8 minute read
Bajkał
Bajkał…
Tekst i zdjęcia Marcin Trzciński
Przedsmak tego, co mnie czeka miałem już na początku podróży. Rosjanie w przeciwieństwie do reszty świata nie projektowali swoich samolotów ze specjalnym uwzględnieniem ergonomii, więc trzysilnikowy TU-154 Aeroflotu nie miał nigdzie dość miejsca w kabinie, by przechować gdzieś moją skrzynkę Peli ze sprzętem foto. W końcu na ścisk weszła w przerwę na nogi między fotelami, zajmując przestrzeń, w której miałem umieścić swoje kończyny. Rewelacja. Po próbach siedzenia bokiem skończyło się na siadzie po turecku. Próbowaliście kiedyś tak w samolocie?
Irkuck. Nie wiem czy to z powodu pogody, czy mojegozmęczenia, ale nie wywarł na mnie najkorzystniejszegowrażenia. Bardzo dziurawe ulice, blokiz wielkiej płyty wymieszane z drewnianymi chatynkami i bijący z całości smutek. Ot miasto zbudowane z polotem minionego już na szczęście systemu. Odwaliłem obowiązkowy meldunek w urzędzie i byłem gotów na wielką przygodę. Z wyruszeniem
musieliśmy poczekać na przybycie pozostałych uczestników wyprawy, których samoloty zlatywały się z różnych miejsc Europy jeszcze przez kolejne kilka godzin. W końcu byliśmy w komplecie i ruszyliśmy dwoma dużymi samochodami terenowymi Isuzu w kierunku odległej wyspy Ołchon. To tam miała być nasza baza wypadowa przez następne 3 dni, nim zameldujemy się na naszym statku. Wystarczyło wyjechać z Irkucka, by od razu ukazało się słońce. Może zawdzięczaliśmy to przychylności lokalnych bóstw, którym prowadząca naszego Troopera Tanya rzucała po kilka kopiejek przy każdej mijanej „Szamance”? Miała cały stos monet i gdy tylko na horyzoncie ukazywał się charakterystyczny, drewniany słup przyozdobiony kolorowymi wstążkami, uchylała okno i wyrzucała kilka z nich zamieszkującym okolicę duchom. Gdy stanęliśmy przy jednej z Szamanek moją uwagę przykuł ruch w pobliskiej trawie. Susliki (ang: suslik or souslik). Małe futrzaki co raz znikały w otworach norek, by po chwili ostrożnie wyjrzeć wietrząc niebezpieczeństwo. Zacząłem zabawę w podchody. No, nie jest to łatwe. Zwierzaki są mega czujne, ale zabawa była przednia.
Trzy dni na Ołchonie minęły jak z bicza strzelił i znów wyruszyliśmy w drogę. Tym razem do Listwianki, skąd miało rozpocząć sie nasze safari. Nie wiem czym rozgniewaliśmy znów bóstwa, ale ponownie zaczęło mżyć i gdy dotarliśmy do celu, padało i wiało już całkiem nieźle. Niemniej i tak zdecydowaliśmy się na testowe zanurzenie. Tym razem jeszcze z brzegu. Szybko sklarowałem się i nie czekając na resztę ekipy (tak to było uzgodnione) zanurzyłem się po raz pierwszy w wodach Bajkału. Spora fala zmusiła mnie do szybkiego zejścia na 12 metrów, gdzie bujanie wreszcie ustało. Teraz już na spokojnie mogłem się rozejrzeć. Widoczność była całkiem niezła, a na ciemnej skale przede mną migały niewielkie ryby. Ruszyłem na północ, oglądając okolicę i wypatrując kiełży, zwanych tu gamarusami. Jest ich kilka rodzajów, ale podobno najładniejszy, złoty, najłatwiej właśnie znaleźć koło Listwianki. Tylko, że ja nigdy nie miałem oka do makro i bez zewnętrznej pomocy potrafiłem o centymetry minąc się z czymś ciekawym, nawet tego nie dostrzegając. Tym razem nie było jednak tak źle i już po kilku minutach wypatrywania miałem pierwszego kiełża przed sobą. Bingo! Fotografując ani się spostrzegłem, a już minęło ustalone 60 minut nurkowania. Czas było wracać, co okazało się wcale nie takie proste, bo coraz większa fala z wściekłością atakowała skalisty brzeg. Była na tyle ostra, że dwóch kolegów z Izraela (obaj instruktorzy, ale wód niebieskich) weszli do wody tylko po kolana, a następnie zaskoczeni warunkami zrezygnowali z nurkowania.
Pierwsza noc na statku. Musiałem się jakoś przyzwyczaić do kołysania. Było o tyle łatwiej, że wiatr już się uspokoił, a prognozy na kolejne dni były bardzo łaskawe. Chmury odpłynęły i na nieboskłonie królowały miliony gwiazd. Siedziałem na pokładzie wpatrując się w niezliczone konstelacje, których u nas nijak nie da się zobaczyć. Było bardzo ciemno, więc nic nie zakłócało obserwacji. Dla takiego widoku warto się pomęczyć z falami. Choć z drugiej strony, z brzegu pewnie wyglądałoby to podobnie, a nie byłoby tego nieszczęsnego kołysania…
Ledwie skończyliśmy obiad, a znów trzeba było iść do wody. Po porannym nurkowaniu z Tanią, która pozowała mi przy pięknych zielonych gąbkach, nadszedł czas na fotografię makro. Znów nurkowanie solo, z tym, że na moje pytanie o czas dostałem ciekawą odpowiedź „skolko wazducha budiet”. Lubię tak nurkować, gdy nikt nie przeszkadza, nie popędza, a ja nie mam poczucia, że kogoś ograniczam swoim fotografowaniem. Wziąłem więc aparat i chlup do wody. Opłynąłem pierwsze z gąbek, wypatrując kiełży (tym razem brązowych), ryb i ślimaków. Zataczając coraz większe koła natrafiałem na coś wartego uchwycenia w kadrze. Ależ była zabawa. W pewnej chwili znudzony statyką wolno kroczących gama rusów zacząłem polować na kadr, w którym będą płynąć. To było wyzwanie! Pływają bardzo szybko i nie wiedzieć czemu zawsze w kierunku ode mnie, a nie do mnie… W końcu nadszedł czas powrotu na powierzchnię. Wynurzając się nie widziałem spod wody kadłuba stateczku, ale pewnie trochę mnie zniosło, a widoczność przecież nie powalała. Przebiłem głową lustro wody i rozejrzałem się. Hmmm… Tu widoczność była już bardzo dobra, ale po łajbie ani śladu. To znaczy były jakieś dwie czy trzy na szlaku żeglugowym, bo po Bajkale non stop coś pływa. Ale to nie był mój Mir. Taaa… Z płetwy ruszyłem w kierunku niezbyt odległego brzegu. To był
plus, gorzej że brzeg porastał gęsty las, a do najbliższej osady było pewnie z milion kilometrów. A gdy się idzie w suchym – to i dwa miliony. Nie pozostało nic innego jak czekać. Zrzuciłem sprzęt i przysiadłem na kamieniu z wdzięczną pozą kopenhaskiej syrenki, wyczekując pomocy. Trzeba przyznać, że nie czekałem długo. Gdy reszta ekipy zauważyła, że nie zjawiłem się na posiłku (a ja ZAWSZE! pierwszy jestem na jedzeniu) od razu rozpoczęła poszukiwania. A że mnie nie znaleźli (co było wiadome, skoro nie było mnie w mesie) to i zawrócili.
Kolejne dni upływały utartym rytmem. Coraz bardziej docieraliśmy się z Rosjanami nurkowo. Oni robili swoje głębokie „setki”, my walczyliśmy z aparatami trochę płycej. Nawet koledzy z Izraela trochę się rozkręcili, choć suche skafandry to wciąż nie był ich świat. Kurs robili w Eilacie, na dwa tygodnie przed wylotem do Irkucka. I było to widać, ale każdy dzień przynosił poprawę i dawał im satysfakcję z pokonywania kolejnych barier. Do czasu… Umówiony z Igorem, który miał robić kolejne 120 metrów, na zdjęcia z dekompresji czekałem na niego na 50 metrach, gdy nagle poczułem szarpnięcie w płetwę. Obejrzałem się przez ramię, by zauważyć tylko odjeżdżającego ku powierzchni Dorona. Ze wzbudzonym automatem, na dodatek jadącego nogami do góry! Co on w ogóle robił na tej głębokości?! Hmmm… Pal licho zdjęcia. Mamy problem. Taki wyrywny jak on to nie byłem, ale i tak na górze zameldowałem się po kilku minutach. Chłopak bujał się na falach bełkocząc coś niewyraźnie. A może po hebrajsku? Holowaliście kogoś z 500 metrów do statku?! W pełnym sprzęcie w głębokiej konfiguracji? Bo na statku nas zobaczyli, ale RIB przywalony był torbami nurkowymi i innymi manelami (kabiny były na to za małe) i nim
go odgruzowali i zrzucili na wodę, byliśmy prawie przy burcie. Wreszcie mogłem odsapnąć. Na kilka sekund, bo pojawił się kolejny problem. Są butle z tlenem, ale do bicia stage’y. A klucz do nich ma Igor, robiący gdzieś deco i rozglądający się pewnie, gdzie to ja się podziałem… No, ale wszystko skończyło się szczęśliwie, choć w Izraelu (bo w Rosji nie) Doron wylądował jednak w komorze. A potem miał zakaz nurkowania na kolejne pół roku.
Powrót z Rosji był jak znalezienie się znów w realnym świecie. Cywilizacja (czy to, co pod tym pojęciem rozumiemy w Polsce), brak chmar komarów, siedzących w sypiących się porcikach pordzewiałych statków. Ale i brak niezwykłego spokoju tego miejsca. Wielkiej ciszy Tajgi, niezwykłej wprost życzliwości napotykanych ludzi. I fajnych nurkowań, choć prowadzonych na zasadach, których tu u nas nie znamy.