIENNEGO SZUMU, KTóRYM
To jest ryzyko zawsze związane z pisaniem. Można kalkulować, jak napiszę o ateistach, to mnie nie będą chcieli czytać katolicy. Jak o gejach, to się wykrzywi czytelnik o poglądach konserwatywnych i tak dalej i dalej. Tyle że takie kalkulowanie jest idiotyczne i absolutnie paraliżujące. Kalkulując, nie można pisać. Reakcja czytelników jest i tak w dużej mierze nieprzewidywalna. Gdybym nawet dostał jakąś nową łatkę, a od „Niehalo” trochę ich się nazbierało, to mi nic nie robi. Poza tym – tak, jestem za związkami partnerskimi, za przemodelowaną rodziną, za czytaniem naszej kultury przez płeć społeczną. W niedawnych protestach naszych dziarskich narodowców pojawił się napis: chcemy męszczyzn a nie cioty [pisownia oryginalna – red.]. Cóż, wolałbym być ciotą niż ONR-owską idiotą. W błędzie w poprzednim zdaniu oddaję hołd narodowej znajomości języka polskiego.
żYJE CENTRUM. BAłEś SIę ROZMIENIENIA NA DROBNE, UTKNIęCIA W JAłOWYCh SAlONOWYCh DYSKUSJACh I DlATEGO WYBRAłEś PROWINCJę?
Jak powiedziałem, prowincja jest mi bliższa i wygodniejsza, łatwiej się odłączyć, łatwiej skupić i pracować. Przy mojej konstrukcji charakterologicznej byłoby mi trudno żyć w zgiełku i pędzie wielkiego miasta. Też życie towarzyskie, w mieście bujne, tutaj jest drastycznie ograniczone, co mnie cieszy. Odpowiada mi sytuacja, w której po moje własne życie towarzyskie muszę pojechać do Warszawy. JAKIE BYłYBY „OśCI”, POWIEść NA WSKROś O lUDZIACh Z CENTRUM, GDYBYś NAPISAł JE, BęDĄC W śRODKU, W CENTRUM, A NIE NA PROWINCJI, Z KTóREJ WIDAć WSZYSTKO Z DYSTANSU?
Przypuszczam, że do pewnego stopnia „ości” pisane w centrum byłyby podobne do „ości” pisanych na prowincji. Bo najważniejsi są bohaterowie, a ci byliby jednak podobni. Natomiast pisanie „z daleka” daje większą łatwość kompozycji tekstu (cztery części w rytmie: długa-krótka-krótka-długa), wyraźniej się czuje – mam taką nadzieję – końcowy niepokój i przyspieszenie akcji, zmierzającej do słodko-gorzkiego finału. „ości” pisane w centrum byłyby w większym stopniu pojedynczym strumieniem. Ale może się mylę. A NIE WIDZI SIę WYRAźNIEJ? NIE JEST łATWIEJ O TO, BY hISTORIE WYRWANE Z REAlISTYCZNEGO KONTEKSTU CENTRUM NABRAłY CECh UNIWERSAlNYCh?
Najgorzej widać ze środka. Im więcej bodźców i informacji, tym mniejsza szansa na ich przyswojenie i przetworzenie. Z pisaniem jest chyba trochę tak jak z podróżowaniem. Nie pamiętam, kto jest autorem słów, że można pisać tylko o krajach, w których się było bardzo krótko, tydzień dajmy na to, albo bardzo długo, całe
Nr 7 [254] lipiec 2013
POWRACA PYTANIE Z lAT DZIEWIęćDZIESIĄTYCh XX WIEKU: CZY lITERATURA W DEMOKRATYCZNEJ POlSCE COś POWINNA, CZY PISARZ WZGlęDEM SPOłECZEńSTWA POWINIEN MIEć JAKĄś MISJę DO WYPEłNIENIA… BO MOżE JEST TAK, żE GDYBY WIęCEJ POWIEśCI BYłO „ZAPROSZENIEM DO DYSKUSJI”, śWIAT WYGlĄDAłBY NIECO INACZEJ… DRUGA STRONA TEGO PYTANIA JEST MOżE NIECO MNIEJ ZAGMATWANA: CZY lITERATURA MA JAKĄKOlWIEK MOC SPRAWCZĄ?
Wierzę, że nie ma jakiegoś nadrzędnego sensu, jakiejś absolutnej prawdy ani Boga. Jedynym źródłem i producentem sensu jest sam człowiek. Każdy z nas produkuje sobie sensy, które pozwalają mu żyć – rodzina, religia, kariera. Sensem życia, który wyprodukowałem dla siebie, jest literatura. Zatem wierzę w literaturę. Paradoksalnie uważam jednak, że zasięg oddziaływania literatury jest minimalny, by nie rzec – zerowy. Przy takim postawieniu sprawy pytanie o to, czy pisarz ma jakieś szczególne obowiązki lub misję do wypełnienia, jest pytaniem, które znika. Nie ma go i już… Tytuł pochodzi od redakcji
R y N E K
7
Triumf marketingu? Kuba Frołow
„Kronosa” Witolda Gombrowicza Wydawnictwo Literackie reklamowało: Legenda staje się prawdą. Największe wydarzenie literackie XXI wieku. Trzeba mieć wyjątkowy tupet, by w roku 2013 kusić się o takie prognozy tygodniku „Wprost” z 24 czerwca opublikowana została doroczna lista stu najbogatszych Polaków. Nie chodzi niestety o to, że po raz kolejny redakcja nie była uprzejma podliczyć i uwzględnić fortuny niżej podpisanego (tudzież kogokolwiek z jego rodziny lub przyjaciół). Z punktu widzenia czytelników „Notesu Wydawniczego” znaczenie może mieć natomiast fakt, że w wydaniu tym zamieszczona została ciekawa rozmowa Anny Gromnickiej z prof. Michałem Głowińskim, literaturoznawcą i znawcą twórczości Witolda Gombrowicza. Tekst zatytułowany został znamiennie „Zrobieni w Gombrowicza”.
W
Momentów można nie zauważyć Przypomnijmy, że 23 maja na rynek trafił „Kronos” – swoisty dziennik autora „Ferdydurke”, który publikujące je Wydawnictwo Literackie reklamowało (i nadal to robi na swojej stronie internetowej) sensacyjnie: Legenda staje się prawdą. Największe wydarzenie literackie XXI wieku. Trzeba mieć wyjątkowy tupet lub nadzwyczajne zdolności przewidywania przyszłości, by w roku 2013 kusić się o takie prognozy. Legendy i plotki o tym tekście krążyły od wielu lat, ale dostęp do manuskryptu miało niewielu. Teraz „Kronos”, prywatny dziennik Witolda Gombrowicza, w końcu trafia do szerszej publiczności. Co jednak Annie Gromnickiej powiedział prof. Głowiński? Przytoczmy obszerne fragmenty wywiadu. (…) czymś absolutnie nie do przyjęcia jest kampania reklamowa wokół tej książki, która wprowadzała w błąd często nieuświadomionego czytelnika. (…) Skandalem jest to, że rozdmuchano fakt ich wydania do niewiarygodnych rozmiarów. Tak naprawdę to Gombrowicz nie pisał tej książki ani jako powieści, ani jako regularnego dziennika, więc wmawianie, że to nieznane dotąd wielkie dzieło, oceniam jako zabieg reklamowy mający przyczynić się do wzrostu sprzedaży. Prawdopodobnie teraz „Kronos” kupowany jest głównie ze snobizmu i z dezorientacji tych, którzy będą się w nim doszukiwać głębi. Tak
właśnie zadziałała machina promocyjna, którą wydawnictwo rozpętało. (…) ta kampania (…) jest wysoce niestosowna i szkodzi samemu Gombrowiczowi. I dalej: (…) Jeśli czytelnik przeczyta informację, że książka obfituje w pikantne fragmenty, dotyczące sytuacji męsko-męskich – a głównie chodziło przecież o biseksualizm Gombrowicza, o którym mówiło się od lat, którego zresztą on nigdy publicznie nie potwierdził – i męsko-damskich, to kupi książkę na pewno. Tymczasem ta reklama – która była obecna głównie w mediach, w tym przez opiniotwórcze tygodniki i dzienniki [pisownia oryginalna – red.] – wprowadza czytelnika w błąd. Tak zwanych momentów w „Kronosie” można nawet nie zauważyć, bo jest ich tak niewiele i są tak lakoniczne i nudno opisane, że podejrzewam, że ci, którzy kupili książkę dla tych sensacji, srodze się zawiedli. I wreszcie – być może najważniejsze zdanie, konstatacja – w całym materiale: Recepcja tej książki jest triumfem marketingu.
Ciekawostka i statystyka 16 maja w „Kawie czy herbacie” wystąpiła Klementyna Suchanow, jedna z opracowujących zapiski pisarza. Na „podchwytliwe” pytanie prezenterki, czy „Kronos” faktycznie jest tak sensacyjny, mówiła: (…) w pewien sposób, obyczajowo, aczkolwiek czasy, w jakich „Kronos” został wydany, bardzo się zmieniły. Tematy homoseksualizmu, czy, jak w przypadku Gombrowicza, biseksualizmu, przestały tak szokować. Zaś nieznane fakty z jego biografii nazwała jedynie ciekawostką. Na pytanie, o język tekstu, uznała, że nie jest to dzieło literackie; nie jest to Gombrowicz, jakiego znamy. „Kronosa” nazwała zaś raportem z życia pisarza, a nawet statystyką. Podobnie recenzowała ów raport Monika Małkowska na łamach czerwcowego „Notesu”, uznając go mimo wszystkich zastrzeżeń za książkę numeru. Pisała wtedy: Kto spragniony zjadliwych komentarzy o rodakach i nie tylko, plotek o znajomych, a zwłaszcza wynurzeń Gombra o sekretnych miłostkach – będzie rozczarowany. Komu pulsuje skroń na myśl o intelektualnych rozkoszach, jakich do-
Nr 7 [254] lipiec 2013
R y N E K
8
starczy ta lektura – zawiedziony będzie podwójnie. Bo, po pierwsze – Twarz pisarza bez maski „Kronos” nie jest literaturą piękną, ani nawet brzydką, lecz przed-literaturą. Po drugie – choć niby wszystko kawa na ławę, sensacji za Cytowana już Klementyna Suchanow w artykule opublikowanym grosz. Raczej zażenowanie, że geniusz objawia się od strony kiszki stolna stronie tygodnika „Polityka” idzie trochę dalej, przyznając, że cowej. zawiedzeni mogą się poczuć ci, którzy czekają na glosy do „Kosmosu” czy „Dziennika”. Niedużo znajdą w „Kronosie” pożywienia. CzaW świetle tego, co mówiła redaktorka książki, jedna z jej recensem pojawiają się lakoniczne notatki, że skończył drugi akt „Operetzentek, a także prof. Michał Głowiński, za co najmniej sensacyjną ki” albo że właśnie pracuje nad sceną w Rudzie („Pornografia”). Jednależałoby uznać co najwyżej kampanię PR krakowskiego wydawnym słowem fakty, rzeka faktów w rodzaju: Środa, nie poszedłem cy. Czy jednak dopuścił się on aż takiego oszustwa wobec czyteldo Banku. Kolacja ze studentką. Potem Carlota parque Retiro. ników, jak to wygląda na pierwszy rzut oka po lekturze wywiadu Także w „Polityce”, jeszcze przed premierą książki, wyjaśniała z Głowińskim? Zajrzyjmy ponownie na stronę internetową WL i zaJustyna Sobolewska: W „Kronosie” (…) nie znajdziemy gry i autołóżmy, że jej zawartość, a przynajmniej opis „Kronosa”, nie zmienikreacji. To są zapiski prowadzone tylko dla siebie, w tym samym czały się w ciągu ostatnich tygodni, a już na pewno nie pod wpływem sie co „Dziennik” – od 1953 roku. Zapiski fragmentaryczne, skrótowe, opinii profesora. Pod buńczucznymi zapowiedziami, które przyczęsto w formie wyliczeń, nieukształtowane literacko, surowe. Gomwołane zostały już wcześniej, znalazły się sformułowania noszące browicz nie walczył w nich z Polską, tylko pisał o sobie, o życiu coznamiona PR-owej asekuracji, czy może po prostu… wydawniczej dziennym. O tym, czego nie ujawniał, co nie przyzwoitości. Mowa tam m.in. o prywatpasowało do jego obrazu, jaki tworzył nym dzienniku – czyli nie przeznaczonym w „Dzienniku”. I wyraża nadzieję: Zresztą do publikacji; chronologicznej serii zdarzeń bardziej pociągająca od wizji skandalu jest oraz kalendarium, będącymi przecież inna możliwość: oto być może zobaczymy czymś innym aniżeli literatura. W notce twarz pisarza bez maski. wydawniczej pojawia się także warte cytatu zdanie: Dodatkową trudnością było utrzyTakże „Rzeczpospolita” nie wydaje się manie prac nad taką szczególną książką specjalnie działaniami promocyjnymi edyw dyskrecji. Spadkobierczyni, a wydawca dotora„wkręcona”. W tekście Mariusza Cieśliskonale to rozumiał, pragnęła uniknąć przyka pada taka chociażby konstatacja: Ta jęcia i lektury tekstu Gombrowicza na poziojego księgowość jest, w niezamierzony chymie skandalu (wyróżnienie własne). ba sposób, komiczna. Ale przynajmniej wyW podobnym tonie wypowiadał się na wołuje jakąś reakcję, czego o reszcie tekstu konferencji prasowej prof. Jerzy Jarzębski, nie można powiedzieć. Suche równoważniprzewodniczący zespołu redaktorów ki zdań. Czasem wręcz pojedyncze słowa oddzienników. „Kronos” nie jest dziełem literacnotowujące fakty z życia. Zero stylu. Żadkim sensu stricto. On jest dziełem, którego nych głębszych refleksji. I znów żadnego sytuacja jest literacka. (…) jakby Gombroskandalu nikt się nie dopatruje. wicz pisał do siebie samego i sam był pierwNiewątpliwe smaczki faktograficzne szym i najważniejszym odbiorcą tego tekstu. związane z „Kronosem” wylicza Monika Witold Gombrowicz Wtórowała mu obecna tam Rita GombroBrzywczy w „Przekroju”, nie dziwiąc się zaKronos wicz, mówiąca o tym, że celem tworzopewne, że edytor postanowił wykorzystać Przypisy: Rita Gombrowicz, Jerzy Jastrzębski, Klementyna Suchanow nych zapisków było wspomożenie własnej je w kampanii promocyjnej: To dopiero Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013 pamięci pisarza, zwłaszcza że był on jedyną maj, a Wydawnictwo Literackie już podsus. 460, il., ISBN 978-83-08-05106-1 osobą, która miała klucz do tych notatek. mowuje rok, twierdząc, że wydaje właśnie
Nr 7 [254] lipiec 2013
R y N E K
9
najgłośniejszą tegoroczną książkę. I kto wie, być może ma rację. To „Kronos”, czyli intymne zapiski Witolda Gombrowicza, o których on sam wspominał na wstępie „Dziennika”: Pozostało mi jeszcze coś w zapasie, ale tej reszty – bardziej prywatnej – wolę nie zamieszczać. Nie chcę narażać się na kłopoty. Może kiedyś... Później. A jednocześnie, jak wspomina Rita Gombrowicz, teczka z rękopisem „Kronosa” była przez pisarza traktowana jak najcenniejsza rzecz w ich mieszkaniu, którą w razie pożaru kazał ratować wraz z umowami autorskimi w pierwszej kolejności. Ten tajemniczy pamiętnik po śmierci pisarza spędził 43 lata przechowywany w sejfach bankowych. W końcu wdowa po pisarzu zdecydowała, że może zostać opublikowany. Nic więc dziwnego, że wydarzenie otoczone jest aurą literackiej sensacji.... Faktycznie – nic dziwnego.
Atmosfera lęku i podniecenia Wyrażony wprost wątek podsycanego przez Wydawnictwo Literackie skandalu znajdziemy dopiero w recenzji Tadeusza Sobolewskiego w „Gazecie Wyborczej”. Atmosfera lęku i zarazem podniecenia, podgrzewana przez wydawcę, sprawiła, że zaczynaliśmy myśleć z niepokojem, co w nim [„Kronosie”] odnajdziemy. Można się było spodziewać ekshibicjonistycznego samoobnażenia, materiału dla podglądaczy, czegoś, co zmieni oblicze pisarza „w sposób szokujący”. Dziś wszystko musi być „szokiem”. Ale – przyznajmy – trudno tu mówić o linczu na krakowskim edytorze. Periodykiem, który w największym stopniu wydaje się zrobiony w Gombrowicza, wydaje się na tym tle „Newsweek”. Maciej Nowicki w wydaniu z 23 maja w leadzie ekscytuje się: To będzie największy literacki skandal roku, może nawet dekady. Ujawniony po ponad 40 latach prywatny dziennik Witolda Gombrowicza to książka pełna erotycznych detali, a zarazem kronika rozpadu ciała. Choć nieco dalej w tym samym tekście jego autor asekuracyjnie zadaje pytanie: Ale może to wszystko nikogo już nie zszokuje. Nawet nie dlatego, że Gombrowicz był artystą, a jak się mówi, artyście – po-
dobno – wolno więcej. Raczej dlatego, że w porównaniu z bohaterami naszych czasów: Dominique’em Strauss-Kahnem czy Silviem Berlusconim, jego przygody były wręcz skromne. Zwłaszcza że „Kronos” bywa tekstem bardzo uciążliwym w czytaniu. Gombrowicz pisał go w końcu dla samego siebie. Wystarczyło mu nieraz jedno słowo. On rozumiał. My nie, jesteśmy więc skazani na przypisy, a czasem nawet one nie pomagają.
Dwa słowa za dużo Kluczem do rozwiązania naszej „zagadki” jest więc może bezsporny fakt, iż serwis Newsweek.pl jako pierwszy otrzymał od wydawcy książki prawo publikacji jej fragmentów. Tylko w „Newsweeku”: tajny dziennik Witolda Gombrowicza. Intymne notatki o seksie z kobietami i mężczyznami, biedzie i starości, w tonie pod publiczkę reklamowała redakcja materiał, na tej samej stronie twierdząc także, że jest to ogromne wydarzenie nie tylko dla wielbicieli literatury. A na okładce czasopisma umieszczony tuż nad winietą równie prostacko sformułowany slogan zachęcał: Brutalnie o seksie, nędzy i chorobie. I może w tym tkwi przyczyna, dla której redakcja konkurencyjnego „Wprost” może czuć satysfakcję, kiedy przepytywany przez dziennikarkę literaturoznawca, utyskuje, że reklama – która była obecna głównie w mediach, w tym przez opiniotwórcze tygodniki i dzienniki – wprowadza czytelnika w błąd. W kampanii promocyjnej książki na pewno o dwa słowa za dużo wypowiedział wydawca. Trudno jednak zgodzić się z prof. Głowińskim, że fakt wydania „Kronosa” rozdmuchał on do niewiarygodnych rozmiarów. Prędzej zgodziłbym się z hipotezą, że – świadomie albo nie – znakomicie wykorzystał fakt zażartej walki konkurencyjnej dwóch tygodników, dodatkowo uzyskując teksty na temat swej książki we wszystkich pozostałych. Takiej promocji można jedynie pozazdrościć. Kuba Frołow
Nr 7 [254] lipiec 2013
P O R A D N I K
10
Ufajcie memu oku i szkiełku! Marytka Czarnocka
Nie mogę powiedzieć, że od urodzenia zajmuję się fotografią, ponieważ dopiero w wieku lat pięciu wykonałam swoje pierwsze świadome zdjęcie. Jednak spoglądanie na świat okiem fotoreportera zostało zakodowane w mych genach, a rozwijane i podsycane przez bliskich przez całe życie.
J
uż w szkole podstawowej rejestrowałam wszelkie imprezy klasowe i pozaszkolne. W tym też czasie poznawałam profesjonalne tajniki fotografii czarno-białej. Jednak najbardziej wszechstronną szkołę moje oko przeszło w trakcie pracy w telewizji, gdzie zajmowałam się szeroko rozumianą obróbką obrazu – byłam operatorem kamery, montażystą materiałów filmowych i realizatorem wizji, ale również oświetleniowcem w studio. W tym też czasie uczestniczyłam w ogromnej liczbie wydarzeń z udziałem fotoreporterów. Od spotkań autorskich z czytelnikami, imprez promocyjnych, wystaw malarskich, przedsięwzięć sportowych, po… wizytę Królowej Elżbiety II. Stąd wymagające niekiedy oko oraz przekonanie, że przedstawione poniżej wskazówki okażą się konstruktywne, a podane obrazowo pomogą organizatorom rozmaitych imprez w stworzeniu atrakcyjnej dokumentacji fotograficznej. Ważne jest bowiem, by posiadali oni dobrej jakości fotografie – głównie w celu udostępniania ich mediom. Te bowiem częściej i chętniej będą wspominać o podobnych działaniach. A wiadomo, że czytelnik przyjmuje obecnie więcej informacji obrazkowych niż opisanych. Więc pomóżmy mu dotrzeć do nas. Jakiś czas temu byłam na spotkaniu promującym autora i jego dzieło, a co za tym idzie – i wydawnictwo. Spotkanie było interesujące. Autor elokwentny mimo skonfundowania popularnością. Wydawca mile zaskoczony frekwencją. Wszak to lipcowy piątkowy wieczór, kiedy większość ucieka za miasto. A jednak nie wszyscy! Zostali jeszcze czytelnicy zainteresowani literaturą, którzy dołożyli starań, by opuścić swoje domostwa, przezwyciężyć tygodniowe zmęczenie i poświęcić czas na poznanie autora – może ulubionego, może jeszcze nieznanego, może nawet nielubianego, by zadać mu kłopotliwe pytania. W każdym razie przybyli. W czasie spotkania skupiłam uwagę nie tyle na autorze, za co przepraszam, ile na wijącym się w bólach twórczych fotoreporterze. Postaram się wyjaśnić, dlaczego tak to odbierałam.
Nr 7 [254] lipiec 2013
Fotografia to fascynująca dziedzina. A wykonywanie zdjęć jest wspaniałym zajęciem… Hm, pod pewnymi warunkami… Warunkami, jakie powinni spełnić organizatorzy spotkania – takiego, jak opisywane. Wyobraźmy sobie okoliczności, w jakich wspomniany fotoreporter miał uwiecznić mijające chwile. Miejsce prestiżowe w dużym mieście, dla niektórych wręcz kultowe, mieszczące się w przedwojennej kamienicy. Więc pomieszczenia niezbyt wielkie. Optycznie wydają się jednak jeszcze mniejsze przez zastosowanie ciemnych kotar i podobnych im drewnianych stropów. Wysokie sale i oszczędne oświetlenie wprowadzają kameralną atmosferę, jaką daje lektura książek, przerywana ewentualnie stonowaną dyskusją. Zostaje zatem stworzony odpowiedni nastrój. Dla fotoreportera nie są to jednak wymarzone warunki ekspozycji. Ciasno poustawiano krzesła, żeby więcej chętnych spędziło ten czas. Ale on z nich nie korzysta, za to musi bezszelestnie się między nimi przeciskać. Dodatkową przeszkodą bywa ustawienie stołu (tzw. prezydialnego) na tle okna, co sprawia trudność przystosowania ludzkiego oka, by dojrzeć autora, a tym bardziej ustawienia właściwych parametrów obiektywu. Ów stół prezydialny niestety nie został przykryty płótnem, które ukryłoby niefortunnie trzymane dolne kończyny rozmówców lub choćby ich mimowolne drgania. (J. Radziwiłowicz). Fotoreporter nie powinien takich szczegółów uwieczniać, ale jak ma to zrobić? Dodam, że obok stołu znajdują się pianino oraz ogromny ekran multimedialny, które być może podnoszą rangę miejsca, ale jednocześnie sprawiają, iż czujemy się w nim jak w magazynie rzeczy niepotrzebnych. Na szczęście gospodarz gorąco nas przyjmuje i szczerze cieszy się przybyciem każdego gościa! Ale wymienione elementy zaśmiecają obraz, czy to w planach ogólnych, zbliżeniach czy portretach. I to jest właśnie argument, by przy wyborze miejsca zwrócić uwagę na tło i wystrój pomieszczenia w szczegółach (R. Kapuściński). Weźmy pod uwagę inne tła, np. często spotykane czarne (lub ciemne) suk-
J. Radziwiłowicz
R. Kapuściński
Nr 7 [254] lipiec 2013
P O R A D N I K
11
P O R A D N I K
12 prof. Z. Bauman
no, które powoduje, że portret wydaje się płaski, brakuje mu przestrzeni. Zwróćmy uwagę, by tło nie zostało podzielone liniami prostymi, które na zdjęciach mogą „rozcinać” postacie lub ich części. (prof. Z. Bauman, T. Mazowiecki, M.V. Llosa). Może się zdarzyć, że gość jest ubrany na ciemno, w efekcie czego zlewa się z podobnym tłem. W takich przypadkach powinny być użyte dodatkowe reflektorki kreślące kontury postaci (A. Os). Tu należałoby zatrudnić oświetleniowca. Ale któż o tym myśli? Jedynie w studiach telewizyjnych i na estradach mogą oni znaleźć zatrudnienie. Wracając jednak do stołu prezydialnego i osób za nim siedzących, należy zwrócić im uwagę, by panowali nad gestami i minami w czasie oficjalnej części spotkania. By zbyt długo nie mieli zamkniętych oczu, wyglądając jakby spali, co nie zawsze jest prawdą… (M. Zając). Myśląc o tle musimy również przewidzieć ustawienie materiałów reklamowych, którymi chcielibyśmy „ufetować” czytelników, zaspokajając patronów medialnych, czy coraz częściej sponsorów. A to sugeruje, by myśleć nie tylko o tle sceny, ale o wielkości całej sali. Scenę warto tak uformować, by na zdjęciach utrwaliły się choćby fragmenty graficznych znaków firm wspierających nasz sukces. Warto także przewidzieć miejsce na rozmowy kuluarowe oraz ewentualny poczęstunek. Takie jednak, by zaproponowane słone paluszki i czerwone wino nie walczyły o miejsce z promowanymi tomami. Ich promocja musi się łączyć z promocją kultury obcowania z książkami w ogóle, a z naszymi w szcze-
Nr 7 [254] lipiec 2013
T. Mazowiecki
gólności. Każdy z wydawców pragnie, by te jego były czytane, żaden jednak nie życzy sobie, by ich strony pamiętały towarzyszące promocji przekąski. Pamiętajmy jednak, że to najlepszy moment dla fotoreportera. On właśnie zauważy niespotykane w innych chwilach miny i gesty. Czasami bardzo śmieszne. Niekiedy po prostu upamiętniające chwilę. (M. Zając oraz P. Dobrołęcki). Czasami spotkania promujące książki odbywają się w restauracjach, chętnych do wypromowania przy takiej okazji siebie, kultury kulinarnej czy smakołyku. I wprawdzie ta metoda prowadzi przez żołądek do serca fotoreportera, ale ile on się napracuje, tylko on wie. W tych przypadkach sale również nie grzeszą wielkością, a i oświetlenie bywa jeszcze bardziej kameralne, co wymaga wyjątkowego doświadczenia od fotoreportera. (P. Dobrołęcki i B. Kramar). W maju przeżyliśmy pierwszą edycję Warszawskich Targów Książki na Stadionie Narodowym. Niepokoje związane z nową niewypróbowaną powierzchnią targały branżą. Stadion dla jednych wydawał się zbyt duży, dla innych zbyt oddalony od centrum. Pesymiści znajdowali jeszcze inne wady. A jednak miejsce spełniło oczekiwania pod wieloma aspektami. Z punktu widzenia powierzchni targowej pozwoliło na skumulowanie ogromnej liczby zwiedzających bez ich nadmiernego obijania, szturchania i przeciskania w przestrzeniach, zapewniających tym razem przestronne ustawienie stoisk. Na tych autorzy znajdowali miejsce na rozmowy z czytelnikami-łowcami autografów. A spoglądając z punktu widzenia naszego fotoreportera,
P O R A D N I K
13 M.v. llosa
A. Os
M. Zając
P. Dobrołęcki i B. Kramar
ten egzamin również został zdany. Sale konferencyjne okazały się odpowiednio duże, przygotowane do podziału na mniejsze. Od strony zewnętrznej oszklone, z możliwością przesłonienia przezroczystymi, przyciemnionymi roletami, co daje szansę na wykorzystanie projekcji multimedialnych przy jednoczesnej pracy kamer. Ściany w jasnych kolorach drewna pozwoliły na pracę nie wymuszającą wielkich nakładów sprzętowych. Myślę, że Stadion Narodowy kryje w sobie jeszcze wiele możliwości niewykorzystanych w tej, a które poznamy w czasie następnych edycji. I cytując „Skrzypka na dachu”, z drugiej strony patrząc, wydawcy i inni organizatorzy tzw. eventów coraz częściej – pozornie ograniczając koszty – inwestują w zakup zaawansowa-
nego sprzętu fotograficznego uzbrajając w ten sposób pracownika działu promocji, który często nie posiada ani obycia, ani podstawowej wiedzy o posługiwaniu się nim. Na nic taki wysiłek zda się. Aparat często wykorzystywany jest prywatnie, podczas imprez rodzinnych, a służbowo nie spełnia swej roli, bo drogi sprzęt nie równoważy się z dobrym fotoreporterem. Oto jego najważniejsze – podane we właściwej kolejności – wyznaczniki. Profesjonalny fotoreporter to cierpliwe i spostrzegawcze oko, doświadczenie w wychwytywaniu istotnych chwil, gestów, min oraz wiedza z zakresu działania i obsługi wykorzystywanego sprzętu. Reszta w Waszych rękach. tekst i zdjęcia Marytka czarnocka
Nr 7 [254] lipiec 2013
N A
M A R G I N E S I E
14
International
czyli bez nas Grzegorz Sowula
Ale na własne życzenie – w maju międzynarodowy kwartalnik kulturalny „Lettre International” świętował ćwierćwiecze. Miał nawet swoją polską edycję, jedną z wielu, jakie ukazywały się równocześnie w Europie. Czy znaleźli Państwo jakąś wzmiankę o tym jubileuszu w naszych mediach? Przepraszam, nie było pytania. ettre International” to pismo zasłużone – nie dla swej zawartości (choć piszą w nim naprawdę znamienici autorzy, zaś okładki i ilustracje tworzą najbardziej znani graficy – jubileuszowy setny numer zaprojektował Max Grüter), ale właśnie dla idei internacjonalności. Gadulińscy wszystkich krajów, łączcie się!, mógłby brzmieć nagłówek. Ponieważ założycielem „Lettre” był czeski dysydent Antonín Liehm, nic dziwnego, iż nie sięgnął po to najsłynniejsze proletariackie hasło. Doświadczył zresztą na własnej skórze efektów proletariackiej współpracy – dziennikarz i krytyk, szefował w Pradze tygodnikowi „Literární noviny”, który władze bez ociągania zamknęły, gdy tylko w czerwcu 1968 roku do Czechosłowacji przybyły z bratnią pomocą wojska demoludów. Liehm nie miał złudzeń – uciekł do Francji, skąd po roku przeniósł się do USA. Wrócił jednak do Europy w 1982, znów do Paryża, gdzie spróbował znaleźć wsparcie dla pisma prezentującego melanż autorów i tekstów z różnych krajów. Udało się, choć nie bez trudności. Na Zachodzie łatwiej o pochwały niż o pieniądze, mówił z przekąsem – pierwszy numer „Lettre International” trafił do kiosków w czerwcu 1984. Spodobał się, przybyło naśladowców: Włosi, Hiszpanie, w 1988 roku Niemcy. Gdy upadł komunizm, przyłączyły się demoludy: Jugosławia jako pierwsza, potem Czechy, Węgry, Polska (krótko, trzy numery w latach 1993-94 redagował Jacek Kurczewski wspierany przez Ewę B. Michalską i Stanisława Cichowicza), Rumunia, Bułgaria, nawet Rosja. Entuzjazm szybko minął, dziś na rynku pozostały nieliczne edycje: rumuńska, włoska, węgierska, hiszpańska, sporadycznie duńska. Rosyjska – tylko w sieci. Francuskiej nie ma już od dawna, angielskiej nie było nigdy. Wspomniane ćwierćwiecze to 25 lat edycji niemieckiej. Jej założycielem i szefem jest nieprzerwanie Frank Berberich, współzałożyciel niepokornego berlińskiego dziennika „taz” (tego od kartoflanego prezydenta). Pierwszy numer miał 100 tys.
„L
Nr 7 [254] lipiec 2013
egz. nakładu, obecne nie przekraczają 20 tys. Nie jest to przedsięwzięcie dochodowe, raczej liczy się image: pismo niezwiązane z żadną partią, organizacją, linią polityczną, kierunkiem, doktryną. Większość tekstów pisana jest na zamówienie, pozostałe pochodzą z innych źródeł, w tym innych edycji pisma (każda jest edytorsko niezależna, wszystkie łączy opracowanie graficzne: nietypowy format – blisko 30x40 cm, łatwo rozpoznawalna winieta, niebanalne ilustracje). A o czym są teksty? Różne różniste: od literatury, kultury i sztuki, przez religię, antropologię i filozofię, po historię, ekonomię, politykę, nauki ścisłe. Ale jest i miejsce dla erotyki, teorii kulinariów, urbanistyki, sztuki życia, cyberkultury… Teksty krótkie i długie, o mniejszym i większym wydźwięku. Tu np. pojawił się po raz pierwszy tekst Susan Sontag, przedstawiający jej wizytę w Sarajewie w 1995 roku – miał on wpływ on na sposób postrzegania tego konfliktu. U nas pismem z równie wysokiej półki są „Zeszyty Literackie”, ich zasięg jest jednak mniejszy, a i tematyka węższa, skupiona zgodnie z tytułem na literaturze. „Zeszyty”, ambitny konkurent „Lettre”, są jednak pismem zdecydowanie do czytania. Czarnobiałe fotografie, jakie znaleźć można przy niektórych tekstach, są ich uzupełnieniem, wizualnym przypisem. Niemiecki kwartalnik (także pozostałe edycje, choć ta wodzi prym) ma oryginalny layout i typografię (przemilczmy ten aspekt, gdy mówimy o „Zeszytach”), zaś lista ilustratorów przypomina rozdział z historii sztuki współczesnej: Annie Leibovitz, Ilja Kabakov, Gerhard Richter, Sophie Calle, Georg Baselitz, Rebecca Horn, Annemarie Trockel, Lawrence Weiner, Jörg Immendorff, Christian Boltanski, Marina Abramović… Sprawia to, że egzemplarze „Lettre International”, czasopisma kulturalnego, dobrze prezentują się na stoliku do kawy – choć nie mieli tego w zamyśle Liehm ani Berberich, gdy zakładali periodyk. Na naszych stolikach jest zawsze miejsce na lajfstylowe magazyny. I to wystarczy, po co dodawać jeszcze jakąś kulturę. ■
N A
M A R G I N E S I E
15
Nr 7 [254] lipiec 2013
Fot. Archiwum
C O P y L E F T
16
Nr 7 [254] lipiec 2013
Jan Wosiura
Wojna Twardowska
C O P y R I G H T
&
Jan Wosiura
Niewiele potrzeba w dzisiejszym świecie, aby stracić lub nadszarpnąć swoją reputację. Okazuje się, że autorom najlepiej mogą w tym pomóc nadgorliwi lub (nieco) chciwi następcy prawni. Bywa, że nabywcy praw autorskich wykorzystują je w celach zakrawających na wyzysk. Mało kto by się jednak spodziewał, że twórczość znanego poety ma szansę zniknąć z polskiej przestrzeni publicznej za sprawą jego spadkobierczyni.
C O P y R I G H T
&
C O P y L E F T
17
istoria dotyczy powszechnie znanego i cenionego poety i moralisty – ks. Jana Twardowskiego. Wszelkie swoje prawa autorskie pozostawił on w spadku (przypomnijmy – prawa te wygasają dopiero siedemdziesiąt lat po śmierci twórcy) swojej edytorce, Aleksandrze Iwanowskiej, która wydaje się traktować swoje nowe prawa bardzo poważnie i restrykcyjnie. Serwis Katowice-Nasze Miasto opowiada historię o zespole Ichtis złożonym z dzieci z ubogich, śląskich rodzin, które śpiewają piosenki skomponowane do tekstów ks. Jana. Całość odbywa się całkowicie non profit i wygląda raczej niegroźnie. Zdaje się jednak, że zespół będzie musiał zmienić swój repertuar. Pani Iwanowska zażądała bowiem wypłaty wynagrodzeń autorskich za wykorzystywanie twórczości poety. Nic nie pomogły zapewnienia, że autor wyraził zgodę na wykorzystanie twórczości, pisząc wyrażam zgodę i modlę się w intencji. Pani Iwanowska, uzbrojona w kancelarię prawną, zakazuje bezpłatnego korzystania z dzieł księdza. Mówi się, że liczba wezwań do zapłaty wynagrodzenia za korzystanie z wierszy ks. Twardowskiego rośnie wykładniczo. Nie wolno już używać cytatów z jego wierszy na okładkach i przed rozdziałami ani używać jego podpisu do sygnowania twórczości księdza. Pomijając kwestie moralne, nasuwa się pytanie – czy i w jakim zakresie działania Pani Iwanowskiej są dopuszczalne. Aby korzystać z twórczości inaczej niż na użytek własny (czyli kopiować, nada-
H
wać, wystawiać itp.), potrzebna jest zgoda autora. Obowiązek ten jest, co do zasady, bezwzględny. Jedyne wyjątki od tej reguły to tzw. dozwolony użytek publiczny (art. 24-35 pr.aut.). Obejmuje on przypadki, kiedy uzyskiwanie zgody czy też płacenie (tutaj nie zawsze) byłoby zwyczajnie niecelowe. Nie jest więc tak, że z twórczości ks. Twardowskiego nie można korzystać wcale. Zgodnie z art. 29 ust. 1 pr.aut. (prawo cytatu) wolno przytaczać urywki już rozpowszechnionych utworów lub drobne utwory w całości w granicach uzasadnionych wyjaśnianiem, nauczaniem, analizą krytyczną czy też prawami gatunku twórczości. Ponadto cytować możemy jedynie w zakresie własnej twórczości, tj. wykorzystywać fragment cudzego dzieła we własnym utworze. Ten przepis umożliwia w zasadzie nieskrępowane używanie cytatów z poezji ks. Jana. Zdaniem prof. Elżbiety Traple wspomniane prawa gatunku twórczości uzasadniają nawet umieszczanie fragmentów dzieł poety na okładkach książek, czy jako motto rozdziałów. Z kolei art. 29 ust. 2 i art. 29 ust. 21 pozwalają umieszczać fragmenty prozy w antologiach i wypisach, czyli np. księgach złotych myśli czy podręcznikach. Sytuacja zespołu Ichtis jest jednak inna. Dzieci nie śpiewają drobnych fragmentów, lecz całe wiersze. Została do nich również napisana melodia – utwory zostały przetworzone. Co prawda art. 31 pr.aut zezwala na wykonywanie publicznie utworów w czasie ceremonii
religijnych czy też szkolnych. Nie ma jednak wskazówek, co za takie wydarzenie można uznać. Jeśli więc zespół śpiewa piosenki poza placówką religijną czy też terenem szkoły, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że taka działalność nie mieści się w granicach art. 31 pr.aut. Do działalności Ichtis potrzebne jest więc zezwolenie od właściciela majątkowych praw autorskich. Co uważniejszy czytelnik zauważy teraz, że przecież takowego zezwolenia ks. Twardowski udzielił. Owszem, ale w sposób niewłaściwy. W tym miejscu prawo znów zaczyna wygrywać ze zdrowym rozsądkiem. Zezwolenie na korzystanie z utworu to licencja, która wymaga specyfikacji tzw. pól eksploatacji (sposoby wykorzystania utworu). W przeciwnym wypadku jest ona nieważna. Właściwe zezwolenie powinno więc zawierać oznaczenie dnia, osób, pól eksploatacji i wyliczenie utworów na które udzielana jest licencja. Ks. Twardowski wymogów tych nie dopełnił, wiec w sensie formalnym nigdy zgody nie wydał. Co prawda część specjalistów przyjmuje, że jeśli wolą autora było wydanie zezwolenia, to ze względu na art. 65 KC zgoda jest ważna, gdyż jej wyrażenie powinno być tłumaczone zgodnie z jego celem, a nie formą. Wykładnia ta jest jednak krytykowana i z prawnego punku widzenia zbyt daleko idąca. Mimo więc dobrych chęci i szlachetnych intencji ks. Jana, zespół Ichtis będzie skazany na płacenie tantiem jeszcze przez wiele, wiele lat. ■
Nr 7 [254] lipiec 2013
fot. Ryszard Waniek
Monika Małkowska
F A J N y
F I L M
W C Z O R A J
C Z y T A ł E M
18
U niej w domu, u niego w głowie Monika Małkowska
Najnowszy obraz Françoisa Ozona „U niej w domu”, ekranowa adaptacja sztuki „El chico de la ultima fila” Juana Mayorgi, to bez wątpienia najlepsze dzieło w dorobku reżysera „Basenu” i „8 kobiet”. Podobnie jak sceniczny pierwowzór, film stał się hołdem oddanym literaturze. Przywołuje klasykę (od Homera po Dostojewskiego i Kafkę) i dowodzi, że nie straciła magii ani znaczenia. Pokazując to, co dzieje się „U niej w domu”, Ozon oddaje honory giętkiej i nieposkromionej wyobraźni, lecz także składa ukłon w stronę solidnego, tradycyjnego pisarskiego warsztatu. Zapewniam – lepiej uważnie obejrzeć ten film niż uczęszczać na kursy kreatywnego pisania. O ile ma się pisarskie ciągoty, tak jak główny bohater obrazu. Nr 7 [254] lipiec 2013
Scenariusz i reżyseria: François Ozon Produkcja: Francja 2012
Nr 7 [254] lipiec 2013
W C Z O R A J
W
F I L M
…
F A J N y
wszystko może się zacząć: romans, dramat, historia kryminalna. tedy wchodzi ona, najbardziej na świecie W ten opisywany weekend Claude zadeklarował pomoc znudzona kobieta. Gdy mnie mija, czuję zaz matematyki koledze z klasy. Rapha nie jest zbyt bystry, ale pach charakterystyczny dla kobiety z klasy ma… kochających rodziców i normalny dom. Czyli akurat to, średniej…Kim jest autor tej niecodzienczego Claude, opuszczony w dzieciństwie przez matkę, nigdy nej charakterystyki? Werterem, Julianem Sorel, Lafcadiem? Nie, nie zakosztował. Wyrusza więc w poszukiwaniu utraconych to współczesny szesnastolatek, wychowanek liceum im. Guuczuć do domu kolegi. stave’a Flauberta w Paryżu. Tamże lekcje języka francuskiego prowadzi proChoć rodzina Raphy – typowi fesor Germain, niespełniony literat. Belprzedstawiciele klasy średniej – Głównego bohatera motywuje zimna fer popada w coraz większą frustrację mieszka w najbliższym sąsiedztwie, z racji postępującej tępoty podopiecz- dociekliwość. Każde kolejne spotkanie Claude’owi ich dom wydaje się egzonych. Zadał oto domowe wypracowa- z normalną rodziną z klasy średniej tyczną krainą. Brzydko tu, dość ciasno nie, które nawet umysłowemu inwali- relacjonuje w wypracowaniach. i bez luksusów, lecz chłopaka wszystdzie nie powinno nastręczać trudności: ko interesuje. Staje się badaczem, Już ponadobowiązkowych, „Jak spędziłem weekend?”. Okazuje się podglądaczem, nawet trochę szpiepisanych specjalnie dla profesora ponad możliwości licealistów. giem. Wciąga Raphę i jego rodzinę Z morza kaleko formułowanych baw intrygę, o której tamci nie mają ponałów nauczyciel niespodziewanie wyjęcia. Udziela matematycznych koreławia perłę – tekst Claude’a, niepozorpetycji, żeby przeanalizować, przenego blondynka z ostatniej ławki. Chłopak ma talent, widać od świetlić fenomen typowej rodziny z niższej klasy średniej. Bywa pierwszego zdania. Ma też dar obserwacji, bogate słownictwo, coraz częściej w domu Raphy, co ten odbiera jako przyjaźń. Tymdo tego nie robi błędów ortograficznych! Jego błyskotliwe wyczasem Claude’a motywuje zimna dociekliwość. Każde kolejne pracowanie kończy obietnica, że c.d.n. Claude zdaje się doskospotkanie z normalną rodziną z klasy średniej relacjonuje w wynale wiedzieć, jak zaintrygować swego pierwszego – i jak sądzi, pracowaniach. Już ponadobowiązkowych, pisanych specjalnie jedynego – czytelnika. Urywa opowieść w miejscu, w którym dla profesora. Germain podejmuje grę. Ba, jest zafascynowany! Jednocześnie naprowadza ucznia na rozmaite tropy. Więc najpierw kurs formy: to ma być satyra na klasę średnią, karykatura? Realistyczny opis? Skoro realizm, skąd skłonność do ironizowania i przerysowań? Krok po kroku Claude uczy się warsztatu pisarskiego, zarazem wplątując się w niebezpieczne związki. Z Raphą, jego ojcem, matką. Manipuluje ich emocjami, czy tylko tak mu się wydaje? Co więcej, fakty zaczynają mu się mieszać z fikcją. Ponosi go fantazja – z Claude’a relacjonującego rzeczywiste wydarzenia przeobraża się w Claude’a-postać literacką, choć nadal narratora tej samej historii. Ale gdzie przebiega granica między faktami a zmyśleniem? I jaka w tym rola mistrza? Następuje niespodziewana roszada – Germain tak bardzo uzależnia się od opowieści Claude’a, że traci kontrolę nad sobą. Wkracza do akcji, zaczyna reżyserować postaci. Prawie zapomina, że nie sam wszedł w orbitę talentu Claude’a. Od początku dzielił się odkrytym „skarbem” z żoną; dawał jej do przeczytania kolejne relacje ucznia. I oto Jeanne, najpierw czytelniczka i komentatorka wypracowań, z czasem staje się kolejną „aktorką” spektaklu rozgrywanego – no właśnie, gdzie? W życiu czy w głowie chłopaka? A może w wyobraźni jej męża? Po wizycie „U niej z domu” wychodzimy z przekonaniem, że słowo (pięknie pisane) jeszcze się nie zdewaluowało. ■
C Z y T A ł E M
19
fot. Ryszard Waniek
K O M I K S
20
Monika Małkowska
Scenariusz i rysunki – Igort
Dzienniki rosyjskie (Zapomniana wojna na Kaukazie) Tłum. Marzena Sowa Wydawnictwo Timof i cisi wspólnicy Warszawa, 2013 s. 173, ISBN 978-83-63963-10-1
Windą
do
piekła Monika Małkowska
Nr 7 [254] lipiec 2013
iewiele jest równie poruszających komiksów jak „Dzienniki rosyjskie” Igorta. W ogóle mało który artysta, ba! człowiek, ma w sobie taką potrzebę dociekania prawdy i podobną determinację w dociekaniu źródeł zła. Dlatego podziwiam autora – rysownika i scenarzystę w jednej osobie. Pod pseudonimem Igort kryje się włoski rysownik, scenarzysta i wydawca Igor Tuveri, lat 55. Jak sam o sobie mówi, mieszka i pracuje w podróży. Nie chodzi jednak o egzotyczne czy relaksowe ekspedycje. Igort pakuje się w mało komfortowe sytuacje; dociera do miejsc, gdzie nikt nie czeka nań z otwartymi ramionami; zapuszcza się na tereny, które odstraszają zimnem – termicznym i emocjonalnym.
N
Terroryści czy patrioci Mniej więcej pół roku temu recenzowałam jego „Dzienniki ukraińskie”. Tamten tom dotyczył wydarzeń z dość odległej przeszłości – hołodomoru z lat trzydziestych, czyli zarządzonej przez Stalina akcji odkułaczania Ukrainy. Igort nie uznał tego dramatycznego epizodu w radzieckiej historii za rozdział zamknięty. Jego „Dzienniki…” to efekt dwuletniej podróży po okręgu Dniepropietrowska i sąsiedzkich obłasti; rezultat rozmów zarówno z tymi, którzy doświadczyli wielkiego głodu jako dzieci, jak ze współczesnymi spadkobiercami sowieckiego systemu, zagubionymi w bezideowym świecie, biedzie i braku perspektyw. Po dwóch latach od wspomnianej edycji ukazała się kontynuacja tamtego rysowanego reportażu: „Dzienniki rosyjskie”, również komiks-relacja z kolejnej wyprawy rysownika na tereny byłego Związku Radzieckiego. Podtytuł „Zapomniana wojna na Kaukazie” kieruje naszą pamięć ku Czeczenii i wojnie tego kraju z Rosją; ku aktom terroru z obydwu stron, przerażającym w swym okrucieństwie i bezwzględności. Igort ujawnia fałsz Putinowskiej propagandy, w świetle której Rosjanie jawili się jako siły powściągające kaukaską agresję. Uświadamia, że czeczeński konflikt prowadził do deprawacji i degradacji w obydwu wrogich obozach. I że oprawcy byli po prostu złamanymi moralnie ludźmi. Jednak najważniejszą postacią tej opowieści jest Anna Politowska, słynna z dociekliwości i rzetelności dziennikarka „Nowoj Gaziety”, zamordowana w windzie swego moskiewskiego domu jesienią 2006 roku. Igort tam się udał trzy lata po…
Nr 7 [254] lipiec 2013
K O M I K S
21
K O M I K S
22
Handel narządami Wsiadł do ciasnej, obskurnej windy budynku przy leśnej 8; pojechał na siódme piętro, na którym mieszkała Politowska; przypatrzył się jej sąsiadom. Wiedzieli coś, domyślali się? Spróbował wyobrazić sobie scenariusz „likwidacji” dziennikarki. Imaginację przełożył na rysunki – i już tyle wystarcza, by czytelnikiem wstrząsnął dreszcz przerażenia. Toż tortury jak w średniowieczu; poziom okrucieństwa jak za Dżingis-hana! Ale na tym nie koniec grozy. Oto Igort wkrótce po „rekonstrukcyjnej” akcji przypadkiem odkrywa ciąg dalszy dramatu Politowskiej. Dowiaduje się, że w podobnie tajemniczych okolicznościach zginęli Stanisław Markietow, adwokat kaukaskich uchodźców, oraz jego przyjaciółka Anastazja Baburowa, stażystka „Nowoj Gaziety”. Obydwoje dostali kulki w głowy w centrum Moskwy. świadków, rzecz jasna, nie było. Markietow zajmował się zabójstwem Politowskiej; trafił na ślad morderców. Onegdaj pojechał z dziennikarką do Groznego, próbując pomóc rodzinom czeczeńskich ofiar bestialsko mordowanych przez rosyjskich żołnierzy-zbirów. Po tym, kiedy udało mu się doprowadzić do skazania kilku najbardziej aktywnych, dostał sms: Powinieneś zacząć myśleć o samobójstwie. Idź do centrum przeszczepów i zaproponuj im narządy. Jesteś naprawdę zdecydowany? Chcesz oddać się nam gratis?
Nr 7 [254] lipiec 2013
K O M I K S
23
Niewzruszona cyrylica Są rysownicy, których styl pozostaje niezmienny bez względu na temat. U Igorta inaczej. On umie poruszać się w obrębie wielu poetyk i żongluje nimi tak, by treść uczynić spójną z obrazem – i na odwrót. Tym razem zaczyna od realistycznego rysunku… pistoletu z tłumikiem typu Makarow IZh. Z takiej broni wypalono do Politowskiej. Cała jej historia zdaje się zapisana w zwykłym liniowanym szkolnym zeszycie o pożółkłych kartkach, z tytułami wykaligrafowanymi kursywą. Przemyślany zabieg formalny. Sprawia, że „Dzienniki… ” nawiązują (wizualnie) do przeszłości. Wydają się przy tym amatorskim zapisem, a nie prawdziwym reportażem. Jakby jakiś niewinny i naiwny dzieciak pisał coś w kajecie. Czy Igort czuje się równie bezradny wobec Rosji i akceptowanego tam wilczego prawa? A kadry opowieści? Na ogół poziome formaty, szerokie, rozciągnięte po horyzoncie, panoramiczne. Jak bezkresne połaci rosyjskiej ziemi. Wracając do charakteru rysunku. Kiedy Igort chce podkręcić narrację, sięga po realizm. lecz gdy uważa dosłowność i podobieństwo za zbędne, zwraca się ku surrealizmowi i przedstawieniom symbolicznym. Jednak zawsze są to kadry mocne w wyrazie. A rozkładówki – wręcz dobijające w swym przesłaniu. Aż czuje się bezmiar bólu, męki i rozpaczy, jakie były udziałem prostych, niewinnych ludzi. Gdzieniegdzie autor dopełnia obrazki napisami wykonanymi cyrylicą. Robi to tak jakoś, że na plan pierwszy wyłania się dekoracyjny aspekt czcionki, nie zaś znaczenie słów. Jakby chciał podkreślić niewzruszoną trwałość rosyjskiej mentalności.
Nr 7 [254] lipiec 2013
K O M I K S
24 Współczucie oprawcom Przez cały tom, nabrzmiały od koszmarów, przewija się odmienny w klimacie wątek – spokojne, neutralne w sposobie rysowania relacje ze spotkań z Gallą Akkerman, przyjaciółką Politowskiej i jej tłumaczką na francuski. Akkerman opowiada o Annie już z pewnej perspektywy czasowej. Bodaj najważniejsze, co z tych relacji wynika, to bezstronność, obiektywizm Politowskiej. Ona współczuje katom, mówi tłumaczka, współczuje, gdyż są to złamani i nędzni ludzie, którzy również mają trudne losy. Chciałabym umieć wznieść się na taki poziom wspaniałomyślności! Tom zamyka rozdział odbiegający tematycznie o głównego wątku: Igort jedzie na Syberię. żeby zasmakować klimatu zsyłki, wyobrazić sobie katorgę deportowanych tam więźniów, znienawidzonych przez Stalina kułaków. Ta część spina w całość reportaże rosyjskie i wcześniejsze, ukraińskie. Tu dominuje białe tło i delikatna, jakby wyłaniająca się spod śniegu kreska. I znowu fakty okropne, nie do wiary, nie do przyjęcia przez „cywilizowane” społeczeństwa. Gdy w książce pojawia się napis koniec (cyrylicą), okazuje się, że to wcale nie finał: przez to słowo przebija się maleńka ludzka sylwetka, brnie przez biel kilku kolejnych stron, pada, podnosi się, aż wreszcie znika w dali… Oto opowieść o prawdziwym człowieku. Radzieckim czy antyradzieckim? Nie wiadomo. ■
Nr 7 [254] lipiec 2013
25 19 czerwca zmarł
Marek Arpad Kowalski etnograf, publicysta, dziennikarz, krytyk literacki i pisarz, związany przez lata z m.in. „Notesem Wydawniczym”. Marek Arpad Kowalski urodził się w 1942 roku na Węgrzech. Ukończył etnografię w 1964 roku, a później Podyplomowe Studium Afrykanistyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Był zastępcą redaktora czasopisma „Opcja na Prawo”, stałym felietonistą i recenzentem tygodników „Najwyższy Czas!” i „Przegląd Katolicki”. Od wielu lat publikował w „Notesie Wydawniczym”. W jego dorobku pozostały książki: „śladami świątków” (lSW, 1971), „W kraju Burów i Zulusów” (Książka i Wiedza, 1975), „Poszukiwanie tożsamości. Rozmowy z uczonymi i pisarzami” (lSW, 1976), „Ostatni rejs Miedziowca” (MON, 1977), „Droga wiodła przez Węgry” (MON, 1981), „Dunaj płynie na Południe” (Książka i Wiedza, 1981), „Sztuka frasobliwa” (lSW, 1988), „Diamenty we krwi” (harald G. Dictionaries, 1999), „Przewodnik po świecie potraw” (harald G Dictionaries, 1999), „Na stos” (Nowy świat, 2005), „Kolonie Rzeczypospolitej” (Bellona, 2005) oraz „Dyskurs kolonialny w drugiej Rzeczypospolitej” (DiG, 2010). Rodzinie oraz przyjaciołom Marka Arpada Kowalskiego składamy serdeczne wyrazy współczucia. Redakcja „Notesu Wydawniczego”
Formularz prenumeraty «Notesu Wydawniczego» Zamawiam prenumeratę roczną «Notesu Wydawniczego» od numeru …./20…. w cenie 170 zł Zamawiający: ………………………………………………………………………………………………… Adres do faktur: ……………………………………………………………………………………………… Adres do korespondencji: ……………………………………………………………………………………. Jestem płatnikiem VAT, mój numer identyfikacji podatkowej (NIP): ……………………………………. Upoważniam firmę Biblioteka Analiz Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie 00-048, ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416, wydawcę «Notesu Wydawniczego», do wystawienia faktury bez mojego podpisu oraz do wprowadzenia moich danych osobowych na listę prenumeratorów. Podpis osoby zamawiającej: …………………………… Zamówienia proszę kierować faksem (22) 827-93-50, drogą mailową: kamila@rynek-ksiazki.pl lub wysyłają formularz na adres: Biblioteka Analiz Sp. z o.o. , ul Mazowiecka 6/8, lok. 416, 00-048 Warszawa. Należność prosimy wpłacać na konto: 55 1020 1156 0000 7302 0008 4921 w PKO BP o/Warszawa z dopiskiem „Notes Wydawniczy prenumerata”.
Nr 7 [254] lipiec 2013
K R O N I K A
Fot. Tim Sowula
K R y M I N A L N A
26
Grzegorz Sowula
Koniec
możemy wybrać Grzegorz Sowula
To, co napisałem w tej książce, to rezultat moich wyborów i decyzji. Mój jest także gniew, który czułem i czuję do dziś, pisze Henning Mankell w posłowiu do swej napisanej w 2005 roku powieści. Niby to kryminał, ale z jednym w zasadzie trupem – chyba że doliczymy ofiary AIDs. Brzmi to może cynicznie, tyle że o tym właśnie mówi autor: o obojętności bogatych wobec biednych, o wykorzystywaniu Trzeciego Świata, jego mieszkańców i terenów, przez uzurpujący sobie dominację nad całym globem Zachód.
T
o jego stały temat – Mankell, sześć miesięcy każdego roku spędzający w Mozambiku, gdzie w Maputo współprowadzi Teatro Avenida, z Afryką nawiązał kontakt wcześnie. Pierwszy raz pojechał tam w 1973 roku, potem mieszkał w Zambii, w latach osiemdziesiątych wylądował w Mozambiku. Gdy pisze o Afryce, opiera się na własnych spostrzeżeniach. A te nie pokazują białego człowieka w dobrym świetle. Fabuła „Mózgu Kennedy’ego” nie jest skomplikowana: archeolożka Louise Cantor przyjeżdża z wykopalisk w Grecji na konferencję organizowaną w szwedzkim Visby. Wracając, odwiedza mieszkającego w Sztokholmie syna i… znajduje go martwego. Policja stwierdza samobójstwo – w żołądku znaleziono środki nasenne – matka nie godzi się z tym ustaleniem. Nie
Nr 7 [254] lipiec 2013
może uwierzyć, by Henrik mógł odebrać sobie życie, postanawia na własną rękę odkryć prawdę. Wpierw musi odszukać ojca Henrika, który zostawił ich przed laty i przepadł. Znajduje go w Australii, namawia do pomocy, wspólnie trafiają na ślad w Barcelonie – okazuje się, że syn prowadził bogate podwójne życie, o którym matka ani ojciec nic nie wiedzieli. Kolejne tropy wiodą do Afryki. Louise powoli odkrywa rolę Henrika w próbie ujawnienia matactw wielkich koncernów medycznych i licznych pośredników, którzy właśnie w Afryce, biednej, skorumpowanej, zastraszonej i bezradnej, prowadzą badania nad nowymi preparatami, do testowania używając ludzi. Nie jest to pierwszy thriller sięgający po ten motyw, tyle że Mankell robi to specyficznie. Akcja jest bardzo żywa, liczba po-
Anne Holt
James Ellroy
Ósme przykazanie
Tajna sprawa
tłum. Ewa Wojciechowska W.A.B., Warszawa 2013 s. 412, ISBN 978-83-7747-815-8
tłum. Iwona Zimnicka Prószyński i S-ka, Warszawa 2013 s. 429, ISBN 978-83-7839-496-9
tłum. Wojciech Kallas Sonia Draga, Katowice 2013 s. 462, ISBN 978-83-7508-677-5
staci niemała, zaskakujących zwrotów nie brak – a jednak jest to przede wszystkim powieść o ciemnej naturze człowieka, o poszukiwaniu prawdy, co nie jest łatwe, bo często nie chcemy jej dostrzec. Louise mówi sobie w pewnym momencie: Dałam się uwięzić w jakimś koszmarze, zamiast dopuścić do siebie prawdę. Nic dziwnego, jeśli ta prawda jest trudna do zaakceptowania, przekracza granice naszej świadomości. Nie ma tu zatem jednoznacznego finału, sam autor zresztą pisze, że książka mogłaby skończyć się w różnych miejscach. Możemy wybrać, ale kto by zostawiał lekturę Mankella w połowie?… astanawiałem się, czy Anne Holt też chce nam opowiedzieć o czarnych stronach ludzkiej natury – w „Ósmym przykazaniu” pojawia się dobrze zorganizowana i zakamuflowana siatka pedofilów, w tym oficerów policji. Jednak nie, to książka o nieudolności organów ścigania, przede wszystkim zaś o zbyt szybkim i nieprzemyślanym ferowaniu wyroków. Celują w tym media – norweski oryginał ukazał się w 1999 roku, od tego czasu głupota mediów tylko się pogłębiła, dziennikarze motywowani przez właścicieli gazet, stacji i telewizyjnych kanałów, uzależnionych z kolei od polityki i biznesu, gotowi są wypisywać bzdury nie bacząc na ich efekty. A te mogą prowadzić do tragedii – przypadek opisany w książce nie jest odosobniony, na całym świecie zdarzają się podobne historie: fałszywe oskarżenia, obsesja skarbówki, pożywka dla pismaków. Zanim sprawa się wyjaśni, firma dawno przestaje istnieć. Najsłynniejszy bodaj polski przedsiębiorca zniszczony przez fiskusa to Roman Kluska; przetrwał mimo wszystko, zmienił branżę, hoduje owce i produkuje wyborne sery. Bohater powieści Anne Holt ciągnie swą egzystencję dla zemsty; gdy udaje mu się jej dokonać, popełnia samobójstwo – nie ma już szans na odbudowanie własnego życia, może najwyżej przybliżyć upadek tym, którzy wcześniej mu go zafundowali. Społeczne odniesienia w fabułach Holt są stale obecne. Mam na myśli nie tylko główne wątki kryminalne, ale i bardzo wyraźnie zaznaczoną tematykę interpersonalną, by posłużyć się tym słownym dziwolągiem. Komisarz Hanne Wilhelmsen jest lesbijką w wieloletnim związku ze szkolną koleżanką, która umiera na zbyt późno rozpoznanego raka; relacje między kolegami i współpracownikami są opisane ciekawie i wiarygodnie, choć ekstraordynaryjne podenerwowanie i podniecenie, jakie stale odczuwa Hanne, czasem bulwersuje – zrzucam to na karb zbyt wybiórczego traktowania serii tytułów, co typowe dla polskich
Z
wydawców, zaczynających prezentację bohaterów od czwartej albo piątej pozycji w cyklu… atomiast „Tajna sprawa” Jamesa Ellroya zaskakuje – książka miała swój debiut w 1982 roku, ale na jej formę wpływ ma fakt, że to dopiero druga powieść tego autora. Nie, to nie skarga, raczej wyróżnienie swego rodzaju odmienności fabuły. Freddy Underhill, Maggie Cadwallader, Lorna Weinberg, John DeVriess, „Doktorek” Harris – w zasadzie należałoby wymienić większość występujących w powieści postaci, bo wszystkie grają jakąś rolę. Recenzent „Wprost” wychwala autora pod niebiosa, ale tym razem skłonny jestem się z okładkową chwalbą zgodzić. Postaci w książce Ellroya są wyraźne, rysowane na wielu płaszczyznach, łatwe do wyobrażenia. Fabuła może wpędzić w kompleksy wielu autorów: mamy tu skomplikowane dochodzenia; zadawnioną, sięgającą wojny kradzież kilkunastu kilogramów narkotyków, co pozwoliło finansować późniejsze przestępstwa; psychopatycznego mordercę; ludzi od niego uzależnionych przez szantaż; homo- i biseksualne związki, w owych czasach – akcja dzieje się w latach pięćdziesiątych – zakazane, piętnowane, wykluczone. I wielką, romantyczną historię miłosną, która równocześnie nadaje tempa i hamuje. Jestem pełen podziwu dla Ellroya. Potrafi pisać. Niby to dalekie, gdzieś w Kalifornii, a przecież mogłoby się zdarzyć u nas. Z pewnymi wyjątkami, oczywiście, na przykład policja nigdy nie byłaby tak tolerancyjna (w pozytywnym sensie, bez żadnych „wziątek”). Ellroy stosuje skróty, nie opisuje wszystkiego detalicznie, co nie tylko pozwala mu wciągnąć czytelnika do detektywistycznej (współ)pracy, ale zostawia wiele miejsca na konsekwentne, zwięzłe i przemyślane prowadzenie akcji. Trudno aż uwierzyć, że opisywane śledztwo trwało kilka lat i w zasadzie jest skutkiem obsesji jednego z policjantów, młodego komisarza, który po okresie wielkiej sławy stał się niemal wrogiem numer jeden, „komuchem”, w dodatku podejrzanym o dokonanie wszystkich zbrodni – jego skazanie byłoby na rękę wielu ludziom. Ellroy prowadzi narrację w pierwszej osobie, do czytelnika przemawia Freddy Underhill, on mu wszystko relacjonuje i wymaga wsparcia. Pełno tu wątpliwości, Freddy waha się częściej niż policyjna ustawa przewiduje, ale powieści to nie przeszkadza – czytelnik poznaje „innego” policjanta, miotającego się między obowiązkiem a wewnętrzną presją, dziwnie przekonującego, szarpanego przez demony przeszłości, niepewnego przyszłości, wystawiającego na szwank uczucie. Jakże to wciąga! ■
N
Tytuł pochodzi od redakcji
Nr 7 [254] lipiec 2013
K R O N I K A
Henning Mankell
Mózg Kennedy’ego
K R y M I N A L N A
27
róbowałem ostatnio doprowadzić do porządku jedną z półek – całego księgozbioru do porządku doprowadzić się nie da, rządzą nim prawa chaosu i wielkich liczb, stawiam więc sobie zadania mniej ambitne. W czasie tego porządkowania z drugiego rzędu książek wypadł mi na podłogę jakiś dziwny ogryzek, plik zadrukowanych kartek bez początku i końca, pozbawiony tak okładki, jak i grzbietu. Przeczytałem na chybił trafił parę zdań – był to środkowy fragment pierwszego wydania „Wizji lokalnej” Stanisława lema, Ijon Tichy właśnie borykał się z osobliwym systemem etycznym stworzonym przez Encjan. Skoro jest jeden kawałek, pomyślałem, muszą być gdzieś również pozostałe. Po krótkich poszukiwaniach złożyłem całą „Wizję lokalną” z pięciu oddzielnych części, brakowało tylko okładek i pierwszych trzydziestu stron. Odpadły widać w bardziej zamierzchłych czasach. Zamiast brać się dalej za porządki, usiadłem, zapaliłem papierosa i osunąłem się w nastrój melancholijny. Rozłażące się fragmenty „Wizji lokalnej” przypomniały mi moje rozmaite przygody z PRl-owskim przemysłem wydawniczym; ostatecznie spędziłem w tamtej epoce pierwszych szesnaście lat swojego życia. Czas płynie i cierpliwie wygładza wspomnienia – tymczasem jednak współcześnie wydane książki byłyby w roku, dajmy na to, 1986 przybyszami z kosmosu. Z różnych powodów. Po pierwsze – mają kolorowe okładki, po drugie – są dobrze i równo wydrukowane, po trzecie – nie rozpadają się, po czwarte – nie mają w stopce wydawniczej symbolu cenzora, po piąte – arkusze są w nich ułożone zazwyczaj we właściwej kolejności, po szóste – czas od złożenia w wydawnictwie do wyjazdu z drukarni to w ich przypadku cztery miesiące, a nie cztery lata, po siódme – można je kupić dosłownie wszędzie, po ósme wreszcie – ich nakłady są śmiesznie niskie, co być może jest ceną, jaką trzeba było zapłacić za wszystkie wcześniej wymienione udogodnienia. Wymuszone przez wolny rynek są bowiem zawsze oferowane w pakiecie z ukrytymi kosztami – w czasie transformacji ustrojowej o tym akurat nas nie informowano. W późnych, kryzysowych latach PRl-u książki zasadniczo dzieliły się nie na powieści, poezje, eseje czy reportaże, ale na klejone i szyte. Szyte darzono szacunkiem – jeśli miały się rozlecieć, to od razu całymi arkuszami, co łatwo było naprawić nawet bez wizyty u introligatora. Z klejonymi sprawy miały się gorzej – pierwsza lektura niejednokrotnie przypominała bezpowrotną utratę dziewictwa; książka raz wykorzystana nigdy już, mówiąc oględnie, nie była taka jak przedtem. Z bliżej niekreślonych przyczyn socjalistyczna poligrafia nie potrafiła sprawić, żeby w tomie w miękkiej oprawie wszystkie kartki trzymały się razem. Klejone książki – a były wśród nich pozycje nad wyraz cenne, choćby dżinsowa edycja Stachury, hłasko, „Malowany ptak” Kosińskiego, „świat według Garpa” Irvinga – pożyczało się tylko osobom zaufanym, takim, co do których było wiadomo, że nawet jeśli zwrócą w kawałkach, to we w s z y s t k i c h . Tych książek z wyżej wspomnianych przyczyn po prostu nie dało się zaczytać – zwłaszcza że taśma klejąca też była towarem deficytowym. Wydawcy głowią się obecnie nad tym, jak zaimplementować w e-bookach sprawny system ochrony praw autorskich, PRl miał na to swój przaśny, ale skuteczny sposób. Do dziś przechował mi się z tamtych czasów jeszcze jeden atawizm – kartkowanie książki, żeby się upewnić, czy wszystkie strony wydrukowano po kolei i czy nie brakuje jakiegoś istotnego fragmentu. Mam uroczy egzemplarz „Przemian” harry”ego Mathewsa (rok wydania 1987), w którym połowa arkuszy jest wklejona odwrotnie, a zatem co 32 strony trzeba książkę przełożyć do góry nogami. Pamiętam, że czytając ją, zastanawiałem się, czy nie jest to aby przemyślny zabieg samego autora. Nieuchronnie przy takich sentymentalnych wspominkach pojawia się pytanie o chęć powrotu. Nie, odpowiadam, nie chciałbym cofnąć się o ćwierćwiecze. Ale mój wybór nie ma nic wspólnego z rynkiem książki. ■
P
Fot. Archiwum
Piotr Kofta
Piotr Kofta
Klejone i szyte
F E L I E T O N
28
Nr 7 [254] lipiec 2013
ż E N A D y
29
P Ó ł K A
Mój kochany pamiętniczku… Magdalena Mikołajczuk lejnym pamiętniczkiem – tym razem Literatura jednak ma sens. Pozwala osiemnastoletniej Joanny, z roku 1958. na przykład wrócić do przeszłości. Do Bardzo bliska, głęboka relacja dziewczasów, kiedy nasze szkolne wypracoczyny z ojcem, tłamszonym przez wławania uważaliśmy za szczyt wyrafinodze Polski Ludowej przedwojennym wania i odkrywczości. Powrót ten nie oficerem, została doprawiona tak nanastępuje jednak dzięki pudłom ze stapuszonymi dialogami, że aż żal zmarrymi zeszytami, ale za sprawą autorów, nowanego wątku. Nie tylko potrafił z wyktórzy nie wyrośli ani z pensjonarskiekładanego przez siebie przedmiotu uczygo stylu, ani z przekonania, że swoim nić intelektualną przygodę, ale miał taką dziełem trzeba się podzielić z innymi. wiedzę, że mógł zastąpić każdego naZ twórczością Barbary Rybałtowuczyciela – nie, to nie groteska á la „Ferskiej zetknęłam się wiele lat temu przy dydurke”, ale zupełnie serio włożona okazji książki „Barbara Brylska w najw usta nastolatki (!) opinia o profesorze trudniejszej roli”. Pamiętam, jak bardzo historii. Zresztą uczynić wydaje się być wciągnęła mnie opowieść o życiu jedjednym z ulubionych słów Barbary Rynej z najpiękniejszych polskich aktorek, bałtowskiej, i może słusznie, bo po co a przede wszystkim o tragedii, jaką była używać zwykłego, prostackiego robić, śmierć jej córki, zaledwie 20-letniej, skoro można jednym ruchem uczynić w wypadku samochodowym. Nigdy prozę swą wyrafinowaną po stokroć jednak, aż do teraz, nie miałam kontakbardziej? Polscy politycy posiadają wietu z „powieściami” Barbary Rybałtowdzę, a bohaterka książki na propozycję skiej, a trochę ich jest. „Przypadek spraBarbara Rybałtowska pocałunku odpowiada: nie chcę, żeby wił” to tytuł najnowszej jej książki, jedPrzypadek sprawił pan to teraz uczynił. A jeśli już przy dianak trudno powiedzieć, że był to dla Axis Mundi, Warszawa 2013 logach miłosnych jesteśmy, to jakże się mnie przypadek szczęśliwy. Wymors. 240, ISBN 978-83-61432-58-6 ucieszyłam, że Mniszkówna jednak żyje dowałam się przy lekturze okrutnie. i nadal tworzy! Pierwsza poważna roz„Przypadek sprawił” to historia Ewy, mowa Joanny z mężczyzną, który okaże się miłością jej życia, inmatki i babci, którą dramatyczne zdarzenia zmuszają do wspotensywnie pachnie „Trędowatą” i to niestety nie tą z parodii mnień o siostrze Joannie, która zginęła przed laty w niewyjaMagdaleny Samozwaniec. śnionych okolicznościach na Mazurach. Mając w pamięci, jak Mam nadzieję, że przypadek sprawił, że ta książka wygląda tak, bardzo skutecznie od pierwszej strony zostałam przytrzymana jak wygląda. Nadzieję tę czerpię z sentymentu do biografii Barprzy historii Barbary Brylskiej, tutaj nie mogłam uwierzyć włabary Brylskiej i z faktu, że nie znam innych powieściowych dosnym oczom i zastanawiałam się, czy to ta sama autorka. Przez konań Barbary Rybałtowskiej. I nie mówię im „nie”, może zajrzę pierwszych kilkanaście stron miałam wrażenie, że czytam prydo wielotomowej sagi rodzinnej rozpoczynającej się książką watne zapiski w stylu „mój kochany pamiętniczku”, tyle tylko, że „Bez pożegnania”, ale „Przypadek sprawił” odkładam do pudła pisane nie przez egzaltowaną panienkę z pensji, ale równie egz napisem „do oddania, bez żalu”. Powieść nie jest gruba, ma zaltowaną dojrzałą panią. Ileż tu wykrzykników! Ileż drobiazgodwieście stron, ale gdyby zgodnie z duchem czasu przerobić ją wych opisów przyrody! Czułam się jak siedzący obok niemrana modelkę-anorektyczkę, to wbrew pozorom wyszłoby to jej wego kierowcy pasażer, który z braku pedału gazu wyciska prana zdrowie. Może mozolna praca z redaktorem odchudziłaby tę wą stopą dziurę w wykładzinie, pomrukując no, dalej, rusz się. historię do rozmiarów zwartego opowiadania? Tylko co zrobić Moja cierpliwość – bo jednak nie wysiadłam z tego samochodu z manieryzmami, sztucznymi dialogami i papierowymi posta– nagrody się jednak nie doczekała. Po trzydziestu stronach, kieciami? Najlepiej znieść do piwnicy i razem ze starymi zeszytami dy pensjonarsko-pamiętnikarski styl zaczął nabierać lekkich ruzamknąć w pudle z napisem „nie drukować”. ■ mieńców literatury, zostałam niespodziewanie zaatakowana ko-
Nr 7 [254] lipiec 2013
Nr 7 [254] lipiec 2013
Grażyna Jagielska
Miłość z kamienia Znak, Kraków 2013 s. 206, ISBN 978-83-240-2118-5
Monika Małkowska
Wdowa bez welonu
K S I ą ż K A
N U M E R U
30
Pamiętacie taki film „Czarna wdowa” z Theresą Russell (z 1987 roku)? To historia pięknej młodej kobiety, która poluje na milionerów w podeszłym wieku, najpierw usidlając ich, następnie na różne sposoby przyspieszając ich zejście ze świata.
siążka „Miłość z kamienia” – opowieść-relacja, zarazem terapia Grażyny Jagielskiej, leży o mile świetlne od tamtej (fantastycznej?) historii. Jednak jest w tych fabułach coś wspólnego: cynizm. Porażający, przerażający. I nasuwa się pytanie: z jakich powodów ludzie uodporniają się na zwykły, humanitarny odruch współodczuwania cierpień bliskiego człowieka? W przypadku filmu potencjalna wdowa potrafiła wyeliminować ludzkie reakcje dla finansowego zysku. W stadle Jagielskich pan Wojciech, znany reporter wojenny, mimochodem niszczy żonę, bo ściga się z dziennikarską konkurencją. Dewastuje Grażynę emocjonalnie – jak czarna wdowa swoich partnerów. Jagielski nie dostrzega, że odcina małżonce drogę do autokreacji, rozwoju, sukcesu zawodowego – bo paraliżuje ją strachem. Jak morderczy pająk (czarna wdowa właśnie), oplata ją siecią własnych zawodowych strategii. Teoretycznie, przyświecają mu wyższe cele: walczy w imieniu słabszych, uciemiężonych, pokrzywdzonych; zdaje relację z walk wyzwoleńczych. Jednak jego działania w niczym nie zmieniają biegu historii. Za to rodzinę Jagielskich – z punktu widzenia pana Wojciecha, nieistotne zaplecze prawdziwych wojen – zżera robak strachu, niepewności jutra, nieosadzenia wśród ludzi. I oto dalekie konflikty biegną własnym trybem, zaś bliscy, emocjonalnie zależni od Jagielskiego, zapadają się w niebyt. Czy którakolwiek kobieta chciałaby mieć męża wiecznie nieobecnego? Albo jeszcze gorzej – nieustannie zagrożonego, narażonego na śmierć? Co gorsze, nie w imię ideałów, lecz dla zrealizowania bliżej niesprecyzowanej chcicy bycia szybszym niż konkurencja. To zawody bez nagród, z bezimiennymi (dla większości) uczestnikami, których napędza adrenalina, buchająca podczas… obserwacji. Chodzi o korespondentów wojennych. Powody, dla których narażają się, na oko wydają się czyste, oczywiste: dają świadectwo prawdzie. Czy tak jest w istocie? Nieraz stają bezradni wobec faktów, zablokowani przez brak dojścia, przewodnika, języka. Piszą trochę z głowy, trochę z wyobraźni, trochę z tego, co wyczytali przed przyjazdem w miejsce wrzenia. Relacje „z pierwszej ręki” tak naprawdę są mniemanologią bądź powtarzaniem obiegowych banałów. Ale każde medium powtarza: nasz reporter przy tym był! Tylko – po co? Czy naprawdę wysiłek (finansowy, fizyczny, osobowościowy) wart był efektów? A może cała ta gorączkowa opowieść na łamach czy w eterze to tylko słowa, słowa, słowa… Nad tym fenomenem zastanawia się Grażyna Jagielska w książce „Miłość z kamienia”. Dawno nie czytałam czegoś równie poruszającego. Oskarżycielskiego, choć bez jednego słowa skargi.
K
Było tak. Początek lat dziewięćdziesiątych w Polsce, tuż po przełomie. Młoda, atrakcyjna i mająca świetne perspektywy kobieta poślubia równie dobrze rokującego mężczyznę; obydwoje są zakochani w sobie, mają doskonałe porozumienie, zapał do podróży, poznawania świata i obcych kultur. Jest po temu możliwość – Polska po przełomie 1989 roku otwiera się na świat; każdy ma paszport w kieszeni. Nagle okazuje się, że „cywilne” ekspedycje nie są dość zajmujące. że ustępują wobec wypraw z militarnym backgroundem. Te są bardziej emocjonujące, lecz mają jedną wadę – wykluczają partnerstwo, wspólnotę małżeńską. Odtąd jednemu z duetu przychodzi poruszać się po świecie już nie prywatnie, lecz na zlecenie redakcji (w tym przypadku chodziło o „Gazetę Wyborczą”). Jagielski specjalizuje się w korespondencji z wojen, tropi je jak pies myśliwski zwierzynę i wyciska z nich jak najbardziej poruszające historie. Jak podliczył, odbył 53 wyprawy. Zdobył sławę, nagrody, pieniądze. Nie doznał cielesnego uszczerbku. Ba, nie doświadczył tego, co dopadło jego żonę – syndrom stresu bojowego. To ona wpadła w depresję; to jej zamazał się sens życia; ona schowała się do garderobianej wnęki; bała się odebrać telefon. A on brał plecak i ruszał na wojnę. Nie swoją. „Miłość z kamienia” nie spodoba się żądnym emocji czytelnikom literatury faktu, zwłaszcza fanom reportaży wojennych. Tu nie ma sensacji. Jest tragedia. Prawdziwa, za to mało efektowna. Raniąca, pomimo że bez kropli krwi. Bo właściwie nie ma znaczenia, na jaki bój wyrusza nasz partner – rywalizuje z konkurencyjną korporacją, wspina się na niebezpieczny szczyt zawodowego sukcesu, ryzykuje ostrzał w plecy od partyzanckiego oddziału zawistników. Jeśli pozostawia nas sam na sam z niedomówieniami, domysłami, przeczuciem zagrożenia czyhającego gdzieś w pobliżu – rezultaty będą podobne. Niszczące związek. Potem on znajdzie inną kochankę, bardziej pod ręką, dzielącą jego zawodowe emocje. Nie, nie miał zamiaru zdradzić. Tylko że ta nowa lepiej go rozumie, no i kręci się zawsze w pobliżu. A ta pierwsza, kura domowa, która poświęciła własne ambicje dla wspólnego dobra i dzieci, zostanie sama, zmagając się ze… stresem bojowym swojego – nie, już nie swojego wojownika. To wszystko można wyczytać z „Miłości z kamienia”. Niby indywidualny przypadek, spowiedź żony korespondenta wojennego – tak naprawdę, uniwersalna relacja o zagrożeniach dla związku, w którym „wyższe” cele przysłaniają cierpienie najbliższych. Szczerość tej książki sprawiła, że do Grażyny Jagielskiej zaczęły zgłaszać się inne kobiety, opuszczone przez mężów-wojowników. Korporacyjnych, biznesowych i jakich kto chce. Pod koniec lektury nasuwa się jedno pytanie: czy postawa Wojciecha Jagielskiego i jemu podobnych to dojrzałość czy przeciwnie – ucieczka w infantylizm? ■
Nr 7 [254] lipiec 2013
K S I ą ż K A
N U M E R U
31
N O W A
K S I ą ż K A
32
Rich Roll
Ukryta siła. Jak stałem się jednym z najsprawniejszych ludzi na świecie i odnalazłem siebie.
Nr 7 [254] lipiec 2013
Ukryta siła
Rich Roll
Wydawnictwo Galaktyka Premiera: 14 sierpnia 2013
owiedzmy sobie szczerze: nawet samo słowo „weganizm” zupełnie mnie odstręczało z politycznego punktu widzenia i skojarzeń z typem człowieka, za którego nigdy siebie nie uważałem. Zawsze miałem lewicowe odchylenie, ale też jak najdalej mi było do hippisów czy wszystkich tych namiętnych obrońców Matki Ziemi i czystego powietrza, a z tym mi się zawsze łączyło słowo „weganin”. Nawet dzisiaj mam kłopoty z użyciem tego określenia w stosunku do siebie. Mniejsza z tym – oto tamta chwila, ja i moja decyzja. A potem nastąpił cud, który całkowicie odmienił moje życie. Kiedy po oczyszczaniu wszedłem w fazę wegetariańską, stwierdziłem, że odstawienie mięsa wcale nie było takie trudne. Właściwie nawet nie zauważyłem żadnej specjalnej zmiany. Ale zrezygnować z mleka i jego przetworów? O, to już zupełnie inna sprawa. Rozważałem, czy z góry nie założyć, że od czasu do czasu będę sobie dawał dyspensę na twarożek i odrobinkę mleka. Ostatecznie, co jest złego w szklaneczce zimnego mleka? Czy może w ogóle być coś zdrowszego? A jednak. Gdy zacząłem dokładniej zgłębiać kwestię żywienia, ze zdumieniem stwierdziłem, że z produktami mlecznymi wiążą się pewne choroby serca, cukrzyca typu 1, nowotwory o podłożu hormonalnym, problemy trawienne, reumatoidalne zapalenie stawów, niedobór żelaza, niektóre alergie pokarmowe oraz – jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi – osteoporoza. Krótko i zwięźle: mleko i jego przetwory muszą zniknąć. łatwiej powiedzieć, niż zrobić, bo dalsze studia ujawniły, jak wiele z rzeczy, które jadłem (i które spożywa większość ludzi), zawiera domieszkę produktów mlecznych lub ich pochodnych. Na przykład, czy wiecie, że większość odmian chleba zawiera aminokwasy, które pochodzą z białka występującego w serwatce, produkcie ubocznym wytwarzania sera? I że białko serwatkowe oraz jego bliską kuzynkę kazeinę można znaleźć
P
nie było we mnie żadnej świadomej myśli, cały zatraciłem się w odgłosie swobodnego oddechu i nóg niosących mnie bez wysiłku. Pamiętam, że wreszcie pojawiła się jakaś myśl: Tak właśnie musi wyglądać medytacja. Prawdziwa medytacja. Po raz pierwszy w życiu zaznałem owej „jedności” znanej mi dotąd tylko z tekstów, które uważałem za podejrzanie natchnione. Tymczasem sam doświadczałem oderwania się od ciała. I tak oto, zamiast zawrócić po półgodzinie, jak zamierzałem, biegłem i biegłem, wyłączywszy umysł, ale za to całkowicie zaangażowany duchowo. Po dwóch godzinach bez żadnego wysiłku pokonywałem pagórkowate łąki za Brentwood i słynnym muzeum Getty’ego, a wokół nie było żywej duszy. I zupełnie jakbym budził się z lunatycznego transu, zdałem sobie sprawę z tego, że wpatrywałem się w jastrzębia, to nurkującego, to wzbijającego się w niebo. W następnej zaś chwili uświadomiłem sobie, że nieustannie oddalałem się od samochodu. Co się dzieje? Co ja robię tak daleko od domu? Zwariowałem? Jeszcze chwila, dwie, a pośrodku bezludzia zwalę się na ziemię z kurczami łydek, bez telefonu i bez jakiejkolwiek możliwości powrotu do domu! A gdyby ukąsił mnie grzechotnik?!. Ale wcale się nie bałem, bo za nic nie chciałem, by to uczucie zgasło. Niechby trwało zawsze. Z niewysokiego wierzchołka zobaczyłem zmierzającego w moim kierunku innego biegacza, pierwszą osobę tego ranka. Kiedy mnie mijał, skinął głową i uniósł kciuk. Było w tym geście coś, co mnie głęboko poruszyło. Drobny ruch dłoni, a przecież był w tym momencie dla mnie wszystkim, znakiem – może z góry – nie tylko, że jestem OK, ale że znalazłem się na właściwej drodze, i że w istocie nie jest to bieg, ale początek nowego życia. W końcu zawróciłem, chociaż właściwie nie chciałem tego robić. Nie chodziło o zmęczenie, odwodnienie czy strach; przypomniałem sobie, że mam ważne spotkanie, którego nie mogłem odpuścić. Zbiegałem z dość stromego zbocza, gdy rozum mi podpowiedział, że powinienem wreszcie trochę zwolnić. A może lepiej zatrzymać się i odpocząć? Jednak zrobiłem wprost przeciwnie – przyspieszyłem, mknąc za królikiem, który wyrwał mi się spod nóg i rzucił do panicznej ucieczki. Dobywałem z płuc i nóg taką moc, o jaką siebie nawet nie podejrzewałem. Byłem na szczycie świata w sensie i energetycznym, i dosłownym, gdyż oto daleko pode mną rozpościerała się dolina, a ja bez trudu wbiegałem na kamienistą grań, płynnie ją pokonując i nie zwracając uwagi na słońce, które teraz już stawało w zenicie. I nie tylko bez przystanku dobiegłem do samochodu, lecz także do samego końca czułem się znakomicie. Przez ostatnich osiem kilometrów nieustannie przyspieszałem, by zafiniszować po pochyłości najprawdziwszym sprintem, podczas którego kuleczki żwiru pryskały na obie strony spod moich zakurzonych butów. Frunąłem. Kiedy dotarłem tam, skąd wyruszyłem mniej więcej cztery godziny wcześniej, miałem absolutną pewność, że mógłbym tak biec cały dzień. Bez popijania wody czy podjadania czegokolwiek przebiegłem (jak potem ustaliłem na podstawie mapy) ponad trzydzieści osiem kilometrów; dystans, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie pokonałem za jednym zamachem. Znakomicie jak na faceta, który od bardzo dawna nie przebiegł więcej niż kilka łatwych kilometrów.
Nr 7 [254] lipiec 2013
N O W A
w płatkach śniadaniowych, krakersach, batonikach odżywczych, wegetariańskich produktach „mięsnych” i słodyczach? Ja w każdym razie nie miałem o tym pojęcia. A co z moimi ulubionymi muffinami? Nigdy więcej. Kiedy zacząłem zdawać sobie z tego wszystkiego sprawę, znowu znalazłem się na odwyku, a w każdym razie tak się poczułem. Pierwsze dni były nie do wytrzymania, a pokusy straszliwe. Zastygałem, wpatrzony w kawałek cheddara nęcący z wnętrza lodówki. Z zazdrością spoglądałem na córeczkę przyssaną do butelki mleka. Kiedy przejeżdżałem obok pizzerii, ślina niemal wyciekała mi z ust. Na szczęście wiedziałem, jak znieść detoks. To było znajome terytorium. Z pewną perwersyjną radością czekałem na bolesne doświadczenie. Tyle że już po tygodniu ucichły marzenia o twarogu i szklance mleka. A po dziesięciu dniach ze zdumieniem stwierdziłem, że w pełni wrócił pozytywny zapał, którego zaznałem podczas oczyszczania. W tym czasie miałem trochę kłopotów ze snem, ale i tak wzlatywałem na coraz wyższe poziomy energii. Dobre samopoczucie wręcz mnie rozsadzało, mało brakowało, a chodziłbym po ścianach. Dawniej, zbyt niemrawy, żeby wieczorem bawić się z Mathis w chowanego, teraz tak długo ganiałem się z nią wokół domu, iż w końcu padała z wyczerpania – a to naprawdę nie byle co! Po raz pierwszy zacząłem też z Trapperem treningi futbolowe. Najwyraźniej moja nadzieja, że pomysł wegański sam się skompromituje, zawiodła. Koniec wątpliwości. Po raz pierwszy od niemal dwóch dekad zacząłem całe dnie spędzać na świeżym powietrzu, biegając, jeżdżąc na rowerze i pływając. Wcale nie zależało mi na tym, żeby znowu się ścigać; chodziło tylko o coraz lepszą formę. Ostatecznie lada chwila miałem skończyć czterdzieści jeden lat. Pragnienie sportowej rywalizacji wyparowało ze mnie, gdy miałem dwadzieścia lat. Teraz potrzebny był mi tylko sposób, aby spalić nadwyżki energii. Nic więcej. I wtedy przyszło to, co na własny użytek lubię nazywać Wielkim Biegiem. Upłynął miesiąc od rozpoczęcia eksperymentu wegańskiego. Pewnego wiosennego poranka udałem się na lekką przebieżkę po Piaszczystej Mulholland, spokojnej, ale pagórkowatej piętnastokilometrowej drodze pożarowej, która ciągnie się wzdłuż łańcucha dziewiczych wzgórz należących do parku stanowego Topanga nieopodal Los Angeles. Droga łączy Calabasas z Bel Air, a dalej z Brentwood. Biegnie przez rozpostartą tuż obok wielkiego kompleksu L.A. oazę nietkniętej przyrody, przez wielkie piaszczyste schronienie królików, kojotów, od czasu do czasu grzechotników, z którego roztacza się widok na dolinę San Fernando, Ocean Spokojny i samo Los Angeles. Zaparkowałem samochód, trochę się porozciągałem i pobiegłem. Myślałem, że potrwa to najwyżej godzinę, nie dłużej, ale dzień był piękny, czyste powietrze dodawało mi energii, więc po prostu biegłem przed siebie. I biegłem. Nie chodzi o to, że czułem się dobrze, nie chodzi o to, że czułem się wybornie; czułem się wolny. Kiedy ściągnąłem koszulkę, promienie słońca musnęły moje ramiona, czas przestał istnieć,
K S I ą ż K A
33
N O W A
K S I ą ż K A
34 Dopiero dużo później w pełni doceniłem znaczenie tego poranka, ale i tak kiedy po południu szorowałem zmęczone nogi, ciało wibrowało z emocji i poczucia własnych możliwości. Nie wiem nawet kiedy na twarz wypełzł mi szeroki uśmiech, gdyż teraz jedno było pewne: niedługo stanę do walki, i to naprawdę ostrej. Facet w średnim wieku, który właśnie pokonał ogromny dystans, który właśnie rozbudził w sobie na nowo dziką i twardą wolę zwyciężania – wraca do sportu. I to nie dla zabawy. Aby rywalizować. Aby walczyć. *** NA DłUGO PRZEDTEM, zanim poznałem Julie, zanim usłyszałem słowo „weganizm”, zanim pomyślałem o biegu pod górę… powiem więcej: zanim postawiłem pierwszy krok – pływałem. Nie miałem jeszcze roku, byłem chudziną w pieluszce, a mama położyła mnie na wodzie znajdującego się w sąsiedztwie basenu, żebym sobie radził. Niemal już się topiłem, gdy mnie wydobyła. łapczywie chwytałem powietrze, ale nie płakałem. Wprost przeciwnie, opowiadała, że się śmiałem i tak na nią spoglądałem, jakbym chciał powiedzieć: Kiedy to powtórzymy?. Niestety, nie pamiętam tej chwili. Można uznać, że mama była bezwzględna, ale po prostu chciała, żebym pokochał wodę. Taką miłością pałał jej ojciec, którego imię noszę, a który zmarł na długo przed moimi narodzinami, aczkolwiek (jak uświadomiłem sobie później) uosabiał wiele cech mających już niedługo i mnie określić. Tak zaczął się mój trwający całe życie romans z wodą; był namiętny, wiele mu zawdzięczam, ale nie uchronił mnie przed uzależnieniami. Pasję tę na powrót odzyskałem w trzeźwym wieku średnim, gdy ponownie moje życie nabrało sensu. Wiele lat wcześniej Nancy Spindle była opaloną cheerleaderką z roziskrzonymi, brązowymi oczyma i krótko przyciętymi ciemnymi włosami. Zagrzewała do walki swoją szkolną sympatię, Dave’a Rolla, grającego w szkolnej drużynie futbolowej Grosse Pointe na pozycji nose tackle. W roku 1957 życie toczyło się jak ciąg scen z filmu „Amerykańskie graffiti”. Mój ojciec, znany jako Muffin, był ciężko pracującym maturzystą z wielkimi marzeniami, a jako jeden z najpopularniejszych chłopaków w szkole idealnie się nadawał na partnera dla młodszej od niego o kilka lat, bystrej dziewczyny o miłym uśmiechu, noszącej ksywę Spinner. Pomimo różnicy wieku i kilometrów, które ich rozdzieliły, gdy ojciec podjął w 1958 naukę w Amherst College, udało im się nie zerwać znajomości. Na nowo zaś się połączyli, gdy ojciec wrócił, aby studiować prawo na Uniwersytecie Michigan, podczas gdy matka dopiero kończyła koledż; należała do żeńskiego bractwa Kappa Kappa Gamma. Pilnie wykorzystując letnie miesiące, tata przed terminem ukończył prawo, poślubił Spinner, założył w Grosse Point firmę prawniczą i kupił na przedmieściach skromny dom, przed którym stał biały dodge dart. Niedługo potem, 20 października 1966 roku, zjawiłem się też na świecie ja. Zrazu nic nie wskazywało na to, że w przyszłości będę sportowcem. Zapowiadało się raczej wprost przeciwnie. Byłem wątłym i chudym dzieciakiem, często chorowałem, nierzadko bolały mnie uszy i ulegałem alergiom – takie zezowate chuchro, które często odwiedzało gabinet pediatry.
Nr 7 [254] lipiec 2013
Moja pierwsze wspomnienia wiążą się z narodzinami młodszej o dwa lata siostry Mary Elizabeth. Abym nie poczuł się odsunięty na bok, rodzice kupili mi zabawkę – garaż. Mówiąc szczerze, nie pamiętam, bym czuł się odrzucony, ale bardzo mnie radowała możliwość bawienia się na uboczu, gdyż wtedy mogłem się bez reszty oddać swemu zajęciu. Taka postawa zapowiadała samotnika, którym miałem się stać później. Molly, w przeciwieństwie do mnie, okazała się dzieckiem zdrowym, silnym i pełnym wigoru. Gdyby ktoś chciał się wtedy założyć, które z małych Rollów będzie kiedyś kroczyło w glorii sportowej sławy, bezpieczniejsze wydawałoby się obstawienie Maślanej Kuleczki, jak z czułością zwano wówczas moją śliczną obecnie siostrę, o czym raczej wolałaby nie pamiętać. W roku 1972, kiedy miałem sześć lat, ojcu zaproponowano stanowisko w Wydziale Antymonopolistycznym Federalnej Komisji Handlu. Przenieśliśmy się więc do Greenwich Forest, dzielnicy zamożnej klasy średniej w Bethesdzie w stanie Maryland, tuż obok granicy z dystryktem Columbia. Okolica była bezpieczna, żyło w niej wiele młodych rodzin. Doskonale pamiętam kwitnące drzewa wiśniowe, które na wiosnę przykrywały ulice biało-różowymi kopułami. Naukę zacząłem w miejscowej podstawówce. Przez następne trzy lata konsekwentnie spadałem w hierarchii uczniowskiej, by wylądować w norce wygnania z dziecięcej społeczności. Nowy w mieście, przytłoczony wielkością ponadczterdziestoosobowych klas, byłem nieprawdopodobnie nieśmiały. Bardzo łatwo w takiej sytuacji wycofać się w świat marzeń – i to właśnie zrobiłem. Sytuację pogarszał mój wygląd, który jeszcze bardziej utrudniał wpasowanie się w szkolną czy chociażby klasową zbiorowość. Ponieważ lewe oko miałem słabsze, na silniejszym – prawym – nosiłem opaskę pod okularami w ciężkiej rogowej oprawie. Jakby to nie wystarczało, miałem założony ortodontyczny wyciąg zewnątrzustny. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku było to narzędzie tortur; jego grube druty wychodziły z ust, biegły przez policzki, aż do elastycznej opaski na karku. A do tego dochodziło jeszcze boisko, straszliwa arena cierpień. Leczono mój wzrok, ale zawsze brakowało mi koordynacji w układzie oko– ręka. Po dziś dzień, nawet gdyby miało od tego zależeć moje życie, nie potrafię cisnąć ani złapać piłki. W tej sytuacji zbyteczna jest już chyba informacja, że w każdej grze – softball, dotykowy futbol, koszykówka – mnie dobierano do drużyny na samym końcu. Tenis? Mowy nie było. Golf? Bez żartów. I w jednym, i drugim byłem – i jestem – fatalny. Wszystko najczęściej kończyło się na tym, że piłka – mniejsza, większa – trafiała w okulary ich jednookiego właściciela. żeby jakoś zmienić okropną sytuację, zapisałem się do drużyny piłki nożnej. Mój zakochany w futbolu amerykańskim ojciec nawet zgłosił się na trenera. Co z tego, skoro nie tylko byłem beznadziejnym zawodnikiem, lecz także zupełnie nie skupiałem się na grze. Zazwyczaj wyglądało to tak: piłka przelatywała obok mnie, a ja stałem, zapatrzony na jakiegoś ptaka albo przyglądałem się stokrotkom. Nie, piłka nożna też nie była dla mnie. Mówiąc szczerze, raczej nie rysowała się przede mną sportowa przyszłość. Kiedy oceniam to z perspektywy czasu, nie mam pretensji do kolegów, że nabijali się ze mnie. Sam się do tego przyczyniałem. Byłem jak ropiejący palec: obiekt pełnego niechęci zaintereso-
– myślałem. W tym drugim świecie mogłem być sobą. Potrafiłem innym patrzeć w oczy. I potrafiłem z nimi wygrywać. Mając dziesięć lat, postawiłem sobie pierwszy cel sportowy: zdobyć mistrzostwo letniej ligi pływackiej na dwadzieścia pięć metrów motylkiem w kategorii do dziesięciu lat. Poświęciłem nawet ukochane wakacje nad jeziorem Michigan – zostałem z tatą, żeby trenować, podczas gdy mama i siostra wyjechały na cały lipiec. Niestety, nie wygrałem, zająłem drugie miejsce, o włos za mym utrapieniem, Harrym Cainem. Ale mój wynik 16,9 sekundy był rekordem drużyny, a ustanowiony w 1977 roku miał przetrwać niemal trzydzieści lat. Ta minimalna przegrana pozostawiła mi poczucie niedosytu, pracy niewykonanej do końca. Od tej chwili do wszystkiego zabierałem się na sto procent. Teraz byłem już pływakiem. ■
Dla osób, które brały udział w maratonie, świadomość, że przed wbiegnięciem na start muszą jeszcze przepłynąć 3,86 km wpław, a następnie przejechać na rowerze 180,2 km byłaby czymś niedorzecznym. Tak właśnie wygląda jednak Ironman. Co jednak, gdy i to nie wystarczy? Z podobnym dylematem zmierzył się Rich Roll, autor książki „Ukryta siła”, który wraz ze swoim przyjacielem stworzyli EPIC5 – najtrudniejsze zawody wytrzymałościowe w historii sportu. To pięciociokrotny dystans Ironmana, pokonywany podczas pięciu kolejno następujących po sobie dni. Książka „Ukryta siła” przedstawiania nie tylko zmagania Richa podczas EPIC5, ale także jego drogę od 22 kg nadwagi do bycia jednym ze stu najsprawniejszych ludzi na świecie. To fascynująca opowieść o wytrwałości, odwadze, walce z własnymi słabościami i o tym, że każdy może osiągnąć więcej, niż mu się wydaje.
Nr 7 [254] lipiec 2013
N O W A
wania. Dzieciaki zawsze będą dzieciakami. Tyle że oczywistość tej sytuacji nie sprawiała, by była ona mniej bolesna. Kiedy na sąsiedniej ulicy zatrzymywał się szkolny autobus, Tommy Birnbach, Mark Johnson i inni bezceremonialnie odpychali mnie i pakowali się do środka, wiedząc, że się nie postawię. Czy to w autobusie, czy na stołówce, najczęściej siedziałem sam. W zimie ulubioną zabawą stawało się podkradanie mi wełnianej czapki. Mnóstwo razy chyłkiem wysiadałem z autobusu szkolnego, przegrany, z gołą głową, i z opuszczonym czołem wlokłem się do domu. Tam w ciepłym uścisku matki wybuchałem płaczem. W miarę jak odsuwałem się od kolegów, pogarszały się też stopnie. Coraz mniej mnie interesowało to, co się działo w klasie. Pociąg edukacyjny odjeżdżał ze stacji beze mnie. Byłem dopiero w trzeciej klasie, a już miałem wielkie zaległości. Ulgę przynosiły letnie miesiące, kiedy rodzina wraz z mymi ukochanymi kuzynami wyjeżdżała na wakacje do domków letniskowych nad jeziorem Michigan albo w parku stanowym Deep Creek Lake w Marylandzie. Latem w Waszyngtonie można mnie było spotkać niemal zawsze w Edgemoor, lokalnym klubie pływackim i tenisowym. Wszystko wtedy było inaczej. Mama po prostu z rana podrzucała mnie i siostrę do Edgemoor, gdzie przez cały dzień pozostawaliśmy pod opieką ratowników, a odbierała nas, kiedy już robiło się ciemno. Do drużyny pływackiej po raz pierwszy dostałem się jako sześciolatek; w letnich zawodach w niezbyt zawrotnym czasie pokonałem basen pieskiem. To się jednak nie liczyło. Od chwili gdy mama podtopiła mnie jako niemowlę, kochałem wszystko, co wiązało się z wodą: od zapachu chloru po gwizdki ratowników, a nade wszystko uwielbiałem ciszę pod powierzchnią – płodowe wręcz poczucie bezpiecznego spowicia. Poczucie pełni, bycia w domu, tyle mogę powiedzieć. I tak zostawiony samemu sobie, nauczyłem się pływać. A potem nauczyłem się pływać szybko. Mając osiem lat, regularnie zwyciężałem w letnich zawodach pływackich. Nareszcie trafiłem na coś, w czym byłem naprawdę dobry. Polubiłem działania zespołowe, ale przede wszystkim to, że sam o wszystkim decydowałem. Ciężka praca i dyscyplina sprawiały, że wyniki zależały tylko ode mnie – to było prawdziwe objawienie. Letnie drużynowe zawody pływackie były najpiękniejszymi wydarzeniami mojego dzieciństwa. Wiedziałem, że uczestniczę w czymś ważnym, ale przede wszystkim sprawiało mi to radość. Do drużyny Edgemoor należeli zawodnicy ze wszystkich roczników, od sześciu lat do osiemnastu. Patrzyłem z podziwem na starszych, a niektórych uwielbiałem, zwłaszcza Toma Verdina, celującego na Harvard adonisa, który zdobył chyba wszystkie możliwe rekordy i gdzie wystartował, tam zwyciężał. Był świetnym, i na dodatek przystojnym, pływakiem. Kiedyś będę pływał tak jak Tom – myślałem. Obskakiwałem go więc niczym szczeniak, dopraszając się o uwagę. Jak ci się udało tak szybko? Ile wytrzymasz pod wodą bez oddechu? Ja też pójdę na Harvard. I tak dalej, i tak dalej. Muszę mu oddać sprawiedliwość, że cierpliwie mi mentorował. Wyróżniał mnie, pozwalał wierzyć, że kiedyś będę mógł być taki jak on. Przed wyjazdem na Harvard dał mi nawet swój strój kąpielowy, w którym tak często zwyciężał! Było to jak przekazanie pałeczki i miało dla mnie niesłychane znaczenie; nigdy tego nie zapomnę. Do diabła z tymi na przystanku autobusowym
K S I ą ż K A
35
R E C E N Z J E
36 Maciej Bennewicz
Coaching na Wyspach Szczęśliwych One Press, Gliwice 2013 s. 416, ISBN 978-83-246-7323-0
K
olejna książka najsłynniejszego bodaj coacha w naszym kraju. Teraz także najpłodniejszego! Maciej Bennewicz wydał bowiem w tym roku już drugi poradnik z tej dziedziny, nie licząc wersji audio „Coachingu czyli przebudzacza neuronów”, który ukazał się kilka lat wcześniej. „Coaching na Wyspach Szczęśliwych” to niezwykła podróż, w którą Bennewicz zabiera wszystkich, którzy – mówiąc najoględniej – poszukują odpowiedzi na najprostsze, ale jakże istotne w życiu pytania: jak osiągnąć szczęście oraz co przeszkadza w osiąganiu go. Razem z narratorem oraz grupą jego przyjaciół – doświadczonych coachów wywodzących się z różnych środowisk – wyruszamy w niezwykłą podróż po rozmaitych zakątkach świata – od Kanady i Cypru, przez Indie i Nepal, Peru i Wenecję, Szwecję i Południową Afrykę, Maro, Portugalię po Stany Zjednoczone i Egipt. W tej niezwykłej podróży coachingowej po Wyspach Szczęśliwych towarzyszą nam niejaki Wiktor, czyli coachee (klient coachingu), jego opowieść oraz… Wiewiórkołany, miniaturowe formy literackie, stanowiące coś na kształt współczesnych adaptacji znanych z historii literatury przypowieści. „Coaching na Wyspach Szczęśliwych” można czytać tradycyjnie, strona po stronie, przygoda po przygodzie. Można także zmienić sposób czytania i wybrać tylko niektóre wątki, zaczynając od sentencji o szczęściu, a kończąc na ćwiczeniach coachingowych, jak na prawdziwy poradnik z tej dziedziny przystało. Od nas zależy zarówno sposób recepcji książki, jak i droga, którą bezpiecznie dotrzemy ku… szczęściu. [kf] Dimitri Verhulst
Problemski Hotel Przeł. Sławomir Paszkiet Claroscuro, Warszawa 2013 s. 152, ISBN 978-83-62498-14-7
„Śmiech przez łzy” – nie wiem, czy istnieje taka kategoria lektur; zapewne tak, tyle przecież jest książek wymagających chusteczek przy czytaniu… Myślę tu jednak nie o typowych wyciskaczach łez, ale o tekstach poważnych w założeniu, stuprocentowo serio, swą surowość łagodzących właśnie zabawnie podanymi, humorystycznymi epizodami. Jak w (o)powieści belgijskiego dziennikarza i pisarza Dimitrija Verhulsta „Problemski Hotel”, zbiorze obrazków ukazujących uchodźców prześladowanych w swych ojczyznach, którzy po dotarciu do wymarzonego zachodniego raju wegetują w zamkniętych ośrodkach, bez końca oczekując na prawo pobytu. Prawie połowa z tych historii jest zmyślona i żadna z nich nie zawiera kłamstwa, pisze autor w posłowiu. Jeszcze kilka lat temu nikt by mu prawdopodobnie nie uwierzył, dziś zbyt często równie wstrząsające relacje zamieszcza prasa. Verhulst, sam dzien-
Nr 7 [254] lipiec 2013
nikarz, musiał wziąć pod uwagę fakt, że negatywne informacje stale powtarzane neutralizują wydźwięk lektury – machamy ręką: A, to już było, nic nowego. Uderza więc kpiną, ironią, śmiechem, opowiada o problemach uchodźców – ludzi zapomnianych, porzuconych, zepchniętych przez władze na margines – na wesoło. Jak zostać obywatelem, ba, choćby rezydentem w zachodnim kraju? Proste: wziąć ślub z odpowiednią osobą. Ale trzeba wcześniej poznać żargon ogłoszeń matrymonialnych. Bo bez tego straci się pieniądze, czas, pieniądze, zdrowie, pieniądze, a w końcu i tak cię wykopią z powrotem do ojczystego kraju. Verhulst jest politycznie niepoprawny w tych swoich prześmiewczych tekstach, ale odkrywamy, że nabija się – złośliwie – z leniwych i obojętnych urzędników, nie z ich „podopiecznych”. A ci też wiedzą, że w koszmarze nudnej i jednostajnej obozowej egzystencji uratować ich może tylko czarny humor. Dla rezydentów Problemskiego Hotelu to jedyne remedium. [gs] Daniel Friebe
Eddy Merckx. Kanibal Przeł. Maria Smulewska Wydawictwo Veni Vidi Vici, Kraków 2013 s. 306, ISBN 978-83-936622-1-0
Z
acznijmy może od tego, że jeden z najgenialniejszych kolarzy w historii może się poszczycić liczbą 525 (słownie: pięciuset dwudziestu pięciu) wygranych wyścigów. Nie trzeba wcale znać się na tej pięknej dyscyplinie, ani nawet na sporcie w ogóle, by stwierdzić, że to… dużo. A nawet bardzo dużo. Powiem nawet więcej – cholernie dużo. Książka Daniela Friebe to fascynująca historia fenomenalnego Belga i jego sukcesów odnoszonych w latach, gdy nikt o EPO nie słyszał (choć słyszał o czym innym, a nawet testował), nie mówiąc już o szprycowaniu się nim. Ot, romantyczne czasy, gdy sport był niemal czysty i nie do pomyślenia był ton dzisiejszych relacji dziennikarskich z kolejnych etapów Tour de France, gdy co bardziej spektakularne etapowe zwycięstwo kwitowane jest stoickim spuentowaniem w rodzaju poczekajmy na wyniki testów antydopingowych. I niech nikomu nie przyjdzie rzucić, że to sprawka wyłącznie pewnego Teksańczyka. Wracając jednak do Merckxa, autor jego biografii tak opisuje pierwsze kroki ku nieśmiertelności: W epoce, w której pierwszy ważny wyścig sezonu odbywał się w marcu, a większość rowerzystów nie zaczynała trenować przed lutym, Merckx nie schodził z roweru przez okrągły rok, walcząc i wygrywając zimą na torze. W trakcie roku przejeżdżał codziennie 125 km. To dużo, ale nie wyjątkowo dużo. Wielu pokonywało rocznie podobne dystanse. Także inne wskaźniki nie powalały na kolana, jak tętno spoczynkowe, pojemność płuc czy pułap tlenowy. Więc co? Zdaniem jednego z biografów (hagiografów?) Merckxa nienaturalnie (nieproporcjonalnie) długie kości udowe dające dłuższą dźwignię podczas pedałowania. Może… Najlepiej być może istotę jego talentu skwitowała kobieta, która pod koniec 1967 została jego żoną: problem z Eddym polega na tym, że zaszczepiono go szprychą od roweru. Inni nazywali to palącym pragnieniem zwycięstwa. [kf]
Justyna Dobrołowicz
Obraz edukacji w polskim dyskursie prasowym Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2013 s. 290, ISBN 978-83-7850-032-2
T
rzeba przyznać, że autorka już we wstępie do swej analizy nie szczędzi cierpkich słów pod adresem polskiego systemu szkolnictwa, stwierdzając, iż jego jakość jest po prostu słaba. Polska młodzież uczona jest odtwórczego myślenia i dlatego nie radzi sobie z rozwiązywaniem zadań otwartych, wymagających wyobraźni i intelektualnego wysiłku. Jako jeden z dowodów podaje wyniki matur sprzed dwóch lat, od kiedy aż 25 proc. zdanie egzaminu dojrzałości może uznać jako czas przeszły niedokonany… Celem podjętych przez Justynę Dobrołowicz analiz jest przyjrzenie się polskiemu dyskursowi na temat edukacji w opiniotwórczych tygodnikach („Gość Niedzielny”,, „Newsweek”, „Przegląd”, „Polityka”, „Wprost”) w latach 2009-2010. Ich dziennikarze, zdaniem autorki, cieszą się bowiem dużym kredytem społecznego zaufania (nawet w czasach, gdy media drukowane mierzyć się muszą z ekspansją internetu). Praca pozwoliła ustalić, jakie wątki tematyczne związane z edukacją są podkreślane w prasie, jak zbudowany jest dyskurs, jakich użyto w nim środków językowych; jakie rezultaty dla zachowania i sposobu myślenia czytelników może przynieść lektura tekstów prasowych. Interesujący we wnioskach, jakie stawia Dobrołowicz, jest wątek ekonomizacji edukacji i narzucania jej jakości sprzyjającej interesom gospodarki (z jednoczesnym zawłaszczeniem jej społecznego obszaru). Ale to na Zachodzie – jak podaje cytowany w rozprawie tygodnik „Przegląd” – na wagary patrzy się z ekonomicznego punktu widzenia: każda uczniowska nieobecność to wyrzucone pieniądze podatników łożących na bezpłatną edukację. Ciekawe. [kf] Jean Hatzfeld
Ostatni wyścig Przeł. Małgorzata Kozłowska Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013 s. 192, IBSN 978-83-7536-553-5
K
iedy czytam entuzjastyczne recenzje „Ostatniego wyścigu” Jeana Hatzfelda – ostatniej książki znanego reportera wojennego – odnoszę wrażenie, że autorzy tychże zapomnieli, co to znaczy dobra literatura faktu. Dowiaduję się oto, że to historia wielkiej przegranej, ale jednocześnie ogromnej siły, dzięki której można przegrać z wdziękiem (Jarosław Czechowicz); że to pisana z wyczuleniem na każdy szczegół i reporterskim zacięciem opowieść o ulotności szczęścia, które w zderzeniu z bezlitosną rzeczywistością zazwyczaj ponosi klęskę (Damian Gajda). Te banialuki służą jako zasłona dymna dla prostej prawdy: od strony literackiej „Ostatni wyścig” jest słabizną. Owszem, wydarzenie, które stało się kanwą książki – niezasłużone wyeliminowanie znakomitego etiopskiego maratończyka Ayanleha Ma-
kedy z zawodów – zasługuje na nagłośnienie, na publikacje. Ale nie w takiej formie! Rozwleczony na prawie dwieście stron wielowątkowiec (z romansem narratora w środku) sprawia, ze gubi się sedno. A tymże była krzywda człowieka. Niesprawiedliwość, z jaką spotkał się on i jego rodzina. W dodatku Ayanlehowi godność nie pozwalała wystąpić w obronie własnej niewinności. Inna sprawa, że brakowało takich, którzy gotowi byliby otworzyliby uszy na jego prawdę… Hatzfeld miał w ręku materiał sensacyjny, mocny, wystarczający na znakomite opowiadanie. Znakomite jest otwarcie opowieści – w jaki sposób reporter wojenny wpada na trop odstawionego na sportową bocznicę maratończyka? Otóż został on karnie wysłany na krwawy front w pobliżu Somalii. Dziennikarz spotyka go przypadkiem, pełniąc swą korespondencką wachtę przy wojnie toczonej gdzieś w piaskach afrykańskich. Narratorem „Ostatniego wyścigu” jest Frédéric, francuski reporter, rzecz jasna alter ego Hatzfelda. Frédé – także fan sportu, wielokrotnie relacjonujący zawody, m.in. świadek afery z dopingiem podczas olimpiady w Pekinie – zaczyna na własną rękę drążyć powód dyskwalifikacji Makedy. Następnie śledzi jego wcześniejsze i dalsze losy. Robi to z uporem Sherlocka Holmesa, podróżując po Afryce i Europie. Rzecz zdumiewająca! Nie nękają go redakcyjne obowiązki. Korespondencje odwala lekko, mimochodem i już fru! W kolejne miejsce. I siedzi tam tygodniami, jak na urlopie. Ze swojego dziennikarskiego (wieloletniego) doświadczenia wiem, że żadna redakcja nie pozwoliłaby na taki luz, nie mówiąc o finansach. Takich przekłamań w tej książce sporo. Choćby rozmowa rzeczonego Frédérika z ojcem Ionasem, prawosławnym duchownym. Na kilometr trąci fałszem. Oto ksiądz, swego czasu ojciec opatrznościowy zdolnych dzieci z okolic Addigarty, tłumaczy dziennikarzowi ze znawstwem trenera, jak działa organizm maratończyka. Mało prawdopodobne. Kolejny naciągany wątek to kontakty Francuza z żoną skrzywdzonego sportowca, niejaką Tirunesh. Kobieta mieszkała z mężem w Paryżu i oglądała to, co polecają przewodniki po nadsekwańskiej stolicy. Hatzfeld zdaje się cytować katalogi, nie zaś słowa Etiopki. Jednak najbardziej siłowo władowany w tok opowieści wydał mi się romans z Hanną, czeską fizjoterapeutką, oddelegowaną do Karlovych Varów za błąd popełniony na olimpiadzie w Pekinie. Bo to ona podała Makedzie furasemit, środek moczopędny, żeby zbić mu gorączkę, która dopadła go w noc poprzedzającą maraton. Tymczasem lek był na liście zakazanych medykamentów! Jednak komisja antydopingowa pozostała zamknięta na jej wyjaśnienia. Za to Hanna otworzyła się przed Frédérikiem po całości, że tak powiem. Dla autora opowieści okazja, żeby omówić życie w Czechosłowacji, los sportowców w kraju byłego bloku, historię czeskiego hokeja i łyżwiarstwa, wreszcie – aksamitną rewolucję. I to wszystko w efekcie zbliżenia – fizycznego – Hanny i narratora. Szkoda, że dla swej relacji Jean Hatzfeld wybrał długodystansowy format. W „Ostatnim wyścigu” przeliczył się z pisarskimi siłami. [mm]
Nr 7 [254] lipiec 2013
R E C E N Z J E
37
R E C E N Z J E
38 Adrian Pracoń
David Walsh
Masakra na wyspie Utoya
Oszustwo niedoskonałe.
Przeł. Katarzyna Tunkiel Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2013 s. 192, ISBN 978-83-7642-201-5
Jak zdemaskowałem Lance’a Armstronga
M
ija właśnie drugi rok od dnia, w którym chory z nienawiści do wszystkich, którzy wyglądają inaczej, inaczej myślą i inaczej wyobrażają sobie przyszłość Europy, Andres Breivik zamordował kilkudziesięciu młodych ludzi. Zbrodnia Breivika miała charakter polityczny. Zakładał on, że mordując ludzi, którzy mieli być przyszłością norweskiej lewicy, zmieni nie tylko swój kraj, ale i całą Europę. Breivik poniósł klęskę. Nie wpędził Norwegii w paranoję strachu i nawoływań do zaostrzenia kodeksu karnego, nie obudził demonów brutalnych rozgrywek politycznych. Norwegia udowodniła dojrzałość nie tylko swoich elit rządzących, ale i społeczeństwa. Od dnia masakry Adrian Pracoń nie przestawał zadawać sobie pytania, dlaczegóż to akurat jego oszczędził bezwzględny zabójca. Wystarczyło przecież wystrzelić jeszcze raz, by młody chłopak stał się kolejną ofiarą z wyspy Utoya. Doprawdy, trudno wyobrazić sobie brzemię, jakie od tego dnia nosił Pracoń. Spisanie relacji z tych dni miało być swoistą terapią, okazją do zrzucenia z siebie całego balastu. Tymczasem książka stała się czymś więcej. Stała się dowodem na to, że dojrzałe społeczeństwo, społeczeństwo ludzi wolnych, odporne jest na zakusy populistów. życie Adriana Praconia nie było usłane różami. Pochodzący z rozbitej rodziny emigrantów chłopak od dzieciństwa borykał się z biedą i niedostatkiem. Młodzieńczy bunt, konieczność zadbania o samego siebie, praca, a potem kontynuacja przerwanej nauki ukształtowały w pełni tego chłopaka. Jego akces do Partii Pracy był logiczną konsekwencją dotychczasowego życia. W krótkim czasie Pracoń stał się jednym z wybijających się członków partyjnej młodzieżówki. Sielankę tę przerwał 22 lipca 2011 roku. Jak ten dzień wyglądał, wiemy wszyscy z doniesień medialnych. Pracoń przypomina nam o wydarzeniach tego tragicznego dnia z iście reporterskim zacięciem. Stara się zdystansować do niego, stąd chłodna relacja. Pracoń daleki jest od nienawiści, czy pytań o inspirację zbrodni. Nie widać dążenia do obarczenia kogokolwiek winą. Postawa ta zmusza do zastanowienia nad różnicą w podejściu do zbrodni. Oto polskie elity polityczne starały się podpowiadać Norwegom, co powinny uczynić z Breivikiem, w jakich warunkach winien być przetrzymywany, wreszcie – kto jest winny zbrodni. Wszyscy słyszeliśmy, jak polscy politycy oceniali klęskę polityki multi kulti, jak obarczali winą za zbrodnię przybyszów z innych kultur, którzy sprowokowali swoją obecnością w Europie Andresa Breivika. Słyszeliśmy też oburzenie dziennikarzy wysokością maksymalnej kary, jaką norweski sąd mógł wymierzyć Breivikowi i warunkami, w jakich przetrzymywany był więzień. Norwedzy nie mieli takich dylematów. Premier tego kraju zapowiedział, że Norwegia się nie zmieni. Nikt z opozycji nie wzywał do zmiany kodeksu karnego, nikt też nie planował zbudowania dla Breivika specjalnego gułagu. Norwedzy dowiedli tym samym, że są nowoczesnym społeczeństwem, którego nie zmieni żaden zbrodniarz. [ak]
Nr 7 [254] lipiec 2013
Przeł. Matylda Biernacka, Mieczysław Godyń, Miłosz Habura Znak, Kraków 2013 s. 384, ISBN 978-83-240-2104-8
N
ie dalej jak rok temu całkowicie dałem się pochłonąć wszystkim książkom Lance’a Armstronga (lub pisanym o nim lub przy jego udziale). Wiele o kolarstwie, o walce z rakiem (jak wiadomo, wygranej), o życiu… W jednej z nich, „Wojna Lance’a Armstronga”, nierzadko przewijało się nazwisko Davida Walsha, paskudnego dziennikarza „The Sunday Timesa”, za wszelką cenę próbującego udowodnić światu, że genialny sportowiec wcale taki genialny (a i uczciwy) nie jest. Książka Walsha, która była zapisem jego dziennikarskiego śledztwa, ukazała się we Francji w 2003 roku, w przeddzień startu jednej z edycji Tour de France, którą Teksańczyk zresztą (jak kilka wcześniejszych) wygrał. „L.A. Confidentiel”, bo taki był jej tytuł, sporo namieszała. A mimo to przez lata dziennikarz ten był sekowany na konferencjach prasowych i uważany za maniaka, a jego śledztwo potępiali nawet czytelnicy tygodnika „The Sunday Times”, w którym Walsh pracuje, podaje branżowy miesięcznik „Press”, w numerze majowym z tego roku zamieszczając z nim rozmowę. „Oszustwo niedoskonałe. Jak zdemaskowałem Lance’a Armstronga” to najnowsza jego publikacja. To pięknie napisana historia walki o prawdę i przestrzeganie w sporcie zasad fair play. Oryginalny tytuł brzmi jeszcze dobitniej („Seven Deadly Sins”), jako że Armstrong wygrał tyleż właśnie edycji wyścigu. I jako motto cytat z genialnego filmu „Siedem” (tak!) Davida Finchera, w którym Brad Pitt wypowiada słynną kwestię: Żaden z ciebie mesjasz. Jesteś filmem tygodnia, w najlepszym razie przesłaniem na pieprzonej koszulce. Przyznajmy się: ilu z nas nosiło, lub pragnęło nosić, taką z wizerunkiem tego-którego-nazwiska-nienależy-dzisiaj-wymawiać? [kf] Staszek Dutka
Cza-cza z Królową Siedmioróg, Wrocław 2012 s. 128, ISBN 978-83-7568-450-6
O
powieść niedługa, niekrótka, lecz w sam raz – jej tematem są współczesne media, a tym nie należy poświęcać zbyt wiele miejsca, same dbają o autopromocję. Zrządzeniem losu bohater, człowiek na życiowym zakręcie, by to tak nazwać, otrzymuje dar: popularność. Niczym się nie wsławił ani nie zasłużył, ale faceci chcą się z nim napić, panny zaciskają nogi, a dzieci błagają o autograf. Znany z tego, że jest znany, celebryta niewiadomej proweniencji, Facet Królowej – królowej seriali, ma się rozumieć. Jego fanom nie przeszkadzało nic: Mimo że skręcił sobie nogę w pierwszych minutach tańca, publiczność od razu go pokochała. Otrzymał trzynaście tysięcy SMS-ów z wyrazami zachęty, by nie rezygnował z kariery, bo tak naprawdę jest najlepszym tancerzem w całej Unii Europejskiej. Stąd już krok do objęcia innego stano-
wiska, tym razem związanego z ciągłym tańcem na linie: najważniejszego lokatora Pałacu Prezydenckiego. Ku zdumieniu wszystkich, nasz bohater odmawia zaszczytu – resztka niezbałamuconego przez medialny wrzask umysłu podpowiada mu, że się do tej funkcji nie nadaje, byłaby na wyrost. Ale tłum akceptuje nawet rejteradę… Symptomatyczny jest konkurs na telewizyjną postać roku – bohater przegrał, pierwsze miejsce w plebiscycie zajmuje jego ukochana, nagle jednak prowadzący obwieszcza, że jest miejsce nadrzędne: ZERO. Dwuznaczne? Oczywiście, przecież nie chodzi o matematykę. Przekaz autora jest jednoznaczny: najwięksi celebryci to zera. I jakoś, psiakrew, nie sposób protestować… Zatem spektakularna śmierć obojga protagonistów – przepraszam za psucie lektury, ale to w końcu nie kryminał ani thriller – doskonale pasuje do wybranej przez autora narracyjnej ścieżki. Media to lubią, media to kupią, byle głośno, byle słodko, byle głupio – tak mniej więcej przedstawiał sprawę Boguś łazuka. Nieważne, że pół wieku temu, przecież nic się w mediach nie zmieniło. [gs]
Zamieć
Władimir Sorokin Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013 s. 176, ISBN 978-83-7536-517-7
P
łaton Iljicz, powiatowy lekarz, z wyglądu i myśli podobny do Antona Czechowa, usiłuje dostać się do wioski ogarniętej epidemią boliwijskiej czarnej, oddalonej od Dołbieszyna, obecnego miejsca postoju, o siedemnaście wiorst. Wiezie tam szczepionkę, liczy się więc każda chwila. Jedynie warunki zewnętrzne przestają mu sprzyjać: znalazł się na prowincji, w środku zimy, a wokół szaleje zamieć. Z pomocą, wymuszoną i okupioną pięcioma rubelkami, przychodzi mu Chrząkała, rosyjski chłop dowożący na co dzień chleb, właściciel samojezdu zaprzęganego w pięćdziesiąt malutkich koni, nie większych od kuropatwy. W założeniu droga do pacjentów miała im zająć półtorej godziny, jednak cel niebezpiecznie oddala się z każdym przebytym odcinkiem, jak w sennym koszmarze. Nieustannie wyłaniają się kolejne przeszkody do pokonania: baśniowe postaci i stwory, wyboistości i wądoły na trasie, czyhające na wędrowca pokusy skłaniające go do zmiany planu, gdy im ulegnie. Bohater niezłomnie szuka właściwej drogi, brnie przez zaspy, upada, podnosi się, jedzie lub idzie dalej, przypominając sobie co chwila, kto na niego czeka u kresu podróży. Jego początkowa zuchwałość miarowo topnieje i przeradza się w niedowierzanie, rezerwę, zwątpienie, a liczne próby nadania sensu tułaczce i zracjonalizowania trudności przerywają słowa udręczonego przez los homo sapiens wykrzyczane w lodową pustkę: Nasze życie to jedno wielkie kurestwo… Cudowna, sarkastyczna metafora ludzkiego życia, krytyczna w stosunku do metafizycznych rozwiązań oferowanych przez chrześcijaństwo. Sorokin, mieszając scenerię z rosyjskich baśni i klasyków, zaaplikował nam końską dawkę rosyjskiego absurdu, która skutecznie stawia na nogi. Na zdrowie! [alo]
Norman Lewis
Grobowiec w Sewilli Przeł. Janusz Ruszkowski Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013 s. 139, ISBN 978-83-7536-572-6
C
zy o kraju, w którym panuje bieda, dominuje skrajny konserwatyzm, a grozi wojna domowa – można pisać tak, że w zasadzie zazdrości się jego mieszkańcom? Owszem. To tradycyjny angielski sposób relacjonowania wypraw podejmowanych dla najróżniejszych, bynajmniej nie powiązanych z geograficznymi odkryciami celów. Norman Lewis, podróżnik z urodzenia, przekonania, chęci i nawyku, wyruszył jesienią 1934 roku do Sewilli, by sprawdzić, czy aby coś nie zostało z niegdysiejszych dóbr Corvajów, rodziny jego teścia, który notabene ekspedycję finansował. Autorowi w peregrynacji towarzyszył szwagier, komunista z partyjną legitymacją, co w burzącej się Hiszpanii miało swe złe i dobre strony. Młodych ludzi zaskoczyło bowiem rewolucyjne poruszenie: strajki, bunty przeciw władzy, antyrządowe demonstracje, nerwowe reakcje przerażonych żołnierzy, propagandowe przemarsze „czerwonej armii”, liczącej kilkudziesięciu niedozbrojonych członków… I cień caudillo Franco, wodza, który miał odnieść niebawem zwycięstwo. Lewis nie ukrywa, że ta wojenna ruchawka budziła w nich nieraz strach – uzasadniony, gdy przeczytamy opis pierwszych starć na ulicach Madrytu. Konfuzja, brak informacji, nieprzewidziane decyzje władz – zamykanie dróg, odwoływanie połączeń – dały im się we znaki: prosta w założeniu droga z granicznej Pampeluny przez położony centralnie Madryt do południowej Sewilli wydłużyła się niepomiernie, musieli bowiem z hiszpańskiej stolicy cofnąć się do Portugalii, by dopiero przemierzywszy cały ten kraj wjechać wreszcie do Sewilli przez „zieloną granicę”. Warto było? Rodzinny grobowiec w Sewilli już nie istniał (spadkobiercy nie uiścili w terminie opłat za przedłużenie prawa do miejsca pochówku…), dawny pałac zamieniony został w sklep z butami. Największy w regionie, może więc nie było powodu do wstydu. Tak w każdym razie Lewis przedstawił rezultaty wyprawy cierpliwemu teściowi. A czytelnik, czy powinien wybrać właśnie reportaż Lewisa spośród setek innych? Oczywiście, choćby dla samego stylu opowieści, lekkiego acz wnikliwego, żartobliwego choć nie kryjącego zaangażowania. Lewis każe czytać między wierszami, w swą lekko kpiącą, zdystansowaną relację wplata fakty, które zostają w pamięci – zabawna sama w sobie podróż pociągiem przez Portugalię jest mini panoramą kraju, opisem pełnym spostrzeżeń równie śmiesznych co budzących grozę. Półwysep Iberyjski jawi się w tej relacji jako odrębny, nie przystający do reszty Europy świat. Ale w tym też jest zaleta książki Lewisa – podobnie jak inni wielcy angielscy podróżopisarze (nie moje określenie), Thessiger czy Fermore Leigh dla przykładu, Norman Lewis także woli świat dawny, który nie wszedł jeszcze w XX wiek, by posłużyć się słowami Juliana Evansa, autora wstępu. Zrozumie to każdy, kto widział wypalony hiszpański interior i zastawione hoteliszczami wybrzeże. To kolejna wojna domowa, konflikt między tradycyjną samowystarczalnością a pazernością bieżącego dnia. Nie chcę obstawiać wygranych. [gs]
Nr 7 [254] lipiec 2013
R E C E N Z J E
39
R E C E N Z J E
40 Daria Porębiak
Koniec świata Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2012 s. 201, ISBN 978-83-89603-71-5
K
to nie wierzy, jego sprawa – moim zdaniem koniec świata nastąpił, wedle zapowiedzi. To, co z niego pozostało, jest już tylko projekcją niegdyś wyobrażonej rzeczywistości. Tak też zakłada autorka „Końca świata”. Nazwisko – Porębiak; imię – Daria. Lat 25. Jak na razie – bez żadnej wyuczonej specjalności, ukończonych studiów ani ambicji do tegoż. Za to próbuje sił w literaturze. Debiutuje brawurowo, jak dekadę temu Dorota Masłowska. To porównanie nasuwa się z racji błyskotliwej stylizacji językowej, para-mowy, którą posługują się bohaterowie, a która brzęczy nam w uszach. Druga zaleta tej fabuły to klimat. Porębiak stworzyła sugestywną wizję końca lat 90. Miała wtedy niecałe dziesięć lat, więc albo dysponuje doskonałą pamięcią i swego rodzaju nadświadomością, albo dopadła świadka doskonałego. Nade wszystko podziwiam ją za galerię postaci. Nie, nie lubię ich. Nawet więcej – są dla mnie odrażający w swym odmóżdżeniu z wyboru, wbrew umysłowemu potencjałowi; przez emocjonalną rozlazłość i beztroskie przelewanie się przez życie. Cała opowieść toczy się jak w malignie, w delirce. „Koniec świata” relacjonuje niejaki Darek (nietrudno skojarzyć jego imię z imieniem Daria). Zrezygnował ze studiów, do których zupełnie nie miał zapału i odbywa niby-podróż autostopem przez Polskę, potem pociągiem nad morze, następnie tirem. W tym czasie nawiązuje znajomości. Płytkie, bezuczuciowe, wynikające z podobnie bezrefleksyjnego podejścia do życia i rzeczywistości. Tak oto wyruszyliśmy w kolejną podróż, którą pokrótce chcę opisać, podróż w najmroczniejsze zakamarki kraju i południowo-zachodniej granicy. Podróż pełną strachu i napięcia, nawiedzonych miejsc i seryjnych morderców, ale najpierw pojechaliśmy do marketu „wszystko za pięć złotych” sprzedać ostatni wór naszych zabawek. Przy Darku kręcą się dziewczyny, jeszcze nawet nie laski. Dwudziestokilkulatki o mentalności licealistek (najwyżej!). Cofają się pamięcią do lat szczenięcych – wtedy było spoko, jeździły na zieloną szkołę, nawiązywały przyjaźnie czy raczej dziewczyńskie miłości „na całe życie”, emocjonowały się Spice Girls, do których wizualnie starały się upodobnić. Poza nimi, przez powieść przewijają się chłopaki, chłopcy, nawet starsi faceci. Bez jaj, bez osobowości. Wegetujący z dnia na dzień. Uciekają przed obowiązkami, odcinają się od rzeczywistości mitami własnymi, komputerowymi grami bądź absurdalnymi acz czasowo absorbującymi czynnościami. Jak kiedyś chłop z piosenki Kazimierza Grześkowiaka (kto go jeszcze pamięta?), co to zamiast orać budował w stodole samolot. Pokoleniu urodzonemu pod koniec lat osiemdziesiątych, tuż przed czy chwilę po naszym wielkim przełomie, wydawało się, że świat ściele im się u stóp. Znaczy – ten legendarny zachodni świat, do którego ich rodzice wzdychali całe życie. Po 1989 roku złoty deszcz spadł na Polskę tudzież inne kraje byłego soc-obozu. Sklepy zalały dobra konsumpcyjne, banany, kasety VHS, komputery, chińskie żelki, brokatowe wiatraczki. Całe to przesłodzone, tandetne badziewie zainfekowało świadomość małolatów. Jak można mniemać na podstawie „Końca świata”, okazało się,
Nr 7 [254] lipiec 2013
że zaraza ma przewlekły przebieg. Dorosłe dzieci mają żal/ za kiepski przepis na ten świat – śpiewał zespół Turbo. Ale tamten tekst powstał w ekstremalnych warunkach stanu wojennego i wyrażał sprzeciw wobec zakłamania systemu. Natomiast typy i typki od Porębiak, choć metrykalnie dorośli, pozostają infantylni z własnego wyboru. To raczej efekt lenistwa, skłonności do pasożytniczego trybu życia oraz ogólnego otumanienia. Tak, jest w tym także jakieś mętne przeczucie pandemonium. Zaraz wszystko tąpnie, nastąpi kres wyimaginowanego świata. I słowo ciałem się stało. Bańka iluzji prysła. Jeśli ktoś karmił się złudzeniami, że spełni się złoty sen solidarnościowców i ich potomstwa, w zderzeniu z obecnymi realiami może mieć ochotę pociągnąć za spust. Kierując ogień przeciwko komuś albo sobie. Więc przeżyjmy to jeszcze raz, sugeruje Daria Porębiak. Choć jest 2011 rok, dorosłe dzieci wracają myślą i marzeniami do przełomu 1996/97. Wyobrażają sobie mega-wypasionego sylwestra gdzieś w luksusowym hotelu przy plaży na półwyspie Helskim. Królem tego raju jest telewizyjny mafiozo, kręcący teledysk z zagraniczną plastikową gwiazdą oraz setkami statystów. Każdy może się załapać, i każdy dostanie honorarium, a przy okazji gratis opije się drinkami. Śliczna bajka! Jednak z euforii tylko krok do depresji. I właśnie przeczucie tego stanu wyczuwam w prozie Porębiak. Dlatego jej wizja kompletnie nie bawi. Przeciwnie – przygnębia. Jak powiedziałam, nie darzę Darka/Darii ani jego/jej kumpli sympatią. Jednak nie mogę odmówić autorce jakiejś bolesnej szczerości. W ogóle – przyznania się do bólu, którego źródła generacja y na dobą sprawę nie zna, nie rozumie. Autorce udało się też uchwycić i odnotować porażająco-paraliżujące uczucie strachu, jaki obezwładnia pokolenie młodych. Lekiem nań wydaje się ucieczka w nihilizm. Stąd potrzeba cofnięcia się w dzieciństwo; regres emocjonalny; wyzerowane ambicje. Smutek, który nie wiadomo czym ukoić. Nawet jeśli „Koniec świata” nie pozostanie trwałą pozycją we współczesnej literaturze, to dla mnie ma plus, którym jest… minus. [mm] Bernard Benyamin, yohan Perez
Kod Estery Agnieszka Labisko Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2013 s. 320, ISBN 978-83-7515-267-8
C
zy potworność Holokaustu mogła być zapisana w Starym Testamencie? Czy twórcy Biblii przewidzieli Hitlera? A może biblijna Księga Estery jest uniwersalną zapowiedzią kar, jakie powinny spotkać wszystkich tych, którzy dopuszczą się zbrodni ludobójstwa? Zebranie materiałów do przeanalizowania zapisów biblijnych i ich interpretacji, jak również historii nazizmu, mogło odbyć się w zaciszu pokoju autorów. Jednakże jeden z nich samodzielnie podróżuje po świecie, aby na własne oczy zobaczyć miejsca i ludzi mogących pomóc mu w odszyfrowaniu Księgi Estery. Rozmówcy Bernarda Benyamina starają się dowieść, że zbrodnia zagłady została przewidziana kilka tysięcy lat wcześniej, że istnieją powiązania pomiędzy biblijnym Hamanem a Adolfem Hitlerem. [ak]
2À F\QD :\GDZQLF]D ,PSXOV ']LDã KDQGORZ\ ul. Fatimska 53B, 31-831 Kraków tel.: 12/422-41-80, 12/422-59-47, 506-624-220 H PDLO LPSXOV#LPSXOVRÀ F\QD FRP SO
ZZZ LPSXOVRÀ F\QD FRP SO
Jeśli sądzicie, że to Kleo była mistrzynią demolki, Jonasz da wam w kość! KOLEJNA KSIĄŻKA AUTORKI BESTSELLERA
Nr 7 [254] lipiec 2013 • ISSN 1230-0624 • cena 19,90 zł (5% VAT)
Ksi¹¿ka dostêpna tak¿e jako E-BOOK
PATRON MEDIALNY:
Da my odw iedzające sy pia lnię tego dżentelmena muszą spełniać tr z y wa runk i:
wykazywać entuzjazm w sprawach cielesnych, brak zainteresowania sprawami sercowymi i – co najważniejsze – mieć męża.
Drugi tom elektryzującej
sagi erotycznej Mii Marlowe POLECA MY!
Książka dostępna także jako E-BOOK PATRON MEDI ALNY:
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR