nowyczas.co.uk
NOWYCZAS 24 listopada 2006
KULTURA 15 WŁODEK FENRYCH
Życie mi się podoba Robert Trojanowicz r.trojanowicz@nowyczas.co.uk
reszcie, ponieważ przyjazd do Londynu zajął… 27 lat. Dawno temu, w 1979 roku, zaprosił go tu jego kolega z czasów studenckich i organizator Spotkania Jubileuszowego – Jurek Jarosz. – Nie było czasu – tłumaczył Jacek Fedorowicz zebranej w POSK-owej sali publiczności. I wtedy, i w okresie solidarnościowej wolności ręce miał zajęte „podgryzaniem władzy ludowej”, zaś po ogłoszeniu stanu wojennego „władza cofnęła mu łaskę paszportową”. Długo przed stanem wojennym Jacek Fedorowicz był już bardzo znanym i popularnym współtwórcą kultowej audycji radiowej „60 minut na godzinę”. Za sprawą stanu wojennego zmienił jednak profesję – 13 grudnia audycja została zawieszona. Jacka Fedorowicza to jednak to nie zraziło. Swoim prywatnym dekretem całkowicie zniósł cenzurę. Od tego dnia mógł rysować, pisać, tworzyć co chciał. Z satyry radiowej przerzucił się na wizualną. W niezamierzony sposób niemałą rolę odegrał tu rząd emigracyjny RP w Londynie. Z darów z Zachodu dostał magnetowid. Jeden to jednak za mało, aby coś z nagranym materiałem zrobić. Któregoś dnia jednak znajomy ksiądz przywiózł mu drugi – prezent od rządu londyńskiego. Teraz mógł już montować wywrotowe programy. Tak zaczęła się epoka dziennika telewizyjnego. – To był hit podziemia. Ludzie się zabijali o te kasety – opowiadał. Choć Jacka Fedorowicza przedstawiać nie trzeba, przedstawił się emigracyjnej publiczności. W zabawny – i jak zawsze nienaganny językowo – sposób opowiadał o sobie, swoich pasjach, postrzeganiu świata. W stanie wojennym bardzo martwił się tym, że nie został internowany. Pocieszył się dopiero w chwili, gdy spalili mu samochód. – Wtedy pomyślałem sobie, że może mam jakąś wartość – tłumaczył. Oczywiście samochód zniszczyła SB. – Spalili nie ot tak sobie, ale żeby wyglądało, że to oni. Położyli na dachu specjalny preparat do przepalania płyt czołogowych, żebym sobie nie myślał, że to jakiś przypadkowy chuligan. Jako zawodowy satyryk na wszelkie absurdy jest wyczulony, więc rozbawił publiczność do łez, przytaczając rozmowę z milicjantem: Padło rutynowe pytanie: „Kogo pan podejrzewa?”. „No nie wiem, albo wy, albo SB”. Na to milicjant się zastanowił i mówi „Chyba my, bo oni nam zawsze gorsze roboty podrzucają”. Lista zawodów wykonywanych przez Jacka Fedorowicza jest imponująca: malarz, aktor, artysta estradowy, rysownik, grafik (jest autorem pierwszego i jedynego komiksu o „Solidarności” i polskim zrywie wolnościowym w 1980 r.). Jacek Fedorowicz opowiadał też o
W
Jak zawsze, gdziekolwiek pojawia się publicznie, elegancki, w charakterystycznych dużych okularach, stanął wreszcie w miniony weekend przed polską londyńską publicznością. Jacek Fedorowicz, człowiek o wielu profesjach, choć najbardziej znany jest ze swojej działalności satyrycznej, najpierw jako współtwórca kultowej na przełomie lat 70/80 audycji radiowej „60 minut na godzinę”, potem twórca „Dziennika”, wyśmiewającej władzę parodii i pastiszu telewizyjnych wiadomości. swoich hobby. Jednym z nich jest bieg długodystansowy. Jak każdy długodystansowiec nadal jest pełen energii. W przyszłym roku skończy 70 lat, co go bardzo cieszy. Powód? Będzie miał okazję po raz pierwszy wystartować w półmaratonie w kategorii wiekowej powyżej 70 lat, będąc w tej kategorii najmłodszym. Innym jego hobby – choć jak mówi, główną wadą – są obsesje językowe. Nie omieszkał popastwić się nad powszechnymi w Polsce zdrobnieniami. – Nie znoszę, gdy ktoś mówi pieniążki, szczególnie minister finansów. Albo gdy kelner w restauracji przychodzi i ogłasza: – Proszę bardzo: pieczywko, masełko – polędwiczka będzie za chwilę.
W takich sytuacjach Jacek Fedorowicz mówi do żony: – O, popatrz kochanie, jakie pyszne danka postawił nam na obrusiku panek kelnerek. Poproszę jeszcze karteczkę potrawek, bo chciałbym sprawdzić cenki. Proszę się nie obawiać, pieniążków co prawda nie mamy, ale mamy karteczki kredytkowe z banczku. Miejmy nadzieję, że Jacek Fedorowicz, skoro już przetarł szlaki, będzie teraz częstszym gościem w Londynie i że nie będziemy musieli na niego czekać kolejnych 27 lat. Co do tego, że za 27 lat nadal będzie czynny twórczo i artystycznie nie ma najmniejszych wątpliwości. – Zamierzam żyć sto lat, bo życie mi się podoba – powiedział kiedyś o sobie.
Czekam aż coś mnie zafrapuje Satyrykowi żyło się łatwiej w PRL-u, czy teraz? – Zdecydowanie teraz. Obecnie każdy autor ograniczony jest wyłącznie własnymi zasadami: estetycznymi, kulturowymi, moralnymi, może czasem towarzyskimi. Za PRL-u państwo kontrolowało absolutnie wszystko. Teraz tego nie ma.
Ale cenzura zmuszała do pewnego „kombinowania”. Teraz natomiast można mówić i pisać o wszystkim. Czy to nie jest mniej atrakcyjne? – Ja kategorycznie, z całą powagą, naciskiem, serio, a nawet z lekkim zdenerwowaniem walczę z poglądem, że działalność cenzury uszlachetniała sztukę. Nie. Cenzura sztukę kastrowała, ponieważ łamańce intelektualne, które trzeba było robić, żeby coś poszło, albo czasami wręcz dopuszczać się kłamstwa, na które ja nie chciałem się godzić, były czymś bez porównania gorszym, niż te wszystkie niebezpieczeństwa wypływające z wolności. Powtarzam – pozornie wszystko można. Nie można. Ale to jest kwestia indywidualnych zasad, a nie narzucanych przez państwo. Ja na przykład staram się nie używać brzydkich słów, nie obrażam uczuć religijnych itd. A o politykach mówię co chcę, choć bez inwektyw. O nich już można.
O tym, że „nie można” przekonał się pan, odchodząc z telewizji z „Dziennikiem”...
– Nie, przepraszam bardzo, to zupełnie coś innego. Można, bo to, że nie chcą mnie w telewizji państwowej nie znaczy, że ja tego samego lub czegoś jeszcze bardziej skierowanego przeciwko ludziom chronionym nie mógłbym robić w innej telewizji. Do innej telewizji się nie przeniosłem, ale mógłbym, więc obstaję przy tym, że jest wolność i nie ma cenzury.
Audycja 60 minut na godzinę była swoistym fenomenem. Czy nie miał pan ochoty kontynuować programu z inna galerią postaci, albo przenieść je w nowe realia? – Te postacie miały za sobą długą tradycję, były tworzone wiele lat i zostały doprowadzone przeze mnie do... Boję się użyć słowa perfekcja, ponieważ może to zabrzmieć megalomańsko, ale jednak w moim pojęciu tak – doprowadziłem je prawie do perfekcji i jako artystę niespecjalnie mnie interesowało zaczynanie od nowa tego samego. Owszem, przyznaję, stworzenie iluzji, że te postacie naprawdę istnieją, choć mówiłem przecież tylko ja, to był udany eksperyment artystyczny, który po jakimś czasie się skończył, Trwał nawet jeszcze w stanie wojennym, ponieważ kolega kierownik największe swoje tryumfy, frenetyczne oklaski i nieprawdopodobny entuzjazm wzbudzał w stanie wojennym. Ale w latach 90. postać kolegi kierownika stała się anachronizmem. Nie wierzę w powroty do form, które były kiedyś bardzo popularne i w sposób naturalny
się skończyły. Tu akurat mam bardzo bogate doświadczenia, bo miałem szczęście być współzałożycielem teatru Bim-Bom, który w pewnym momencie – w połowie lat 50. – był uznany za najlepszy teatr w Polsce; ludzie szaleli z zachwytu i nosili nas na rękach. To się skończyło – wszelkie próby powrotu spełzły na niczym. To samo dotyczyło potem programów, które robiliśmy w telewizji z Jerzym Gruzą. Były tak popularne, że w godzinie nadawania ulice miasta pustoszały. W pewnym momencie jednak ich czas się skończył i nie dam się namówić na jakiekolwiek próby reaktywowania. Dotyczy to również audycji „60 minut na godzinę” i pewnie tak samo będzie z „Dziennikiem”.
A dlaczego pan i „Dziennik” zniknęliście z ekranu TVP? Dokładnie nie wiadomo. Może formuła się wyczerpała, widzowie się znudzili, może program był zbyt krytyczny wobec partii rządzących, może zagrażał czyimś posadom? A może wszystkiego po trochu.
W jednym z wywiadów powiedział pan „Nie napiszę opery, bo nie mam słuchu. Nie będę też występował w balecie. Natomiast cała reszta stoi przede mną otworem”. Skoro czas „Dziennika” się skończył, czym jeszcze chce pan zaskoczyć swoich wielbicieli? Nie wiem. Nigdy nie planowałem i na starość się już nie zmienię. Czekam, aż coś mnie zafrapuje.
W DZISIEJSZYM Londynie, idąc ulicą lub jadąc autobusem wciąż słyszymy ojczystą mowę. Jest nas w tym mieście może kilkaset tysięcy. Mijamy się każego dnia, słyszymy szybkie rozmowy, takie w biegu. Mam wrażenie, że przyszedł czas na refleksję, na to, by zastanowić się, do jakiego stopnia nasi rodacy integrują się z resztą brytyjskiego społeczeństwa. Co przeżywają, czym żyją młodzi przybysze? Sądzę, że warto zadać te pytania, gdyż wielu z nich w czasie prywatnych rozmów przyznaje się, za czym tak naprawdę tęsknią, a o czym nie wspominają obliczenia statystyczne. Po kilku spotkaniach z młodymi rodakami, powstała ta oto krótka impresja…
Anna Maria Mickiewicz
Ukryci Niegdyś ukryci w chatach Las przykrywał strach, zagłuszał milczenie ... Ciemność stała na drodze do domu Widzenie ograniczone Dochodzenie opóźniał zegar serca bijący sekundami Przybiec tam szybko rozłożyć ramiona Włosy łagodnie opadną To tylko sen... Ukryci przed losem Ukryci przed jasnością Dziś w londyńskim gąszczu wciąż niewidzialni Nie widząc siebie czują moc Ukrytą w przelotnym uśmiechu Takim na chwilę Naprawiają krany Piją mocną kawę Nie muszą jeść Czasami kanapka Żony przyjeżdżają, podoba im się Wydają tylko trochę Potem oczekują...