Nr 9 [256] wrzesień 2013 • ISSN 2083-7739 • cena 19,90 zł (5% VAT)
PREMIERA 23 PAŹDZIERNIKA
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR
Rozsmakuj się w nowej powieści Anny J. Szepielak Powrót do rodzinnego miasteczka, spotkania z dawnymi przyjaciółmi, magia
2À F\QD :\GDZQLF]D ,PSXOV ']LDã KDQGORZ\ ul. Fatimska 53B, 31-831 Kraków tel.: 12/422-41-80, 12/422-59-47, 506-624-220 H PDLO LPSXOV#LPSXOVRÀ F\QD FRP SO
wspólnego gotowania, tajemnica rodzinna.
ZZZ LPSXOVRÀ F\QD FRP SO
Książki dostępne także jako E-BOOK PATRONI MEDIALNI:
Przeczytaj także:
numer 2/2013
Wyspa KWARTALNIK LITERACKI
Rafał Wojasiński Adrian Sinkowski Józef Hen
Jan Tomkowski Andrzej Chąciński Julita Malinowska
www.kwartalnikwyspa.pl
Fot. Archiwum
Nr 9 [256] wrzesień 2013 ISSN 1230-0624 Nakład: 1000 egzemplarzy Cena 19,90 zł (5% VAT) Wydawca: Biblioteka Analiz sp. z o. o. 00-048 Warszawa ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416 tel./fax (22) 827 9350
miesięcznik wydawców księgarzy bibliotekarzy hurtowników i wszystkich zainteresowanych rynkiem książki ukazuje się od maja 1992
Press is dead? Wiedzą to Państwo, a może i nie wiedzą, że równolegle z redagowaniem „Notesu” od bez mała trzech lat prowadzę BookSenso, firmę, która zajmuje się – mówiąc w największym skrócie – promowaniem książek. Na koncie mamy kilkadziesiąt tytułów, które ukazały się nakładem blisko trzydziestu wydawców i które m.in. dzięki naszym staraniom trafiły do prasy, radia, programów telewizyjnych, na strony portali internetowych… To ciężki kawałek chleba – bo konkurujących wydawców bez liku, tytułów podobnie, a w kasie wydawcy nie zawsze znajdzie się dodatkowy grosz (znajdzie się niezwykle rzadko, tak po prawdzie), by działania z zakresu public relations wspomóc płatną reklamą. Co w takiej sytuacji robić – zwłaszcza gdy wzięty do promocji tytuł nie jest tzw. oczywistym bestsellerem? (znany autor, nośny temat itp.) Cóż, starać się. Bardzo się starać. Żeby działania nasze przyniosły jak najlepsze efekty, należy wybrać odpowiednie kanały komunikacji z odbiorcą właściwym dla danej książki. Czyli np. nie prasa opiniotwórcza, a plotkarskie programy telewizyjne.
REDAGUJĄ:
Kuba Frołow – redaktor naczelny kuba@booksenso.pl
Ewa Zając – sekretariat Ewa_Zajac@rynek-ksiazki.pl tel./fax (22) 827 93 50 AUTORZY NUMERU:
Kuba Frołow, Piotr Kofta, Adam Kraszewski [ak], Agnieszka Lichnerowicz, Monika Małkowska [mm], Magdalena Mikołajczuk, Waldemar Smaszcz, Grzegorz Sowula [gs], Michał Zając
Czyli nie kolorowe miesięczniki dla pań, a audycje radiowe, w których książka gości często i ku uciesze wszystkich zainteresowanych. Czyli nie rzeczone radio, a portale społecznościowe. Gorzej, kiedy klient, czyli wydawca, kompletnie się z naszą wizją nie zgadza i upiera się, że nic książce nie zrobi tak dobrze, jak recenzja w ogólnopolskim, wysokonakładowym (czy na pewno?) dzienniku. Że choćby telewizja śniadaniowa nie jeden raz przeprowadziła rozmowę z autorem, zdawkowa notka w tygodniku opinii natychmiast przełoży się na słupki sprzedaży w księgarniach. Co prasa, to prasa! Nic bardziej mylnego. Prasa bowiem, zwłaszcza ta opiniotwórcza, notuje coraz
PROJEKT TYPOGRAFICZNY:
Artur Jóźwiak a.p.jozwiak@gmail.com KOREKTA:
zespół DRUK:
Mazowieckie Centrum Poligrafii ul. Duża 1 05-270 Marki www.c-p.com.pl
słabsze wyniki sprzedaży i więcej niż najbardziej spektakularne zrecenzowanie książki na jej łamach da jej informacja zamieszczona na popularnym portalu. Bo link do tekstu ktoś wrzuci na swój profil na Facebooku, a kto inny wklei do postu na prowadzonym przez siebie blogu. Tak to dzisiaj działa. Stety lub niestety. A jakie wnioski płyną z tego dla Państwa i dla nas – wciąż ceniących, a wręcz wielbiących, szelest kartek? No cóż, może po prostu wrzucać ich zawartość do sieci, „jak leci”. W końcu… content is king! Pozdrawiam Państwa gorąco.
Tekstów nie zamówionych redakcja nie zwraca. Za treść reklam redakcja nie odpowiada. Numer zamknięto 20 września 2013 Jesteśmy na Facebooku
Nr 9 [256] wrzesień 2013
Kuba Frołow redaKtor naczelny
S P I S
18
T R E Ś C I
3
22
4
gość „notesu” Polacy mają niezłe poczucie humoru Z Michaelem Palinem rozmawia Agnieszka Lichnerowicz z Radia TOK FM
7 7
rynek Książki edukacyjne dla dzieci i młodzieży Michał Zając
11
Skracanie dystansu Rozmowa z Wojciechem Śliwerskim – redaktorem naczelnym i Pawłem Głowiakiem – szefem handlu i marketingu w Oficynie Wydawniczej „Impuls”
16
na marginesie Gdyby stracić Grzegorz Sowula
18
26
komiks Przetrwanie w grobie Monika Małkowska
22
kronika kryminalna Pies to też człowiek Grzegorz Sowula
24
felieton Cykl życiowy Piotr Kofta
25
półka żenady Modlitwa do torebki
28
Magdalena Mikołajczuk
26
książka numeru Nietaktownie, listownie Monika Małkowska
28
nowa książka Waldemar Smaszcz „Serce nie do pary”
32
recenzje Nr 9 [256] wrzesień 2013
„ N o T E S u ”
4
Fot. Wikimedia Commons
G o Ś ć
Polacy mają niezłe
poczucie humoru Z Michaelem Palinem, członkiem i jednym z założycieli legendarnej grupy Monty Python, autorem m.in. książki „Prawda” (Wydawnictwo Insignis), rozmawia Agnieszka Lichnerowicz z Radia ToK FM
Nr 9 [256] wrzesień 2013
żARTóW.
Mam taki, dość śmieszny. Jest o papudze, która mieszkała w burdelu. Pewnego dnia ktoś ją kupił i zabrał do domu. Papuga rozgląda się wkoło i z zadowoleniem wykrzykuje: O, jak ładnie!. Do domu wchodzi mąż z żoną, a papuga zobaczywszy ich, krzyczy: O! Cześć Kevin! ZAMIENIł PAN MONTY PYThONA NA PODRóżOWANIE. PISZE PAN O DOŚć POWAżNYCh SPRAWACh, JEDNAK POTRAFI SPRAWIć, żE SĄ ZAbAWNE. KTóRY KRAJ JEST NAJZAbAWNIEJSZY?
Myślę, że muszę wymienić Wielką Brytanię. Aby naprawdę zrozumieć humor, musisz świetnie znać kraj, znać każdy szczegół, znać go lepiej niż ktokolwiek inny. Anglia ma te swoje różne akcenty i dialekty, choćby z Manchesteru czy Liverpoolu, i każdy opowiada żarty o sobie nawzajem. Poza tym, jest jeszcze kilka krajów, które biorą siebie dość poważnie, jak np. Francja.
na”. Jest taki skecz o Narodowym Froncie Wyzwolenia Judei. Ludzie zbierają się w grupy, wzajemnie się nakręcają, są coraz bardziej wściekli, kłócą się, ale potem nie za bardzo pamiętają, czym ta grupa miała się zajmować, a nawet co oznacza skrót w nazwie ich grupy. To jest wciąż coś, czym trzeba się zajmować. Fundamentalizm we wszystkich odmianach. Inny dobry temat to technologie. Naszym życiem dowodzą kable, guziki, kody i hasła. To jest dosyć absurdalne. Mamy wrażenie, że ułatwiają nam życie i dają nam wielką wolność, ale w pewien sposób nas też więżą. uważam, że powinniśmy się śmiać z Google’a i Amazona i wszystkich tych wielkich firm. one stały się wszechmocne. Kontrolują nasze życia i nie ma alternatywy. Nie da się pobrać pieniędzy z banku, jeśli nie pamiętamy hasła. To ogranicza naszą wolność bycia innym i niezręcznym. A humor jest o byciu niezręcznym, byciu innym, byciu trudnym. Jeśli wszystko stanie się takie wygładzone, to nie będzie już miejsca na humor na świecie. A KRYZYS? WŚCIEKłOŚć NA bANKI?
LUb POLSKA.
Nie jestem pewny, słyszałem parę dowcipów w Polsce. I wydaje się, że Polacy dużo się śmieją. NAPRAWDę?
Ciągle powtarzają, że nie mogą czegoś zrobić, nie dają rady, nic nie działa. Myślę, że to świetny początek dla żartów, tu właśnie humor jest potrzebny.
To też może być śmieszne. Myślę, że Python mógłby się tym zająć. Sytuacja, w której się znaleźliśmy, jest absurdalna. Przecież wszyscy ci wykształceni i wyszkoleni ekonomiści nie zauważyli, że krach się zbliża. I tu znów pojawia się technologia. Myślę, że ludzie po prostu nie pojmują tych wszystkich algorytmów, bo komputer wszystko za nas robi. A to jest już martwy świat dla komedii. Trochę o tym piszę w swojej książce „Prawda”. o tym, jak korporacje rozporządzają naszym życiem.
JAK SIę MASZ, POLAKU? WłAŚCIWIE NIEZbYT DObRZE.
JEDEN Z RECENZENTóW PORóWNAł NAWET PANA KSIĄżKę DO „WIERNEGO
To może być śmieszne! Jest świetnie, właśnie ktoś przejechał mojego psa, dach dziurawy i jest mokro, ale poza tym mam się świetnie! Myślę więc, że tak naprawdę Polacy mają niezłe poczucie humoru. I wiedzą, po co jest poczucie humoru, rozumieją to, jak można wykorzystywać humor, gdy coś idzie źle. Innym krajem, który ma niezłe poczucie humoru, są Czechy. oni tam z jakiegoś powodu potrafią się tym bawić. Potrafią się śmiać z siebie i z historii. Nie postrzegają tego jako braku lojalności, ale uważają, że to humor czyni życie znośnym.
OGRODNIKA” LE CARRéGO. ALE MYŚLę, żE TO RóWNIEż OPOWIEŚć
POLACY TRAKTUJĄ WSZYSTKO bARDZO SERIO: SWOJĄ hISTORIę I SIEbIE SAMYCh. TO NAS bARDZO ODRóżNIA OD CZEChóW, KTóRYCh FILMY I LITERATURA SĄ JEDNAK NAD WISłĄ bARDZO POPULARNE. TROChę IM ZAZDROŚCIMY, żE ONI POTRAFIĄ...
Francuzi biorą siebie bardzo serio. Myślałem, że Niemcy podobnie. Ale potem kupili Monty Pythona i bardzo lubili „Rybkę zwaną Wandą”, zmieniłem więc o nich zdanie. To bardzo zabawni ludzie.
O CELEbRYTACh I SłAWIE.
Sława to coś, z czym trudno sobie poradzić. ona ogranicza. oczywiście, jestem szczęściarzem, bo mogłem robić komedie, piszę książki i podróżuję. Jednak już nie mogę usiąść wieczorem z kuflem piwa w angielskim pubie i poczytać książki. Ludzie zaraz dosiadają się pogadać. Nie jestem tak wolny, jak wtedy, gdy nie byłem rozpoznawalny. Ale – patrząc na to szerzej – to prawda, że media kreują idealne postacie. Ludzi, których reszta ma naśladować, którzy dobrze wyglądają, zachowują się jak należy. Ale jednocześnie media gdzieś ten ich autorytet podcinają. Piszą, że wcale nie są tacy fajni, bo tu romans, tam wpadka. Musimy więc uświadomić sobie, że nikt nie jest idealny i trzeba się pogodzić z niedoskonałościami. Bohater mojej książki, ekolog Hamish Melville, rozumie, co to jest sława i o co w niej chodzi. Nie jest nią zainteresowany i dlatego nie czyta gazet. TO CIEKAWE, żE WYbRAł PAN NA bOhATERA CELEbRYTę WALCZĄCEGO O EKOLOGICZNE KWESTIE. NIE AKTORA, POLITYKA CZY NAWET PISARZA.
MONTY PYThON JEST TEż bARDZO POPULARNY W POLSCE.
Wiem, bo Polacy kojarzą mnie właśnie z Monty Pythonem. A to przecież było czterdzieści lat temu. Polska przecież w 1961 roku była wciąż w układzie Warszawskim. MONTY PYThON bRAł NA CEL SWOICh SKECZóW RELIGIę, MEDIA, RODZINę CZY KLASę ŚREDNIĄ. Z CZEGO DZIŚ bYŚCIE SIę ŚMIALI?
Myślę, że z tego samego, z czego śmialiśmy się w „Żywocie Bria-
Wybrałem ekologa, bo oni są generalnie postrzegani jako walczący po właściwej stronie. Poza wyjątkami przyczyny ich działań są całkowicie słuszne: przestańmy niszczyć lasy deszczowe, nie niszczmy świata rdzennych plemion, przestańmy niszczyć otoczenie pod dyktando bankierów. Ale ten przemysł ekologiczny jest przecież ogromny. Jak z Narodowym Frontem Wyzwolenia Judei – różne grupy ekologiczne, różni aktywiści walczą o swój udział w tej ekologicznej bitwie. Sięgają więc czasem
Nr 9 [256] wrzesień 2013
G o Ś ć
ZACZNIJMY OD DOWCIPU. JAKI bYł OSTATNI ŚMIESZNY DOWCIP, JAKI PAN USłYSZAł? PYTAM, bO CZASY TRUDNE I NIE MA ZbYT WIELU DObRYCh
„ N o T E S u ”
5
G o Ś ć
„ N o T E S u ”
6 po bardzo dwuznaczne metody i idą na dwuznaczne kompromisy. A ja w mojej książce piszę o prawdzie, o próbie znalezienia jej i poznania. Dlatego pomyślałem, że wybranie ekologa może być intrygujące. Gdybym za bohatera wybrał bankiera, to poszukiwanie prawdy byłoby zbyt proste. Przecież wszyscy znają prawdę o bankierach...
U NAS: bYł SObIE POLAK, RUSEK I NIEMIEC…
... u nas teraz zaczynają się Był sobie Anglik, Irlandczyk i Polak… Wydaje mi się, że Polacy, którzy przyjeżdżają do Anglii, nie ośmieszają się tak łatwo. Przyjeżdżają, żeby pracować. Jestem jednak przekonany, że jeśli spytasz Polaków, co ich śmieszy w Anglikach, to będzie ciekawsze.
MAMY POSTIDEOLOGICZNE CZASY. DZIŚ
NA PRZYKłAD MY, POLACY, LUbIMY ChODZIć
WSZYSTKO WYDAJE SIę WZGLęDNE. łATWO SIę
NA GRZYbY DO LASU. A bRYTYJSKIE TAbLOIDY
POGUbIć, NIE MA SIę CZEGO ZłAPAć.
SKOMENTOWAłY TO INFORMACJĄ, żE POLACY
Ale nie sądzę, że to powinno powstrzymywać nas przed angażowaniem się i opowiadaniem po właściwej stronie. Ja tylko piszę, że powinniśmy być rozsądni i myśleć za siebie. Żyjemy 24 godziny na dobę otoczeni informacjami, powinniśmy jednak podchodzić do nich krytycznie, myśleć na własną rękę, szczególnie, że wiele jest w tym komercji i reklamy, i prawda łatwo gdzieś tam ginie.
SĄ TAK bIEDNI, żE MUSZĄ ChODZIć DO LASU...
Michael Palin
Prawda Tłum. olga Siara Wydawnictwo Insignis, Kraków 2013 s. 336, ISBN 978-83-63944-06-3
To jest bardzo typowe. Świeże jedzenie?! A feee... Ktoś musiał zabić świnię, żeby je mieć. Nie myślą o tym, że mięso w supermarketach też jest od świni. Nie wiemy już, skąd pochodzi jedzenie. A ta uwaga była ksenofobiczna. MONTY PYThON CZęSTO NAŚMIEWAł SIę
Z KLASY ŚREDNIEJ. JAK bARDZO bRYTYJSKIE SPOłECZEńSTWO ZMIENIłO SIę OD TEGO CZASU?
TRZEbA WIęC POŚWIęCIć TROChę CZASU, żEbY ZROZUMIEć SYTUACJę.
Tu chodzi też o zrozumienie natury ludzkiej. I to też trochę mnie martwi. Te uproszczenia i kategoryzowania. Tymczasem my, ludzie, jesteśmy niezwykle skomplikowani i różni. I to jest nasz skarb, a nie zagrożenie. Monty Python też się tym interesował. Duży głos krzyczy, że wszyscy jesteśmy indywidualistami, na co tłum odpowiada: Tak, jesteśmy! Tylko jeden cichy głos się wyłamuje: Ja nie. Na co wszyscy go uciszają.
Sporo. Ludzie nie czują się odpowiedzialni za otoczenie, tylko za swój sklep. A reszta? Wystarczy, że płacą podatki. Choć jeśli się uda, to starają się i tego unikać. osłabiło to poczucie wspólnoty. Szczególnie wśród ludzi biedniejszych. Kiedyś związki zawodowe miały nawet kluby, gdzie ludzie przychodzili na papierosa i piwo. Teraz jesteśmy otoczeni przez zdrowotnych świrów. Teraz widzimy, co jest dla nas lepsze, ile ma kalorii. Biegać czy chodzić? Mieć botoks czy nie? oto jest pytanie. Stajemy się niesamowicie narcystyczni. Ja sam nie wiem, jak się w tym znaleźć.
W OSTATNICh LATACh ZAJMUJE SIę PAN PODRóżOWANIEM. ALE MAM WRAżENIE, żE TROChę SIę PAN TEż Z TEGO NAŚMIEWA. NA PRZYKłAD, GDY
MYŚLę JEDNAK, żE POWINNIŚMY PAMIęTAć O TYM, żE JESTEŚMY CZęŚCIĄ
JEDEN Z bOhATERóW DEKLARUJE W INDIACh, żE PODCZAS PODRóżY
LUDZKIEJ SPOłECZNOŚCI.
SZUKA PRAWDZIWYCh LUDZI. MAM WRAżENIE, żE SłYSZAłAM Tę
TĄ SAMĄ TRASĄ...
Społeczeństwo coś znaczy. Thatcher kiedyś powiedziała, że nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo, tylko są jednostki. To nieprawda. Bardzo ważny jest też ten czysto fizyczny kontakt z ludźmi. Wirtualny świat, w którym nie widzisz ludzi, jest okropny.
Ta fraza szukam PRAWDZIWYCH ludzi rzeczywiście wydaje się takim sloganem alternatywnych podróżników. Ja nigdy go nie używam, bo to bez sensu.
SZEŚćDZIESIĄTYCh, W CZASACh MONTY PYThONA?
DEKLARACJę ZbYT WIELE RAZY, żE KTOŚ SZUKA PRAWDZIWEGO żYCIA I PRAWDZIWYCh LUDZI. ALE WSZYSCY W TYM POSZUKIWANIU PODĄżAJĄ
NO bO KTO JEST PRAWDZIWYM CZłOWIEKIEM?
Melville, mój ekolog, odpowiada na to, że PRAWDZIWI ludzie nie są zawsze tacy, jakimi byś chciał, żeby byli. Chodzi mi to, że nie można podróżować komfortowo i wybierać, czego się chce nauczyć, a czego nie. Podróżowanie to często niekomfortowy proces. Można zgubić drogę, nie zna się języka. Ludzie, których spotykasz, nie są bardziej prawdziwi niż ty sam. To po prostu ludzie.
CZY ŚWIAT JEST DZIŚ MNIEJ CZY bARDZIEJ ZAbAWNY NIż W LATACh
Nie wiem, jak to ocenić. Humor opiera się na tym, co idzie źle, zależy od represji, z którą musisz sobie radzić. Stara, powojenna Brytania była autorytarna: Kościół, armia, politycy, wszyscy bardzo szacowni, to była świetna podstawa dla humoru. Teraz mówimy bardziej otwarcie o różnych sprawach. A najlepsze dowcipy powstają, gdy nie można o czymś otwarcie mówić... Zachęcamy do słuchania audycji pt. „Światopogląd” we wtorki, środy i czwartki po godz. 15 w Radiu ToK FM
WRACAJĄC DO EUROPY I WIELKIEJ bRYTANII: PRZEPROWADZIłO SIę TAM WIELU POLAKóW. I ChYbA STALI SIę łATWYM CELEM DO żARTóW.
Nie, nie sądzę. Rzeczywiście, kiedyś dowcipy zaczynały się: Był sobie, Anglik, Irlandczyk i Szkot...
Nr 9 [256] wrzesień 2013
Rozmowa z autorem wyemitowana została na antenie Radia ToK FM. Dziękujemy serdecznie za możliwość publikacji. Tytuł pochodzi od redakcji
Michał Zając
dla dzieci i młodzieży
Książki edukacyjne
R y N E K
7
Jesienią zwykło się w branży mówić i pisać wiele o podręcznikach. Warto jednak zatrzymać wzrok i poświęcić chwilę uwagi innemu segmentowi rynku, który ze szkołą ma jednak wiele wspólnego. Książki edukacyjne dla dzieci i młodzieży – bo o nich będzie mowa – to temat pasjonujący i chyba zdecydowanie zbyt rzadko poruszany w profesjonalnych mediach, nie tylko polskich zresztą. Nr 9 [256] wrzesień 2013
R y N E K
8 Książki edukacyjne jakie są… Zacznijmy od kłopotu może nie najważniejszego, ale wielu wpędzającego w konfuzję – terminologia! Przed 1989 rokiem bardzo chętnie ten typ edycji dla niedorosłych nazywano „popularnonaukowym”. Takie określenie nie wytrzymywało jednak krytyki: trudno książeczkę dla malucha promującą trudną sztukę używania nocnika jakkolwiek powiązać z nauką, nawet popularną. Kuszące mogłoby się wydawać zastosowanie kalki anglojęzycznego pojęcia non fiction w postaci „literatury niebeletrystycznej”. Takie określenie mało jednak, że brzmi pretensjonalnie, to na dobitkę wydaje się zbyt ogólne i nie uwzględniające najważniejszego aspektu tego sektora, czyli nauczania. Najbardziej akceptowanym określeniem stała się „książka edukacyjna”. Chociaż… czy należące do tego sektora „Gwiezdne Wojny Część I. Niesamowite Przekroje. Przewodnik po pojazdach z filmu Gwiezdne Wojny Część I” (Egmont, 1999) jest książką edukacyjną? Kolejną cechą tego segmentu – bardzo przecież ważnego, także ze względów finansowych (wg Biblioteki Analiz: 42 proc. całej sprzedaży w szerszym segmencie „dziecięcym”) – jest niezwykle małe zainteresowanie okazywane mu przez media. Poza nielicznymi sytuacjami nie pojawiają się recenzje książek edukacyjnych dla dzieci i młodzieży. Więcej: ten sektor na dobrą sprawę nie doczekał się „gwiazd”! Nie wypromowano autorów, których nazwiska „sprzedawałyby” książki. W świecie książki dla niedorosłych, w którym funkcjonują dosłownie setki nagród, niezbyt łatwo znaleźć jakikolwiek przykład trofeów dedykowanych publikacjom edukacyjnym. Jako wyjątek potwierdzający regułę można przywołać jedynie Bologna Ragazzi Award przyznawaną w kategorii „non-fiction”. od strony edytorskiej segment książek edukacyjnych dla niedorosłych jest niezwykle zróżnicowany: można tu znaleźć wielkoformatowe, zaopatrzone w wysokiej klasy ilustracje luksusowe wydawnictwa albumowe, innowacyjne książki-zabawki, zaopatrzone w pozytywki i światełka, ale także skromne książeczki opierające swoją atrakcyjność na poczuciu humoru i komiksowych ilustracjach. Jedno jest pewne, należy się zgodzić z amerykańskim analitykiem rynku, że jedną z najważniejszych cech non-fiction [dla dzieci i młodzieży –
aut.] jest wizualna strona prezentacji treści. Dla tego typu literatury wizualność tak okładki, jak i wnętrza książki stanowi pierwszy element przyciągający czytelnika Konsekwencją takiej charakterystyki jest także znacząca rozpiętość cen: od kilku złotych, które trzeba zapłacić za książeczkę dla najmłodszych w markecie, aż po wyceniane niekiedy na 100 zł encyklopedie tematyczne. Dla zbudowania typologii książek edukacyjnych dla dzieci i młodzieży Margaret Mallet przyjmuje klucz wiekowo-formalny: • dla najmłodszych (early non-fiction) • encyklopedie i słowniki • monografie tematyczne (narracyjne i nienarracyjne) Nabywcy książek edukacyjnych są podobnie zróżnicowani jak one same. Ważnym odbiorcą jest niewątpliwie klient instytucjonalny – szkoły i biblioteki, także przedszkola. Rynek książki edukacyjnej w sporej mierze jest uzależniony od systemów czy nawet trendów dydaktycznych. Przykładowo, w uSA po wprowadzeniu nowej podstawy programowej będzie się można spodziewać prawdziwej rewolucji na rynku książek non-fiction. Program zakłada bowiem, że 30 proc. (szkoły podstawowe) i 50 proc. (szkoły średnie) obowiązkowych, ale pozapodręcznikowych lektur uczniów, stanowić będą właśnie teksty niebeletrystyczne. Przy silnym rynku nabywcy instytucjonalnego, do którego w uSA trafia ok. 23 proc. produkcji*, można nawet dostrzec dwa klarowne nurty wydawnicze w omawianej dziedzinie – „instytucjonalny”, ściśle przylegający do potrzeb dydaktyki czy programów szkolnych, oraz „prywatny” – odpowiadający na potrzeby indywidualnych nabywców.
Rynek książki edukacyjnej w Polsce: przedwczoraj… W Polsce Ludowej książki popularnonaukowe – jak je wtedy nazywano – dla dzieci i młodzieży były mało atrakcyjnie i w niewielkim asortymencie. Na Międzynarodowych Targach Książki w Warszawie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych stoisko Larousse’a było zawsze oblegane przez rodziców i nauczycieli, z zazdrością kartkujących książki niedostępnej u nas treści i jakości. Można postawić tezę, że ten sektor książki w PRL miał jeden z najsłabszych asortymentów do zaoferowania. * [b.a.] „Publishers Weekly”, no. 34, 1995, s. 24
Nr 9 [256] wrzesień 2013
Nic więc dziwnego, że po zmianach 1989 roku książki edukacyjne stały się obiektem intensywnego zainteresowania ze strony nowych, prywatnych oficyn. Takie firmy jak BGW, a później Muza, Elipsa, Podsiedlik, Raniowski i S-ka (czyli dzisiejszy Publicat), Wydawnictwo Dolnośląskie w szybkim tempie zarzuciły rynek tytułami na licencjach Larousse’a czy Dorling Kindersley. Dołączyły do nich firmy (jeszcze wtedy) państwowe jak Wydawnictwo Dolnośląskie czy Arkady. Największą popularnością cieszyły się początkowo dziecięce encyklopedie i słowniki. Entuzjazmowi, z jakim nabywcy przyjęli pojawienie się od dawna wyczekiwanych tytułów, nie towarzyszyła niestety pozytywna ocena ze strony krytyków. Zarzucano bardzo złe (często kompletnie amatorskie!) tłumaczenie, brak fachowej redakcji i niedostosowanie do polskich realiów. Z licencyjnych książek przyrodniczych dzieci mogły się dowiedzieć więcej o krewetkach niż o żubrach. Podobne zarzuty dotyczyły pozycji z dziedzin humanistycznych – głównie historii. Na początku lat dziewięćdziesiątych rynkiem książki edukacyjnej dla dzieci młodszych zainteresowała się Muza. Bardzo szybko zbudowała szeroki katalog tytułów licencyjnych, w dużej mierze nowoczesnych książek-zabawek. Kontynuatorem tego konceptu wydawniczego stała się Wilga, której innowacyjne „książki plus” (jak nazywała je ówczesna dyrektor programowa olga Wojniłko) rządziły na pólkach księgarń aż do końca pierwszej dekady lat nowego stulecia.
Wczoraj… Lata dziewięćdziesiąte to czas wielkich sukcesów serii wydawniczych. Wielkoformatowe, bogato ilustrowane tomy w twardych oprawach błyskawicznie zdobyły znaczącą popularność. Właśnie takich tytułów najbardziej brakowało w minionej epoce! Cykle takie jak „Tak żyli ludzie w …” (Wydawnictwo Dolnośląskie) czy „Patrzę, podziwiam, poznaję” (Arkady), „Co i jak?” (Atlas) liczyły sobie po ponad… siedemdziesiąt tomów. Chętnie kupowały je biblioteki publiczne i szkolne. ostatnia z wymienionych serii (na licencji niemieckiej oficyny Tessloff Verlag) ukazywała się od 1991 do 2004 roku, zaś łączny nakład 66 tomów przekroczył 1,5 mln egz.! „Tasiemców” tych – jakkolwiek publikowanych i redagowanych z rosnącą dbałością – dotyczył jednak ciągle wspólny dla większości pozycji licencyjnych zarzut nieadekwatności wobec
zapotrzebowania rodzimego klienta. Aż do drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, kiedy wspomniane Wydawnictwo Dolnośląskie zamówiło u rodzimych autorów i opublikowało w ramach serii „Tak żyli ludzie…” cykl „Tak żyli ludzie w dawnej Polsce” (dwanaście tomów, 1995-1997). Nieco później oficyna Podsiedlik, Raniowski i S-ka wydała natomiast doskonale przyjętą przez nauczycieli i bibliotekarzy serię „Klucz do ojczyzny” (dziewięć tomów, 1998-2000). W ostatnich latach podobną serię firmowało katolickie wydawnictwo Rafael (seria „Kocham Polskę”, od 2008)
Dzisiaj… Na podstawie danych z rocznika „Rynek książki w Polsce” można stwierdzić, że sprzedaż pozycji z omawianego segmentu jest relatywnie stabilna: od 2001 do 2010 roku stanowiła ok. 31 proc. całego przychodu uzyskiwanego przez wydawnictwa publikujące na rzecz niedorosłych. Co więcej: książki edukacyjnie najmniej ucierpiały w trakcie zdiagnozowanego w ostatnich latach dramatycznego spadku sprzedaży. W latach 2010-2011 spadek ten wyniósł 10 proc. (dla beletrystyki dla dzieci było to 28 proc., dla książek dla młodzieży 44 proc.). obecnie dominującą pozycję na rynku książki edukacyjnej dla dzieci i młodzieży ma bezdyskusyjnie firma braci olesiejuków. Publikuje wysokie nakłady tytułów głównie licencyjnych, skierowanych tak do dzieci najmłodszych, trochę starszych, jak i nastolatków, jakkolwiek największa część asortymentu skierowana jest do pierwszej z tych grup. Książki edukacyjne firmy olesiejuk sprzedawane są w dużej mierze przez sieci hipermarketów, a głównym źródłem ich sukcesu – oprócz masowej dystrybucji – jest niska cena. Bezapelacyjnym osiągnięciem była sprzedaż serii „obrazki dla maluchów”, której nakład do 2010 roku osiągnął milion egzemplarzy. Silną pozycję zachowują także Egmont (książki dla najmłodszych – nieustającym powodzeniem cieszą się tytuły łączące wątki fabularne ze znanych filmów Disneya czy dobranocek z treściami edukacyjnymi) oraz Publicat (pozycje albumowe oraz encyklopedie dla starszej części odbiorców).
Jutro… Książki edukacyjne proponowane są często jako remedium na chłopackie „czytelnictwo oporne”. Wielu bibliotekarzy i promo-
Nr 9 [256] wrzesień 2013
R y N E K
9
R y N E K
10 torów czytelnictwa dziecięcego (między innymi piszący te słowa) wierzy, że młodzi ludzie, którzy nie znajdują przyjemności w beletrystyce (zastąpionej przez filmy i gry komputerowe), będą chcieli sięgnąć po książki non-fiction, także by znaleźć pożywkę dla przeróżnych hobby. Nadzieja taka przygasa jednak w dobie realnego rozpowszechnienia dostępu do internetu i w obliczu preferencji informacyjnych członków netgeneracji… Czy internet zmarginalizuje książkę edukacyjną? Wiele wskazuje, że niestety jest jej wrogiem. Młodzi znajdują w sieci materiały poszerzające ich wiedzę szkolną oraz tą związaną z zainteresowaniami – znacznie łatwiej i szybciej. Co zaś szczególnie istotne – aktualną! Najczęściej jednak przywoływaną przewagą internetu nad drukiem jest dezaktualizacja materiałów opubli-
kowanych na papierze, w szczególności związanych z wiedzą z przedmiotów ścisłych, techniki. Wiara w możliwości przetrwania, a nawet rozwoju, książki edukacyjnej wzrasta, gdy dostrzec sprawność, z jaką edycje te absorbują nowinki edytorskie, w efekcie czego stają się atrakcyjne dla młodszych i starszych dzieci. Przykładem oszałamiające książki-rozkładanki amerykańskiego „inżyniera papieru” Roberta Sabudy (nakładem Egmontu ukazały się „Rekiny” i „Dinozaury”). Kluczowym pojęciem wydaje się tu edutainment czyli strategia wydawnicza polegająca na silnym łączeniu edukacji z zabawą. Potwierdzeniem tej tezy jest ogromny sukces serii „Monstrrrualna Erudycja”, której siła edukacyjna opierała się (przy bardzo skromnych środkach edytorskich) na zastosowaniu lubianego przez młodych komiksu oraz dowcipnej narracji. Innym elementem realizacji edutainmentu może być grywalizacja czyli zastosowanie do procesu dydaktycznego konwencji gry. Manewr taki zastosowała Dorota Sidor w fabularyzowanej interaktywnej książce edukacyjnej „Gdzie jest wydra? Czyli śledztwo w Wilanowie” (Dwie Siostry, 2012). Dla rozwiązania „detektywistycznej” zagadki czytelnik musi dokonywać wyborów, poznając przy tym Pałac w Wilanowie i szczegóły z życia króla Jana III Sobieskiego. Michał zając
Formularz prenumeraty «Notesu Wydawniczego» Zamawiam prenumeratę roczną «Notesu Wydawniczego» od numeru …./20…. w cenie 170 zł Zamawiający: ………………………………………………………………………………………………… Adres do faktur: ……………………………………………………………………………………………… Adres do korespondencji: ……………………………………………………………………………………. Jestem płatnikiem VAT, mój numer identyfikacji podatkowej (NIP): ……………………………………. upoważniam firmę Biblioteka Analiz Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie 00-048, ul. Mazowiecka 6/8, lok. 416, wydawcę «Notesu Wydawniczego», do wystawienia faktury bez mojego podpisu oraz do wprowadzenia moich danych osobowych na listę prenumeratorów. Podpis osoby zamawiającej: …………………………… Zamówienia proszę kierować faksem (22) 827-93-50, drogą mailową: kamila@rynek-ksiazki.pl lub wysyłają formularz na adres: Biblioteka Analiz Sp. z o.o. , ul Mazowiecka 6/8, lok. 416, 00-048 Warszawa. Należność prosimy wpłacać na konto: 55 1020 1156 0000 7302 0008 4921 w PKo BP o/Warszawa z dopiskiem „Notes Wydawniczy prenumerata”.
Nr 9 [256] wrzesień 2013
Skracanie dystansu Rozmowa z Wojciechem Śliwerskim – redaktorem naczelnym i Pawłem Głowiakiem – szefem handlu i marketingu w oficynie Wydawniczej „Impuls”
W TYM ROKU MIJAJĄ 23 LATA, OD KIEDY ZAREJESTROWANE ZOSTAłO WYDAWNICTWO IMPULS. PO TAKIM CZASIE ChYbA JUż NA TYLE PAńSTWO
styczni, gdy chodzi o rabat, to prawa zwrotu u nas nie ma. Dlatego decyzja o współpracy powinna być przemyślana.
OKRZEPLI, żE NIC NIE JEST W STANIE ICh ZASKOCZYć…
wojciech Śliwerski: Tak dobrze to nie jest… [śmiech] Ale te
A JAKI OFERUJĄ PAńSTWO TERMIN PłATNOŚCI?
wszystkie lata dają pewną przewagę, jeżeli chodzi o poruszanie się po rynku, zwłaszcza tym tradycyjnym.
PG: Czternaście dni, choć zdarzają się i krótsze. AZYMUT TEż ObOWIĄZUJĄ TAK „DRAKOńSKIE” ZASADY?
MA PAN NA MYŚLI KSIĄżKę DRUKOWANĄ?
wŚ: Tak. Natomiast zmiany, jakie zachodzą w obrębie nowych
technik produkcji i udostępniania książek, powodują, że stale szukamy dla siebie miejsca. Rynek należy bacznie i przez cały czas obserwować. Co, swoją drogą, jest pasjonujące. Na rynek e-booków weszliśmy właściwie w chwili, kiedy zaczął się formować i – uważam – z sukcesem. A CZYM PAńSTWO MIERZĄ TEN SUKCES?
wŚ: oderwaniem się od tradycyjnych struktur rynkowych. Dla nas
one są niedrożne, nadal tkwią w nieco socjalistycznym sposobie myślenia. Natomiast sprzedaż treści cyfrowych daje pewien komfort i umożliwia bezpośrednie dotarcie do faktycznie zainteresowanych daną pozycją. Jesteśmy wówczas zależni tylko od siebie, a nie od pośredników, ich metod działania, widzimisię…
PG: Azymut jest u nas na specjalnych zasadach. To zrozumiałe, zwłaszcza jeżeli uświadomimy sobie, że należąca – podobnie jak Azymut – do Grupy PWN czytelnia internetowa ibuk.pl także jest dla nas istotnym kontrahentem, posiadającym w ofercie 510 tytułów Impulsu. Dzięki udanej współpracy udaje nam się zrekompensować częściowo coraz niższe saldo obrotów z bibliotekami. Dzisiaj wiele z nich woli zapłacić za plik, który udostępni jednocześnie kilku użytkownikom, niż za kilka egzemplarzy tradycyjnej książki. obecnie niemal każda biblioteka uczelniana korzysta z Ibuka. Nasze książki posiada w subskrypcji ok. 30-40 placówek i systematycznie rośnie. ZA CO DE FACTO PłACI bIbLIOTEKA?
PG: Za subskrypcję na określony czas części lub całości naszej oferty. W zależności od wybranego pakietu.
ALE PAńSTWO ZAWSZE MIELI bARDZO DObRZE ZORGANIZOWANĄ
W JAKIM FORMACIE TRAFIAJĄ TAM PAńSTWA KSIĄżKI?
DYSTRYbUCJę I ZDROWE RELACJE Z ODbIORCAMI.
PG: Na początku były to pliki PDF zabezpieczone DRM-em, a później watermarkiem. od marca tego roku sami przygotowujemy pliki w formatach ePuB i mobi. W tej chwili po konwersji mamy ok. 130 plików. Śmiem twierdzić, że w rewelacyjnej jakości. Może zajmuje nam to dwa dni dłużej w przypadku jednego tytułu, ale jakość w pełni to rekompensuje. oczywiście pierwszeństwo mają nowości i bestsellery, staramy się jednak sukcesywnie wymieniać na format ePuB starsze tytuły.
wŚ: Dobrze skonstruowane umowy to jeszcze nie wszystko. Po-
średnik, z którym współpracujemy, musi jeszcze naszą książkę chcieć wziąć do dystrybucji, wiedzieć, co się powinno z nią zrobić i ten plan skutecznie wprowadzić w życie. Nie wyobrażam sobie, by ktoś zakładając dzisiaj wydawnictwo funkcjonował jedynie w obrocie tradycyjnym. W zasadzie skazany byłby na zagładę. Im więcej zatem alternatywnych sposób dystrybucji informacji o książce oraz jej sprzedaży, tym większa szansa na odniesienie sukcesu. JAK ZATEM ZORGANIZOWANA JEST U PAńSTWA TA TRADYCYJNA
I PDF-óW JUż NIE MOżNA KUPIć NA PAńSTWA STRONIE?
PG: Można, klient dostaje je w ciągu minuty. Generalnie jednak stawiamy na lepsze formaty.
DYSTRYbUCJA?
Paweł Głowiak: Podstawowym odbiorcą naszych książek są hur-
EPUb TO DOCELOWA FORMA KSIĄżKI ELEKTRONICZNEJ?
townie, wśród których miejsce lidera należy do Azymutu realizującego znaczącą część obrotu przypadającego na hurt. Drugim kanałem są współpracujące z nami bezpośrednio księgarnie, około 140. Zdecydowana większość to firmy specjalistyczne. Staramy się poszerzać grupę współpracujących z nami księgarń internetowych, chociaż znalezienie takiej, która umiałaby handlować naszą ofertą, nie jest łatwe. Mimo że jesteśmy ela-
PG: Wciąż powstają nowe generacje samego ePuB-a. Każda lep-
sza od poprzedniej. obecnie przygotowywany jest ePuB 3. Czy jednak powstanie zupełnie inny format, tego nie wiem. obecnie można już nie tylko robić notatki, korzystać z podpowiedzi Wikipedii czy wycinać fragmenty tekstu, ale osadzać w nim np. pliki wideo – i to nie znajdujące się na serwerze wymuszającym konieczność łączenia się z internetem, ale w samej książce.
Nr 9 [256] wrzesień 2013
R y N E K
11
R y N E K
Fot. Ze zbiorów prywatnych
12
Wojciech Śliwerski
PG: Swego czasu do publikacji „Terapia muzyką” dołączyliśmy
wŚ: Zwiększyliśmy elastyczność czasu pracy… [śmiech] PG: Staramy się. Rzadko wspieramy się partnerami zewnętrznymi.
płytę DVD. Materiał na niej zawarty ważył prawie 2 GB. obecnie e-book, wraz z osadzonymi w nim filmami, zajmuje 60 MB.
A PROPOS PARTERóW ZEWNęTRZNYCh, KTO SPRZEDAJE E-bOOKI IMPULSU?
I ILE TAKA KSIĄżKA WTEDY „WAżY”?
I TO WSZYSTKO RObIĄ PAńSTWO SAMI?
PG: Tak. CIEKAW JESTEM, O ILE W FIRMIE WZROSłO ZATRUDNIENIE…
Nr 9 [256] wrzesień 2013
PG: Przede wszystkim sprzedajemy je przez własną stronę. Poza tym współpracujemy w tym zakresie z sześcioma firmami. Naszym największym odbiorcą jest Virtualo. Natomiast Publio, Nexto, Gandalfa, Woblink i BezKartek.pl zaliczyłbym do grupy o mniejszym udziale w sprzedaży.
Wojciech Śliwerski (ur. 1952, Łódź) – absolwent Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. W latach 1978-1981 współpracował z tygodnikiem „Motywy” w Warszawie jako reporter, publicysta, felietonista i redaktor odpowiedzialny wydania. Od 1982 do 1984 roku był redaktorem naczelnym miesięcznika „Drużyna-Propozycje”. W latach 1985-1987 kierownik wydziału kultury krakowskiej Komendy Chorągwi ZHP. W 1988 roku został redaktorem naczelnym Harcerskiej Oficyny Wydawniczej w Krakowie. Po jej likwidacji przez władze harcerskie założył w 1990 roku i był dyrektorem Niezależnego Wydawnictwa Harcerskiego „Impuls” w Krakowie. Od 5 listopada 1991 roku, po zmianie nazwy i profilu, dyrektor Oficyny Wydawniczej „Impuls” w Krakowie. Laureat Nagrody im. Filipa Kallimacha przyznanej przez „Magazyn Literacki KSIĄŻKI” za wybitne osiągnięcia w sferze edukacji. Autor podręczników i poradników dla instruktorów i harcerzy. Wielokrotnie nagradzany za publikacje dziennikarskie. Ostatnie książki: „Wydawcy gorszego Boga” i „Różne oblicza harcerstwa” spotkały się z uznaniem krytyków i recenzentów medialnych oraz wyróżnieniami dla autora. Rodzina: żona Iwona, córki – Magda i Agnieszka. Zainteresowania: edytorstwo, nowe technologie, muzyka, fotografia i film amatorski.
A EMPIK.COM I MERLIN?
PG: Do obydwu dostarcza Virtualo. Nie można zapominać, że
ibuk.pl realizuje także indywidualną sprzedaż e-booków.
wŚ: Stosujemy tutaj różne zasady. Elektroniczne wersje nowości są niekiedy nawet wyższe. Nie chcemy, by była konkurencją dla tradycyjnej. Potem te ceny obniżamy. PG: Średnio e-book tańszy jest o ok. 25-30 proc.
ZAPOMNIELI PANOWIE O ChOMIKU…
PG: Nie zapomnieliśmy… Niestety. uczestniczmy w sporze zbio-
PIRACI PIRATAMI, ALE NA bRAK WZROSTU W PRZYChODACh Z TEJ GAłęZI
rowym, którego inicjatorem jest Polska Izba Książki. Nie przynosi to jednak żadnego efektu. Skala handlu nielegalnymi plikami z naszymi tytułami jest gigantyczna. Jeden z nich pobrano 10 tys. razy! Chodzimy na policję, zeznajemy, ale… wŚ: Policja od nas się uczy, na czym to wszystko polega. Poza tym nie ma narzędzi, by skutecznie ścigać piratów. Trochę jak z pseudokibicami.
PAńSTWA bIZNESU NIE MOżECIE NARZEKAć.
PG: Nie możemy, to prawda. Co pół roku następuje wzrost o 10 proc. obecnie do 30 proc. zamówień dotyczy właśnie książek elektronicznych. A JAK TO SIę MA DO UDZIAłU W PRZYChODACh W OGóLE?
CO PAN MA NA MYŚLI?
PG: Nadal 90 proc. sprzedaży pochodzi z książek drukowanych. Rok 2013 powinniśmy jednak zakończyć przekroczeniem progu 10 proc.
wŚ: Dopóki problem społecznie nie nabrzmieje, nic się nie wydarzy.
PAńSTWA NAJWIęKSZY E-bESTSELLER?
TEN NIE NAbRZMIEJE.
wŚ: No właśnie. ostatnio premier Tusk powiedział, że w sporze między biurami podróży a turystami stoi po stronie turystów, ponieważ udział biur w budżecie państwa jest znikomy. To jaki udział w tym budżecie mamy my, wydawcy książek? JESZCZE DO TEGO NAUKOWYCh.
wŚ: Ten sposób myślenia przekłada się jednak na inne branże. Nie mamy także wsparcia, jakie stało się udziałem walczących z nielegalnym oprogramowaniem firm komputerowych.
PG: Na pewno „Koncepcja edukacji fizycznej” urszuli Kierczak. Swego czasu znalazła się na szóstym miejscu wśród najczęściej wypożyczanych książek na ibuk.pl. W ogóle wszystkie publikacje autorki spotykają się z dużym uznaniem. JAK bY PAńSTWO OPISALI TYPOWEGO ODbIORCę E-bOOKóW IMPULSU?
PG: Na pewno student… wŚ: … i młody pracownik naukowy. UżYWAJĄCY DO TEGO CELU CZYTNIKA CZY RACZEJ TAbLETU?
PG: Nadal dominują tutaj... komputery. Ale za nimi uplasowały
się iPady, a następnie urządzenia mobilne innych producentów. TYLKO żE GDYbY SIę NIE OKAZAłO, żE POPULARNY PAKIET bIUROWY JEDNAK MOżE KOSZTOWAć 600 Zł, PRObLEM ISTNIAłbY DALEJ. MOżE
TO DObRZE ŚWIADCZY O MOżLIWOŚCIACh NAbYWCZYCh GRUPY
GDYbY CENY E-bOOKóW, CZY KSIĄżEK W OGóLE, bYłY NIżSZE…
DOCELOWEJ.
wŚ: Nie zgadzam się z taką teorią.
PG: To prawda. wŚ: Fakt, że stosunkowo wcześnie, bo w październiku 2010 roku,
JAK W TAKIM RAZIE MAJĄ SIę CENY PLIKóW DO WYDAń PAPIEROWYCh?
pojawiliśmy się z naszą ofertą w AppStore.
Nr 9 [256] wrzesień 2013
R y N E K
13
R y N E K
Fot. Ze zbiorów prywatnych
14
Paweł Głowiak
PG: W tej chwili jest tam 145 pozycji.
NIE KORCIłO PANA POSZERZENIE ZAKRESU WYDAWANYCh KSIĄżEK POD INNYM bRANDEM, bYć MOżE NAWET ZAłOżENIE KOLEJNEGO
A AMAZON.COM? PO COŚ MUSZĄ PAńSTWO RObIć KONWERSJę NA
WYDAWNICTWA?
FORMAT MObI…
wŚ: Korciło, ale czasowo nie było mi to po drodze. Nie chciało
PG: Jeden z naszych dystrybutorów przymierza się do wprowa-
mi się tego wszystkiego załatwiać. A dostajemy mnóstwo rozmaitych propozycji, którym odmawiamy nie chcąc rozmywać profilu Impulsu.
dzenia tam naszej oferty e-booków. ILE W TRAKCIE ROKU UKAZUJE SIę NOWOŚCI W IMPULSIE?
PG: W 2012 wydaliśmy sto nowych tytułów, w poprzednich latach ukazywało się po ok. 110. wŚ: oczywiście, moglibyśmy wydawać więcej, tylko po co? Najważniejszym kryterium, jakim się kierujemy, jest jakość naszych publikacji. Tu nie ma kompromisów i nie ma statystyki.
ALE „ŚPIEWNIK bAbCI I DZIADKA” JUż POD LOGO IMPULSU PAńSTWO WYDAJĄ… ZAJMUJE NOTA bENE PIERWSZĄ POZYCJę NA LIŚCIE bESTSELERóW.
wŚ: Fakt, to nietypowa dla nas publikacja. odpowiadająca jednak na bardzo dziś modną potrzebę poszukiwania własnych korzeni.
A ZDARZA SIę PAńSTWU ZRObIć JAKĄŚ KSIĄżKę „NIEPORZĄDNIE” I POD
ZMIEńMY TEMAT I POMóWMY O TYM NA ILE WYDAWNICTWO NAUKOWE,
INNYM LOGO?
JAKIM JEST IMPULS, ZALEżNE JEST OD ROZMAITYCh GRANTóW,
wŚ: Nigdy. Nawet nie przyjmujemy do dystrybucji książek in-
SUbWENCJI, DATKóW, DOTACJI… A MOżE NIE JEST ZALEżNE W OGóLE?
nych oficyn, chociaż dostajemy takie oferty od osób, które wiedzą, że umiemy promować i sprzedawać.
wŚ: W powszechnym rozumieniu dotacje wiążą się z instytu-
A KOEDYCJE?
wŚ: Właściwie nie praktykujemy. Mówię „właściwie”, gdyż przy niektórych tytułach współpracujemy w zakresie redakcji czy składu z firmą oficynka pani Joanny Świetlikowskiej. Bardziej jest to jednak outsourcing niż typowa koedycja.
Nr 9 [256] wrzesień 2013
cjami publicznymi jak ministerstwo edukacji, nauki, Komitet Badań Naukowych… Powiem od razu – z tych instytucji żadnych dotacji nie mamy od lat. W ubiegłym roku złożyliśmy wniosek do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego o dofinansowanie kosztownej, niezwykle prestiżowej serii „Pedagogika Nauce i Praktyce”. I dostaliśmy odmowę wraz z adnotacją, że resort pracuje obecnie nad opracowaniem modelu przyznawania do-
Paweł Głowiak (ur. 1978, Krosno) – magister ekonomii i stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Przed pojawieniem się w branży wydawniczej pracował w MPGK Krosno jako specjalista ds. biura obsługi klienta, a następnie jako specjalista ds. ekonomicznych. Następnie trafił do Oficyny Wydawniczej „Impuls”, gdzie przez dwa lata piastował stanowisko specjalisty ds. marketingu i handlu. Obecnie pełni funkcję kierownika działu sprzedaży, analiz i rozwoju w Działach Marketingu i Handlu. Rodzina: żona Eliza, syn – Krzysztof. Zainteresowania: sport, polityka, finanse publiczne, książki, internet, e-commerce, cała „przestrzeń” związana z książkami elektronicznymi.
tacji, o zakończeniu czego niezwłocznie zostaniemy powiadomieni. To było w styczniu 2012 roku. Do dziś nic się nie wyjaśniło. Padają kolejne daty, a modelu jak nie było, tak nie ma.
ich ciężka, wymagająca szczególnych predyspozycji praca tak niewiele jest warta. JAK POZYSKUJĄ PAńSTWO AUTORóW?
ZA PRZEPROSZENIEM – TO JEST JAKAŚ ŚCIEMA.
wŚ: Znów przytoczę wątek z biurami podróży. Czym dla rządu
jest prywatny przedsiębiorca? Chociaż jako oficyna cieszymy się dobrą opinią.
wŚ: Szczęśliwie wielu jest z nami od lat, nawet wydając niekiedy u konkurencji – zarówno prywatnej, jak i państwowej. Grunt, żeby wydawnictwo było dobre. Wiem, że oprócz porządnej roboty czysto edytorskiej cenieni jesteśmy za aktywne działania marketingowe i skuteczną dystrybucję.
A CO ZE WSPOMNIANĄ PRZEZ PANA SERIĄ? ZNALAZłO SIę WSPARCIE?
wŚ: A skąd. Zacisnęliśmy zęby i podjęliśmy ten wysiłek samodzielnie. osobnym problemem są trudności z przekazywaniem dotacji, jakie na publikacje otrzymują pracownicy naukowi. Jeżeli ich prace mają wyjść „poza uczelnię”, wcześniej musi się na ten temat wypowiedzieć wydawnictwo uczelniane. Nawet jeżeli autor sam wychodzi na uczelni dotację na swoją książkę, wpierw jej wydanie musi omówić z „własnym” wydawnictwem, które wykazując zainteresowanie pracą może tym samym zablokować publikację na zewnątrz. Gorzej, kiedy na tym wszystko się kończy i do wydania w końcu nie dochodzi – w żadnym wydawnictwie. Autor w takiej sytuacji ma związane ręce.
PRESTIżOWEGO WYDAWNICTWA NAUKOWEGO… KOMUNIKUJĄ SIę
A CO, GDY OFICYNA UCZELNIANA NIE ChCE WYDAć KSIĄżKI?
GROSZ POWAGI!
wŚ: Wówczas na stronie uczelni ogłaszany jest przetarg, do którego stanąć możemy my. I kryterium stanowi najniższa cena wydania w oparciu o podane parametry. Dochodzi wówczas do takich absurdów jak kilka lat temu, kiedy wygrawszy przetarg na wydanie trzeciego tomu w serii musieliśmy wydrukować go w formacie innym niż poprzednie, bo taka była specyfikacje i za nic nie chciano nam ustąpić, kiedy proponowaliśmy, że w tej samej kwocie możemy ujednolicić format. [śmiech]
PG: Lubimy wychodzić daleko w stronę klienta skracając dzielący nas dystans. Wykorzystujemy przy tym wszelkie kanały dotarcia, ze szczególnym naciskiem na internet. Czy w ogóle – nowy marketing, uwzględniający w tym marketing niestandardowy, np. portale społecznościowe. Nasza baza kontaktów liczy 40 tys. rekordów. wŚ: Język naszych komunikatów marketingowych jest pochodną osobowości ich twórcy, czyli Pawła. Jak widać wypracowana przez niego metoda trafia na podatny grunt.
A JAK NA UCZELNIACh PATRZY SIę NA AUTORóW KTóRZY WYDAJĄ „PRYWATNIE”?
wŚ: Myślę, że różnie. Nie mamy jednak na to wpływu. DUżĄ CZęŚć PRODUKCJI FINANSUJĄ PAńSTWO Z WłASNYCh ŚRODKóW?
wŚ: Zdecydowaną większość. PAN WOJCIECh WSPOMINAł, żE AUTORZY DOCENIAJĄ AKTYWNOŚć MARKETINGOWĄ IMPULSU. I WłAŚNIE NA JEJ TEMAT ChCIAłbYM TERAZ POMóWIć. PRZYZNAM, żE JEJ PRZEKAZ NIE ZAWSZE LICUJE Z WIZERUNKIEM
PAńSTWO Z ODbIORCAMI, JAKbY TO bYLI PAńSTWA DObRZY ZNAJOMI. ZA
CZęSTO STARTUJĄ PAńSTWO DO PRZETARGóW?
wŚ: Raz-dwa razy miesięcznie.
PO OWOCACh ICh POZNACIE…
wŚ: Tak właśnie do tego podchodzimy. Przeglądając na FaceI CZęSTO WYGRYWAJĄ?
wŚ: Nie za bardzo. [śmiech] Sprzeciwiamy się kryterium najniż-
szej ceny uznając, że jest ono poniżej pewnej godności – nie tyle naszej, ile autora oraz jego pracy. My oferujemy bowiem znacznie więcej niż wydrukowanie książki. o czym uczelnie dobrze wiedzą. Wie pan, ciężko mi pójść do redaktorek i powiedzieć, że
booku konta niektórych naukowców, zauważyłem, że posługują się oni podobną konwencją. Ich narracja i sposób komikowania się ze światem nie jest bynajmniej ex cathedra. ILE OSób PRACUJE NA TAKI EFEKT?
PG: Dział marketingu zatrudnia cztery osoby.
Nr 9 [256] wrzesień 2013
R y N E K
15
N A
M A R G I N E S I E
16
Gdyby stracić Grzegorz Sowula
W nieśmiertelnym szmoncesie „Sęk” Goldberg odpowiada trzeźwo Rappaportowi na jego propozycję interesu do zrobienia: Ile trzeba mieć, żeby ryzykować w razie, że się straci. Choć Rappaport przekonuje, że niedużo, doświadczenia pewnego wydawcy pokazują, że raczej trzeba mieć w kasie sporo. enedikt Taschen znany jest z bogato ilustrowanych albumów poświęconych najróżniejszym, często nieoczekiwanym tematom. odbiorcę – świadomie nie mówię „czytelnika” – uderza nie tylko zawartość, ale i reklama (tom zatytułowany „The big penis book” opatrzony był hasłem „Moda na watowane ramiona, szerokie klapy i kudłate łby pojawia się i mija, ale wielki wacek zawsze się podoba” [Big shoulders, big lapels, and big hair may come and go, but the big penis never goes out of fashion]), a także forma prezentacji. Słynne jest „Sumo”, wydany w 1999 roku zbiór blisko czterystu w większości niepublikowanych wcześniej fotografii Helmuta Newtona – ogromne tomiszcze formatu 50 x 70 cm sprzedawane było wraz z zaprojektowanym specjalnie przez Philippe’a Starcka stoliczkiem, by nie trzeba się było z nim mocować, bo książka ważyła 30 kilogramów. Komu zbywa 10 tys. euro, może zamówić „Sumo” u wydawcy. Przesyłka gratis. Na „Sumo”, wydanym w niebagatelnym nakładzie 10 tys. egz. (limited edition, jak możemy przeczytać na stronie wydawcy), Taschen nie stracił – działa tu magia nazwiska Newtona, fotografa portretującego erotykę i seks w niezrównany sposób, pełen tajemnicy i niedomówienia. Trochę pewnie potrwa, nim cały ten ograniczony nakład się sprzeda, ale nie zamartwiałbym się zbytnio, wydawca z pewnością precyzyjnie swój projekt skalkulował. Biznesplan nie sprawdził mu się jednak w przypadku innych tytułów – indagowany w zeszłym roku przez dziennikarzy przyznał, że w paru książkach po prostu utopił pieniądze, i to spore. Po kolei: – „Murale Diego Rivery”, meksykańskiego malarza, męża Fridy Kahlo, który odwiedził Polskę w 1956 roku, zdeklarowanego komunisty i twórcy zaangażowanej politycznie sztuki, to strata 1,29 mln dol. – „Archiwa Ingmara Bergmana” – Taschen i szwedzki wydawca Max Ström otrzymali od Bergmana prawa do wykorzystania jego dokumentacji: zdjęć, rysunków, zapisków, korespon-
B
Nr 9 [256] wrzesień 2013
dencji, notatek, próbnych nagrań itd. W Szwecji książka została w 2008 roku wyróżniona August Prize, najbardziej prestiżową nagrodą przyznawaną przez księgarzy i bibliotekarzy. Nie miało to przełożenia na sprzedaż – Taschen wycenia stratę na 1,05 mln dol. – „America swings” – nie, to nie historia swingu, a środowisk, w których dochodzi do wymiany seksualnych partnerów (nazywanych „swingers”). Co ciekawe, środowiska przedstawione w książce to mieszkańcy
M A R G I N E S I E
17
N A
tzw. Bible Belt, południa Stanów, zdominowanego głównie przez konserwatywnych protestantów. Fakt, że potretowani swingersi raczej nie przypominają modelowych piękności z kart „Sumo” – może dlatego straty wyniosły 369 tys. dol. – „Katastrofy samochodowe i inne smutne historie”, kolekcja czarnobiałych fotografii z lat czterdziestych i pięćdziesiątych autorstwa Mella Kilpatricka, pokazujących, zgodnie z tytułem, wypadki i zderzenia, z których na ogół nikt nie wyszedł z życiem – prócz giętej blachy mamy także trupy. Mimo tego, że każda katastrofa gromadzi zwykle tłum bezmyślnych gapiów, Taschen stracił na książce 320 tys. dol. – „Kronika krucjat”, faksymilowe wydanie manuskryptu Sébastiena Ma-
merota z 1476 roku, ilustrowanego przez Jeana Colombe’a, który zdobił słynne „Godzinki księcia de Berry”, to utopione kolejne 195 tys. dol. Benedikt Taschen nie żałuje jednak wydania tych książek. Gdybym nie był usatysfakcjonowany ich edycją, wtedy publikację uznałbym za błąd, tłumaczył. Przyznał, że gdy kiedyś w katalogu oficyny taką błędnie według niego wydaną pozycję opatrzył znaczkiem z adnotacją Wybaczcie, kiepska książka, jej autor podał go do sądu. Prawnicy mieli ubaw – nie było bodaj wcześniej podobnego przypadku, by wydawca publicznie deprecjonował własny tytuł… ■
Nr 9 [256] wrzesień 2013
fot. Ryszard Waniek
K o M I K S
18
Monika Małkowska
Scenariusz: Gusta Lemelman, Martin Lemelman; rysunki Martin Lemelman
Córka Mendla. Wspomnienia Tłum. Wojciech Szot Wydawnictwo Komiksowe, Warszawa 2013 s. 233, ISBN 978-83-936037-5-6
Przetrwanie
w grobie Monika Małkowska
Gdyby nie upuszczony na nogę mrożony kurczak, którym Gusta Lemelman złamała sobie kości śródstopia, być może nigdy nie opowiedziałaby synowi historii swego ocalenia z Holocaustu; gdyby nie nadaktywność mamy (pomimo kontuzji), może Martin Lemelman nie wpadłby na pomysł, żeby ją zatrzymać w fotelu… pytaniami o życie. Nr 9 [256] wrzesień 2013
Raj na kresach W 1989 roku nagrał na wideo opowieść matki o jej losach i rodziny. Siedem lat później Gusta odeszła na zawsze. Minęło jeszcze kilka lat, aż Martin, ilustrator i wykładowca pensylwańskiego Kutztown University, zdecydował się zrekonstruować matczyne wspomnienia w formie komiksu. Niedawno ukazał się polski przekład. Tłumacz, Wojciech Szot, poza zwykłą translatorską pracą, spróbował zrekonstruować wydarzenia, które miały miejsce między 1937 a 1949 rokiem tam, gdzie los rzucił rodzinę bohaterki. W posłowiu sprostował kilka faktów, nazw i nazwisk, fonetycznie zapisywanych przez Martina – czego nie zrobili poprzedni wydawcy. Chwali mu się też zachowanie stylu oryginału, z jidyszyzmami i mało wyszukanym słownictwem (Gusta wyemigrowała do Ameryki jako dorosła osoba i nigdy nie nauczyła się literackiego angielskiego). Opowieść zaczyna się na polskich kresach, w miejscowości Germakówka. Dziura zabita dechami. Klimaty jak ze „Skrzypka na dachu”; jak z obrazów Chagalla. W latach dwudziestych liczyła niecałe 3000 dusz, z czego około setki wyznania mojżeszowego. W relacji Gusty było to eldorado: Przed domem było przepięknie. Przy ulicy rosły drzewa, zieleniły się trawniki. (…) Cudownie było latem wyjrzeć przez kuchenne okno. Mieliśmy wielki ogród, w którym rosły orzechy włoskie, dojrzewały wiśnie (…) gruszki i wielkie czerwone śliwki. Co najważniejsze – pomiędzy mieszkańcami panowała symbioza, bez względu na przynależność do różnych religii. Rodzice Gusty ona oraz szóstka jej rodzeństwa cieszyli się powszechną sympatią. Nie dziwota, że pani Lemelman chętnie wraca do wspomnień z tamtych bezkonfliktowych lat; przywołuje na pamięć żydowskie obyczaje; opowiada o tradycyjnych metodach wychowawczych, których – co tu kryć – padła ofiarą. Choć zdolna i bystra, w szkole nie otrzymywała najwyższych not, bo… nie odrabiała lekcji. Nie, nie leniła się – musiała pracować w domu i pomagać ojcu w sklepie.
Wspomnienia po półwieczu Groza zaczyna się we wrześniu roku pamiętnego. Na razie tam, na wschodnich rubieżach Polski, Niemców nie było widać. Za to postrachem są czerwoni Rosjanie, uważający wszystkich żydów za bogatych kapitalistów i wyciskający z nich, co tylko się da. Potem niebezpieczeństwem stają się Ukraińcy i ich antysemityzm. Jesienią 1941 roku pojawiają się brunatne koszule. Zaczyna się tułaczka żydów, gettoizacja, napiętnowanie. To wciąż nie jest najgorsze – dopóki nie zaczyna się Akcja Zagłady. Większa część familii Menachema Mendla zostaje złapana i wywieziona, nie wiadomo dokąd. Nigdy już nie wrócili. Czwórka rodzeństwa – w tym Gusta – ratuje się. Gdzie? W… grobie. No, nie chodzi o prawdziwy grób, lecz o dół, a raczej kilka wykopów w lesie, maskowanych od góry gałęziami i liśćmi. Tak dotrwali do końca wojny. Zdarzają się momenty dramatyczne, lecz całej czwórce udaje się przetrwać. Wiosną 1944 roku do Germakówki znów wkraczają Niemcy – tym razem uciekający przed Rosjanami. Gusta z siostrą i dwoma braćmi wracają do rodzinnego domu. Tam konstatują, że zajęła go pewna chrześcijańska rodzina. Postanawiają emigrować. Droga jest długa i niełatwa. Najpierw obóz dla przesiedleńców Neu-Freimann, gdzie Gusta bierze ślub z przystojnym i równie jak ona zagubionym uchodźcą. Aż wreszcie wymarzona Ameryka! Martin i jego starszy brat bernard urodzili się już jako obywatele Nowego Świata. Niewiele wiedzieli o przodkach i ich przeszłości. Minęło czterdzieści lat, zanim Gusta – w okolicznościach, o których było na wstępie – podzieliła się z synem swą historią.
Nr 9 [256] wrzesień 2013
K o M I K S
19
20
W stylu elementarza holocaust nie jest tematem „wyczerpywalnym”. Niejeden artysta próbował zmierzyć się z Zagładą w najróżniejszych formach. Do historii komiksu należy już „Maus” Arta Spiegelmana i jego pomysł ze „zezwierzęceniem” bohaterów. Za wybitne dzieło uważam niedawno wydany tom „Zaduszki” Rutu Modan – choć fabuła nie dotyka bezpośrednio holocaustu, lecz odnosi się do wojny i eksterminacji ludności żydowskiej poprzez obraz współczesnej Polski. Czy „Córka Mendla” stanie się klasyczną pozycją? Nie sądzę. Rzecz dramaturgicznie jest mierna, wręcz nieudolna. Rozumiem, że Martinowi Lemelmanowi chodziło o wierność wobec relacji matki, która gubi wątki, przerywa sobie, miesza ważne fakty z nieistotnymi szczegółami. Gdyby zredagować jej narrację, książka zyskałaby na sile. Natomiast dobre słowo należy się ilustracjom Martina. Realistyczne, wykonane miękkim ołówkiem i piórem, wyglądają jak przerysowane ze starych zdjęć – i doskonale korespondują z wyblakłymi fotografiami z rodzinnego albumu, wykorzystanymi w tomie. Na mnie największe wrażenie robią zbliżenia oczu – rysowanych i sfotografowanych. Jak z instalacji Christiana boltanskiego, wykorzystującego archiwalne negatywy ludzi żydowskiego pochodzenia. Na koniec zatrzymam się jeszcze nad samym stylem rysowania. bezpretensjonalny, czytelny, nawet lekko naiwny skojarzył mi się z… elementarzem. Nie z takim zwykłym, ale z konceptualnym „elementarzem” autorstwa Ilji Kabakowa, wybitnego rosyjskiego artysty, który kiedyś zarabiał ilustrowaniem podręczników dla dzieci. Ten niegdysiejszy dysydent od 1988 roku mieszka w Nowym Jorku. Ciekawe, czy Lemelman kiedykolwiek go spotkał? Monika Małkowska
Nr 9 [256] wrzesień 2013
K o M I K S
21
Nr 9 [256] wrzesień 2013
K R o N I K A
Fot. Tim Sowula
K R y M I N A L N A
22
Grzegorz Sowula
Pies
to też człowiek Grzegorz Sowula
Czyta człowiek te kryminały i czyta, mózg wysila, biegłością się chwali w rozwiązywaniu zagadek, ale czasem ma trochę dość tego wysiłku i sięga po rozrywkę pur, coś z gatunku „zabili go i uciekł”. Na przykład „Kryptonim Atena” amerykańskiego thriller-majstra Brada Thora, i to mimo szczególnie durnego reklamowego cytatu na tylnej okładce – niejaki James Rollins poleca książkę następująco: Thor trafił w samo sedno. Tę powieść pokochają fani obu płci. Gdyby kogoś zastanawiała ta obupłciowość fanów, wyjaśniam – w projekcie o kryptonimie Atena rolę rozgrywających grają kobiety. I według Rollinsa gwarantuje to zainteresowanie czytelniczek. Ech, gdyby to naprawdę było tak łatwe…
A
gentki specjalnego oddziału Delta były inteligentne, pewne siebie i wykształcone; wysportowane i ambitne, nie lubiły przegrywać; tak zdeterminowane, by sukces stał się częścią ich DNA. I w dodatku atrakcyjne. Więcej tłumaczyć nie trzeba, można już sobie wyobrazić, kto uciekł. Kogo zabili, dowiemy się z równie szybkiej, co nieprawdopodobnej fabuły. okazuje się bowiem, że pod płytą lotniska Denver International w Colorado kryje się supertajny ośrodek ciągłości władzy, innymi słowy bunkier z centrum dowodzenia. Nad czym albo kim ma być sprawowana
Nr 9 [256] wrzesień 2013
władza? I kto chce wziąć ją w ręce? odpowiedzi może być wiele, ale fakt, że układ pasów startowych na lotnisku przypomina swastykę, wystarczająco mówi każdemu myślącemu człowiekowi, prawda? A jeśli do tego dodamy, że prowadzone przez hitlerowców badania nad skonstruowaniem maszyny funkcjonującej niczym olbrzymi faks przesyłający na odległość ludzi i przedmioty bardzo interesowały Amerykanów, Rosjan, Chińczyków i złoczyńców wszelakich maści, to wiemy już niemało i opowieść mamy gotową. Nie znalazłem w książce żadnego
Peter Temple
Arnaldur Indriðason
Duchy przeszłości
Zimny wiatr
tłum. Piotr Cichawa Sonia Draga, Katowice 2013 s. 303, ISBN 978-83-7508-553-2
tłum. Aleksandra Gietka-ostrowska W.A.B., Warszawa 2013 s. 318, ISBN 978-83-7881-846-5
tłum. Jacek Godek W.A.B., Warszawa 2013 s. 318, ISBN 978-83-7747-936-0
nawiązania do technologii teleportacji stosowanej przez załogę statku „Enterprise”, ale nie wątpię, że komenda Beam me up, Scotty brzmiała oryginalnie Beamen Sie mir hoch, Herr Scott. Jak mówiłem, narracja toczy się gracko, cztery agentki niszczą wszystko na swej drodze, strzelając z czego się da i przemyślnie używając rąk, gdy akurat zabraknie im amunicji, i w zasadzie dziwić się należy, że owa feralna aparatura przetrwała kataklizmy. Jest teraz gdzieś w uSA i służy do neutralizowania bomb elektromagnetycznych, może zresztą do ich wysyłania, ale właściwie nie ma to najmniejszego znaczenia dla samej opowieści. I tak ją kochają fani obu płci. ie wiem, jak tam będzie z miłością do Petera Temple, ale ja zaryzykuję i jego „Duchy przeszłości” polecę z czystym sercem. Temple to późno debiutujący Australijczyk, wcześniej dziennikarz i nauczyciel akademicki. Zawsze powtarzam, że dobry żurnalista może – acz nie musi – napisać dobrą książkę, wykorzystując zawodowe doświadczenie. Jeśli w dodatku jest dobrym wykładowcą, książka może być bardzo dobra. I tak jest w tym wypadku. Temple sięgnął do sprawdzonej i bardzo pojemnej formuły: obietnice polityków, skrywające ich dawne, obecne i przyszłe szwindle. Można do tego dokleić wiele: rozprawić się z rządami postkomunistów (casus Polski), powiązać policję z biznesem, uzależnić związki zawodowe od mafii, sprzedajne media oddać w pacht władzom. Autor „Duchów przeszłości” ograniczył się do lokalnych machlojek, ale dawni mali gracze stali się dziś rządzącymi całym krajem. A gracze? No tak, prywatny detektyw Jack Irish kolekcjonuje długi dla indywidualnego bukmachera, zarabiającego na – między innymi – końskich gonitwach. Wizyta u jednego z dłużników przebiegła pomyślnie, Jack wraca do domu, odsłuchuje wiadomości, ale lenistwo bierze górę – przed nim weekend, w poniedziałek zajmie się wszystkim. A w poniedziałek jeden z dzwoniących do niego ludzi już nie żyje. Dlaczego Danny McKillop tak rozpaczliwie mnie szukał?, zadaje sobie pytanie Jack. McKillop był jego dawnym klientem, poszedł siedzieć za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym, zwolniony chciał bezzwłocznie skontaktować się z Jackiem… Zaintrygowany tym Irish zaczyna wypytywać starych kumpli w policji, szybko jednak przekonuje się, że, jak to mówią dzieci, ciekawemu koniec smutny – sprawa McKillopa została zamknięta po myśli kilku szacownych obywateli, po co ją rozgrzebywać, zwłaszcza że stawką jest kontrakt na 600 mln dolarów.
N
Kilka zalet ma ta książka: misternie skonstruowana i złożona intryga, w której jednak czytelnik nie gubi się. Wyśmienicie narysowane postaci – charakterystyczne, przekonujące, interesujące, żywe. Naprawdę wciągającą fabułę, opowiedzianą zwięźle, bez zasypywania niepotrzebnymi detalami, a jednocześnie szczegółowo wtedy, kiedy trzeba. oryginalny styl narracji, pełen autoironii i cienkiego humoru, stale obecnego, ale czasem tylko wydobywanego (Pamiętasz, jak mawiał Oscar Wilde? Największego głupca robi z mężczyzny nie kobieta, lecz koń. – Nie wiedziałem, że stary Oscar jeździł konno. Na kobietach jednak znał się jak mało kto). Bardzo dobry przekład, zrobiony językiem lekkim i swobodnym, wiarygodnym zarówno w scenach łóżkowych, jak i w relacji spotkań z księdzem-pedofilem. To debiut Jacka Irisha – udany jak rzadko. rnaldura Indriðasona przedstawiać nie trzeba, jego islandzka saga policyjna ma wielu miłośników. Indriðason patrzy wokół z uwagą, dlatego potrafi z tak niewielkiej i homogenicznej społeczności „wycisnąć” potrzebne mu wątki. Islandia, jak się dowiadujemy, wcale taka homogeniczna nie jest – to kraj emigrantów, nawet z egzotycznych, afrykańskich czy azjatyckich krajów. I jak to w każdym bogatym państwie bywa – emigranci stykają się z niechęcią, często przeradzającą się w otwartą wrogość. A stąd do zbrodni niedaleko… To właśnie jest tematem „Zimnego wiatru”: na podwórku blokowiska ktoś pchnął nożem tajskiego chłopca. Żadnych świadków, żadnych motywów. Śledztwo wykazuje, że w szkole jeden z nauczycieli wygłasza otwarcie nacjonalistyczne teksty, w okolicy mieszka pedofil, a zmowę milczenia nadzwyczaj trudno przełamać. Chyba nigdzie na świecie obywatele nie mają zaufania do policji… Indriðason robi wszystko, by ukazać gliniarzy w pozytywnym świetle, jako stróżów porządku par excellence, zdaje sobie jednak sprawę, że nie jest to łatwe. Jego policjanci ukazują ludzkie oblicze – mamy tu pogrzeb dawnej przełożonej, domowe kłopoty z powiększeniem rodziny o adoptowane dziecko, problemy zdrowotne i zawodowe. I chwała Bogu, można powiedzieć, bo pies to też człowiek, nawet jeśli trudno w to uwierzyć. Dochodzenie prowadzone przez ekipę Indriðasona jest długie, żmudne i oparte przeważnie na poszlakach. A te mogą wieść na manowce, co też się tu dzieje. Rozwiązanie zagadki jest nieoczekiwane – jak w życiu. Autor mówi wyraźnie: strzeżmy się szufladkowania, etykietek, fałszywych tropów. Nie tylko zresztą policja dała się na to nabrać… ■
A
Nr 9 [256] wrzesień 2013
K R o N I K A
Brad Thor
Kryptonim Atena
K R y M I N A L N A
23
24 F E L I E T o N
Ludzie miewają czasami niemądre pomysły, a także rozmaite niemądre oczekiwania. Dajmy na to, że jesteś, drogi czytelniku, w nagłej potrzebie: musisz szybko – a „szybko” znaczy w tym przypadku „dzisiaj” – zdobyć książkę, którą wydano rok, dwa, może trzy lata temu. normalnych okolicznościach udałbyś się do księgarni, wyłuskałbyś książkę z półki, zapłaciłbyś za nią w kasie i zabrał się do lektury. Ale normalne okoliczności tu, niestety, nie zachodzą. Niemniej próbujesz. W wielkiej sieciowej księgarni twojego tytułu oczywiście nie ma – jest tylko najnowsza powieść tego samego autora, chociaż ona akurat do niczego ci się nie przyda. Iskierka nadziei pojawia się, gdy senny młodzieniec w punkcie informacyjnym oznajmia po przeszukaniu komputerowego katalogu, że owszem, twoją książkę widziano niedawno w salonie na dalekich peryferiach. Spędzasz godzinę w metrze, autobusie czy tramwaju, niecierpliwie bębniąc palcami w szybę. Na miejscu okazuje się, że – och, przepraszamy – był to błąd w systemie, mylnie wpisana cyferka – tak, to się zdarza, pracujemy na tym. W każdym razie wychodzisz, przez kwadrans błąkasz się po lśniącym centrum handlowym, zastanawiając się, komu ewentualnie dać w mordę, a potem wracasz do miasta. Odwiedzasz znaną księgarnię wyprzedającą okazyjnie końcówki nakładów – zresztą już od dawna zdaje ci się, że nie są to żadne końcówki, ale c a ł e nakłady – ale i tam twojego tytułu brak. Widzisz wprawdzie utkany ciasno na stolikach kwiat literatury polskiej i światowej, niektóre rzeczy całkiem świeże, niektóre jakby w ogóle przełożone i wydane specjalnie na zamówienie tejże placówki, ponieważ ich pobyt na półkach mainstreamowych księgarni był tak krótki, że niemal niezauważalny, lecz, jak na złość, twoją książkę definitywnie trafił szlag. „Poszła na przemiał, czy co?”, myślisz sobie, wychodząc stamtąd z torbą wypchaną pięcioma innymi książkami, które kupiłeś w cenie papieru, na jakim je wydrukowano, a których i tak nie będziesz miał czasu przeczytać – po prostu zrobiło ci się ich szkoda. Po drodze na przystanek zawadzasz jeszcze o antykwariat. Właściwie tylko po to, żeby mieć czyste sumienie, bo w antykwariacie leżą w bezwstydnych pozach przykurzone białe kruki, a wszystko, co liczy sobie mniej niż stulecie, zasługuje wyłącznie na pogardę. Nie prowadzimy czegoś takiego, cedzi z obrzydzeniem antykwariusz, wertując od niechcenia średniowieczny inkunabuł. A zatem jesteś już z powrotem w domu, raczej niezadowolony. Książka, której szukałeś, równie dobrze mogłaby nie istnieć. Dzwonisz do znajomych – nie mają. Włączasz komputer. W księgarniach internetowych pozycja figuruje, ale ze złośliwą adnotacją, że „towar niedostępny”. Na serwisie aukcyjnym znajdujesz dwa egzemplarze – oba po 150 zł. Jest na niemieckim Amazonie, naturalnie jednak po niemiecku, a ty po niemiecku umiesz powiedzieć jedynie: Es tut mir leid, aber ich verstehe nicht. W desperacji przechodzisz na ciemną stronę i zaglądasz do piratów na Chomiku: skrupulatnie zeskanowali niemal całą bibliografię twojego autora, wszelako pożądana przez ciebie pozycja jakoś im umknęła. I to by było na tyle. A potem, przynajmniej jeśli jesteś mną, rozmyślasz nad cyklem życiowym książki. Przecież, do cholery, te trzy lata temu to był hit – plakaty, spotkania promocyjne, wywiady z autorem, telewizje śniadaniowe. A po 36 miesiącach? Tytuł ma szczęście – powtarzam: szczęście – jeśli wyląduje w dyskontowej księgarni. Wydawało by się, że książka to nie plastikowy kubek jogurtu, na którym widnieje jednoznaczny nadruk z datą przydatności do spożycia. Wszystkich, których rajcuje nostalgia i zapach farby drukarskiej, muszę zmartwić – przy tego rodzaju dynamice rynku jedyna nadzieja w e-bookach. Tyle że nie da się ich postawić na półce, nie mówiąc już o tym, że i nasze prawo własności jest tu mocno wątpliwe. Spieszmy się, drodzy czytelnicy, kochać papierowe książki, tak szybko odchodzą. . ■
Piotr Kofta
Cykl życiowy
W
Nr 9 [256] wrzesień 2013
do torebki Magdalena Mikołajczuk
stylistę jest jedyną i raczej słabiutką warie powiem, ile mam par tością książki „W pogoni za torebką”. butów. Nie powiem, ile Chyba że potraktujemy rzecz jak opoz nich od początku było wieść o kosmitach, których zwyczajom przeznaczone tylko do przyglądamy się z podekscytowaniem patrzenia, bo takie piękne i takie nienaukowca. Wtedy może rzeczywiście wygodne. Na szczęście książka, na któopisy wizyt w kolejnych sklepach Herrą właśnie zmarnowałam dwie godzimesa, szastania niewyobrażalnymi dla ny życia, nie dotyczy butów, bo wtedy zwykłego Ziemianina sumami i mailonie miałabym serca jej krytykować. wania z innymi Marsjanami robiącymi Książka dotyczy torebek, a właściwie doktoraty z apaszek wydadzą się ciekatorebkowej gwiazdy – tzw. birkinki. we. Produkowana przez markę Hermes, Czasami zdarza się autorowi wracać ręcznie szyta torba Birkin, została zana Ziemię, kiedy np. dokonuje zdumieprojektowana dla słynnej piosenkarki wającego odkrycia, że są ludzie, w tym Jane Birkin i jest chyba najbardziej pojego własna matka, którzy nie pałają żądaną i rozpoznawalną torbą świata. chęcią posiadania torebki Birkin! Albo I kosztowną – trzeba za nią zapłacić od kiedy zastanawia się, czy kosztująca 30 tys. do 150 tys. zł. Przez wiele lat toprawie 5000 dolarów kurtka od Herwarzyszyła jej atmosfera niedostępnoMichael Tonello mesa umie wynosić śmieci lub pastości. Aby zdobyć birkinkę, trzeba było W pogoni za torebką wać buty, skoro trzeba za nią dać aż zapisać się na listę oczekujących (reTłumaczenie: Anna Gralak Znak, Kraków 2013 tyle. Albo kiedy robi awanturę ekspekord to sześć lat), a niektórzy żartowas.304, ISBN SBN: 978-83-240-2409-4 dientce w sklepie Hermesa za to, że na li, że istnieje także lista oczekujących na jego pytanie o torebkę Birkin produkowpisanie na listę oczekujących. Nie waną w końcu przez Hermesa zareagowała tak, jakby usiłował można było ot tak, po prostu wejść do któregoś ze sklepów Herwłaśnie zamówić podwójnego hamburgera z McDonalda. Gemesa i kupić któryś z modeli wartości dobrego samochodu. Ale neralnie jednak autorowi brakuje i talentu pisarskiego, i przede znaleźli się tacy, którzy umieli przechytrzyć hermesowców i jedwszystkim umiejętności dostrzeżenia absurdów świata mody, nak zdobyć torbę Birkin w ilościach hurtowych, bez koniecznow którym się obraca i którego jest częścią. Tak marnuje się kości starzenia się w oczekiwaniu na nią. Michael Tonello, fryzjer mediowy potencjał całej historii. Podobnie jak potencjał socjoi stylista, przez wiele lat zarabiał na kupowaniu birkinek, a potem logiczno-psychologiczny. Nie oczekuję oczywiście od pana Toodsprzedawaniu ich przez internet. odkryty przez niego manello, fryzjera i stylisty, wyjaśnienia, dlaczego tworzymy w swonewr (opisywany we wspomnieniach zatytułowanych „W poim życiu sztuczne potrzeby, wznosząc je do poziomu niezbędgoni za torebką” co najmniej jak wynalezienie penicyliny) polenych do życia. Gdyby jednak w inteligentny, lekki sposób gał na tym, że najpierw Tonello kupował w sklepie inne wyroby wpleść do książki spojrzenie jakiegoś psychologa społecznego, Hermesa – apaszki, szale, paski – a dopiero potem od niechceto może czytanie tej historii miałoby jakiś sens. A tak – strata nia pytał sprzedawcę o Birkin. Dzięki temu był postrzegany jak czasu. A swoją drogą, kiedy zna się pełen luzu, nonszalancki styl stały, czyli godny zaufania, klient Hermesa, a nie byle nuworysz życia Jane Birkin, naprawdę trudno uwierzyć, że jest patronką z forsą, i dostępował zaszczytu posiadania legendarnej torby. I to torebki, którą sprzedawcy Hermesa wyjmują z opakowania by było na tyle, jeśli chodzi o treść książki Michaela Tonello. Nie, ubrani w białe rękawiczki i z takim drżeniem, jakby właśnie wynie spłycam. Nie robię bryku z ekstraordynaryjnej, trzystustroninaleźli lek na raka. ■ cowej pozycji literackiej. Informacja o triku stosowanym przez
N
Nr 9 [256] wrzesień 2013
P ó ł K A
Modlitwa
Ż E N A D y
25
fot. Ryszard Waniek
N u M E R u
26
Nr 9 [256] wrzesień 2013
Monika Małkowska
listownie
Nietaktownie,
K S I ą Ż K A
Monika Małkowska
Nie mogę się od tego tomiku oderwać. I nie muszę – bo cienki jak list, nie obciąża torebki. Noszę ze sobą, otwieram na chybił-trafił, zaginam rogi (w tym barbarzyństwie mam pobratymców-miłośników książek), podkreślam zdania, które trafiają we mnie ze szczególną siłą.
M
„
zaczyna się od hej, siema, hi i od tym podobnych swojsko-międzynarodowych formułek.
Apel do właściciela ziemskiego
Lipska nie boi się być staromodna. Droga pani Schubert – tak samo ceremonialnie zaczyna każdą słowną przesyłkę – a jest ich w sumie 28. Nie wiadomo, czy jakiś „posłaniec” (pamiętacie film Losey’a o takim właśnie tytule, ze scenariuszem pióra Harolda Pintera?) dostarczył je adresatce, czy na zawsze zostały wyznaniami poczynionymi sobie a muzom… Na pewno nie są to zmurszałe kartki wydobyte drżącą ręką staruszki (staruszEwa Lipska ka?) wracającej (wracającego) wspoEpistolarna Miłość, droga pani Schubert… mnieniami do młodych lat. Nie mamy Wydawnictwo a5, Kraków 2013 nieśmiertelność wątpliwości: to się dzieje na gorąco. Tych s. I48, SBN 978-83-61298-51-9 dwoje, choć zaawansowanych wiekiem, Wydawać by się mogło, że Lipska sięwcale nie godzi się na „godną”, stateczną gnęła po anachroniczną formę. Przecież miłość. Nadal poddają się nagłym przydla współczesnych ludzi (bez względu pływom uczuć i nawałnicom temperamentów; wciąż są gotowi na pokolenie) sztuka epistolarna to przeżytek. Pomyłka – to forzawalić noc na łóżkowych zmaganiach i z powodu jakiejś różnima porozumiewania się stara jak ludzkość, niezniszczalna jak cy zdań skoczyć sobie do oczu z energią Etny: To nie ja panią woludzkość. Zmienia się tylko… podłoże. od kamienia do kompułałem, to krzyczały iskry, wady naszej wymowy. Szczekało ognisko tera. psów. Temperatura spadła do minus czterech stopni Celsjusza. Czy Pisząc do kogoś – a nie zwracając się bezpośrednio – stajedowiedzieliśmy się wtedy czegoś więcej o sobie? my się odważniejsi, bardziej szczerzy, wręcz bezwstydni. W liDojrzali kochankowie nie są jednak zaślepieni sobą. Widzą stach wyrażamy niepolityczne myśli, obrazoburcze poglądy; świat dookoła, który wcale im się nie podoba – bo jest taki sam. w epistołach filozofujemy, snujemy opowieści, uprawiamy kryW liście „Co słychać” – słychać to, co zawsze: Zbrodnie nam wytykę. doroślały. Są już na swoim. Ten sam monolog byka idącego na szaNiektóre korespondencje zapewniły autorom nieśmiertelfot. Ci sami pikadorzy o dziecinnych twarzach. Ten sam kat, zblaność. Abelard i Heloiza – czy te imiona trwałyby w naszej już prazowany dandys, torreador. Ta sama euforia rewolucji, uzbrojony po wie tysiącletniej pamięci, gdyby nie ich listy? Gorączkowa wyzęby wrzask, detonacja gardeł. To samo zmęczenie. miana słów i emocji, która przeniknęła klasztorne mury i stała się Ratunkiem na „to samo zmęczenie” jest miłość. Ale na jak dłuwłasnością ogółu. Co więcej – miłosne tornado tej pary łączy się go starczy? Nie – że minie, lecz – jak długo potrwa z racji odz naszym wyobrażeniem średniowiecznego świata jak turnieje górnych, pozaziemskich? Droga pani Schubert, niech pani nie rycerskie, krucjaty i pieśni trubadurów, z których wyrosła później poezja Françoisa Villona. przyspiesza Losu; że musi, że tylko teraz, że za zakrętem w prawo… A gdyby zabrakło listów Charlesa de Saint-Évremonda – kto Niech go pani nie popycha, nie nakłania, nie kusi. Jest właścicielem i w jaki sposób zapoczątkowałby krytykę kulturalną? Czyje imię ziemskim. Skupuje miłość, fortunę, ogień i umarłych. posłużyłoby za synonim cierpienia, gdyby nie katusze przeżyPóźna miłość… Troszkę melancholijna, lecz zarazem – jakaś wane przez młodego Werthera, którymi zwierzał się z nich – na pełniejsza, dostarczająca więcej wrażeń na każdym poziomie papierze – Wilhelmowi? Wreszcie – jak rozwijałaby się powieść egzystencji. I aktualna nie tylko tu i teraz, rokująca też na kontypsychologiczna, gdyby nie nadał jej kierunek Choderlos de Lacnuację w zaświatach. Droga pani Schubert, zastanawiam się, los i jego „Niebezpieczne związki” – pierwsza na świecie psygdzie zamieszkamy Potem. Potem, czyli tam, gdzie przedtem stała choanaliza epistolarna? fabryka, która produkowała życie pozagrobowe. A listy śpiewane? (Nie mylić z „Listami śpiewającymi” Ewa Lipska doskonale sobie zdaje sprawę, że barokowe epiAgnieszki osieckiej i Adama Sławińskiego). Niektóre z nich takstolarne zawijasy nie przystają do współczesności. Jej listy są że weszły do kanonu – jak skarga Żorżyka, gitarzysty basowego, skondensowane jak graffiti, jak wpisy na Facebooku. Tyle, że wyskarżącego się Wojciechowi Młynarskiemu na niefortunne wbidrukowane na tradycyjnym papierze. cie dwóch rurek z kremem w kok ukochanej. Ślę więc gołębia z poleconym: droga pani Lipska, gdziekolZacząć dziś list od Piszę do pani/pana, bo… to obciach. Teraz wiek by to nie było, proszę o adres! ■
Nr 9 [256] wrzesień 2013
K S I ą Ż K A
iłość, droga pani Schubert…” Ewa Lipska napisała w formie quasi-listów: korespondencja jakiegoś anonimowego pana do tytułowej pani Sz. o bohaterach wiemy niezbyt wiele, właściwie – nic. orientujemy się jednak od razu, że autor przesyłek nie jest młodzieńcem. Jego wybranka – też co najmniej w kwiecie wieku. obydwoje są humanistami, wykształconymi w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Dużo podróżują. Czasem uprawiają seks, niekiedy kłócą się. Głównie za sobą tęsknią, bo nie mieszkają razem. Lecz gdy spotykają się, temperatura ich uczuć sięga 1200 stopni Celsjusza.
N u M E R u
27
Nr 9 [256] wrzesień 2013
o księdzu Janie Twardowskim i jego wierszach
Serce nie do pary
Waldemar Smaszcz
N o W A
K S I ą Ż K A
28 przełomowym roku, 1989, w Wydawnictwie Archidiecezji Warszawskiej ukazał się zbiór „Sumienie ruszyło”, w następnym roku wznowiony w poszerzonej wersji. To była ze wszech miar wyjątkowa książka poetycka ks. Twardowskiego, gdyż zawierała kilka utworów – jak na tego autora – nad wyraz aktualnych, nawiązujących do dokonującego się w Polsce przełomu. Nie one wprawdzie nadawały ton całości, ale już sama ich obecność świadczyła, jak bardzo poruszył poetę rozpad systemu totalitarnego. Nawet jednak w takich wierszach – co ujawnia choćby utwór tytułowy – potrafił autor zachować odrębność. Jeszcze bardziej widać to w niezwykle poruszającym liryku maryjnym „Bez kaplicy”, przywołującym bodaj najbardziej nacechowane słowo naszej dwudziestowiecznej martyrologii – Katyń. Dzięki odwołaniu do Matki Boskiej poeta ukazał najgłębszy wymiar tragedii, nie epatując przy tym wstrząsającymi obrazami czy nadużywanymi w podobnych okolicznościach epitetami:
W
Jest taka Matka Boska co nie ma kaplicy na jednym miejscu pozostać nie umie przeszła przez Katyń chodzi po rozpaczy spotyka niewierzących nie płacze rozumie — Bez kaplicy Wszystkie wizerunki Matki Boskiej mają swoje sanktuaria, od których biorą nazwę. Autor zaś pisze o takim, co nie ma kaplicy. I nie jest to efektowny koncept mający na celu zaskoczenie czytelników. Ks. Twardowski – jak podkreślałem – był poetą na wskroś ewangelicznym. A Dobra Nowina mówi nie tyle o Maryi czczonej przez wyznawców Chrystusa, co ukazuje Ją jako aktywną uczestniczkę Bożych zamysłów – przede wszystkim pątniczkę właśnie. od razu po Zwiastowaniu „Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta” (ł 1,39), by odwiedzić swoją krewną Elżbietę i „pozostała u niej około trzech miesięcy; potem wróciła do domu” (ł 1,56). Swego Boskiego Syna urodziła w drodze, kiedy udała się do Betlejem z powodu spisu ludności. Potem musiała uciekać przed Herodem aż do Egiptu. Pielgrzymowała z dwunastoletnim Jezusem do świątyni w Jerozolimie. Stąd zdanie: „na jednym miejscu pozostać nie umie” brzmi jak najbardziej prawdziwie. Przemierzając różne drogi swojego ludu, którego Matką została pod krzyżem, „przeszła przez Katyń”. I nawet Ją, Matkę ukrzyżowanego, poraziła ta straszliwa zbrodnia, o czym świadczy wstrząsająca puenta. Po roku 1989, kiedy o wszystkim zaczął decydować rynek wydawniczy, ks. Jan Twardowski okazał się jednym z nielicznych polskich autorów, którzy nie musieli szukać wydawcy. Na początku lat dziewięćdziesiątych nawiązał współpracę z powstałym wówczas białostockim wydawnictwem łuk, które w grudniu 1992 roku wydało obszerny, pięknie opracowany graficznie tom „Wiersze”, obejmujący utwory z lat 1944–1992. Była to najpełniejsza wówczas prezentacja dorobku księdza-poety. Edycja uzyskała nagrodę Warszawskiego Klubu Księgarzy jako „Książka Stycznia 1993”. Sześciokrotnie wznawiana i uzupełniana o nowe utwory, była dostępna niemal przez całe dziesięciolecie. Autor, zapraszany przez wiele ośrodków, odwiedził w ciągu kilku lat niemałą część kraju – od Lublina, Krakowa i Katowic po Poznań, Bydgoszcz i Suwałki, niezmiennie zdumiony, że tyle osób przychodzi na te spotkania. Zawsze też
W roku 1993 Szkoła Podstawowa nr 2 w Białymstoku wystąpiła o nadanie imienia ks. Jana Twardowskiego. Poeta długo się wzbraniał, zaskoczony tą propozycją. „Żyjący nie nadają się na patronów…” – powtarzał. W końcu, po błogosławieństwie ks. prymasa kardynała Józefa Glempa, jakie otrzymała inicjatywa szkolnych polonistek, ustąpił. Charakterystyczny był tytuł relacji z uroczystości, zamieszczonej w miejscowej gazecie: „Wbrew sobie – z myślą o was”. To cytat z wystąpienia dyrektora szkoły, który w trakcie uroczystości zwrócił się do dzieci: „Ksiądz Jan podjął decyzję wbrew sobie, z myślą o was”. obecnie poeta jest patronem kilkudziesięciu szkół i wciąż nowe placówki obierają go za swojego patrona. Już nie tylko szkoły podstawowe i gimnazja czy szkolne ośrodki wychowawcze, ale i licea, jak Liceum ogólnokształcące Stowarzyszenia oświatowców Polskich w Płocku, bodaj najbardziej żywy ośrodek pamięci księdzapoety dzięki pani dyrektor Alicji Kaliszuk.
dy wspólną podróż samochodem), na spotkaniach księży profesorów wykładających w seminariach duchownych język polski. Kiedyś kardynał Wojtyła udzielał ślubu w kościele Sióstr Wizytek, a ksiądz rektor mu asystował. Nie zmieniło się to nawet po wyborze na Stolicę Piotrową. Pozostały wprawdzie jedynie krótkie, ale jakże serdeczne spotkania w czasie papieskich wizyt w kraju i kilka równie serdecznych listów. ojciec Święty zapewniał niezmiennie, że czyta „po dziesięć stron dziennie”… Na dwudziestolecie pontyfikatu ks. Twardowski napisał specjalny, króciutki liryk, jak najdalszy od okolicznościowego patosu, co ujawnia już sam tytuł – „Na 20 urodziny ojca Świętego”:
Waldemar Smaszcz
Serce nie do pary O księdzu Janie Twardowskim i jego wierszach
Szczęśliwy Dzień Urodzin anioł by tylko zgadł jak śnieg święty uśmiechnięty co w polskich Tatrach spadł Przemija wiek jak burza wciąż w rękach boży świat a On – taki młody skończył 20 lat
Instytut Wydawniczy ERICA s. 350, ISBN: 978-83-641-85-08-3 Liczba stron: 350
Rosnąca popularność musiała wpłynąć na życie ks. Twardowskiego, chociaż on sam robił wszystko, aby zachować jak najwięcej ze swojej prywatności. Na spotkania jeździł wyłącznie w pierwsze dni tygodnia, gdyż potem – jak zawsze – przygotowywał niedzielne kazania. Z reguły nie uczestniczył w oficjalnych uroczystościach, za to zawsze miał czas dla wszystkich, którzy przychodzili do zakrystii w kościele ss. Wizytek, gdzie miał specjalny stolik i krzesła. Aby uchronić się „przed absolutną powagą”, opublikował zbiór anegdot zatytułowany „Niecodziennik”, z którego chętnie korzystał na spotkaniach z czytelnikami. od razu okazało się, że żarty – paradoksalnie – to o wiele poważniejsza sprawa niż liryka, potrafią wywołać różnorodne reakcje. Dowcipna anegdota o pojedynku jezuitów z bernardynami na wiersze wzbudziła protest pewnego zakonnika. Na szczęście autor otrzymał wcześniej wiadomość, że Jan Paweł II nie tylko z uśmiechem przeczytał „Niecodziennik”, ale dodał, że nie jest źle z Kościołem w Polsce, skoro potrafi zdobyć się na takie żarty. Jan Paweł II niejednokrotnie podkreślał, że czyta poezje ks. Jana Twardowskiego. Poznali się – jak wspominałem – jeszcze w latach czterdziestych, a później, wprawdzie niezbyt często, spotykali się przy różnych sposobnościach. Na zjeździe pisarzy związanych z Kościołem, jaki miał miejsce w Częstochowie po uwolnieniu ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego (odbyli wte-
Dostojny adresat, wyraźnie poruszony, napisał do autora w tonie niezwykle osobistym, nie kryjąc, jak ważne dla niego okazały się te słowa (list z 1 grudnia 1998 roku): Drogi Księże Serdecznie dziękuję za życzliwą myśl „na dwudzieste urodziny” i za Kubek z jednym uchem. Rzeczywiście, jak burza przemija ten wiek, ale nie tylko w tym sensie, że się kończy nagle. Burzliwe były lata, w których przyszło żyć naszemu pokoleniu. Opatrzność Boża pozwoliła nam jednak doświadczyć, że nawet przez najciemniejsze chmury przeziera słońce, a wraz z końcem burzy lepiej widzi się piękno nieba. Może tu właśnie tkwi tajemnica tej młodości, która – choć opiera się na lasce – przybiera kształt lat dwudziestu, albo tego chłopca z buzią otwartą, co wie, że „choćby się cały Kościół zawalił, Bogu się mówi – tak”. Dziękuję Bogu za łaskę tych lat i tej młodości. Niech ona nas nie opuszcza. Niech Duch Święty przynosi Księdzu wiele natchnień do głoszenia Ewangelii gorącym sercem i poetyckim słowem. Z serca błogosławię Jan Paweł II Autor, zdumiony tym, co dzieje się wokół jego wierszy, przyjmował to wszystko z niedowierzaniem, ale i z ogromną prostotą. Podczas uroczystości wręczenia Nagrody Literackiej im. Włodzimierza Pietrzaka za rok 1994, przyznawanej przez Katolickie Stowarzyszenie Civitas Christiana, powiedział: Jak się zachować, co czynić, kiedy się otrzyma nagrodę. Po prostu trzeba się cieszyć i nic więcej. Nagroda spada jak manna z nieba, kryje się w niej uśmiech Pana Boga i uśmiech życzliwych ludzi.
Nr 9 [256] wrzesień 2013
N o W A
cierpliwie, niekiedy nawet przez całe godziny, podpisywał książki. A publiczność tłumnie wypełniała sale; na przykład wieczór na zamku w Lublinie zgromadził ponad tysiąc osób!
K S I ą Ż K A
29
N o W A
K S I ą Ż K A
30 Co prawda, bywa ktoś niezauważony, lepszy od tego, kogo nagrodzono, ale tak się zdarzyło, że właśnie do mnie przypłynęła złota rybka nagrody, za którą serdecznie dziękuję. Jestem staruszkiem otoczonym pleśnią i grzybami, ale jako autor patrzę na siebie jak na czternastoletniego nastolatka. Przecież dopiero od roku 1980 wydawane są w różnych wydawnictwach moje wiersze w dużych nakładach. Przedtem drukowałem tylko raz na rok trochę wierszy w „Tygodniku Powszechnym” i wydałem zaledwie dwie książki raz na piętnaście lat. Trudno oprzeć się wrażeniu, że wieloletnie pozostawanie poza środowiskiem literackim, a nawet oficjalną literaturą, pozwoliło na głębsze widzenie wielu spraw, zaś samodzielne zmaganie się ze słowem jako środkiem wyrazu doprowadziło do wypracowania własnego języka poetyckiego, niezależnego od zmieniających się szkół i nurtów artystycznych. Po licznych edycjach wierszy przyszedł czas – jak wyżej wspomniałem – na różnorodne dowody uznania. W 1995 roku poeta otrzymał ogólnopolską Nagrodę Literacką im. Franciszka Karpińskiego przyznawaną przez Białostocki oddział Civitas Christiana oraz Nagrodę Fundacji im. Władysława i Nelli Turzańskich z Toronto. W roku następnym Nagrodę Literacką im. Władysława St. Reymonta ufundowaną przez Związek Rzemiosła Polskiego, nagrodę grudziądzkiego Klubu Inteligencji Katolickiej im. ks. Janusza St. Pasierba, wreszcie dzieci odznaczyły go orderem uśmiechu. W 1997 został laureatem Nagrody Ministra Kultury i Sztuki… W roku 1999 Senat Katolickiego uniwersytetu Lubelskiego nadał ks. Janowi Twardowskiemu tytuł doktora honoris causa. Wzruszony poeta, zwracając się do Magnificencji Księdza Rektora, Wysokiego Senatu, Ekscelencji Księży Biskupów i zgromadzonych gości, powiedział z uśmiechem: W tak dostojnym birecie na głowie, w uroczystej todze, na oczach wybitnych profesorów wybitnej uczelni, zaczynam od słów Fredry: „znowu ta bestyja, co mi język w trąbkę zwija”. Oczywiście tą bestyją jest onieśmielenie wobec niezwykłej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Ten, kto pisze wiersze, czuje się czasem ubogim krewnym przy spotkaniu z ludźmi nauki. Tymczasem właśnie oni okazali tyle życzliwości wierszom, a więc Bóg zapłać! Pisanie wierszy jest sprawą wstydliwą czasem, czasem słabością. Nieraz się w szkole palcami wytyka takich, co piszą wiersze. A dlaczego pisze się wiersze? Dlatego, że temu, kto je pisze wydaje się, że ma coś bardzo ważnego, osobistego do powiedzenia. Tak bardzo ważnego, że trzeba ocalić i zapisać. Następnie w tonacji jak najbardziej osobistej mówił o swojej drodze do kapłaństwa, o tym, że jest księdzem szczęśliwym, więc i wiersze […] nie mogą być nieszczęśliwe. Rok 2000 przywitał wierszem „Na Boże Narodzenie” wyrażającym zdumienie tym wszystkim, czego doświadczył w swoim długim życiu: Gdyby ktoś powiedział przed wojną, że Wrocław będzie polskim miastem, Polak zostanie papieżem, Komuniści postawią pomnik Prymasowi,
Nr 9 [256] wrzesień 2013
nikt by w to nie uwierzył. […] — Na Boże Narodzenie Kolejne lata przynosiły jednak coraz mniej nowych wierszy, ale ks. Twardowski wciąż był obecny w naszym życiu, nie tylko literackim. Powstało kilka książek rozmów, a także wspomniana tu niewielka autobiografia, dyktowana Jadwidze Marlewskiej, o jakże wymownym tytule: łaską zdumiony. „Moje szczęśliwe wspomnienia”. Z powstałych wówczas utworów przynajmniej kilka wzbogaciło jakże bogaty kanon twórczości księdza-poety, choćby to prawdziwe arcydzieło liryczne, „Dobranoc”: Noc od dnia ważniejsza choćby się zdawało że właśnie jest inaczej kolejne złudzenie a przecież nocą można odłożyć swe ciało i sprawdzić czy Bóg jest skoro jest milczenie […] nocą człowiek człowieka z miłości poczyna dzień krzykliwy zagłusza gdy czas mknie jak zając noc wciąż czarna bo jasna kochajmy. Dobranoc — Dobranoc W ostatnich latach życia, kiedy ks. Twardowski niemal nie opuszczał już mieszkania, na prośbę zaprzyjaźnionego z nim wydawcy, pana Krzysztofa Tura, podjął niemały wysiłek przygotowania antologii poetyckiej. Miałem przyjemność współpracować z Księdzem przy tym przedsięwzięciu, wybierając wiersze wskazanych przez niego autorów, które następnie czytaliśmy głośno i ostatecznie ksiądz decydował o zamieszczeniu poszczególnych utworów w antologii. Tom „Bóg czyta wiersze” (Białystok 2005), zawierający utwory od „Bogurodzicy” po poetów poległych w Powstaniu Warszawskim oraz komentarze ks. Jana Twardowskiego, okazał się niejako jego poetyckim testamentem. Anna Kamieńska napisała kiedyś: trzeba się wsłuchać w słowa konających / a wszystko stanie w ogniu błyskawicy… Na taką właśnie uwagę zasługuje ta ostatnia praca księdza-poety, który jeszcze w przeddzień śmierci podpisał przygotowywany wcześniej krótki tekst jako swoiste przesłanie do czytelników. A przy tym stanowi ona niejako dopełnienie jego własnej twórczości, zawartej w bliźniaczym tomie, zatytułowanym „Wiersze największej nadziei”. Antologia „Bóg czyta wiersze” to w istocie najważniejsze przewartościowanie przemian naszej poezji od czasu, gdy powstały podręczniki historii literatury polskiej. Brzmi to może ryzykownie, ale tak właśnie jest. W ujęciu pierwszych twórców wielkich syntez historycznoliterackich progiem rozwoju poezji był przełom średniowiecza i renesansu, gdy człowiek wybrał ziemię jako najważniejsze miejsce realizacji swoich dążeń. od tego momentu – według pozytywistycznych historyków lite-
Chciałem zawsze pisać wiersze o samej wierze – mówił w cytowanym wystąpieniu podczas uroczystości na Katolickim uniwersytecie Lubelskim – o samym dramacie nadziei i wiary. Dlatego powracam do tego, co działo się w naszej poezji w okresie baroku – gdy tworzyła się poezja intelektualna, oparta na paradoksie, który potrafi połączyć światło i mrok, gorycz i słodycz, suchość i świeżość, cierpienie i radość, smutek i humor. Zbiór ten, w myśl przekonania autora, że nie ma dwóch światów / jest jeden / niebo chodzi po ziemi / ziemia chodzi po niebie, przywraca zatraconą przez badaczy literatury jedność poezji polskiej. Widać to już na przykładzie Jana Kochanowskiego, który w Trenie XVIII, z pokorą znaną ze średniowiecznych wyznań, modlił się: My, nieposłuszne, Panie, dzieci Twoje i dziękował za karzącą rękę, która przypomniała człowiekowi, że jest przede wszystkim Bożym dziełem. Spośród poetów baroku w antologii znaleźli się między innymi ks. Jakub Wujek z pieśnią „Rozmyślajmy dziś”, Kasper Miaskowski z „Elegią pokutną do Pana i Boga w Trójcy Jedynego”, Jan Żabczyc, autor „Symfonii anielskich” – pierwszego zbioru kolęd – czy ks. Wawrzyniec Stanisław Benik i jego najpowszechniej znane nabożeństwo pasyjne, „Gorzkie żale”. Jakże inaczej też prezentuje się poezja osiemnastego wieku, uzupełniona o utwory z „Pieśni nabożnych” Franciszka Karpińskiego czy o takich autorów, jak Konstancja Benisławska i Józef Morelowski. Nawet, wydawałoby się, najpełniej opisany przez badaczy romantyzm zyskuje inny wymiar, gdy obok poezji Juliusza Słowackiego znajduje się niemały zestaw utworów ks. Karola Antoniewicza, autora niezmiennie popularnych pieśni kościelnych, jak „Chwalcie łąki umajone”, „W krzyżu cierpienie, w krzyżu zbawienie”, „Biedny, kto Ciebie nie zna od powicia”. Jest też Włodzimierz Wolski z pieśnią z Halki śpiewaną do dziś w naszych świątyniach, „ojcze z niebios, Boże, Panie!”, i uroczym lirykiem „Słyszysz, słyszysz?” A bodaj najpiękniejszym komentarzem opatrzył poeta czuły liryk Marii Konopnickiej „Kubek”. Podobnie zaskakująco wygląda prezentacja poezji przełomu wieków, bardzo surowo ocenionej przez autora: Poeci rozgadali się i wciąż opowiadali, jakimi są poetami. […] Gadulstwo jest zawsze brodzeniem po płytkiej wodzie, a prawdziwy wiersz, podobnie jak modlitwa, to zatrzymanie się przy źródle.
Ks. Twardowski zakończył swój wybór wzruszającymi lirykami młodszego kolegi z Gimnazjum im. Tadeusza Czackiego, rozstrzelanego w ulicznej egzekucji w roku 1943, Andrzeja Trzebińskiego: „o niebieskim, pachnącym groszku” oraz „Tak najprościej”, z najprostszą, ale dławiącą gardło puentą: stoisz mi w oczach jak łzy.
K S I ą Ż K A
ratury i ich następców – w naszej poezji na plan pierwszy wysunęła się liryka świecka, a nurt religijny, który zapoczątkował dzieje naszego słowa poetyckiego, coraz bardziej tracił na znaczeniu, by od oświecenia niemal już nie uczestniczyć w przemianach artystycznych. Gdyby tak było, jak wytłumaczyć fenomen twórczości samego ks. Twardowskiego? Żadne zjawisko kulturowe nie pojawia się w pustce, co do tego nie może być żadnych wątpliwości. W przypadku księdza-poety, nie nowatora przecież, a twórczego kontynuatora najlepszych tradycji liryki polskiej, jest to tym bardziej oczywiste, że nierzadko przywołuje on z imienia swoich antenatów, zarówno w wierszach, jak i w wypowiedziach dyskursywnych. Przede wszystkim poetów baroku, ale nie dworskiego, lecz metafizycznego:
ostatnim słowem księdza-poety okazał się króciutki, wspominany już tu liryk „Modlitwa” podyktowany w dniu śmierci, 18 stycznia 2006 roku:
N o W A
31
Zamiast śmierci racz z uśmiechem przyjąć Panie pod Twe stopy życie moje jak różaniec obraz złożonego pod stopami ukrzyżowanego Chrystusa różańca, do którego poeta porównał swoje życie, ma źródło w dawnym zwyczaju zawieszania na gwoździu tkwiącym w stopach Zbawiciela różańców znalezionych w naszych świątyniach. Ksiądz mógł zapamiętać ów obraz z sanktuarium w Skępem, gdzie za ołtarzem z cudowną figurką Maryi wisi ogromny krucyfiks z kilkudziesięcioma bodaj różańcami zwisającymi pod stopami ukrzyżowanego. To niewątpliwie najpiękniejszy z możliwych obraz życia ludzkiego, tworzącego – jak różaniec właśnie – zamknięte koło pod stopami ukrzyżowanego Chrystusa. Przypomina się tu jeden z najznakomitszych liryków ks. Twardowskiego, który możemy zestawić z lirykami lozańskimi, „W jarzębinach”: Krew płynie z Twojego boku wakacje a taki blady i właśnie dlatego wierzę żeś wszechmogący słaby że w jarzębinach wisisz dzwońce Cię podziobały właśnie dlatego kocham że jesteś wielki mały rozeszły się całkiem drogi zgubiło się i odkryło pozostał człowiek i Pan Bóg mój grzech moja miłość — W jarzębinach Nie tylko więc narodzony jako człowiecze niemowlę Zbawiciel jest słaby, bezradny i prosi o miłość. Taki Bóg pozostał wśród nas: wszechmogący, który wszakże gdy kocha najsłabszym być umie, dlatego nie wszystko może. Potrafi – odwołajmy się do wiersza zatytułowanego krótko zaimkiem „on” – zatrzymać się pod oknem i zapukać, ponowić pukanie; a gdy wreszcie usłyszy: Kto?, odpowiedzieć: Twój Bóg zakochany /z miłością niewzajemną. ■
Nr 9 [256] wrzesień 2013
R E C E N Z J E
32 Janusz Drzewucki
Dwanaście dni Iskry, Warszawa 2013 s. 116, ISBN 978-83-244-0308-0
D
wanaście dni” wzięłam do ręki z lekką obawą – jeśli nie zachwyci, to co? Ale – ufff! Janusz Drzewucki nie zawiódł. Raczej – uwiódł. Jakąś nadzwyczajną prostotą i szczerością, w której nie ma miejsca na wstyd, krygowanie się, kamuflaż. Sprawił, że nawet sprawy lekko wstydliwe przemawiają na jego korzyść. Dokonał tego słowami zwykłymi, codziennymi, które każdy ma w zasięgu ręki. Nie tyle pisze wiersze, co opowiada, mówi, nawet gada. A wszystko tak jego własne, naturalne i przystające do niego, że czytając, widziałam go jak wtedy, w redakcji przy placu Starynkiewicza. Drzewucki uczestniczy w maratonach. Imponuje mi! Nie młodzieniec, a zdobył się na wytrwałe treningi. Paradoksalnie, biegnąc – wyhamowuje. odrywa się od zgiełku. Dużo w jego strofach tego spokoju wynikającego z wewnętrznego wyciszenia. Ale sportowe osiągnięcia nie uwolniły go od lęków czy nadwrażliwości. Wciąż budzi się niekiedy o czwartej nad ranem, wierci w łóżku spocony; drżą mu ręce, którymi niezgrabnie sięga łyżeczką po cukier, rozsypując trochę białych kryształów na blat kawiarnianego stolika. Tak portretuje siebie. Przypominam go sobie z przeszłości: konsternowało go to, co musiał robić – pilnować dziennikarzy działu kultury „Rzeczpospolitej”. Był sekretarzem działu, jednym z dwóch. Wiedziałam, że pisze wiersze, ale w redakcyjnym kieracie ważniejsze były deadline’y i leady. o poezji rozmawialiśmy bodaj raz – kiedy zmarł Zbigniew Herbert i Janusz wypełnił tekstami całą kolumnę, w przyspieszonym, nocnym trybie. Było za to sporo rozmów o fado (to też rodzaj poezji), bo on kochał Portugalię, często tam jeździł; doradzał nam, gdzie się udać, co zobaczyć. „Rzeczpospolita” mu doskwierała. Zwolnił się, poszedł na szefa do wydawnictwa Czytelnik; odszedł, czy z nim się rozstano. Aż tu ta książka. Cienka i wąska, gęsto zabudowana kolumnami słów. Czyta się je mimochodem, bez wysiłku, jakby prowadziło się rozmowę za znajomym. Niby błahą, przypadkową. Bez żadnych tez, wniosków, wiekopomnych prawd. odkładam „Dwanaście dni ” – a po chwili znów mnie ciągnie do wierszy Drzewuckiego. Tomik dzieli się na trzy części (plus trzy utwory wprowadzające, osobne). Najpierw są „Wiersze podróżne”. Ni to reportaże, ni listy. Autor-narrator peregrynuje tak, jak to robiono kiedyś. Błąka się z plecakiem po krajach Europy południowo-wschodniej, kiedyś należących do soc-bloku; po miastach i miasteczkach mniej lub bardziej zabytkowych; z senną, narkotyczną atmosferą, po dziurach pozbawionych nachalstwa słynnych historycznych miast. Chłonie lokalne pejzaże, opisuje kolory, zjawiska meteorologiczne, cierpkość czy słodycz win. Szkicuje panoramy, budynki, mury. Wylicza, z kim i w jakich okolicznościach spotkał się, popijał, rozmawiał. Na ogół nie prowadził filozoficznych dysput. To może szkoda wspominać? Ależ nie, jest powód, żeby rekonstruować tę luźną gadaninę, żeby zamieniać ją na materię wierszy: w tych chaotycznych, wyrywkowych zdaniach odzwierciedla się tęsknota za porozumieniem człowieka
„
Nr 9 [256] wrzesień 2013
z człowiekiem. Zrozumienia tego drugiego. Czyż to nie najgłębszy sens wędrowania? Przez świat, przez życie? Po „Wierszach podróżnych” następuje tytułowa część „Dwanaście dni”. Janusz wybrał je z ośmiu lat (2004-2012). Bez dbałości o chronologię; bez datowania. Niby-przypadkowy tuzin dni przeobraża się w dwanaście miesięcy. Czas niby wlecze się, a zarazem pędzi. Rok Poety, na który zapracowało… osiem lat. Dni, które stały się tematem wierszy, nie wyróżniają się niczym wyjątkowym. Właściwie żaden nie zasługuje na pomnik. Bo to przecież sama banalność. Rozchełstanie. Przykrość. Świadomość starzenia się. Słowem, nic miłego. Żadnych uniesień, pozytywnych doświadczeń, wyjątkowych wydarzeń. Na przykład pierwszy dzień Nowego Roku – dla każdego jakoś ważny – Drzewucki zapamiętał dość beznadziejnie: Zacząłem dzień/ nie czekając na nic,/ co dzisiaj, wtorek/ czy czwartek,/ wszystko jedno./ dzień jak niedziela/ albo jeszcze lepiej. Albo ten ostatni w roku, grudniowy, kiedy spotyka się z Aniołem Stróżem: zorientowałem się,/ że nie idzie już przede mną, ale/ za mną, od dłuższego/ już czasu, czuję jego oddech na karku,/ idzie za mną krok/ w krok, a nawet noga/ w nogę, jak śmierć. Mimo wszystko wiemy, dlaczego Janusz wybrał te, a nie inne momenty. Ze względu na aurę, koloryt, natężenie uczuć. Choćby wrzesień, pierwszy dzień szkoły; pytał ojca, co to był za dzień tygodnia, wtedy, kiedyś… Domyślamy się, że chodzi o 1939 rok. Potem pyta o to samo mamę, lecz tym razem ma na myśli swoją pierwszą klasę. A potem kupuje na targu pietruszkę; idzie na spacer. Wśród nijakich dni znalazła się kwietniowa sobota, kiedy wydarzyła się katastrofa pod Smoleńskiem. Drzewucki jest tak powściągliwy, że właśnie poprzez to odczuwamy jego przerażenie, paraliż myśli, dezorientację. Nie potrafi znaleźć słów, nazwać swych uczuć. (…aż naszła mnie/ potrzeba wyjścia z domu,/ do ludzi, do świata, zaraz,/ natychmiast, w tej chwili). Jak wielu innych, biegnie pod Pałac Prezydencki. Nie próbuje dociekać, kto zawinił. Przejmuje go groza. Jak nas wszystkich. To jedna z nielicznych „społecznych” refleksji. Bo na ogół Janusz jest outsiderem. Przez ciepłą część roku ucieka z Warszawy; zapada w prowincję. W sezonach chłodniejszych na powrót staje się dzieckiem miasta. Więcej, jest przyklejony do centrum stolicy – do ulicy Wiejskiej, do Czytelnika; do tutejszej jadłodajni i kawiarni, gdzie bywali ci, o których wspomnienia zamykają tom. ostania część – „Wiersze podzwonne” – dotyczy tych, którzy coś znaczyli w mini-światku Wiejskiej. Nie, nie byli na medialnym świeczniku. Ale stanowili intelektualne wyznaczniki. Dla wielu, dla Janusza… Kiedy czytałam „podzwonne” – nie tyle pośmiertne wspomnienia, co przypomnienia – przeszywał mnie smutek, choć bohaterów nie znałam. Ale Drzewucki sprawił, że zobaczyłam tych ludzi, polubiłam, podziwiałam. Za życia tworzyli galerię „oryginałów” odwiedzających Czytelnika na obiad lub kawę. Wyróżniali się trochę wizualnie lub zachowaniem. Mieli też co nieco w głowach; nawet o wiele więcej, niż co nieco. I zdziwienie: jak to, tak wiele zrobili i tak mało kto o nich wie? Czy tylko Janusz Drzewucki o nich pamięta? Jeśli nawet – mają szczęście. Nie przepadli w nicości.
Stefan Waydenfeld
Rzadko kiedy słucham wierszy. Tym razem zdarzył się wyjątek. Poprosiłam męża, żeby przeczytał na głos utwory Janusza. Tak po prostu, jak artykuły prasowe. Głośna lektura potwierdziła pierwsze odczucie: nie ma ani grama kłamstwa w tych strofach. Dlatego mam je wciąż w sobie. [mm]
Lodowa droga tłum: Danuta Waydenfeld Dom Wydawniczy „Rebis”, Poznań 2013 s. 464, ISBN 978-83-7510-996-2
W
Bogdan Białek
Cienie i ślady Charaktery, Kielce 2013 s. 260, ISBN 978-83-934-376-72
Prowincje Charaktery, Kielce 2013 s. 136, ISBN 978-83-934-376-65
B
ogdan Białek to człowiek-instytucja. Dziennikarz, społecznik, psycholog i rzecznik porozumienia międzykulturowego. W tym roku mija czterdzieści lat pracy dziennikarskiej Bogdana Białka, toteż wydane „Prowincje” oraz „Cienie i ślady” są niejako uhonorowaniem tych lat. Na książki Bogdana Białka składają się artykuły prasowe autora z ostatnich dwudziestu lat. To dużo czasu. W jego trakcie można zmienić poglądy na świat, lub poglądy na to, w jaki sposób można ten świat zmienić. Poglądy Białka na to pierwsze pozostały takie same. Dialog, przyjęcie racji drugiej strony, uświadomienie sobie własnych przewin. To jego zdaniem klucz do samooczyszczenia. Warunkiem koniecznym jest jednak poznanie własnej historii oraz poznanie specyfiki społeczności, które mają uczestniczyć w procesie dialogu. Nie przez przypadek więc zbiór opowiadań otwiera opis polskiej prowincji z lat dziewięćdziesiątych. Przemiany ustrojowe tych lat, pierwsze przejawy niezadowolenia z rządów postsolidarnościowych, spory dawnych opozycjonistów, słowem: polskie piekiełko. Jedną z cech prowincji jest skłonność do uproszczeń. Czarnobiałą rzeczywistość łatwiej jest zaakceptować niż analizować różne odcienie szarości. Jeśli dodamy do tego czysto ludzką skłonność do idealizowania swojej przeszłości, pojmiemy, dlaczego to właśnie na prowincji żywy jest mit Polski niewinnej, Chrystusa narodów. Zwolennicy tego mitu odrzucają jakiekolwiek sugestie o tym, że za bohaterskimi czynami i cierpieniem mogą się kryć czyny niegodne i zbrodnie. Jeśli uświadomimy sobie specyfikę myślenia zwykłego człowieka, wychowanego na tzw. kanonie polskich lektur, jasnymi się dla nas staną powody odrzucania przez Polaków mrocznych kart z historii Polski. Bogdan Białek przeżył szok, kiedy uświadomił sobie, że on, człowiek spoza Kielc, wie więcej o niesławnym pogromie kieleckim niż rodowici kielczanie. Na nas ten fakt nie robi wrażenia, my mamy już wiedzę o drodze, jaką przeszedł autor w swej donkiszotowskiej wręcz walce o przywrócenie prawdy. I walka ta trwa do dziś. Po tym jak zawiodły odgórne inicjatywy Bogdan wziął sprawy we własne ręce. Spotkania, odczyty, artykuły prasowe, odsłonięcia pomników. Wszystko to udokumentowane artykułami i wywiadami prasowymi pokazuje, że postać twórcy miesięcznika „Charaktery” musi wzbudzać szacunek tych, dla których prawda to nie tylko puste słowo. [ak]
przeddzień kolejnej rocznicy wkroczenia wojsk sowieckich do Polski mieliśmy okazję poznać wspomnienia Stefana Waydenfelda. Autor jako nastolatek został zesłany w głąb Związku Radzieckiego, gdzie pracując przy wyrębie lasów na niesławnej lodowej drodze, podjął codzienną walkę o przeżycie i zachowanie człowieczeństwa. Jego książkę można by było określić jako typową relację Polaka, którzy część wojny spędził na nieludzkiej ziemi. Nie ma jednak typowych relacji. Każdy z represjonowanych pisał własną, niepowtarzalną historię, dlatego tak chętnie po nie sięgamy. Nieszczęściem Polski w czasie II wojny światowej było to, że znalazła się pod panowaniem dwóch systemów totalitarnych: nazizmu i komunizmu. oba miały jasno wykreowanego wroga. Był nim każdy, kto chciał zachować niezależność w myśleniu, sposobie życia. Nic dziwnego, ludźmi potulnymi, gotowymi wyrzec się swoich ideałów, wyrzec się dotychczasowego życia, rodziny i przyjaciół, łatwiej jest rządzić. Za wrogów ludu została uznana właśnie rodzina Stefana Waydenfelda. Przedstawiciele polskiej inteligencji byli tymi, którzy jako pierwsi mogli wznieść zarzewie buntu przeciw władzy sowieckiej. Z punktu widzenia komunistów byli nie tylko potencjalnymi, ale i rzeczywistymi wrogami ludu. Żelazna, sowiecka logika nakazywała przenieść rodzinę Waydenfeldów do ukrytej w lasach wioski Kwasza, w której dotychczasowi wrogowie ludu mieli odpokutować winy przy wyrębie lasów. Ciężkie warunki niektórych demoralizują, innych zaś wzmacniają, człowiek w obliczu zagrożenia ujawnia zarówno jasne, jak i ciemne strony swojej osobowości. Nie możemy się więc dziwić, iż wśród towarzyszy niedoli autora znajdowali się ludzie podli. Przekaz jest jednak prosty. Nie należy oceniać człowieka za jego słabość. Waydenfeld nie potępia więc donosiciela, z którym mieszkał w jednym baraku, a który każdego dnia stanowił zagrożenie dla reszty osadzonych. W swojej postawie jest konsekwentny. o podłościach, których doświadczał od współobywateli, wspomina tak, jakby relacjonował jedną z wielu niedogodności, jakie mogły spotkać każdego człowieka. A przecież strata butów, kilkudziesięciu rubli, czy wykluczenie z transportu wiozącego Polaków do Iranu, mogły równać się śmierci nie tylko Waydenfelda, ale i jego rodziny. To polskie piekiełko było więc nie mniej uciążliwe dla zesłańców niż sowieckie represje. Dlatego chyba jest ono tak trudno akceptowalne dla nas, zaś jego istnienie zawsze było na rękę tym, którzy chcieli zaszkodzić Polsce. Co jeszcze odróżnia relację Stefana Waydenfelda od innych relacji ludzi zesłanych na nieludzką ziemię? otóż Waydenfeld nie dokonuje uproszczeń w ocenie sytuacji. Nie ma więc oskarżania Żydów en masse o kolaborację z Sowietami, nie ma również idealizowania postaw Polaków, którym zarzuca często antysemickie postawy. Nie spodoba się więc ta książka tym, którzy tak wiernie strzegą mitu Polski-Chrystusa narodów. [ak]
Nr 9 [256] wrzesień 2013
R E C E N Z J E
33
R E C E N Z J E
34 L. Marie Adeline
S.E.K.R.E.T. tłum. Piotr Grzegorzewski GW Foksal, Warszawa 2013 s. 312, ISBN 978-83-77347-887-5
P
rzez czternaście lat byłam żoną alkoholika, a przez niecałe cztery kelnerką. odważnie, już na pierwszej stronie, ale Cassie Robichaud to kobieta zahartowana, która postanowiła szczerze opowiedzieć wszystko. Na trzeciej stronie dowiadujemy się więc, że po tragicznej śmierci męża przez pięć lat ani razu się nie kochała. Znów kilka stron i wiemy, że zmieniła się przedwcześnie w ubraną bez gustu kobietę w średnim wieku. Zapuściła się, zapomniała o facetach, przestała wierzyć, że po fatalnym małżeństwie coś jej jeszcze w życiu wyjdzie. Siedzi jak ten Kopciuch w małej knajpie, dolewa gościom kawy i poleruje kieliszki. Czasem marzy… I nieoczekiwanie marzenia spełniają się, ba, porywają ją, bo nie śmiała nigdy t a k i c h marzeń do siebie dopuścić. Przypadkowo znaleziony notesik ujawnia nie tylko intymne sekrety jednej z klientek restauracyjki, ale okazuje się kluczem do S.E.K.R.E.T.-u, klubu pań nie tyle swawolnych, ile wyzwolonych, seksualnych feministek domagających się prawa wyboru, potrzeby i dominacji. Tu już zaczyna się bajka o Kopciuszku – sceny z pantofelkiem również nie brak – który, jak to w bajkach bywa, bierze los w swoje ręce. I opowiada o tym szczegółowo, barwnie, z fantazją, humorem, ironią. Ma uczyć bawiąc, bo książka Marie Adeline jest tomem edukacyjnym. Co z niego czytelnik weźmie, to już jego sprawa. Wypełnienie kwestionariusza przedstawionego Cassie nie sprawiłoby mi trudu, mimo tego lektura nie przełamała mojej oziębłości – wobec samej narracji, dość przeciętnej w porównaniu do zaskakujących wynurzeń Catherine M. czy „snu o potędze” opowiadanego przez pewnego wołoskiego hospodara. By użyć bardziej wyraźnego porównania: „S.E.K.R.E.T.” to soft porn, szybko nużący swą teatralnością. Bohaterce to nie przeszkadza: zaczynała jako żona pijusa, potem wydawała talerze z jedzeniem. Wygląda na to, że pozostałe jej lata spędzi zajmując inną pozycję – horyzontalną. [gs] Henning Mankell
Włoskie buty tłum. Ewa Wojciechowska W.A.B., Warszawa 2013 s. 347, ISBN 978-83-7747-938-4
W
yczekiwany nowy Mankell – i to nowy w dwójnasób: kolejna pozycja szwedzkiego autora (trochę się wyczekała od 2006, daty oryginału) i zerwanie z dotychczasowym gatunkiem. Nikt nie umarł we „Włoskich butach”, w każdym razie nie gwałtowną śmiercią, choć miłośnicy stylu Mankella rozpoznają go bez trudu: charakterystyczny dystans, chłód, wiwisekcja granicząca z samooskarżeniem – czy nie tak zachowywał się komisarz Wallander? Bohaterem jest Fredrik Welin, były chirurg, który po głupio spartaczonej operacji wycofał się z zawodu. Dziś ma 66 lat, jest finansowo niezależny i, jak mu się wydaje, podobnie niezależny
Nr 9 [256] wrzesień 2013
od ludzi, związków z nimi, wspólnej przeszłości. Nie jest w stanie im sprostać, ucieka, choć nie zdaje sobie z tego sprawy. A może – nie do końca jest tego świadom. Bo wymagałoby to analizy błędów, przyznania się do nich i uznania pomyłek. Dalej – szukania ofiar, próby zadość im uczynienia. Jakże to trudne, jakież bolesne! Welin daje sobie radę, odcina się od wszystkich ludzi – dosłownie, jako że mieszka na małej prywatnej wyspie. Ale w zimie nieoczekiwanie widzi ducha: na grubej warstwie lodu stoi, podpierając się balkonikiem, kobieta okutana w szale i palta. Gdy upada, Welin biegnie do niej, ciągnie do domu. To Harriet, dziewczyna, którą zostawił przed laty, uciekł od niej bez pożegnania. Spotkanie z nią uruchamia ciąg wydarzeń, które uświadamiają mu bezsens takiego postępowania: był egoistą, samolubem, ale nade wszystko tchórzem. A takiej diagnozy nie lubi żaden facet. okrutna książka, okrutnie smutna, dobijająca. Mówi o bólu, który ukrywamy całe życie, a gdy wreszcie się do niego przyznajemy, jest za późno, nie da się go pozbyć, można zaledwie uciec od niego na chwilę. Podobnie nie da się naprawić popełnionego zła. odkupienie to zawracanie głowy, mówi Mankell i ma rację – pełne odkupienie wiąże się z zapomnieniem, a nikt nie jest gotów zapomnieć wyrządzonych mu krzywd. Gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, toby się sam położył, powiedział kiedyś jakiś wesołek. Welin musiał go spotkać w swej drodze na wyspę. Przekonałem się, jak ponure życie może wieść człowiek, konstatuje pod koniec opowieści. I, cholera, ani krzty mu nie wierzę, gdy stara się czytelnika przekonać o swej odmianie. Niestety. Może zresztą nie wierzę Mankellowi. Bo to, wbrew pozorom, smutas. [gs] Christopher Hitchens
Śmiertelność tłum. Radosław Madejski Sonia Draga, Katowice 2013 s. 123, ISBN 978-83-7508-686-7
G
dy coś w życiu zaczyna szwankować, mało kogo stać na brutalny obiektywizm względem siebie samego. Szukamy winnego: pomstujemy na los, bliźnich, czasy… A kiedy nawala zdrowie? Trzeba nie lada hartu, żeby obserwować chorobę niejako z zewnątrz, jednocześnie tocząc z nią walkę. Ale takich twardzieli, którzy potrafią spojrzeć śmierci w oczy, to już naprawdę jak na lekarstwo (wybaczcie czarny humor). Zwłaszcza jeśli kostucha przychodzi za wcześnie. Kiedy jest owo „za wcześnie”? oczywiście, gdy ktoś osiągnął zawodową pełnię, ma dalsze plany, pomysły i, jak to mówią, jeszcze wiele do zaoferowania ludzkości. Niewiele powstało dzieł, których autorzy żegnają się z doczesnością bez rozczulania nad sobą, godnie, w dodatku w możliwie najdoskonalszej artystycznie formie. Do takich szczęśliwie/nieszczęśliwych śmiertelnych kreacji, powstałych z pełną świadomością odchodzenia, zaliczyłabym m.in. ostatnie autoportrety Rembrandta, „Tumory” i „Zielnik” Aliny Szapocznikow, film „All That Jazz” Boba Fosse i „Śmiertelność”
Christophera Hitchensa. Że książek o odchodzeniu powstało mnóstwo? owszem, w ostatnich latach ukazało się kilka poruszających relacji pióra tych, których dobrostan naruszyła gwałtowna i nieuleczalna choroba; za każdym razem epilog dopisywał już ktoś inny, na ogół z najbliższej rodziny. Znamienne, że porywali się na to głównie pisarze i publicyści. Może tylko z takim zapleczem zawodowym można porwać się na pisanie reportażu z umierania? Własnego. Nie inaczej tym razem. Christopher Hitchens (1949-2012) błyszczał na firmamencie dwóch dziennikarskich potęg – Brytanii i Ameryki. osiągnął właściwie „wszystko” (wzięłam w cudzysłów, bo w tej dziedzinie trudno o jakąkolwiek miarę) na zawodowej niwie. Do tego – wspaniała rodzina; przyjaciele; uznanie polityków i naukowych sław. Miał 61 lat, gdy go trafiło. Bez uprzedzenia, że będzie aż tak bolało. Rak przełyku. Gdy się ujawnił, już był z przerzutami. Mimo to lekarze i pacjent podjęli wyzwanie. Z tym, że był to szczególnie trudny pacjent, bo… ateusz. Nie łudził się nadzieją na życie wieczne; nie dopuszczał słów pociechy ze strony reprezentantów różnych wyznań. Czy umieranie bez wiary jest gorsze? W psychiczno-emocjonalnym aspekcie – zapewne. Jednak „Hitch” (jak go nazywano) nie chciał ani nie potrafił sprzeniewierzyć się swym poglądom i filozofii. ugiąć się na egzystencjalnym finiszu, bo ciało odmawia posłuszeństwa? Nigdy! To by świadczyło o słabości ducha. I o zwycięstwie Tego, którego istnienie negował. Więc Hitch daje popisy erudycji, upierając się przy swoim. Publikuje felietony na łamach „Vanity Fair” o swym chorowaniu i przebiegu leczenia. Niejako zdaje raporty ze stanu ciała i umysłu. Jest w tym heroiczny, lecz nie samotny. Jednoczy się z wielkimi poprzednikami – Wolterem, Pascalem, Nietzschem… Cytuje tego pierwszego, który nagabywany na łożu śmierci, by wyrzekł się diabla, wydusił, że to nie czas na robienie sobie wrogów. Brytyjczyk z podobną dezynwolturą żartuje z choróbska, z marniejącej w błyskawicznym tempie kondycji, z wielce żenujących dolegliwości. Przy tym drwi ze sposobów, w jaki inni, ci zdrowi, starają się „umilić” mu umieranie. Jego poczucie humoru jest iście mordercze – wobec tych zdrowych, acz ustępujących mu intelektualnie. Co chwila daje dowód, że wciąż góruje nad większością. Myślą, mową (pisaną) i charakterem. Bo to słowo pisane staje się najważniejsze, gdy rak pozbawia swą ofiarę jej dotychczasowego atutu: głosu. Polecam tę część nie tylko zainteresowanym „anatomią śmierci”. To fragment ważny nade wszystko dla zdrowych. Tych z ambicjami publicznego zaistnienia. W znacznym stopniu, zarówno publicznie, jak i prywatnie, „byłem” swoim głosem – zwierza się autor. I opowiada, jak ważny dlań był ten „instrument” komunikowania się ze światem. Sposób jego mówienia idealnie przystawał do osobowości, odzwierciedlał charyzmę. Przy okazji, Hitch ujawnia rutynową formułę, od której rozpoczynał warsztaty pisarskie. Pytał otóż uczestników, który z nich potrafi… mówić. To znaczy, naprawdę mówić, dodawał. Potem następowały ćwiczenia z retoryki, gramatyki, gawędziarstwa. Bowiem, jeśli chcesz być słuchany (czytany, oglądany), nade wszystko musisz odnaleźć własny głos – dowodził. obawiam się jednak, że na ten głos polscy dziennikarze pozostają głusi.
Brawurowa walka, którą ten samuraj określał życiem w konaniu trwała dziewiętnaście miesięcy. Z ostatniego pobytu w Tumorowie (świetna nazwa na klinikę onkologiczną) już nie powstał żaden zwarty tekst – jedynie pourywane zdania, akapity. Posłowie należy do Carol Blue, drugiej żony pisarza. Po przeczytaniu tych kilku ostatnich stron mój podziw dla Hitchensa jeszcze bardziej urósł. Bo posłuchajcie: Z pobytów tam [w szpitalu – przyp. mm] potrafił uczynić biesiadę, zamieniając w salon i pracownię sterylną, przejmującą dreszczem i zalaną światłem neonówki salę, którą wypełniał szum i popiskiwanie aparatury. Jego wymyślna konwersacja nigdy nie ustawała. […] Słuchał, zadawał pytania i doprowadzał nas do śmiechu. […] Staliśmy wokół jego łóżka i siedzieliśmy rozparci na plastikowych krzesłach, stając się uczestnikami jego sokratejskich dyskursów. Czyż nie warto żyć dla takiej śmierci? PS. Przedostatnia notka Christophera brzmi Wiersz Szymborskiej o torturach i bolesnym ciele. Ciekawe, jak przebiegałaby ich rozmowa – na sam koniec? [mm] Natalia Minge, Krzysztof Minge
Jak wspierać rozwój dziecka w wieku 6-13 lat? Samo Sedno, Warszawa 2013 s. 224, ISBN 978-83-7788-301-3
G
dy dziecko rozpoczyna naukę w szkole podstawowej, rodzic pragnie zapewnić mu jak najlepsze warunki. Te pierwsze doświadczenia są bardzo ważne. od nich będzie zależeć późniejszy stosunek dziecka do nauki, postrzeganie własnej osoby i wiara we własne siły. Wybieramy więc odpowiednią placówkę, sprawdzamy kompetencje nauczycieli, a także szukamy pomysłów, by wypełnić dzieciom wolny czas i rozwijać ich talenty. Jak to wszystko zorganizować? Jak sprawić, by dziecko miało motywację do nauki? Co zrobić, gdy pojawiają się kłopoty w szkole? Między innymi na te pytanie Natalia i Krzysztof Minge - psycholodzy z wieloletnim doświadczeniem, zainteresowani tzw. rodzicielstwem bliskości odpowiadają w swojej najnowszej książce „Jak wspierać rozwój dziecka w wieku 6-13 lat?” Wskazówki i porady w niej zawarte pomogą pomyślnie przetrwać pierwsze lata edukacji dzieci poprzez stworzenie im odpowiednich warunków do efektywnej nauki, a także wypracowanie (wspólnie z dzieckiem) dobrych nawyków związanych ze szkołą, zabawą i odpoczynkiem. Autorzy podpowiadają, w jaki sposób pomóc dzieciom w radzeniu sobie z problemami, a także proponują ćwiczenia, które pomogą pokonać stres oraz takie, które pozytywnie wpływają na koncentrację. Do tematu podchodzą kompleksowo. Jednym z poruszanych przez nich jest codzienna dieta. Wskazują, że nadmierne ilości cukru w posiłkach mogą mieć wpływ na kłopoty z koncentracją, które u jednych przejawią się brakiem energii, a u innych wręcz przeciwnie. „Jak wspierać rozwój dziecka w wieku 6-13 lat?” warto przeczytać, by w pełni zrozumieć, jakim wyzwaniem są dla dziecka pierwsze lata w szkole i jak możemy je wspierać, aby uczyły się samodzielnie, chętnie i osiągały coraz lepsze wyniki w nauce. [skom]
Nr 9 [256] wrzesień 2013
R E C E N Z J E
35
Rozsmakuj się w nowej powieści Anny J. Szepielak Powrót do rodzinnego miasteczka, spotkania z dawnymi przyjaciółmi, magia
2À F\QD :\GDZQLF]D ,PSXOV ']LDã KDQGORZ\ ul. Fatimska 53B, 31-831 Kraków tel.: 12/422-41-80, 12/422-59-47, 506-624-220 H PDLO LPSXOV#LPSXOVRÀ F\QD FRP SO
wspólnego gotowania, tajemnica rodzinna.
ZZZ LPSXOVRÀ F\QD FRP SO
Książki dostępne także jako E-BOOK PATRONI MEDIALNI:
Przeczytaj także:
Nr 9 [256] wrzesień 2013 • ISSN 1230-0624 • cena 19,90 zł (5% VAT)
PREMIERA 23 PAŹDZIERNIKA
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR